José Carlos Somoza
Jaskinia filozofów La caverna de las ideas Przełożyła: Agnieszka Rurarz
Wydanie oryginalne: 2000 Wy...
26 downloads
382 Views
948KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
José Carlos Somoza
Jaskinia filozofów La caverna de las ideas Przełożyła: Agnieszka Rurarz
Wydanie oryginalne: 2000 Wydanie polskie: 2003
Istnieje bowiem rozumowanie oparte na prawdziwych przesłankach zwalczające każdego, kto by się ważył poruszać w piśmie choćby najdrobniejsze zagadnienie z zakresu tych spraw. Rozumowanie to już i poprzednio niejednokrotnie przeze mnie było wyłożone, niemniej jednak trzeba, jak się zdaje, przedłożyć je teraz na nowo. Każdy poszczególny przedmiot posiada trzy przedstawienia, na których wiedza o nim bezwarunkowo opierać się musi; czwartym jest właśnie ona – owa wiedza o przedmiocie. Jako coś piątego należy przyjąć to, co jest samym przedmiotem poznania i rzeczywistą oczywistością. Pierwszym więc jest nazwa, drugim określenie, trzecim obraz... Platon, List siódmy (Platon Listy, przełożyła Maria Maykowska)
Rozdział I* *Brak
pierwszych pięciu linijek. Montalo w swoim wydaniu tekstu oryginalnego stwierdza, że papirus był w tym miejscu urwany. Zaczynam mój przekład Jaskini filozofów od pierwszego zdania z tekstu Montala, który to tekst jest jedynym, jakim dysponujemy. (Przypis Tłumacza). Ciało położono na kruchych brzozowych noszach. Klatka piersiowa i brzuch były jedną miazgą, pobrudzone piachem rany i głębokie zadrapania ziały zakrzepłą krwią; głowa i ramiona wyglądały nieco lepiej. Jeden z żołnierzy zdjął okrywającą ciało płachtę, żeby Aschylos mógł dokonać oględzin, a wtedy gapie zaczęli podchodzić bliżej, najpierw nieśmiało, potem tłocząc się, by z bliska obejrzeć makabryczne szczątki. Chłód jeżył granatową skórę nocy, boreasz rozwiewał złote czupryny pochodni, ciemne fałdy chlamid i gęste kity na hełmach żołnierzy. Cisza miała oczy szeroko otwarte: spojrzenia skupiły się na straszliwej obdukcji; przy świetle lampy, którą niewolnik trzymał w bliskiej odległości, osłaniając ją przed porywistym wiatrem, Aschylos ruchami akuszerki rozdzielał brzegi ran bądź zagłębiał palce w potwornych jamach z taką samą uwagą, z jaką czytelnik przesuwa palcem wskazującym po znakach na papirusie. Jedynie Chandalos Starszy coś ciągle mówił; wcześniej, gdy żołnierze zjawili się z ciałem, obchodził ulice, budząc wszystkich sąsiadów; jeszcze nie przebrzmiało w nim echo własnego krzyku. Chłód zdawał się mu nie dokuczać, mimo że był prawie nagi; kuśtykając, obchodził krąg mężczyzn, ciągnąc za sobą bezwładną lewą stopę, zakończoną jednym, poczerniałym paznokciem satyra, wyciągał chude jak szczapy ramiona i wspierając się na sąsiadach, wołał: – To bóg... Spójrzcie tylko na niego! Tak schodzą z Olimpu bogowie... Nie ważcie się go tknąć! Czyż wam nie mówiłem? To bóg... Przysięgnij, Kalimachu! Przysięgnij, Euforbosie! Potężną białą czuprynę starca, spływającą w nieładzie z kanciastej głowy niczym przedłużenie jego szaleństwa, rozwiewał wiatr, zasłaniając mu w połowie twarz. Nikt jednak nie zwracał na niego zbytniej uwagi; ludzie woleli patrzeć na nieboszczyka niż na szaleńca. Kapitan straży granicznej, który wyszedł z najbliższego domostwa w towarzystwie dwóch żołnierzy, kilkakrotnie poprawił sobie hełm z długą kitą, uważał bowiem, że gawiedzi należy demonstrować wojskowe insygnia. Spod ciemnej przyłbicy przyjrzał się wszystkim obecnym, po czym, ledwo rzuciwszy okiem na Chandalosa, wskazał nań z obojętnością równą tej, z jaką
przeganiałby muchę. – Każcie mu zamilknąć, na Zeusa! – powiedział, nie zwracając się właściwie do żadnego z dwóch żołnierzy. Jeden z nich podszedł do starca, uniósł dzidę, po czym jednym poziomym ruchem uderzył w pomarszczony papirus podbrzusza. Chandalos zachłysnął się w pół słowa i zgiął się, nie wydawszy głosu, niczym kłos na wietrze. Leżał skulony na ziemi, pojękując. Ludzie przyjęli z ulgą nastałą nagle ciszę. – Twoja opinia, medyku? Medyk Aschylos zwlekał z odpowiedzią, nie podniósł nawet wzroku na kapitana. Nie znosił, gdy zwracano się do niego tak właśnie: „medyku”, a już tym bardziej tym tonem, w którym kryła się pogarda dla wszystkich oprócz samego siebie. Aschylos nie był wojskowym, wywodził się jednak z dawnego arystokratycznego rodu i otrzymał staranne wykształcenie: znał doskonale Aforyzmy, stosował w pełnym zakresie Przysięgę i poświęcił wiele czasu studiom na wyspie Kos, ucząc się świętej sztuki Asklepiadów oraz uczniów i spadkobierców Hipokratesa. Nie był zatem kimś, kogo kapitan straży granicznej mógł łatwo upokorzyć. Poza tym czuł się urażony: żołnierze przebudzili go wszak o świcie, o nie wiadomo której dokładnie godzinie, ażeby w ciemnościach, na środku ulicy, obejrzał zwłoki tego młodzieńca zniesionego na noszach ze wzgórza Likawitu zapewne tylko po to, żeby mogli sporządzić stosowny raport. Tylko że on, Aschylos, jak wszyscy doskonale wiedzą, nie jest lekarzem zmarłych, lecz żywych, zatem w jego opinii to niegodne zadanie dyskredytuje jego zawód. Oderwał ręce od poszarpanych boków nieboszczyka, pociągając grzywę krwawej cieczy; służący spiesznie wytarł je płótnem zwilżonym świeżą źródlaną wodą. Dwukrotnie przepłukał gardło, zanim odezwał się w te słowa: – Wilki. Prawdopodobnie zaatakowało go głodne stado. Ślady zębów i pazurów... Nie ma serca. Wyszarpały je. Została po nim pusta, jeszcze ciepła jama. Zmierzwiony grozą pomruk przebiegł przez wargi zebranych. – Sam słyszałeś, Hemodorze – szepnął ktoś. – Wilki. – Należałoby coś zrobić – odparł zagadnięty. – Omówimy sprawę w Zgromadzeniu. – Matkę już poinformowano – oznajmił kapitan, zdecydowanym tonem ucinając komentarze. – Nie chciałem podawać jej szczegółów, wie jedynie, że syn zginął. I nie zobaczy jego ciała, póki nie przybędzie Daminos z Chalkobionu: to obecnie jedyny mężczyzna w rodzinie i to on powie, co należy uczynić – ciągnął mocnym głosem człowieka nawykłego do posłuchu, stojąc w rozkroku, z rękami w fałdach tuniki. Zachowywał się, jakby przemawiał do żołnierzy, choć było jasne, że słucha go tylko gawiedź. – Co do nas – skończyliśmy! A zwracając się do grupy cywili, dodał: – Obywatele, rozejdźcie się do domów! Nie ma nic więcej do oglądania. Postarajcie się zasnąć, jeśli zdołacie... Jeszcze pół nocy przed wami.
Tak jak pod wpływem kapryśnego wiatru rozwichrza się gęsta czupryna, w której każdy włos sterczy wtedy w innym kierunku, tak rozchodził się ów skromny tłum, przy czym jedni szli pojedynczo, inni w grupach, jedni rozprawiając o strasznym zdarzeniu, inni w milczeniu. – To jasne, Hemodorze, od wilków roi się na Likawicie. Słyszałem, że zaatakowały już wielu wieśniaków. – A teraz... tego biednego młodzieńca! Musimy poruszyć tę sprawę w Zgromadzeniu... Jakiś mężczyzna, niski i bardzo tęgi, nie podążył za innymi. Stał przy stopach nieboszczyka, wpatrując się w niego spokojnie spod wpółprzymkniętych powiek; jego okrągła, choć niebrzydka twarz była zupełnie obojętna. Wyglądał, jakby spał na stojąco. Rozchodzący się ludzie mijali go, potrącali i nie zwracali nań uwagi, jakby chodziło o kolumnę czy kamień. Podszedł w końcu jeden z żołnierzy: – Idźcie do domu, obywatelu. Słyszeliście rozkaz kapitana. Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał i nadal wpatrywał się w ten sam punkt, gładząc jednocześnie grubymi palcami końce szpakowatej, starannie przyciętej brody. Myśląc, że ma do czynienia z głuchym, żołnierz szturchnął go silnie, podnosząc głos: – Do ciebie mówię! Nie słyszałeś, co kazał nasz kapitan? Idź do domu! – Przepraszam – odezwał się mężczyzna tonem, z którego nader jasno wynikało, że interwencja żołnierza w ogóle go nie obeszła. – Już idę. – Na co tak patrzysz? Mężczyzna dwukrotnie zamrugał powiekami i oderwał wzrok od ciała, które drugi żołnierz właśnie zakrywał płachtą. – Na nic. Zastanawiałem się – odparł. – Więc zastanawiaj się we własnym łóżku. – Masz rację – przyznał mężczyzna. Wyglądał, jakby zbudził się z krótkotrwałej drzemki. Rozejrzał się wokół i powoli ruszył przed siebie. Wszyscy ciekawscy już się rozeszli, także Aschylos, który wymieniał jakieś opinie z kapitanem straży, wydawał się zdecydowany zniknąć natychmiast, gdy tylko rozmówca da mu szansę. Nawet stary Chandalos, jeszcze zgięty z bólu i pojękujący, poganiany kopniakami żołnierzy, oddalał się na czworakach w poszukiwaniu jakiegoś ciemnego kąta, w którym mógłby spędzić resztę nocy, śniąc o własnym szaleństwie; jego biała długa grzywa nabierała życia w podmuchach wiatru, jeżyła się na plecach, podnosiła się następnie w bezładnym splocie śnieżnobiałych włosów na głowie i w białej kicie rozwiewanej na wszystkie strony. Ciemna, lamowana złotem czupryna Nocy wiła się leniwie nad wyraźnymi zarysami Partenonu, niczym ciężkie sploty włosów młodej dziewczyny.* * Zwraca uwagę nadużywanie w tekście metafor związanych z „czupryną” albo „grzywą włosów”; możliwe, że mają one wskazywać na obecność eidesis, ale to jeszcze nie jest pewne. Montalo chyba nie zwrócił na to uwagi, bo o niczym nie wspomina w swoich notatkach. (Przypis Tłumacza).
Tęgi mężczyzna, który zdawał się wyrwany przez żołnierza ze snu, nie zagłębił się, jak
pozostali, w gąszcz ulic dolnej dzielnicy miasta, tylko z wahaniem, jakby zastanawiając się nad czymś, powoli okrążył skwerek, po czym skierował kroki ku domowi, z którego chwilę wcześniej wyszedł kapitan straży, a z którego teraz dochodziły – słychać je było wyraźnie – żałobne lamenty. Nawet w mrokach powoli już ustępującej nocy dom zdradzał mieszkańców o niezłej sytuacji finansowej: był duży, dwupiętrowy, otoczony rozległym ogrodem i niewysokim ogrodzeniem. Dwuskrzydłowe, obramowane doryckimi kolumnami drzwi wejściowe, do których wiodły niskie schodki, były otwarte. Na stopniach, pod wiszącą na ścianie pochodnią, siedział mały chłopiec. Kiedy mężczyzna podszedł do wejścia, w drzwiach stanął starzec odziany w szarą tunikę niewolników. Chwiał się na nogach i przybysz sądził początkowo, że człowiek ten jest albo pijany, albo sparaliżowany: dopiero później spostrzegł, że gorzko płacze. Starzec nawet na niego nie spojrzał; kryjąc twarz w brudnych dłoniach, zmierzał ogrodową alejką ku opiekuńczemu posążkowi Hermesa i bełkotał niewyraźnie zdania bez związku. Czasem dało się dosłyszeć: „Moja pani!” albo „Co za nieszczęście!”. Mężczyzna patrzył na niego chwilę, a potem zwrócił się do chłopca, który obserwował go, nie okazując cienia nieśmiałości; siedział wciąż na stopniach, obejmując kolana szczupłymi ramionami. – Służysz w tym domu? – zapytał, pokazując mu zardzewiały krążek obola. – Tak, ale równie dobrze mógłbym służyć w twoim. Mężczyznę zdumiała ta szybka odpowiedź i wyzywająca pewność siebie w głosie. Ocenił wiek chłopca na nie więcej niż dziesięć lat. Czoło miał przewiązane kawałkiem materiału, co jako tako uładzało wymykające się, rozczochrane jasne pukle; no, może niezupełnie jasne, raczej barwy miodu, zresztą z trudem dało się określić właściwy kolor tej czupryny w świetle pochodni. Twarz, drobna i blada, nie wskazywała na pochodzenie lidyjskie czy fenickie, przywodziła raczej na myśl przodków północnych bądź trackich; śmiałe spojrzenie spod przymrużonych powiek i asymetryczny uśmiech zdradzały inteligencję. Miał na sobie jedynie szarą tunikę niewolników, ale mimo gołych nóg i ramion nie sprawiał wrażenia, że marznie. Zręcznie złapał obola i ukrył go w fałdach tuniki. Nie podnosił się jednak, wywijając nagimi stopami. – Teraz potrzebuję tylko jednej przysługi – odezwał się mężczyzna – żebyś powiadomił twoją panią, że jestem. – Moja pani nikogo nie przyjmuje. Jakiś wysoki żołnierz, kapitan straży, był u niej z wiadomością, że jej syn nie żyje. Teraz rwie włosy z głowy i wykrzykuje imiona bogów, żeby ich przeklinać. I jak gdyby na poparcie jego słów z głębi domu doszedł nagle długi, chóralny lament. – To jej niewolnice – wyjaśnił niespeszony chłopiec. – Posłuchaj – odezwał się mężczyzna. – Znałem męża twojej pani... – Był zdrajcą – przerwał mu chłopiec. – Zginął dawno temu, skazany na śmierć. – Tak, dlatego właśnie zginął: bo skazano go na śmierć. Ale mnie twoja pani dobrze zna,
a skoro już przyszedłem, chciałbym jej złożyć kondolencje – dobył spośród fałd tuniki drugiego obola, który przeszedł z rąk do rąk równie szybko jak pierwszy. – Idź i powiedz jej, że przybył Herakles Pontor. Jeśli nie życzy sobie mnie widzieć, odejdę. Ale idź i powiedz jej to. – Pójdę. Ale jak cię nie przyjmie, mam ci zwrócić obole? – Nie, są już twoje. A dostaniesz jeszcze jednego, jeśli zostanę przyjęty. Chłopiec podniósł się natychmiast. – Na Apollina, umiesz robić interesy! – i zniknął w ciemnej sieni. Rozwichrzona czupryna chmur na nocnym niebie prawie nie zmieniła kształtu w czasie, gdy Herakles czekał na odpowiedź. Miodowe włosy chłopca szybko wynurzyły się z ciemności. – Daj trzeciego obola – zaśmiał się. Korytarze wewnątrz domu łączyły się ze sobą kamiennymi łukami, które wyglądały jak olbrzymie, otwarte gardziele, tworzące mroczny labirynt. Chłopiec przystanął w ciemnościach pośrodku jednego z nich, by umieścić na ścianie pochodnię, którą dotąd oświetlał drogę. Uchwyt znajdował się jednak zbyt wysoko i chociaż mały niewolnik nie prosił o pomoc, i sam, stając na palcach, starał się go dosięgnąć, Herakles wziął od niego pochodnię i łagodnym ruchem umieścił ją w żelaznej obręczy. – Dziękuję – powiedział chłopiec. – Nie jestem jeszcze dość duży. – Niedługo będziesz. Zza ścian dobiegał płacz i jęki, echa bólu płynącego z niewidzialnych ust. Brzmiało to tak, jakby wszyscy mieszkańcy domu opłakiwali się nawzajem w jednej chwili. Chłopiec – którego twarzy Herakles nie mógł dojrzeć, bo szedł on przed nim, drobny i bezbronny niczym owieczka zmierzająca prosto ku otwartej paszczy potężnej czarnej bestii – też nagle okazał wzruszenie. – Wszyscy kochaliśmy młodego pana – powiedział, nie odwracając się i nie zatrzymując. – Był bardzo dobry – pociągnął nosem, a może westchnął, czy też głos mu się załamał, i Herakles przez chwilę zastanawiał się, czy płacze. – Kazał nas bić tylko wtedy, gdy zrobiliśmy coś naprawdę złego, a starego Ifimacha ani mnie nigdy nie ukarał... Widziałeś tego niewolnika, który wychodził z domu, jak przyszedłeś? – Niezupełnie. – To był właśnie Ifimach. Był wychowawcą naszego młodego pana i wiadomość bardzo nim wstrząsnęła. A po chwili, zniżając głos, dodał: – Ifimach to dobry człowiek, chociaż trochę niemądry. Dobrze z nim żyję, choć właściwie dobrze żyję z każdym. – Nie dziwię się.
Doszli do jednego z pokoi. – Zaczekaj tutaj. Pani zaraz przyjdzie. Był to wieczernik bez okien, niezbyt duży, oświetlony nieregularnym blaskiem skromnych lamp rozmieszczonych na niewielkich kamiennych wspornikach. Zdobiły go amfory o szerokich wylewach. Dwie stare sofy raczej nie zapraszały do odpoczynku. Zostawszy sam, Herakles poczuł się nagle przytłoczony panującą w owej jaskini ciemnością, niekończącym się lamentem, a nawet stęchłym powietrzem, które wydobywało się skądś niczym oddech z ust chorego. Pomyślał, że cały dom wydaje się pasować do śmierci, tak jak gdyby nie przestano w nim odprawiać codziennych, przedłużających się ceremonii pogrzebowych. Czym tu pachnie? – zastanawiał się. Rozpaczą kobiety. Pokój wypełniał wilgotny zapach smutnych kobiet. – Heraklesie Pontor, to ty? Jakiś cień stanął na progu wieczernika. Słabe światło lamp nie wydobywało z mroku twarzy, jedynie – dziwnym przypadkiem – okolice ust. Pierwsze więc, co zobaczył Herakles u Etis, to wargi, które otwarły się, by wypuścić słowa; następnie ukazało się czarne wrzeciono, puste oko, które – jak źrenica namalowanej figury – zdawało się go obserwować z pewnej odległości. – Od dawna nie przekraczałeś progu mojego skromnego domu – odezwały się usta i nie czekając na odpowiedź, dodały: – Witaj. – Dziękuję ci. – Twój głos... Wciąż go pamiętam. I twoją twarz. Ale zapomnienie przychodzi szybko. Nawet gdybyśmy widywali się często... – Nie widujemy się często – przerwał Herakles. – Rzeczywiście: twój dom stoi wprawdzie niedaleko mojego, ale ty jesteś mężczyzną, a ja kobietą. Jestem despoina, zajmuję należne mi miejsce samotnej pani domu, a ty przemawiasz na Agorze i wypowiadasz się w Zgromadzeniu. Ja jestem tylko wdową. Ty jesteś wdowcem! Oboje jesteśmy dobrymi Ateńczykami. Usta zamknęły się, a blade wargi zacisnęły, tworząc delikatną, krzywą, ledwie widoczną linię. Uśmiech? Heraklesowi niełatwo było się domyślić. Za cieniem Etis pojawiły się dwie podtrzymujące ją niewolnice; obie płakały, jęczały, a może tylko razem wydawały z siebie jakiś dziwny dźwięk, jakby grały na aulosie. Muszą znosić jej okrucieństwo, pomyślał, bo przecież właśnie straciła jedynego syna. – Składam ci moje kondolencje – zaczął. – Przyjmuję. – I oferuję pomoc. W czym tylko potrzebujesz. Od razu zorientował się, że nie powinien był tego mówić: przekraczał oto ramy swej wizyty, wiedziony pragnieniem, by skrócić ów niekończący się dystans, wyrazić wszystkie lata milczenia w dwóch słowach. Usta otworzyły się, jakby małe, lecz niebezpieczne
zwierzątko, czatujące czy też drzemiące, nagle wyczuło ofiarę. – Potwierdzasz w ten sposób swoją przyjaźń z Meragrem – odparła sucho – nie musisz nic więcej mówić. – Nie chodzi o moją przyjaźń z Meragrem... Uważam to za swój obowiązek. – Cóż, obowiązek – usta zarysowały się (teraz naprawdę) w niewyraźnym uśmiechu – święty obowiązek, oczywiście. Mówisz tak jak zawsze, Heraklesie Pontor. Postąpiła krok do przodu: światło odkryło piramidę jej nosa, policzki – pożłobione świeżymi zadrapaniami – i czarne węgle jej oczu. Nie postarzała się tak, jak sądził Herakles: zachowała, przynajmniej on tak uważał, charakterystyczny styl artysty, który ją stworzył. Fałdy ciemnego peplosu spływały łagodnymi falami z jej ramion; jedna ręka, lewa, ginęła pod szalem; prawa przytrzymywała go. I na tej właśnie ręce Herakles dojrzał oznaki wieku, zupełnie jak gdyby lata spłynęły po ramionach kobiety, zabarwiając na ciemno ich końce. W tym, i tylko w tym, szczególe, w owych uwidaczniających się węzełkach i nienaturalnym układzie palców, Etis zestarzała się. – Dziękuję ci – szepnęła, a w jej głosie po raz pierwszy dała się wyczuć głęboka szczerość, co zaskoczyło mężczyznę. – Skąd tak szybko się dowiedziałeś? – Zebrał się tłum na ulicy, gdy przyniesiono ciało. Pobudzili się wszyscy sąsiedzi. Rozległ się krzyk. Potem drugi. Przez jakąś absurdalną chwilę Herakles myślał, że wydobywa się on z zamkniętych ust Etis, jak gdyby jęczała do wewnątrz i całe jej szczupłe ciało drżało i dygotało od tego, co zrodziło się w jej gardle. Ale nagle ogłuszający krzyk spowity w czarne szaty wpadł do pokoju, odepchnął niewolnice, zgięty wpół potoczył się od ściany do ściany i padł w kącie, zwijając się niczym w ataku świętej choroby. Na koniec przeszedł w nieutulony szloch. – Elea przeżywa to dużo gorzej – pospieszyła z wyjaśnieniami Etis, jakby chciała przeprosić Heraklesa za zachowanie córki. – Tramach był nie tylko jej bratem, był też jej kyrios, jej prawnym obrońcą. Jedynym mężczyzną, jakiego Elea znała i kochała... Etis podeszła do córki, która leżała skulona w ciemnym kącie, jak gdyby pragnęła zająć jak najmniej miejsca albo chciała znaleźć się w cieniu niczym czarna pajęczyna; twarz ukryła w dłoniach, oczy i usta miała szeroko otwarte, a jej ciałem wstrząsał gwałtowny szloch. Etis odezwała się: – Dość, Eleo. Nie powinnaś wychodzić z gynaikeion, wiesz o tym dobrze, zwłaszcza w takim stanie. Okazywać ból w ten sposób przed obcym... jakżeż można? To nie przystoi dobrze urodzonej kobiecie. Wracaj do siebie! – a gdy dziewczyna nie przestawała płakać, Etis krzyknęła, podnosząc rękę: – Nie będę ci drugi raz powtarzać! – Niech mi pani pozwoli – poprosiła jedna z niewolnic i szybko uklęknąwszy przy Elei, zaczęła do niej przemawiać czułymi słowami, których Herakles nie dosłyszał. Niebawem szloch przeszedł w niezrozumiały bełkot. Spojrzawszy ponownie na Etis, Herakles zorientował się, że nie spuszcza ona z niego
wzroku. – Co się właściwie stało? – zapytała. – Kapitan straży powiedział mi tylko, że pasterz znalazł ciało Tramacha u stóp Likawitu... – Medyk Aschylos stwierdził, że to wilki. – Niemało by trzeba wilków, by zagryźć mojego syna! I wiele, by zagryźć ciebie, szlachetna kobieto, pomyślał. – Bez wątpienia musiało ich być dużo – przyznał. Etis zaczęła mówić z dziwną delikatnością, nie zwracając się do Heraklesa, tak jakby modliła się w samotności. Świeże, czerwonawe zadrapania na jej bladej, kanciastej twarzy znów nabiegły krwią. – Wyszedł dwa dni temu. Pożegnałam się z nim jak zawsze, jak wcześniej, nie martwiąc się o niego; był już przecież mężczyzną i potrafił uważać na siebie. „Będę polował cały dzień, mamo – powiedział – przyniosę ci pełną torbę przepiórek i drozdów. Zastawię sidła na zające”. Zamierzał wrócić tego samego wieczoru. Nie wrócił. Miałam go za to obsztorcować, ale... Usta Etis otworzyły się raptownie, gotowe wypowiedzieć jakieś istotne słowo. Stała tak przez moment ze znieruchomiałą szczęką i ciemną elipsą gardła zastygłą w milczeniu.* Dopiero po chwili przymknęła delikatnie usta do szeptu: * Metafory i obrazy związane z „ustami” albo „gardłem”, podobnie jak „krzyki” i jęki”, zajmują (jak uważny czytelnik zapewne już dostrzegł) całą drugą połowę tego rozdziału. Wydaje mi się oczywiste, że mamy do czynienia z tekstem eidetycznym. (Przypis Tłumacza).
– Ale teraz nie mogę sprzeciwiać się Śmierci i gderać na nią... bo nie wróci po mnie z twarzą mojego syna, żeby mnie prosić o wybaczenie... O mój synku kochany! Najlżejsza czułość jest u niej silniejsza niż ryk u bohaterskiego Stentora – pomyślał Herakles z podziwem. – Bogowie są czasami niesprawiedliwi – powiedział mimowolnie, bo tak też w duchu uważał. – Nie mów o nich, Heraklesie... Och, nie wymawiaj słowa: bogowie! – usta Etis drżały z gniewu – To właśnie b o g o w i e wpili swe kły w ciało mojego syna i uśmiechali się, wyrywając i zjadając jego serce, wdychając z rozkoszą ciepły zapach krwi! Och, nie, nie mów o bogach w mojej obecności! Heraklesowi wydało się, że Etis na próżno próbuje uspokoić swój głos, który teraz przeszedł w donośny krzyk, tłumiąc wszelkie inne odgłosy. Niewolnice odwróciły się i patrzyły na swoją panią; nawet Elea zamilkła i słuchała matki z nabożnym szacunkiem. – Zeus Kronida złamał ostatni dąb tego domu, dąb jeszcze zielony! Przeklinam bogów i ich nieśmiertelną kastę! Jej rozwarte ramiona uniosły się w geście śmiałym, bezpośrednim, niemal dosłownym. Po chwili opuściła ręce i zniżając powoli głos, dodała z nagłą pogardą: – Najlepsza pochwała, jakiej bogowie mogą oczekiwać, to nasze milczenie!
I to właśnie słowo – „milczenie”, zagłuszył potrójny lament. Zapadł on w uszy Heraklesa i towarzyszył mu, gdy opuszczał nieszczęsny dom: rytualny lament tria złożonego z niewolnic i Elei; przez ich szeroko otwarte usta zdawał się wydobywać jeden głos, jakby z jednego gardła, rozbity na trzy różne nuty, przejmujące i ogłuszające, i wyrzucały z siebie w trzech kierunkach dobyty z trzech gardeł żałobny lament.* * Zdumiewające, że Montalo w swej mieniącej się erudycją edycji tekstu oryginalnego nawet nie wspomina o silnej eidesis, którą odznacza się tekst, przynajmniej w pierwszym rozdziale. Możliwe jest jednak również, że nie znał tego osobliwego zabiegu literackiego. Aby dać zaciekawionemu czytelnikowi przykład i żeby szczerze wyznać, jak udało mi się odkryć obraz ukryty w tym rozdziale (wszak tłumacz musi być w przypisach szczery, kłamstwo to przywilej autora), zreferuję krótką rozmowę, jaką miałem wczoraj z moją przyjaciółką Heleną, którą uważam za osobę mądrą i obdarzoną dużym doświadczeniem. Rozmowa zeszła nam na ten temat i podniecony opowiedziałem jej, że Jaskinia filozofów, dzieło, jakie właśnie zacząłem tłumaczyć, jest tekstem eidetycznym. Zastygła, wpatrzona we mnie, w lewej ręce trzymając za ogonek czereśnię z salaterki stojącej obok. – Tekstem jakim? – zapytała. – Eidesis – wyjaśniłem – to technika literacka wymyślona przez starożytnych pisarzy greckich po to, by umieścić w utworze jakiś klucz, tajne, ukryte przesłanie. Polega ona na tym, że w tekście powtarzają się metafory albo słowa, które, wyizolowane przez uważnego czytelnika, utworzą ideę albo obraz niezależny od tekstu oryginalnego. Arginus z Koryntu na przykład, uciekłszy się do eidesis, ukrył całkowicie kompletny opis dziewczyny, którą kochał, w długim wierszu z pozoru poświęconym polnym kwiatom. A Epaf z Macedonii... – Szalenie ciekawe – uśmiechnęła się, znudzona – a można wiedzieć, co kryje twój anonimowy tekst pod tytułem Jaskinia filozofów! – Dowiem się, jak go przetłumaczę do końca. W pierwszym rozdziale najczęściej powtarzają się słowa: „czupryna”, „grzywa” i „usta” albo „gardła”, które krzyczą albo ryczą, ale... – „Czupryny” i „gardła, które ryczą”? – przerwała Helena – mowa chyba o lwie, prawda? To mówiąc, zjadła czereśnię. Zawsze nienawidziłem tej kobiecej umiejętności, by dochodzić do prawdy bez wysiłku, najkrótszą drogą. Teraz ja zastygłem, wpatrując się w Helenę. – Lew, to oczywiste... – wyszeptałem. – Ale nie rozumiem – ciągnęła Helena, nie przejmując się zbytnio całą sprawą – czemu autor uważał ideę lwa za tak tajną, że musiał ukryć ją pod postacią... jak powiedziałeś? – Eidesis. Dowiemy się, jak skończę przekład. Tekst eidetyczny można pojąć jedynie wtedy, gdy się go przeczyta od deski do deski – mówiąc to, myślałem: „Lew, to oczywiste... Jakim cudem sam na to wcześniej nie wpadłem?”. – No dobrze – Helena uznała rozmowę za zakończoną, zgięła długie nogi, które dotąd trzymała wyciągnięte na krześle, odstawiła talerz z czereśniami na stół i wstała – tłumacz dalej, to zobaczymy. – Co najdziwniejsze, Montalo niczego nie zauważył w oryginalnym rękopisie... – dodałem. – No to napisz do niego – podsunęła – poczujesz się lepiej i może coś zyskasz. I chociaż z początku udałem, że nie mam na to ochoty (żeby nie zauważyła, że oto jednym zdaniem rozwiązała wszystkie moje problemy), to właśnie uczyniłem. (Przypis Tłumacza).
Rozdział II* *„Osnowa jest nabrzmiała; przesuwające się po powierzchni palce wydają mi się przesiąknięte olejem; w środkowej części wyczuwalna niejaka miękkość włókien” – stwierdza Montalo odnośnie skrawków papirusu rękopisu na początku rozdziału drugiego. Czyżby przy jego sporządzaniu wykorzystano liście pochodzące z różnych roślin? (Przypis Tłumacza). Niewolnice przygotowały do pochówku ciało Tramacha, syna wdowy Etis, wedle obowiązującej ceremonii: odpowiednimi maściami zamaskowano potworne rany, zręczne palce przesuwały się po poranionej skórze, wcierając w nią esencje i wonności; następnie ciało zawinięto w miękki całun i przyobleczono w świeże szaty; oblicze pozostało odkryte, a szczękę podwiązano mocną płachtą, by zapobiec przerażającemu ziewaniu śmierci; pod obrzmiałym językiem umieszczono obola, by zmarły miał czym zapłacić Charonowi za usługę. Potem udekorowano łoże mirtem i jaśminem i na nim złożono ciało, stopami do drzwi, by czuwać przy nim przez cały dzień; czuwał też przy zwłokach szary posążek Hermesa. U wejścia do ogrodu stało ardanion, naczynie z wodą, które miało powiadamiać o tragedii i oczyszczać przybyłych po kontakcie z Nieznanym. Z nadejściem południa, kiedy okazywanie współczucia przybrało na sile, najęte płaczki zaintonowały falującą pieśń. Wieczorem zygzakowaty rząd mężczyzn ustawił się wzdłuż ogrodzenia ogrodu; każdy z nich czekał w milczeniu w wilgotnym, chłodnym cieniu drzew na swą kolej, by wejść do domu, przystanąć przy zwłokach i złożyć rodzinie kondolencje. Rolę gospodarza pełnił Daminos z demu Chalkobion, wuj Tramacha. Miał niewielki majątek w statkach i w kopalniach srebra w Laurionie, a jego obecność przyciągnęła wiele osób. Jednak niektórzy przybyli przez pamięć dla ojca Tramacha, Meragra, którego skazano i ukarano śmiercią za zdradę demokracji wiele lat wcześniej, bądź też kierowani współczuciem dla wdowy Etis, na którą spadła niesława męża. Herakles Pontor przybył wieczorem, postanowił bowiem wziąć także udział w ekphora, obrządku eksportacji, odprawianym zawsze przed wschodem słońca. Powoli i uroczyście wkroczył w ciemny korytarz, wilgotny i chłodny, przesiąknięty powietrzem nabrzmiałym wonią maści, obszedł ciało dookoła, idąc krok w krok za krętym szeregiem gości, i w milczeniu ucałował Daminosa i Etis, która przyjęła go spowita w czarny peplos i szal z
ogromnym kapturem. Oboje milczeli. Jego pocałunek był jednym z wielu. Posuwając się powoli, spostrzegał mężczyzn, których znał, i takich, których nie znał; byli tam: szlachetny Praksynoe z synem, szalenie przystojnym Antysem, o którym wiedziano, że zaliczał się do najlepszych przyjaciół Tramacha, Isifenes i Elialtes, dwaj cieszący się szacunkiem kupcy, którzy bez wątpienia przybyli tu dla Daminosa, a także Menechmos, którego obecność była pewnym zaskoczeniem; tego poetę-rzeźbiarza, ubranego z charakterystyczną dla niego niedbałością, bawiło, że łamie protokół, szepcąc coś do Etis. Tuż przed wyjściem Heraklesowi wydało się, że w wilgotnym chłodzie ogrodu, w tłumie mężczyzn czekających jeszcze na wejście, dostrzega krępą postać filozofa Platona; domyślił się, że przybył on przez pamięć na swą dawną przyjaźń z Meragrem. Jakimś potężnym, spiralnym stworem wydawała się grupa, która wyruszyła na cmentarz Drogą Panatenajską: jego głowę stanowiło kołyszące się ciało niesione przez czterech niewolników; z tyłu kroczyła najbliższa rodzina – Daminos, Etis i Elea, pogrążeni w bólu i milczeniu – oraz odziani w czarne tuniki młodzieńcy z aulosami, którzy czekali na początek obrzędu, by zacząć grać; na końcu szły cztery płaczki w białych peplosach. Korpus stanowili przyjaciele i znajomi idący w dwóch rzędach. Orszak wyszedł z Miasta przez bramę Dipylon i wkroczył na Świętą Drogę, oddaloną od świateł domostw, posuwając się wolno w wilgotnej i chłodnej wieczornej mgle. Kamienie z Keramejkos zdawały się chwiać w świetle pochodni: co rusz ukazywały się posągi bogów i bohaterów pokryte delikatnym olejkiem nocnej rosy, wysokie stele z inskrypcjami, zdobne w wizerunki zmarłych i urny o grubych konturach, wśród których płożył się bluszcz. Niewolnicy ostrożnie złożyli ciało na stosie pogrzebowym. Aulosy przeszyły powietrze falującą nutą. Płaczki jak na komendę rozdarły szaty w chwili, gdy chłodno zaintonowały rozkołysaną pieśń. Zaczęła się uczta na cześć bogów Podziemi. Ludzie rozeszli się, by móc lepiej obserwować obrzędy: Herakles wybrał towarzystwo olbrzymiego posągu Perseusza; odcięta głowa Meduzy, którą heros trzymał za wężowe sploty, znajdowała się na wysokości jego twarzy i zdawała się patrzeć nań pustymi oczami. Przebrzmiały pieśni, wypowiedziano ostatnie słowa i złote głowy czterech pochodni pochyliły się ku brzegom stosu: wielotwarzowy Płomień wzniósł się w górę, zgiął, a jego liczne języki falowały w chłodnym i wilgotnym powietrzu Nocy.* * „Chłód” i „wilgoć”, podobnie jak „falujący”, „zygzakowaty” ruch wraz ze wszystkimi synonimami wyraźnie tworzą eidesis w tym rozdziale. Mogłoby chodzić po prostu o obraz morza (rzecz bardzo charakterystyczna dla Greków). Ale co z tak powtarzającą się cechą jak „obrzmiały”? Idźmy dalej. (Przypis Tłumacza).
Mężczyzna kilkakrotnie zastukał w drzwi. Nikt nie otwierał, więc zastukał ponownie. Na ciemnym ateńskim niebie zaczęły się burzyć wielogłowe chmury. W końcu drzwi się otwarły i ukazała się w nich pozbawiona rysów biała twarz, spowita w długi, czarny całun. Zaskoczony, niemal przerażony mężczyzna zawahał się, nim powiedział:
– Pragnę się widzieć z Heraklesem Pontor, zwanym Tropicielem Tajemnic. Postać w milczeniu umknęła w cień, więc mężczyzna, wciąż niepewny, wszedł do domu. Na zewnątrz słychać było nadal nieregularny pomruk grzmotów. Herakles Pontor siedział przy stole w swym niewielkim pokoju; skończył czytać i z roztargnieniem wpatrywał się w krętą trajektorię szczeliny biegnącej od sufitu ku środkowi ściany frontowej, gdy nagle drzwi otwarły się z wolna i w progu stanęła Ponsyka. – Mamy gościa – rzekł Herakles, odgadując harmonijne, falujące ruchy szczupłych rąk i zręcznych palców ukrytej pod maską niewolnicy. – Mężczyzna. Chce mnie widzieć – obydwie ręce poruszały się teraz razem; dziesięć opuszków palców rozmawiało w powietrzu. – Tak, wpuść go. Przybysz był wysoki i szczupły, otulony w skromny wełniany płaszcz, usiany nabrzmiałymi łuskami nocnej rosy. Jego pięknie sklepiona głowa ostentacyjnie świeciła łysiną, a starannie przycięta siwa broda zdobiła dolną część twarzy. Z oczu biła jasność, ale zmarszczki wokół nich zdradzały wiek i zmęczenie. Mężczyzna nie mógł oderwać wzroku od wciąż milczącej Ponsyki, po jej odejściu zwrócił się do Heraklesa: – Czy twoja sława jest zasłużona? – A co o mnie mówią? – Że Tropiciele Tajemnic umieją czytać w ludzkich twarzach i w wyglądzie rzeczy, tak jakby to były zapisane stronice. Że znają język pozorów i potrafią to tłumaczyć. To dlatego twoja służąca zasłania twarz maską pozbawioną rysów? Herakles, który podniósł się, by wziąć paterę z owocami i puchar wina, uśmiechnął się lekko i rzekł: – Na Zeusa, nie ja zaprzeczę tej opinii, ale moja służąca zasłania twarz bardziej ze względu na mój spokój niż na własny; kiedy była niemowlęciem, została porwana przez lidyjskich rozbójników, którzy w jakąś noc zbiorowego pijaństwa zabawiali się przypalaniem jej twarzy i wyrywaniem języka... Poczęstuj się owocami, jeśli masz ochotę... Zdaje się, że jeden ze zbójców ulitował się nad nią, albo może wyczuł jakiś interes, i zaopiekował się nią. Potem sprzedał jako niewolnicę do posług domowych. Sam kupiłem ją na targu dwa lata temu. Podoba mi się, bo jest milcząca jak kot, a pożyteczna jak pies, ale nie mogę patrzeć na jej zeszpeconą twarz... – Rozumiem – odezwał się gość – żal ci jej. – Nie, nie o to chodzi – zaoponował Herakles – po prostu rozprasza moją uwagę. Bywa, że moje oczy zbyt często ulegają pokusie, by patrzeć na wszystko, co widzę: zanim przyszedłeś, na przykład, wpatrywałem się w zamyśleniu w zarys tej ciekawej szczeliny w ścianie, w jej bieg i dopływy, w jej źródło... A że oblicze mojej służącej jest takim spiralnym, nieskończonym węzłem szczelin, nieustanną zagadką dla mego nienasyconego wzroku, postanowiłem więc je zasłonić i zmusiłem ją, by stale nosiła tę pozbawioną rysów maskę.
Lubię, gdy otaczają mnie rzeczy proste: prostokąt stołu, krągłość kielichów... regularne geometrie. Moja praca to coś dokładnie przeciwnego: rozszyfrowywanie rzeczy skomplikowanych. Ale siądź, proszę, wygodnie na sofie... W tej paterze masz świeże owoce, świetne są zwłaszcza słodkie figi. Uwielbiam figi, ty nie? Mogę cię także poczęstować kieliszkiem czystego wina... Mężczyzna, który słuchał spokojnej przemowy Heraklesa z narastającym zdumieniem, rozparł się na sofie. Cień jego łysej głowy w świetle stojącej na stole oliwnej lampki rysował się na ścianie tuż nad nim niczym idealna kula. Cień głowy Heraklesa – gruby, stożkowaty pień porośnięty u szczytu krótkim, szarawym mchem włosów – sięgał sufitu. – Dziękuję. Na razie wystarczy mi sofa – stwierdził. Herakles wzruszył ramionami, odsunął leżący na stole stos papirusów, podsunął paterę z owocami, sam także usiadł i sięgnął po figę. – W czym mogę ci pomóc? – zapytał uprzejmie. Z oddali dobiegł chrapliwy grzmot. Po krótkiej chwili milczenia mężczyzna odezwał się: – Tak naprawdę nie wiem. Słyszałem, że rozwiązujesz tajemnicze sprawy. Mam właśnie taką. – Pokaż mi ją – odparł Herakles. – Co? – Pokaż mi tajemnicę. Rozwiązuję tylko takie tajemnice, którym mogę się przyjrzeć. To jakiś tekst? A może przedmiot? Na twarzy mężczyzny ponownie odmalowało się zdumienie – uniósł brwi i otworzył usta – Herakles tymczasem wytwornym ruchem szczęk odgryzał główkę figi.* * Tłumaczę dosłownie: „główkę figi”, choć nie wiem, co ma na myśli tajemniczy autor. Możliwe, że chodzi o tę najgrubszą i najbardziej mięsistą częśćowocu, ale równie dobrze może to być częśćtuż przy ogonku. Możliwe też, że jest to jedynie literacki zabieg, aby wyeksponować słowo „główka”, które zdaje się powoli dominować jako kolejne eidesis. (Przypis Tłumacza).
– Nie, nic z tych rzeczy – odparł po chwili milczenia. – Tajemnicza sprawa, z jaką przychodzę, to coś, co było, ale czego już nie ma. Wspomnienie. Albo raczej idea wspomnienia. – Jak mam coś takiego rozwiązać? – roześmiał się Herakles. – Rozwiązuję jedynie to, co mogę zobaczyć na własne oczy. Nie wychodzę poza słowa... Mężczyzna spojrzał na niego uważnie, jakby z niedowierzaniem. – Za słowami zawsze kryją się Idee, choćby i niewidzialne* – powiedział. – I tylko one się liczą – kulisty cień zniżył się, gdy mężczyzna pochylił głowę. – My przynajmniej wierzymy w niezależne istnienie Idei. Ale może się przedstawię: jestem Diagoras z demu Medont, nauczam filozofii i geometrii w szkole w gaju Akademosa. Wiesz, tej, którą zwą „Akademią”. W szkole kierowanej przez Platona. * Niezależnie od znaczenia, jakie mają w całości wypowiedzi, te ostatnie zdania: „Za słowami zawsze kryją się Idee... I tylko one się liczą” – wydają mi się przesłaniem autora, podkreślającym
obecnośćeidesis. Montalo, jak zwykle, wydaje się niczego nie zauważać. (Przypis Tłumacza).
Herakles skinął głową. – Słyszałem o Akademii i trochę znam Platona – rzekł – choć muszę przyznać, że ostatnio nieczęsto go widuję... – Nie dziwi mnie to – odparł Diagoras – jest niesłychanie zajęty tworzeniem nowej książki, dialogu o idealnym rządzie. Ale nie przyszedłem rozmawiać z tobą o nim, tylko o... o jednym z moich uczniów. O Tramachu, synu wdowy Etis, o tym młodzieńcu, którego kilka dni temu zagryzły wilki... Wiesz, o kim mówię? Mięsista twarz Heraklesa, częściowo oświetlona światłem lampki, nie wyrażała żadnych uczuć. Ach, Tramach był uczniem w Akademii, pomyślał, to dlatego Platon przyszedł złożyć Etis kondolencje. Ponownie skinął twierdząco głową. – Znam jego rodzinę, nie wiedziałem jednak, że Tramach był uczniem w Akademii. – Był – odparł Diagoras – i to w dodatku dobrym. Stykając opuszki swoich grubych palców, Herakles powiedział: – A czy ta tajemnicza sprawa, z jaką przychodzisz, wiąże się z Tramachem? – W rzeczy samej – przyznał filozof. Herakles przez chwilę trwał w zamyśleniu. Potem wykonał niepewny ruch ręką. – Dobrze. Opowiedz mi wszystko najdokładniej, jak potrafisz, a potem zobaczymy. Spojrzenie Diagorasa z Medontu zatrzymało się na ostrym czubku płomienia, który wznosił się spiczasto nad knotem lampy; powoli cedził słowa: – Byłem jego głównym mentorem. I byłem z niego dumny. Tramach posiadał wszystkie szlachetne zalety, jakich Platon wymaga od tych, którzy pragnęliby stać się mądrymi strażnikami miasta: był piękny, jak może być tylko ktoś, kto został pobłogosławiony przez bogów; umiał mądrze dyskutować; jego pytania zawsze były trafne; zachowanie – przykładne; jego duch wibrował w harmonii z muzyką, a smukłe ciało ukształtowała gimnastyka. Miał właśnie uzyskać pełnoletność i płonął z niecierpliwości, by służyć Atenom w armii. Choć martwiłem się myślą, że szybko opuści Akademię, jako że wróżyłem mu pewną karierę, moje serce radowało się, kiedy widziałem, że umie już wszystko, czego byłem w stanie go nauczyć, i jest aż nadto przygotowany do dorosłego życia... Diagoras przerwał. Po chwili, nie odrywając wzroku od spokojnie kołyszącego się płomienia, ciągnął dalej zmęczonym głosem: – I wówczas, mniej więcej miesiąc temu, zacząłem nagle dostrzegać, że dzieje się z nim coś dziwnego. Wydawał się czymś zmartwiony. Nie był skupiony w czasie zajęć jak przedtem, zdawał się izolować od reszty kolegów, stał oparty o ścianę najdalej od tablicy, obojętny na las ramion, uniesionych jak głowy wyrastające z długich szyj, gdy zadawałem jakieś pytanie, jak gdyby wiedza przestała go interesować. Początkowo nie zwracałem zbytniej uwagi na takie zachowanie: sam wiesz, że w tym wieku ma się rozliczne problemy, że pojawiają się one i znikają dość szybko. Ale stan ten trwał nadal. Nawet się pogłębił. Często opuszczał lekcje, nie przychodził też na gimnastykę. Niektórzy koledzy zauważyli tę
zmianę, ale także nie wiedzieli, czemu ją przypisywać. Może był chory. Postanowiłem porozmawiać z nim sam na sam... bo jeszcze sądziłem, że może ma kłopoty z gatunku tych najpospolitszych, może jest zakochany, wiesz... w tym wieku to częste... – Herakles zdziwił się, widząc, że na twarz Diagorasa wypływa rumieniec jak u nastolatka; zanim znowu przemówił, przełknął ślinę. – Któregoś popołudnia, na przerwie, zastałem go samego w ogrodzie, przy posągu Sfinksa... Chłopak stał dziwnie spokojny wśród drzew. Zdawało się, że przygląda się kamiennemu stworowi z głową kobiety, z ciałem lwa i orlimi skrzydłami, ale jego przedłużający się bezruch – podobny do nieruchomości posągu – kazał sądzić, że myślami błądzi gdzieś daleko. Stał z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, z nieco przechyloną głową i złączonymi kostkami stóp. Mężczyzna zaskoczył go w takiej pozie. Był chłodny wieczór, ale Tramach miał na sobie jedynie lekką, krótką jak spartańskie chitony tunikę, którą rozwiewał wiatr, obnażając białe uda i ramiona. Kasztanowe pukle przewiązane były rzemykiem. Na nogach miał piękne skórzane sandały. Zaintrygowany mężczyzna podszedł bliżej; wówczas chłopak dostrzegł go i odwrócił się ku niemu: – Ach, mistrz Diagoras. Byliście tutaj... I począł się oddalać. Ale mężczyzna powiedział: – Poczekaj, Tramachu. Chciałem właśnie porozmawiać z tobą sam na sam. Tramach zatrzymał się, wciąż odwrócony tyłem (białe nagie łopatki) i z wolna zaczął się odwracać. Mężczyzna, który chciał okazać mu swoją serdeczność, zorientował się, że chłopiec cały zesztywniał, uśmiechnął się zatem, by go uspokoić. – Nie masz okrycia? – spytał. – Trochę za chłodno na tak lekki strój. – Nie czuję chłodu, mistrzu Diagorasie. Mężczyzna czule pogłaskał gładką wypukłość mięśni na lewym ramieniu swego ucznia. – Na pewno? Skórę masz lodowatą, mój biedny chłopcze... i chyba drżysz. Zbliżył się bardziej, przepełniony ufnością płynącą z uczuć, jakie żywił wobec chłopaka, i delikatnym ruchem, niemal matczynym muśnięciem palców, odsunął mu z czoła kasztanowe loki. Po raz kolejny zachwycił się urodą tej nieskazitelnej twarzy, pięknem oczu miodowej barwy, które obserwowały go, mrugając. – Posłuchaj, synu – rzekł. – Twoi koledzy i ja zauważyliśmy, że coś ci dolega. Ostatnio jesteś jakiś inny... – Nie, mistrzu, ja... – Posłuchaj – powtórzył mężczyzna łagodnie, głaszcząc gładką owalną twarz chłopca, ujmując delikatnie jego podbródek, tak jak bierze się w ręce puchar z czystego złota. – Jesteś moim najlepszym uczniem, a mistrz dobrze zna swego najlepszego ucznia. Od niemal miesiąca wydaje mi się, że nic cię nie interesuje, nie uczestniczysz w naszych dialogach... Poczekaj, nie przerywaj mi... Oddaliłeś się od kolegów, Tramachu... Coś ci jest, synu, to
oczywiste. Powiedz mi tylko co, a przysięgam na bogów, że postaram ci się pomóc, bo sił mi jeszcze nie brak. Jeśli nie chcesz, nic nikomu nie powiem. Masz na to moje słowo. Zaufaj mi tylko... Brązowe oczy chłopca szeroko otwarte – może zbyt szeroko otwarte – wpatrywały się uważnie w źrenice mistrza. Przez chwilę panowała cisza i spokój. Potem Tramach poruszył wolno wilgotnymi i chłodnymi różowymi wargami, jakby zamierzał coś rzec, ale nic nie powiedział. Jego oczy wciąż były szeroko otwarte, pałające, źrenice rozszerzone; wyglądały niczym kawałki kości słoniowej z ogromnymi, czarnymi punktami. Mężczyzna odkrył coś dziwnego w tych oczach i obserwowanie ich tak go pochłonęło, że prawie nie zauważył, iż chłopak cofnął się parę kroków, nie odrywając od niego wzroku, wciąż zesztywniały, z zaciśniętymi wargami... Po ucieczce chłopca mężczyzna długo nie ruszał się z miejsca. – Umierał ze strachu – odezwał się Diagoras po chwili głuchej ciszy. Herakles wziął z misy kolejną figę. W oddali błysnęło, jakby zygzakiem przebiegł grzechotnik. – Skąd wiesz? Sam ci to powiedział? – Nie. Mówiłem, że uciekł, zanim zdołałem powiedzieć coś więcej, tak bardzo byłem zaskoczony. Ale choć nie mam twojej przenikliwości, by czytać w ludzkich twarzach, zbyt często widziałem strach i myślę, że umiem go rozpoznać. U Tramacha był to strach najbardziej przerażający, jaki kiedykolwiek widziałem. Wyzierał wprost z jego oczu. Odkrywszy to, nie wiedziałem, co robić. Jakby te oczy zmroziły mnie jego strachem. Kiedy się rozejrzałem wokół, już go nie było i nie zobaczyłem go więcej. Następnego dnia któryś z jego kolegów powiedział mi, że udał się na polowanie. Trochę mnie to zdziwiło, bo w tym stanie ducha, w jakim go widziałem poprzedniego wieczoru, nie bardzo się nadawał na tego rodzaju wyprawę, ale... – Kto ci powiedział, że poszedł na polowanie? – przerwał Herakles, wyławiając głowę kolejnej figi spośród tłumu owoców, wypełniających misę po brzegi. – Eunios, jeden z jego najlepszych przyjaciół. Drugim był Antys, syn Praksynoego... – Też uczęszczali do Akademii? – Tak. – Dobrze. Mów dalej. Diagoras przejechał dłonią po głowie (cień na ścianie przesunął się po obrzmiałej powierzchni kuli). – Owego dnia chciałem porozmawiać z Antysem i Euniosem. Zastałem ich w sali gimnastycznej... Ręce unoszą się, wiją, bawią się deszczem drobnych łusek; smukłe, wilgotne ramiona;
śmiechy i żarty tłumione przez szum wody, zaciśnięte powieki, uniesione głowy; ktoś kogoś popchnie i znów echem rozlega się śmiech. Widok z góry przypomina kwiat złożony z dojrzewających ciał bądź jedno ciało o wielu głowach; ramiona jak kołyszące się pąki, para pieszcząca obrzmiałą, zwielokrotnioną nagość; wilgotny język wody prześlizguje się przez usta rzygacza; ruchy... zygzakowate ruchy kwiatu ciała... Nagle para swoim gęstym oddechem spowija widok mgłą.* * Ten kuriozalny fragment, który zdaje się w poetycki sposób opisywać kąpiel młodych chłopców pod natryskiem w sali gimnastycznej, zawiera ściśle syntetyczne, ale świetnie podkreślone prawie wszystkie elementy eidetyczne drugiego rozdziału; wśród nich: „wilgoć”, „głowa” i „kołysanie”. Wyraźnie widać również powtórzenia wyrazów „wielokrotny” i „łuski”, które pojawiły się już wcześniej. Obraz „kwiatu ciała” wydaje mi się metaforą zwykłą, nie eidetyczną. (Przypis Tłumacza).
Mgła się rozrzedza; ukazuje się niewielkie pomieszczenie, szatnia, sądząc z liczby tunik i płaszczy wiszących na bielonych wapnem ścianach – i liczne dojrzewające ciała w różnym stadium nagości; jedno z nich leży na sofie na brzuchu, bez śladu odzienia: przebiegają po nim chciwie smagłe ręce, prześlizgują się powoli, masując wszystkie mięśnie. Słychać śmiechy: młodzi chłopcy żartują po kąpieli. Syk pary w kadziach z wrzącą wodą cichnie powoli, wreszcie zupełnie zanika. Zasłona u wejścia podnosi się i milkną liczne śmiechy. Wysoki, kościsty mężczyzna z błyszczącą łysiną i starannie przyciętą brodą wita chłopców, a oni spieszą z odpowiedzią. Mężczyzna przemawia, chłopcy uważnie słuchają jego słów, choć starają się nie przerywać swoich zajęć: kończą się ubierać bądź rozbierać, wycierają długimi ręcznikami świetnie zbudowane ciała lub nacierają oleistymi maściami falujące mięśnie. Mężczyzna podchodzi do dwóch młodych ludzi: jeden z nich ma gęstą czarną czuprynę i ciągle zarumienione policzki; pochylony wiąże sandały: drugi, nagi efeb poddany właśnie masażowi, ukazuje – dopiero teraz to widać – przecudowną twarz. Pomieszczenie emanuje ciepłem niczym chłopięce ciała. I wtedy kłąb mgły opada na nasze oczy, kryjąc wszystko. – Pytałem ich o Tramacha – wyjaśniał Diagoras – z początku nie rozumieli dobrze, czego od nich chcę, ale obaj przyznali, że ich przyjaciel się zmienił, choć nie potrafili wyjaśnić dlaczego. Wówczas Lizylos, inny uczeń, który przypadkiem tam był, wyjawił mi rzecz niezwykłą: otóż Tramach od kilku miesięcy potajemnie bywał u nierządnicy z Pireusu imieniem Yasintra. „Może to ona sprawiła, że się zmienił, mistrzu” – dodał przebiegle. Antys i Eunios nieśmiało potwierdzili, że tak się rzeczy mają. Zdumiałem się, w pewien sposób mnie to zabolało, ale zarazem poczułem znaczną ulgę: to, że mój uczeń ukrywa przede mną haniebne wizyty u portowej prostytutki, było oczywiście powodem do niepokoju, zważywszy godne wychowanie, jakie odebrał, jeżeli jednak cały problem ograniczał się do tego, sądziłem, że nie ma się czego obawiać. Obiecałem sobie porozmawiać z nim ponownie, przy bardziej sprzyjającej okazji, i omówić z nim rozsądnie to zboczenie jego ducha...
Diagoras umilkł. Herakles Pontor zapalił następną umieszczoną na ścianie lampę i cienie głów rozmnożyły się: stożkowate – Heraklesa – poruszały się bliźniaczo po ścianie z niewypalonej cegły; kuliste – Diagorasa – były zamyślone, spokojne, zakłócane symetrią włosów spływających na kark i starannie przyciętą brodą. Kiedy Diagoras ponownie zaczął opowiadać, jego głos wydawał się dotknięty chroniczną chrypką: – Ale wtedy... jeszcze tej samej nocy, o świcie, żołnierze ze straży granicznej zastukali do moich drzwi... Jakiś pasterz znalazł jego ciało w lesie w pobliżu Likawitu i powiadomił straże... Kiedy go zidentyfikowali, wiedząc, że w jego domu nie ma mężczyzn, którym można przekazać tę wiadomość, i że jego wuja Daminosa nie ma w mieście, przyszli do mnie... Umilkł ponownie. Z oddali doszedł odgłos burzy, a z bliska – dekapitacji kolejnej figi. Twarz Diagorasa była skurczona, jak gdyby każde słowo kosztowało go wiele wysiłku. – Bez względu na to, jak dziwne ci się to wydaje – rzekł po chwili – czułem się winny. Gdyby obdarzył mnie swoim zaufaniem owego popołudnia, gdyby udało mi się wyciągnąć z niego, co mu dolega... może nie poszedłby na polowanie... i wciąż by żył – podniósł oczy na swego zażywnego rozmówcę, który słuchał go rozparty na krześle, z twarzą spokojną, jak gdyby zaraz miał zasnąć. – Mogę ci wyznać, że spędziłem dwa potworne dni, myśląc, że Tramach wymyślił nagle to złowieszcze polowanie, żeby uciec ode mnie i od mojej tępoty... Tak więc tego samego wieczoru podjąłem decyzję: chcę wiedzieć, co się z nim działo, co go tak przerażało i do jakiego stopnia moja interwencja mogłaby mu pomóc. Dlatego przychodzę do ciebie. W Atenach powiadają, że do poznania przyszłości trzeba wyroczni delfickiej, ale do poznania przeszłości wystarczy nająć Tropiciela Tajemnic... – To absurd! – wykrzyknął Herakles. Jego nieoczekiwana reakcja nieomal przeraziła Diagorasa: Herakles spiesznie wstał, a wraz z nim porwały się wszystkie cienie jego głowy, i począł niecierpliwie krążyć po wilgotnym i chłodnym pokoju; jego grube palce pieściły jedną z nabrzmiałych fig, dopiero co wziętą z talerza. Tym samym uniesionym tonem powiedział: – Nie tropię przeszłości, jeżeli nie mogę jej zobaczyć: tekst, przedmiot, twarz – to coś, co mogę zobaczyć, ty zaś mówisz mi o wspomnieniach, o wrażeniach, o... opiniach! Jak mam się nimi kierować? Mówisz, że od miesiąca twój uczeń wydawał się „czymś zmartwiony”, ale co oznacza słowo „zmartwiony”? – gwałtownie podniósł rękę. – Zanim wszedłeś do tego pokoju, też mógłbyś powiedzieć, że jestem zmartwiony widokiem tej szczeliny. Potem przyznajesz, że widziałeś strach w jego oczach... Strach! Czyżby ten strach wyryty był w jego źrenicach znakami jońskimi? Czy mamy strach wypisany na czole? Czy to taka sama rysa jak ta na ścianie? Tysiąc różnych uczuć mogło wywołać to spojrzenie, które ty przypisałeś wyłącznie strachowi! – Wiem, com widział. Tramach był przerażony – odparł dotknięty Diagoras. – Wiesz, co sądzisz, że widziałeś – sprostował Herakles. – Znać prawdę, znaczy tyle, co wiedzieć, ile prawdy można poznać.
– Sokrates, mistrz Platona, był podobnego zdania – przyznał Diagoras. – Mawiał, że wie jedynie, że nic nie wie, i w istocie wszyscy byliśmy co do tego zgodni. Ale oczami umysłu możemy dostrzec rzeczy, których nie zauważą zwyczajne oczy... – Ach tak? – Herakles zatrzymał się raptownie. – No to powiedz mi, co tu widzisz. Podniósł szybko rękę, zbliżając ją do twarzy Diagorasa; spomiędzy grubych palców wystawało coś w rodzaju zielonej, obrzmiałej głowy. – Figę – rzekł Diagoras, ochłonąwszy ze zdziwienia. – Taką samą figę jak pozostałe? – Tak. Wydaje się nietknięta. Ma dobry kolor. Zwykła, najzwyklejsza figa. – I na tym właśnie polega różnica między tobą a mną! – wykrzyknął triumfująco Herakles. – Patrzę wszak na tę samą figę i sądzę, że wygląda ona jak zwykła, najzwyklejsza figa. Mogę nawet uznać za wysoce prawdopodobne, że chodzi tu o zwykłą, najzwyklejszą figę, ale to wszystko. Jeżeli chcę wiedzieć więcej, muszę ją przepołowić... jak to właśnie uczyniłem, gdy ty mówiłeś... Rozdzielił delikatnie dwie połówki figi, które wydawały się nierozłączne; jednym zygzakowatym ruchem niezliczone główki wysunęły się wściekle z panujących wewnątrz ciemności, wijąc się i wydając słaby syk. Na twarzy Diagorasa odmalowało się obrzydzenie. Herakles mówił dalej: – A kiedy ją przepoławiam... nie dziwię się tak bardzo jak ty, jeżeli prawda nie jest taka, jakiej się spodziewałem! Na powrót złożył dwie połówki figi i położył owoc na stole. Nieoczekiwanie tonem dużo spokojniejszym, mniej więcej takim jak na początku rozmowy, Tropiciel ciągnął: – Wybieram je osobiście u jednego metojka na agorze. To poczciwy człowiek i mogę cię zapewnić, że niemal nigdy mnie nie oszukuje, wie bowiem dostatecznie dobrze, iż jestem ekspertem, jeśli chodzi o figi. Czasem jednak natura płata figle... Twarz Diagorasa znów poczerwieniała. – Przyjmujesz pracę, którą ci proponuję, czy wolisz rozmawiać o figach? – spytał podniesionym głosem. – Zrozum: nie mogę przyjąć czegoś takiego. – Tropiciel uniósł dzban i nalał gęstego, czystego wina do jednego z pucharów. – Byłoby to zdradą wobec siebie samego. Cóż takiego mi powiedziałeś? Same przypuszczenia... nawet nie moje, tylko twoje... – pokręcił głową. – Niemożliwe. Może jeszcze trochę wina? Ale Diagoras już się podniósł i stał przed Heraklesem wyprostowany jak trzcina. Jego policzki płonęły. – Nie, nie chcę wina. Nie chcę również zabierać ci więcej czasu. Wiem już, że się myliłem, wybierając właśnie ciebie. Wybacz mi. Spełniłeś swój obowiązek, odpowiadając na moją prośbę, a ja swój – przedstawiając ci ją. Życzę ci dobrej nocy... – Zaczekaj – odezwał się Herakles z nieukrywaną obojętnością, jak gdyby Diagoras,
odchodząc, o czymś zapomniał. – Powiedziałem, że nie mogę podjąć się twojej pracy, ale gdybyś zechciał mi zapłacić za moją własną, przyjąłbym twoje pieniądze... – Żartujesz sobie? W kącikach oczu Heraklesa migotała kpina, jakby naprawdę wszystko to, co dotąd mówił, było jednym gigantycznym żartem. – Tego wieczoru, gdy żołnierze przynieśli ciało Tramacha, pewien stary szaleniec, Chandalos, zaalarmował dosłownie całą moją dzielnicę – wyjaśnił. – Wyszedłem wraz z innymi zobaczyć, co się dzieje, i miałem okazję obejrzeć zwłoki. Lekarz Aschylos badał je, ale ten tępak nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa. Ja natomiast, owszem, zobaczyłem coś, co wydało mi się dziwne. Nie zastanawiałem się nad tym więcej, ale twoja prośba sprawiła, że mi się to przypomniało... – zamyślony gładził brodę, po czym nagle, jakby podjąwszy decyzję, oznajmił gromko: – Zgoda, podejmuję się wyświetlić tajemnicę otaczającą twego ucznia, Diagorasie, ale nie z uwagi na to, co tobie się wydaje, że widziałeś, kiedyś z nim rozmawiał, tylko na to, co sam spostrzegłem, oglądając jego zwłoki! Żadne z rozlicznych pytań plączących się w głowie Diagorasa nie doczekało się odpowiedzi Tropiciela, który dodał jedynie: – Nie mówmy o fidze pierwej, nim ją przepołowimy. Wolę na razie nic więcej ci nie mówić, bo mogę się mylić. Zaufaj mi jednak, Diagorasie: jeżeli rozwiążę moją własną zagadkę, możliwe, że twoja także znajdzie rozwiązanie. Jeśli pozwolisz, przejdę teraz do sprawy mego honorarium. Rozważywszy rozliczne kwestie finansowe, doszli na koniec do porozumienia. Herakles oświadczył, że rozpocznie śledztwo następnego dnia: uda się do Pireusu i spróbuje odnaleźć nierządnicę, z którą widywał się Tramach. – Mogę ci towarzyszyć? – przerwał Diagoras. A gdy Tropiciel popatrzył nań ze zdziwieniem, wyjaśnił: – Wiem, że to zbędne, ale chciałbym. Chcę z tobą współpracować. Zorientowałbym się wówczas, czy mogę jeszcze pomóc Tramachowi. Obiecuję czynić, co każesz. Herakles Pontor wzruszył ramionami i z uśmiechem odparł: – Zgoda; zważywszy, że to twoje pieniądze, Diagorasie, sądzę, że masz całkowite prawo zostać zatrudniony... I w tej samej chwili stado węży zwiniętych u ich stóp uniosło swoje pokryte łuskami głowy, wściekle wysuwając obrzmiałe języki.* * Te ostatnie linijki zapewne zdumieją czytelnika tak samo jak mnie. Powinniśmy raczej wykluczyć możliwość, że to skomplikowana metafora, ale nie możemy też popaść w najjaskrawszy realizm i uznać, że owo „stado węży zwiniętych u stóp” leżało sobie w domu Heraklesa na podłodze, a zatem cała wcześniejsza rozmowa Diagorasa i Tropiciela Tajemnic odbywała się „gdzieś, gdzie roi się od gadów, prześlizgujących się z zimnym spokojem po rękach i nogach bohaterów, gdy ci, na nic nie bacząc, rozmawiają”, jak uważa Montalo; to stanowcza przesada (wyjaśnienie, jakie przytacza ten znamienity znawca literatury greckiej jest absurdalne:
„Dlaczego nie miałoby być węży w mieszkaniu, skoro autor tak sobie życzy? – stwierdza. – To autor ma ostatnie słowo w kwestii tego, co się dzieje w świecie jego dzieła, nie my”). Ale czytelnik nie ma się czym przejmować: to ostatnie zdanie o wężach jest czystym wymysłem. Rzecz jasna, wszystkie poprzednie też, chodzi przecież o fikcję literacką, ale, żebym został właściwie zrozumiany, to zdanie to fantazja, której czytelnik nie powinien przyjmować, aczkolwiek pozostałe, tak samo fikcyjne, przyjąć musi, przynajmniej na czas lektury, ażeby cała narracja zyskała jakiś sens. Jedynym celem tego absurdalnego ostatniego zdania jest, w mojej opinii, wzmocnienie eidesis: autor stara się, byśmy wiedzieli, jaki obraz kryje się w tym rozdziale. Ale nawet jeśli tak jest w istocie, ten sposób zawodzi: niech czytelnik nie popełnia błędu i nie myśli o najprostszym! Tego samego ranka, kiedy jeszcze nie doszedłem z tłumaczeniem do tego fragmentu, odkryliśmy nagle z Heleną nie tylko właściwy obraz eidetyczny, ale, jak sądzę, klucz do całej książki. Mieliśmy dość czasu, by to omówić z naszym szefem, Eliosem. – „Chłodna wilgoć”, „obrzmiałe” kształty, „zygzakowate” ruchy, „pełzanie”... Mowa chyba o wężu, prawda? – podsunął Elios. – Pierwszy rozdział – lew. Drugi rozdział – wąż. – A „głowa”? – zaoponowałem. – Dlaczego tyle razy „stado głów”? – Elios wzruszył ramionami, nie znajdując odpowiedzi. Pokazałem mu więc posążek, który przyniosłem z domu: – Sądzimy z Heleną, żeśmy to odkryli. Widzisz? To posąg Hydry, legendarnego potwora za stadem wężowych głów, które, raz ucięte, odrastały. Stąd ta uparcie powtarzająca się „dekapitacja” fig. – Ale to nie wszystko – włączyła się Helena – pokonanie hydry lernejskiej było jedną z prac Heraklesa, bohatera większości greckich mitów... – I co z tego? – zapytał Elios. Odparłem podniecony: – Jaskinia filozofów liczy dwanaście rozdziałów, a wedle przekazów, wszystkich prac Herkulesa, którego imię po grecku brzmi Herakles, było właśnie dwanaście. Zresztą główny bohater nosi takie właśnie imię, Herakles. Teraz: pierwszą pracą Herkulesa (czy Heraklesa) było zabicie lwa nemejskiego... i obraz ukryty w pierwszym rozdziale to właśnie lew. – A w drugim hydra – szybko wywnioskował Elios – rzeczywiście wszystko się zgadza. Przynajmniej na razie. – Na razie? – spytałem zaniepokojony tym ostatnim sformułowaniem. – Co masz na myśli? Elios uśmiechnął się spokojnie. – Zgadzam się z waszymi wnioskami – wyjaśnił – ale książki eidetyczne są zdradliwe: bądźcie świadomi, że mamy tu do czynienia z rzeczami całkowicie wyimaginowanymi, nawet nie ze słowami, tylko... ideami. Z wyizolowanymi obrazami. Skąd możemy być pewni, jaki ostateczny klucz autor ma na myśli? – To bardzo proste – odparłem – wszystko polega na sprawdzeniu naszej teorii. Trzecia praca, wedle większości mitów, to schwytanie dzika erymantejskiego. Jeżeli obraz ukryty w rozdziale trzecim choć trochę przypomina dzika, będzie to jeszcze jeden dowód na poparcie naszej teorii... – I tak do końca – dodała spokojnie Helena. – Mam jeszcze jedną uwagę – Elios podrapał się po łysinie. – Otóż w czasach, gdy powstało to dzieło, prace Herkulesa nie stanowiły żadnej tajemnicy. Po co stosować eidesis do ich ukrywania? Milczeliśmy.
– Słuszna uwaga – przyznała wreszcie Helena. – Przypuśćmy jednak, że autor wymyślił eidesis samej eidesis i że pod pracami Herkulesa kryje się kolejny obraz... – I tak bez końca? – przerwał Elios. – Nie zdołalibyśmy wówczas poznać oryginalnego pomysłu. Musimy się gdzieś zatrzymać. Z twojego punktu widzenia, Heleno, jakikolwiek tekst pisany może wywołać u czytelnika obraz, który z kolei wywoła inny, a ten następny. Byłoby to w ogóle nieczytelne! Oboje patrzyli na mnie, czekając, co powiem. Przyznałem, że sam też nie rozumiem. – Edycja oryginału jest dziełem Montala – zacząłem – ale on, co jest niepojęte, niczego nie zauważył. Napisałem do niego. Może jego opinia przyda się nam. – Montalo, mówisz? – Elios uniósł brwi. – No to chyba traciłeś czas na próżno. Nie słyszałeś? Wszędzie o tym mówiono. Montalo zginął w ubiegłym roku. Ty też nic nie słyszałaś, Heleno? – Nie – przyznała Helena, spoglądając na mnie ze współczuciem. – A to ci zbieg okoliczności! – Istotnie – przyznał Elios, zwracając się do mnie – a że jedyna edycja oryginału jest jego dziełem, a jedyny jak dotąd przekład – twoim, wygląda na to, że odkrycie ostatecznego klucza do Jaskini filozofów zależy wyłącznie od ciebie. – Niezła odpowiedzialność – zakpiła Helena. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Ta sprawa nie daje mi spokoju. (Przypis Tłumacza).
Rozdział III* *„Szybkość, nieuwaga. Słowa płyną tu strumieniem nieregularnej kaligrafii, czasami nieczytelnej, jak gdyby kopiście brakowało czasu, by ukończyć rozdział” – tak brzmi komentarz Montala do tekstu oryginału. Sam uważnie wypatruję „śladów” mojego dzika wśród zdań. Rozpoczynam przekład trzeciego rozdziału. (Przypis Tłumacza). Warto chyba zwolnić na chwilę szybkie tempo opowieści, by w kilku słowach naszkicować życiorysy głównych bohaterów: Heraklesa, syna Frynicha, z demu Pontor, i Diagorasa, syna Ksampsaka, z demu Medont. Kim byli? Za kogo sami się uważali? Jak widzieli ich inni? Co do Heraklesa* * „Następują trzy nieczytelne linijki” – zapewnia Montalo. Wygląda na to, że kaligrafia staje się okropna. Z trudem daje się odcyfrować (według Montala) cztery słowa z całego akapitu: „tajemnice”, „mieszkał”, „żona” i „tęgi”. Edytor oryginału dodaje nie bez swoistej ironii: „Czytelnik powinien spróbować odtworzyć biografię Heraklesa na podstawie tych czterech słów, co wydaje się zarazem szalenie łatwe i strasznie trudne”. (Przypis Tłumacza).
Co do Diagorasa* * Równie nieczytelne są trzy linijki, które anonimowy autor poświęca Diagorasowi. Montalo potrafi z trudem odcyfrować jedynie trzy słowa: „mieszkał?” (ze znakiem zapytania), „duch” i „namiętność”. (Przypis Tłumacza).
A gdy czytelnikowi znane są już owe szczegóły z życia naszych bohaterów, powracamy co rychlej do naszej opowieści. Oto co zdarzyło się w portowym mieście Pireus, do którego przybyli Herakles i Diagoras w poszukiwaniu nierządnicy imieniem Yasintra. Szukali jej po wąskich uliczkach, którymi płynął pospiesznie zapach morza, szukali po ciemnych próżniach za otwartymi wierzejami, szukali tam i ówdzie, wśród grupek milczących kobiet, które uśmiechały się, gdy podchodzili, a słysząc pytanie, natychmiast poważniały; szukali w pobliżu i na obrzeżach, w porcie i na wzgórzach, na drogach schodzących ku morzu; szukali na rogach ulic, gdzie widniały milczące cienie kobiet lub mężczyzn. Wypytywali o nią wymalowane staruszki, których twarze jak z brązu, pozbawione wyrazu i
pokryte bielidłem, zdawały się równie wiekowe co ich domostwa; wsuwali obole w dłonie drżące i pomarszczone niczym papirus; wsłuchiwali się w pobrzękiwanie złotych bransolet, gdy czyjeś ręce unosiły się, wskazując drogę bądź człowieka: zapytaj Kopsiasa, Melita powinna wiedzieć, może u Talii, Amfitryta też jej szuka, Eo mieszka tu dłużej, Klito zna ją lepiej, nie jestem Talia, tylko Meropsis. I zawsze te oczy skryte pod ciężkimi od barwiczek powiekami, oczy wpółprzymknięte, szybkie, ruchliwe spojrzenia na tronie z czarnych rzęs z rysunkiem barwy szafranu, kości słoniowej lub czerwonego złota, spojrzenia, wciąż szybkie, jak gdyby tylko w tym kobiety były swobodne, jak gdyby królowały jedynie zza czerni źrenic, tryskających kpiną (?), namiętnością (?), a może nienawiścią (?), podczas gdy spokojne wargi, stężałe rysy i lakoniczne odpowiedzi skrywają ich myśli; tylko te spojrzenia ulotne, świdrujące, straszne. Wieczór zbliżał się nieubłaganie. Rozcierając sobie ręce szybkimi ruchami pod płaszczem, Diagoras odezwał się: – Niebawem zapadnie noc. Dzień minął, a my jej nie znaleźliśmy. Pytaliśmy co najmniej dwadzieścia takich jak ona, a otrzymaliśmy zaledwie mętne wskazówki. Chyba ktoś stara się ją ukryć albo nas okłamać. Szli pod górę wąską uliczką. Za dachami purpurowy zmierzch zaznaczał brzeg morza. Zostawili za sobą tłumy i tętniący życiem port w Pireusie, a także miejsca najczęściej odwiedzane przez tych, co szukają przyjemności bądź rozrywki; znajdowali się teraz w dzielnicy zamieszkanej przez t a k i e , w gąszczu kamiennych ścieżek i drzew z niewypalonej gliny, gdzie ciemność zapada szybciej, a noc nastaje przedwcześnie, w samotności zamieszkałej, ukrytej, pełnej niewidzialnych oczu. – Rozmowa z tobą pozwala mi przynajmniej rozerwać się – mówił dalej Diagoras, nie próbując nawet ukryć irytacji. Wydawało mu się, że od wielu godzin mówi sam do siebie, albowiem jego towarzysz ograniczał się do marszu, pochrząkiwania i, niekiedy, wyciągnięcia kolejnej figi z sakwy. – Na Zeusa, zachwyca mnie doprawdy twoja łatwość prowadzenia rozmowy... – przystanął i odwrócił się, ale sunęło za nim jedynie echo jego własnych kroków. – Te obrzydliwe uliczki, pełne wszelakiego śmiecia i smrodu... Gdzie to miasto „świetnie zbudowane”, jak wszyscy zwą Pireus? Czy to jest właśnie owa słynna „geometria” ulic, którą ponoć opracował Hipodam z Miletu? Na Herę, nie widać nawet stróżów ulic, astinomosów, niewolników czy żołnierzy, jak w Atenach! Mam wrażenie, że jestem tu nie wśród Greków, tylko w jakimś barbarzyńskim świecie. Na dodatek to nie tylko moje wrażenie: to miejsce jest niebezpieczne, a ja umiem wyczuwać niebezpieczeństwo tak samo jak zapach morza. Oczywiście, dzięki zajmującej konwersacji czuję się o wiele spokojniejszy. Rozmowa z tobą pociesza mnie, pozwala mi nie myśleć, którędy idę... – Nie płacisz mi za rozmowę, Diagorasie – odparł z całkowitą obojętnością Herakles. – Dzięki Apollinowi! Odezwałeś się wreszcie – ironizował filozof. – Sam Pigmalion nie zdumiał się bardziej na dźwięk głosu Galatei! Jutro złożę w ofierze koźlę dla uczczenia...
– Zamilcz – syknął Tropiciel – oto dom, który nam wskazano... Spękany mur szarej barwy z trudem utrzymywał się po jednej stronie uliczki; na wprost wejścia zebrało się konklawe cieni. – Chcesz powiedzieć: siódmy dom – sprostował Diagoras. – Pytałem na próżno w poprzednich sześciu. – A zatem zważywszy na twe rosnące doświadczenie, nie sądzę, byś miał trudności w rozpytaniu zebranych tu kobiet... Ciemne szale skrywające twarze uniosły się szybko, odsłaniając spojrzenia i uśmiechy na widok podchodzącego Diagorasa. – Przepraszam. Ja i mój przyjaciel szukamy tancerki imieniem Yasintra. Powiedziano nam... Tak jak sucha gałązka nadepnięta stopą nieostrożnego myśliwca płoszy zwierzynę, która umyka z polany, by w gęstwinie szukać schronienia, tak słowa Diagorasa wywołały nieoczekiwaną reakcję kobiet: jedna z nich pobiegła pędem w dół ulicy, a pozostałe spiesznie rozeszły się po domach. – Zaczekaj! – krzyknął Diagoras do uciekającego cienia. – Czy to właśnie Yasintra? – wypytywał pozostałe dziewczęta. – Zaczekajcie, na Zeusa, chcemy tylko... Pospiesznie zamykano drzwi. Ulica była już całkiem pusta. Herakles szedł dalej, nie spiesząc się, a Diagoras, ku jego rozpaczy, sunął za nim. Chwilę później odezwał się: – I co teraz? Co niby mamy robić? Czemu wciąż idziemy? Wymknęła się przecież. Uciekła. Czy może zamierzasz ją jakoś schwytać? A gdy Herakles chrząknął i spokojnie wydobył z sakwy kolejną figę, doszczętnie zdesperowany filozof zatrzymał się i jął wykrzykiwać donośnym głosem: – Posłuchaj mnie nareszcie! Szukaliśmy tej nierządnicy przez cały dzień, w zaułkach w porcie i po całym mieście, po domach cieszących się najgorszą sławą, w dzielnicach bogatych i w dzielnicach nędzy, wszędzie! Spieszyliśmy się, ufając zwodniczym słowom łotrów, ignorantów, ohydnych stręczycielek i kobiet złego prowadzenia... a teraz, gdy oto sam Zeus chyba pozwolił nam ją odnaleźć – znów gdzieś znika! A ty idziesz sobie powolutku jak zadowolone z siebie psisko, zamiast... – Uspokój się, Diagorasie. Chcesz figę? Doda ci sił, gdyby... – Daj mi spokój z twoimi figami! Chcę wiedzieć, dlaczego wciąż idziemy. Uważam, że powinniśmy spróbować rozmowy z kobietami po domach i... – Nie. Ta, której szukamy, uciekła – odparł spokojnie Tropiciel. – To dlaczego jej nie ścigamy? – Bo jesteśmy solidnie zmęczeni. Ja przynajmniej. Ty nie? – Skoro tak – Diagoras był coraz mocniej zirytowany – to czemu wciąż idziemy? Herakles, nie zatrzymując się, pozwolił sobie na chwilę milczenia: żuł figę. – Czasami na zmęczenie najlepsze jest zmęczenie – powiedział w końcu. – Jak się parę
razy solidnie zmordujemy, przestanie nam to dokuczać. Widząc, jak Herakles równym krokiem oddala się w dół uliczki, Diagoras zacisnął zęby i ruszył za nim. – I jeszcze śmiesz twierdzić, że nie lubisz filozofii! – westchnął. Przez chwilę szli w ciszy nadciągającej nocy. Ulica, którą uciekła kobieta, ciągnęła się wśród rzędów zniszczonych domów. Niebawem zapadną zupełne ciemności, w których nie da się wypatrzyć nawet murów. – Te uliczki, stare i mroczne... – poskarżył się Diagoras. – Tylko Atena może wiedzieć, gdzie zniknęła ta kobieta! Była młoda i zwinna. Potrafiłaby chyba biec bez przerwy aż po granice Attyki... I wyobraził sobie, że naprawdę biegnie w stronę pobliskich lasów, pozostawiając w glinie ślady bosych stóp, biegnie w poświacie księżyca, białej niczym lilia w dziewczęcej dłoni, nie zważając na ciemności (na pewno przecież zna drogę), biegnie przez lilie z falującą piersią, z szeroko otwartymi oczami łani; echo jej kroków cichnie w oddali. Może zrzuca z siebie odzienie, żeby biec szybciej, nie zważając na drzewa, i biel jej nagiego ciała błyska w gęstwinie niczym błyskawica; rozpuszczone włosy zawadzają o poroża gałęzi, smukłych niczym łodygi roślin albo dziewczęce palce; naga i blada jest jak marmurowy kwiat w dłoniach uciekającej młodziutkiej dziewczyny.* * Kilka białych plam w tekście (z powodu słów pisanych „pospiesznie”, które okazują się „nieczytelne”, według Montala) utrudnia zrozumienie tego tajemniczego ustępu. Eidesis implicite zdaje się tutaj „szybkość”, jak widać od samego początku rozdziału, do tego obrazy jeleni, nie dzików, „oczy łani”, „poroża gałęzi”... co przywodzi na myśl nie trzecią, ale czwartą pracę Heraklesa: schwytanie szybkiej łani cerynejskiej. To szczególne zakłócenie porządku prac nie dziwi mnie, zdarzało się bowiem często u autorów starożytnych. Zwraca natomiast uwagę nowa eidesis pojawiająca się w tekście: dziewczyna z lilią. Cóż ma ona wspólnego ze schwytaniem łani? Chodzi może o wyobrażenie czystości bogini Artemidy, której poświęcone było legendarne zwierzę? W każdym razie nie sądzę, bym mógł uznać to, jak uważa Montalo, za „licentia poetica pozbawioną faktycznego znaczenia”. (Przypis Tłumacza).
Doszli do rozstajów. Dalej ulica stawała się wąską, brukowaną kamieniami dróżką; inna uliczka skręcała w lewo; z prawej strony łącznik spinający dwa wysokie domy krył wąski tunel, którego drugi koniec ginął w mroku. – I co teraz? – irytował się Diagoras. – Mamy ciągnąć losy, w którą stronę? Poczuł rękę Heraklesa na ramieniu, zamilkł i pozwolił się spokojnie poprowadzić szybkim krokiem do rogu tuż w pobliżu łącznika. – Zaczekamy tutaj – szepnął Herakles. – A ta kobieta? – Czasem czekanie też jest swego rodzaju pościgiem. – A co, uważasz może, że wróci po własnych śladach? – Oczywiście – Herakles wziął sobie następną figę – zawsze się wraca. I mów ciszej: zwierzyna może się spłoszyć.
Czekali. Księżyc pokazał swoje białe rogi. Nagły podmuch wiatru zburzył spokój nocy. Obaj mężczyźni otulili się mocniej płaszczami; Diagorasem wstrząsnął dreszcz, mimo że temperatura była nieco przyjemniejsza niż w mieście dzięki kojącej obecności morza. – Ktoś idzie – szepnął Diagoras. Ich uszy pochwyciły powolne kroki czyichś bosych stóp. Ale z wąskich uliczek zza rozstajów nie wyszedł człowiek, tylko kwiat: gałązka lilii zmięta w silnych rękach bryzy. Jej płatki spadały na kamienie tuż przy kryjówce Heraklesa i Diagorasa, a ona, ogołocona, sunęła pospiesznie dalej w powietrzu przesyconym wonią piany i soli i ginęła w kolejnej uliczce, niesiona przez wiatr, a może przez olśniewającą dziewczynę o morskich oczach i księżycowych włosach, która biegła, trzymając ją w rękach. – To nic takiego. Tylko wiatr – odezwał się Herakles.* * Wręcz przeciwnie! Bohaterowie nie mogą oczywiście jej zobaczyć, ale mamy tu znowu „dziewczynę z lilią”. Co oznacza? Przyznaję, że jej nagłe pojawienie się tak mnie zdenerwowało, że zacząłem walić rękami w tekst, jak Perykles walił w pomnik Ateny Partenos dłuta Fidiasza, by zmusić go do mówienia. „Co to oznacza? Co chcesz powiedzieć?”. A papier, nieprzystępny, milczał. Teraz już się nieco uspokoiłem. (Przypis Tłumacza).
Czas na krótką chwilę stanął w miejscu. Zdrętwiały z zimna Diagoras zorientował się, że szepcze do potężnego cienia Tropiciela, bo jego twarzy nie mógł już dojrzeć. – Nigdy nie sądziłem, że Tramach... To znaczy, rozumiesz... Nigdy nie wierzyłem, że... Czystość była jedną z jego głównych cnót, a przynajmniej tak mi się wydawało. Ostatnia rzecz, w jaką bym uwierzył, to właśnie to! Zadawać się z ladacznicą! Przecież nie był jeszcze mężczyzną! Nie przyszło mi nawet na myśl, że ten efeb może odczuwać pożądanie... Kiedy Lizylos powiedział mi o tym... – Zamilcz – odezwał się pospiesznie cień Heraklesa – i posłuchaj. Usłyszeli coś jak szybkie skrobanie wśród kamieni. Do uszu Diagorasa ciepły oddech Tropiciela doszedł wcześniej niż jego głos. – Rzuć się na nią szybko. Jedną ręką osłoń przyrodzenie i nie spuszczaj z oka jej kolan. Postaraj się ją uspokoić. – Ale... – Rób, co ci mówię, bo znów ucieknie. Będę cię osłaniał. O co mu chodzi z tym: b ę d ę c i ę o s ł a n i a ł , zastanawiał się Diagoras. Zabrakło mu jednak czasu na dalsze pytania. Tak szybko i cicho, jakby ktoś rozpościerał dywan na rozstajach, pojawiło się w świetle księżyca coś niby zwinna ludzka istota. Diagoras rzucił się na nią, gdy niczego się nie spodziewając, przybierała postać cielesną tuż obok niego. Gęstwina pachnących włosów spadła gwałtownie na jego twarz, a umięśniony kształt poruszył się w jego ramionach. Diagoras przyparł zjawę do muru. – Na Apollina, dosyć! – krzyknął, usiłując ją ujarzmić. – Nic ci nie zrobimy! Chcemy tylko porozmawiać... Uspokój się... – Przestała się szamotać i Diagoras odsunął się nieco. Nie
mógł dojrzeć rysów, bo twarz zakrywały ręce. Przez palce, długie i szczupłe jak łodygi lilii, pobłyskiwały oczy. – Chcemy ci tylko zadać parę pytań. Chodzi o efeba o imieniu Tramach. Znałaś go, prawda? – pomyślał, że może w końcu otworzy dłonie, rozwinie owe wiotkie liście i ukaże mu swoją twarz, już spokojniejszą. Nagle poczuł uderzenie pioruna w podbrzuszu. Ujrzał światło, zanim poczuł ból: było oślepiające, doskonałe i zalewało mu oczy jak płyn szybko przepełniający naczynie. Ból między jego nogami narastał; gdy Diagoras rozprostował się, wściekły, sięgnął aż po jego świadomość, był ostry niczym wymioty pełne kawałków szkła. Upadł na ziemię, charcząc, i nawet nie poczuł bólu w kolanach, gdy padał na bruk. Nie koniec na tym. Teraz Herakles Pontor rzucił się na osaczoną zjawę, jednak nie patrzył na nią, jak Diagoras, tylko chwycił za szczupłe ramiona i przyparł do muru. Usłyszał jęk – coś jak sapanie mężczyzny – i znów wykorzystał mur do walki. Zjawa szarpnęła się, on jednak przyparł ją całą mocą swego krępego ciała, by uniemożliwić jej użycie kolan. Zobaczył, że Diagoras podnosi się, choć z trudem, i zwrócił się do swej ofiary w szybkich słowach: – Nie zrobimy ci krzywdy, chyba że nie pozostawisz nam wyboru. A jak jeszcze raz uderzysz mojego towarzysza, to nie będę miał wyjścia. Widząc spieszącego mu z pomocą Diagorasa, polecił: – Trzymaj ją teraz dobrze. Ostrzegałem, że masz uważać na jej kolana. – Mój przyjaciel... powiedz prawdę... – Diagoras nabierał tchu przed każdym słowem – nie chcę zrobić ci krzywdy... Zrozumiałaś? – Skinęła głową, ale Diagoras nie zwolnił ucisku. – Zadamy ci tylko kilka pytań... Walka ustała nagle, jak ustępuje chłód, gdy mięśnie pracują przy szybkim biegu, i nagle Diagoras uświadomił sobie, że złapane przez nich stworzenie przeobraża się stopniowo w kobietę. Poczuł po raz pierwszy dotyk jej twardych piersi, gibkość talii, odmienny zapach, ustępujący opór; domyślał się długości jej ciemnych loków, napięcia szczupłych ramion, kształtów. Na koniec domyślił się rysów. Była dziwna, to pierwsze, co pomyślał: wcześniej wyobrażał ją sobie (nie wiedzieć czemu) jako dziewczynę wielkiej urody. A taką nie była: jej włosy spływały na plecy w nieładzie, oczy były zbyt duże i bardzo jasne, jak u zwierzęcia, choć w ciemnościach nie odróżniał ich koloru; pod napiętą skórą szczupłych policzków zbyt uwidaczniały się kości. Odsunął się od dziewczyny zmieszany, czując jeszcze pulsujący ból w podbrzuszu. – Jesteś Yasintra? – zapytał, a słowa z trudem przebiły się przez parę jego oddechu. Oboje głośno dyszeli. Dziewczyna nie odpowiadała. – Znałaś Tramacha... Bywał u ciebie. – Uważaj na kolana – dobiegł go gdzieś z daleka głos Heraklesa. Dziewczyna nadal patrzyła na niego w milczeniu. – Płacił ci za odwiedziny? – spytał, właściwie bez sensu. – Pewnie że tak – odparła. Obaj mężczyźni pomyśleli, że niewielu efebów może jej dorównać dźwięcznością głosu: brzmiał jak echo aulosu w jaskini – rytuały Bromiosa opłaca
się peanami, a Kyprisa – obolami. Nie wiedzieć czemu Diagoras poczuł się urażony: może wzięło się to stąd, że dziewczyna nie sprawiała wrażenia wystraszonej. W ciemnościach domyślał się nawet grymasu kpiny na jej pełnych wargach. – Kiedy go poznałaś? – Podczas ostatnich Lenajów. Tańczyłam na procesji ku czci boga. Patrzył, jak tańczę, i potem mnie odszukał. – Szukał cię? – wykrzyknął Diagoras z niedowierzaniem. – Przecież nie był jeszcze mężczyzną! – Wiele dzieci także mnie szuka. – Może mówisz o kimś innym... – O Tramachu, młodzieńcu, którego zagryzły wilki – odparła Yasintra – dokładnie o nim. Zniecierpliwiony Herakles wmieszał się do rozmowy: – Myślałaś, że kim jesteśmy? – Nie rozumiem – Yasintra zwróciła ku niemu swe wodniste spojrzenie. – Dlaczego uciekłaś przed nami, kiedy rozpytywaliśmy o ciebie? Nie należysz do takich, co uciekają przed mężczyzną. Na kogo czekałaś? – Na nikogo. Uciekam, kiedy mi się podoba. – Yasintro – Diagoras wyraźnie odzyskiwał spokój – potrzebujemy twojej pomocy. Wiemy, że z Tramachem działo się coś złego. Miał jakieś poważne zmartwienie. Ja... Byliśmy jego przyjaciółmi i chcemy się dowiedzieć, co to było. Nie jest już istotne, co ciebie z nim łączyło. Interesuje nas tylko to, czy Tramach rozmawiał z tobą o swoich kłopotach... Chciał dodać: „Och, proszę, pomóż mi. To dla mnie o wiele ważniejsze, niż sądzisz”. Poprosiłby ją o pomoc i sto razy, czuł się bowiem bezradny, kruchy jak lilia w dziewczęcych dłoniach. Z jego świadomości zniknęły najmniejsze ślady dumy, stała się ona teraz dziewczyną o niebieskich oczach i promiennych włosach, jęczącą: „Pomóż mi, proszę, pomóż mi”. Ale to pragnienie, lekkie jak dotyk białej tuniki dziewczyny z kwiatem w pąku, a zarazem płonące niczym rozkwitające, rozkoszne, nagie ciało tejże dziewczyny, nie dawało się wyrazić w słowach.* * W dalszym ciągu silna eidesis „dziewczyny z lilią”; teraz łączy się z nią ideę „pomocy”, o czym aż cztery razy mowa w tym akapicie. (Przypis Tłumacza).
– Tramach nie miał zwyczaju dużo mówić – brzmiała odpowiedź. – I nie wydawał się zmartwiony. – Czy kiedykolwiek poprosił cię o pomoc? – zapytał Herakles. – Nie. Dlaczego miałby to robić? – Kiedy go widziałaś po raz ostatni? – Przed księżycem. – Nigdy ci nie opowiadał o własnym życiu? – Któż by takim jak my opowiadał o własnym życiu?
– Czy jego rodzina akceptowała wasz związek? – Nie było między nami żadnego związku: bywał u mnie od czasu do czasu, płacił i odchodził. – Ale może jego rodzinie nie odpowiadało, że szlachetny syn bywa u ciebie od czasu do czasu? – Nie wiem. To nie jego rodzinie miałam dostarczać przyjemności. – A zatem nikt z rodziny nie zabronił ci dalszego widywania się z nim? – Nigdy z nikim nie rozmawiałam... – odparła zdecydowanie Yasintra. – A może jego ojciec domyślał się czegoś? – spokojnie indagował Herakles. – Nie miał ojca. – Prawda – przyznał Herakles – chciałem rzec: jego matka. – Nie znam jej. Zapadła chwila ciszy. Diagoras zwrócił wzrok ku Tropicielowi, szukając pomocy. Herakles wzruszył ramionami. – Mogę już odejść? – spytała dziewczyna. – Jestem zmęczona. Nie odpowiedzieli, lecz ona odsunęła się od muru i oddaliła się. Jej ciało spowite w ciemny szal i tunikę poruszało się cudownie leniwym ruchem dzikiego zwierzęcia. Niewidzialne bransolety i naramienniki brzęczały w takt ruchów. U granic ciemności odwróciła się i spojrzała na Diagorasa. – Nie chciałam cię uderzyć – zapewniła. Wracali do Miasta późną nocą, idąc drogą wzdłuż Długich Murów. – Czuję to kopnięcie – zauważył Herakles, zmartwiony nieco długim milczeniem filozofa po rozmowie z nierządnicą. – Ciebie też jeszcze boli? Przynamniej nie możesz powiedzieć, że cię nie ostrzegałem... Znam dobrze ten rodzaj nierządnic-tancerek. Są niezwykle sprawne i umieją się bronić. Kiedy uciekła, pojąłem, że jeśli ją przyłapiemy, nie obejdzie się bez ataku. Przerwał, przekonany, że Diagoras coś powie, ale jego towarzysz kroczył dalej z pochyloną głową i brodą opartą o piersi. Światła Pireusu dawno już pozostały za nimi, a szeroki brukowany trakt (niezbyt uczęszczany, ale bezpieczniejszy i krótszy niż zwykła droga, wedle opinii Heraklesa), obwarowany murami zbudowanymi przez Temistoklesa i zwalonymi przez Lizandra, które potem miały zostać odbudowane, wydawał się ciemny i cichy w chłodzie nocy. Słaby odblask murów Aten w dali na północy zdawał się snem. – Teraz to ty, Diagorasie, od dawna nic nie mówisz. Odechciało ci się? Powiedziałeś mi przecież, że chcesz się przyłączyć do śledztwa, nieprawdaż? Moje śledztwa zawsze się tak rozpoczynają: wydaje się, że nic kompletnie nie mamy, aż tu nagle... Uważasz może za stratę czasu przybycie do Pireusu i rozmowę z tą nierządnicą? Cóż, z własnego doświadczenia mogę ci powiedzieć, że tropienie śladów nigdy nie jest stratą czasu, przeciwnie: polować znaczy umieć tropić ślady, choć te zdają się prowadzić donikąd. Potem samo wbicie strzały w
grzbiet jelenia, wbrew temu, co sądzi większość ludzi, okazuje się czymś najbardziej... – To było dziecko – wyszeptał nagle Diagoras, jakby odpowiadał na jakieś postawione przez Heraklesa pytanie. – Nie osiągnął jeszcze wieku młodzieńczego. Jego spojrzenie było czyste. Sama Atena zdawała się polerować jego duszę... – Nie obwiniaj się dłużej. W tym wieku szuka się także rozrywek. Diagoras po raz pierwszy oderwał wzrok od ciemnego traktu i spojrzał na Tropiciela z lekceważeniem. – Nie rozumiesz tego. W Akademii wychowujemy młodych ludzi tak, by kochali mądrość ponad wszystko i odrzucali niebezpieczne przyjemności, które wiodą jedynie ku korzyściom ulotnym i krótkotrwałym. Tramach wiedział, co to cnota, miał świadomość, że jest ona nieskończenie bardziej przydatna i korzystna niż rozwiązłość... Jak mógł nie przestrzegać tego w praktyce? – W jaki sposób nauczacie w Akademii cnoty? – zapytał Herakles, próbując po raz enty rozchmurzyć filozofa. – Poprzez muzykę i rozkosz czerpaną z ćwiczeń fizycznych. Znowu milczenie. Herakles podrapał się w głowę. – Dobrze więc: powiedzmy, że Tramachowi wydało się ważniejsze czerpanie rozkoszy z ćwiczeń fizycznych niż muzyka... – zaczął, ale spojrzenie Diagorasa sprawiło, że znów zamilkł. – Ignorancja jest przyczyną wszelkiego zła. Któż wybrałby najgorsze, świadom, że chodzi o najgorsze? Jeżeli rozum, dzięki nauce, wskazuje ci, że rozwiązłość jest złem, że kłamstwo jest gorsze niż prawda, że krótkotrwała przyjemność jest gorsza niż długotrwała, wybrałbyś świadomie to gorsze? Wiesz na przykład, że ogień pali: włożyłbyś z własnej woli rękę w groźne płomienie? To przecież absurd. Dzieciak, który nawiedza tę... kobietę! Płacąc za rozkosz! To kłamstwo. Ta nierządnica okłamała nas. Zapewniam cię, że... Z czego się śmiejesz? – Wybacz – odparł Herakles – przypomniałem sobie o kimś, kto raz na moich oczach włożył z własnej woli rękę w płomienie: stary przyjaciel z tego samego co ja rodu, Krantor z demu Pontor. Wyznawał on pogląd dokładnie przeciwny: mawiał, że nie wystarczy posługiwać się rozumem, by wybierać to, co najlepsze, człowiek bowiem pozwala się wieść własnym pragnieniom, a nie własnym ideom. Pewnego razu miał ochotę spalić sobie prawą rękę, więc wsadził ją w ogień i spalił. Po tych słowach zapadło długie milczenie. Po jakimś czasie odezwał się Diagoras: – A ty sam? Zgadzasz się z takim poglądem? – W pewnym sensie. Zawsze byłem zdania, że mój przyjaciel jest szalony. – A co się z nim stało? – Nie wiem. Kiedyś nagle zachciało mu się jechać do Aten, więc pojechał. I już nie wrócił.
Przez chwilę obaj milczeli, wędrując brukowaną drogą. – Zgoda – odezwał się Diagoras – są, oczywiście, różne rodzaje ludzi, i każdy czyni to, co sam uważa za właściwe, bez względu na to, jak absurdalne by się zdawało. Sokrates mógłby uniknąć wyroku skazującego na procesie, ale wolał wypić cykutę, bo rozsądek podpowiadał mu, że tak lepiej dla niego. I rzeczywiście tak było, bo w ten sposób przestrzegał praw ateńskich, których przez całe swoje życie z takim zapałem bronił. Platon z przyjaciółmi usiłowali przekonać go, by zmienił zdanie, ale w końcu to on ich przekonał swoją argumentacją. Gdy ktoś zna pożytki płynące z cnoty, nigdy nie wybierze rozwiązłości. Dlatego sądzę, że ta nierządnica nas okłamała. W przeciwnym razie – dodał, a Herakles wyczuł gorycz w jego głosie – będę musiał uznać, że Tramach jedynie u d a w a ł , że przyjmuje moje nauki. – A co sądzisz o nierządnicy? – To dziwna i niebezpieczna kobieta – wzdrygnął się Diagoras – jej twarz... jej spojrzenie... Nachyliłem się ku jej oczom i ujrzałem rzeczy straszne... W tej wizji ona była mu obca, a on robił rzeczy niebywałe: tańczył na przykład na ośnieżonych szczytach Parnasu, odziany jedynie w skórę jelonka; jego ciało poruszało się nieświadomie, prawie bezwolnie, niczym kwiat w rękach dziewczyny, chwiejąc się niebezpiecznie na śliskim skraju otchłani. W tej wizji mogła ona rozpalić swoje włosy i biczować nimi groźnie zimne powietrze. Mogła też przechylić płonącą głowę do tyłu, tak że gardło rysowało się na szyi niczym łodyga lilii; mogła krzyczeć, jak gdyby wzywała pomocy Dionizosa Bromiosa o jelenich stopach, albo zaintonować szybki pean w nocnej oreibasia, niekończącym się rytualnym tańcu, wykonywanym przez kobiety na szczytach gór w zimowe miesiące. Wiadomo, że wiele z nich umiera z zimna lub zmęczenia, ale nikt nie może temu zapobiec; wiadomo też, choć żaden mężczyzna nigdy tego nie widział, że przy takich tańcach kobiety trzymają w rękach groźne, szaleńczo jadowite żmije, i wiążą ich ogony równie pięknie, jak dziewczyny wiją wianki z białych lilii; podejrzewa się, choć żaden mężczyzna nie wie tego na pewno, że w owe niebezpieczne noce szybkiego tętna bębnów kobiety są samą nagością, połyskującą krwawo w płomieniach ognia i soku z winogron, a ich stopy zostawiają spieszne i śmiałe ślady na śniegu, jak raniona przez myśliwca zwierzyna, głuche na głos rozsądku, który, niczym młoda dziewczyna o smukłym, spowitym w biel ciele, próżno żąda zakończenia rytuału. „Pomocy!” – rozlega się słaby jęk, lecz to na nic, bo niebezpieczeństwo dla tancerek jest jak cudowna lilia na drugim brzegu rzeki: żadna z nich nie oprze się pokusie, by szybko po nią popłynąć, nie prosząc nikogo o pomoc, i zerwać kwiat, i trzymać go. „Uwaga! Niebezpieczeństwo!” – ostrzega słaby głosik, ale lilia jest zbyt piękna, by dziewczyna go posłuchała. Wszystko to zawierała jego wizja i wierzył, że tak było naprawdę.* * Nowa wizja Diagorasa pogłębia wymowę poprzednich obrazów eidetycznych: „szybkość”, „łania”, „dziewczyna z lilią” i „wołanie o pomoc”. Teraz dochodzi jeszcze „ostrzeżenie o
niebezpieczeństwie”. Co to wszystko może znaczyć? (Przypis Tłumacza).
– Dziwne rzeczy widujesz w spojrzeniach, Diagorasie! – zażartował Herakles w najlepszej wierze. – Nie wątpię, że nasza nierządnica tańczy czasem na procesjach podczas Lenajów, ale szczerze mówiąc, opinia, że wraz z menadami wije się w ekstazie na cześć Dionizosa podczas tych niebezpiecznych obrzędów, które, o ile jeszcze istnieją, praktykowane są przez niektóre wiejskie plemiona trackie w dalekich i bezludnych górach Hellady, wydaje mi się przesadą. Obawiam się, że twoja wyobraźnia sięga dalej niż wzrok Linkeusa. – Opowiedziałem ci – odparł Diagoras – co zdołałem ujrzeć oczami myśli, które potrafią dostrzec Ideę samą w sobie. Nie lekceważ ich pochopnie, Heraklesie. Wyjaśniłem ci już, że my też jesteśmy zwolennikami rozumu, wierzymy jednak, że istnieje coś wyższego niż rozum, a jest to właśnie Idea sama w sobie: światło, przy którym wszystkie istoty i rzeczy istniejące na tym świecie są ledwie marnymi cieniami. Czasem mit, baśń, wiersz albo sen mogą pomóc nam ją opisać. – Niech będzie, ale twoje Idee same w sobie na nic mi się nie zdadzą, Diagorasie. Ja poruszam się po obszarze, gdzie wszystko mogę zobaczyć na własne oczy i wydedukować własną logiką. – Co więc ty dojrzałeś w tej dziewczynie? – Niewiele, tylko to, że kłamie – odparł Herakles skromnie, a Diagoras z nagła przystanął i wbił wzrok w Tropiciela, który uśmiechał się lekko i z pewnym zakłopotaniem, jak dziecko skarcone za niebezpieczną zabawę. – Podpuściłem ją: wspomniałem o ojcu Tramacha. Jak wiesz, Meragr został skazany na śmierć wiele lat temu, oskarżony o współpracę z Trzydziestoma* * Dyktatura ustanowiona w Atenach kontrolowanych przez Spartan po zakończeniu wojny peloponeskiej. Tworzyło ją trzydziestu tyranów. Wielu Ateńczyków poniosło śmierć z rozkazu tego bezwzględnego rządu, póki nowa rebelia nie zaprowadziła na powrót demokracji. (Przypis Tłumacza)..
– Wiem. Był to proces równie ponury, co w przypadku admirałów z Arginuz, bo Meragr zapłacił za winy wielu – westchnął Diagoras. – Tramach nigdy nie chciał rozmawiać ze mną o ojcu. – No właśnie. Yasintra powiedziała, że Tramach prawie z nią nie rozmawiał, ale wiedziała doskonale, że jego ojciec zmarł okryty hańbą... – Nie. Wiedziała jedynie, że zmarł. – W pewnym sensie! Mówiłem ci już, Diagorasie, że odgaduję to, co mogę zobaczyć, i to, co ktoś mi mówi, w i d z ę tak samo jak teraz pochodnię przy Bramie Miejskiej. Wszystko, co robimy bądź mówimy, stanowi tekst, który można przeczytać i zinterpretować. Nie pamiętasz, co powiedziała dokładnie? Nie: „Jego ojciec umarł”, tylko: „O n n i e m i a ł o j c a ”. Takiego zdania użyłby każdy, kto chciałby zanegować istnienie kogoś, o kim woli nie
pamiętać. To właśnie ten rodzaj wyrażenia, jakim posłużyłby się Tramach. Pytam zatem: jeżeli Tramach opowiadał owej nierządnicy z Pireusu o swoim ojcu (temat, którego nawet z tobą nie chciał dzielić), to czyż nie mógł mówić jej także i o innych sprawach, o których ty nic nie wiesz? – Więc nierządnica kłamie. – Tak sądzę. – W takim razie ja r ó w n i e ż mówiłem p r a w d ę , twierdząc, że nas o k ł a m a ł a – rzekł Diagoras dobitnie. – Tak, ale... – Nie sądzisz więc, Heraklesie, że oczami umysłu też można dostrzec Prawdę? – Żałuję, ale nie mogę się zgodzić. Twoje słowa dotyczyły związku Tramacha z nierządnicą, ja zaś uważam, że w t e j j e d n e j k w e s t i i właśnie nie kłamała. Szli kawałek w milczeniu. – Twoje słowa, Tropicielu Tajemnic – odezwał się Diagoras – są jak szybkie, niebezpieczne strzały, które trafiają mnie w pierś. Przysiągłbym na bogów, że Tramach darzył mnie całkowitym zaufaniem. – Ależ, Diagorasie – Herakles pokręcił głową – powinieneś porzucić te szlachetne poglądy, jakie zdajesz się mieć na rodzaj ludzki. Zamknięty w tej swojej Akademii, nauczając matematyki i muzyki, przypominasz mi złotowłosą dzieweczkę z duszą jak lilia biała, cudownie piękną, ale bardzo naiwną, taką, co to nigdy nie wyszła za próg gynaikeion, a przy pierwszym kontakcie z mężczyzną krzyczy: „Ratunku, pomocy, on zaraz mi coś zrobi!”. – Nie znudziło ci się jeszcze naigrawać się ze mnie? – z goryczą spytał filozof. – Nie naigrawam się, współczuję ci! Przejdźmy jednak do spraw, które nas interesują. Zastanawia mnie, dlaczego Yasintra uciekła, gdyśmy zaczęli o nią rozpytywać. – Chyba nie brak powodów. Ja z kolei wciąż nie rozumiem, skąd wiedziałeś, że ukryła się w łączniku? – A gdzież by, jeśli nie tam? Rzeczywiście uciekała przed nami, ale wiedziała, że nigdy jej nie złapiemy, bo jest młoda i zręczna, my zaś starzy i niedołężni... Mówię zwłaszcza o sobie – szybko uniósł grubą rękę, powstrzymując w porę replikę Diagorasa. – Tak więc wydedukowałem, że uznała, iż nie musi biec, i że wystarczy, jeśli się schowa... a jakaż jest lepsza kryjówka w ciemnościach niż ów łącznik tak blisko jej domu? Tylko... czemu uciekała? Wszak zarabia na życie tym, że nie cofa się przed żadnym mężczyzną. – Niejeden grzech ma na sumieniu. Możesz się ze mnie śmiać, Tropicielu, ale nigdy nie spotkałem dziwniejszej kobiety. Wyraz jej oczu ciągle mnie zastanawia... A to co? Herakles spojrzał we wskazanym kierunku. Procesja z pochodniami sunęła po ulicach koło Bramy Miejskiej. Uczestnicy mieli maski i bębenki. Jakiś żołnierz przystanął na pogawędkę. – Początek Lenajów – odezwał się Herakles. – Nadeszła już pora.
Diagoras z dezaprobatą pokręcił głową. – Do zabawy zawsze spieszno. Opowiedziawszy się żołnierzom, przeszli przez bramę i ruszyli w głąb miasta. – Co będziemy robić teraz? – spytał Diagoras. – Na Zeusa, odpoczywać! Bolą mnie stopy. Moje ciało powinno właściwie toczyć się z miejsca na miejsce jak kula, bo już nie jestem w stanie opierać się na stopach. Jutro porozmawiamy z Antysem i Euniosem. Właściwie ty będziesz rozmawiał, a ja będę się przysłuchiwał. – O co mam ich rozpytać? – Daj mi pomyśleć. Zobaczymy się rano, mój zacny Diagorasie. Przyślę ci niewolnika z informacją. Odpręż się, daj odpocząć członkom i umysłowi. I niech zmartwienie nie odbierze ci słodkiego snu: pamiętaj, że znalazłeś najlepszego Tropiciela Tajemnic w całej Helladzie...* * Wieczorem, podczas przerwy w zajęciach, mogłem porozmawiać z Heleną (naucza greckiego grupę liczącą trzydziestu uczniów). Byłem tak zdenerwowany, że od razu, bez żadnych wstępów zacząłem jej opowiadać o moich odkryciach: – W trzecim rozdziale oprócz łani pojawia się nowy obraz: dziewczyny z kwiatem lilii w dłoni. Helena otworzyła szeroko wielkie błękitne oczy: – Co? Pokazałem jej przekład. – Pojawia się przede wszystkim w trzech wizjach jednego z bohaterów, filozofa platońskiego o imieniu Diagoras. Ale wspomina o niej i drugi główny bohater, Herakles. Mamy tu do czynienia z bardzo silnym obrazem eidetycznym, Heleno. To dziewczyna z lilią, która wzywa pomocy i ostrzega przed niebezpieczeństwem. Montalo uważa, że chodzi tu o poetycką metaforę, ale eidesis jest oczywista. Autor posuwa się wręcz do tego, że ją opisuje: złote włosy i oczy niebieskie jak morze, smukłe ciało, białe szaty... Jej obraz odsłania się w tym rozdziale stopniowo. Widzisz? Tutaj mowa o jej włosach... Tu o „smukłej sylwetce w białych szatach”... – Zaraz, zaraz – przerwała mi Helena. – „Smukła sylwetka w białych szatach” w tym akapicie to rozwaga. Chodzi o poetycką metaforę w rodzaju... – Nie! – przyznaję, że mówiłem głosem uniesionym o wiele bardziej, niżbym sobie życzył. Helena spojrzała na mnie zdumiona (strasznie mi przykro na samo wspomnienie). – To nie jest zwyczajna metafora, to obraz eidetyczny! – Skąd u ciebie ta pewność? Zastanawiałem się chwilę. Moja teoria wydawała mi się tak oczywista, że zapomniałem o zebraniu argumentów na jej poparcie. – Słowo „lilia” powtarzane do znudzenia – odparłem – i twarz dziewczyny... – Jaka twarz? Dopiero co mówiłeś, że autor wspomina o jej włosach i oczach. Wyobraziłeś sobie całą resztę? – Otworzyłem już usta, żeby zaprzeczyć, gdy nagle uświadomiłem sobie, że nie wiem, co mam powiedzieć. – Nie sądzisz, że posuwasz się w eidesis za daleko? Elios ostrzegał nas przed tym, pamiętasz? Mówił, że książki eidetyczne są zdradliwe, i miał rację. Nagle zaczynasz uważać, że obrazy nabierają nowego znaczenia przez sam fakt, że się powtarzają, a to przecież absurd: Homer opisuje ze szczegółami, jak ubierali się bohaterowie Iliady, a to wcale nie oznacza, że dzieło to jest eidetycznym traktatem na temat garderoby.
– Tu – wskazałem na swój przekład – masz obraz dziewczyny wzywającej pomocy, Heleno, i mówiącej o niebezpieczeństwie. Przeczytaj sama. Czytała, a ja obgryzałem paznokcie. Kiedy skończyła, znów popatrzyła na mnie groźnie i współczująco: – No dobrze, nie znam się tak na literaturze eidetycznej jak ty, wiesz przecież, ale jedyny ukryty obraz, jaki zdołałam znaleźć w tym rozdziale, to „szybkość”, nawiązujący do czwartej pracy Heraklesa, upolowania łani cerynejskiej, która była rączym zwierzęciem. „Dziewczyna” i „lilia” są oczywiście metaforami poetyckimi, które... – Heleno... – Daj mi skończyć. To poetyckie metafory, przypisane „wizjom” Diagorasa. – Herakles także o nich mówi. – Ale w nawiązaniu do tego, co mówi Diagoras! Popatrz. Herakles mówi mu... tutaj... że przypomina mu „złotowłosą dzieweczkę z duszą jak lilia biała, cudownie piękną, ale bardzo naiwną”. Odnosi się to do Diagorasa! Autor posługuje się tymi metaforami, żeby opisać prostą i szczerą naturę filozofa. Nie byłem przekonany. – A dlaczego akurat „lilia”? – zaprotestowałem – dlaczego nie jakiś inny kwiat? – Mylisz eidesis z redundancjami – uśmiechnęła się Helena – czasami pisarze nadużywają jednego słowa w danym akapicie. W tym przypadku naszemu autorowi przyszła na myśl „lilia” i ilekroć myślał o kwiecie, pisał to samo słowo. Czemu tak na mnie patrzysz? – Heleno, jestem p e w i e n , że dziewczyna z lilią to obraz eidetyczny, ale nie umiem ci tego udowodnić... I to potworne... – Co jest potworne? – To, że masz odmienne zdanie, przeczytawszy t e n s a m fragment tekstu. Potworne jest to, że obrazy, idee, które stwarzają słowa w książkach, są tak ulotne. W i d z i a ł e m łanię, czytając, i w i d z i a ł e m także wzywającą pomocy dziewczynę z lilią w ręku... Ty widzisz łanię, ale nie widzisz dziewczyny. Jeśli Elios to przeczyta, może zauważy jedynie l i l i ę... A inny czytelnik? Co ujrzy? A Montalo... co widział Montalo? Tylko to, że rozdział pisany był nieuważnie. Ale – kartkowałem strony i przez chwilę, aż trudno w to uwierzyć, straciłem kontrolę nad samym sobą – m u s i przecież istnieć jakaś o s t a t e c z n a idea, która nie zależy od naszej opinii. Nie sądzisz? Słowa... muszą się w końcu złożyć na ideę konkretną, określoną... – Mówisz jak zakochany. – Co takiego? – Zakochałeś się w dziewczynie z lilią? – z oczu Heleny biła kpina. – Pamiętaj, że to nawet nie bohaterka książki: to idea, którą stworzyłeś własnym przekładem... – i zadowolona z tego, że zamilkłem, poszła na zajęcia. Odwróciła się tylko raz, żeby dodać: – Moja rada: nie wpadaj w obsesję. Teraz, wieczorem, w spokoju własnego biura myślę, że Helena miała rację: jestem zwykłym tłumaczem. Z całą pewnością jakiś inny tłumacz stworzy inną wersję, napisze ją własnymi słowami, więc i przywoła inne obrazy. Dlaczegóż by nie? Może mój upór w wypatrywaniu śladów „dziewczyny z lilią” doprowadził mnie do tego, że stworzyłem ją własnymi słowami, w końcu tłumacz jest w pewnym sensie również autorem... albo raczej eidesis autora – śmiech mnie ogarnia na tę myśl: zawsze obecny i zawsze niewidzialny.
Może tak być. Czemu więc jestem tak p e w n y , że dziewczyna z lilią jest p r a w d z i w y m ukrytym przesłaniem tego rozdziału i że jej wołanie o p o m o c
i ostrzeżenie o
n i e b e z p i e c z e ń s t w i e są tak ważne? Dowiem się prawdy, tłumacząc dalej. Na razie pójdę za radą Heraklesa Pontor, Tropiciela Tajemnic: „Odpocznij... Niech zmartwienie nie odbiera ci słodkich snów”. (Przypis Tłumacza).
Rozdział IV* *Noc
odpoczynku robi świetnie. Po przebudzeniu jakoś lepiej rozumiałem Helenę. Teraz, po ponownej lekturze trzeciego rozdziału, nie jest dla mnie tak oczywiste, że „dziewczyna z lilią” jest obrazem eidetycznym. Być może zawiodła mnie moja własna wyobraźnia czytelnika. Zaczynam tłumaczenie czwartego rozdziału, spisanego na papirusie, o którym Montalo mówi: „W złym stanie, miejscami bardzo pognieciony – może podeptany przez dzikie zwierzę? – cud, że w ogóle tekst w całości doczekał naszych czasów”. Ponieważ nie wiem, jaka praca Heraklesa kryje się w tym rozdziale, jako że ustalony porządek uległ tu zakłóceniu, będę musiał bardzo uważać na swoją wersję. (Przypis Tłumacza). W Mieście trwały przygotowania do Lenajów, zimowych świąt ku czci Dionizosa. Żeby udekorować ulice, pomocnicy astinomosów rozrzucali setki kwiatów po Drodze Panatenajskiej, ale tłumny pochód ludzi z gromadami dzikich zwierząt szybko zmienił wielobarwną pachnącą mozaikę w żałosną miazgę płatków. Organizowano konkursy śpiewu i tańca na świeżym powietrzu, zapowiadane uprzednio na marmurowych tabliczkach na pomniku Bohaterskich Patronów, ale głosy śpiewaków rzadko brzmiały miło dla ucha, a tancerze w większości podskakiwali bez wdzięku, bynajmniej nie w rytm aulosów. Ponieważ archontowie nie chcieli irytować ludu, ulicznych rozrywek, choć źle widzianych, nie zakazano, i młodzi ludzie z różnych rodów rywalizowali między sobą, występując w okropnych przedstawieniach teatralnych, i gromadzili się na skwerach, by oglądać brutalne pantomimy na tematy mitologiczne w amatorskim wykonaniu. Teatr Dionizosa Eleuteryjskiego otwierał podwoje przed autorami tak nowymi, jak i uznanymi, przede wszystkim przed twórcami komedii – bowiem wielkie tragedie zarezerwowane były na okres wiosennych świąt ku czci Dionizosa – tak zionących brutalnością i obscenicznością, że widzami byli prawie wyłącznie mężczyźni. Zewsząd, ale przede wszystkim z Agory i Dolnego Keramejkos, od rana do nocy dochodziły hałasy, krzyki, wybuchy śmiechu, woń wina i specyficzny zapach tłumu. Miasto pragnęło uchodzić za liberalne, w odróżnieniu od barbarzyńskich wsi, a tym bardziej od innych miast greckich, niewolnicy więc także mieli swoje święta, o wiele jednak skromniejsze i bardziej osobiste: jedli i pili lepiej niż przez resztę roku, tańczyli, a w
szlachetniejszych domach pozwalano im czasem pójść do teatru, gdzie mogli odnajdywać samych siebie w postaciach granych przez aktorów w maskach; w rolach niewolników pokpiwali sobie z publiczności głupawymi żartami. Obchody święta miały w większości charakter religijny, a w widowiskach uwidaczniała się zawsze podwójna – mistyczna i dzika – natura Dionizosa-Bachusa. Kapłanki rozstawiały po ulicach prymitywne fallusy z drewna, wyuzdane tancerki prezentowały perwersyjne ewolucje naśladujące religijne delirium menad czy bachantek – kobiet szalonych, w których istnienie wierzyli wszyscy Ateńczycy, ale naprawdę nikt ich nie widział; mężczyźni nosili maski symbolizujące potrójne przeistoczenie boga – w Węża, Lwa i Byka – co niesłychanie obscenicznymi gestami podkreślali. Wznoszący się ponad cały ten przenikliwy zgiełk i przemoc Akropol, Miasto Wyższe, trwał milczący i dziewiczy.* * Akropol, gdzie znajdowały się wielkie świątynie Ateny, najważniejszej bogini miasta, zarezerwowany był przede wszystkim dla Panatenajów, choć podejrzewam, że cierpliwy czytelnik wie o tym. Rzucają się w oczy idee „brutalności” i „prymitywizmu”: najprawdopodobniej są to pierwsze obrazy eidetyczne tego rozdziału. (Przypis Tłumacza).
W ów ranek, słoneczny i chłodny, grupa prymitywnych komediantów tebańskich otrzymała zezwolenie, by zabawiać publiczność naprzeciwko Stoa Pojkile. Jeden z nich, w dość podeszłym wieku, żonglował sztyletami; często zawodziła go zręczność i noże spadały na ziemię z metalicznym chrzęstem. Inny, skąpo odziany olbrzym, połykacz ognia z pochodni, wypuszczał płomień nosem; pozostali przygrywali na sfatygowanych beockich instrumentach. Po tym wstępie włożyli maski, by zagrać farsę wierszem o Tezeuszu i Minotaurze. Ten ostatni, grany przez olbrzyma – połykacza ognia, pochylał głowę, jak gdyby sugerował, że zaraz nadzieje kogoś na rogi, i żartem groził widzom zgromadzonym wokół kolumn stoa. W pewnej chwili legendarny potwór wyciągnął z sakwy pęknięty hełm i ostentacyjnie włożył go sobie na łeb. Wszyscy widzowie zrozumieli ten gest: był to hełm spartańskiego hoplity. W tym samym momencie stary żongler grający Tezeusza rzucił się na zwierzę i powalił je. Była to najzwyklejsza parodia, lecz publiczność pojęła doskonale jej znaczenie. Ktoś krzyknął: „Wolność dla Teb!”, aktorzy gromko zawtórowali, a stary stał w triumfującej pozie nad ciałem zamaskowanej dzikiej bestii. Wśród coraz bardziej niespokojnego tłumu zapanowało nagłe zamieszanie i aktorzy przerwali spektakl w obawie przed żołnierzami. Ale ludzi ogarnęło już podniecenie: wznoszono okrzyki przeciwko Sparcie, ktoś prorokował rychłe wyzwolenie Teb cierpiących od lat pod spartańskim jarzmem, a inni wzywali imienia wodza Pelopidasa, zwanego „Wyzwolicielem” – o którym mówiono, że po upadku Teb schronił się w Atenach. Zgromadził się napastliwy tłum, w którym wyczuwało się zarówno żywione od dawna urazy wobec Sparty, jak i podniecenie wywołane winem i świętem. Przybyło kilku żołnierzy, ale stwierdziwszy, że wznoszone przez lud okrzyki nie są skierowane przeciw Atenom, tylko Sparcie, zaniechali interwencji. W całym tym zamieszaniu tylko jeden człowiek stał bez ruchu, obojętny, nie zwracając
uwagi na okrzyki tłumu. Był wysoki i kościsty, ubrany w skromny szary płaszcz narzucony na tunikę. Z powodu bladości skóry i błyszczącej łysiny sprawiał wrażenie raczej polichromowanego posągu zdobiącego westybul w stoa. Spokojnym krokiem podszedł do niego mężczyzna niski i krępy, całkowite przeciwieństwo wyżej wspomnianego – o grubym karku zwieńczonym głową o nieco jajowatym kształcie. Przywitali się krótko, jak gdyby spodziewali się spotkania, i podczas gdy tłum rozchodził się i cichły okrzyki, przeradzające się teraz w plugawe obelgi, obaj ruszyli ku jednemu z wąskich wyjść z Agory. – Wściekły plebs obraża Spartan na cześć Dionizosa – zauważył Diagoras z niesmakiem, niezgrabnie dopasowując swój zamaszysty chód do ciężkich kroków Heraklesa – mylą pijaństwo z wolnością, festyn z polityką. Co nas tak naprawdę obchodzi los Teb czy jakiegokolwiek innego miasta, skoro dowiedliśmy, co nam niebacznie zgotują same Ateny? – Krwawią nam rany, Diagorasie – odparł Herakles Pontor, który jako dobry Ateńczyk brał udział w gwałtownych debatach Zgromadzenia i był nieśmiałym wielbicielem polityki. – W rzeczywistości nasze pragnienie, by Teby wyzwoliły się spod spartańskiego jarzma, oznacza, że chodzi nam o Ateny. Pobito nas, owszem, ale zniewag nie wybaczamy. – A co spowodowało klęskę? Nasz własny, absurdalny system demokratyczny! Gdybyśmy zezwolili, żeby rządzili nami najlepsi, a nie lud, teraz bylibyśmy imperium... – Wolę małe zgromadzenie, gdzie można krzyczeć do woli, niż ogromne imperium, gdzie musiałbym milczeć – odparł Herakles i niespodziewanie zaczął żałować, że nie ma w pobliżu żadnego skryby, bo wypowiedziane zdanie zdało mu się niezwykle trafne. – A czemuż to masz milczeć? Mógłbyś mówić, gdybyś znalazł się wśród najlepszych. I niby dlaczego nie miałbyś się o to postarać? – Dlatego że wcale nie chcę być wśród najlepszych, za to chcę móc mówić. – Ale nie chodzi o to, czego ty, Heraklesie, chcesz albo nie chcesz, tylko o dobro Miasta. Komu powierzyłbyś na przykład ster łodzi? Większości marynarzy czy temu, kto najlepiej opanował sztukę nawigacji? – Naturalnie, temu ostatniemu – powiedział Herakles. I po chwili dodał. – Ale tylko i wyłącznie wtedy, gdyby pozwolił mi wypowiadać się w czasie rejsu. – Wypowiadać się, wypowiadać się! – obruszył się Diagoras: – A na cóż ci wolność wypowiedzi, jeżeli nawet nie próbujesz z niej korzystać? – Zapominasz, że wolność wypowiedzi polega między innymi na tym, że wolno mówić wtedy, kiedy ma się na to ochotę. I pozwól mi, Diagorasie, że właśnie się do tego zastosuję i skończę w tym miejscu naszą rozmowę, najbardziej bowiem na świecie nie cierpię marnowania czasu i choć sam niezbyt dobrze rozumiem, na czym to polega, to dyskusja polityczna z filozofem bardzo mi na to wygląda. Czy bez trudu zrozumiałeś moją wypowiedź? – Tak, i muszę ci powiedzieć, że dziś rano Antys i Eunios nie mają zajęć w Akademii, zatem znajdziemy ich w gimnazjonie w Kolonos. Ale, na Zeusa, sądziłem, że przybędziesz
wcześniej. Czekam na ciebie przy stoa, odkąd otworzyli targowiska, a już prawie południe. – W rzeczywistości wstałem o świcie, ale cały czas byłem mocno zajęty: poczyniłem pewne ustalenia. – Co do mojej pracy? – ożywił się Diagoras. – Nie, co do mojej. – Herakles przystanął przed ulicznym sprzedawcą słodkich fig. – Pamiętaj, Diagorasie, że praca jest moja, choć za twoje pieniądze. Nie prowadzę śledztwa w sprawie przyczyn domniemanego lęku twego ucznia, tylko chcę odkryć tajemnicę, na której trop wpadłem po obejrzeniu jego zwłok. Po ile figi? Zniecierpliwiony filozof westchnął, a Tropiciel Tajemnic napełnił owocami niewielką sakwę zwisającą mu z ramion okrytych lnianym płaszczem. Ruszyli w dalszą drogę wiodącą pod górę uliczką. – I co ustaliłeś? Możesz mi powiedzieć? – Prawdę mówiąc, niewiele – wyznał Herakles. – Na jednej z tabliczek przy pomniku Bohaterskich Patronów napisano, że Zgromadzenie postanowiło wczoraj urządzić polowanie, żeby wytrzebić wilki z Likawitu. Wiedziałeś o tym? – Nie, ale uważam, że słusznie. Smutne tylko, że trzeba było aż śmierci Tramacha, aby do tego doszło. Herakles skinął głową. – Widziałem także spis nowych żołnierzy. Wygląda na to, że Antys będzie wkrótce powołany. – W istocie – przyznał Diagoras – wyszedł już z wieku efeba. Nawiasem mówiąc, jeśli nie przyspieszymy kroku, chłopcy opuszczą gimnazjon, zanim tam dotrzemy... Herakles znowu skinął głową, szedł jednak nadal w tym samym tempie, wolno i niezgrabnie. – I nikt nie zauważył, jak Tramach wychodził rankiem na polowanie – powiedział. – Skąd wiesz? – Pozwolono mi spojrzeć w zapiski przy bramach Akarnea i File, dwóch, którymi wychodzi się na Likawit. Złóżmy maleńki hołd demokracji, Diagorasie. Tak nam zależy na zdobyciu danych, żeby przemówić przed Zgromadzeniem, że zapisujemy nawet nazwisko i pochodzenie tych, którzy codziennie wchodzą i wychodzą z miasta z przeróżnymi produktami. Są to długie zapiski, które brzmią mniej więcej tak: „Menakles, kupiec, metojk, i czterech niewolników. Bukłaki z winem”. W ten oto sposób staramy się kontrolować nasz rynek. Sieci na zwierzynę i wszelkie inne utensylia też są skrupulatnie odnotowywane. A imienia Tramacha tu nie ma i owego ranka nikt nie wychodził z miasta z sieciami. – Może ich nie wziął – podsunął Diagoras – może miał zamiar zapolować jedynie na ptaki. – Ale matce powiedział jednak, że idzie zastawić sieci na zające. Przynajmniej ona tak powtórzyła mi jego słowa. I zapytała: „Skoro zamierzał polować na zające, czy nie byłoby
logiczniejsze, żeby wziął ze sobą niewolnika, który pilnowałby sieci albo naganiał zwierzęta. Dlaczego poszedł sam?”. – Cóż więc sugerujesz? Że nie poszedł polować? Że nie był sam? – O tak wczesnej porze nie mam zwyczaju niczego sugerować. Gimnazjon w Kolonos był budynkiem z szerokim portykiem na południe od Agory. Oba wejścia zdobiły inskrypcje z imionami słynnych sportowców, zwycięzców olimpijskich oraz posążki Hermesa. Na dziedzińcu słońce niemiłosiernie prażyło palestrę, prostokąt zrytej ziemi pod gołym niebem, przeznaczony do ćwiczeń w walkach zapaśniczych. W powietrzu unosiła się intensywna woń wielu ciał i maści stosowanych do masażu. Choć teren był ogromny, z trudem się wszyscy mieścili; byli tu głównie starsi nastolatkowie, ubrani bądź nadzy, młodsze dzieci pochłonięte nauką, trenujący uczniów pajdotrybowie w czerwonych płaszczach i z laskami zakończonymi widełkami. Głośna wrzawa uniemożliwiała jakąkolwiek rozmowę. Trochę dalej, za kamiennym gankiem, znajdowały się pomieszczenia wewnętrzne kryte dachem, z szatniami, natryskami i salami do masażu. Na palestrze walczyli zapaśnicy: ich ciała, obnażone i błyszczące od potu, wspierały się jedno o drugie, jak gdyby zamierzały zetrzeć się głowami; ramiona tworzyły węzły mięśni na karkach chłopców; mimo wrzawy tłumu dało się słyszeć okrzyki, które towarzyszyły wysiłkowi chłopców; białe strużki śliny spływały im z ust niczym dziwaczne barbarzyńskie ozdoby; walka była brutalna, zaciekła, bezlitosna i ostateczna. Nagle Diagoras pociągnął Heraklesa za płaszcz: – To on – powiedział cicho, wskazując postać w tłumie. – Och, na Apollina... – westchnął Herakles. Diagoras dostrzegł jego zaskoczenie. – Przesadziłem z opisem urody Antysa? – spytał. – To nie uroda twego ucznia wywołała moje zaskoczenie, tylko ten starzec, który stoi obok niego. Znam go. Postanowili przeprowadzić rozmowę w szatni. Herakles powstrzymał Diagorasa, który już rwał się powitać Antysa, i wręczył mu kawałek papirusu. – Tu są pytania, które masz mu zadać. Lepiej, żebyś ty z nim rozmawiał, bo mnie będzie wtedy łatwiej uważnie się przysłuchać jego odpowiedziom. Kiedy Diagoras studiował pytania, nagłe poruszenie wśród widzów kazało im zwrócić wzrok na palestrę: oto jeden z walczących zadał głową gwałtowny cios w twarz swojemu przeciwnikowi. Można wręcz stwierdzić, że zderzenie rozbrzmiało w całym gimnazjonie: jakby wiązkę trzcin w jednej chwili złamało uderzenie łapy potężnego zwierza. Zaatakowany zawodnik zachwiał się i o mało nie upadł, bardziej może przez zaskoczenie niż pod wpływem nagłego uderzenia: nie uniósł nawet rąk ku twarzy zniekształconej najpierw przez krew, potem przez ranę wyglądającą jak ściana zryta pazurami oszalałej bestii, tylko odwrócił się, patrząc szeroko otwartymi oczami na przeciwnika, jak gdyby ten pozwolił sobie na
nieoczekiwany żart, tymczasem poniżej oczu rozpadało się cicho dobrze zbudowane rusztowanie jego pięknego oblicza i krew obficie ciekła z warg i dziurek od nosa. Mimo to nie upadł. Publiczność ciskała obelgi, by sprowokować go do kontrataku. Diagoras przywitał się z Antysem, szepnął mu coś do ucha i obaj ruszyli do szatni. Wtedy starzec o twarzy pobrużdżonej i poczerniałej jak olbrzymia oparzelina, ten, co rozmawiał z Antysem, na widok Tropiciela otworzył szeroko onyksy swoich oczu. – Na Zeusa i na Apolla Delfickiego, ty tutaj, Heraklesie Pontor! – zawołał piskliwym głosem, który zabrzmiał, jakby nagle wydobył się spod ziemi na jej szorstką powierzchnię. – Urządźmy libację na cześć Dionizosa Bromiosa, skoro Tropiciel Tajemnic osobiście postanowił odwiedzić gimnazjon! – Czasami warto stosować ćwiczenia – Herakles nie cofnął się przed gwałtownym uściskiem: od wielu lat znał tego starego trackiego niewolnika, który pełnił wiele funkcji w jego rodzinnym domu; traktował go jak człowieka wolnego. – Witam cię, Eumarkosie, i cieszę się, widząc, że na starość masz taką samą krzepę co kiedyś. – Powiedz to raz jeszcze! – starcowi nie było trudno przekrzyczeć wściekłą wrzawę tłumu. – Zeus dokłada mi lat, a odbiera ciała. U ciebie, jak widzę, jedno i drugie w normie. – Jak na razie moja głowa nie zmienia rozmiaru. – Obaj się roześmiali. Herakles odwrócił się i rozejrzał wokół. – A mój towarzysz? – Tam, obok mojego ucznia – palcem zakończonym paznokciem długim i zgiętym, przypominającym róg, Eumarkos pokazał, gdzie stoją. – Twego ucznia? Czyżbyś był nauczycielem Antysa? – Byłem! I niechaj mnie porwą dobroczynne eumenidy, jeśli jeszcze kiedykolwiek będę! – Eumarkos wykonał ręką zabobonny gest, by odsunąć zły los, jaki ściągało samo wymówienie imion erynii. – Bardzoś na niego obrażony. – A nie mam powodów? Właśnie go powołano i postanowił nagle, tępak, że chce pilnować świątyń w Attyce, z dala od Aten. Jego ojciec, szlachetny Praksynoe, prosił mnie, żebym postarał się wpłynąć na zmianę jego decyzji. – Ależ, Eumarkosie, efeb może służyć Miastu tam, gdzie najbardziej się przyda... – Och, na tarczę błękitnookiej Ateny, Heraklesie, nie drwij sobie z mojej siwej głowy! – jęknął piskliwie Eumarkos. – Jeszcze mogę przebić twój brzuch opoja moją stwardniałą głową! Gdzie najbardziej się przyda? Na Zeusa Kronidę, toż jego ojciec jest teraz prytanem w Zgromadzeniu! Antys mógłby wybrać sobie służbę najlepszą z możliwych! – A kiedy twój uczeń podjął tę decyzję? – Przed kilkoma dniami! Jestem tu właśnie po to, żeby spróbować przekonać go, by dobrze rzecz przemyślał. – Dzisiejsze czasy narzucają inne wybory, Eumarkosie. Któż z nas chciałby służyć Atenom poza Atenami? Młodzież poszukuje nowych doświadczeń...
– Gdybym cię nie znał tak dobrze, jak znam – odrzekł starzec, kręcąc głową – pomyślałbym, że mówisz poważnie. Przecisnęli się przez tłum i dobrnęli do szatni. – Przywróciłeś mi dobry humor, Eumarkosie – śmiejąc się, Herakles wsunął garść oboli w pobrużdżoną dłoń nauczyciela niewolnika. – Czekaj na mnie tutaj. Wrócę niebawem. Chciałbym cię wykorzystać w pewnej słusznej sprawie. – Będę na ciebie czekał równie cierpliwie jak Przewoźnik przez Styks na nową duszę – oświadczył Eumarkos, zadowolony z niespodziewanego daru. Diagoras i Herakles stali w niewielkim pomieszczeniu służącym za szatnię, a Antys siedział ze skrzyżowanymi nogami przy niskim stoliku. Diagoras nie od razu przemówił: najpierw w milczeniu rozkoszował się zdumiewającą urodą tej doskonałej twarzy, zarysowanej kilkoma kreskami i okolonej jasnymi lokami ułożonymi w modny sposób. Antys miał na sobie jedynie czarną chlamidę, atrybut wczesnego okresu młodzieńczego, ale narzucił ją z pewną nonszalancją czy niezdarnie, jakby jeszcze się do niej nie przyzwyczaił. Przez nieregularne pęknięcia okrycia prześwitywała nieśmiało, lecz wyraźnie, nieskazitelna biel jego skóry. Poruszał nagimi stopami nerwowym, wahadłowym ruchem, przecząc tym dziecinnym gestem swej płomiennej dojrzałości. – Zanim przyjdzie Eunios, porozmawiamy przez chwilę sami – powiedział Diagoras i wskazując na Heraklesa, dodał: – To mój przyjaciel. Możesz spokojnie mówić w jego obecności. – Herakles i Antys przywitali się krótkim skinieniem głów. – Pamiętasz, Antysie, naszą rozmowę w sprawie Tramacha i to, co Lizylos powiedział mi o tej tancerce, nierządnicy, która się z nim spotykała? Nie wiedziałem o istnieniu tej kobiety. Pomyślałem więc, że są może inne rzeczy, o których nie wiem... – Jakie rzeczy, mistrzu? – Jakiekolwiek. Cokolwiek, co wiesz o Tramachu. Jego upodobania... Co lubił robić po wyjściu z Akademii... Zmartwienie, jakie dostrzegałem na jego twarzy przez ostatnie dni, nadal mnie niepokoi, toteż za wszelką cenę chciałbym się dowiedzieć, co je spowodowało. Obawiam się, że rzecz może dotyczyć także innych uczniów. – Nie kolegował się zbytnio z nami, mistrzu – odparł słodko Antys – lecz co do jego obyczajów, mogę zapewnić, że były godne. – Nikt w to nie wątpi – pospiesznie rzekł Diagoras. – Znam dobrze piękną szlachetność moich uczniów, synu. Dlatego tym bardziej zaskoczyła mnie informacja Lizylosa. A jednak obaj potwierdziliście to. Skoro więc ty i Eunios byliście najlepszymi przyjaciółmi Tramacha, trudno mi uwierzyć, że nie wiecie o nim też czegoś więcej, może wiecie nawet o czymś, czego ze wstydu albo z dobroci serca nie macie odwagi mi wyznać... Dziki łomot, jakby coś się stłukło, rozdarł ciszę: było oczywiste, że walka zapaśników staje się coraz ostrzejsza. Zdawało się, że to drżą mury pod krokami jakiegoś olbrzymiego
zwierza. Potem znów nastał spokój i dziwnym zbiegiem okoliczności do pokoju wszedł Eunios. Diagoras natychmiast zaczął porównywać obu chłopców. Robił to nie po raz pierwszy zresztą, jako że sprawiało mu przyjemność drobiazgowe analizowanie różnych typów urody swoich uczniów. Eunios, z lokami w kolorze węgla, był bardziej dziecinny od Antysa, a zarazem bardziej męski. Jego twarz przypominała zdrowy, czerstwy owoc, a silne męskie ciało o mlecznobiałej skórze było już w pełni dojrzałe. Co do Antysa, to ten, choć starszy, miał figurę wdzięczniejszą, mniej jeszcze zdecydowaną w kształtach, i delikatną różowawą skórę bez śladu owłosienia, a jeśli chodzi o urodę, to Diagoras uznał, że sam Ganimedes, boski podczaszy, nie mógłby równać się z nim pięknością twarzy, czasami nieco złośliwej, szczególnie gdy się uśmiechał, ale pięknej aż do bólu, kiedy chłopiec przyjmował wyraz nagłej powagi, co działo się zazwyczaj, gdy z szacunkiem kogoś słuchał. Te fizyczne kontrasty odzwierciedlały się w temperamentach, choć też w zaskakujący sposób: Eunios był bardzo nieśmiały i dziecinny, Antys zaś, który wyglądał niczym piękna młoda dziewczyna, był nadzwyczaj energiczny i posiadał charakter prawdziwego przywódcy. – Wzywaliście mnie, mistrzu? – szepnął Eunios, ledwie otwarłszy drzwi. – Wejdź, proszę cię. Pragnę porozmawiać także z tobą. Eunios zaznaczył, rumieniąc się, że pajdotryba wezwał go na kilka ćwiczeń, że musi rozebrać się i szybko odejść. – Nie zajmiemy ci wiele czasu, synu – zapewnił Diagoras. Szybko wprowadził go w temat i powtórzył swoją prośbę. Zapadła cisza. Machanie różowych stóp Antysa stało się szybsze. – Niewiele więcej wiemy o życiu Tramacha, mistrzu – rzekł Antys ze słodyczą. Jego spokój i pogodny nastrój wyraźnie kontrastowały z zażenowaniem i przygnębieniem Euniosa. – Słyszeliśmy plotki o jego kontaktach z tą nierządnicą, ale w głębi duszy nie wierzyliśmy, że to prawda. Tramach był szlachetny i cnotliwy. Wiedziałem, przyznał w duchu Diagoras, Antys tymczasem ciągnął: – Prawie nigdy nie spotykał się z nami po lekcjach w Akademii, bo musiał pełnić posługi religijne. Jego rodzina uczestniczy w Świętych Misteriach... – Rozumiem – Diagoras nie przywiązywał większej wagi do tej ostatniej informacji, jako że wiele szlachetnych rodzin ateńskich uczestniczyło w Misteriach Eleuzyńskich – ale ja mam na myśli towarzystwo, w jakim się obracał... Nie wiem... Może inni koledzy... Antys i Eunios wymienili spojrzenia. Eunios zaczął zdejmować tunikę. – Nie wiemy, mistrzu. – Nie wiemy. Nagle wydało się, że zachwiał się cały gimnazjon. Ściany zadrżały, jakby miały się zawalić. Podniecony tłum wył na zewnątrz, dodając odwagi walczącym, których oszalałe wrzaski stały się teraz ledwie słyszalne.
– Jeszcze jedno, dzieci... Dziwi mnie, że Tramach, mając takie zmartwienie, postanowił ni stąd, ni zowąd udać się samotnie na polowanie... Takie miał zwyczaje? – Nie wiem, mistrzu – odparł Antys. – Co o tym sądzisz, Euniosie? Kilka przedmiotów znajdujących się w pomieszczeniu spadło na ziemię z powodu coraz silniejszego drżenia murów: ubrania wiszące na ścianach, mała lampka oliwna, tabliczki z zapisami na konkursy.* * Co się dzieje? Autor posuwa eidesis do najdalszych granic! Absurdalny dziki łomot, w jaki zmieniła się walka zapaśników, sugeruje wściekły atak olbrzymiego zwierzęcia (co się zgadza ze wszystkimi obrazami ataków „gwałtownych” lub „nagłych”, jakie występują w tym rozdziale, oraz z tymi, które odnoszą się do „rogów”): moim zdaniem chodzi o siódmą pracę Heraklesa, to jest o ujarzmienie dzikiego, szalonego byka kreteńskiego. (Przypis Tłumacza).
– Sądzę, że tak – wyszeptał Eunios. Rumieniec zabarwiał jego policzki. Dudnienie silnych nóg czworonoga słychać było coraz bliżej. Posążek Posejdona na półeczce zachwiał się i spadł na ziemię, rozbijając się doszczętnie. Drzwi od szatni jęknęły głucho pod potężnym uderzeniem.* * Spieszę wyjaśnić czytelnikowi, co się dzieje: eidesis żyje własnym życiem i przekształciła się w obraz tego, co przedstawia – w tym wypadku w atak oszalałego byka – w tej oto chwili wali on łbem w drzwi szatni, w której odbywa się rozmowa. Spieszę jednak uprzedzić, że furia „zwierzęcia” jest wyłącznie eidetyczna i dlatego bohaterowie książki nie mogą jej zaobserwować, podobnie jak na przykład nie mogli zauważyć przymiotników, jakie zastosował autor przy opisie gimnazjonu. Nie chodzi o żadne wydarzenia nadnaturalne; jest to po prostu zabieg literacki stosowany w jednym celu: zwrócenia uwagi czytelnika na obraz ukryty w tym rozdziale – przypomnijmy sobie „węże” pod koniec rozdziału drugiego. Tak więc błagam czytelnika, żeby nie dziwił się zbytnio, iż rozmowa Diagorasa z uczniami rozwija się jakby nigdy nic, obojętna na wściekłe ataki przypuszczane na budynek. (Przypis Tłumacza).
– Ale, zacny Euniosie, przypominasz sobie może podobne przypadki? – dopytywał się delikatnie Diagoras. – Tak, mistrzu, przynajmniej dwa. – A zatem Tramach miał zwyczaj polować samotnie? Chcę zapytać, synu, czy mógł tak sobie zwyczajnie wyjść na polowanie, mimo że był przejęty czymś innym? – Tak, mistrzu. Drzwi ugięły się pod potwornym uderzeniem rogów. Dało się słyszeć drapanie pazurami, głośne ryki i pomruki, świadczące o obecności jakiejś bestii za drzwiami. Zupełnie nagi Eunios, mający za jedyne odzienie doskonałą opaskę podtrzymującą czarne włosy, spokojnie rozsmarowywał na udach maść ziemistej barwy. Po chwili milczenia Diagoras przypomniał sobie ostatnie pytanie, jakie powinien zadać: – To ty, Euniosie, powiedziałeś mi owego dnia, że Tramacha nie ma na zajęciach, bo poszedł na polowanie, prawda, synu? – Chyba tak, mistrzu.
Drzwi wytrzymały kolejny atak. Na płaszcz Heraklesa spadły miriady drzazg. Dał się słyszeć wściekły ryk. – A skąd o tym wiedziałeś? Sam ci to powiedział? – Eunios skinął głową. – Kiedy? Bo rozumiem, że wyszedł o świcie, jednak poprzedniego wieczoru rozmawiał ze mną i nie wspomniał mi ani słowem o zamiarze pójścia na polowanie. Kiedy więc ci o tym powiedział? Eunios nie od razu odpowiedział. Na jego gładkiej grdyce uwidoczniła się nagle drobna kostka. – Chyba... tej... samej... nocy, mistrzu... – Widziałeś się z nim tej samej nocy? – Diagoras uniósł brwi. – Spotykałeś się z nim po nocach? – Nie... Wydaje mi się, że to... było wcześniej. – Rozumiem. Zapanowało milczenie. Bosy i nagi Eunios – jego skóra na udach i ramionach połyskiwała od maści – powiesił ostrożnie tunikę na haku pod tabliczką ze swoim imieniem. Na półeczce nad hakiem leżało kilka rzeczy należących do niego: para sandałów, alabastrowe pojemniki z maściami, brązowa szczotka do rozczesywania włosów po ćwiczeniach i mała drewniana klatka z niewielkim ptaszkiem w środku; ptaszek gwałtownie poruszał skrzydłami. – Pajdotryba czeka na mnie, mistrzu... – Oczywiście, synu – uśmiechnął się Diagoras – na nas także już czas. Wyraźnie niepewny nagi młodzieniec spojrzał na Heraklesa spod oka i ponownie zaczął przepraszać. Minął obu mężczyzn, otworzył drzwi – które, prawie w strzępach, były niemal wyrwane z zawiasów – i wyszedł.* * Jak powiedzieliśmy, wydarzenia eidetyczne – rozwalone drzwi, potężne uderzenia – tkwią wyłącznie w sferze literackiej i dlatego wie o nich jedynie czytelnik. Montalo jednakże reaguje na to jak bohaterowie tekstu: o niczym nie wie. „Zdumiewająca metafora ryczącego zwierza – stwierdza – który wydaje się dosłownie rozwalać w drzazgi realizm tej sceny i parę razy przerywa wyważoną rozmowę między Diagorasem a uczniami (...) wydaje się nie mieć innego celu jak satyryczny: to bez wątpienia zjadliwa krytyka dzikich walk, jakie toczyli między sobą zapaśnicy w owych czasach”. Bez komentarza! (Przypis Tłumacza).
Diagoras spojrzał na Heraklesa w nadziei na sygnał, że mogą już pójść, ale Tropiciel z uśmiechem wpatrywał się w Antysa. – Powiedz mi, Antysie, czego się tak bardzo boisz? – Boję, proszę pana? Herakles, najwyraźniej bardzo rozbawiony, wyciągnął z sakwy figę. – A z jakiego to innego powodu wybrałeś służbę wojskową z dala od Aten? Swoją drogą gdybym bał się tak jak ty, też pewnie próbowałbym uciec. I uczyniłbym to, stosując podobne co ty wybiegi, żeby uznano mnie nie za tchórza, ale wręcz odwrotnie... – Nazywacie mnie, panie, tchórzem? – W pewnym stopniu. Nie nazwę cię ani tchórzem, ani śmiałkiem, póki nie poznam
przyczyny twego lęku, bo wyłącznie od tego będzie zależała ocena, kim jesteś. Być może źródło twojego lęku ma tak straszliwy charakter, że każdy powodowany zdrowym rozsądkiem wybrałby ucieczkę z miasta najszybciej jak się da. – Przed niczym nie uciekam – odparł Antys, akcentując każde słowo, choć w głosie jego wciąż brzmiały słodycz i szacunek – od dawna już pragnę pilnować świątyń attyckich, panie. – Mój drogi Antysie – ciągnął niezrażony Herakles. – Rozumiem, że się boisz, ale nie przyjmuję twoich kłamstw. Nie próbuj nawet obrażać mojej inteligencji. Decyzję podjąłeś kilka dni temu, a skoro ojciec prosił twego dawnego nauczyciela, by wpłynął na ciebie, ażebyś ją zmienił, choć sam mógł próbować cię przekonać, to znaczy, że jest całkowicie zaskoczony tą nagłą i niewyjaśnioną zmianą twoich planów i nie znając motywów, uderza do jedynej osoby, która, poza twoją rodziną, zna cię, jak mniema, dobrze. Pytam się, na Zeusa, co spowodowało tę nieoczekiwaną decyzję? Czy aby śmierć twego kolegi nie miała na to wpływu? – i ni stąd, ni zowąd dodał najzupełniej obojętnie, pocierając palce, w których trzymał figę: – Przepraszam, gdzie mógłbym się umyć? Nie zważając zupełnie na ciszę, jaka po tych słowach zapanowała w szatni, Herakles wziął ręcznik leżący na półce Euniosa. – Czyżby mój ojciec życzył sobie także, abym przy waszej pomocy przemyślał ponownie swój zamiar? – w delikatnej sugestii młodzieńca Diagoras wyczuł, że szacunek (jak w osaczonym stadzie, które ze strachu odrzuca odwieczne posłuszeństwo i gwałtownie naciera na gospodarzy) zaczyna zmieniać się we wściekłość. – Och, zacny Antysie, nie obrażaj się – wyjąkał, piorunując Heraklesa wzrokiem. – Mój przyjaciel trochę przesadza... Nie powinieneś się przejmować, jesteś przecież pełnoletni, synu, i twoje decyzje, nawet jeżeli są niewłaściwe, zasługują zawsze na najwyższą uwagę. Podszedł do Heraklesa i szepnął: – Zechcesz łaskawie pójść ze mną? Pożegnali się z Antysem spiesznie. Spór rozgorzał jeszcze przed opuszczeniem budynku. – To m o j e pieniądze! – krzyczał zirytowany Diagoras. – Zapomniałeś o tym? – Ale praca m o j a , Diagorasie. O tym także pamiętaj. – Co mnie obchodzi twoja praca? Możesz mi wyjaśnić tę zmianę tonu? – Oburzenie Diagorasa zdawało się wzrastać. Jego łysa głowa była już całkiem czerwona. Pochylał czoło coraz bardziej, jak gdyby gotując się do ataku na Heraklesa. – Obraziłeś Antysa! – Wypuściłem strzałę na ślepo, a trafiłem w cel – rzekł spokojnie Tropiciel. Diagoras pociągnął go gwałtownie za płaszcz. – Coś ci powiem. Nie obchodzi mnie, że traktujesz ludzi wyłącznie jak zapisane papirusy do czytania i rozwiązywania krzyżówek. Nie płacę ci, byś w moim imieniu obrażał jednego z moich najlepszych uczniów, efeba, który słowo „Cnota” ma wypisane na twarzy! Nie pochwalam twoich metod, Heraklesie Pontor! – Obawiam się, że ja twoich też nie, Diagorasie z Medontu. Tworzyłeś raczej dytyramb
na cześć owych dwóch chłopców, zamiast ich przesłuchiwać, a wszystko dlatego, że wydają ci się niezwykle urodziwi. Zdaje się, że mylisz Urodę z Cnotą... – Uroda jest częścią Cnoty! – E tam! – Herakles machnął ręką na znak, że nie ma teraz ochoty na filozoficzne dysputy, ale Diagoras znów pociągnął go za płaszcz. – Posłuchaj! Jesteś tylko nędznym Tropicielem Tajemnic. Ograniczasz się do obserwowania rzeczy materialnych, do ich oceny i wyciągnięcia wniosków: to stało się w taki czy inny sposób, z takich to a takich powodów. Ale nie dojdziesz, nigdy nie dojdziesz całej Prawdy. Nie patrzyłeś na nią, nie nasyciłeś się jej pełnym obrazem. Twoja sztuka polega wyłącznie na odkrywaniu cieni Prawdy. Antys i Eunios nie są istotami doskonałymi, podobnie jak nie był doskonały Tramach, ale ja znam wnętrza ich dusz i mogę cię zapewnić, że błyszczy w nich całkiem pokaźna porcja idei Cnoty... i ten blask przejawia się w ich spojrzeniu, w ich pięknych rysach, w ich harmonijnych ciałach. Nic na tym świecie, Heraklesie, nie może lśnić tak jak oni, nie posiadając przynajmniej odrobiny złotego bogactwa, które daje jedynie najprawdziwsza Prawda – przystanął, jakby zawstydzony swoim wybuchem. Twarz miał zaczerwienioną aż po uszy. Kilkakrotnie zamrugał powiekami. Nieco uspokojony dodał: – Nie obrażaj Prawdy swoją inteligencją, Heraklesie Pontor. Ktoś chrząknął w zawalonej gruzem, pustej i zniszczonej palestrze:* Eumarkos. Diagoras zostawił Heraklesa i pędem rzucił się do wyjścia. * Intensywność eidesis w tym rozdziale dotyczy w całości miejsca, gdzie toczy się akcja: palestra została zniszczona i „pokryta gruzem” na skutek przejścia literackiego „dzikiego zwierza”, a wypełniająca ją publiczność, jak się wydaje, zniknęła. Nigdy w całym swoim życiu tłumacza nie widziałem tego rodzaju eidetycznej katastrofy. Oczywiste, że anonimowemu autorowi Jaskini filozofów zależy, by ukryte obrazy krążyły w świadomości czytelników, natomiast nie obchodzi go, że dzieje się to ze szkodą dla realizmu wątku. (Przypis Tłumacza).
– Czekam na zewnątrz – uprzedził. – Na Zeusa Gromowładnego, toż nigdy nie widziałem, by dwie osoby tak się kłóciły, chyba że mąż i żona – stwierdził Eumarkos po odejściu filozofa. Czarny sierp jego uśmiechu lśnił tkwiącym uparcie w dziąsłach jedynym zębem, krzywym niczym rożek. – To nie zdziwisz się, Eumarkosie, jeśli mój przyjaciel i ja w końcu się pobierzemy – brzmiała odpowiedź ubawionego Heraklesa. – Jesteśmy tak różni, że wydaje mi się, iż jedyne, co nas łączy, to miłość. – Obaj się roześmiali. – A teraz, Eumarkosie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdziemy na krótki spacer, i wyjaśnię ci, czemu kazałem ci czekać. Przechadzali się po gimnazjonie, zawalonym gruzem po niedawnym niszczycielskim ataku: tu i ówdzie na ścianach widniały rysy po wściekłych uderzeniach, porozbijane meble leżały pośród figur loch i dyskoboli, areny były zryte potężnymi kopytami; wyłożoną ceramicznymi płytkami posadzkę pokrywały zdarte z murów płaty wapna, przypominające kształtem ogromne kwiaty koloru lilii. Pod gruzem leżały kawałki rozbitej wazy; na jednym z nich widniał rysunek rąk dziewczyny: uniesione ramiona, dłonie skierowane ku górze jakby w
geście wołania o pomoc czy też ostrzeżenia przed jakimś straszliwym niebezpieczeństwem. Upstrzona pyłem chmura wirowała w powietrzu.* * Autor uwielbia kpić sobie z czytelników. Oto skryty, ale łatwy do zidentyfikowania dowód, że miałem rację: „dziewczyna z lilią” to kolejny, szalenie istotny obraz eidetyczny dzieła. Nie wiem, co oznacza, ale oto ona (jej obecność nie ulega wątpliwości: proszę spojrzeć na bliskość słów „lilie” przy szczegółowym opisie wymownego gestu owej „dziewczyny” namalowanej na kawałku rozbitej wazy). Muszę przyznać, że znalezisko wzruszyło mnie do łez. Przerwałem tłumaczenie i poszedłem do Eliosa. Zapytałem go o możliwość dotarcia do oryginalnego rękopisu Jaskini. Poradził mi, bym pogadał z Hektorem, dyrektorem naszych wydawnictw. Musiał coś zauważyć w moim spojrzeniu, bo spytał, co się właściwie stało. – Pewna dziewczyna w tekście błaga mnie o pomoc – wyjaśniłem. – I uratujesz ją? – brzmiała żartobliwa odpowiedź. (Przypis Tłumacza).
– Och, Eumarkosie – rzekł Herakles po skończonej naradzie – czym ci się wypłacę za tę przysługę? – Zapłatą – odparł stary. Obaj się roześmiali. – Jeszcze jedno, zacny Eumarkosie. Zdążyłem zauważyć, że w szatni na półce Euniosa, przyjaciela twego ucznia, stoi niewielka klatka z ptakiem. To wróbel, typowy prezent od kochanka dla ukochanego. Wiesz może, kto jest kochankiem Euniosa? – Na Apollina Feba, o Euniosie nie wiem nic, Heraklesie, ale Antys dostał identyczny prezent i mogę ci powiedzieć od kogo: od Menechmosa, poety-rzeźbiarza, który szaleje za nim! – Eumarkos pociągnął Heraklesa za płaszcz i zniżył głos. – Powiedział mi to Antys jakiś czas temu i kazał przysiąc na bogów, że nikomu nie pisnę słowa... Herakles zastanawiał się przez chwilę. – Menechmos... Tak, ostatni raz widziałem tego artystę dziwaka na pogrzebie Tramacha i pamiętam, że jego obecność mnie zaskoczyła. A więc to Menechmos podarował Antysowi wróbelka... – A dziwi cię to? – spytał stary swoim ostrym, piskliwym głosem. – Na błękit oczu Ateny, ten piękny złotowłosy Alcybiades otrzymałby ode mnie gniazdko z wiktem i opierunkiem, choć z uwagi na moją kondycję niewolnika i na mój wiek na nic by mi się zdało robić mu takie prezenty! – Dobrze, Eumarkosie – Herakles zdawał się teraz daleko bardziej zadowolony – teraz muszę odejść. Ale zrób, o co cię prosiłem... – Jeśli nadal będziesz mi płacił tak jak dotąd, Heraklesie Pontor, to będzie tak, jak mówić słońcu: „Wschodź codziennie rano”. Poszli naokoło, żeby nie wracać przez Agorę, która zapewne o tej porze, po południu, była pełna ludzi ze względu na trwające Lenaje, ale i tak wielka liczba masowych rozrywek, przeszkody w postaci improwizowanych fars, labirynt zabaw i nieustanna przemoc napierającego na nich tłumu utrudniały marsz. Po drodze nie rozmawiali, bo każdy pogrążony był we własnych myślach. Kiedy wreszcie dotarli do dzielnicy Skambonidai, Herakles, który
tu mieszkał, odezwał się: – Nie odmawiaj gościny w moim domu na dzisiejszą noc, Diagorasie. Moja niewolnica Ponsyka nie gotuje najgorzej, a spokojna kolacja po całym dniu to najlepszy sposób, by nabrać sił na dzień następny. Filozof przyjął zaproszenie. Kiedy szli przez ciemny ogród okalający dom Heraklesa, powiedział: – Chciałem cię przeprosić. Swoje niezadowolenie w gimnazjonie mogłem okazać w sposób znacznie bardziej dyskretny. Żałuję, że cię uraziłem niepotrzebnymi słowami. – Jesteś moim klientem i ty płacisz, Diagorasie – odparł Herakles ze zwykłym spokojem. – Wszelkie kłopoty, jakie mam z tobą, stanowią część mojej pracy. Co do twoich przeprosin, przyjmuję je jako wyraz przyjaźni. Ale nie są potrzebne. Idąc przez ogród, Diagoras myślał: „Cóż za opanowany człowiek. Chyba nic go nie poruszy. Jak może dojść Prawdy ktoś, kogo nie obchodzi Uroda, a Namiętność nawet czasami nim nie wstrząśnie?”. Idąc przez ogród, Herakles myślał: „Nawet nie ustaliłem dokładnie, czy ten człowiek jest tylko idealistą, czy też w dodatku głupcem. Tak czy owak, jak może twierdzić, że doszedł Prawdy, skoro nie zwraca uwagi na to, co się wokół niego dzieje?”* * Z przyjemnością tłumaczyłem ten fragment, bo chyba mam w sobie coś z obu bohaterów. I zastanawiam się, czy może dojść Prawdy ktoś taki jak ja, kogo Uroda i o w s z e m o b c h o d z i i kim Namiętnośćczasami w s t r z ą s a , ale kto zarazem stara się, by nic z tego, co dzieje się wokół niego, nie przeszło n i e z a u w a ż o n e ? (Przypis Tłumacza)..
Drzwi domu otwarły się gwałtownie i pojawiła się w nich ciemna sylwetka Ponsyki. Jej pozbawiona rysów maska nie mogła niczego wyrazić, ale szczupłe ręce niewolnicy poruszały się przed Heraklesem niesamowicie szybko. – Co się dzieje? Gość... – odczytywał Herakles. – Uspokój się... wiesz przecież, że nie mogę cię zrozumieć, kiedy się denerwujesz... Zacznij od początku... Nagle usłyszeli nieprzyjemne prychanie, a potem przenikliwe szczekanie, dochodzące z głębi domu. – Cóż to jest? – Ponsyka nerwowo poruszała rękami. – Gość? Pies mnie odwiedza? Ach, człowiek z psem... Ale dlaczego wpuściłaś go pod moją nieobecność? – To nie wina twojej niewolnicy – ozwał się z głębi domu potężny głos z obcym akcentem – skoro jednak zamierzasz ją za to ukarać, powiedz tylko, a pójdę sobie. – Ten głos... – mruknął Herakles. – Na Zeusa i tarczę Ateny! Potężnej postury człowiek szybkim krokiem podszedł do progu. Nie wiadomo było, czy się uśmiecha, bo miał gęstą brodę. Mały piesek, brzydki, z niekształtnym łebkiem, podbiegł, szczekając, do jego stóp. – Może nie poznajesz mojej twarzy, Heraklesie, ale przypuszczam, że nie zapomniałeś mojej prawej ręki... Podniósł ją, pokazując dłoń: skóra nieco powyżej nadgarstka była jedną wielką blizną,
niczym grzbiet starego zwierzęcia. – Ależ na bogów... – szepnął Herakles. Przywitali się wylewnie. Chwilę później Tropiciel zwrócił się do stojącego z otwartymi ustami Diagorasa. – To mój przyjaciel, Krantor z demu Pontor – wyjaśnił. – Kiedyś ci o nim wspominałem: to on włożył swoją prawą rękę w ogień. Pies wabił się Cerber. Przynajmniej tak go zwał jego pan. Miał pofałdowane czoło niczym stary byk, a w różowej paszczy kontrastującej z białym pyskiem błyskały mało przyjemne zęby. Oczka okrutne i chytre jak u perskiego satrapy. Ciałko przypominało drobnej postury niewolnika, który idzie krok w krok za swoim panem – łebkiem. Pan także miał głowę słusznych rozmiarów, lecz postać jego, wysoka i silna, stanowiła kolumnę odpowiednią dla takiego kapitelu. Wszystko w jego wyglądzie i zachowaniu było przesadą: od manier po rozmiary. Twarz miał szeroką, czoło otwarte, nozdrza duże, owłosienie obfite; na rękach, potężnych i opalonych, uwidaczniały się grube żyły; tors i brzuch pokaźnej objętości, stopy masywne, niemal kwadratowe, a wszystkie palce prawie że jednakowej długości. Odziany był w szeroki, poplamiony szary płaszcz, bez wątpienia wiernie towarzyszący mu we wszystkich poczynaniach, pasował bowiem idealnie, niczym sztywny pancerz, do sylwetki. Człowiek i pies w pewnym sensie pasowali do siebie: u obu można było dostrzec ten sam gwałtowny błysk w oczach, obaj zaskakiwali ruchami, których nie sposób przewidzieć, bo chyba oni sami by tego nie potrafili; obaj przejawiali dziki, uzupełniający się apetyt: to, co jeden odrzucał, drugi natychmiast pochłaniał; bywało i tak, że człowiek podnosił z ziemi kość, którą wcześniej ogryzał pies, i potężnymi kęsami kończył dzieło. Obaj, i pies, i człowiek, wydzielali taką samą woń. Człowiek, rozparty na jednej z sof stojących w wieczerniku, trzymał w potężnych rękach kiść czarnych winogron. Głębokim, mocnym głosem z silnym cudzoziemskim akcentem perorował: – Cóż ci mogę powiedzieć, Heraklesie? Cóż ci mogę powiedzieć o cudach, jakie widziałem, o rzeczach niebywałych, jakich mój rozsądek Ateńczyka nie chce przyjąć do wiadomości, a które moje oczy Ateńczyka widziały? Pytasz o wiele spraw, a ja nie wiem, co odpowiedzieć; nie jestem książką, choć pełno we mnie przedziwnych historii. Zwiedziłem Indie i Persję, Egipt i królestwa Południa za Nilem. Zwiedzałem groty, gdzie żyją ludzie-lwy, i nauczyłem się okrutnego języka węży, które myślą. Brodziłem po piaskach oceanów, które otwierają się i zamykają pod stopami niczym drzwi. Obserwowałem czarne skorpiony piszące na glinie swe tajemne znaki. I widziałem, jak magia sprowadza śmierć, jak duchy zmarłych przemawiają przez członków rodziny i na jak nieskończenie wiele sposobów demony ukazują się czarownikom. Przysięgam ci, Heraklesie, że poza Atenami jest świat. Świat nieskończony.
Mężczyzna tkał słowami milczenie jak pająk sieć nicią dobytą z brzucha. Kiedy przerywał, nikt nie odzywał się od razu. Dopiero po chwili przestawała działać hipnoza i usta i powieki słuchaczy budziły się do życia. – Cieszy mnie, Krantorze, że udało ci się dojść pierwotnego celu – odezwał się Herakles. – Kiedy kilka lat temu żegnałem się z tobą w Pireusie, nie wiedząc, kiedy się znowu zobaczymy, spytałem cię po raz kolejny o powody twego dobrowolnego wygnania. I pamiętam, że odpowiedziałeś mi, też po raz kolejny: „Chcę się codziennie dziwić”. Chyba rzeczywiście dopiąłeś swego. Krantor chrząknął, co z pewnością miało być potakującym śmiechem. Herakles zwrócił się do milczącego Diagorasa, siedzącego spokojnie na sofie i popijającego wino z kolacji: – Krantor i ja jesteśmy z tego samego demu i znamy się od dziecka. Uczyliśmy się razem i choć ja osiągnąłem wiek dojrzały wcześniej od niego, na wojnie byliśmy w takich samych oddziałach. Potem, kiedy się ożeniłem, zazdrosny Krantor postanowił udać się w podróż dookoła świata. Rozstaliśmy się... aż do dziś. W owych czasach dzieliły nas jedynie nasze pragnienia... – przerwał i w jego oczach rozbłysła radość. – Wiesz co, Diagorasie? W młodości chciałem być filozofem jak ty. Diagoras zdziwił się szczerze. – A ja poetą – oznajmił Krantor swoim potężnym głosem, zwracając się także do Diagorasa. – A koniec końców został filozofem... – A on – Tropicielem Tajemnic! Wybuchnęli śmiechem. Krantor nieprzyzwoitym i nieładnym; Diagoras pomyślał, że to zbieranina jakichś dziwnych śmiechów zebranych podczas podróży. On sam – Diagoras – uśmiechał się uprzejmie. Skryta we własnym milczeniu Ponsyka zebrała ze stołu puste naczynia i podała więcej wina. Była już późna noc. Oliwne lampki oświetlające wieczernik dobywały z ciemności twarze trzech mężczyzn, wywołując złudzenie, że unoszą się one w ciemnościach jaskini. Słychać było nieustanne chrupanie ogryzającego kości Cerbera, a przez okienka wdzierała się od czasu do czasu, jak grzmot, wrzawa tłumu z ulicy. Krantor odmówił gościny u Heraklesa; jest w mieście przejazdem, wyjaśnił, w nieustającej podróży swego życia. Udaje się na północ, poza Trację, do barbarzyńskich królestw w poszukiwaniu północnych ludów. Nie zamierza pozostać w Atenach dłużej niż kilka dni. Chce się zabawić podczas Lenajów i obejrzeć parę przedstawień – zwłaszcza jedynego „dobrego teatru ateńskiego – komedii”. Zapewnił, że ma lokum w jednym z zajazdów, gdzie zezwolono mu także trzymać Cerbera. Pies zaszczekał obrzydliwie na dźwięk własnego imienia. Herakles, który niewątpliwie wypił nieco za dużo, zażartował, wskazując na zwierzę: – I wreszcie sam się ożeniłeś, Krantorze, ty, który wciąż mnie za to krytykowałeś. Gdzieżeś znalazł tak śliczną towarzyszkę?
Diagoras nieomal zachłysnął się winem. Ale sympatyczna reakcja Krantora na tę zaczepkę potwierdziła tylko jego podejrzenia, że między Krantorem a Tropicielem istnieje silna więź odwiecznej przyjaźni, nieuchwytna dla kogoś z zewnątrz, i ani lata oddalenia, ani różnice doświadczeń nie zdołały jej zniszczyć zupełnie. Zupełnie – bo Diagoras, nie wiedzieć jakim cudem, wyczuwał wyraźnie, że żaden z dwóch mężczyzn nie czuje się najlepiej w towarzystwie drugiego, jak gdyby musieli koniecznie stać się na powrót dziećmi, żeby móc się wzajemnie zrozumieć i tolerować jako dorośli. – Cerber jest u mnie o wiele dłużej, niż myślisz – odezwał się Krantor innym głosem, melodyjnym, jakby właśnie usypiał niemowlę. – Znalazłem go na nabrzeżu, nie miał nikogo, tak jak ja. Postanowiliśmy złączyć nasze losy – spojrzał w ciemny kąt, w którym pies wciąż ogryzał kość, i chcąc rozbawić Heraklesa, rzekł: – Zapewniam cię, że jest dobrą żoną. Krzyczy sporo, ale tylko na obcych – i wyciągnął rękę, by pieszczotliwie klepnąć drobną bielejącą plamę. Pies gwałtownie zaszczekał na znak protestu. – A Hagesykora, twoja żona... – Krantor spojrzał pytająco na Heraklesa. – Nie żyje. Parki zesłały jej długą chorobę. Zapadła cisza. Rozmowa urwała się. Diagoras wyraził pragnienie udania się na spoczynek. – Jeśli to ze względu na mnie – Krantor uniósł swoją potężną spaloną rękę – to Cerber i ja zaraz sobie pójdziemy. Jesteś przyjacielem Heraklesa? – zapytał nieoczekiwanie. – Raczej jego klientem. – Ach, jakieś tajemnicze zadanie do rozwiązania! Jesteś w dobrych rękach, Diagorasie, Herakles to nadzwyczajny Tropiciel Tajemnic, zapewniam cię. Utył trochę od czasu, gdy go ostatni raz widziałem, lecz jak widzę, nie stracił swego przenikliwego spojrzenia ani błyskotliwej inteligencji. W parę dni rozwiąże twoje problemy, wszystko jedno jakie. – Na bogów przyjaźni – rzekł niezadowolony Herakles – nie rozmawiajmy w taki wieczór o pracy. – Jesteś zatem filozofem? – spytał Krantora Diagoras. – A któryż Ateńczyk nie jest filozofem? – odparł zapytany, unosząc czarne brwi. – I żebyś wiedział, zacny Diagorasie – wtrącił Herakles – Krantor działa filozoficznie, nie ogranicza się do myślenia. Musi się do wszystkiego w pełni przekonać, bo nie daje wiary niczemu, czego nie może sprawdzić. – Herakles był wyraźnie zadowolony, jak gdyby to właśnie w przyjacielu najbardziej podziwiał. – Pamiętam... pamiętam takie jedno twoje zdanie, Krantorze: „Myślę rękami”. – Niedokładnie je pamiętasz, Heraklesie. Brzmiało ono: „Ręce też myślą”. Co więcej, rozszerzyłem to na całe ciało. – Myślisz też jelitami? – zaśmiał się Diagoras. Jak większość tych, którzy piją rzadko, pod wpływem wina stawał się cyniczny.
– I pęcherzem, i członkiem, i płucami, i paznokciami u stóp – wyliczał Krantor. – Ty, Diagorasie, zdaje się, też jesteś filozofem? – dodał po chwili. – Jestem mentorem w Akademii. Znasz Akademię? – Oczywiście. Nasz dobry znajomy Arystokles! – My go nazywamy Platonem, taki nosi przydomek już od dawna – Diagoras był mile zaskoczony tym, że Krantor zna prawdziwe imię Platona. – Wiem. Powtórz mu ode mnie, że na Sycylii często go wspominają. – Byłeś na Sycylii? – Można wręcz powiedzieć, że stamtąd przybywam. Podobno tyran Dionizjos pokłócił się ze szwagrem Dionem tylko o nauki twego kolegi. Diagorasa uradowała ta wiadomość. – Platon będzie zachwycony, słysząc, że podróż na Sycylię zaczyna wydawać owoce. Zapraszam cię jednak do Akademii, byś sam mu to powiedział, Krantorze. Przyjdź do nas, proszę, kiedy sobie życzysz. Jeśli chcesz, możesz przyjść na kolację, wtedy będziesz mógł uczestniczyć w naszych dialogach filozoficznych. Krantor z rozbawieniem oglądał swój puchar z winem, jak gdyby wypatrzył w nim coś wyjątkowo śmiesznego czy zabawnego. – Dziękuję, Diagorasie – odparł – ale zastanowię się. Wasze teorie nie pociągają mnie zbytnio. I jakby to był świetny dowcip, zaśmiał się pod nosem. Diagoras zbity z tropu spytał grzecznie: – A jakie teorie cię pociągają? – Jak żyć. – Jak żyć? Krantor przytaknął, nie przestając kontemplować pucharu. – Jak żyć to nie żadna teoria. Żeby żyć, wystarczy, żebyś żył – zaprotestował Diagoras. – Nie: trzeba nauczyć się żyć. Diagoras, który chwilę przedtem zamierzał udać się na spoczynek, poczuł teraz zawodowe zainteresowanie dalszą rozmową. Wysunął do przodu głowę i czubkami palców gładził swoją starannie przyciętą ateńską bródkę. – Dziwne, co mówisz, Krantorze. Wyjaśnij mi, proszę, bo obawiam się, że tego nie wiem: jak według ciebie można nauczyć się żyć? – Nie potrafię ci tego wyjaśnić. – Ale wygląda na to, że sam się tego nauczyłeś. Krantor przytaknął. – A jak można nauczyć się czegoś, czego potem nie da się wyjaśnić? – spytał Diagoras. Krantor niespodziewanie błysnął swoimi potężnymi białymi zębami skrytymi w labiryncie gęstego zarostu.
– Ateńczycy... – mruknął tak cicho, że Diagoras w pierwszej chwili nie dosłyszał. W miarę jednak jak mówił, podnosił stopniowo głos, jak gdyby zbliżał się do rozmówcy skądś z daleka i coraz gwałtowniej nań napierał: – Wszystko jedno, jak długo człowieka tu nie ma, zawsze tacy sami! Ateńczycy... Z tym waszym upodobaniem do gry słów, do sofizmatów, do tekstów, do dialogów! I ten wasz sposób uczenia się, z tyłkiem przylepionym do ławki: słuchacie, czytacie, odgadujecie słowa, wynajdujecie argumenty i kontrargumenty w niekończącym się dialogu! Ateńczycy... Z jednej strony ci, co uczą się i słuchają muzyki, z drugiej – ci daleko liczniejsi, ale rządzeni przez tamtych, ci, co cieszą się i cierpią, nie umiejąc nawet czytać i pisać... – podniósł się nagłym ruchem i podszedł do jednego z okienek w ścianie, przez które dochodziły głośne odgłosy lenajskich rozrywek. – Posłuchaj tego, Diagorasie... Oto prawdziwy lud ateński. Jego historia nigdy nie zostanie wyryta na stelach nagrobnych ani nie zachowa się spisana na papirusach, na których wasi filozofowie notują swoje wspaniałe myśli... To lud, który prawie nie mówi: parska, ryczy, niczym rozszalały byk – odszedł od okna. Diagoras dostrzegał w jego ruchach coś dzikiego, coś niemal drapieżnego – stado, które je, pije, kopuluje i bawi się w przekonaniu, że poddaje się boskiej ekstazie! Posłuchaj go! Jest na zewnątrz. – Są różne rodzaje ludzi, podobnie jak różne gatunki wina, Krantorze – zauważył Diagoras. – Ten lud, o którym mówisz, nie umie zrobić właściwego użytku z rozumu. Ludzie, którzy to potrafią, należą do wyższej kategorii i powinni właściwie... Nieoczekiwanie rozległ się dziki krzyk. Cerber gwałtownym ujadaniem wzmacniał donośne i bez tego protesty swego pana. – Użytek z rozumu! Cóż wam przyjdzie z rozumu! To rozum podpowiedział wam wojnę ze Spartą? Albo wygórowane ambicje waszego imperium? Perykles, Alcybiades, Kleon, ludzie, którzy przywiedli was do zguby – czy oni też robili właściwy użytek z rozumu? A teraz, po klęsce, cóż wam pozostało? Używać rozumu ku chwale przeszłości? – Mówisz, jakbyś nie był Ateńczykiem – obruszył się Diagoras. – Wyjedź z Aten, to i ty przestaniesz nim być! Ateńczykiem można być tylko w murach tego absurdalnego miasta! Pierwsze, co odkrywasz po wyjeździe stąd: nie ma jednej prawdy, każdy ma swoją własną. A im dalej, tym szerzej otwierasz oczy i widzisz jedynie czeluść chaosu. Zapadła cisza. Umilkło nawet wściekłe ujadanie Cerbera. Diagoras spojrzał na Heraklesa, jakby ten dawał sygnał, że chce coś powiedzieć, ale Tropiciel zdawał się pogrążony we własnych myślach; Diagoras wywnioskował, że widocznie uznał on rozmowę za czysto „filozoficzną” i dlatego scedował na niego prawo do odpowiedzi. Przepłukał więc gardło i przemówił: – Wiem, co chcesz powiedzieć, Krantorze, ale mylisz się. Ta czeluść, o której mówisz i w której dostrzegasz jedynie chaos, to tylko twoja ignorancja. Uważasz, że nie ma prawd absolutnych i niezmiennych, ale ja mogę cię zapewnić, że owszem, są takowe, choć trudno je
dostrzec. Twierdzisz, że każdy ma swoją własną prawdę. Ja zaś twierdzę, że każdy ma swój własny pogląd. Poznałeś rozmaitych ludzi, mówiących różnymi językami i mających własne poglądy na wiele spraw, doszedłeś więc do błędnego wniosku, że nie ma nic, co mogłoby mieć dla wszystkich tę samą wartość. Ale bywa, że pozostajesz przy słowach, przy definicjach, przy obrazach rzeczy i istot. Jednakże, Krantorze, poza słowami są idee... – Tłumacz – przerwał mu Krantor. – Co? Wielka twarz Krantora podświetlona od dołu lampkami oliwnymi wyglądała jak tajemnicza maska. – To wierzenie bardzo rozpowszechnione w wielu miejscach poza Grecją – powiedział. – Wedle niego wszystko to, co robimy i mówimy, to słowa zapisane w innym języku na ogromnym papirusie. I jest Ktoś, kto w tej właśnie chwili czyta ów papirus i odgaduje nasze czyny i myśli, odkrywając klucze skryte w tekście naszego życia. Tego Kogoś zwie się Tłumaczem bądź Interpretatorem... Ci, którzy w niego wierzą, uważają, że nasze życie ma sens ostateczny, sens, którego sami nie znamy, ale Tłumacz może go odkrywać, w miarę jak nas czyta. Tekst się kiedyś skończy, a my umrzemy, nie wiedząc więcej, niż wiedzieliśmy. Natomiast Tłumacz, który nas czytał, pozna na koniec ostateczny sens naszej egzystencji.* * W żadnej z moich książek nie zdołałem znaleźć śladu informacji o tej domniemanej religii. Bez wątpienia to jakaś fantazja autora. (Przypis Tłumacza).
Milczący dotąd Herakles zapytał: – A co im przyjdzie z wiary w tego głupiego Tłumacza, jeśli koniec końców umrą tak samo jak ci, co nie wierzą? – Są tacy, co uważają, że z Tłumaczem można rozmawiać. – Krantor uśmiechnął się złośliwie. – Mówią, że możemy się do niego zwrócić, wiedząc, że nas słucha, jako że czyta i tłumaczy wszystkie nasze słowa. – A co mówią ci, którzy tak uważają, owemu... Tłumaczowi? – zapytał Diagoras, któremu owe wierzenia wydawały się równie dziwaczne, co Heraklesowi. – Zależy – wyjaśnił Krantor – jedni go chwalą albo zanoszą doń prośby, na przykład, żeby powiedział im, co się z nimi stanie w następnym rozdziale... Drudzy go prowokują, wiedzą bowiem, albo myślą, że wiedzą, iż Tłumacz w rzeczywistości nie istnieje. – Czym go prowokują? – spytał Diagoras. – Krzykiem – brzmiała odpowiedź. I nagle podniósł wzrok ku ciemnemu sufitowi pokoju. Wydawało się, że czegoś szuka. Szukał ciebie.* * Tłumaczenie jest dosłowne, ale nie rozumiem dobrze, do kogo zwraca się autor, w dodatku nieoczekiwanie w drugiej osobie. (Przypis Tłumacza).
– Posłuchaj, Tłumaczu! – krzyczał swoim donośnym głosem. – Ty, który jesteś tak pewien swego istnienia! Powiedz mi, kim jestem! Przetłumacz mój język i zdefiniuj mnie! Wyzywam cię, byś mnie zrozumiał! Ty, który sądzisz, że jesteśmy tylko słowami zapisanymi
dawno temu! Ty, który sądzisz, że nasza historia kryje w sobie ostateczny klucz! Wymyślaj mnie, Tłumaczu! Powiedz mi, kim jestem... jeżeli, czytając mnie, potrafisz także mnie wytropić i odgadnąć! – i odzyskawszy spokój, spojrzał znów z uśmiechem na Diagorasa. – To właśnie wykrzykują domniemanemu Tłumaczowi. Ale oczywiście Tłumacz nigdy nie odpowiada, bo nie istnieje. A jeśli istnieje, jest takim samym ignorantem jak my wszyscy...* * Naprawdę nie wiem, co mnie tak zdenerwowało. U Homera na przykład jest sporo przypadków nagłego przejścia do narracji w drugiej osobie. Tu chyba zachodzi coś podobnego. Faktem jest jednak, że kiedy tłumaczyłem inwektywy Krantora, czułem pewne napięcie. Przeszło mi przez myśl, że „Tłumacz” to jakieś nowe słowo eidetyczne. W takim przypadku ostateczny obraz w tym rozdziale byłby bardziej skomplikowany, niż myślałem: gwałtowne ataki „niewidzialnego dzikiego zwierza” odnoszące się do byka kreteńskiego, „dziewczyna z lilią”, a teraz „Tłumacz”. Helena ma rację: ta książka wpędza mnie w obsesję. Jutro porozmawiam z Hektorem. (Przypis Tłumacza).
Weszła Ponsyka z pełnym dzbanem i nalała im wina. Wykorzystując chwilę milczenia, Krantor rzekł: – Pójdę się przejść. Nocne powietrze dobrze mi zrobi... Biały, nieforemny pies ruszył za nim. Chwilę później odezwał się Herakles: – Nie zwracaj na niego zbytniej uwagi, zacny Diagorasie. Zawsze był bardzo impulsywny i bardzo dziwny, a czas i doświadczenia pogłębiły te szczególne cechy jego natury. Nigdy nie starczało mu cierpliwości, by siąść i dłużej porozmawiać, peszyły go skomplikowane rozważania. Nie wyglądał na Ateńczyka, ale na Spartanina też nie, bo nienawidził wojny i wojska. Mówiłem ci, że odsunął się od ludzi i zamieszkał samotnie w szałasie, który sam zbudował na wyspie Eubei? Stało się to mniej więcej w tym samym czasie, kiedy spalił sobie rękę... ale rola mizantropa też mu nie odpowiadała. Nie bardzo wiem, co mu sprawia przyjemność, a czego nie lubi, i nigdy nie wiedziałem... Podejrzewam, że nie odpowiada mu rola, jaką Zeus przydzielił mu w swoim wielkim Dziele życia. Przepraszam cię za jego zachowanie, Diagorasie. Filozof machnął ręką i wstał, żeby wyjść. – Co robimy jutro? – zapytał. – Ty – nic. Jesteś moim klientem i dość już pracowałeś. – Chcę ci nadal pomagać. – Nie trzeba. Jutro sam przeprowadzę takie maleńkie śledztwo. Jak będzie coś nowego, powiem ci. Diagoras przystanął przy drzwiach. – Odkryłeś coś, o czym mógłbyś mi powiedzieć? Tropiciel podrapał się w głowę. – Wszystko idzie dobrze – powiedział – mam parę teorii, które nie dadzą mi spokojnie spać tej nocy, ale... – Tak – przerwał mu Diagoras – nie mówmy o fidze, póki jej nie przepołowimy.
Pożegnali się jak przyjaciele.* * Czuję się coraz bardziej zaniepokojony. Nie wiem dlaczego, nigdy tak się nie czułem przy pracy. Może zresztą to wszystko to tylko moje urojenia. Przytoczę krótką rozmowę, jaką odbyłem rano z Hektorem, i niech czytelnik sam osądzi. – Jaskinia filozofów – skinął głową, gdy tylko wymieniłem tytuł – klasyczny tekst grecki nieznanego autora, traktujący o Atenach po okresie wojny peloponeskiej. To ja powiedziałem Eliosowi, żeby włączył to do naszego zbioru przekładów... – Wiem. I właśnie ja to tłumaczę. – W czym mogę ci pomóc? Wyjaśniłem. Zmarszczył brwi i zadał mi to samo pytanie, co Elios: czemu interesuje mnie oryginalny rękopis. Wyjaśniłem, że dzieło jest eidetyczne, a Montalo, zdaje się, tego nie dostrzegł. Znowu zmarszczył brwi. – Jeżeli Montalo tego nie dostrzegł, to znaczy, że dzieło n i e j e s t eidetyczne – oznajmił. – Przepraszam, nie chcę być nieuprzejmy, ale Montalo to prawdziwy ekspert w tej dziedzinie. Musiałem zdobyć się na cierpliwość, by wyjaśniać mu dalej: – Eidesis jest tu bardzo silna, Hektorze. Zmienia prawdziwość scen, nawet dialogów i opinii bohaterów. Wszystko to musi coś oznaczać, prawda? Chcę odkryć klucz, który autor ukrył gdzieś w tekście, i potrzebny mi oryginał, bym zyskał pewność, że mój przekład jest prawidłowy. Elios zgadza się i poradził mi, bym porozmawiał z tobą. Wreszcie uległ moim prośbom (Hektor jest bardzo uparty), ale dawał mi niewielkie nadzieje: tekst znajdował się w rękach Montala, a po jego śmierci wszystkie rękopisy przeszły na własność innych bibliotek. Nie, nie miał bliskich przyjaciół ani rodziny. Żył jak pustelnik w samotnym domu na wsi. – Nawiasem mówiąc – dodał – to właśnie jego pragnienie oddalenia się od cywilizacji stało się powodem jego śmierci. Nie sądzisz? – Co takiego? – Och, myślałem, że wiesz. Elios nic ci nie mówił? – Tylko tyle, że nie żyje – przypomniałem sobie słowa Eliosa – i że „wszędzie o tym mówiono”. Ale nie wiem czemu. – Bo jego śmierć była straszna – brzmiała odpowiedź Hektora. Przełknąłem ślinę. Hektor mówił dalej: – Jego ciało znaleziono w lesie niedaleko domu, gdzie mieszkał. Poszarpane na strzępy. Władze stwierdziły, że najprawdopodobniej zaatakowało go stado wilków. (Przypis Tłumacza).
Rozdział V
Herakles Pontor, Tropiciel Tajemnic, mógł latać. Szybował w ciemnej, zamkniętej przestrzeni jakiejś jaskini, lekki jak piórko, w zupełnej ciszy, jak gdyby jego ciało było kartką pergaminu. W końcu znalazł to, czego szukał. Pierwsze, co usłyszał, to pulsowanie, niewyraźne jak uderzenia wioseł w błotnistej wodzie; potem je dostrzegł, unosiło się w ciemnościach jak on sam. Było to ludzkie serce, świeżo wyrwane i jeszcze bijące; czyjaś ręka trzymała je jak bukłak; spomiędzy palców sączyły się gęste strużki krwi. Ale tak naprawdę niepokoił go nie ów nagi mięsień, tylko tożsamość człowieka, który dzierżył go w dłoni, i to, że ramię zakończone ową dłonią zdawało się ucięte równo na wysokości barku; dalej wszystko spowijały cienie. Herakles podleciał bliżej, wiedziony ciekawością, co się za tym wszystkim kryje; chciał sprawę dokładnie zbadać, bo uznał za absurd myśl, że ucięte ramię może samo unosić się w powietrzu. Wtedy odkrył rzecz jeszcze dziwniejszą: puls wyrwanego serca był jedynym słyszalnym dźwiękiem. Zdjęty przerażeniem spojrzał w dół i uniósł ręce do piersi. Znalazł ogromną, pustą dziurę. Wywnioskował, że to świeżo wyrwane serce należy do niego. Przebudził się z krzykiem. Gdy zaalarmowana Ponsyka wpadła do sypialni, czuł się już lepiej i mógł ją uspokoić.* * Wczoraj wieczorem, zanim przetłumaczyłem ten fragment, miałem sen, ale nie widziałem w nim niczyjego wyrwanego serca; śnił mi się bohater, Herakles Pontor, i w tym śnie patrzyłem, jak leży on na łóżku i coś mu się śni. Co jakiś czas Herakles budził się nagle z krzykiem, jakby dręczony jakimś koszmarem. Wtedy ja też się budziłem z krzykiem. Teraz, po przystąpieniu do tłumaczenia piątego rozdziału, zbieżność z tekstem zdumiewa mnie. Montalo pisze o papirusie: „Faktura delikatna, bardzo cienka, jak gdyby w końcowej fazie produkcji tej kartki zabrakło kilku warstw włókna bądź materiał z upływem czasu stał się kruchy, porowaty, słaby niczym skrzydło motyla albo maciupkiego ptaszka”. (Przypis Tłumacza).
Mały niewolnik przystanął, by umieścić pochodnię w metalowym uchwycie, ale tym razem udało mu się to zrobić jednym podskokiem, jeszcze zanim Herakles zdążył przyjść mu
z pomocą. – Długo zwlekałeś z powrotem – stwierdził, strzepując z rąk kurz – ale skoro mi płacisz, będę cię tolerował, póki nie osiągnę wieku efeba. – Osiągniesz wcześniej, niż narzuci to natura, jeżeli nadal będziesz tak sprytny – odparł Herakles. – Jak twoja pani? – Trochę lepiej niż w chwili, gdy ją opuszczałeś. Ale nie całkiem dobrze – chłopiec przystanął pośrodku jednego z ciemnych korytarzy i podszedł do Tropiciela z tajemniczą miną. – Ifimach, stary niewolnik domu, mój przyjaciel, mówi, że ona krzyczy przez sen – wyszeptał. – Dzisiaj mnie śniło się coś takiego, że tylko krzyczeć – wyznał Herakles – a najdziwniejsze, że w moim przypadku takie rzeczy nie zdarzają się często. – To oznaka starości. – Czyżbyś także wróżył ze snów? – Nie. Ale tak mówi Ifimach. Przystanęli przed pokojem obok wieczernika; pokój ten Herakles pamiętał. Był on jednak teraz czystszy i jaśniejszy, lampki paliły się w niszach na ścianach, za sofami i za amforami, a także w przyległych korytarzach, nadając pomieszczeniom pewien złotawy urok. – Nie weźmiesz udziału w Lenajach? – spytał chłopiec. – Jak? Nie jestem poetą. – Szkoda. To kim właściwie jesteś? – Tropicielem Tajemnic – odparł Herakles. – Ale co robisz? Herakles zastanowił się przez chwilę. – Mniej więcej to samo co Ifimach. Badam tajemnicze sprawy. Oczy chłopca zalśniły. Nagle chyba przypomniał sobie o tym, że jest niewolnikiem, bo zniżył głos i oznajmił: – Moja pani niebawem cię przyjmie. – Dziękuję ci. Kiedy chłopiec odszedł, uśmiechnięty Herakles uświadomił sobie, że nawet nie zapytał go o imię. Zajął się analizowaniem ulotnej lekkości drobinek krążących wokół lampek, drobinek, które w blasku światła wyglądały jak opiłki złota. Próbował znaleźć jakieś prawa czy wzory w leciusieńkim wirowaniu tych maleństw. Szybko jednak musiał odwrócić wzrok, wiedział bowiem, że ze swoją ciekawością, z pragnieniem, by rozszyfrować obrazy coraz bardziej złożone, ryzykuje, że zagubi się w nieskończonej istocie rzeczy. Gdy Etis wchodziła do wieczernika, brzegi jej płaszcza zatrzepotały niczym skrzydła z powodu nagłego przeciągu. Jej twarz, choć nadal blada, była teraz nieco bardziej zadbana, spojrzenie podkrążonych oczu nie tak bezdenne, a źrenice lśniły jaśniejszym blaskiem. Towarzyszące jej niewolnice skłoniły się przed Heraklesem.
– To dla nas zaszczyt, Heraklesie Pontor. Żałuję, że mój gościnny dom jest tak niewygodny i smutny. – Dzięki ci, Etis, za twą gościnność, w zupełności mi ona wystarcza. Etis wskazała Heraklesowi jedną z sof. – Mogę chociaż zaproponować ci czyste wino? – Nie o tak wczesnej porze. Zauważył, że na skinienie jej ręki niewolnice cicho się oddaliły. Oboje zasiedli na ustawionych na wprost siebie sofach. Układając fałdy peplosu na nogach, Etis uśmiechnęła się i rzekła: – Nie zmieniłeś się, Heraklesie Pontor. Nie pozwoliłbyś umknąć najmniej znaczącej myśli z powodu kropli wina o nietypowej porze. Nawet żeby oddać cześć bogom. – Ty także nie zmieniłaś się, Etis. Kusisz mnie sokiem z winogron, żeby moja dusza straciła kontakt z ciałem i bym dryfował po niebiosach. Niestety, moje ciało jest zbyt ciężkie. – Za to twój umysł jest coraz lżejszy, prawda? Muszę ci wyznać, że ze mną jest podobnie. Zostaje mi tylko umysł, by wyrwać się z tych murów. Pozwalasz umknąć czasem swojemu, Heraklesie? Ja nie mogę go zamknąć, rozpościera skrzydła, a ja mówię: „Zabierz mnie, gdzie zechcesz”, i zawsze niesie mnie w to samo miejsce: w przeszłość. Jasne, ty nie rozumiesz tej skłonności, bo jesteś mężczyzną. Ale my, kobiety, żyjemy przeszłością... – Całe Ateny żyją przeszłością – odparł Herakles. – Tak twierdził Meragr – uśmiechnęła się słabo. Odwzajemniając uśmiech, Herakles podchwycił dziwne spojrzenie. – Co się z nami stało, Heraklesie? Co się z nami stało? – Zapadło milczenie. Herakles spuścił wzrok. – Z Meragrem, tobą, twoją żoną Hagesykorą i mną... Co się z nami stało? Przestrzegaliśmy zwyczajów, praw ustanowionych przez ludzi nam nieznanych, którym byliśmy obojętni. Praw przestrzeganych przez naszych ojców i dziadów. Prawa, których winni przestrzegać mężczyźni, nadal mogą podlegać dyskusji w Zgromadzeniu. Nam, kobietom, nie pozwala się mówić o nich nawet podczas Tesmoforii, kiedy to wychodzimy z domów i zbieramy się na Agorze. My, kobiety, musimy milczeć, szanować was i tolerować nawet wasze błędy. Ja sama, jak dobrze wiesz, jestem najzwyklejszą kobietą, nie umiem czytać ani pisać, nie widziałam innych ziem ani innego nieba, lubię jednak myśleć... A wiesz, co myślę? Że Ateny wspierają się na prawach tak wiekowych jak kamienie niektórych świątyń. Akropol jest zimny niczym cmentarz. Kolumny Partenonu to pręty w klatce: ptaki nie mogą fruwać w zamknięciu. Pokój... tak, mamy pokój. Ale za jaką cenę? Co zrobiliśmy z naszym życiem, Heraklesie? Dawniej było lepiej. Przynajmniej wszyscy myśleliśmy, że sprawy mają się dobrze... Tak uważali nasi rodzice. – Ale mylili się – odrzekł Herakles. – Dawniej nie było lepiej niż dziś. Ani też dużo gorzej. Po prostu była wojna. Etis, nieporuszona, pospieszyła z odpowiedzią, jakby usłyszała pytanie. – Dawniej mnie kochałeś.
Heraklesowi zdało się, że patrzy na siebie z zewnątrz: siedzi wygodnie na sofie, wyjątkowo spokojny, z obojętnym wyrazem twarzy, oddycha równo. Przyznawał jednak, że coś się dzieje z jego ciałem, bo na przykład ręce stały się nagle chłodne i spocone. Etis dodała: – A ja ciebie. Dlaczego zmienia temat? – pomyślał. Czyżby nie umiała podtrzymać rozsądnej, wyważonej rozmowy, jak to potrafią mężczyźni? Dlaczego teraz nagle jakieś sprawy osobiste? Niespokojnie poruszył się na sofie. – Och, wybacz mi, Heraklesie. Potraktuj moje słowa jak westchnienie samotnej kobiety... Pytam jednak: nigdy nie myślałeś, że sprawy mogą potoczyć się inaczej? Nie, nie to chciałam powiedzieć: wiem, że nigdy tak nie myślałeś. Ale czy nigdy tego nie czułeś? A teraz to absurdalne pytanie! Zorientował się, że zatracił umiejętność rozmowy z kobietami. Nawet ze swoim ostatnim klientem, Diagorasem, mógł prowadzić logiczną rozmowę na pewnym poziomie, mimo oczywistej różnicy temperamentów. Ale z kobietami? Do czego zmierzała, zadając to pytanie? Czyżby kobiety potrafiły pamiętać wszystkie, i każde z osobna, uczucia, jakich w życiu doświadczyły? A jeśli nawet, to jakie to ma znaczenie? Doznania, uczucia to pstre ptaki: przylatują i odlatują, ulotne niczym sny, i on o tym wie. A jak ma to wytłumaczyć jej, która najwyraźniej o tym nie wie? – Etis – zaczął, chrząknąwszy – co innego czuliśmy, kiedy byliśmy młodzi, a co innego – teraz. Któż może z całą pewnością stwierdzić, co stałoby się w tym czy innym przypadku? To prawda, że Hagesykora była kobietą narzuconą mi przez rodziców, lecz mimo że nie dała mi dzieci, byłem z nią szczęśliwy i opłakiwałem ją, gdy zmarła. Natomiast Meragr wybrał ciebie... – A ja wybrałam Meragra, tak jak ty wybrałeś Hagesykorę, bo był on tym, którego narzucili mi moi rodzice – przerwała mu Etis. – Ja też byłam z nim szczęśliwa i opłakiwałam go, kiedy zmarł. A teraz... jesteśmy oboje umiarkowanie szczęśliwi, nie mamy odwagi mówić o wszystkim, co straciliśmy, o każdej zmarnowanej szansie, każdym zlekceważeniu własnej intuicji, każdej walce z własnym pragnieniem... przez rozum, przez wynajdywanie powodów... – zamilkła i kilka razy zamrugała powiekami, jak gdyby budziła się ze snu. – Ale proszę cię raz jeszcze, byś wybaczył mi te drobne szaleństwa. Odszedł ostatni mężczyzna z mego domu, a... czymże jesteśmy my, kobiety, bez mężczyzn? Ty jesteś pierwszym, który odwiedza nas po stypie. Czyli że mówi o tym z powodu bólu, jaki czuje, pomyślał wyrozumiale Herakles. Postanowił być miły. – Jak się czuje Elea? – Jeszcze jakoś wytrzymuje sama z sobą. Ale cierpi, gdy myśli o swej potwornej samotności. – A Daminos z Chalkobionu?
– To człek wyrachowany. Póki ja żyję, nie zgodzi się na ślub z Eleą. Prawo mu na to zezwala. Teraz, po śmierci brata, moja córka stała się na mocy prawa epiclera i powinna wstąpić w związek małżeński, żeby nasz majątek nie przeszedł na rzecz państwa. Daminos ma pierwszeństwo w poślubieniu jej, jest bowiem jej wujem ze strony ojca, ale nigdy nie darzył mnie zbyt wielkim szacunkiem, a już tym bardziej po śmierci Meragra, i czeka jak sęp, aż zniknę z tego świata. Nie przejmuję się tym – ciągnęła, trąc nerwowo ręce – przynajmniej będę miała pewność, że ten dom będzie stanowił część dziedzictwa Elei. Poza tym nie mam wyboru: zdajesz sobie chyba sprawę, że moja córka nie ma zbyt wielu konkurentów, bo nasza rodzina popadła w niełaskę... Po krótkiej chwili Herakles odparł: – Etis, podjąłem się pewnego zadania. – Spojrzała na niego, a on mówił szybko, obojętnym tonem: – Nie mogę ci wyjawić imienia mojego klienta, ale mogę cię zapewnić, że to uczciwy człowiek. Zadanie to wiąże się w jakimś stopniu z Tramachem. Uważam, że powinienem ci o tym powiedzieć. Etis zacisnęła wargi. – Przyszedłeś zatem do mnie jako Tropiciel Tajemnic? – Nie. Przyszedłem ci o tym powiedzieć. Nie będę ci się więcej naprzykrzał, jeśli sobie tego nie życzysz. – Jakiego rodzaju tajemnica może wiązać się z moim synem? Jego życie nie miało dla mnie tajemnic... Herakles odetchnął głęboko: – Tym się nie martw. Moje śledztwo nie dotyczy bezpośrednio Tramacha, choć osnute jest wokół jego śmierci. Bardzo byś mi pomogła, gdybyś zechciała odpowiedzieć na kilka pytań. – Świetnie – odparła Etis tonem, który zdradzał raczej, że myśli coś wręcz przeciwnego. – Czyś zauważyła, że w ostatnich miesiącach twój syn czymś się martwił? Kobieta zmarszczyła brwi, zamyślona. – Nie... Był taki jak zawsze. Nie wydawał mi się specjalnie zmartwiony. – Spędzałaś z nim dużo czasu? – Nie, bo mimo że tego pragnęłam, nie chciałam mu się narzucać. Stał się bardzo drażliwy na tym punkcie, jak podobno wszyscy chłopcy wychowani w domach, gdzie rządzą kobiety. Nie znosił, by ktoś się mieszał do jego życia. Pragnął latać wysoko... – zamilkła – ...marzył, by wyrosnąć z efebii i móc stąd odejść. A Hera wie, że ja mu nie przeszkadzałam. Herakles skinął głową i przymknął na chwilę oczy, jakby chciał dać do zrozumienia, że wszystko, co Etis mówi, jest dla niego jasne, że nie musi nic dodawać. – Wiem, że uczęszczał do Akademii... – odezwał się. – Tak. Chciałam tego, nie tylko z uwagi na niego, także przez wzgląd na jego ojca. Wiesz przecież, że Meragr i Platon przyjaźnili się. A Tramach był dobrym uczniem, tak twierdzili
nauczyciele... – Co robił w czasie wolnym? Po chwili milczenia Etis odparła: – Odpowiedziałabym ci, że nie wiem, ale jako matka chyba się domyślam: cokolwiek by robił, Heraklesie, nie różniło się to od tego, co robią chłopcy w jego wieku. Był już mężczyzną, choć nie wedle prawa. I panem własnego życia, jak każdy inny mężczyzna. Nam nie pozwalał wtykać nosa w jego sprawy. „Wystarczy, że będziesz najlepszą matką w Atenach”, mawiał – na bladych wargach Etis zagościł uśmiech – ale powtarzam ci, że przede mną nie miał tajemnic. Wiedziałam, że dobrze się uczy w Akademii. Jego intymny związek nie obchodził mnie, pozwalałam mu fruwać swobodnie. – Był bardzo religijny? Etis uśmiechnęła się i wsunęła głębiej w sofę. – Ach, chodzi ci o Święte Misteria! Udać się do Eleusis to jedyne, co mi pozostaje. Nie masz pojęcia, Heraklesie, ile sił takiej biednej wdowie jak ja daje to, że ma jeszcze w co wierzyć! – Tropiciel cały czas patrzył na nią uważnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Ale nie odpowiedziałam na twoje pytanie. Tak, był religijny... Na swój sposób. Towarzyszył nam do Eleusis, o ile można to uznać za religijność. Ale ufał bardziej swoim siłom niż swojej wierze. – Czy znasz Antysa i Euniosa? – Oczywiście, że znam. To jego najlepsi przyjaciele z Akademii, obaj z dobrych rodzin. Czasem też szli razem z nami do Eleusis. Mam o nich jak najlepszą opinię; byli godnymi przyjaciółmi mego syna. – Etis... czy Tramach miał zwyczaj chodzić samotnie na polowania? – Czasami. Lubił demonstrować, że jest przygotowany do życia – odparła z uśmiechem. – I rzeczywiście był. – Wybacz mi, proszę, ten chaos w moich pytaniach, ale wspomniałem ci, że moje śledztwo nie koncentruje się na Tramachu. Czy znasz Menechmosa, poetę-rzeźbiarza? Etis przymknęła oczy. Zastygła na sofie niczym ptak przed zerwaniem się do lotu. – Menechmosa? – powtórzyła, przygryzając lekko wargi. – Sądzę, że tak – przyznała po krótkiej chwili – tak, teraz pamiętam. Bywał u nas, gdy żył Meragr. Dziwna postać, ale mój mąż miał przyjaciół dziwaków... bynajmniej nie mam na myśli ciebie. Herakles uśmiechnął się z przymusem. – Nie widywałaś go później? – spytał. Etis zaprzeczyła. – Wiesz może, czy w jakiś sposób kontaktował się z Tramachem? – Nie, nie sądzę. Zresztą Tramach nigdy mi o nim nie wspominał. – Na twarzy Etis malował się niepokój. Zmarszczyła brwi. – Co się dzieje, Heraklesie? Twoje pytania są tak... skoro nie możesz mi wyjawić, czego dotyczy twoje śledztwo, powiedz mi przynajmniej, czy
śmierć mego syna... Tramacha zaatakowało stado wilków, prawda? Tak stwierdzono i tak rzeczywiście było, prawda? Herakles z kamienną twarzą potwierdził. – Tak jest. Jego śmierć nie ma z moim śledztwem nic wspólnego. Lecz nie będę ci dłużej przeszkadzał. Niech bogowie ci sprzyjają. Wyszedł pospiesznie. Sumienie go gryzło, zmuszony był bowiem okłamać zacną kobietę.* * Mnie moje bynajmniej nie gryzie, jako że wczoraj opowiedziałem Helenie o tym zbiegu okoliczności, który mnie tak niepokoi. „Ależ skąd ci to przyszło do głowy? – zaprotestowała. – Co może mieć wspólnego śmierć Montala ze śmiercią bohatera książki sprzed tysięcy lat? Dajże spokój! Oszalałeś? Śmierć Montala jest faktem, to wypadek. A śmierć bohatera tłumaczonej przez ciebie książki to czysta fikcja. Może to kolejny zabieg eidetyczny, tajemny symbol, bo ja wiem zresztą...”. Jak zwykle Helena ma rację. Jej przytłaczająco praktyczna ocena spraw zmiażdżyłaby najmądrzejsze wnioski Heraklesa Pontor – który przy całej swojej fikcyjności staje się moim ulubionym bohaterem, jedynym głosem, który nadaje sens całemu temu chaosowi – ale cóż mogę ci powiedzieć, zdumiony czytelniku: nagle uznałem za rzecz niezwykle ważną dowiedzieć się czegoś więcej o Montalu i jego samotnym życiu. Napisałem list do Arystydesa, jednego z naukowców, którzy go najlepiej znali. Nie zwlekał z odpowiedzią: przyjmie mnie u siebie w domu. Czasami zastanawiam się, czy aby nie idę w ślady Heraklesa Pontor w tym moim prywatnym śledztwie? (Przypis Tłumacza).
Podobno owego dnia zdarzyło się coś niesłychanego: z wielkiej urny z ofiarami dla Ateny Zwycięskiej uleciały przez nieuwagę strażników setki białych motyli. A owego ranka w złocistym, ciepłym słońcu ateńskiej zimy rozedrgane skrzydełka, kruchutkie i świetliste, zatrzepotały nad Miastem. Jedni widzieli motyle wewnątrz nieskalanej świątyni Artemidy Brauronia: upodabniały się do śnieżnobiałego marmuru bogini; inni w zdumieniu ujrzeli je przy posągu Ateny Promachos: ruchome białe kwiatuszki machały płatkami i nie opadały na ziemię. Motyle, których wciąż przybywało, osaczały kamienne ciała dziewcząt podtrzymujących bez niczyjej pomocy sklepienie Erechtejonu, nie stanowiąc dla nich zagrożenia. Przysiadły na świętym drzewie oliwnym, darze od Pallas Ateny, błyskotliwym lotem po grzbiecie Akropolu opadły na miasto i niby lekkie, lecz uparte wojsko wtargnęły w codzienne życie Ateńczyków. Nikt nie chciał zrobić im krzywdy, bo nie były niczym innym niż światłem błyskającym, jak gdyby Poranek, trzepocąc leciutkimi rzęsami, pozwolił, by opadł na Miasto puder z jego świetlistego makijażu. Na oczach zdumionych ludzi skierowały się więc bez przeszkód, niezauważalnie, ku świątyni Aresa i ku Stoa Zeusa, ku budynkom Tolosu i Heliai, ku Tezejonowi i ku pomnikowi Bohaterskich Patronów – nadal lśniące i nadal w ruchu, wytrwałe w swojej przezroczystej swobodzie. Musnąwszy przelotnie, jak płochliwe dziewczęta, fryzy budynków publicznych, obsiadły drzewa w ogrodach, ubieliły trawnik i kamienie przy źródłach. Psy poszczekiwały na nie, podobnie jak skomlą na widok ducha i kłębów piasku, lecz nie czyniły im krzywdy; koty podskakiwały ku kamieniom, zbaczając ze
swej drogi; woły i muły unosiły ciężkie łby, żeby spojrzeć na owo zjawisko, ale że nie potrafiły marzyć, nie napawało ich to smutkiem. Na koniec motyle obsiadły ludzi i poczęły umierać.* * Ta inwazja białych motyli (absurdalna, bo źródła historyczne nie wspominają słowem jakoby stanowić miały dar składany Atenie Nike) to chyba raczej inwazja eidetyczna: pojęcia jak „lot” i „skrzydła” – obecne od początku rozdziału – zakłócają realizm opowieści. Ostatni obraz, w mojej opinii, przywołuje tę pracę Herkulesa, kiedy to otrzymał rozkaz przepędzenia ptaków stymfalijskich, co uczynił, bijąc w kymbalon z brązu. Czy jednak czytelnik dostrzegł zręcznie zakamuflowaną obecność „dziewczyny z lilią”? Proszę, czytelniku, powiedz, a może sądzisz, że to moje urojenie? Oto „białe kwiatuszki” i „dziewczęta” (kariatydy z Erechtejonu), ale także słowa tak fundamentalne jak „pomoc” („podtrzymujące bez niczyjej p o m o c y ”) i „zagrożenie” („osaczyły, nie stanowiąc z a g r o ż e n i a ”), ściśle powiązane z tym obrazem! (Przypis Tłumacza).
Kiedy Herakles Pontor wszedł w południe do ogrodu otaczającego jego dom, ujrzał czysty, lśniący całun motylich zwłok okrywający ziemię. Ruchliwe dziobki gnieżdżących się na gzymsach i w konarach sosen ptaków już je zaczęły pożerać. Dudki, kukułki, mysikróliki, gawrony, gołębie grzywacze, wrony, słowiki i drozdy, pochylone nad pożywieniem w skupieniu, jak malarz nad amforą, przywracały murawie zieloną barwę. Był to przedziwny spektakl, ale Herakles nie uznał go ani za złą, ani za dobrą wróżbę poniekąd dlatego, że we wróżby nie wierzył. Gdy szedł przez ogród, jego uwagę zwróciło nagle trzepotanie skrzydeł gdzieś z prawej strony. Jakiś cień skurczony i ciemny wynurzył się zza drzew, płosząc ptaki. – Masz teraz zwyczaj ukrywać się, żeby straszyć ludzi? – roześmiał się. – Na Zeusa Gromowładnego, przysięgam, że nie, Heraklesie Pontor – zachrypiał starczym głosem Eumarkos – ale płacisz mi za dyskrecję i za to, że szpieguję niezauważony, prawda? No i nauczyłem się zawodu. Spłoszone rozmową ptaki przerwały ucztę i odfrunęły; ich zgrabne sylwetki rozbłysły w powietrzu i pionowo spadły na ziemię, a zaskoczeni mężczyźni mrugali powiekami w zenitalnym blasku południowego słońca.* * Ptaki, podobnie jak motyle, też są eidetyczne w tym rozdziale, dlatego teraz zmieniają się w promienie słońca. Niech czytelnik zauważy, że nie chodzi tu o cudowne ani magiczne zjawisko – jest to chwyt literacki, tak samo jak zmiana metrum w wierszu. (Przypis Tłumacza).
– Ta straszna maska, którą masz za niewolnicę, pokazała mi na migi, że nie ma cię w domu – odezwał się Eumarkos – więc czekałem cierpliwie na twe przyjście, by ci powiedzieć, że moja praca przyniosła pewne owoce. – Uczyniłeś, co ci kazałem? – Tak jak twoje ręce czynią to, co im każe twój umysł. Wczoraj wieczorem przemieniłem się w cień mego ucznia; śledziłem go bez chwili spoczynku, w stosownej odległości, jak samica jastrzębia czuwająca nad pierwszym lotem swoich młodych; nie spuszczałem wzroku
z jego pleców, gdy on, mijając przechodniów, szedł przez miasto w towarzystwie swego przyjaciela Euniosa, z którym spotkał się wieczorem przy Stoa Zeusa. Nie spacerowali dla przyjemności, jeśli rozumiesz, co mam na myśli; ich lotne kroki miały jasny cel. Zeus Kronida mógłby mnie przykuć niczym Prometeusza do skały i rozkazać, by drapieżny ptak szarpał co dzień moją wątrobę czarnym dziobem, a nigdy nie wyobraziłbym sobie celu równie dziwnego, Heraklesie... Sądząc po twojej minie, niecierpliwi cię moja opowieść. Nie martw się, już kończę. Dowiedziałem się wreszcie, dokąd szli. Jak ci powiem, zdumiejesz się tak samo jak ja... Słoneczne światło podjęło na powrót powolne dziobanie w ogrodowej trawie, a następnie usadowiło się na jakiejś gałęzi i zaszczebiotało kilka nut. Obok przysiadł drugi słowik.* * Metamorfoza ptaka w światło, tu akurat na odwrót. U czytelników, którzy po raz pierwszy stykają się z tekstem eidetycznym, te zdania mogą wzbudzić pewną konsternację, powtarzam jednak, że nie chodzi o żaden cud – jest to najczystszy zabieg literacki. (Przypis Tłumacza).
Wreszcie Eumarkos skończył relację. – Może mi wyjaśnisz, wielki Tropicielu, co to wszystko znaczy – zażądał. Herakles zastanawiał się przez chwilę. – Dobrze – rzekł. – Nadal potrzebuję twojej pomocy, zacny Eumarkosie. Śledź kroki Antysa po nocach i przychodź mnie informować co dwa, trzy dni. Przede wszystkim jednak leć pędem do mego przyjaciela z tą wiadomością... – Jakże ci jestem wdzięczny, Heraklesie, za tę kolację na świeżym powietrzu – powiedział Krantor. – Skąd wiedziałeś, że z trudem znoszę mroczne wnętrza ateńskich domów? Mieszkańcy wiosek na południe od Nilu nie mogą uwierzyć, że w naszych cywilizowanych Atenach mieszkamy zamknięci wśród murów z niewypalonej cegły. Wedle ich pojęć jedynie zmarli potrzebują ścian – wziął kolejny owoc z misy i wbił spiczasty koniec sztyletu w deski stołu. Po chwili milczenia dodał: – Nie jesteś zbyt rozmowny. Tropiciel Tajemnic zdawał się budzić ze snu. W niezmąconym spokoju ogrodu rozległ się ptasi trel. Przenikliwe metaliczne podzwanianie zdradzało obecność Cerbera wylizującego resztki z talerza. Jedli na ganku. Posłuszna życzeniom Krantora Ponsyka – z pomocą samego gościa – przesunęła z wieczernika stół i dwie sofy. Było chłodno, coraz chłodniej, bo ognisty rydwan Słońca kończył bieg, pozostawiając za sobą zaokrągloną złotą stelę, rozciągającą się śmiało w smudze powietrza nad sosnami, ale wciąż jeszcze można było rozkoszować się spokojem zapadającego zmierzchu. Jednak Herakles, mimo że przyjaciel wyraźnie przejawiał chęć dalszej rozmowy i przytaczał, rozbawiony, setki homerowskich anegdot, co pozwalało mu słuchać w milczeniu bez konieczności zabierania głosu, żałował tego zaproszenia. Pilno mu było zająć się szczegółami sprawy, którą się zajmował i którą, jak myślał, prawie rozwiązał. Śledząc skręcającą ku zachodowi drogę słonecznej tarczy, baczył, by nie spóźnić się na wieczorne spotkanie. Aż wreszcie, wiedziony ateńskim poczuciem gościnności, zreflektował
się: – Wybacz, Krantorze, zacny przyjacielu, że fatalnie pełnię obowiązki gospodarza. Pozwoliłem, by moje myśli odleciały gdzie indziej. – Ależ nie chcę ci przeszkadzać w rozmyślaniu, Heraklesie. Przypuszczam, że ma to związek z twoją pracą... – Tak jest w istocie. Ale mam do siebie pretensję za mało gościnne zachowanie. No, odsuńmy myśli na bok i pogadajmy. Krantor potarł nos wierzchem dłoni i skończył jeść owoc. – Dobrze ci idzie? Chodzi mi o pracę. – Nie mogę się skarżyć. Traktowany jestem lepiej niż koledzy z Koryntu czy z Argos, którzy zajmują się wyłącznie rozszyfrowywaniem słownych zagadek Delf dla nielicznych bogatych klientów. Tutaj wzywany jestem do spraw różnorakich i niełatwych, jak rozwiązanie zagadki w egipskim tekście, odnalezienie zaginionego przedmiotu albo ustalenie tożsamości złodzieja. Był okres, krótko po twoim wyjeździe, pod koniec wojny, że umierałem z głodu... Nie śmiej się, mówię poważnie... Mnie też przyszło rozwiązywać zagadki z Delf. Ale teraz, w czasach pokoju, my, Ateńczycy, nie mamy do roboty nic lepszego niż tropienie i rozwiązywanie zagadek, nawet wtedy, gdy ich nie ma: spotykamy się na Agorze, w ogrodach Likejonu, w teatrze Dionizosa Eleuteryjskiego albo po prostu na ulicy i wciąż zadajemy sobie pytania... A kiedy nikt nie potrafi odpowiedzieć, zatrudnia się Tropiciela. Krantor ponownie się roześmiał. – Sam wybrałeś takie życie, jakie ci odpowiada, Heraklesie. – Nie wiem, Krantorze, nie wiem. – Herakles skulił nagie ramiona pod płaszczem. – Chyba raczej takie życie wybrało sobie mnie... Ponsyka wniosła kolejny dzban czystego wina. Wyraźnie się im udzieliło jej milczenie. Herakles zorientował się, że jego przyjaciel (ale czy Krantor jest nadal jego przyjacielem? Czy nie są raczej dwoma nieznajomymi, którzy prowadzą rozmowę o dawnych wspólnych znajomych?) nie spuszcza wzroku z niewolnicy. Ostatnie promienie słońca padały na delikatne, obłe linie pozbawionej rysów maski na jej twarzy; przez symetryczne otwory ozdobionego wypukłym haftem czarnego płaszcza, który okrywał niewolnicę od stóp do głów, wysuwały się śnieżnobiałe ramiona i cienkie, lecz niezmordowane niczym ptasie łapki ręce. Ponsyka zgrabnie postawiła dzban na stole, ukłoniła się i zniknęła w głębi domu. Cerber wściekle zaszczekał z kąta. – Nie mogę, nie mógłbym – wyszeptał niespodziewanie Krantor. – Czego? – Nosić maski, żeby zakryć własną brzydotę. Domyślam się, że twoja niewolnica też by jej nie nosiła, gdybyś jej nie zmusił. – Skomplikowany układ jej blizn rozprasza moją uwagę – wyjaśnił Herakles. I wzruszając ramionami, dodał: – Poza tym to w końcu moja niewolnica. Gdzie indziej
pracowałaby nago. Ja okryłem ją od stóp do głów. – Jej ciało też rozprasza twoją uwagę? – uśmiechnął się Krantor, gładząc brodę swoją poparzoną dłonią. – Nie. Oczekuję od niej jedynie dobrej posługi i milczenia: jedno i drugie jest mi potrzebne, żebym mógł spokojnie myśleć. Niewidzialny ptak wydał ostry gwizd, rozpoczynając z trzech różnych nut. Krantor odwrócił głowę w kierunku domu. – Widziałeś ją kiedy? – zapytał. – Nagą, o to mi chodzi. Herakles skinął głową. – Kiedy okazałem zainteresowanie nią na targu w Faleros, handlarz rozebrał ją do naga; myślał pewnie, że jej ciało aż nadto wynagradza zeszpeconą twarz i że więcej zapłacę. Ale ja mu powiedziałem: „Ubierz ją. Chcę tylko wiedzieć, czy dobrze gotuje i czy potrafi bez pomocy poprowadzić niezbyt duży dom”. Handlarz zapewnił mnie, że jest w tym bardzo dobra, ale chciałem, żeby ona sama mi to powiedziała. Kiedy zorientowałem się, że nie odpowiada, zrozumiałem, że handlarz próbował ukryć przede mną fakt, że nie może mówić. Pospiesznie zaczął mi wyjaśniać przyczyny jej niemoty i opowiedział historię o lidyjskich zbójcach. Po czym dodał: „Porozumiewa się prostym językiem migowym”. No i kupiłem ją. Herakles zamilkł i pociągnął łyk wina. – To najlepszy nabytek w moim życiu, zapewniam cię – mówił dalej – ona też na tym zyskała. Poleciłem, by po mojej śmierci wyzwolono ją, a faktycznie już teraz dałem jej sporo wolności. Czasami prosi mnie o pozwolenie, by udać się do Eleusis na Misteria, a ja bez zastrzeżeń wyrażam zgodę – zakończył z uśmiechem – i oboje jesteśmy szczęśliwi. – A skąd wiesz? – spytał Krantor. – Czy kiedykolwiek ją o to spytałeś? Herakles spojrzał na niego znad zaokrąglonego brzegu pucharu. – Nie muszę – odparł – wyciągam takie wnioski. Ostre nuty przeszyły powietrze. Krantor przymknął oczy i po chwili milczenia rzekł: – Z wszystkiego wyciągasz wnioski... – gładził brodę i wąsy poparzoną ręką. – Z wszystkiego i zawsze, Heraklesie... Przedstawiają ci sprawy ukryte pod maską i nieme, a ty ze wszystkiego nieustannie wyciągasz wnioski – pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz, jakby podziwu dla detektywistycznego uporu przyjaciela. – Jesteś niewiarygodnie ateński, Heraklesie. Zgoda, platończycy, jak ten twój klient, którego widziałem, wierzą w prawdy absolutne i niezmienne, których nie mogą widzieć, ale ty? W co ty wierzysz? W to, co wywnioskujesz? – Ja wierzę wyłącznie w to, co mogę zobaczyć – odparł Herakles z ogromnym spokojem. – Dedukcja to inny sposób widzenia spraw. – Wyobrażam sobie świat pełen ludzi takich jak ty. – Krantor zamilkł i uśmiechnął się, jak gdyby naprawdę to sobie wyobrażał. – Sądzę, że byłby przeraźliwie smutny. – Byłby milczący i dobrze zorganizowany – odparł Herakles – a smutny byłby świat
platończyków: ci ludzie chodziliby po ulicach, nie patrząc na ziemię, z zamkniętymi oczami i myślami krążącymi wokół tego, co niewidzialne. Obaj się roześmiali; raptem Krantor odezwał się dziwnym głosem: – Tak więc najlepsze rozwiązanie to świat ludzi takich jak ja. Herakles śmiesznie uniósł brwi: – Jak ty? W pewnym momencie poczuliby chęć, by włożyć w ogień rękę bądź nogę, albo walić głową w mur. Mielibyśmy same kaleki. A kto wie, czy jedni nie okaleczaliby drugich... – Bez wątpienia – przyznał szybko Krantor – faktycznie tak się dzieje codziennie we wszystkich światach. Na przykład rybę, którą mi dziś podałeś, okaleczyliśmy naszymi ostrymi zębami. Platończycy wierzą w coś, czego nie widzą, ty – w to, co widzisz... Ale wszyscy okaleczacie ryby i zwierzęta, żeby móc je zjeść. Albo słodkie figi. Herakles, nie zważając na kpinę, ugryzł figę, którą właśnie podniósł był do ust. – I myślicie, i wierzycie, i wyznajecie wiarę – ciągnął Krantor – ale Prawda... Gdzie jest Prawda? – wybuchnął gromkim śmiechem, od którego trząsł mu się cały tors. Ptaki uleciały, jak bibułki, z koron drzew. Po chwili milczenia czarne źrenice Krantora wpiły się w Heraklesa. – Zauważyłem, że nie spuszczasz wzroku z blizn na mojej prawej ręce – powiedział. – Też rozpraszają twoją uwagę? Wiesz, Heraklesie, jak się cieszę z tego, co uczyniłem owego wieczoru na Eubei, kiedy rozmawialiśmy na podobny temat? Pamiętasz? Siedzieliśmy sami przy małym ognisku w moim szałasie. Powiedziałem ci: „Gdybym teraz poczuł chęć, żeby włożyć prawą rękę w ogień, i gdybym ją s p a l i ł , udowodniłbym ci, że zdarzają się rzeczy, których nie da się uzasadnić”. Wyciągnąłem ramię i włożyłem rękę w ogień – powtórzył tamten ruch, wyciągając prawe ramię nad stołem. – Ty, zdumiony, porwałeś się natychmiast z wrzaskiem: „Krantorze, na Zeusa, co robisz!”. A ja, nie wyjmując ręki z ognia, odparłem: „Cóż cię tak dziwi, Heraklesie? Czyż nie widzisz, że wbrew twoim dedukcjom spalam s o b i e r ę k ę ? Czyż mimo wszystkich logicznych argumentów, które twój umysł, Heraklesie Pontor, podsuwa w tej właśnie kwestii, nie jest faktem oczywistym, faktem r z e c z y w i s t y m t o , ż e j ą s p a l a m ?”. I wybuchnąwszy gromkim śmiechem, zakończył: – Na cóż ci się zda rozumowanie, kiedy sam widzisz, że Rzeczywistość spala sobie ręce? Herakles spuścił wzrok na swój puchar. – W istocie, Krantorze, jest taka zagadka, wobec której moje rozumowanie nie zdaje się na nic – powiedział. – Jakim cudem jesteśmy p r z y j a c i ó ł m i ? Roześmiali się znowu, z rezerwą. W owej chwili mały ptaszek przysiadł na końcu stołu, trzepocąc cieniutkimi burymi skrzydełkami. Krantor przyglądał mu się w milczeniu.* * Obecność tego ptaszka nie jest, jak czytelnik powinien już się domyślać, w żaden sposó b przypadkowa: przeciwnie, wzmacnia – podobnie jak motyle i eidetyczne ptaki w ogrodzie – ukryty obraz ptaków z jeziora Stymfalos. Do tego przyczynia się jeszcze ostentacyjne powtarzanie słów: „ostry”, „wygięty” i „cienki”, które dotyczą opisu ptasich dziobów. (Przypis Tłumacza).
– Spójrz na przykład na tego ptaszka. Czemu przysiadł na stole? – Ma jakieś powody, ale powinniśmy go zapytać. – Mówię poważnie: z twojego punktu widzenia ten ptaszek może znaczyć w naszym życiu więcej, niż się wydaje... – Co masz na myśli? – Może... – głos Krantora brzmiał tajemniczo – może stanowi część klucza, który wyjaśnia naszą obecność w wielkim Dziele, jakim jest świat... Herakles uśmiechnął się, choć nie był w najlepszym humorze. – Teraz wierzysz w coś takiego? – Nie. Określam wyłącznie twój punkt widzenia. No, wiesz: ten, kto zawsze szuka wyjaśnień, ryzykuje, że w końcu je wymyśli. – Nikt nie wymyśliłby czegoś równie absurdalnego, Krantorze. Któż mógłby wierzyć, że obecność tego ptaszka stanowi część... jak powiedziałeś... część klucza, który wszystko wyjaśnia?* * Nowa zabawa przebiegłego autora z czytelnikami! Bohaterowie, nie znając prawdy – tak jest, są to zwykli bohaterowie tekstu, kryjącego w sobie utajony klucz – kpią sobie z eidetycznej obecności ptaka. (Przypis Tłumacza).
Krantor nie odpowiedział: wyciągał powoli prawą rękę, hipnotyzując ptaka tym spokojnym gestem, a gdy palce o zaokrąglonych cienkich paznokciach rozcapierzyły się tuż nad nim, zamknął je jednym błyskawicznym ruchem. – Są tacy, co wierzą – powiedział. – Opowiem ci coś – zbliżył malutką główkę ptaszka do oczu i mówiąc dalej, przyglądał się jej z dziwnym wyrazem twarzy (trudno stwierdzić – łagodności czy zaciekawienia). – Jakiś czas temu poznałem przeciętnego człowieka. Był synem przeciętnego pisarza. Człowiek ten pragnął pójść w ślady ojca, ale muzy nie obdarzyły go takim samym talentem. W tej sytuacji nauczył się innych języków i poświęcił się tłumaczeniu tekstów: było to najbardziej podobne do ojcowskiego zawodu zajęcie, jakie mógł znaleźć. Pewnego dnia owemu człowiekowi powierzono stary papirus i kazano mu go przetłumaczyć. Zabrał się do tego z prawdziwym zapałem i pracował całe dnie i noce. Było to dzieło literackie prozą, jakaś najzwyklejsza historia, ale ten człowiek, zapewne nie potrafiąc odtworzyć tekstu, c h c i a ł wierzyć, że zawiera on jakiś klucz. I tak rozpoczęła się jego udręka: gdzie kryje się tajemnica? Czy w słowach bohaterów? Czy w opisach? Czy może w znaczeniu ich słów? W przytaczanych obrazach? W końcu uznał, że ją znalazł. „Mam!” – rzekł sam do siebie. Ale zaraz potem zamyślił się: „A czy ten klucz nie prowadzi mnie do innego klucza, a ten z kolei do jeszcze innego? Niczym setki ptaków, których nie można schwytać...” – oczy Krantora, nieoczekiwanie pociemniałe, wpatrywały się uważnie w jakiś punkt za Heraklesem. Patrzyły na ciebie.* * Poczułem chwilowe zamroczenie i musiałem przerwać pracę. Nic się nie stało, po prostu głupi zbieg okoliczności. Chodzi o to, że mój nieżyjący już ojciec był pisarzem. Nie potrafię
opisać uczucia, jakiego doznałem, tłumacząc te słowa Krantora, napisane przed tysiącami lat na starym papirusie przez nieznanego autora. Mówi o mnie! – pomyślałem w jakiejś ogłupiającej chwili. Doszedłszy do zdania „Patrzyły na ciebie” – kolejne przejście do narracji w drugiej osobie, jak w poprzednim rozdziale – odsunąłem się od papieru, jak gdyby mógł mnie oparzyć, i musiałem przerwać tłumaczenie. Po chwili przeczytałem, co napisałem, zrobiłem to kilkakrotnie, póki wreszcie nie poczułem, że mój absurdalny lęk mija. Teraz mogę już pracować dalej. (Przypis Tłumacza).
– I co się stało z tym człowiekiem? – Zwariował – wargi Krantora, widoczne w nastroszonym chaosie brody, rozciągnęły się w pełnym i ostrym uśmiechu. – Było to straszne: co uznał, że zdołał uporać się z ostatecznym kluczem, wpadał mu w ręce kolejny, a potem następny. Na koniec, zupełnie oszalały, przerwał tłumaczenie i uciekł z domu. Włóczył się przez wiele dni po lesie niczym ślepy ptak, aż w końcu rozszarpały go dzikie zwierzęta * «* Jak Montala?? (Przypis Tłumacza).» – Krantor opuścił wzrok ku trzepocącemu się nieporadnie stworzeniu, które trzymał w dłoni, i znów się uśmiechnął. – Oto ostrzeżenie dla wszystkich, którzy z uporem poszukują ukrytych kluczy: uważajcie, choć byście byli nie wiem jak zadufani w siłę własnych skrzydeł, bo ani się spostrzeżecie, jak zaczniecie latać na ślepo... – miękkim, niemal pieszczotliwym ruchem zbliżył ostry, cienki paznokieć kciuka do główki wystającej spomiędzy jego palców. Trwało to krótko, lecz ból był straszliwy i głos ptaszka zabrzmiał jak wydobywający się spod ziemi krzyk torturowanego dziecka. Herakles spokojnie upił łyk wina. Krantor upuścił ptaszka na stół w taki sposób, jakby rzucał kamieniem podczas gry w petteia. – Oto moje ostrzeżenie – rzekł. Ptaszek nadal żył, ale wstrząsały nim dreszcze i piszczał, szamocąc się. Wykonał dwa niezgrabne krótkie skoki i pochylił główkę, pozostawiając tu i ówdzie czerwonawe plamki. Herakles z apetytem zajadał następny owoc z misy. Krantor spod przymkniętych powiek śledził znaczone krwią ruchy ptaka, jak gdyby myślał o czymś mało ważnym. – Piękny zachód słońca – odezwał się Herakles, lekko znudzony, obserwując horyzont. Krantor przytaknął. Ptaszek nagle zerwał się do lotu – równie ciężkiego co lot kamienia – i uderzył prosto w pień jednego z drzew rosnących w pobliżu. Zostawił krwawy ślad i zapiszczał. Wzniósł się i znów uderzył w najbliższe gałęzie. Spadł na ziemię, ale raz jeszcze próbował unieść się do lotu, i znów spadł, z cieknącą z pustych oczodołów girlandą krwi. Podskoczył jeszcze kilkakroć, bezwiednie, po czym jął miotać się w trawie, aż wreszcie znieruchomiał, oczekując na śmierć i pragnąc jej. – W dodatku nie jest zbyt chłodno – dodał Herakles, ziewając.* * Herakles nie zauważa, że Krantor wyłupił ptakowi oczy. Wniosek stąd, że ta brutalna tortura
dokonała się wyłącznie w planie eidetycznym, podobnie jak ataki „dzikiego zwierza” we wcześniejszym rozdziale czy wijące się węże w rozdziale drugim. Jednakże po raz pierwszy to bohater tekstu podejmuje działanie tego rodzaju, zaznaczam, jest to chwyt czysto literacki. Nie przestaje mnie to intrygować, bo do tej pory autor dbał o to, by jego bohaterowie w swoich zachowaniach w każdej chwili wiernie naśladowali rzeczywistość. Wydaje się jednak, że anonimowy twórca Krantora nie zważa na to, że jego bohater okazuje się mało autentyczny. (Przypis Tłumacza).
Krantor nagle podniósł się, jak gdyby uznał rozmowę za zakończoną. – Sfinks pożerał tych, którzy nie odpowiedzieli prawidłowo na jego pytania – powiedział – ale wiesz, co było najstraszniejsze, Heraklesie? To, że Sfinks miał skrzydła i pewnego dnia zerwał się do lotu, i zniknął. Od tego czasu my, ludzie, doświadczamy czegoś znacznie g o r s z e g o niż pożarcie przez Sfinksa: otóż nie wiemy, czy nasze odpowiedzi są prawidłowe – pogładził potężną dłonią brodę i uśmiechnął się. – Dzięki za kolację i gościnę, Heraklesie Pontor. Z pewnością będziemy mieli okazję zobaczyć się ponownie, zanim wyjadę z Aten. – Mam nadzieję – odparł Herakles. Człowiek i pies ruszyli przez ogród ku wyjściu.* * Czemu ma służyć cała ta eidetyczna lekcja z ptakiem, którego obecność – nie zapominajmy o tym – także jest eidetyczna? Co autor usiłuje przekazać? To „ostrzeżenie”, mówi Krantor, ale kto ostrzega i kogo? Jeżeli słowa te mówi Krantor jako postać literacka, zgoda; jeżeli jednak jest on tylko porte-parole autora, ostrzeżenie zyskuje złowieszczą aurę przekleństwa: „Uważaj, tłumaczu czy czytelniku, nie odkrywaj sekretu, jaki tają te stronice... bo może ci się przytrafić coś niedobrego”. Może Montalo to odkrył i...? Co za absurd! To dzieło powstało przed wiekami, jakiego rodzaju zagrożenie przetrwałoby tyle czasu? W głowie mąci mi się od ptaków (eidetycznych). Odpowiedź winna być prostsza: Krantor to kolejny bohater, tyle że jest źle pomyślany. Krantor to błąd autora. Być może w ogóle niewiele ma wspólnego z głównym wątkiem. (Przypis Tłumacza).
Diagoras znalazł się w umówionym punkcie o zmroku i jak się spodziewał, musiał zaczekać. Wdzięczny był jednak, że Tropiciel nie wybrał na spotkanie miejsca tak zatłoczonego jak poprzednie. Tu, na pustym rogu poza strefą kramów metojków, na wprost uliczek wiodących do dzielnic Kollytos i Mellyte, było pusto. Nie byli tu narażeni na spojrzenia ciekawskich, ale odgłosy skandalicznych rozrywek ludu, przede wszystkim z Agory, zakłócały ciszę bardziej, niżby sobie życzył Diagoras. Noc była chłodna i kapryśnie pochmurna, nieprzenikniona dla oka; od czasu do czasu jakiś pijak chwiejnym krokiem zakłócał ciemny spokój uliczek; przechodzili także pomocnicy astinomosa, zawsze w parach albo w grupach, z pochodniami i kijami, oraz kilkuosobowe patrole żołnierzy, które zakończyły ochronę jakichś religijnych obrzędów. Diagoras nie patrzył na nikogo i nikt nie patrzył na niego. A jednak znalazł się ktoś, kto podszedł do niego. Był to człowiek niskiego wzrostu, w podartym płaszczu, którym okrywał się od stóp do głów; spomiędzy jego fałd wychynęła ostrożnie, niczym łapa żurawia, koścista i wydłużona ręka. Człowiek wyciągnął
dłoń. – Na wojowniczego Aresa – zakrakał niczym kruk – służyłem lat dwadzieścia w ateńskiej armii, przeżyłem walki na Sycylii i straciłem lewą rękę. I cóż uczyniła dla mnie moja ateńska ojczyzna? Wyrzuciła mnie na ulicę, żebym szukał sobie ogryzionych kości jak pies. Okaż więcej litości niż nasze władze, dobry obywatelu! Diagoras z godnością sięgnął do płaszcza po parę oboli. – Obyś żył tak długo jak synowie bogów! – podziękował mu żebrak i oddalił się. Niemalże w tej samej chwili Diagoras usłyszał, że ktoś go woła. U wylotu jednej z uliczek widniała obramowana księżycowym światłem krępa sylwetka Tropiciela Tajemnic. – Idziemy – powiedział. Szli w milczeniu, zagłębiając się w dzielnicę Mellyte. – Dokąd mnie prowadzisz? – zapytał Diagoras. – Chcę ci coś pokazać. – Chyba już wszystko wiem. Herakles mówił tak samo powściągliwie jak zawsze, lecz Diagorasowi wydawało się, że wyczuwa w jego głosie napięcie, którego przyczyny nie umiał odgadnąć. Pewnie ma dla mnie jakieś złe wiadomości, pomyślał. – Wystarczy, że mi powiesz, czy Antys i Eunios mają z tym wszystkim cokolwiek wspólnego. – Zaczekaj. Niebawem sam mi na to odpowiesz. Szli ciemną uliczką kowali, gdzie jedna przy drugiej stały kuźnie, zamknięte o tak późnej porze. Minęli łaźnię Pidea i niewielką świątynię Hefajstosa, po czym napotkali uliczkę tak wąską, że niewolnik niosący na grzbiecie nosidła z dwiema amforami musiał się cofnąć i zaczekać, aż przejdą. Przecięli skwer nazwany imieniem bohatera Melamposa; księżyc jeszcze służył im za przewodnika, kiedy schodzili w dół między stajniami, i dalej, już w gęstych ciemnościach, szli uliczką garbarzy. – Na Zeusa, mam nadzieję, że nie chodzi o drugą nierządnicę, którą mamy śledzić... – odezwał się Diagoras, nienawykły do takich wędrówek w milczeniu. – Nie. Jesteśmy już blisko. Po obu stronach uliczki, na której stali, widać było same ruiny. Mury wpatrywały się w noc pustymi oczami. – Widzisz tych ludzi z pochodniami w drzwiach domu? – wskazał przed siebie Herakles. – To tam. A teraz słuchaj uważnie. Kiedy cię spytają, czego chcesz, odpowiesz: „Przyszedłem obejrzeć przedstawienie” i wręczysz im parę oboli. Pójdę przed tobą, a ty zrób to, co ja. Wpuszczą nas. – Co to wszystko ma znaczyć? – Mówiłem ci już, że sam mi to potem wyjaśnisz. Idziemy. Herakles podszedł pierwszy. Diagoras powtarzał jego słowa i gesty. W mrocznej sieni
zrujnowanego domu widniało wejście na wąskie kamienne schody. Schodziło po nich wielu mężczyzn. Diagoras na drżących nogach szedł krok w krok za Tropicielem, zagłębiając się w ciemnościach. Przez chwilę mógł rozróżnić jedynie krępą sylwetkę swego towarzysza. Bardzo wysokie stopnie pochłaniały całą jego uwagę. Po chwili do jego uszu dotarły dźwięki melodii i słowa. Tutaj ciemność była inna niż na dole, jakby zaaranżowana ręką innego artysty, i wymagała innych oczu; nieprzyzwyczajony wzrok Diagorasa odróżniał jedynie niewyraźne kształty. Silny zapach wina mieszał się z wonią ciał. Usiedli na drewnianych ławkach. – Popatrz – odezwał się Herakles. W głębi sali chór masek recytował wersety antyfony, stojąc wokół ołtarza ustawionego na niewielkiej scenie. Chórzyści wznosili ręce, pokazując zebranym swoje dłonie. Ich oczy wydawały się czujnie obserwować przez szpary ciemnych masek, co się dzieje. Pochodnie w kątach umożliwiały obserwację całej sali, lecz Diagoras, mrugając powiekami, patrzył na postać w masce za stołem zarzuconym pergaminami. – Co to jest? – zapytał. – Przedstawienie teatralne – odparł Herakles. – To widzę. Chciałem powiedzieć, że... Tropiciel gestem nakazał mu milczenie. Chór skończył antyfonę i chórzyści stanęli rzędem przed publicznością. Diagorasowi zrobiło się słabo, bo też nie było czym oddychać. Zresztą nie tylko przez brak powietrza, także z powodu dziwnego podniecenia widzów. Nie tworzyli licznej grupy – pozostawały jeszcze wolne miejsca – ale współuczestniczyli w spektaklu: podnosili głowy, poruszali się w rytm melodii, popijali wino z niewielkich bukłaczków. Ktoś siedzący obok Diagorasa ciężko dyszał, oczy wyszły mu z orbit. Podniecenie. Diagoras przypomniał sobie, że po raz pierwszy widział coś podobnego na sztukach poetów Ajschylosa i Sofoklesa: uczestnictwo nieomal religijne, bezwzględne milczenie, mądre jak to, które tkwi w napisanych słowach. I jakieś... co właściwie? Przyjemność? Strach? Uniesienie? Nie mógł tego pojąć. Czasami zdawało mu się, że ten potężny rytuał narodził się dużo wcześniej, niż ludzie go pojęli. Niezupełnie chodziło o teatr, było to coś pierwotniejszego, coś anarchicznego. Brakowało tu pięknych wersów, które mądra publiczność potrafiłaby przełożyć na wspaniałe obrazy. Fabuła zwykle była niemoralna: matki spółkowały z synami, ci mordowali ojców, żony zastawiały na mężów groźne pułapki, za zbrodnię odpłacało się zbrodnią, a zemsta trwała wiecznie, furie osaczały winnych i niewinnych, zwłoki leżały niepochowane; zewsząd rozlegały się jęki bólu bezlitosnego chóru, na widowni panował wszechogarniający, potężny strach, taki, jaki odczuwa człowiek porzucony na środku morza. Teatr niczym oko cyklopa, który czyha na publiczność w swej pieczarze. Diagoras zawsze odczuwał niesmak i niepokój wobec podobnych dzieł. Wcale go nie dziwiło, że budzą taką niechęć Platona. Jak wyglądały w tych spektaklach doktryny
moralne, wzory zachowań, dobra robota poety, który powinien nauczać publiczność? – Diagorasie – usłyszał szept Heraklesa – przyjrzyj się dwom chórzystom z prawej strony w drugim rzędzie. Jeden z aktorów podszedł do posągu stojącego za stołem. Z uwagi na wysokie koturny, jakie nosił, i wyrafinowaną maskę na twarzy wyglądał na koryfeusza. Zaczął rozmowę z innym bohaterem, siedzącym nad pergaminami przy stole. KORYFEUSZ: Proszę, Tłumaczu, szukaj kluczy, o ile takowe istnieją. TŁUMACZ: Od dłuższego czasu ich poszukuję, ale słowa mnie mamią. KORYFEUSZ: Nie sądzisz zatem, że lepiej zaprzestać? TŁUMACZ: Nie, albowiem mniemam, iż wszystko, co napisano, można odcyfrować. KORYFEUSZ: Nie boisz się dotrzeć aż do końca? TŁUMACZ: Czemuż miałbym się bać? KORYFEUSZ: Możliwe wszak, że nie ma żadnych rozwiązań. TŁUMACZ: Będę pracował, póki sił mi starczy. KORYFEUSZ: Och, Tłumaczu: chwytasz oto kamień, który toczy się z góry! TŁUMACZ: Taki już mój Los! Próżno byłoby mu się sprzeciwiać. KORYFEUSZ: Zdaje się, że kieruje tobą ślepe zaufanie. TŁUMACZ: Musi się kryć coś za słowami! Zawsze mają jakieś znaczenie! – Poznajesz ich? – zapytał Herakles. – Och, bogowie! – wyszeptał Diagoras. KORYFEUSZ: Widzę przeto, że próżno cię przekonywać. TŁUMACZ: Tu się nie mylisz: przykuty jestem do tego krzesła i do tych papirusów. Rozległy się uderzenia kymbalonu. Chór podjął rytmiczne stasimon: CHÓR: Płaczę nad losem twoim, Tłumaczu, który zamykasz oczy na słowa i utwierdzasz się w wierze, iż kiedyś znajdziesz klucz do tekstu, nad którym pracujesz! Czemuż Atena sowiooka zechciała nam zesłać światłą wiedzę? Oto, nieszczęsny, próbujesz niczym Tantal zyskać błahą nagrodę za twe trudy, ale znaczeń ulotnych nie zdołasz chwycić wyciągniętą ręką ni doświadczonym spojrzeniem! Cóż za udręka!* * Owszem, udręka. Czy mamy tu oto przekaz autora skierowany do ewentualnych tłumaczy? Czyżby w Jaskini filozofów kryło się to, że anonimowy autor zapragnął uleczyć sam siebie, próbując zniechęcić każdego, kto podjąłby się rozszyfrowania tekstu? (Przypis Tłumacza).
Diagoras nie chciał patrzeć dłużej. Wstał i ruszył do wyjścia. W kymbalony uderzano teraz tak donośnie, że dźwięk stał się światłem i wszystkie powieki mrugały. Chór uniósł ramiona: CHÓR: Strzeż się, Tłumaczu, strzeż! Ktoś śledzi cię, ktoś śledzi cię! – Diagorasie, zaczekaj – krzyknął Herakles Pontor. CHÓR: Niebezpieczeństwo grozi ci, Tłumaczu, ostrzegano cię!* * Zapewne zabrzmi to śmiesznie – nie mam najmniejszych wątpliwości – ale tu, w domu, w nocy, pochylony nad papierami, doszedłszy do tych słów, przerwałem przekład i zaniepokojony
odwróciłem się. Oczywiście otacza mnie wyłącznie ciemność (zwykle pracuję przy lampie na biurku i nie mam innego światła). Moje zachowanie to wynik tajemnego zauroczenia literaturą, które o tej porze miesza umysły, jak powiedziałby Homer. (Przypis Tłumacza).
W chłodnych ciemnościach ulic, pod czujnym spojrzeniem Księżyca, Diagoras kilkakrotnie głęboko zaczerpnął oddechu. Tropiciel, który szedł za nim, też sapał, tyle że z wysiłku, jaki musiał wkładać w pokonywanie schodów. – Rozpoznałeś ich? – zapytał. Diagoras przytaknął. – Mieli na twarzach maski, ale to oni. Wracali tymi samymi wyludnionymi uliczkami. – No i co to wszystko znaczy? – odezwał się Herakles. – Czemu Antys i Eunios przychodzą tu nocami, spowici w długie czarne tuniki? Przypuszczam, że ty potrafisz to wyjaśnić. – W Akademii uważamy, że teatr to wulgarna sztuka naśladowcza – powoli odpowiadał Diagoras. – Otwarcie zabraniamy naszym uczniom bywania na przedstawieniach, nie polecamy uczestnictwa w nich. Platon uważa... Właściwie wszyscy uważamy, że większość poetów jest nieco nieostrożna, że dają oni zły przykład młodzieży, pokazując, jak szlachetni bohaterowie ulegają nikczemnym nałogom. Prawdziwy teatr według nas to nie byle jaka rozrywka ku uciesze gawiedzi. W idealnym państwie Platona... – Widocznie jednak nie wszyscy twoi uczniowie są tego samego zdania – przerwał mu Herakles. Zatroskany Diagoras przymknął oczy. – Antys i Eunios... – wyszeptał. – Nigdy bym w to nie uwierzył. – A i Tramach zapewne też. Przykro mi. – Ale jakiego rodzaju... groteskową rzecz odgrywali? I cóż to w ogóle za miejsce? Nie znam żadnego krytego teatru w mieście z wyjątkiem Odeonu. – Ależ, Diagorasie, Ateny się bawią, kiedy my myślimy – westchnął głośno Herakles. – Wiele jest jeszcze rzeczy, których my w ogóle nie zauważamy, za to lud uwielbia: głupie rozrywki, niebywałe obrzędy, irracjonalne zajęcia. Sam nigdy nie ruszasz się poza Akademię, a ja poza własny umysł, co na jedno wychodzi, lecz Ateny, mój drogi Diagorasie, nie są naszym wyobrażeniem Aten. – Teraz mówisz to samo, co Krantor. Herakles wzruszył ramionami. – Próbuję ci tylko powiedzieć, Diagorasie, że w życiu jest wiele przedziwnych miejsc, w których żaden z nas nigdy nie był. Niewolnik, który przyniósł mi informację, zapewnił mnie, że w Mieście istnieje wiele tajnych teatrów takich jak ten. Generalnie mieszczą się one w starych domach, które wynajmują za parę oboli handlarze metojkowie, aby je z kolei odstąpić poetom. Otrzymane pieniądze wystarczą im na zapłacenie wysokich podatków. Naturalnie archontowie nie zezwalają na podobną działalność, ale sam widziałeś: nie brak publiczności.
Teatr to dosyć zyskowny interes w Atenach. – A ta sztuka... – Nie znam tytułu ani treści, znam tylko autora: to tragedia Menechmosa, poetyrzeźbiarza. Widziałeś go na scenie? – Menechmosa? – Tak, siedział przy stole, grał Tłumacza. Miał małą maskę, dlatego mogłem go rozpoznać. Naprawdę ciekawa postać. Ma warsztat rzeźbiarski w Keramejkos i zarabia na chleb, rzeźbiąc fryzy do domów ateńskiej szlachty i pisaniem tragedii, których nigdy nie wystawia oficjalnie, a jedynie dla grupy „wybrańców”, dla poetów przeciętnych jak on sam, w takich nielegalnych teatrzykach. Udało mi się zebrać trochę informacji. Wygląda na to, że warsztat służy mu do czegoś więcej niż do pracy. Organizuje w nim nocne libacje w stylu syrakuzańskim, orgie, na których widok zbladłby najbardziej wyuzdany satyr. Goście to przede wszystkim młodzi chłopcy, którzy pozują mu do rzeźb i występują w chórze na przedstawieniach. – Nie waż się twierdzić, że... – napadł na Heraklesa Diagoras. Herakles wzruszył ramionami i westchnął, jakby czuł się w obowiązku przekazać złą nowinę i sprawiało mu to przykrość. – Chodź – powiedział – stańmy tu chwilę i pogadajmy. Znajdowali się w pustawej okolicy, w pobliżu stoa, której ściany zdobiły malowidła przypominające ludzkie twarze. Artysta usunął wszystko prócz oczu, a te były otwarte i czujne. W oddali, na ulicy obserwowanej przez Księżyc, zaszczekał pies. – Diagorasie – zaczął powoli Herakles – mimo że znamy się krótko, sądzę, że co nieco cię poznałem, a podejrzewam, że ty mnie też. To, co powiem, nie spodoba ci się, ale to prawda albo część prawdy. Zapłaciłeś mi, by ją poznać. – Mów. Wysłucham cię. Głosem cichym jak lot małego ptaszka Herakles zaczął: – Tramach, Antys i Eunios prowadzili... i ci dwaj nadal prowadzą... nieco, powiedzmy, rozrzutny tryb życia. Nie pytaj mnie dlaczego. Nie uważam, że masz czuć się odpowiedzialny jako mentor. Sprawy mają się tak: w Akademii zaleca im się odrzucać wulgarne emocje przyjemności fizycznej i chodzić na przedstawienia, a oni zadają się z nierządnicami i śpiewają w chórkach... – uniósł szybko rękę, bo dostrzegł, że Diagoras zamierza mu przerwać. – To teoria, nie ma w tym nic złego, Diagorasie. Możliwe nawet, że niektórzy z twoich kolegów mentorów wiedzą o tym i zezwalają na to. W końcu to sprawy młodzieży. Lecz co się tyczy Antysa i Euniosa... a zapewne dotyczyło i Tramacha... przyznajmy, że nieco przesadzili. Poznali Menechmosa, jeszcze nie wiem jak, i stali się żarliwymi uczniami jego... szczególnej „nocnej szkółki”. Niewolnik, którego zatrudniłem, aby śledził Antysa, powiedział mi, że wczoraj wieczór, po przedstawieniu takim jak to, które widzieliśmy, Eunios i Antys poszli z Menechmosem do jego warsztatu... i uczestniczyli w skromnej orgietce.
– Orgietce... – oczy Diagorasa o mało nie wylazły z orbit, jakby pragnął jednym spojrzeniem objąć całą postać Tropiciela. – Jakiej znów orgietce? Oczy starego śledziły czujnie... warsztat rzeźbiarski... dojrzały człowiek... wielu młodych ludzi... śmiało się... w blasku lamp... podczas gdy młodzi ludzie czekali... ręka... w talii... Stary oblizał wargi... pieszczota... chłopak o wiele piękniejszy... zupełnie nagi... rozlane wino... Tak mówił... Zdumiony starzec... podczas gdy rzeźbiarz... podchodząc... powolny i łagodnie... coraz łagodniej... Och, jęknął... gdy pozostali chłopcy... okrągłości. Wówczas spleceni... dziwnej pozycji... nogi... rozpaczliwy... w ciemności... z potem. Zaczekaj, usłyszał szept... Niewiarygodne, pomyślał stary.* * „Znaczna część tego ustępu, który bez wątpienia stanowi opis przyjęcia u Menechmosa widzianego oczami Eumarkosa, była nieczytelna. Użyto bardziej rozcieńczonego inkaustu i wiele wyrazów zupełnie się zatarło. Puste miejsca wyglądają jak nagie gałęzie, na których przedtem siadywały ptaki słów” – pisze Montalo o tym zniszczonym fragmencie. I dodaje: „Ciekawe, jaką wizję orgii stworzy sobie czytelnik, mając do dyspozycji te słowa, które pozostały”. (Przypis Tłumacza).
– To śmieszne – rzekł Diagoras ochryple. – Dlaczego zatem nie porzucą Akademii? – Nie wiem – Herakles wzruszył ramionami – może w dzień chcą uchodzić za normalnych ludzi, a po nocy oddawać się zwierzęcym uciechom. Nie mam pojęcia. Ale nie to stanowi największy problem. Zapewne rodziny nie wiedzą o tym ich podwójnym życiu. Na przykład wdowa Etis była zadowolona z nauk, jakie Tramach pobierał w Akademii... nie mówiąc już o szlachetnym Praksynoem, ojcu Antysa, który jest prytanem w Zgromadzeniu, czy o Tryzypie, ojcu Euniosa, sławnym wielkim strategu. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby nocne poczynania twoich uczniów wyszły na jaw. – Byłby to potworny cios dla Akademii – cicho wyznał Diagoras. – Zapewne tak. A dla nich samych? Tym bardziej teraz, gdy wyszli już z wieku efebii i zyskali pełnię praw? Jak twoim zdaniem zareagowaliby ci rodzice, którzy tak pragnęli, by ich dzieci przyswajały sobie ideały mistrza Platona? Uważam, że najbardziej zainteresowani, by nikt się o niczym nie dowiedział, są właśnie twoi uczniowie... nie wspominając już o samym Menechmosie. I jakby nie miał nic więcej do dodania, Herakles ruszył pustą ulicą. Diagoras w milczeniu szedł za nim. – Wszystko, co ci dotychczas powiedziałem, jest bardzo bliskie prawdy. Teraz spróbuję ci przedstawić moją hipotezę, którą uważam za bardzo prawdopodobną. Według mnie wszystko szło dobrze, póki Tramach nie zdecydował się mówić. – Co? – Może go gryzło sumienie, że zdradza ideały Akademii, nie wiem. Jakkolwiek by było, teoria moja jest następująca: Tramach postanowił mówić. Powiedzieć wszystko.
– Nie byłoby to takie straszne – pospiesznie wtrącił Diagoras – zrozumiałbym przecież... – Pamiętaj, że nie wiemy w s z y s t k i e g o – przerwał mu Herakles. – Nie wiemy dokładnie, jakiego rodzaju kontakty łączyły ich z owym Menechmosem... Herakles zamilkł; zapadła aż nadto wymowna cisza. – Chcesz mi powiedzieć, że... jego strach... wtedy w ogrodzie... – wyszeptał Diagoras. Z wyrazu twarzy Heraklesa łatwo było wyczytać, że nie to uważał za najistotniejsze. Mimo to odpowiedział: – Zapewne. Musisz jednak wziąć pod uwagę, że nigdy nie chciałem badać przyczyn domniemanego lęku, który, jak twierdzisz, widziałeś w oczach Tramacha, interesowało mnie... – ...coś, co dojrzałeś w jego zwłokach, a czego nie chciałeś przede mną ujawnić – zniecierpliwił się Diagoras. – Masz rację. Nie ujawniałem szczegółów, Diagorasie, bo są tak drastyczne, że postanowiłem najpierw postawić sobie jakąś hipotezę, którą potrafiłbym udowodnić. Chyba jednak nadeszła chwila, by ci wszystko wyjawić. Rzecz w tym, że teraz już mi wszystko pasuje. Raptem Herakles uniósł rękę do ust. Diagoras myślał przez chwilę, że Tropiciel chce się ugryźć w rękę, aby nie powiedzieć za dużo, ale on tylko przygładził sobie krótką szpakowatą bródkę i ciągnął dalej: – Na pierwszy rzut oka sprawa jest prosta. Na ciele Tramacha było, jak wiesz, wiele śladów ugryzień, ale... n i e n a c a ł y m . Chcę zauważyć, że jego ramiona pozostały niemal nietknięte. I to właśnie zwróciło moją uwagę. Pierwsze, co robi człowiek zaatakowany, to podnosi ręce i to one stają się pierwszym obiektem ataku. Jak wyjaśnić, że całe stado wilków napada na biednego Tramacha, ale prawie wcale nie rani mu rąk? Wyjaśnienie jest tylko jedno: wilki natknęły się na Tramacha już co najmniej nieprzytomnego i zaczęły go rozszarpywać, ale nie musiały atakować... Przeszły od razu do rzeczy najsmaczniejszych, bo pożarły przecież jego serce... – Oszczędź mi szczegółów – jęknął Diagoras. – Nadal jednak nie rozumiem, jak to wszystko wiąże się z... – zamilkł nagle. Tropiciel patrzył na niego uważnie, jak gdyby oczy Diagorasa lepiej wyrażały jego myśli niż słowa. – Chwileczkę. Powiedziałeś, że zwierzęta natknęły się na Tramacha c o n a j m n i e j już nieprzytomnego... – Tramach wcale nie wyruszył wtedy na polowanie – wyjaśniał spokojnie Herakles. – Wedle mojej hipotezy chciał wyznać wszystko. Prawdopodobnie Menechmos... i chciałbym sądzić, że to był M e n e c h m o s ... umówił się z nim owego dnia na przedmieściu, żeby zawrzeć jakiś układ. Doszło do dyskusji... może sprzeczki. A może Menechmos już wcześniej zamierzał uciszyć Tramacha w najbrutalniejszy sposób. Potem przypadkiem wilki zatarły jakiekolwiek dowody. Ale to tylko hipoteza... – Oczywiście, bo Tramach mógł równie dobrze spać, kiedy wilki się nań natknęły –
zauważył Diagoras. Herakles pokręcił głową. – Śpiący człowiek potrafi się zbudzić i bronić... Nie, nie sądzę. Rany Tramacha są dowodem na to, że się n i e b r o n i ł . Wilki zastały nieruchome ciało. – Ale może... – ...stracił przytomność z jakiegoś innego powodu, tak? Początkowo brałem to pod uwagę. Jeśli jednak tak było, to dlaczego Antys i Eunios zaczęli się bać po śmierci kolegi? Antys nawet postanowił zniknąć z Aten... – Może boją się, że odkryjemy ich podwójne życie. Herakles odpowiedział natychmiast, jak gdyby wszystkie sugestie poddawane przez Diagorasa były dlań kwestią oczywistą. – Zapominasz o najważniejszym: jeżeli tak się tego boją, to czemu postępują tak dalej? Nie przeczę, że obawiają się zdemaskowania, ale sądzę, że o w i e l e b a r d z i e j obawiają się Menechmosa. Wspominałem ci już, że poczyniłem pewne obserwacje co do niego. To typ wybuchowy i popędliwy, i mimo że chudy, to obdarzony wyjątkową siłą fizyczną. Może teraz Antys i Eunios wiedzą już, do czego jest zdolny, i są przerażeni. Filozof przymknął oczy i zacisnął usta. Dławiła go wściekłość. – Ten... przeklęty... – wydusił. – Co proponujesz? Oskarżyć go publicznie? – Jeszcze nie teraz. Najpierw musimy się upewnić, w jakim stopniu ponosi winę każdy z nich. Potem musimy dokładnie się dowiedzieć, co się stało z Tramachem. I wreszcie... – na twarzy Heraklesa pojawił się przedziwny wyraz – jest coś jeszcze, coś, co nie jest dla mnie pochlebne, ale zagnieździło się w mojej duszy od chwili, gdy przyjąłem tę pracę, i niczym olbrzymie oko śledzi moje myśli – i trzeba ufać, że nie jest fałszywe... – Co takiego? Zagubione w powietrzu nocy spojrzenie Heraklesa było nieprzeniknione. Po chwili milczenia odpowiedział wolno: – To, że po raz pierwszy w życiu mylę się całkowicie.* * „Oczy” i „pilnować” to dwa słowa wielokrotnie powtarzane w tym rozdziale, pasujące zresztą do wersetów, które autor wkłada w usta Chóru: „Ktoś śledzi cię”. Eidesis w tym rozdziale jest zatem podwójna: po pierwsze dzięki obrazowi ptaków stymfalijskich nadal mamy do czynienia z pracami Heraklesa, po drugie mówi się tutaj o Tłumaczu, o „oczach, które go śledzą”. Co to może oznaczać? „Tłumacz” musi coś „śledzić”? Czy może ktoś „śledzi” Tłumacza? Arystydes, erudyta i przyjaciel Montala, przyjmie mnie jutro u siebie w domu. (Przypis Tłumacza).
Oto ono – mógł już je dojrzeć w ciemnościach. Szukał go długo, czujnie, wśród matowych, kamiennych spirali jaskini. To samo, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Rozpoznał je, jak przedtem, po głuchym odgłosie tętna: jakby owinięta płatem skóry pięść boksera waliła go, regularnym rytmem, w czaszkę. Ale nie to było dla niego ważne. Absurdalna, nielogiczna, nie do przyjęcia dla jego racjonalnego wzroku była owa unosząca
się w powietrzu ręka, ta dłoń dzierżąca silnie mięsień serca. To tam, gdzie kończy się owo ramię, powinien patrzeć. Ale czemu cienie gęstnieją właśnie tam? Ustąpcie, mroki! Trzeba się dowiedzieć, co kryje się za tym ciemnym kikutem, czyje ciało, czyja twarz. Podszedł i wyciągnął rękę. Pulsowanie stało się szybsze. Ogłuszony, zbudził się gwałtownie... i stwierdził, uszom nie wierząc, że nadal słyszy te głuche uderzenia. Ktoś gwałtownie walił w drzwi. – Co tam? Nie śnił: łomotanie nasilało się. Zastanawiał się, co robić, znalazł płaszcz, złożony starannie na krześle stojącym przy łóżku. Przez niewielką szparę w okiennicach sypialni sączyło się dopiero czujne spojrzenie Świtu. Kiedy wyszedł na korytarz, zbliżyła się ku niemu jakby unosząca się w powietrzu owalna twarz, w której widniały jedynie czarne szpary na oczy. – Ponsyka! Otwórz drzwi! – krzyknął. Najpierw zaniepokoił się, że służąca nie odpowiada. Dopiero po chwili wrócił mu rozsądek. „Na Zeusa, jeszcze się nie obudziłem: Ponsyka przecież nie może mówić!”. Prawą ręką służąca wykonywała nerwowe ruchy, w lewej trzymała lampkę oliwną. – Co? Strach? Boisz się? Nie bądź głupia! Musimy otworzyć! Mrucząc pod nosem, odepchnął dziewczynę i ruszył do sieni. Walenie w drzwi powtórzyło się. Nie było światła – przypomniał sobie, że jedyną lampkę miała Ponsyka – więc gdy otwierał, koszmarny sen, jaki śnił mu się zaledwie przed chwilą, równie straszny jak ten z poprzedniej nocy, spadł na jego pamięć, podobnie jak pajęczyna spada na nienawykłe oczy kogoś, kto niepewnie stąpa w mroku starego domostwa. Ale na progu nie czekała nań żadna dłoń ściskająca bijące jeszcze serce, tylko ludzka postać. Prawie równocześnie przybiegła Ponsyka ze światłem i z ciemności wychynęła twarz przybysza: w średnim wieku, o oczach czujnych i kaprawych, w szarym okryciu niewolnika. – Przysyła mnie mój pan, Diagoras. Mam wiadomość dla Heraklesa Pontor – rzekł z silnym akcentem beockim. – Jam jest Herakles Pontor. Mów. Niewolnik, cokolwiek onieśmielony niepokojącą obecnością Ponsyki, z wahaniem usłuchał. – Oto wiadomość: „Przybywaj jak najrychlej. Znów ktoś zginął”.* * Na tym kończy się rozdział piąty. Skończyłem go tłumaczyć po rozmowie z profesorem Arystydesem. To człowiek dobroduszny i serdeczny, żywo gestykulujący i nieskory do śmiechu. Podobnie jak Ponsyka w książce zdaje się mówić bardziej rękami niż twarzą, panuje bowiem całkowicie nad własną mimiką. Może tylko jego oczy... chciałem już powiedzieć „czujne” (eidesis wdarła się także w moje własne myśli)... może więc jego oczy to jedyny ruchomy i ludzki szczegół na tej pustyni o zgrubiałych rysach, okolonej czarną, spiczastą bródką w stylu wschodnim. Przyjął mnie w obszernym salonie. „Witam” – rzekł, uśmiechnąwszy się nieznacznie, i wskazał jedno z krzeseł stojących przy stole. Zacząłem mu opowiadać o książce. Arystydes nie wiedział o istnieniu
jakiejś Jaskini filozofów nieznanego autora, napisanej pod koniec wojny peloponeskiej. Temat zaciekawił go. Ale oba problemy skwitował obojętnym gestem, dając mi do zrozumienia, że skoro Montalo zainteresował się dziełem, to znaczy, że „rzecz na to zasługuje”. Kiedy wspomniałem o eidesis, na jego twarzy odmalowało się więcej zaciekawienia. – To ciekawe – stwierdził – ale Montalo poświęcił ostatnie lata życia studiom nad tekstami eidetycznymi; przetłumaczył znaczną ich liczbę i opracował ostateczną wersję wielu oryginałów. Powiedziałbym wręcz, że ogarnęła go obsesja na punkcie eidesis. I nie bez powodu. Znam kolegów, którzy poświęcili całe życie, by odkryć ostateczny klucz jakiegoś dzieła eidetycznego. Zapewniam cię, że mogą się one stać najgorszą trucizną, jaką niesie literatura – podrapał się za uchem. – Nie myśl, że przesadzam. Mnie samemu przy tłumaczeniu niektórych nie udało się uniknąć snów, w których odkrywałem te obrazy. Czasami może to mieć fatalne skutki. Pamiętam taki traktat astronomiczny Alcea z Kiridonu, gdzie powtarzało się we wszystkich możliwych wersjach słowo „czerwony” stojące zawsze przy dwóch innych: „głowie” i „kobiecie”. No i właśnie: zaczęła mi się śnić piękna rudowłosa kobieta. Jej twarz... udało mi się ją nawet ujrzeć... nie dawała mi spokoju... – wyraz jego twarzy zmienił się. – Wreszcie zorientowałem się, dzięki innemu tekstowi, który przypadkiem wpadł mi w ręce, że dawna kochanka autora została skazana na śmierć niesprawiedliwym wyrokiem sądu; biedak ukrył w eidesis obraz jej egzekucji: ścięto jej głowę. Możesz sobie wyobrazić, co czułem. Ten cudowny rudowłosy duch... zamieniony nagle w świeżo ściętą głowę spływającą krwią... – uniósł brwi i spojrzał na mnie, jak gdyby zachęcając do podzielenia jego niesmaku. – Pisanie to dziwna rzecz, przyjacielu, moim zdaniem najbardziej zadziwiająca i najstraszniejsza rzecz, jaką może czynić człowiek – i dodał, przybierając jeden ze swych oszczędnych uśmiechów: – Czytanie także. – A jeśli chodzi o Montala... – No tak. Zaszedł dużo dalej przy swojej obsesji na temat eidesis. Uważał, że teksty eidetyczne mogą stanowić nieodparty dowód na teorię idei Platona. Przypuszczam, że ją znasz. – Oczywiście. Wszyscy ją znają. Platon uważał, że idee istnieją niezależnie od naszych myśli. Mówił, że to prawdziwe istoty, nawet bardziej prawdziwe niż ludzie i przedmioty. Nie wyglądał na zbyt zadowolonego z mojego streszczenia myśli platońskiej, lecz jego mała, krągła główka poruszyła się w geście potakiwania. – Tak – stwierdził – Montalo uważał, że jeżeli tekst eidetyczny podsuwa w s z y s t k i m czytelnikom tę samą ukrytą ideę, to znaczy, jeżeli wszyscy potrafimy znaleźć t e n
sam
ostateczny klucz, to d o w o d z i , że idee żyją własnym życiem. Jego rozumowanie, choć wydaje się naiwne, nie jest pozbawione sensu: jeżeli wszyscy umieją znaleźć stół w tym pokoju, t e n s a m stół, to znaczy, że ten stół istnieje. Poza tym, i tu mamy rzecz, która najbardziej interesowała Montala, skoro czytelnicy są tak co do tego zgodni, to dowodzi, że świat jest racjonalny, a zatem dobry, piękny i sprawiedliwy. – Nie zrozumiałem tego ostatniego – przyznałem. – To skutek rzeczy wcześniejszej: skoro wszyscy znajdujemy tę samą ideę w dziele eidetycznym, to idee istnieją, a skoro idee istnieją, to świat jest racjonalny, tak jak Platon i większość starożytnych Greków go pojmowali; a świat racjonalny, skrojony na miarę naszych myśli i ideałów, czyż nie jest dobry, piękny i sprawiedliwy? – A zatem – wyszeptałem zaskoczony – dla Montala tekst eidetyczny był nieomal... kluczem do istnienia.
– Mniej więcej – Arystydes westchnął i zaczął przyglądać się swoim wypielęgnowanym paznokciom. – Przykro mi stwierdzić, że nigdy nie znalazł dowodu, którego szukał. Może ta frustracja była zasadniczą przyczyną jego choroby... – Choroby? Uniósł brwi zdziwiony. – Montalo oszalał. Ostatnie lata życia spędził zamknięty we własnym domu. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest chory i nie przyjmuje wizyt, więc pozostawiliśmy go w spokoju. I oto pewnego dnia jego ciało pojawiło się rozszarpane przez dzikie zwierzęta... w pobliskim lesie. Z pewnością włóczył się bez określonego celu w którymś z ataków szaleństwa, wreszcie zemdlał i... – jego głos cichł coraz bardziej, jak gdyby chciał w ten sposób wyrazić (eidetycznie?) tragiczny koniec, jaki spotkał przyjaciela. Na ostatek powiedział jedno zdanie, ledwo dosłyszalne dla ludzkiego ucha: – Cóż za straszliwa śmierć! – Czy jego ręce nie były poranione? – zapytałem niemądrze. (Przypis Tłumacza).
Rozdział VI* *„Brudny, upstrzony poprawkami i plamami, pełen zdań nieczytelnych albo poszatkowanych” – podsumowuje Montalo wygląd papirusu z szóstym rozdziałem. (Przypis Tłumacza). Zwłoki dziewczyny znaleziono na rumowisku. Jej twarz zasłaniał woal, miała na sobie peplos, zasłaniający także włosy, i płaszcz narzucony na ramiona. Leżała na boku, a sądząc po ułożeniu jej nóg, obnażonych do ud i w pewien sposób niegodnych oglądania, nawet w takich okolicznościach, można by stwierdzić, że śmierć dosięgła jej, gdy biegła bądź podskakiwała, unosząc peplos. Lewa dłoń była zaciśnięta, jak w dziecinnej zabawie w zgadujzgadulę, prawa natomiast dzierżyła sztylet, którego klinga, długości dłoni, zdawała się wykuta z krwi. Była bosa. Na jej smukłym ciele nie było chyba miejsca bez ran; były to rany mniejsze i większe, proste i krzywe, trójkątne i kwadratowe, głębokie i płytkie; cały jej peplos uległ zniszczeniu, a liczne dziury i pęknięcia na brzegach były umazane krwią. Ten smutny widok nie pokazywał jednak całej prawdy o wyglądzie zwłok: ciało całkiem obnażone ukazałoby z pewnością straszliwe okaleczenia, zresztą niektóre prześwitywały przez groteskowo zmięte ubranie. Spływały spod niego płyny ustrojowe i zbijały się w brudne narośla na kształt wodorostów pod taflą krystalicznie czystej wody. Nic nie wskazywało, by te zwłoki miały kryć jeszcze jakąś niespodziankę. A właśnie kryły, odsunąwszy bowiem welon z oblicza nieboszczki, Herakles ujrzał twarz mężczyzny. – No, to się dopiero zdziwisz, Tropicielu – piskliwym głosem wykrzyknął astinomos z niemal kobiecym zadowoleniem. – Na Zeusa, nie zamierzałem ci przeszkadzać! Sam nie mogłem w to uwierzyć, kiedy słudzy mi donieśli... A teraz pozwól, że cię zapytam, co tutaj robisz? Ten sympatyczny gość – wskazał na łysego mężczyznę – zapewniał mnie, że z pewnością zechcesz obejrzeć zwłoki. Nie rozumiem jednak dlaczego. Nie ma tu chyba nic do wytropienia poza ciemnym motywem, który skłonił tego efeba... Mówiłeś, że jak się nazywał? – zwrócił się nagle do łysego mężczyzny. – Eunios – odparł Diagoras, niczym we śnie. – ...ciemnym motywem, który skłonił Euniosa do przebrania się w strój nierządnicy, do
upicia się i do zadania sobie tych oto potwornych ran. Czego szukasz? Herakles ostrożnie podnosił brzegi peplosu. – Tam, tam, tam, bam, bam, bam – nucił. Ciało jakby nie mogło się nadziwić takim poniżającym oględzinom: jedynym okiem wpatrywało się w niebo w barwach świtu – drugie, wyrwane i wiszące na suchej, kleistej błonie, spoglądało w otchłań ucha – a z otwartych ust zwisał groteskowo mięsień języka przecięty na dwoje. – Można wiedzieć, czemu się tak przypatrujesz? – wykrzyknął zniecierpliwiony astinomos, który chciał jak najszybciej zakończyć swoją robotę. Jego zadaniem było oczyszczanie miasta z ekskrementów i śmieci oraz czuwanie nad losem zmarłych, których tu nie brakowało, więc tymi zwłokami znalezionymi bladym świtem na rumowisku pełnym odpadków w dzielnicy Dolne Keramejkos też musiał się zająć. – Można wiedzieć, astinomosie, skąd u ciebie ta pewność, że to sam Eunios zadał sobie te rany? – spytał Herakles, zajęty otwieraniem lewej dłoni trupa. Astinomos przeżywał swoją wielką chwilę. Na jego drobną, gładką twarz wypłynął ironiczny uśmieszek. – Nie musiałem zatrudniać Tropiciela, żeby się tego domyślić! – rzekł chełpliwie. – Wąchałeś jego ohydne ubranie? Cuchnie winem! Poza tym są ś w i a d k o w i e , którzy widzieli, jak sam się okaleczał tym oto sztyletem... – Świadkowie? – Herakles nie wyglądał na zaskoczonego. Znalazł właśnie coś (drobiazg, który zmarły krył w zaciśniętej garści) i schował pod płaszczem. – I to wielce szlachetni. Jeden z nich, obecny tu... Herakles podniósł wzrok. Astinomos wskazywał Diagorasa.* * „Zdania zdają się umyślnie bliskie pospolitości. Narracja zatraciła liryzm widoczny w poprzednich rozdziałach, za to pojawiła się satyra, pusty śmiech komedii i zgryźliwość. Styl to nędzne odpadki oryginału, śmietnik wrzucony w ten rozdział” – stwierdza Montalo, a ja podzielam w pełni jego opinię. Dodałbym, że obrazy „brudu” i „rumowiska” zdają się przepowiadać, że ukryta tu praca Heraklesa to oczyszczenie z ekskrementów stajni należących do króla Elidy, Augiasza. Mniej więcej to samo musiał uczynić Montalo: „Oczyściłem tekst ze zbędnych zdań i wyszlifowałem niektóre wyrażenia; rezultat może nie błyszczy, ale przynajmniej wygląda nieco bardziej higienicznie”. (Przypis Tłumacza).
Złożyli kondolencje Tryzypowi, ojcu Euniosa. Wiadomość rozeszła się szybko i gdy przybyli do jego domu, było już tam wielu ludzi, w większości członków rodziny i przyjaciół, gdyż Tryzyp należał do osób wysoce poważanych. Pamiętano o jego czynach; był strategiem na Sycylii, co więcej, jako jeden z nielicznych zdołał stamtąd wrócić, by zdać relację. Niedowiarkowie mogli odczytać wszystko z szarawych blizn na jego ciemnym obliczu, „które poczerniało w Syrakuzach”, jak mawiał; z jednej dumny był szczególnie, bardziej niż ze
wszystkich zaszczytów, jakich w życiu zaznał. Było to potężne wgłębienie, które ukośnie biegło od lewej skroni do prawego policzka przez źrenicę oka; efekt uderzenia syrakuzańską szpadą. Oblicze Tryzypa, z ową białą szczeliną na ogorzałej skórze, z gałką oczną niczym obrane ze skorupki kurze jajo, nie było miłe dla oka, lecz biła z niego godność. Był obiektem zazdrości wielu przystojnych młodzieńców. W domu Tryzypa panował zamęt. Tyle że miało się wrażenie, iż panuje on tam od zawsze, chociaż ten dzień rzeczywiście był wyjątkowy. Kiedy Diagoras i astinomos podeszli pod drzwi (Tropiciel szedł z tyłu, bo z jakichś powodów nie chciał się do nich przyłączać), natknęli się na kilkoro niewolników, którzy usiłowali wyjść, taszcząc potężne kosze pełne śmieci, zapewne po jednym z licznych wystawnych bankietów, jakie żołnierz wydawał dla najwybitniejszych mężów w mieście. Z trudem dawało się przecisnąć przez drzwi, zatarasowane przez licznie przybyłych gości; ci pytali i nie rozumieli, przypuszczali i nic nie wiedzieli, patrzyli, rozpaczali, a rytualne szlochy kobiet zakłócały ich rozmowy. Ale nie tylko żal wyczuwało się w tych rozmowach: także – i przede wszystkim – w s t r ę t . Śmierć Euniosa napawała ludzi w s t r ę t e m . Przebrany za nierządnicę? Ale... Pijany?... Szalony?... Starszy syn Tryzypa?... Eunios, syn stratega?... Efeb z Akademii?... Nożem?... Ale... Było jeszcze za wcześnie na stworzenie jakiejś teorii, na wyjaśnienia, na niejasności: ogólne zainteresowanie skupiało się obecnie na tym, co się stało. To tak jakby znaleźć śmieci pod łóżkiem: nikt nie wie dokładnie, co w nich jest, ale wszyscy czują, że coś śmierdzi. Tryzyp siedział na krześle w wieczerniku niczym patriarcha w otoczeniu rodziny i przyjaciół i przyjmował kondolencje, nawet nie patrząc od kogo: wyciągał rękę albo obie, unosił głowę, dziękował, okazywał zmieszanie. Nie smutek ani irytację, tylko właśnie zmieszanie (co sprawiało, że zasługiwał na współczucie), jak gdyby obecność tylu ludzi wprawiała go w roztargnienie. Zbierał się w sobie, by wygłosić żałobne przemówienie. Pod wpływem emocji jego spiżowe oblicze okolone szarą, potarganą brodą, pociemniało jeszcze bardziej, co podkreślało brudną biel blizny i nadawało jego twarzy dziwaczny wygląd źle zbudowanej, poskładanej z kawałków. Na koniec znalazł widocznie odpowiednie słowa, bo poprosiwszy słabym skinieniem o ciszę, odezwał się: – Dziękuję wam. Chciałbym mieć tyle rąk, co Briareos, żeby móc objąć wszystkich tu zgromadzonych i przytulić do serca. Z radością stwierdzam teraz, że syn mój był kochany... Pozwólcie, że wyrażę wam swoje słowa pochwały...* * Od tego miejsca luka w tekście Montala: „Zatarte w całości trzydzieści linijek z powodu nieoczekiwanej, potężnej owalnej plamy barwy ciemnobrązowej. Co za szkoda! Przemowa Tryzypa niedostępna dla potomnych!”. Wracam do biurka po niezwykłym incydencie: opracowywałem właśnie ten przypis, kiedy zauważyłem dziwny ruch w ogrodzie koło domu. Jest ładna pogoda, pozostawiłem więc otwarte okno: jest noc, lubię od czasu do czasu popatrzeć na szpaler niskich jabłoni, wyznaczający granice mojej posiadłości. Najbliższy sąsiad mieszka dopiero o rzut kamieniem od tych drzew, nie jestem przyzwyczajony do tego, by ktoś mi zakłócał spokój, a już zwłaszcza o brzasku. Ale do rzeczy:
byłem przy słowach Montala, kiedy kątem oka dostrzegłem jakiś cień, jakąś niewyraźną postać przemykającą wśród jabłoni, jak gdyby szukała najlepszego miejsca do obserwowania mnie. Podniosłem się i podszedłem do okna, i w tej samej chwili zauważyłem, że ktoś rzucił się do ucieczki, biegnąc w prawo; na próżno krzyczałem, żeby się zatrzymał. Nie wiem, kto to był, widziałem ledwie sylwetkę. Wróciłem do pracy mocno zaniepokojony, bo mieszkając samotnie, stanowię niezły kąsek dla złodziei. Teraz mam okno zamknięte. Ale w końcu to chyba rzecz bez znaczenia. Wracam do przekładu od pierwszej, czytelnej linijki: „Sądziłem, że znam swego syna”... (Przypis Tłumacza).
– Sądziłem, że znam swego syna – powiedział Tryzyp, skończywszy oficjalną mowę. – Jako jedyny z naszej rodziny uczestniczył w Świętych Misteriach. Uważany był za dobrego ucznia w szkole Platona... Jego mentor, obecny tutaj, może to potwierdzić... Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku Diagorasowi, a ten zarumienił się. – Tak było w istocie – potwierdził. Tryzyp przerwał, żeby pociągnąć nosem i poczekać, aż zbierze mu się w ustach nieco więcej śliny; zawsze gdy mówił, spluwał tym kącikiem ust, który wiotczał, choć nigdy nie było dokładnie wiadomo, którym wykonuje tę czynność po każdej kolejnej przerwie w długich przemowach. Ponieważ przemawiał zawsze w żołnierskim stylu i nigdy nie oczekiwał odpowiedzi, niepotrzebnie rozwijał myśl nawet wtedy, gdy całkowicie już wyczerpał temat. Ale w owej chwili nawet największy zwolennik lapidarności nie uznałby tematu za wyczerpany; przeciwnie, wszyscy czekali na dalsze słowa Tryzypa z gorączkowym zainteresowaniem. – Podobno się upił... przebrał się za kobietę i pokroił na kawałki sztyletem... – wypluł krople śliny i mówił dalej: – Mój syn? Mój Eunios?! Nie, on nigdy nie uczyniłby czegoś tak... b u d z ą c e g o w s t r ę t . Mówicie o kimś innym, nie o moim Euniosie! Że podobno oszalał! Że niby zwariował w ciągu jednej nocy, obrażając w ten sposób uświęconą świątynię własnego cnotliwego ciała... Na Zeusa i Pallas Atenę, to nieprawda! Wszak nie jest możliwe, by ojciec tak zupełnie nie znał własnego syna! Więcej: musiałbym też sądzić, że wszyscy jesteście mi tak nieznani, jak nie przymierzając wyroki boskie! Gdyby ta ohyda była prawdą, musiałbym uznać dzisiaj, że wasze twarze, wasze zbolałe miny i wasze współczujące spojrzenia są równie brudne, co niepochowana padlina! Rozległy się pomruki. Wyraz obojętności na twarzach mógłby wskazywać, że niemal wszyscy przełknęli określenie „niepochowana padlina”, nikt jednak nie zamierzał zmieniać w żadnym szczególe własnej opinii na temat tego, co się stało z Euniosem. Istnieli świadkowie godni zaufania, jak choćby Diagoras, którzy potwierdzali – choć powściągliwie – że widzieli Euniosa pijanego i oszalałego, ubranego w peplos i lniany płaszcz, zadającego sobie rany mniej lub bardziej głębokie po całym ciele. Tenże Diagoras dodawał, że natknął się na Euniosa przypadkowo, kiedy wracał do domu wieczorem. – Z początku sądziłem, że to jakaś nierządnica, ale powitał mnie i rozpoznałem go. Domyśliłem się jednak, że albo jest pijany, albo oszalał. Zadawał sobie ostre ciosy sztyletem,
a zarazem zaśmiewał się, zrazu nie zdałem więc sobie sprawy z powagi sytuacji. Gdy chciałem go powstrzymać, uciekł. Pobiegł do Dolnego Keramejkos, a ja pospieszyłem po pomoc. Znalazłem Ipsilosa, Deolposa i Aglaosa, moich dawnych uczniów... oni także widzieli Euniosa... Na koniec zawiadomiliśmy żołnierzy... ale było już za późno... Kiedy wreszcie przestał być obiektem głównego zainteresowania, Diagoras poszukał wzrokiem Tropiciela. Dojrzał go blisko drzwi, przepychającego się przez tłum. Pobiegł za nim i dopadł go już na ulicy, Herakles jednak nie zwracał uwagi ani na niego, ani na jego słowa. Diagoras musiał pociągnąć go za płaszcz. – Zaczekaj! Dokąd idziesz? Spojrzenie Heraklesa zmroziło go. – Zatrudnij innego Tropiciela Tajemnic, takiego, który potrafi słuchać kłamstw, Diagorasie z Medontu – powiedział z lodowatą wściekłością. – Uznaję, że moje honorarium to połowa sumy, jaką mi dotychczas wypłaciłeś; moja służąca przyniesie ci resztę, kiedy sobie będziesz życzył. Miłego dnia... – Błagam – jęknął Diagoras. – Zaczekaj! Ja... Zimne i bezlitosne spojrzenie Heraklesa sprawiło, że tchórz go obleciał. Diagoras nigdy nie widział Tropiciela tak strasznie urażonego. – Obrażają mnie nie tyle twoje oszustwa, co twoje głupie przekonanie, że zdołałbyś m n i e o s z u k a ć ... Ta ostatnia rzecz, Diagorasie, jest po prostu niewybaczalna! – Nie chciałem cię oszukać! – W takim razie moje gratulacje dla mistrza Platona za wyuczenie cię trudnej sztuki kłamania mimo woli. – Wciąż jeszcze pracujesz d l a m n i e ! – zirytował się Diagoras. – Znów zapominasz, że tu chodzi o m o j ą pracę? – Heraklesie... – Diagoras uznał, że lepiej zniżyć głos, domyślał się bowiem obecności zbyt wielu świadków ich kłótni, lgnących do nich niczym fruwające dookoła śmieci – Heraklesie, nie opuszczaj mnie teraz... Po tym, co się stało, nie mogę ufać nikomu oprócz ciebie! – Potwierdź raz jeszcze, że widziałeś, jak ten efeb przebrany za dziewuchę tnie sobie ciało na kawałki na twoich oczach, a przysięgam na peplos Pallas Ateny, że nigdy więcej o mnie nie usłyszysz! – Proszę, nie odchodź... Poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca na rozmowę... – Dziwny sposób pomagania uczniom, mentorze – zżymał się Herakles. – Myślisz, że przykrywając prawdę kupą gnoju, pomożesz ją odkryć? – Nie usiłuję pomagać moim uczniom poza Akademią! – okrąglutka głowa Diagorasa była cała czerwona. Oddychał ciężko, a oczy miał wilgotne. Udało mu się coś bardzo dziwnego: krzyczał bezgłośnie, kalał głos, aż dobył z siebie skowyt do wewnątrz, jak gdyby chciał powiadomić Heraklesa (ale tylko jego), że krzyczy. I tym samym skalanym głosem
dodał: – Akademia musi pozostać z dala od tego wszystkiego! Przysięgnij mi to! – Nie mam zwyczaju składać przysiąg tym, co z taką łatwością wygłaszają kłamstwa! – Zabiłbym! – wykrzyknął Diagoras na najwyższym tonie swego skierowanego do wewnątrz krzyku, owego stentorowego szeptu. – Słyszysz, Heraklesie? Zabiłbym, gdyby to miało pomóc Akademii! Gdyby Herakles nie był tak obrażony, ubawiłoby go zapewne to stwierdzenie; pomyślał, że Diagoras odkrył sposób na ogłuszenie rozmówcy spazmatycznym szeptem. Jego zduszone piski przypominały dziecko, które w obawie, że kolega odbierze mu wspaniałą zabawkę (przy słowie „Akademia” głos nikł prawie zupełnie i Herakles mógł jedynie domyślać się go z ruchów warg), stara się temu za wszelką cenę zapobiec, ale czyni to w trakcie lekcji i tak, by nauczyciel niczego nie spostrzegł. – Zabiłbym! – powtórzył Diagoras. – Cóż więc dla mnie znaczy kłamstwo w porównaniu ze szkodzeniem Akademii?! Gorsze musi ustąpić miejsca lepszemu. To, co mniej warte, trzeba poświęcić na rzecz tego, co warte więcej! – Więc poświęć się, Diagorasie, i powiedz mi prawdę – z całym spokojem i niemałą ironią wpadł mu w słowo Herakles. – Zapewniam cię bowiem, że w moich oczach nigdy nie byłeś mniej wart niż teraz. Przechadzali się po Stoa Pojkile. Była to pora sprzątania i niewolnicy tańczyli z trzcinowymi miotłami, zamiatając śmieci nagromadzone od poprzedniego dnia. Ten pospolity, nasilony hałas, przypominający starczą gadaninę, zdawał się (Herakles sam nie wiedział dobrze czemu) swoistą kpiną z namiętnej i wzniosłej postawy Diagorasa, który wciąż nie potrafił zbagatelizować sprawy i traktował ją w owej chwili, bardziej niż kiedykolwiek, z całą powagą i poszanowaniem na miarę zaistniałej sytuacji: był to język mówcy w Zgromadzeniu, który w przerwach głęboko wzdychał. – Ja w istocie... nie spotkałem już Euniosa od wczorajszego wieczoru, kiedy widzieliśmy go obaj w tym przedstawieniu... dzisiaj rano, krótko przed świtem, jeden z moich niewolników zbudził mnie wiadomością, że pomocnicy astinomosa znaleźli ciało na rumowisku w Dolnym Keramejkos. Kiedy opisał mi szczegóły, przeraziłem się... Pierwsze, co pomyślałem, to to, że muszę bronić honoru Akademii... – Lepsze jest zatem ośmieszenie honoru rodziny niż instytucji? – spytał Herakles. – Uważasz, że nie? Jeśli ta instytucja, jak w tym przypadku, jest przygotowana do sprawowania rządów i właściwego kształcenia ludzi, czy jakakolwiek rodzina może być od niej ważniejsza? – A w jaki sposób mogłoby zaszkodzić Akademii ujawnienie informacji, że niewykluczone, iż Eunios został zamordowany? – Jeżeli znajdziesz robaka w fidze – odparł Diagoras, wskazując na owoc, który Herakles niósł właśnie do ust – i nie wiesz, skąd się on tam wziął, to czy jadłbyś dalej spokojnie owoce
z tego samego drzewa? – Może i nie – odpowiedział Herakles. Odniósł wrażenie, że odpowiadanie na pytania uczniów Platona polega przede wszystkim na ich zadawaniu. – Ale gdybyś znalazł robaczywą figę na ziemi – ciągnął Diagoras – pomyślałbyś może, że to figowiec jest winien temu, że owoc jest robaczywy? – Oczywiście, że nie. – I tak właśnie sobie pomyślałem. Moje rozumowanie było następujące: Jeśli Eunios jest sam odpowiedzialny za swoją śmierć, moje zeznanie Akademii w niczym nie zaszkodzi; ludzie nawet ucieszą się, że robaczywa figa została oddzielona od zdrowych. Ale jeżeli ktoś stoi za śmiercią Euniosa, to jak zapobiec chaosowi, panice, podejrzeniom? Powiem ci więcej: pomyśl o możliwości, że któremuś z naszych oszczerców (a takich mamy wielu) przyszłoby na myśl skojarzyć to zdarzenie ze śmiercią Tramacha... Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby rozeszła się wieść, że ktoś zabija naszych uczniów? – Zapominasz o pewnym drobiazgu – rzekł z uśmiechem Herakles. – Swoją decyzją powodujesz, że za śmierć Euniosa nikt nie poniesie kary... – Nie! – wykrzyknął Diagoras, triumfując po raz pierwszy. – Tu się mylisz. Chciałem powiedzieć całą prawdę t o b i e . W ten sposób w tajemnicy prowadziłbyś śledztwo nadal, nie narażając honoru Akademii, i w końcu złapałbyś mordercę... – Genialny plan! – podsumował ironicznie Tropiciel. – Powiedz mi, Diagorasie, czy to znaczy, że włożyłeś mu także sztylet w garść? Filozof zmieszał się, ale szybko przybrał znowu swoją wyniosłą, dumną postawę. – Nie, na Zeusa, nigdy by mi nie przeszło przez myśl dotykać trupa! Kiedy niewolnik zaprowadził mnie na miejsce, byli tam już ludzie astinomosa i on sam. Opowiedziałem im wersję, jaką wymyśliłem po drodze, i wymieniłem nazwiska dawnych uczniów, którzy w razie czego z pewnością potwierdziliby wszystko, co powiedziałem. Tak po prawdzie, to ujrzawszy sztylet w dłoni Euniosa i poczuwszy silną woń wina, pomyślałem, że moja teoria jest możliwa do przyjęcia. Właściwie dlaczego nie mogło tak być, Heraklesie? Astinomos po oględzinach zwłok powiedział mi, że wszystkie rany znajdują się w zasięgu prawej ręki. Na przykład nie ma ran na plecach. Naprawdę wygląda na to, że to on sam... Diagoras zamilkł na widok błysku urazy w lodowatym spojrzeniu Tropiciela. – Proszę cię, Diagorasie, nie obrażaj mojej inteligencji, przytaczając opinię nędznego śmieciarza, jakim jest astinomos... Ja jestem Tropicielem Tajemnic. – A dlaczego sądzisz, że Eunios został zamordowany? Śmierdział winem, był w kobiecym przebraniu, w prawej ręce trzymał sztylet i naprawdę mógł sam zadać sobie wszystkie rany... Znam wiele potwornych przypadków spowodowanych nadużyciem czystego wina przez młodzież. Tego samego ranka przypomniałem sobie efeba z mojego demu, który upił się po raz pierwszy w życiu podczas Lenajów i tak wyrżnął głową o mur, że się zabił. Pomyślałem zatem...
– Wymyślasz różne dziwne historie, jak zawsze – przerwał mu Herakles ze spokojem – tymczasem ja ograniczyłem się do oględzin ciała: na tym polega cała różnica między filozofem a Tropicielem Tajemnic. – I co zobaczyłeś? – Ubranie. Peplos, który Eunios miał na sobie, porozdzierany ciosami sztyletu. – I co z tego? – To, że dziury nie miały nic wspólnego z ranami, jakie były na ciele p o d p e p l o s e m . Nawet dziecko by to zauważyło... No, może dziecko nie, ale ja tak. Wystarczyły mi krótkie oględziny, by móc stwierdzić, że pod prostym rozdarciem materiału na ciele znajduje się wielka okrągła rana, a rozdarcie spowodowane głębokim ciosem odpowiada na ciele ranie płytkiej, takiej jak zacięcie. To jasne, że k t o ś p r z e b r a ł Euniosa za kobietę po zadaniu mu ciosów sztyletem... nie zapomniawszy o poplamieniu ubrania krwią i pocięciu go. – Niewiarygodne – przyznał Diagoras ze szczerym podziwem. – Wystarczy umieć dostrzegać szczegóły – odparł obojętnym tonem Tropiciel. – Na domiar wszystkiego nasz morderca popełnił jeszcze jeden błąd: wokół zwłok nie było krwi. Gdyby Eunios sam zadał sobie te potworne ciosy, pobliskie gruzy i śmieci spływałyby krwią. Ale krwi ani śladu: śmieci były czyste, choć brzmi to głupio. Oznacza to, że Euniosowi nie zadano ciosów w tym miejscu. Zabito go gdzie indziej, a następnie przeniesiono na rumowisko w Dolnym Keramejkos. – Ależ, na Zeusa... – I być może ten ostatni błąd jest najistotniejszy – Herakles przymknął oczy i w zamyśleniu gładził szpakowatą brodę. – W każdym razie – rzekł po chwili – nadal nie rozumiem, czemu przebrano Euniosa za kobietę i włożono mu w garść to... Wyjął spod płaszcza jakiś przedmiot. Obaj przyglądali mu się w milczeniu. – Dlaczego sądzisz, że ktoś mu to włożył? – zapytał Diagoras. – Eunios mógł to podnieść, zanim... Herakles ze zniecierpliwieniem pokręcił przecząco głową. – Zwłoki Euniosa już nie krwawiły, ciało było sztywne – wyjaśniał. – Gdyby Eunios trzymał to w ręku, kiedy konał, zaciśnięte palce nie pozwoliłyby mi wyjąć tego z taką łatwością, z jaką to uczyniłem. Nie: k t o ś p r z e b r a ł Euniosa za kobietę i włożył mu to w rękę. – Ale na święte bogi, z jakiego powodu? – Nie wiem. I to mi nie daje spokoju. To część tekstu, której jeszcze nie przetłumaczyłem, Diagorasie. Chociaż mogę cię skromnie zapewnić, że nie najgorszy ze mnie tłumacz – to mówiąc, Herakles odwrócił się znienacka i zaczął schodzić po stopniach stoa. – Ale koniec tego gadania! Nie traćmy czasu! Mamy przed sobą kolejną pracę Heraklesa! – Dokąd idziemy? Diagoras musiał przyspieszyć kroku, by dogonić Heraklesa, który wykrzyknął:
– Poznać bardzo niebezpiecznego człowieka, który może zechce nam pomóc... Idziemy do warsztatu Menechmosa! I oddalając się, znowu ukrył pod płaszczem zwiędłą białą lilię.* * Mógłbym ci pomóc, Heraklesie, ale jak mam ci powiedzieć wszystko, co wiem? Skąd masz wiedzieć, przy całej swojej mądrości, że to trop n i e d l a c i e b i e , tylko dla mnie, dla c z y t e l n i k a dzieła eidetycznego, w którym t y niczym
innym,
tylko
s a m , bohater książki, n i e
jesteś
t r o p e m ? Twoja obecność, teraz to już wiem, także jest
e i d e t y c z n a . Jesteś tu, bo autor postanowił cię tu umieścić, tak jak lilia, którą tajemniczy morderca włożył w dłoń swojej ofiary; czytelnik dzięki temu bliżej poznał ideę prac Heraklesa, jedną z wielu nici przewodnich książki. Tak więc prace Heraklesa, „dziewczyna z lilią” (błagająca o „pomoc” i ostrzegająca przed „niebezpieczeństwem”) i „Tłumacz” – wymienione w ostatnich akapitach – tworzą, jak dotychczas, trzy główne wyobrażenia eidetyczne. Co to może znaczyć? (Przypis Tłumacza).
W ciemnościach jakiś głos zapytał: – Jest tu kto?* * Przerywam tłumaczenie, ale n a d a l p i s z ę: w ten sposób, bez względu na to, co się zdarzy, pozostawię świadectwo sytuacji, w jakiej się znalazłem. Krótko mówiąc: ktoś wszedł do mego domu. Przedstawię tu wcześniejsze wydarzenia (piszę bardzo szybko, nieskładnie). Jest noc i zabierałem się do tłumaczenia ostatniego fragmentu tego rozdziału, kiedy usłyszałem jakiś cichy, dziwny hałas w pustym domu. Nie przejąłem się zbytnio i zacząłem tłumaczyć; napisałem dwa zdania i usłyszałem jakieś odgłosy dobiegające w regularnych odstępach, jakby k r o k i . W pierwszym odruchu zamierzałem zajrzeć do sieni i do kuchni, bo hałas stamtąd dochodził, ale później pomyślałem, że powinienem zanotować, co się dzieje, bo... Znowu ten hałas! Właśnie wszystko dokładnie sprawdziłem: nie ma nikogo, nie zauważyłem również nic szczególnego. Nie wydaje mi się, by ktoś próbował mnie okraść. Drzwi wejściowe nie zostały wyważone. Wprawdzie drzwi kuchenne, wychodzące na zewnętrzny dziedziniec, były otwarte, ale może sam ich nie zamknąłem, nie pamiętam. Widziałem w ciemności dobrze mi znane kształty wszystkich mebli (nie chciałem dawać memu gościowi sposobności, by zorientował się, gdzie jestem, i obywałem się bez światła). Poszedłem do sieni i do kuchni, do biblioteki i do sypialni. Za każdym razem pytałem: – Jest tu kto? Potem, już spokojniejszy, pozapalałem gdzieniegdzie światło i mogłem potwierdzić to, co tu powiedziałem: wszystko wyglądało na fałszywy alarm. Teraz, gdy siedzę znów przy biurku, moje serce powoli się uspokaja. Przypadek, pomyślałem. Ale... wczoraj w nocy ktoś mnie śledził zza drzew w ogrodzie, a dziś... Złodziej? Nie sądzę, choć wszystko jest możliwe. Z kolei złodziej zwykle po prostu k r a d n i e , a nie śledzi swoje ofiary. Może przygotowuje mistrzowski skok. Spotka go niespodzianka (uśmiecham się na samą myśl): poza kilkoma dawnymi manuskryptami nie mam w domu nic wartościowego. Pod tym względem podobny jestem chyba do Montala. Pod tym i pod wieloma innymi. Zastanawiam się teraz nad Montalem. W ostatnich dniach poczyniłem więcej spostrzeżeń. Krótko mówiąc, chyba jego zatwardziała samotność nie była tak dziwna; ze mną jest teraz podobnie. Obaj wybraliśmy wieś i obszerne domy, kwadratowe, z wewnętrznym i zewnętrznym dziedzińcem, niczym w dawnych greckich posiadłościach bogaczy z Olintu i
Trecenu. Obaj oddaliśmy się pasji tłumaczenia tekstów, jakimi obdarowała nas Hellada. Nie cieszyliśmy się miłością kobiety (czy też nie cierpieliśmy z tego powodu), nie mieliśmy dzieci, a nasi przyjaciele (na przykład Arystydes w jego przypadku, Helena – przy o c z y w i s t y c h różnicach – w moim) to przede wszystkim koledzy po fachu. Nasuwa się kilka pytań. Co się mogło przytrafić Montalowi w ostatnich latach życia? Arystydes powiedział mi, że miał obsesję na punkcie udowadniania słuszności teorii Platona za pomocą tekstu eidetycznego. Może Jaskinia zawiera dowód, którego poszukiwał, i to przyprawiło go o szaleństwo? Ale dlaczego, będąc ekspertem od ksiąg eidetycznych, nie ostrzega w swojej edycji, że Jaskinia do takowych należy? Chociaż nie znam dokładnie powodów, jestem coraz bardziej pewny, że odpowiedź na te pytania k r y j e s i ę w t e k ś c i e . Powinienem tłumaczyć dalej. Niech mi czytelnik wybaczy ten wtręt. Zaczynam ponownie od zdania: „W ciemnościach jakiś głos zapytał”... (Przypis Tłumacza).
W ciemnościach jakiś głos zapytał: – Jest tu kto? Miejsce było ciemne i pełne kurzu, podłoga usłana gruzem i jakimiś śmieciami, czymś miękkim i czymś, co pod stopami chrzęściło jak kamienie lub wydawało dźwięk rozbitego szkła. Panowała zupełna ciemność i nie wiadomo było, którędy ani dokąd iść. Pomieszczenie mogło być olbrzymie albo bardzo ciasne, może istniało tu jakieś inne wejście oprócz głównych drzwi, a może i nie. – Heraklesie, zaczekaj – szepnął drugi głos – nie widzę cię. Dlatego najlżejszy odgłos brzmiał tu jak gwałtowny wybuch. – Heraklesie! – Jestem tutaj. – Gdzie? – Tutaj. I dlatego odkrycie, że i s t o t n i e k t o ś t a m b y ł , zabrzmiało prawie jak krzyk. – Co się stało, Diagorasie? – Na bogów... Przez chwilę wydawało mi się... To posąg. Herakles podszedł na palcach, wyciągnął rękę i dotknął czegoś: gdyby była to twarz żywej istoty, jego palce zagłębiłyby się od razu w oczach. Wymacał powieki, wyczuł grzbiet nosa, delikatną linię warg, wzniesienie podbródka. Uśmiechając się, rzekł: – To rzeczywiście posąg. Ale powinno ich tu być więcej, to przecież pracownia. – Masz rację – przyznał Diagoras – i nawet już zaczynam je widzieć, oczy już się trochę przyzwyczaiły. Rzeczywiście: pędzel źrenicy jął malować na ciemnym tle białe figury, zarysy postaci, ledwie widoczne rzeźby. Herakles odchrząknął, bo dusił go pył, i poruszył sandałem śmieci zalegające u stóp. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś poruszył skrzynię pełną paciorków. – Gdzież on się może podziewać? – spytał. – Czemu nie zaczekamy na niego w sieni? – pytał z kolei Diagoras, który czuł się nieswojo wśród wynurzających się figur z ciemności. – Chyba niebawem przyjdzie...
– Musi tu być – odparł Herakles – bo skoro by wyszedł, to dlaczego zostawił otwarte drzwi? – Tak tutaj dziwnie... – To po prostu pracownia artysty. Dziwne, że okna są pozamykane. Chodźmy. Ruszyli. Było im już łatwiej; ich spojrzenia zatrzymywały się na bryłach marmuru, na popiersiach spoczywających na wysokich drewnianych półkach, na zarysach kształtów, które jeszcze nie wymknęły się kamieniowi, na prostokątach z zarysem fryzu. Przestrzeń, w której się znajdowali, stawała się widzialna. Była to dość duża pracownia, z wejściem przez sień; w głębi naprzeciw drzwi wejściowych wisiało coś jak ciężkie zasłony lub kotary. Jedną ze ścian pokrywała tkanina przetykana złotymi włókienkami, drobne plamki migotały też na drewnie potężnych, zamkniętych drzwi. Rzeźby bądź kamienne bloki, z których te się poczynały, rozstawione były w równej odległości od siebie po całym pomieszczeniu, wynurzając się spośród wszelkiego artystycznego śmiecia: odpadków, odłamków, otoczaków, piasku, narzędzi, gruzu i strzępów tkanin. Przed kotarami stało dość pokaźne drewniane podwyższenie, na które wchodziło się po drabinkach umieszczonych z dwu stron. Widać było na nim górę białych prześcieradeł obsypaną gruzem. Panował tu chłód i choć to dziwne, czuć było woń kamienia: nieoczekiwanie intensywną, brudną, jak gdyby człowiek wąchał ziemię, wdychając głęboko nawet pikantny, subtelny zapach. – Menechmosie? – zawołał Herakles Pontor. Hałas, który się rozległ, potężny, niepasujący do tych jaskiniowych ciemności, rozdarł ciszę. Ktoś odstawił deskę zastawiającą jedno z szerokich okien – to najbliżej podestu – i pozwolił jej upaść na ziemię. Oślepiający blask południa, ciężki jak klątwa bogów, wdarł się bez przeszkód do środka; kurz zawirował, wzbijając się w obłoki wapiennych drobinek. – Moja pracownia jest nieczynna po południu – dał się słyszeć męski głos. Z całą pewnością za kotarami kryło się jakieś drugie wejście, bo ani Herakles, ani Diagoras nie zauważyli wcześniej mężczyzny. Był chudy, zaniedbany jak po ciężkiej chorobie. W potarganych włosach panoszyła się siwizna, rozkwitając białymi, brudnymi kosmykami; bladość twarzy podkreślała podkrążone oczy. Ani jeden szczegół w jego wyglądzie nie zasługiwał na uwagę artysty: rzadka, źle przystrzyżona broda, niestarannie skrojony płaszcz, podarte sandały. Jego ręce – żylaste i ogorzałe – pokrywał niebywały zbiór śladów różnego pochodzenia; podobnie stopy. Całe jego ciało wyglądało jak zużyte narzędzie. Chrząknął, przygładził – na próżno – włosy i zamrugał przekrwionymi oczami. Odwrócił się tyłem do gości, jakby zupełnie ignorując ich obecność, i podszedł do stołu przy podeście zasłanym rozmaitymi narzędziami, zapewne – trudno to stwierdzić z całą pewnością – z zamiarem wybrania najodpowiedniejszego zestawu do planowanej pracy. Dały się słyszeć metaliczne dźwięki, jakby ktoś zaczął grać na rozstrojonych cymbałach. – Wiemy o tym, zacny Menechmosie – odparł Herakles łagodnie – i nie przyszliśmy
zamawiać posągów. Menechmos odwrócił głowę i raczył obrzucić Heraklesa spojrzeniem. – Czego tu chcesz, Tropicielu Tajemnic? – Pogadać jak kolega z kolegą – odparł Herakles – obaj jesteśmy artystami: ty oddajesz się cyzelowaniu prawdy, ja – jej odkrywaniu. Rzeźbiarz nie przerywał pracy przy stole, niezdarnie pobrzękując narzędziami. – Kto jest z tobą? – zapytał. – Jestem... – z niesłychaną godnością zaczął Diagoras. – To mój przyjaciel – przerwał Herakles. – Zapewniam cię, że jego obecność tutaj nie jest przypadkowa, ale nie traćmy czasu... – Pewnie – zgodził się Menechmos – bo muszę popracować. Mam zamówienie od pewnej arystokratycznej rodziny ze Skambonidai i muszę je wykonać przed upływem miesiąca. I jeszcze wiele innych rzeczy... – znów chwycił go kaszel, urywany i chrypiący jak jego słowa. Zaprzestał raptem poszukiwań na stole i wspiął się po drabince na podwyższenie. Jego ruchy były niedbałe i niezgrabne. Herakles odezwał się z niesłychaną uprzejmością: – Tylko kilka pytań, przyjacielu, a jeśli mi pomożesz, szybciej skończymy. Chcemy wiedzieć, czy coś ci mówią te imiona: Tramach, syn Meragra, Antys, syn Praksynoego, i Eunios, syn Tryzypa. Menechmos, który zajęty był na podeście zwijaniem prześcieradeł okrywających posąg, znieruchomiał. – Dlaczego pytasz? – Ależ, Menechmosie, jeśli będziesz odpowiadał na moje pytania pytaniami, to jak mamy szybko skończyć? Idźmy po kolei: odpowiedz najpierw na moje pytania, a potem ja odpowiem na twoje. – Znam ich. – To się wiąże z twoją pracą? – Znam wielu efebów w mieście... – przerwał, by pociągnąć mocniej za prześcieradło, które gdzieś się zaczepiło. Brakowało mu cierpliwości, jego ruchy były apatyczne, sięgnięcie po jakikolwiek przedmiot zdawało się stanowić dla niego wyzwanie. Ofiarował tkaninie możliwość dwóch krótkich prób, swoiste ostrzeżenie. Potem zacisnął zęby, zaparł się stopami o deski, mocno chrząknął i pociągnął oburącz. Prześcieradło opadło z takim hałasem, jakby na podeście poruszył się cały gruz, wznosząc nietknięte dotąd pokłady kurzu. Rzeźba, w końcu odsłonięta, była nader wymyślna: przedstawiała mężczyznę siedzącego za stołem zarzuconym zwojami papirusów. Niezaczęty postument skręcał się z niecierpliwości w bezkształtnej czystości nietkniętego dłutem marmuru. Co do głowy figury, odwróconej tyłem do Heraklesa i Diagorasa, widać było jedynie jej czubek, wyobrażana figura była bowiem zbyt pochłonięta tym, co robi. – Czy któregoś zatrudniałeś jako modela? – zapytał Herakles.
– Czasami – brzmiała lakoniczna odpowiedź. – Ale nie sądzę, by każdy z twoich modelów był zarazem aktorem w twoich sztukach... Menechmos wrócił do stołu z narzędziami i szykował teraz zestaw dłut różnych rozmiarów. – Daję im wolność wyboru – powiedział, nie patrząc na Heraklesa. – Czasami robią jedno i drugie. – Jak Eunios? Rzeźbiarz gwałtownie odwrócił głowę. Diagoras pomyślał, że chyba lubi maltretować własne mięśnie – tak jak pijany ojciec maltretuje własne dzieci. – Dowiedziałem się właśnie o Euniosie, jeżeli o to ci chodzi – odezwał się Menechmos, nie spuszczając z Heraklesa wzroku. – Nie miałem nic wspólnego z jego atakiem szału. – Nikt nie twierdzi, że jest inaczej – Herakles uniósł obie dłonie, jak gdyby Menechmos mu groził. Kiedy rzeźbiarz na powrót zajął się narzędziami, Tropiciel pytał dalej: – A swoją drogą, wiedziałeś, że Tramach, Eunios i Antys występują w twoich sztukach i n c o g n i t o ? Mentorzy z Akademii zakazali uczniom uczestnictwa w przedstawieniach... Menechmos wzruszył kościstymi ramionami. – Chyba coś takiego słyszałem. Najgłupsza rzecz pod słońcem – to mówiąc, dwoma susami wspiął się po drabince na podwyższenie. – Nikt nie może zakazać uprawiania sztuki! – wykrzyknął, uderzając dłutem impulsywnie, niemal na oślep w jeden z rogów marmurowego stołu. Dźwięk zabrzmiał w powietrzu lekką nutą. Diagoras już otwierał usta, by coś rzec, uznał jednak, że należy lepiej przemyśleć sprawę, i zamknął je. Herakles pytał dalej: – Widać było po nich, że boją się, iż ktoś ich zdemaskuje? Menechmos obrzucił posąg napastliwym spojrzeniem, jak gdyby szukając następnego nieposłusznego rogu, który należy ukarać. – Tak myślę – rzekł po chwili. – Ale ich życie nie interesowało mnie. Dałem im możliwość występowania w chórze, to wszystko. Zgodzili się bez namysłu, a bogowie wiedzą, że podziękowałem im za to: moje tragedie, w odróżnieniu od moich posągów, nie przynoszą mi sławy ani pieniędzy, a jedynie przyjemność, i niełatwo znaleźć ludzi, którzy zechcieliby w nich grać... – Kiedy ich poznałeś? Menechmos nie od razu odpowiedział. – Podczas podróży do Eleusis. Jestem wtajemniczony. – Ale twoja znajomość z nimi nie ograniczała się do wspólnych obrzędów religijnych, prawda? – Herakles zaczął powoli spacerować po pracowni, przystawał przed kolejnymi rzeźbami i uważnie je oglądał, okazując jednak ograniczone zainteresowanie, godne zaiste arystokratycznego mecenasa.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Chcę powiedzieć, Menechmosie, że ich kochałeś. Tropiciel stał przed figurą nieukończonego Hermesa z kaduceuszem, w kapeluszu podróżnym petasos i w sandałach ze skrzydełkami. – Szczególnie, jak widzę, Antysa. Wskazał na twarz boga, którego uśmiech wspaniale wyrażał przebiegłość. – A ta głowa Bachusa, zwieńczona winną latoroślą? A to popiersie Ateny? – chodził od rzeźby do rzeźby, gestykulując niczym sprzedawca, który pragnie podnieść ich wartość. – Powiedziałbym wręcz, że dostrzegam wiele cudownych twarzy Antysa przydzielonych bogom i boginiom ze Świętego Olimpu! – Antysa kocha wielu – Menechmos z furią zabrał się do pracy. – A ty go wywyższasz. Zastanawiam się, jak sobie radziłeś z zazdrością. Wyobrażam sobie, że Tramach i Eunios nie byli szczególnie zachwyceni tą twoją ostentacyjną skłonnością ku ich koledze... Przez chwilę, między jednym a drugim uderzeniem dłuta, zdawało się, że Menechmos ciężko sapie, gdy jednak odwrócił twarz, Herakles i Diagoras zobaczyli, że się uśmiecha. – Na Zeusa, wydaje ci się, że cokolwiek dla nich znaczyłem? – Tak, zważywszy, że przystawali na to, by ci pozować i grać w twoich sztukach, łamiąc tym samym święte zasady wpajane w Akademii. Myślę, że podziwiali cię, Menechmosie, że ze względu na ciebie pozowali ci nago albo w kobiecych strojach, a kiedy praca dobiegała końca, używali swej nagości albo swych obojnaczych szatek dla twojej rozkoszy... ryzykując tym samym, że ktoś to odkryje, a rodziny okryją się hańbą. – Na Atenę! – wykrzyknął Menechmos, nie przestając się uśmiechać. – Uważasz, że naprawdę tyle znaczę jako artysta i jako człowiek, Heraklesie Pontor? – Dla młodych serc, które, podobnie jak twoje nieukończone rzeźby, nie są jeszcze ukształtowane, każda ziemia jest dobra, by w nią zapuścić korzenie, Menechmosie z Charyzjonu – brzmiała odpowiedź. – A już najlepsza ta, w której dość jest gnoju... Menechmos zdawał się go nie słuchać, w owej bowiem chwili był całkowicie pochłonięty rzeźbieniem fałd w szatach mężczyzny. Kling! Kling! Niespodziewanie odezwał się, zabrzmiało to jednak, jakby mówił do marmuru. Jego szorstki, łamiący się głos kalał echem ściany pracowni. – Tak, jestem przewodnikiem dla wielu efebów... Myślisz może, że nasza młodzież nie potrzebuje przewodników, Heraklesie? Czy może... – wydawało się, że narastająca irytacja wzmaga siłę uderzeń. Kling! – ...może świat, który mają odziedziczyć, jest przyjemny? Rozejrzyj się wokół! Choćby nasza ateńska sztuka... Jaka sztuka? Dawniej posągi pełne były mocy. Naśladowaliśmy Egipcjan, którzy zawsze byli o wiele mądrzejsi! – Kling! – A teraz co robimy? Projektujemy jakieś geometryczne formy, postaci po prostu są zgodne z Kanonem! Zatraciliśmy spontaniczność, siłę, piękno... – Kling! Kling! – Mówisz, że pozostawiam moje
rzeźby nieukończone, i to prawda... A domyślasz się czemu? Bo nie potrafię stworzyć rzeczy zgodnej z Kanonem! Herakles usiłował mu przerwać, ale jego słowa ugrzęzły w bagnie krzyków Menechmosa i uderzeń dłuta. – A teatr! Dawniej teatr był orgią, w której uczestniczyli sami bogowie! A w co się przeistoczył za Eurypidesa? W tanią dialektykę, by zadowolić gusta szlachetnych mędrców ateńskich! – Kling! – Teatr jako skłaniająca ku refleksji medytacja, a nie krwawe święto! Sam Eurypides przyznał to na starość – przerwał pracę i z uśmiechem zwrócił się do Heraklesa – po czym radykalnie zmienił zdanie... I jak gdyby ta konkluzja wymagała przerwy, począł znowu walić dłutem, z większą niż poprzednio siłą. – Stary Eurypides porzucił filozofię – ciągnął po chwili – i poświęcił się tworzeniu p r a w d z i w e g o t e a t r u ! – Kling! – Pamiętasz jego ostatnie dzieło? – i z szaloną satysfakcją, jak gdyby słowo to było drogim kamieniem, który właśnie odkrył w rumowisku, wykrzyknął: – Bachantki! – Owszem – dał się słyszeć inny głos – Bachantki! Dzieło szaleńca! – Menechmos odwrócił się do Diagorasa, który w podnieceniu krzyczał tak, jakby milczenie, które dotychczas zachowywał, kosztowało go zbyt wiele wysiłku. – Eurypides na starość stracił talent, jak to się zdarza niejednemu, a jego teatr uległ degradacji w sposób niepojęty! Szlachetne podwaliny jego racjonalnego ducha, poszukującego z zapałem w wieku dojrzałym Prawdy filozoficznej, z upływem czasu zanikły... a jego ostatnie dzieło stało się, podobnie jak u Ajschylosa i Sofoklesa, ohydnym śmietnikiem, gdzie roi się od chorób duszy i leją się strumienie niewinnej krwi! – zaczerwieniony od emocji Diagoras przebijał Menechmosa wzrokiem. Zapadła chwila ciszy, po czym rzeźbiarz łagodnie spytał: – Mogę wiedzieć, kim jest ten kretyn? Herakles gestem powstrzymał towarzysza od gwałtownej odpowiedzi. – Wybacz, zacny Menechmosie, nie przyszliśmy tu, aby rozmawiać o Eurypidesie i jego teatrze. Daj mi skończyć, Diagorasie! – Ten z trudem się hamował. – Pragniemy zapytać cię... Przerwała mu wrzawa ech: to Menechmos począł krzyczeć, ciskając się po podeście. Od czasu do czasu zamierzał się niedużym młotkiem na któregoś z mężczyzn, jakby chciał walnąć go w łeb. – A filozofia! Przypomnijcie sobie Heraklita! „Bez sprzeczności nie ma istnienia”! Tak twierdził filozof Heraklit! Czy może filozofia też się nie zmieniła? Kiedyś to była siła, napęd! A teraz? Czym jest teraz filozofia? Czystym intelektem! Kiedyś... co nas intrygowało? Materia rzeczy! Tales, Anaksymander, Empedokles! Kiedyś zastanawialiśmy się nad materią! A teraz? Nad czym się teraz zastanawiamy? – i deformując groteskowo głos, dodał: – Nad Światem Idei! Idee istnieją, pewnie, ale istnieją gdzie indziej, z dala od nas! Są doskonałe,
czyste, dobrotliwe i użyteczne! – Owszem, są! – krzyknął Diagoras. – Są, tak samo jak ty jesteś niedoskonały, wulgarny, zły i... – Diagorasie, proszę, pozwól mi coś powiedzieć! – krzyknął Herakles. – Nie powinniśmy kochać efebów, nie, skądże! – kpił Menechmos. – Powinniśmy kochać i d e ę efeba! Całować wyobrażenie warg, pieścić definicję uda! I nie twórzmy, na Zeusa, posągów! To wulgarna sztuka naśladowcza... Twórzmy i d e e posągów! To jest owa filozofia, jaką otrzymują w spadku młodzi! Arystofanes dobrze zrobił, umieszczając ją w chmurach! Doprowadzony do ostateczności Diagoras ciężko dyszał. – Jak możesz wypowiadać się z taką pogardą o czymś, o czym nie masz pojęcia, ty... – Diagorasie! – stanowczy ton Heraklesa sprawił, że zapadła cisza. – Nie zdajesz sobie sprawy, że Menechmos próbuje zmienić temat? Daj mi wreszcie porozmawiać! I z zadziwiającym spokojem zwrócił się do rzeźbiarza: – Menechmosie, przyszliśmy zadać ci kilka pytań w sprawie śmierci Tramacha i Euniosa. Powiedział to, niemal przepraszając, jak gdyby chciał się usprawiedliwić, że wyciąga sprawy tak trywialne przed kimś, przed kim czuje ogromny respekt. Po krótkim milczeniu Menechmos splunął na podest, wytarł nos i odpowiedział: – Tramacha zabiły wilki, gdy polował. Co do Euniosa, podobno się upił i paznokcie Dionizosa wpiły mu się w mózg, zmuszając go, by przebił się kilkakroć sztyletem... Co ja mam z tym wspólnego? Herakles odpowiedział natychmiast: – To, że obaj, wspólnie z Antysem, odwiedzali twój warsztat nocami i brali udział w twoich szczególnego rodzaju rozrywkach. To, że obaj cię podziwiali i podzielali twoje miłosne upodobania, lecz ty faworyzowałeś tylko jednego. To, że prawdopodobnie dochodziło między nimi do kłótni, może do gróźb, bo rozrywki, jakie organizowałeś z tymi chłopcami, nie cieszyły się najlepszą opinią i żaden z nich nie chciał, by to wyszło na jaw. To, że Tramach nie poszedł na polowanie, ale w tym czasie, kiedy opuszczał Ateny, twoja pracownia była zamknięta i nikt ciebie nigdzie nie widział... Diagoras podniósł brwi i wpatrywał się w Heraklesa, bo ta ostatnia wiadomość była dlań nowością. Tropiciel ciągnął dalej, jak gdyby recytował obrzędowe wersety: – To, że Tramach rzeczywiście został zabity, a może pobity do nieprzytomności i porzucony na pastwę wilków... I to, że wczoraj wieczorem Eunios i Antys przyszli tutaj po przedstawieniu. To, że twoja pracownia to dom najbliższy miejsca, gdzie o świcie znaleziono zwłoki Euniosa. I to, iż wiem na pewno, że jego także zabito, że morderca dokonał zbrodni gdzie indziej, a potem przeniósł ciało tutaj. I że logicznie myśląc, można przypuszczać, że oba te miejsca nie mogą być od siebie zbytnio oddalone, bo nikomu nie wpadłoby do głowy iść przez całe Ateny z trupem na grzbiecie – przerwał na chwilę i otworzył ramiona w geście nieomal przyjacielskim: – Tak więc widzisz, zacny Menechmosie, masz z tym dostatecznie
wiele wspólnego. Wyraz twarzy Menechmosa był nieprzenikniony. Gdyby nie ponure, mroczne spojrzenie, można by sądzić, że się uśmiecha. Nic nie mówiąc, zwrócił się powoli w stronę bryły marmuru, stając tyłem do Heraklesa, i jął znowu uderzać weń miarowo. Dopiero po chwili parsknął zdławionym śmiechem: – Cóż za wspaniałe rozumowanie! Cóż za cudowny, wybitny wywód! Ja jestem winny sylogizmowi! Lepiej: z uwagi na odległość, jaka dzieli mój dom od działki garncarzy! – nie przerywając pracy, odwrócił powoli głowę i znów zaczął się śmiać, jak gdyby to posąg bądź jego własna praca były powodem jego rozbawienia. – W taki oto sposób my, Ateńczycy, tworzymy obecnie prawdy: mówimy o odległościach, w podnieceniu dokonujemy obliczeń, oceniamy czyny! – Menechmosie... – upomniał go łagodnie Herakles, ale niezrażony artysta ciągnął dalej: – W przyszłości będzie się zapewne mówić, że Menechmos został uznany za winnego z powodu odległości! Dzisiaj wszystko ujęte jest w Kanon, nieprawdaż? Sprawiedliwość jest już tylko kwestią odległości... – Menechmosie – uparcie nalegał Herakles, nie zmieniając tonu. – Skąd wiedziałeś, że ciało Euniosa znaleziono na działce garncarzy? Nie ja ci to powiedziałem. Diagorasa zaskoczyła gwałtowna reakcja rzeźbiarza. Odwrócił się do Heraklesa z szeroko otwartymi oczami, jakby ten ostatni był tęgą Galateą, która nagle ożyła. Przez chwilę nie mógł z siebie dobyć słowa. Wreszcie udało mu się wykrzyknąć: – Zwariowałeś!? Wszyscy o tym mówią! Co chcesz insynuować?! Herakles, mówiąc nadal tym swoim pokornym, przepraszającym tonem, odpowiedział: – Nic, nie martw się. To część mojego wywodu tycząca odległości. I jakby o czymś zapomniał, podrapał się w stożkowatą głowę. – Jest natomiast coś, czego do końca nie rozumiem, zacny Menechmosie – mówił dalej. – Dlaczego skupiłeś się wyłącznie na moich rozważaniach na temat odległości, a pominąłeś to, co mówiłem o możliwości, że ktoś zabił Euniosa... a to przecież, na Zeusa, hipoteza o wiele śmielsza; o tym na pewno nikt nie mówi, za to ty przyjąłeś ją bez zastrzeżeń. Zacząłeś od krytyki moich argumentów dotyczących odległości, a nie zapytałeś mnie: „Heraklesie, skąd u ciebie ta pewność, że Eunios został zabity?”. Doprawdy, Menechmosie, nie rozumiem. Diagoras nie miał dla Menechmosa krztyny współczucia, chociaż widział, że bezlitosne konkluzje Tropiciela pogrążają go coraz bardziej w bagnie chaosu, tak że wpada on w pułapki własnych, gwałtownych słów, że jest jak ofiara owych jezior zgnilizny, które – wedle świadectw różnych podróżników, z którymi miał okazję rozmawiać – pochłaniają szybciej tych, którzy próbując się ratować, wymachują rękami bądź walczą całym ciałem. Korzystając z głębokiej ciszy, jaka teraz zapadła, chciał dodać jakiś żartobliwy komentarz i w ten sposób mocniej podkreślić zwycięstwo nad tą bestią. Z cynicznym uśmiechem powiedział więc: – Pracujesz nad piękną rzeźbą, Menechmosie. Kogo wyobraża?
Przez chwilę sądził, że nie otrzyma odpowiedzi, zobaczył jednak, że Menechmos uśmiecha się, a to wystarczyło, by ogarnął go niepokój. – Nosi nazwę: „Tłumacz”. Człowiek ten usiłuje rozwiązać tajemnice tekstu napisanego w innym języku, nie zauważając, że słowa prowadzą jedynie do nowych słów, a myśli do nowych myśli, Prawda natomiast pozostaje niedościgniona. Czyż nie jest to właściwy obraz tego, co wszyscy czynimy? Nie zrozumiał Diagoras zbyt dobrze tego, co starał się wyjaśnić rzeźbiarz, że jednak nie chciał pozostać dłużny, pozwolił sobie na komentarz. – To przedziwna figura. Co ma na sobie? Ubranie nie wygląda mi na greckie... Menechmos nic na to nie odpowiedział. Przyglądał się tylko z uśmiechem własnemu dziełu. – Mogę się przyjrzeć z bliska? – Tak – zezwolił łaskawie Menechmos. Filozof podszedł do podwyższenia i wspiął się na nie po jednej z drabinek. Jego kroki zadudniły na brudnym drewnie platformy. Podszedł do rzeźby i zaczął ją oglądać z profilu. Człowiek z marmuru, pochylony nad stołem, trzymał kciukiem i palcem wskazującym cienkie pióro; oblegały go roje papirusu. Co to za strój, zastanawiał się Diagoras. Coś w rodzaju dopasowanego płaszcza... Bez wątpienia strój cudzoziemski. Przypatrzył się uważnie pochylonemu karkowi, wypukłościom pierwszych kręgów, doskonale oddanym – co musiał przyznać – gęstym puklom włosów okalających z obu stron głowę, uszom o niebywale grubych małżowinach... Nie mógł tylko przyjrzeć się twarzy, bo głowa posągu była zanadto pochylona. Diagoras pochylił się więc nieco i wtedy mógł dostrzec wyraźne ubytki włosów na skroniach, placki przedwczesnej łysiny. Jednocześnie nie mógł sobie odmówić podziwu dla żylastych i szczupłych dłoni; prawa trzymała obsadkę pióra, lewa pomagała rozwijać pergamin; środkowy palec zdobił gruby sygnet z wyrytym znakiem koła. Rozpostarty zwój papirusu spoczywał w zasięgu tej samej ręki; miał to być bez wątpienia oryginał dzieła. Człowiek zapisywał swój przekład na pergaminie. Widać było nawet zarysy liter wyryte z wyjątkowym talentem. Zaintrygowany Diagoras przechylił się ponad ramieniem figury i odczytał słowa, które, jak się można domyślać, zostały właśnie „przetłumaczone”. Nie wiedział, co mogą one znaczyć. Brzmiały: Nie wiedział, co mogą one znaczyć. Brzmiały Ale nadal nie mógł dojrzeć twarzy posągu. Przechylił więc jeszcze mocniej głowę i przyj.* * Nie mogę dalej tłumaczyć. Ręce mi się trzęsą. Wracam do pracy po dwóch dniach udręki. Jeszcze nie wiem, czy posunę się dalej, czy nie, może zabraknie mi odwagi. Ale zdołałem przynajmniej wrócić do własnego biurka, usiąść i
przejrzeć papiery. Wczoraj rano, kiedy rozmawiałem z Heleną, nie wyobrażałem sobie, że będę w stanie robić cokolwiek. Przy Helenie poniosło mnie, przyznaję. Poprzedniego dnia poprosiłem ją, by przyszła do mnie, nie czułem się bowiem na siłach być w domu sam w nocy. I choć nie chciałem jej w owej chwili wyjaśniać, co się kryje za moją prośbą, musiała chyba coś wyczytać w moich słowach, bo zgodziła się natychmiast. Byłem miły, uprzejmy i nieśmiały. Zachowywałem się tak nawet wówczas, gdy się kochaliśmy. Kochałem się z nią z utajonym pragnieniem, by to ona kochała się ze mną. Wyczuwałem jej ciało, wdychałem cierpką woń rozkoszy i słuchałem jej narastających jęków, ale nic mi to nie pomagało. Starałem się – myślę, że starałem się – znaleźć w n i e j to, co ona znajduje we m n i e . Chciałem – pragnąłem z całej siły – by jej ręce mnie odkrywały, eksplorowały, n i s z c z y ł y mój opór, k s z t a ł t o w a ł y mnie w ciemności... choć może nie, nie kształtowały. Chciałem poczuć się jak zwyczajny materiał, solidny kawał czegoś, co już tu jest, co wypełnia przestrzeń, a nie jak sylwetka, kształt ze znakami tożsamości. Nie chciałem, żeby mówiła, nie chciałem słyszeć żadnych słów – a zwłaszcza własnego imienia – żadnych pustych wyrażeń, odnoszących się do mnie. Teraz po części rozumiem, co mi się przytrafiło: może to wpływ wyczerpania tłumaczeniem, tego potwornego uczucia p o r o w a t o ś c i , jakby moje własne istnienie objawiło mi się nagle jako coś o wiele bardziej kruchego niż tekst, który tłumaczę, i coś, co oddaje moje myśli u d o ł u tych kartek. Pomyślałem zatem, że muszę koniecznie wzmocnić te przypisy, w jakiś sposób zrównoważyć ten ciężar Atlasa tekstu n a d o l e s t r o n y . Gdybym umiał pisać, pomyślałem, nie po raz pierwszy, ale z większym niż kiedykolwiek żalem, gdybym umiał stworzyć coś własnego... Moja noc z Heleną – jej ciało, jej twarde piersi, jej delikatne mięśnie, jej młodość – nie na wiele się zdała: może tylko pomogła mi rozpoznać się (pilnie potrzebowałem jej ciała jako czegoś w rodzaju lustra, w którym mógłbym się ujrzeć, n i e p a t r z ą c n a s i e b i e ), ale to nasze krótkie spotkanie, ten mój anagnoryzm wobec siebie samego, pomogły mi jedynie zapaść w sen, a tym samym zniknąć na nowo. Następnego dnia, gdy tylko światło brzasku wyjrzało zza wzgórz, a ja stałem nagi przy oknie własnej sypialni, widząc skotłowane prześcieradła na łóżku i słysząc zaspany głos mojej nagiej koleżanki, postanowiłem powiedzieć jej wszystko. Mówiłem spokojnie, nie odrywając wzroku od coraz jaśniejszej linii horyzontu. – J e s t e m w t e k ś c i e , Heleno. Nie wiem jak i dlaczego, ale jestem. Autor opisuje mnie jako rzeźbę stworzoną przez jednego z bohaterów, rzeźbę, której dał nazwę „Tłumacz”, a która przedstawia człowieka siedzącego przy stole i tłumaczącego dokładnie to samo co ja. Wszystko się zgadza: głębokie zakola na skroniach, placki postępującej łysiny, delikatne uszy z wydatną małżowiną, szczupłe żylaste ręce... to ja. Nie miałem odwagi tłumaczyć dalej: nie mógłbym znieść dalszego opisu własnej twarzy... Helena zaprotestowała. Usiadła na łóżku, zadała mi wiele pytań, obraziła się. Ja, wciąż nagi, wyszedłem z sypialni i przyniosłem z salonu papiery z moim przerwanym przekładem. Podałem jej. Było śmiesznie: oboje nadzy, jedno siedzi, drugie stoi, ale znowu jesteśmy kolegami po fachu. Marszczy profesorskie brwi, jej piersi, różowawe i drżące, wznoszą się z każdym oddechem; stoję w milczeniu przy oknie z członkiem absurdalnie zmarszczonym od zimna i niepokoju. – To śmieszne... – odezwała się w końcu, skończywszy lekturę – to niebywale śmieszne... Zaprotestowałem znowu. Obrugała mnie. Stwierdziła, że mam obsesję, że opis jest powierzchowny, że może dotyczyć kogokolwiek.
– A co do znaku, jaki widnieje na sygnecie w tej rzeźbie, to mowa o kole, nie o łabędziu, który ty masz na swoim! To był najstraszniejszy szczegół. Sama zresztą szybko zdała sobie z tego sprawę. – Po grecku „koło” to kúklos, a „łabędź” – kúknos, wiesz przecież – odparłem spokojnie. – Różnią się tylko jedną literą. Jeżeli to l, ta lambda, to n, ny, wówczas nie ma żadnej wątpliwości: to ja we własnej osobie – spojrzałem na sygnet z rysunkiem łabędzia na środkowym palcu lewej ręki, którego nigdy nie zdejmę, prezent od ojca. – Ale w tekście mowa o kúklos, a nie... – Montalo ostrzega w jednym z przypisów, że ten wyraz trudno odczytać. On uważa, że to kúklos, zaznacza jednak, że czwarta litera jest wątpliwa. Rozumiesz, Heleno? Czwarta litera – ton mojego głosu był zwyczajny, niemal obojętny. – Od zwyczajnej opinii filologicznej Montala co do odczytu jednej litery zależy, czy uznam, że wariuję, czy... – Ale to absurd! – rozzłościła się Helena. – Niby co robisz... w tym tekście? – spytała, uderzywszy ręką w papiery. – Tę rzecz napisano tysiące lat temu! Jakim cudem?... – odrzuciła prześcieradła zakrywające jej długie nogi. Poprawiła rudawe włosy. Ruszyła, naga i bosa, ku drzwiom. – Chodź, chcę przeczytać oryginał – powiedziała zmienionym głosem. Mówiła teraz stanowczo i zdecydowanie. Przerażony błagałem, by tego nie czyniła. – Przeczytamy razem tekst Montala – przerwała, stając w drzwiach. – Wszystko mi jedno, czy potem będziesz tłumaczyć dalej, czy nie. Chcę ci to szaleństwo wybić z głowy. Poszliśmy do salonu, oboje nadzy i bosi. Pamiętam, że idąc za nią, pomyślałem sobie coś absurdalnego, iż chcemy się upewnić, że nasze ciała są materialne, że oboje jesteśmy istotami ludzkimi z krwi i kości, a nie bohaterami literackimi czy czytelnikami... Dowiemy się. Chcemy się dowiedzieć. W salonie było zimno, ale chwilowo mało nas to obchodziło. Helena pierwsza dotarła do biurka i pochyliła się nad papierami. Ja bałem się do nich zbliżyć. Stałem za nią, patrząc na łuk jej lśniących pleców, na delikatne linie jej kręgów, na miękkie sklepienie pośladków. Milczeliśmy. Czyta moją twarz, pomyślałem wtedy, pamiętam dobrze. Usłyszałem jej jęk. Zamknąłem oczy. – Och! – powiedziała. Poczułem, że podchodzi i obejmuje mnie. Jej czułość mnie przerażała. – Och – powtarzała tylko – och. Nie chciałem pytać. Nie chciałem nic wiedzieć. Przytuliłem się do jej ciepłego ciała z całą mocą. I wtedy usłyszałem jej śmiech, jej delikatny, coraz śmielszy śmiech, rodzący się w brzuchu niczym radosna obecność innego życia. – Och... och... och... – powtarzała, śmiejąc się bez przerwy. Później, dużo później, przeczytałem to, co przeczytała ona, i zrozumiałem, czemu się śmiała. Postanowiłem jednak tłumaczyć dalej. Rozpoczynam tekst od zdania: „Ale nadal nie mógł dojrzeć twarzy posągu”. (Przypis Tłumacza).
Ale nadal nie mógł dojrzeć twarzy posągu. Przechylił więc jeszcze mocniej głowę i przyjrzał się jej. Ujrzał rysy.* * Luka w tekście. Montalo stwierdza, że pięć kolejnych linijek jest nieczytelnych. (Przypis Tłumacza).
– Niezwykle przebiegły człowiek – odezwał się Herakles po wyjściu z pracowni. – Nie
kończy zdań, podobnie jak rzeźb. Zachowuje się odpychająco, żebyśmy się wynieśli, ale jestem pewny, że w towarzystwie własnych uczniów jest czarujący. – Myślisz, że to on...? – zapytał Diagoras. – Zaczekajmy. Prawda może znajdować się daleko, ale ma nieskończoną cierpliwość i wytrzyma do naszego przybycia. Na razie chciałbym znaleźć możliwość, by ponownie porozmawiać z Antysem... – Jeśli się nie mylę, zastaniemy go w Akademii. Dziś wieczór odbywa się kolacja na cześć gościa Platona, a Antys ma być jednym z podczaszych. – Świetnie – uśmiechnął się Herakles Pontor – uważam więc, Diagorasie, że nadeszła godzina poznania twojej Akademii* . * Dokonałem właśnie zdumiewającego odkrycia! Jeśli się nie mylę – a nie sądzę, bym się mylił – przedziwne zagadki związane z tą książką zaczynają nabierać sensu... choć, oczywiście, sensu równie dziwacznego, a jeśli chodzi o mnie, to o wiele bardziej niepokojącego. Odkrycia dokonałem – jak to zwykle bywa – całkiem przypadkowo: tej samej nocy, przeglądając ostatnią część rozdziału szóstego w edycji Montala (którego jeszcze nie skończyłem tłumaczyć), zauważyłem, że brzegi kartek sklejają się irytująco często (zdarzało się to już wcześniej, ale po prostu nie zwracałem na to uwagi). Obejrzałem je dokładnie: wyglądały normalnie, ale płynna mieszanina, która je łączyła, była jeszcze ś w i e ż a . Zmarszczyłem brwi, bardzo zaniepokojony. Przejrzałem strona po stronie rozdział szósty i upewniłem się, że te ostatnie kartki zostały niedawno w k l e j o n e do książki. W moim mózgu rozpętała się istna burza hipotez. Wróciłem do tekstu i stwierdziłem bez żadnej wątpliwości, że te „nowe” kawałki dotyczą owego d o k ł a d n e g o o p i s u r z e ź b y Menechmosa. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Co to całe szaleństwo oznacza? Przestałem o tym myśleć i dokończyłem przekładu rozdziału. Wtedy nagle, spojrzawszy w okno (panowała noc) i zatrzymawszy wzrok na szpalerze jabłoni, który odgradza mój ogród, przypomniałem sobie człowieka, który, jak mi się zdawało, obserwował mnie, ale uciekł, kiedy go zauważyłem... i podejrzenie, jakie mi przyszło do głowy następnej nocy, że ktoś w s z e d ł do mego domu. Zerwałem się na nogi. Czoło miałem wilgotne, a w skroniach waliło mi jak młotem coraz to szybciej i szybciej. Wnioski wydają mi się oczywiste: k t o ś p o z a m i e n i a ł , biurku,
kartki
z
tekstu
Montala
na
inne,
na
moim
własnym
i d e n t y c z n e , i zrobił to
n i e d a w n o . Chodzi może o kogoś, kto mnie zna, przynajmniej jeśli chodzi o mój wygląd fizyczny, i kto dlatego właśnie mógł dodać te zdumiewające szczegóły do opisu rzeźby? No dobrze, ale kto mógłby wyrwać kartki z oryginalnego tekstu i włożyć w ich miejsce własny tekst w jednym tylko celu: dręczenia tłumacza? Jakkolwiek by było, oczywiście od dzisiaj nie będę już mógł spać spokojnie. Ani też spokojnie pracować, więc jak się dowiem, c z y j e j e s t t o d z i e ł o , które tłumaczę? Co gorsza, nie wiem, czy zdołam posuwać się od zdania do zdania, nie przerywając pracy na samą myśl, że być może któreś z nich – albo wszystkie razem – stanowią bezpośrednie przesłanie od tajemniczego nieznajomego skierowane d o m n i e . Teraz, kiedy zasiano we mnie wątpliwości, jak mogę być pewny, że inne fragmenty, we wcześniejszych rozdziałach, nie mają nic wspólnego z e m n ą? Fantazja w literaturze jest czymś tak dwuznacznym, że nie trzeba nawet łamać reguł gry: samo
p o d e j r z e n i e , że ktoś mógł je złamać wcześniej, zmienia wszystko, wywraca wszystko do góry nogami. Bądźmy szczerzy, czytelniku: nie ogarnia cię czasami oszałamiające uczucie, że jakiś tekst – na przykład właśnie ten, który czytasz – j e s t s k i e r o w a n y d o c i e b i e o s o b i ś c i e ? A kiedy to uczucie cię opanuje, czy nie kręcisz z niedowierzaniem głową, nie mrugasz powiekami i nie myślisz sobie: „Co za idiotyzm. Lepiej o tym nie myśleć i czytać dalej?” Oceń więc sam, jakie muszę odczuwać przerażenie, wiedząc bez cienia wątpliwości, że pewna częśćtej książki dotyczy mnie osobiście! Naprawdę z rozmysłem używam słowa „przerażenie”. Ja, przyzwyczajony od dawien dawna do zachowywania dystansu wobec tekstu... znalazłem się oto w jednym z nich! W tej sytuacji muszę coś zrobić. Na razie przerwę pracę do czasu, póki sprawa nie zostanie rozwiązana. Ale postaram się także złapać mego nieznanego gościa... (Przypis Tłumacza).
Rozdział VII
Droga prowadząca do szkoły filozoficznej nazywanej Akademią jest początkowo zaledwie wąską ścieżką odchodzącą ze Świętej Drogi kawałek za bramą Dipylon. Idący nią człowiek nie zauważy nic szczególnego: dróżka prowadzi przez las pełen wysokich sosen, wcinając się weń, w miarę jak się zwęża, niczym ząb, przez co odnosi się wrażenie, że w pewnej chwili zginie w nieprzebytym gąszczu, nie doprowadziwszy donikąd. Jednak po pokonaniu pierwszych zakrętów dostrzeże się ponad niewielkim, choć solidnym skupiskiem skał i roślin o zagiętych niczym kły liściach ażurową fasadę głównego budynku, marmurowego sześcianu rozsądnie usytuowanego na niewielkim wzniesieniu. Chwilę później droga staje się szersza, i to w znaczącym stopniu. U wejścia portyk. Nie wiadomo dokładnie, kogo lub co wyobrażają dwie marmurowe rzeźby w kolorze kości słoniowej, które, każda w swojej niszy, kontemplują w symetrycznym milczeniu przybycie gości. Jedni twierdzą, że to alegorie Prawdy i Fałszu, inni, że Piękna i Brzydoty, niektórzy – może ci najmądrzejsi – że to nic konkretnego, że to zwykłe ozdoby (coś przecież trzeba było ustawić w dwóch niszach). W środkowej części inskrypcja w obramowaniu obłych linii: NIECH TĘDY NIE PRZECHODZĄ CI, CO NIE ZNAJĄ GEOMETRII. Dalej piękne gaje Akademosa, poprzecinane pierścieniami ścieżek. Posąg jakiegoś bohatera ustawiony na środku placyku zdaje się wymagać od gościa odpowiedniego poszanowania: lewa ręka wyciągnięta, palec skierowany do dołu, w drugiej ręce lanca, oczy widoczne w otworach hełmu przybranego najeżonym końskim włosiem i zwieńczonego ostrym szpicem. Tuż obok zagajnika marmurowa surowość architektury. Między białymi kolumnami są otwarte przestrzenie, z ceglastymi i ząbkowanymi zadaszeniami, przeznaczone na zajęcia latem oraz pomieszczenia zamknięte, goszczące uczniów i mentorów wówczas, gdy ostro dokucza ziąb. Gimnazjon wyposażony jest we wszystkie niezbędne urządzenia, ale nie jest tak duży jak Likejon. Skromniejsze budynki przeznaczone są na mieszkania dla nauczycieli. Tam też było miejsce pracy Platona. Herakles i Diagoras dotarli tu o zmierzchu targanym ostrymi podmuchami boreasza,
który wyginał i skręcał nawet najgrubsze gałęzie drzew. Gdy tylko przeszli przez biały portyk, Tropiciel zauważył, że zachowanie i postawa jego towarzysza zmieniły się diametralnie. Można by powiedzieć, że przypominał myśliwskiego psa węszącego zdobycz: unosił głowę i często przesuwał językiem po wargach; broda, zazwyczaj przygładzona, była teraz zjeżona; prawie nie słuchał tego, co mówił mu Herakles (mimo że ten, wierny swym zwyczajom, i tak nie mówił wiele), a na wszelkie komentarze i pytania odpowiadał, nawet na niego nie patrząc, krótkimi, mrukliwymi „Tak” lub „Zaczekaj”. Herakles wyczuwał, że pragnie on dowieść, że wszystko tu jest doskonałe, i sama myśl, że coś może wyjść nie tak, martwi go niepomiernie. Placyk był pusty, a budynek szkolny wyglądał na opuszczony, nie zaskoczyło to jednak Diagorasa. – Mają zwyczaj chadzać na krótki spacer przed kolacją – wyjaśnił. Po chwili gwałtownym ruchem pociągnął Heraklesa za płaszcz. – Idą – filozof wskazywał na ciemny park. – A oto i Platon! – dodał podniecony. Krętą ścieżką szła grupa ludzi. Wszyscy mieli na sobie ciemne chimationy narzucone na oba ramiona, bez tuniki czy chitonu pod spodem. Wyglądali, jak gdyby opanowali do perfekcji sztukę poruszania się gęsiego: ustawieni od najwyższego do najniższego, zajęci byli rozmową i, co robiło niesamowite wrażenie, choć szli jeden za drugim, nic to im nie przeszkadzało. Herakles podejrzewał, że mają coś w rodzaju klucza, żeby wiedzieć dokładnie, na kogo przypada kolej na zadanie pytania, a na kogo – na udzielenie odpowiedzi. Nikt nikomu nie przerywał: numer dwa milkł i d o k ł a d n i e w t e d y numer cztery mu odpowiadał, a numer pięć wyczuwał bezbłędnie, kiedy padną ostatnie słowa numeru cztery, bo właśnie w tym momencie się odzywał. Słychać było gromkie śmiechy. Herakles zaobserwował coś jeszcze: choć numer jeden – którym był Platon – milczał, wszyscy pozostali zdawali się zwracać do niego, mimo że nie wymieniali go z imienia. Aby tego dokonać, podnosili stopniowo i melodyjnie głos – od najniższego, należącego do numeru dwa, do najwyższego, należącego do numeru sześć, który poza tym, że był najniższy wzrostem, posługiwał się drażniącym uszy piskiem, jak gdyby chciał się upewnić, czy numer jeden go słyszy. Całość przypominała lirę obdarzoną ruchem. Grupa krążyła po ogrodzie, zbliżając się z każdym zakrętem. Jakimś zbiegiem okoliczności wybiegło z gimnazjonu paru rozbawionych młodzieńców, całkiem nagich bądź odzianych jedynie w krótkie tuniki. Na widok szeregu filozofów natychmiast zaprzestali swawolnych harców. Obie grupy spotkały się na placyku. Herakles zastanawiał się przez chwilę, co zobaczyłby hipotetyczny obserwator z nieba: rząd efebów i rząd filozofów zbliżające się jeden ku drugiemu, tak że na koniec utworzą... może – wraz z prostą linią żywopłotu w ogrodzie – idealną literę delta. Diagoras dawał Heraklesowi znaki, by podszedł bliżej. – Mistrzu Platonie – rzekł pełen szacunku, przepychając się wraz z Heraklesem ku
wielkiemu filozofowi – mistrzu Platonie: oto Herakles z demu Pontor. Pragnął poznać szkołę i pomyślałem, że dobrze byłoby zaprosić go na dzisiejszy wieczór. – W pewnym stopniu źleś uczynił, Diagorasie, chyba że Herakles sądzi inaczej – odparł Platon uprzejmie, pięknym i niskim głosem, i zwracając się do Tropiciela, dodał, wyciągając rękę w geście powitania: – Bądź pozdrowiony, Heraklesie Pontor. – Dzięki ci, Platonie. Herakles, podobnie jak wielu innych, musiał spoglądać do góry, by rozmawiać z Platonem, był on bowiem słusznej postury, szeroki w barach i obdarzony potężnym torsem – wydawało się, że to stąd dobywa się srebrny strumień głosu. Jednakże było coś w sposobie bycia filozofa, co upodabniało go do dziecka zamkniętego w twierdzy. Może zawdzięczał to wyrazowi uprzejmego zdziwienia, jaki nadzwyczaj często pojawiał się na jego obliczu: kiedy czy to ktoś coś mówił do niego, czy to sam się do kogoś zwracał, czy to kiedy rozmyślał, zwykł szeroko otwierać swoje wielkie szare oczy o długich wywiniętych rzęsach i unosić brwi w sposób wręcz śmieszny, bądź przeciwnie, marszczyć je jak satyr o szorstkim czole. Przybierał tym samym wyraz twarzy człowieka, którego bez uprzedzenia ciągle coś gryzie w tyłek. Ci, którzy go znali, twierdzili, że to zdziwienie nie jest uzasadnione: im bardziej wydawał się czymś zdumiony, tym mniejsze przypisywał temu znaczenie. Na widok Heraklesa Pontor Platon okazał niebywałe zdziwienie. Filozofowie zaczęli wchodzić kolejno w mury szkoły. Uczniowie czekali na swoją kolej. Diagoras powstrzymał Heraklesa słowami: – Nie widzę Antysa. Czyżby jeszcze był w gimnazjonie... – i raptem wyjąkał: – O, na Zeusa... Tropiciel spojrzał w tym samym kierunku. Jakiś człowiek zbliżał się samotnie dróżką wiodącą od wejścia. Wyglądał nie mniej imponująco niż Platon, ale sprawiał wrażenie nieco bardziej nieokrzesanego. W potężnych ramionach trzymał białego psa o niekształtnej głowie. – Postanowiłem mimo wszystko przyjąć twoje zaproszenie, Diagorasie – odezwał się Krantor, roześmiany i serdeczny. – Sądzę, że spędzimy wesoły wieczór.* * W ciągu ostatnich godzin zdołałem odzyskać kontrolę nad własnymi nerwami. Zawdzięczam to przede wszystkim temu, że zacząłem rozsądnie dawkować sobie okresy odpoczynku między poszczególnymi fragmentami tekstu. Rozprostowuję nogi i aplikuję sobie krótki spacer po celi. Dzięki temu ćwiczeniu łatwiej poruszam się w tym świecie, w którym się znalazłem, zredukowanym do prostokąta trzy kroki na cztery z pryczą w kącie i stołu z krzesłem przy przeciwległej ścianie. Na stole moje papirusy i tekst Jaskini w opracowaniu Montala. Dysponuję także – cóż za luksusowa rozrzutność! – niewielką dziurą w podłodze na naturalne potrzeby. Solidne drewniane drzwi obite żelazem zagradzają mi drogę ku wolności. Zarówno łóżko jak i drzwi, nie mówiąc już o dziurze, są prymitywne. Stół i krzesło natomiast wyglądają na drogie. Mam ponadto dość materiałów piśmiennych. Wszystko to stanowi niezłą zachętę do pracy. Jedyne światło, na jakie pozwala mi mój strażnik, to nędzna, kapryśna lampka stojąca na stole, na którą właśnie spoglądam. Tak więc, bez względu na to, jak długo bym się opierał, zawsze w końcu
siadam przy stole i ciągnę przekład dalej, między innymi po to, żeby nie zwariować. Wiem, że tego właśnie pragnie Ktokolwiek. „Tłumacz!” – rozkazał mi przez drzwi... kiedy to?... ale... O, słyszę jakiś hałas. To pewnie posiłek. Nareszcie. (Przypis Tłumacza).
– Filotekst pozdrawia cię, mistrzu Platonie, i oddaje się do twojej dyspozycji – rzekł Eudoks. – Podróżował tyleż co ty, i mogę zapewnić, że rozmowa z nim może nas tylko posilić... – Jak mięso, które jedliśmy – odparł Platon. Rozległy się śmiechy, lecz wszyscy wiedzieli, że banalne uwagi i prywatne rozmowy, które do tej pory stanowiły esencję spotkania, winny ustąpić miejsca, jak podczas każdego dobrego sympozjonu, twórczej wymianie myśli i poglądów między jednym a drugim końcem salonu. Uczestnicy rozsiedli się w kręgu na wygodnych sofach, a uczniowie usługiwali niczym najdoskonalsi niewolnicy. Nikogo nie interesowała zbytnio milcząca – choć dostrzegana – obecność Tropiciela Tajemnic. Był sławny, ale wielu uważało jego zawód za wulgarny. Natomiast zamieszanie wytworzyło się wokół osoby Filoteksta z Chersonezu – przyjaciela mentora Eudoksa – tajemniczego staruszka, którego oblicze zasłaniał mrok panujący przy rzadko rozstawionych w salonie lampkach, i wokół filozofa Krantora z demu Pontor, „przyjaciela mentora Diagorasa”, jak sam się przedstawił, świeżo przybyłego do Aten po długiej podróży, na którego opowieść wszyscy obecni czekali niecierpliwie. Obecnie, przy nieustannej pracy języków oczyszczających ostre kły z resztek mięsa – resztek, które potem rozpuszczą się w łykach cieszącego podniebienie aromatyzowanego wina – nadszedł moment, by zaspokoić ciekawość, jaką budzili ci dwaj goście. – Filotekst jest pisarzem – ciągnął Eudoks – zna twoje Dialogi i podziwia je. Nadto wydaje się posiadać dany od Apollina dar wyrokowania niczym Pytia. Miewa wizje. Zapewnia, że widział świat przyszłości i że ten pod wieloma względami pasuje do twoich teorii. Na przykład jeśli chodzi o tę równość pracy kobiet i mężczyzn... – Na Zeusa Kronidę – przerwał Poliktet, udając wielkie zatroskanie – pozwól mi wypić parę kielichów więcej, Eudoksie, zanim dowiem się, że kobiety opanują rzemiosło żołnierskie... Diagoras jako jedyny nie uczestniczył w ogólnej kordialnej rozmowie, chciał prędzej czy później usłyszeć opowieść Krantora. Zamierzał po cichu porozmawiać o tym z Heraklesem i zorientował się, że ten też nie włącza się w ogólny nastrój: siedzi nieruchomo na sofie, trzymając puchar z winem w lewej wielkiej łapie, nie mogąc zdecydować się, czy go odstawić, czy podnieść do ust. Zdawał się posągiem wielkiego, grubego tyrana. Tylko jego szare oczy żywo błyszczały. Na co tak patrzył? Diagoras stwierdził, że Tropiciel bacznie obserwuje wejścia i wyjścia Antysa. Młodzieniec miał na sobie niebieski chiton, perwersyjnie otwarty po bokach. Został mianowany głównym podczaszym i jak każe zwyczaj, jego jasne puszyste włosy zdobił wieniec z bluszczu, a z ramion barwy kości słoniowej spływała hypothymides, czyli girlanda z kwiatów. W tej chwili obsługiwał Eudoksa, potem miał podejść do Harpokratesa, a następnie
obsłużyć pozostałych uczestników przestrzegając należnego porządku. – A co teraz piszesz, Filotekście? – zapytał Platon. – Wszystko... – dobiegł z mroku głos staruszka. – Wiersze, tragedie, komedie, dzieła prozą, epikę i wszelkie inne możliwe gatunki i rodzaje. Muzy były dla mnie szczodre i nie stawiały przede mną zbyt wielu przeszkód. Z kolei, choć Eudoks wspomniał o moich domniemanych wizjach, porównując mnie nawet z wyrocznią delficką, muszę ci, Platonie, wyjaśnić, że ja nie widzę przyszłości, tylko ją wymyślam: opisuję ją, a to dla mnie znaczy, że ją wymyślam. Stwarzam, dla czystej przyjemności, światy różne od tego, i głosy, które przemawiają z innych epok, przeszłych bądź przyszłych; skończywszy dzieło tworzenia, czytam, com napisał, i stwierdzam, że to jest dobre. Jeżeli zaś jest złe, co się także czasami zdarza, wyrzucam wszystko do śmieci i zaczynam od nowa. – I po salwie śmiechów, jakimi nagrodzono ostatnie słowa, dodał: – Prawdą jest, że Apollo pozwolił mi, od czasu do czasu, w y d e d u k o w a ć , czym m o ż e b y ć przyszłość, i że istotnie mam wrażenie, iż kobiety i mężczyźni będą wykonywać te same prace, tak jak proponujesz w Dialogach. Nie sądzę natomiast, by miały pojawić się cudowne rządy i złota władza, pracująca na korzyść Miasta... – Dlaczego? – zapytał Platon z nieukrywanym zaciekawieniem. – W dzisiejszych czasach rzeczywiście niełatwo sobie wyobrazić, by mogła zaistnieć tego rodzaju władza. Ale w dalekiej przyszłości, po upływie setek, a może tysięcy lat... czemu nie? – Bo człowiek nie zmienił się i nigdy się nie zmieni, Platonie – odparł Filotekst. – Bez względu to, jak nam przykro to przyznać, człowiek nie pozwala, by kierowały nim niewidzialne i doskonałe Idee, ani nawet racjonalne myśli, tylko impulsy, odruchy, irracjonalne pragnienia... Wzbudziło to liczne kontrowersje. Przerywano sobie wzajemnie w zapalczywej chęci wyrażenia własnej opinii. Ale jeden głos, najeżony mocno obcym akcentem, wzniósł się ponad pozostałe: – Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Wszystkie twarze zwróciły się ku Krantorowi. – Co chcesz przez to powiedzieć, Krantorze? – dopytywał się Speuzyp, jeden z najbardziej szanowanych mentorów; przypuszczano, że po śmierci Platona to on odziedziczy zwierzchność nad Akademią. – Że zgadzam się z tym całkowicie. – Z czym? Z opinią Filoteksta? – Tak jest. Diagoras zamknął oczy i po cichu recytował modlitwę. – Tak więc sądzisz, że ludzie nie pozwalają, by kierowały nimi Idee, ewidentnie obecne, tylko irracjonalne odruchy? – Skoro tak lubisz sokratejskie pytania, Speuzypie, zadam ci jedno – odparł Krantor. – Gdybyś musiał mówić o sztuce rzeźbiarskiej, czy wziąłbyś za przykład przepiękną figurę
młodzieńca namalowaną na amforze czy też straszną, zniszczoną glinianą figurkę umierającego żebraka? – Mając taki dylemat – odparł Speuzyp, nie starając się nawet ukryć niesmaku, jaki wywołało u niego postawione pytanie – nie pozostaje mi nic innego, Krantorze, jak wybór glinianej figurki, to drugie bowiem to nie rzeźba, ale obraz. – To porozmawiajmy o glinianych figurkach – uśmiechnął się Krantor – a nie o pięknych obrazach. Krantorowi były najzupełniej obojętne nadzieje, jakie wiązano z tym, co powie, był bowiem pochłonięty piciem wina długimi łykami. U jego stóp, przy sofie, Cerber, niekształtny biały pies, w towarzystwie wszechobecnych tu niezmordowanych gryzoni, kończył resztki posiłku swego pana. – Nie zrozumiałem dobrze, co chciałeś powiedzieć – odezwał się Speuzyp. – Nic nie chciałem powiedzieć. Diagoras przygryzł wargi, by się nie wtrącić: wiedział, że jeśli się odezwie, harmonia sympozjonu zostanie zmiażdżona niczym pierniczek w kłach. – Sądzę, że Krantor chce powiedzieć, że my, istoty ludzkie, jesteśmy jedynie glinianymi figurkami... – wtrącił się mentor Harpokrates. – Naprawdę tak uważasz? – zapytał Speuzyp. Krantor wykonał dwuznaczny gest. – To dziwne – ciągnął Speuzyp – tyle lat wędrówki po odległych ziemiach... i nadal siedzisz zamknięty we własnej jaskini. Przypuszczam, że znany ci jest nasz mit o jaskini? Więzień, który całe życie przeżył w jednej grocie, obserwując cienie przedmiotów i istot rzeczywistych, gdy nagle odzyskuje wolność i wychodzi na światło dzienne... domyśla się, że dotychczas widział tylko cienie, a rzeczywistość jest o wiele piękniejsza i o wiele bardziej skomplikowana, niż to sobie wyobrażał. Ach, Krantorze, żal mi ciebie, bo wciąż jeszcze jesteś więźniem i nie widziałeś świetlistego Świata Idei! * * Ja także dostrzegam cienie w mojej „celi-jaskini”: helleńskie słowa tańczą przed mymi oczyma – od jak dawna nie oglądam światła słonecznego, światła Dobra, od którego wszystko pochodzi? Od dwóch dni? Od trzech? – Ale gdzieś poza tym frenetycznym tańcem znaków graficznych wyczuwam „zakrzywione kły” i „najeżoną” i „szorstką” sierść idei dzika, związanej z trzecią pracą Herkulesa: pojmaniem dzika erymantejskiego. A choć nigdzie w tekście nie pada słowo „dzik”, i tak jakiegoś w i d z ę – wydaje mi się nawet, że go słyszę: donośne pochrząkiwanie, tupot wzbijający tumany kurzu, irytujące rycie korzeni pazurami – a zatem idea dzika i s t n i e j e , jest równie rzeczywista jak ja. Czy Montala interesował ten utwór dlatego, że uważał, iż ostatecznie dowodzi on platońskiej teorii idei? A Ktokolwiek? Dlaczego najpierw zajął się grą ze mną, dodając fałszywy tekst do oryginału, a następnie mnie porwał? Mam ochotę krzyczeć, sądzę bowiem, że „idea krzyku” to coś, co by mi przyniosło największą ulgę. (Przypis Tłumacza).
Krantor wstał raptownie, jak gdyby okazywał, że ma czegoś dość: opinii, pozostałych uczestników albo samej rozmowy. Jego ruch był tak nagły, że Hipsylus, mentor, który ze
względu na obfite krągłe kształty najbardziej przypominał Heraklesa Pontor, zbudził się z ciężkiego snu, z którym walczył od początku libacji, i niewiele brakło, by wino z jego pucharu znalazło się na nieskazitelnym ubraniu Speuzypa. A swoją drogą – przeleciało Diagorasowi przez myśl – gdzie też może być Herakles Pontor? Jego sofa była pusta, ale Diagoras nie zauważył, żeby Herakles wstawał. – Macie niezłe gadane – rzekł Krantor, rozciągając zjeżoną czarną brodę w krzywym uśmiechu. I zaczął chodzić wokół kręgu ucztujących. Od czasu do czasu potrząsał głową i wybuchał urywanym śmiechem, jak gdyby cała sytuacja wydawała mu się niebywale komiczna. – Wasze słowa, przeciwnie niż to wyśmienite mięso, jakie dziś podaliście, są niewyczerpane – rzekł. – Zapomniałem sztuki wymowy, mieszkając długo tam, gdzie nie była mi ona potrzebna. Znałem wielu filozofów, których łatwiej było przekonać uczuciem niż przemówieniem... a i takich, których przekonać się nie dało, bo nie wymyślali nic, co dałoby się oznajmić, zrozumieć, dowieść bądź obalić słowami, i ograniczali się do wskazywania palcem czarnego nieba na dowód, że nie postradali głosu, tylko rozmawiają, podobnie jak gwiazdy, ponad naszymi głowami. Kontynuował swój powolny spacer wokół stołu, ale ton jego głosu stawał się coraz bardziej posępny. – Słowa... Mówicie... Mówię... Czytamy... Odcyfrowujemy alfabet... A zarazem nasze usta przeżuwają... Jesteśmy głodni... prawda?* Nasz żołądek otrzymuje pokarm... Mlaszczemy i siorbiemy... Wbijamy kły w niekształtne kawałki mięsa... * Tak, Krantorze, bardzo. Tłumaczę cię, próbując paskudztwa, jakie Ktokolwiek raczył włożyć mi dziś do miski. Masz ochotę spróbować? (Przypis Tłumacza).
Stanął i nagle rzekł z emfazą: – Zauważ, że powiedziałem „kły” i „niekształtne”!* * Eidetyczne słowa tego rozdziału już zauważyłem, ale tak czy inaczej, dzięki, Krantorze. (Przypis Tłumacza).
Nikt nie wiedział, do kogo właściwie z obecnych zwrócił się Krantor z tymi słowami. Po chwili podjął na nowo i swój spacer, i swój dyskurs: – Wbijamy, powtarzam, nasze kły w niekształtne kawałki mięsa, wyciągamy ręce, by podnieść puchar z winem do ust, podmuchy wiatru wywołują u nas gęsią skórkę, a członek staje w przeczuciu nadejścia piękna; jelita bywają czasami leniwe... co stanowi pewien problem, co? Przyznaj...* * To prawda. Domyślasz się wszystkiego, Krantorze. Od kiedy mnie tu zamknięto, jednym z głównych moich problemów jest obstrukcja. (Przypis Tłumacza).
– Mnie to mówisz? – Hipsylus poczuł się adresatem wypowiedzi. – Nie wypróżniłem się porządnie od ostatnich Tesmoforii! Pozostali mentorzy, urażeni, kazali mu zamilknąć. Krantor ciągnął dalej: – I oto mamy jakąś sensację... Sensację czasem nie do opisania... A mimo to ileż słów jej
poświęcamy! Jakże ją odmieniamy obrazami, ideami, uczuciami, czynami! Jakąż wartką rzeką słów jest ten świat i w jakiż to sposób unosimy się na niej! Wasza jaskinia, wasz cudowny mit... Słowa, słowa, słowa... Powiem wam coś, i powiem słowami, ale potem zamilknę: wszystko, co myśleliśmy, co wymyślimy, co już wiemy i czego dowiemy się w przyszłości, absolutnie wszystko, stanowi p i ę k n ą k s i ą ż k ę , którą piszemy i czytamy wspólnie! I kiedy podejmujemy wysiłek, by odcyfrować i zredagować tekst tej książki... nasze ciało... co robi? Nasze ciało żąda... męczy się... schnie... a wreszcie kruszy się... – przerwał. Jego szeroka twarz rozciągnęła się w uśmiechu arystofanesowskiej maski. – Ale... Jakaż to ciekawa książka! Jak zabawna, i ile w niej słów! Prawda? Po słowach Krantora zapanowała głęboka cisza.* * Chyba oszalałem. R o z m a w i a ł e m przecież z bohaterem książki! Nagle wydało mi się, że zwraca się on do mnie, i o d p o w i e d z i a ł e m mu w przypisach. To wszystko chyba dlatego, że siedzę zamknięty w celi, nie mając do kogo się odezwać. Ale oczywiste jest także, że Krantor pojawia się zawsze na linii dzielącej fikcję od rzeczywistości. Inaczej mówiąc: oddzielającej to, co jest literaturą, od tego, co nią nie jest. Krantorowi nie zależy, by być wiarygodnym: zadowala się nawet odkrywaniem gry słów krążących wokół niego, jak wtedy gdy zwrócił uwagę na słowa eidetyczne. (Przypis Tłumacza).
Cerber, postępujący krok w krok za swoim panem, zaszczekał wściekle u jego stóp, zjeżył koniec ogona i pokazał ostre kły, jak gdyby pytał go, co zamierza robić dalej. Krantor pochylił się niczym czuły ojciec, który, choć zajęty rozmową z innymi dorosłymi, nie obraża się, że synek mu przerywa, wziął psa w potężne ramiona i jak niewielką, bielejącą w tym mroku sakwę, wypełnioną z jednego boku, a prawie pustą z drugiego, zaniósł go na sofę. Od tej chwili jakby zupełnie stracił ochotę do dyskusji, pochłonięty zabawą z psem. – Krantor rzuca słowa, żeby je poddać krytyce – odezwał się Speuzyp. – Jak widzicie, sam sobie przeczy. – Ubawiło mnie to, co mówił o książce, która miałaby zbierać wszystkie nasze myśli – doszedł z cieni głos Filoteksta. – Dałoby się stworzyć podobną książkę? Platon roześmiał się. – Od razu widać, żeś pisarzem, a nie filozofem! Ja też swego czasu pisałem... Dlatego z łatwością odróżniam jedno od drugiego. – Może jedno i drugie to to samo – odparł Filotekst. – Ja wymyślam bohaterów, a ty Prawdy. Ale nie chcę odchodzić od tematu. Mówiłem o książce, która oddawałaby nasz sposób myślenia... albo naszą znajomość rzeczy i istot. Czy dałoby się ją napisać? Kalikles, młody geometra, którego jedyną wadą było, że zawsze poruszał się tak, jak gdyby jego kończyny były wywichnięte, przeprosił w owej chwili, podniósł się i komplet kości składających się na jego szkielet przeniósł w cień. Diagoras rozejrzał się za Antysem, głównym podczaszym. Gdzież on się podział? Herakles także nie wracał. Po chwili odezwał się Platon: – Książki, o której mówisz, Filotekście, nie da się napisać.
– Czemu to? – Bo to niemożliwe – odparł Platon spokojnie. – Wyjaśnij, proszę. Powoli, gładząc szpakowatą brodę, Platon tłumaczył: – Od dość dawna członkowie tej Akademii wiedzą, że poznanie jakiegokolwiek przedmiotu składa się z pięciu poziomów albo elementów: najpierw idzie nazwa przedmiotu, potem jego definicja, obraz, dyskusja intelektualna, wreszcie przedmiot sam w sobie – prawdziwy cel poznania. Ale literatura dochodzi tylko do dwóch pierwszych poziomów: nazwy i definicji. Słowo pisane nie jest obrazem, a zatem nie potrafi osiągnąć trzeciego poziomu. Słowo pisane nie myśli, nie może zatem także dojść do dyskusji intelektualnej. Tym bardziej, rzecz jasna, nie da się nim dojść do ostatniego poziomu – Idei samej w sobie. Dlatego więc książka opisująca nasze poznawanie rzeczy nie jest możliwa do napisania. Filotekst siedział przez chwilę zamyślony. – Jeżeli nie masz nic przeciwko temu – rzekł w końcu – daj mi przykład każdego z tych elementów, żebym mógł zrozumieć, o czym mówisz. Wtrącił się natychmiast Speuzyp, jak gdyby dawanie przykładów nie przystawało Platonowi. – To bardzo proste, Filotekście. Pierwszy element to nazwa, może to być jakakolwiek nazwa. Na przykład: „książka”, „dom”, „wieczernik”. Drugi element to definicja i są to zdania, które mówią o tych nazwach. W przypadku „książki” definicją byłoby: „Książka to zapisany papirus, który stanowi kompletny tekst”. Literatura, co oczywiste, może obejmować jedynie nazwy i definicje. Trzeci element to obraz, wizja, jaką każdy z nas tworzy sobie w głowie, kiedy o czymś myśli. Na przykład kiedy myślę o książce, widzę zwój papirusu rozłożony na stole. Czwarty element, intelekt, to właśnie to, co teraz robimy: dyskusja na jakiś temat, przy której posługujemy się własną inteligencją. W naszym przykładzie polegałaby na rozmowie o książce, o jej pochodzeniu, o jej celu. Piąty i ostatni element to Idea sama w sobie, to znaczy prawdziwy przedmiot poznania. W przykładzie książki byłaby to książka sama w sobie, książka idealna, nadrzędna wobec wszystkich książek świata. – To dlatego słowo pisane uważamy za coś bardzo niedoskonałego, Filotekście – dodał Platon – i zauważ, że tym samym wcale nie chcemy lekceważyć pisarzy... – Rozległy się tłumione śmiechy. – Tak czy inaczej, myślę, że rozumiesz już, dlaczego taką książkę trudno byłoby stworzyć. Filotekst zdawał się zatopiony w myślach. Po chwili milczenia odezwał się cichym, drżącym głosem: – Założymy się? Tym razem wszyscy zgodnie wybuchnęli śmiechem. Diagoras, któremu dyskusja zaczynała się zdawać niemrawa, niespokojnie poruszył się na sofie. Gdzież się podziali Herakles i Antys? Wreszcie z ogromną ulgą dostrzegł krępą
sylwetkę Tropiciela powracającego z ciemności do kuchni. Jego twarz jak zwykle pozbawiona była wyrazu. Co się właściwie stało? Herakles już nie wrócił na sofę. Podziękował za kolację, dodał przy tym, że pewne sprawy wzywają go do Aten. Mentorzy pożegnali się z nim szybko i serdecznie, a Diagoras odprowadził do wyjścia. – Gdzie byłeś? – zapytał, upewniwszy się, że nikt ich nie słyszy. – Moje śledztwo dobiega końca. Pozostał krok ostateczny. Ale już go mamy. – Menechmosa? – zdenerwowany Diagoras zorientował się, że wciąż trzyma w ręku puchar z winem. – To Menechmos? Mogę wnieść publiczne oskarżenie przeciw niemu? – Jeszcze nie. Jutro wszystko się wyjaśni. – A Antys? – Poszedł już. Ale nie przejmuj się: tej nocy będą go pilnować – uśmiechnął się Herakles. – Teraz muszę już iść. I uspokój się, zacny Diagorasie. Jutro poznasz prawdę.* * Uświadomiłem sobie oto, że przecież jeszcze nie opowiedziałem, jak to się stało, że znalazłem się w tej celi. Jeżeli prawdą jest, że te przypisy przydadzą mi się, żeby nie zwariować, dobrze może będzie opowiedzieć wszystko, co pamiętam w tej sprawie, jak gdybym w ten sposób zwracał się do przyszłego czytelnika – choć najprawdopodobniej nikt tego nie przeczyta. Pozwól mi, czytelniku, na ten kolejny wtręt. Wiem, że wolałbyś czytać dalej książkę, niż słuchać o moich nieszczęściach, pamiętaj jednak, że bez względu na to, jak marginalnie mnie traktujesz z racji tych przypisów na dole strony, winieneś mi nieco uwagi z wdzięczności dla mej owocnej pracy, bez której nie zdołałbyś cieszyć się utworem, który tak ci się podoba. Tak więc czytaj mnie cierpliwie. Jak pamiętasz, owej nocy, gdy ukończyłem przekład poprzedniego rozdziału, miałem zamiar złapać mego nieznanego gościa, tajemniczego fałszerza tekstu, nad którym pracuję. W tym celu zgasiłem światła w całym domu i udałem, że kładę się spać, a w rzeczywistości zaczaiłem się w salonie, ukryty za drzwiami, czekając na „wizytę”. Kiedy byłem niemal pewny, że owej nocy już nie przyjdzie, usłyszałem hałas. Wychyliłem się zza przymkniętych drzwi i zdołałem jedynie dostrzec cień rzucający się na mnie. Obudziłem się z potwornym bólem głowy i zorientowałem się, że jestem zamknięty w tych oto czterech ścianach. Co do celi, już ją opisałem, odsyłam więc czytelnika do wcześniejszego przypisu. Na stole leżał tekst Montala i mój własny przekład, ukończony na rozdziale szóstym. Do tego ostatniego dołączono starannie wykaligrafowaną notkę na oddzielnej kartce: NIEWAŻNE, KIM JESTEM. NAZYWAJ MNIE „KTOKOLWIEK”. JEŻELI JEDNAK NAPRAWDĘ CHCESZ STĄD WYJŚĆ, TŁUMACZ DALEJ. KIEDY SKOŃCZYSZ, BĘDZIESZ WOLNY. Jak dotąd to jedyny kontakt, jaki miałem z moim anonimowym porywaczem. Z nim i jego bezpłciowym głosem, jaki czasami dochodzi mnie przez drzwi celi: „Tłumacz!”. I to właśnie czynię. (Przypis Tłumacza).
Rozdział VIII
Zasnąłem przy stole (nie pierwszy raz, odkąd jestem tutaj), ale zbudziłem się natychmiast, słysząc ów hałas. Powoli wracałem do rzeczywistości i uszczypnąłem się w prawy policzek, który wytrzymał cały ciężar mojej głowy złożonej na rękach. Poruszyłem mięśniami twarzy. Wytarłem ślad śliny. Podnosząc łokcie, rozgarnąłem papirusy, żeby dotłumaczyć rozdział siódmy. Przetarłem oczy i rozejrzałem się wokół: wyglądało na to, że nic się nie zmieniło. Znajdowałem się w tym samym prostokątnym pomieszczeniu, za biurkiem, wyizolowany w strumieniu światła lampy. Czułem głód, ale to też nic nowego. Wtedy przyjrzałem się uważnie cieniom i zorientowałem się, że w istocie c o ś jednak się zmieniło. W ciemnościach stał Herakles Pontor i przyglądał mi się spokojnymi szarymi oczami. – Co tu robisz? – wyszeptałem. – W niezłą się wpakowałeś kabałę – odparł. Jego głos brzmiał tak, jak to sobie wyobrażałem podczas czytania tekstu. Ale to pomyślałem później. – Jesteś postacią z utworu – zaprotestowałem. – A to jest właśnie utwór – odparł Tropiciel Tajemnic. – I naturalnie stanowisz jego część. Ale potrzebujesz pomocy i dlatego przyszedłem. Zastanów się: porwano cię, żebyś to przetłumaczył, choć nikt ci nie gwarantuje, że odzyskasz wolność, gdy skończysz. Wynika z tego, że twego strażnika szalenie interesuje przekład, pamiętaj o tym. Chce, byś przetłumaczył Jaskinię filozofów. Musisz dowiedzieć się dlaczego. To ważne, możesz wtedy zaproponować transakcję wymienną: ty chcesz wolności, on też chce c z e g o ś . Obaj możecie otrzymać to, czego chcecie, nie sądzisz? – Ten, co mnie porwał, nic nie chce! – jęknąłem. – Jest szalony! Herakles pokręcił swą potężną głową. – A jakie to ma znaczenie? Nie przejmuj się teraz stanem jego umysłu, tylko własnym interesem. Dlaczego jest dla niego t a k ważne, żebyś przetłumaczył ten utwór? Zastanawiałem się chwilę. – Bo tkwi w nim jakaś tajemnica.
Po wyrazie twarzy Tropiciela poznałem, że takiej odpowiedzi się spodziewał. Mimo to zauważył: – Świetnie! To oczywisty powód. Na każde oczywiste pytanie musi paść oczywista odpowiedź. B o t k w i w n i m j a k a ś t a j e m n i c a . Dlatego gdybyś mógł sprawdzić, co to za tajemnica, byłbyś w stanie zaproponować mu układ, prawda? „Poznałem tajemnicę – powiesz mu – ale nie zdradzę jej, póki mnie stąd nie wypuścisz”. To dobra myśl. Ostatnie zdanie wypowiedział śmiało i z odcieniem dumy, gdyż pragnął dodać mi otuchy, będąc chyba pewien, że sam pomysł jest doskonały. – Naprawdę coś odkryłem – powiedziałem. – Prace Heraklesa, dziewczyna z lilią, która... – To nic nie znaczy – przerwał mi niecierpliwie. – To zwyczajne wizje. Dla ciebie mogą oznaczać prace Heraklesa albo dziewczynę z lilią, ale dla innego czytelnika będzie to już coś zupełnie innego, nie pojmujesz? Wizje są zmienne, są niedoskonałe! Masz znaleźć ideę ostateczną, i d e n t y c z n ą dla wszystkich czytelników. Powinieneś mnie zapytać: jaki jest k l u c z ? Musi tu być jakieś ukryte znaczenie! Wyjąkałem jakieś niemądre słowa. Herakles patrzył na mnie z zimnym zaciekawieniem. Po chwili rzekł: – Dlaczego płaczesz? Nie załamuj się teraz, tylko bierz się do pracy. Szukaj zasadniczej idei. Posłuż się moją logiką: znasz mnie już i wiesz, jak rozumuję. Szukaj słowa! Musi coś być! C o ś ! Pochyliłem się nad papirusami, choć oczy miałem jeszcze wilgotne. Ale nagle wydało mi się rzeczą o wiele ważniejszą zapytać go, jakim cudem zdołał wyjść z książki i pojawić się w mojej celi. Przerwał mi władczym gestem. – Koniec rozdziału – oznajmił.* * Oparłem się ogarniającej mnie pokusie, by zniszczyć ten fałszywy rozdział ósmy, który mój porywacz, bez wątpienia, przemycił do utworu. Jedyne w czym się ten sukinsyn nie pomylił to mój szloch. Ostatnio często zdarza mi się płakać. To jeden z moich sposobów na mierzenie czasu. Ale jeśli Ktokolwiek sądzi, że przez te podrzucone strony doprowadzi mnie do szaleństwa, myli się bardzo. Teraz wiem, po co się nimi posłużył: to przesłania, instrukcje, rozkazy, groźby. Nie stara się nawet ukrywać ich fałszywego pochodzenia. Przy czytaniu niby to moich słów robiło mi się niedobrze. Żeby się od tego uwolnić, starałem się myśleć o tym, co naprawdę p o w i e d z i a ł e m . Nie sądzę, żebym „jęknął”, jak mówi tekst. Podejrzewam, że postawiłbym o wiele więcej pytań niż ten smętny wytwór mego prześladowcy, usiłujący mnie udawać. A co do płaczu, to trafił w sedno. Rozpoczynam tłumaczenie od tego, co według mnie stanowi prawdziwy rozdział ósmy. (Przypis Tłumacza).
Rozdział VIII* *Bardzo
powoli mi to idzie! Bardzo powoli! Bardzo POWOLI! Muszę tłumaczyć szybciej, jeżeli chcę stąd w ogóle wyjść. (Przypis Tłumacza). Obchody kończące Lenaje zakłócały normalny rytm życia miasta. Owego słonecznego ranka gęsty szpaler wozów kupców blokował bramę Dipylon; dochodziły stamtąd złorzeczenia i pokrzykiwania, lecz to ulicznego ruchu nie przyspieszało. Przy Bramie Pireusu kroki ludzi były jeszcze bardziej opieszałe i pełny obrót koła u wozu mógł trwać nawet i kwartę klepsydry. Niewolnicy przenoszący amfory, wiązki drewna, worki pszenicy czy polecenia przekrzykiwali się wzajemnie na ulicach, domagając się ustąpienia miejsca. Ludzie wstawali nie w porę. Obrady Zgromadzenia w świątyni Dionizosa Eleuteryjskiego opóźniały się. Jako że nie przybyli wszyscy prytani, nie można było przejść do głosowania. Przemówienia ciągnęły się, a nieliczna publiczność drzemała na stopniach. Posłuchajmy teraz Hanokratesa. A Hanokrates, właściciel cennych terenów za miastem, przeniósłszy swą godną podziwu anatomię (idąc nieco krzywym krokiem) na podium dla mówców, zaczynał właśnie powolną recytację, której nikt nie słuchał. W świątyniach wstrzymywano składanie ofiar z powodu nieobecności kapłanów, zajętych przygotowywaniem ostatnich procesji. Niechętnie też pochylano głowy przy pomniku Bohaterskich Patronów, by przeczytać rozporządzenia i nowe zalecenia. W Tebach panuje sytuacja tymczasowa. Oczekuje się powrotu z wygnania wodza Pelopidasa, rodem z grodu Kadmosowego. Króla Sparty Agezylaosa odrzuciła cała niemal Hellada. Obywatele! Nasze poparcie polityczne dla Teb ma kluczowe znaczenie dla stabilności... Ale sądząc po zmęczonym wyrazie twarzy czytających, nikt, zdaje się, nie uważał, żeby istotnie było coś „kluczowego” w owej chwili. Dwóch ludzi, którzy z uwagą wpatrywali się w jedną z tabliczek, komentowało ze spokojem: – Spójrz, Anfikosie, tu mówią, że patrolu mającego wytrzebić wilki na Likawicie jeszcze nie zebrano; nadal szukają ochotników... – Jesteśmy bardziej leniwi i tępi niż Spartanie... – Gnuśniejemy w pokoju: już nawet nie chce się nam ruszyć na polowanie na wilki... Ktoś jeszcze, mężczyzna z kulistą, łysą głową, wpatrywał się w tabliczki z podobną
obojętnością, co pozostali. Z racji wyrazu jego twarzy można by powiedzieć, że jego myśli są tępe albo też, że myśli powoli. Rzecz jednak w tym, że przez całą noc prawie nie odpoczywał. Pora już odwiedzić Tropiciela – pomyślał. Oddalił się od pomnika i powoli skierował kroki ku dzielnicy Skambonidai. Gdzie się podział dzień? – zastanawiał się Diagoras. Czemu zdawało mu się, że wszystko wokół niego ciągnie się z tępą i miododajną powolnością?* Rydwan Słońca przystanął sparaliżowany na gruncie nieba. Czas zdawał się gęstym płynnym miodem, jak gdyby boginie nocy, Jutrzenka i Poranek, odmówiły nadejścia i trwały w bezruchu spokojne i połączone w jedno, stapiając ciemność i światło w mętną szarawą barwę. Diagoras czuł się spowolniały, ale był też zdezorientowany, a niepokój wzmagał jego energię, był jak ciężar w żołądku, doprowadzał do powolnego ożywienia rąk, drażnił go podobnie, jak bąki zmuszają stado krów do bezmyślnego posuwania się naprzód. * To eidesis, kretynie, eidesis, EIDESIS! Eidesis modyfikuje wszystko, pakuje się wszędzie, na wszystko ma wpływ. Tym razem to idea „powolności”, która z kolei kryje w sobie inną ideę. (Przypis Tłumacza).
Droga do domu Heraklesa Pontor zdawała się nie mieć końca, niczym maraton. Ogród zamilkł: tylko powolna kantylena kukułki zdobiła ciszę. Diagoras zastukał gromko do drzwi, odczekał, posłyszał jakieś kroki, a kiedy drzwi się otwarły, rzekł: – Chcę się widzieć z Heraklesem Pon... Drzwi nie otworzyła mu Ponsyka. Włosy dziewczyny, skręcone i niesforne, na ramiona spływały swobodnie z kanciastej głowy. Nie była piękna, właściwie nie tyle niepiękna, ile w sumie ciekawa, tajemnicza, wyzywająca niczym hieroglif na skale: nieruchome, przejrzyście jasne niczym kwarc oczy, pełne wargi, szczupła szyja. Peplos ledwie układał się w fałdy na imponującej piersi, a... Na Zeusa! Teraz przypomniał sobie, kto to! – Wchodź, wchodź, Diagorasie – odezwał się Herakles Pontor, wysuwając się zza ramienia dziewczyny. – Oczekiwałem kogoś innego i dlatego... – Nie chciałem ci przeszkadzać... jeżeli jesteś zajęty – wzrok Diagorasa przesuwał się z jednego na drugie, jakby oczekiwał odpowiedzi od obojga. – Nie przeszkadzasz mi. Proszę, wejdź. Dziewczyna odsunęła się na bok. Zapadła chwila tępego milczenia. – Znasz przecież Yasintrę – odezwał się Herakles. – Wejdź. Lepiej będzie nam się rozmawiało na tarasie w ogrodzie. Diagoras ruszył za Tropicielem przez ciemne korytarze. Czuł – a nie chciał odwracać głowy – że ona nie idzie za nimi, i odetchnął z ulgą. Na zewnątrz światło dnia biło w oczy z oślepiającą mocą. Panował upał, ale to im nie przeszkadzało. Wśród jabłoni, pochylona nad studzienną cembrowiną z białego kamienia, stała Ponsyka, zajęta czerpaniem wody ciężkim wiadrem. Posapywała z wysiłku, czego słabe echo wydobywało się na zewnątrz mimo maski. Herakles poprowadził Diagorasa aż na skraj podcieni i wskazał mu miejsce. Był zadowolony, nawet podniecony: zacierał grube ręce, uśmiechał się, a jego pucołowate policzki były
zarumienione. Zarumienione! W oczach migotała jakaś nowa, figlarna iskierka, co mocno dziwiło filozofa. – Wiesz, nigdy byś nie uwierzył, jak bardzo ta dziewczyna mi pomogła. – Pewnie bym nie uwierzył. Herakles wyglądał na zaskoczonego podejrzeniami Diagorasa. – Nie jest tak, jak myślisz, zacny Diagorasie, dajże spokój! Pozwól, że ci opowiem, co się stało wczorajszej nocy, kiedy wróciłem do domu, szczęśliwie zebrawszy wszystkie wiadomości, jakie mi były potrzebne... Migotliwe sandały Selene uniosły już boginię poza połowę niebiańskiej bruzdy, którą orała co noc, kiedy Herakles dotarł do domu i zagłębił się w dobrze znanej ciemności ogrodu, w gęstwinę listowia, które, wysrebrzone chłodnymi promieniami księżyca, poruszało się cicho, nie zakłócając odpoczynku zanurzonych w głębokich gniazdach skostniałym ptakom śpiącym wśród konarów.* * Przykro mi, ale już nie mogę. Eidesis wkradła się nawet w opisy, a o spotkaniu Heraklesa z Yasintrą opowiada się w sposób przesadnie powolny. Nadużywając przywileju tłumacza, postaram się skondensować narrację, żeby posuwać się szybciej, ograniczając się do tego, co najistotniejsze. (Przypis Tłumacza).
Wówczas ją ujrzał: prosty cień pośród drzew, wyrzeźbiony w relief przez księżyc. Zatrzymał się natychmiast. Żałował, że nie ma zwyczaju (przy jego pracy było to czasami konieczne) nosić sztyletu pod płaszczem. Ale postać nie poruszała się: był to piramidalny ciemny kształt, szeroki u podstawy, z okrągłym czubkiem ukwieconym włosami haftowanymi połyskliwą szarością. – Kim jesteś? – zapytał. – To ja. Głos młodego chłopca, zapewne efeba. Słyszał go przedtem, tego był pewny. Ale jego wygląd... Postać postąpiła kilka kroków w jego kierunku. – Co za ja? – Ja. – Kogo szukasz? – Ciebie. – Podejdź bliżej, żebym mógł ci się przyjrzeć – Nie. Poczuł się niepewnie: wydało mu się, że nieznajomy boi się, a zarazem nie boi, że jest niebezpieczny, a zarazem nieszkodliwy. Wydedukował natychmiast, że tego rodzaju sprzeczności są charakterystyczne dla kobiety. Ale... któż to jest? Dostrzegł kątem oka sunący ulicą sznur pochodni: niosący je ludzie śpiewali, fałszując. Może brali udział w jednej z ostatnich procesji Lenajów, bo tacy czasami wracali do domu zarażeni pieśniami, jakich się nasłuchali lub naśpiewali podczas obrzędów, pod wpływem anarchizujących właściwości
wina. – Znam cię? – Tak. Nie – brzmiała odpowiedź. I ta zagadkowa reakcja na jego pytanie paradoksalnie wyjawiła mu tożsamość intruza. – Yasintra? Postać zwlekała z odpowiedzią. Pochodnie istotnie były coraz bliżej, choć zdawało się, że przez cały ten czas nie poruszyły się. – Tak. – Czego chcesz? – Pomocy. Herakles postanowił podejść bliżej i postąpił o krok prawą nogą. Cykanie świerszczy na pozór zamilkło. Płomienie pochodni ruszały się opieszale niczym ciężkie zasłony wzburzone drżącą ręką starca. Lewa stopa Heraklesa przebyła kolejny eleajski odcinek. Świerszcze podjęły cykanie. Płomienie pochodni poruszyły się w sposób niezauważalny, niczym chmury. Herakles podniósł prawą nogę. Świerszcze umilkły. Płomienie nachyliły się skamieniałe. Stopa opadła. Zamilkły dźwięki. Płomienie uspokoiły się. Stopa zanurzyła się w trawie...* * A tu ja się zatrzymuję. Reszta tego długachnego rozdziału to rozwlekły, nużący opis kolejnych kroków Heraklesa w kierunku Yasintry; paradoksalnie jednak Tropiciel nigdy do niej nie dochodzi, czym przypomina „Achillesa, który nigdy nie dogoni żółwia” z paradoksu Zenona z Elei (stąd wyrażenie „eleajski odcinek”). Wszystko to, przy częstym powtarzaniu się terminów takich jak „powolny”, „ciężki” i „tępy” i metafor związanych z oraniem ziemi, nasuwa na myśl pracę Herkulesa polegającą na wykradzeniu potworowi imieniem Geryon stada jego wołów. Czasami wzmiankowany „kręty krok” pochodzi od Homera, bo woły dla autora Iliady to zwierzęta o „krętym kroku”. A co do powolności i ciężaru, to muszę zaznaczyć, że mogłem nareszcie w pełni się wypróżnić, co znacznie poprawiło mi humor. Może koniec obstrukcji to jakiś dobry znak, wskazujący na szybkie osiągnięcie celu? (Przypis Tłumacza).
Diagoras miał wrażenie, że słuchał Heraklesa przez bardzo długi czas. – Oferowałem jej gościnę u mnie i obiecałem pomoc – wyjaśniał Herakles. – Jest przerażona, bo ostatnio grożono jej, i nie wie, do kogo się zwrócić. Wiesz dobrze, że nasze prawa nie są wyrozumiałe dla kobiet jej profesji. – Ale kto właściwie jej groził? – Ci sami, co grozili jej wcześniej, o czym wspominała w poprzedniej naszej z nią rozmowie. Cierpliwości, Diagorasie, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Mamy chyba trochę czasu, bo teraz sprawa polega na gromadzeniu wiadomości. Ach, te ostatnie chwile przed rozwikłaniem zagadki zawsze sprawiają mi wyjątkową przyjemność. Masz ochotę na kieliszek czystego wina? – Tym razem tak – mruknął Diagoras. Ponsyka przyniosła i postawiła w przedsionku ciężką tacę z dwoma pucharami i dzban czystego wina. Kiedy odeszła, Herakles odezwał się:
– Posłuchaj, Diagorasie, i nie przerywaj mi: wyjaśnienia potrwają dłużej, jeżeli stracę wątek. I zaczął mówić, chodząc po ganku w tę i we w tę wolnym, krętym krokiem, to w kierunku ściany, to w kierunku świetlistego ogrodu, jak gdyby ćwiczył przemówienie przygotowane dla Akademii. Jego tęgie ręce owijały słowa w opieszałe gesty.* * Zawiłe wyjaśnienie tajemnicy przedstawione przez Heraklesa Pontor to kolejne nasilenie eidesis, bo Tropiciel, zazwyczaj tak małomówny, robi tutaj długie, śmiałe dygresje, które posuwają się równie powoli, co woły. Postanowiłem opracować wersję skróconą. Przytoczę, przy najbliższej sposobności parę jego oryginalnych komentarzy. (Przypis Tłumacza).
Tramach, Antys i Eunios znają Menechmosa. Od kiedy? Skąd? Nie wiadomo, ale to nie ma większego znaczenia. Pewne jest, że Menechmos proponuje im pozowanie do rzeźb i role we własnych sztukach. Co więcej, zakochuje się w nich i zaprasza do udziału w rozwiązłych przyjęciach wespół z innymi efebami.* «* „Możemy wyobrazić sobie ich nocne śmiechy – mówi Herakles – ich łagodne, taneczne ruchy przed powolnym dłutem Menechmosa, wyrafinowane miłosne figle, dojrzałe ciała zaróżowione w światłach pochodni”. (Przypis Tłumacza).»
Jednakże Antysa darzy większą
atencją niż dwóch pozostałych. Ci zaczynają być zazdrośni. Tramach grozi Menechmosowi, że wyjawi wszystko, jeżeli ten nie będzie okazywał swoich czułości w sposób bardziej wyrównany.* «* „A po czarodziejskim łyku wina rozkoszy, kwaśny osad dyskusji” – mówi Herakles. (Przypis Tłumacza).» Menechmosa ogarnia lęk, umawia się więc z Tramachem na spotkanie w lesie. Tramach udaje, że wybiera się na polowanie, w rzeczywistości jednak idzie na miejsce spotkania, po czym wywiązuje się między nimi kłótnia. Rzeźbiarz czy to z premedytacją, czy w chwili zaślepienia rzuca się na Tramacha i albo go zabija, albo bije do nieprzytomności, po czym zostawia jego ciało na pożarcie wilkom. Antys i Eunios wpadają w popłoch, pewnej nocy spotykają się z Menechmosem i proszą o wyjaśnienia. Ten z zimną krwią mówi im, co uczynił, może chce ich nastraszyć, więc Antys pod pretekstem służby wojskowej chce opuścić Ateny, natomiast Eunios, który nie może uciec spod władzy Menechmosa, w panice postanawia go wydać – dlatego podzielił los Tramacha. Antys jest świadkiem wszystkiego, również tego, jak Menechmos okalecza sztyletem zwłoki Euniosa, potem skrapia ciało winem i przebiera w kobiece szmatki, by ludzie uwierzyli, że dojrzewającego młodzieńca ogarnęło szaleństwo.* «* „Zauważ, jak przebiegły jest Menechmos! – zaznacza Herakles. – Nie na próżno jest artystą. Wie, że odpowiedni kostium i rekwizyt może oszołomić, jak mocny trunek. Kiedy ujrzeliśmy Euniosa cuchnącego winem i przebranego za kobietę, naszą pierwszą myślą było: młody człowiek, który się upija i przebiera w taki sposób, zdolny jest do wszystkiego. I oto pułapka: okazuje się, że schematy naszego myślenia nasuwają wnioski całkowicie sprzeczne z oczywistymi faktami, które dostrzegamy przy racjonalnej ocenie rzeczywistości”. (Przypis Tłumacza).»
Oto wszystko.*
* „A lilia?” – pyta wówczas Diagoras. Herakles gniewa się za przerywanie mu, ale odpowiada: „Szczegół poetycki, nic więcej. Menechmos jest artystą”. Ale Herakles nie wie, że lilia to szczegół bynajmniej nie poetycki, tylko eidetyczny i dlatego niedostępny jego rozumowaniu jako bohatera książki. Lilia to ślad dla czytelnika, nie dla Heraklesa. Przechodzę teraz do normalnego dialogu.
(Przypis Tłumacza).
– Wszystko, co ci opowiedziałem, zacny Diagorasie, to moje wnioski, do jakich doszedłem jeszcze przed naszą rozmową z Menechmosem. Po tym spotkaniu byłem niemal całkowicie przekonany o jego winie, ale jak się tu upewnić? Wówczas pomyślałem o Antysie: to słaby punkt owej gałęzi, gotów złamać się pod najlżejszym nawet ciężarem... Opracowałem więc prosty plan: podczas kolacji w Akademii, kiedy wy wszyscy traciliście czas na rozmowy o poetyce filozofii, ja szpiegowałem naszego pięknego znajomego. Jak sam wiesz, każdy podczaszy usługuje wszystkim gościom wedle wcześniej ustalonego porządku, wiedziałem więc, kiedy Antys podejdzie do mnie, i gdy to zrobił, wyjąłem z płaszcza niewielki kawałek papirusu i wręczyłem mu go bez słowa, ale gestem aż nadto wymownym. Napisałem: Wiem wszystko o śmierci Euniosa. Jeżeli nie chcesz, bym o tym mówił, nie wracaj, by obsłużyć kolejnego gościa: zaczekaj chwilę w kuchni, sam. – Skąd pewność, że Antys był świadkiem śmierci Euniosa? Herakles sprawiał wrażenie wielce zadowolonego, jak gdyby czekał na to właśnie pytanie. Przymknął oczy, uśmiechając się, i odparł: – Nie byłem pewien! Kartka stanowiła przynętę, a Antys ją połknął. Kiedy spostrzegłem, że spóźnia się z obsłużeniem kolejnego gościa... tego twojego kolegi, który porusza się, jak gdyby jego kości były trzcinami w rzece... – Kalikles – wtrącił Diagoras. – Rzeczywiście, przypominam sobie, że przez jakiś czas go nie było... – Tak jest. Przyszedł do kuchni, zaintrygowany, bo Antys go nie obsłużył. O mało nas nie przyłapał, ale na szczęście już skończyliśmy rozmowę. A zatem, jak ci mówiłem, kiedy spostrzegłem, że Antys nie wraca, podniosłem się i poszedłem do kuchni... Herakles zatarł ręce z zadowolenia. Uniósł szpakowatą brew. – Cóż, Diagorasie! Cóż ci mogę powiedzieć na temat tej przebiegłej, pięknej istoty? Zapewniam cię, że twój uczeń mógłby nas obu niejednej rzeczy nauczyć! Czekał na mnie w kącie, rozdygotany, i patrzył tymi wielkimi błyszczącymi oczami. Na jego piersi unosił się i opadał wieniec z kwiatów. Pospiesznie dał mi znak, bym szedł za nim, i zaprowadził mnie do niewielkiej spiżarni, gdzie mogliśmy porozmawiać w cztery oczy. Pierwsze, co mi powiedział: „Ja tego nie zrobiłem, zapewniam was na świętych bogów domowego ogniska! Nie ja zabiłem Euniosa! To on!”. Zdołałem go przekonać, żeby wyjawił mi całą prawdę, udając, że sam wiem wszystko, więc opowiedział, potwierdzając punkt po punkcie moje przypuszczenia. Skończywszy, prosił mnie, błagał ze łzami w oczach, żebym nic nikomu nie mówił. Nie obchodziło go, co się stanie z Menechmosem, zależało mu, by on sam nie był w to zamieszany. Akademia, rodzina... Byłoby to straszne... Stwierdziłem, że nie wiem, czy i do jakiego stopnia będzie to możliwe. Wówczas podszedł do mnie ze spuszczonymi oczami, ciężko oddychał. Mówił szeptem. Coraz wolniej. Obiecywał mi niezliczone przysługi, bo, jak stwierdził, wie, jak być miłym dla mężczyzn. Uśmiechnąłem się ze spokojem. „Antysie, nie musisz posuwać się aż tak daleko” – zapewniłem. Za całą odpowiedź dwoma szybkimi
ruchami rozpiął sprzączki chitonu, pozwalając, by ten opadł mu aż do stóp... Powiedziałem: dwoma szybkimi ruchami, choć mnie wydały się one nader powolne... Nagle pojąłem, w jaki sposób ten młodzieniec może wzbudzać namiętność i sprawiać, że nawet najrozsądniejsi tracą dla niego głowę. Poczułem jego pachnący oddech przy twarzy i odsunąłem się. „Antysie – powiedziałem – to są dwie całkowicie różne sprawy: z jednej strony twoja niewiarygodna uroda, z drugiej – mój obowiązek czynienia sprawiedliwości. Rozsądek radzi nam, byśmy podziwiali to pierwsze i czynili to drugie, nie na odwrót. Nie mieszaj zatem twej zadziwiającej urody z pełnieniem przeze mnie obowiązków”. Nic na to nie odpowiedział i nic nie zrobił, wpatrywał się tylko we mnie. Nie wiem, jak długo to trwało: stał przede mną, mając na sobie jedynie wieniec z bluszczu na głowie, a z kwiatów na szyi, nieruchomy, milczący. Światło w spiżarni było nikłe, mogłem jednak dostrzec wyraz kpiny na jego pięknej twarzy. Sądzę, że chciał mi dowieść, w jakim stopniu świadomy jest władzy, jaką ma nade mną, mimo mojej odmowy... Ten chłopak to straszliwy uwodziciel mężczyzn, i on wie o tym. Nagle obaj posłyszeliśmy, że ktoś go woła. Właśnie twój kolega. Antys ubrał się niespiesznie, jak gdyby rozkoszując się możliwością, że ktoś go nakryje, po czym wyszedł ze spiżarni. Ja wyszedłem później. Herakles pociągnął łyk wina. Rumieniec na jego twarzy stawał się coraz silniejszy. Diagoras natomiast był blady niczym kwarc. Tropiciel uczynił wymowny gest i rzekł: – Nie wiń siebie. To bez wątpienia Menechmos ich zdeprawował. Diagoras odparł obojętnie: – Nie uważam za złe tego, że Antys ofiarował swoje usługi w taki sposób tobie czy Menechmosowi, czy jakiemukolwiek mężczyźnie. W końcu, czy jest coś przyjemniejszego niż miłość efeba? Straszna bywa nie sama miłość, tylko przyczyny miłości. Kochać dla samej przyjemności fizycznej to obrzydliwe; kochać, żeby w ten sposób kupić twoje milczenie – również. Diagorasowi zwilgotniały oczy, jego głos słabł niczym słońce o zachodzie. – Prawdziwy kochanek nie potrzebuje nawet dotykać swego ukochanego. Wystarczy mu patrzeć na niego, by czuł się szczęśliwy, obcując z mądrością i doskonałością jego duszy. Współczuję Antysowi i Menechmosowi, nie znają oni bowiem niezrównanego piękna prawdziwej miłości – westchnął głęboko. – Ale zostawmy to. Co teraz? Obserwując filozofa z zaciekawieniem, Herakles zwlekał z odpowiedzią. – Jak mawiają gracze w kości: „Od tej chwili same świetne rzuty”. Mamy już winnych, Diagorasie, byłoby jednak błędem spieszyć się. Skąd bowiem wiemy, czy Antys powiedział nam całą prawdę? Zapewniam cię, że ten młodziutki czarodziej jest równie przebiegły co sam Menechmos, jeśli nie bardziej. A nam trzeba publicznego wyznania bądź dowodu, żeby móc oskarżyć bezpośrednio Menechmosa albo obu. Zrobiliśmy jednak istotny krok naprzód. Antys jest solidnie przestraszony, a to działa na naszą korzyść. Co teraz zrobi? Zapewne rzecz najlogiczniejszą: uprzedzi swego przyjaciela, co mu grozi. Jeżeli Menechmos opuści Miasto,
na nic zda się nam publiczne oskarżanie Antysa. Jestem pewny, że sam Menechmos woli wygnanie niż wyrok śmierci... – Ale w takim razie... Menechmos ucieknie! Herakles uśmiechnął się chytrze i powoli pokręcił głową. – Nie, zacny Diagorasie. Antys jest śledzony. Na moje polecenie Eumarkos, jego dawny pedagog, co noc chodzi za nim krok w krok. Wczoraj wieczorem po wyjściu z Akademii odszukałem Eumarkosa i dałem mu szczegółowe instrukcje. Będziemy wiedzieć, czy Antys pójdzie do Menechmosa. W razie potrzeby polecę, by inny niewolnik pilnował warsztatu. Ani Menechmos, ani Antys nie zrobią kroku bez naszej wiedzy. Chcę ich przetrzymać. Bo z czasem zabraknie im odwagi i poczują się osaczeni. Jeżeli jeden z nich postanowi publicznie oskarżyć drugiego, usiłując w ten sposób samemu się wywinąć, to sprawa rozwiąże się w najprostszy sposób. Jeśli zaś nie... Uniósł dłoń do góry i powolnym ruchem skierował palec wskazujący na ściany własnego domu. – Jeżeli nie, posłużymy się nierządnicą. – Yasintrą? W jaki sposób? Trzymając w górze wskazujący palec, Herakles mówił dobitnie: – Nierządnica to drugi poważny błąd Menechmosa. Tramach, który się w niej zakochał, opowiedział jej ze szczegółami o stosunkach, jakie utrzymuje z rzeźbiarzem, przyznając, że jego osoba budzi w nim uczucia zarazem miłości i strachu. Na kilka dni przed śmiercią twój uczeń oznajmił jej, że gotów jest na wszystko, nawet wyjawić rodzinie i mentorom prawdę o nocnych rozrywkach, żeby tylko zerwać fatalny związek z Menechmosem. Dodał jednak, że boi się zemsty rzeźbiarza, bo ten przysiągł, że go z a b i j e , jeśli cokolwiek piśnie. Nie wiemy, w jaki sposób Menechmos dowiedział się o istnieniu Yasintry, możemy jednak domyślać się, że Tramach powiedział mu o niej w jakiejś chwili złości. Rzeźbiarz szybko zdał sobie sprawę, że ta kobieta stanowi dla niego zagrożenie, dlatego też posłał kilku niewolników do Pireusu, by ją zastraszyli. Po naszej rozmowie zdenerwowany Menechmos uznał widocznie, że wydała go właśnie ona, więc ponownie zagroził jej śmiercią. I wtedy właśnie Yasintra dowiedziała się o mnie, i wczoraj, przerażona, przybiegła prosić mnie o pomoc. – Jej słowa stanowią zatem obecnie jedyny dowód... Herakles przytaknął, otwierając szeroko oczy, jakby Diagoras powiedział coś nadzwyczaj zdumiewającego. – Tak jest. Jeżeli nasi dwaj przebiegli przestępcy nie zechcą mówić, oskarżymy ich publicznie, opierając się na zeznaniach Yasintry. Wiem, że słowo kurtyzany niewiele jest warte wobec słowa wolnego obywatela, ale oskarżenie zapewne rozwiąże język Antysowi, a może i samemu Menechmosowi. Diagoras zamrugał powiekami, kierując wzrok na ogród zalany słońcem. Przy studni pasła się spokojnie i leniwie olbrzymia biała krowa.* * Wzmocniona eidesis, jak w poprzednich rozdziałach, dla uwydatnienia wizji wołów Geryona.
(Przypis Tłumacza).
Podniecony Herakles mówił dalej: – Zaraz nadejdzie Eumarkos. Wówczas dowiemy się, co zamierzają te łajdaki, i podejmiemy odpowiednie kroki. Pociągnął kolejny łyk wina i przez dłuższą chwilę smakował je z zadowoleniem. Nie czuł się chyba komfortowo ze świadomością, że Diagoras nie podziela jego optymizmu, nagle bowiem zmienił ton głosu i dość oschle powiedział: – No i co o tym sądzisz? Twój Tropiciel rozwikłał tajemnicę. – Nie – odparł Diagoras wpatrzony nadal w ogród rozciągający się za spokojnie przeżuwającą krową. – Co takiego? Diagoras potrząsnął głową, zwrócony wciąż w kierunku ogrodu, tak że zdawał się mówić do krowy. – Nie, Tropicielu, nie. Pamiętam dobrze i widziałem to w jego oczach: Tramach nie był zwyczajnie zmartwiony, tylko ś m i e r t e l n i e p r z e r a ż o n y . Starasz się wmówić mi, że zamierzał opowiedzieć mi o swoich wyuzdanych zabawach z Menechmosem, ale... Nie. Jego tajemnica była o wiele bardziej przerażająca. Herakles leniwie kręcił głową, jakby zbierał cierpliwość, żeby coś wytłumaczyć małemu dziecku. – Tramach bał się Menechmosa. Sądził, że ten go zabije, jeżeli wyjawi całą sprawę. To ten strach widziałeś w jego oczach! – Nie – odparł Diagoras z niezmąconym spokojem, jakby usypiało go wino bądź leniwe popołudnie. I wtedy właśnie, niesłychanie powoli, jak gdyby każde słowo pochodziło z innego języka i musiał wymawiać je dokładnie, ażeby dało się je przetłumaczyć, powiedział: – Tramach był ś m i e r t e l n i e p r z e r a ż o n y . Ale jego strach wykraczał całkowicie poza to, co można objąć rozumem. Był to lęk sam w sobie, idea lęku, coś, czego twój rozum, Heraklesie, nawet nie jest w stanie pojąć, boś nie zagłębił się w jego oczach, tak jak to uczyniłem ja. Tramach nie obawiał się tego, co może mu zrobić Menechmos, tylko... czegoś jeszcze straszliwszego. Wiem to. – I po chwili dodał: – Sam nie wiem, czemu to wiem. Ale wiem. – Próbujesz mi powiedzieć, że wyjaśniam sprawę niewłaściwie? – spytał urażony Herakles. – Wyjaśnienie, jakie mi podajesz, jest rozsądne. Nawet bardzo rozsądne. – Diagoras nadal wpatrywał się w ogród, w którym stała przeżuwająca krowa. Westchnął głęboko. – Ale nie sądzę, żeby to była prawda. – Rozsądne, a nie jest to prawda? O co ci więc chodzi, Diagorasie z Medontu? – Sam nie wiem. Moja logika mówi mi: „Herakles ma rację”, ale... Może twój przyjaciel Krantor umiałby ci to lepiej wytłumaczyć niż ja sam. Wczoraj wieczorem w Akademii długo
o tym dyskutowaliśmy. Możliwe, że prawdy nie sposób rozsądnie wyjaśnić... to znaczy... Gdybym ci teraz powiedział coś absurdalnego, na przykład: „W twoim ogrodzie pasie się krowa, Heraklesie”, uznałbyś mnie za wariata. Ale nie mogłoby zdarzyć się tak, że dla kogoś, kto nie jest ani tobą, ani mną, taka informacja oznaczałaby p r a w d ę ? – Diagoras ruchem dłoni powstrzymał Heraklesa. – Wiem, że brzmi nieracjonalnie stwierdzenie, że w twoim ogrodzie pasie się krowa, bo krowy tu nie ma ani być nie może. Ale dlaczego p r a w d a ma być r a c j o n a l n a , Heraklesie? Nie ma możliwości, żeby istniały... prawdy irracjonalne?* * Nie ulega wątpliwości, że „ogrodowa krowa” – jak „bestia” z rozdziału czwartego albo „węże” z drugiego – to istota całkowicie eidetyczna, a zatem niewidzialna dla bohaterów. Autor jednak posługuje się nią jako argumentem na poparcie wątpliwości Diagorasa. Rzeczywiście dla c z y t e l n i k a stwierdzenie jest p r a w d z i w e . Serce mi bije. Może to ze zmęczenia. (Przypis Tłumacza).
– Tego wam wczoraj naopowiadał Krantor? – Herakles z trudem hamował gniew. – Filozofia doprowadzi cię do szaleństwa, Diagorasie! Ja mówię ci o sprawach spójnych i logicznych, a ty... Tajemnicą twojego ucznia nie jest jakaś teoria filozoficzna! To łańcuch racjonalnych zdarzeń, które... Przerwał, widząc, że Diagoras znów kręci głową, patrząc na pusty ogród, nie na niego.* * Spełniwszy funkcję eidetyczną, obraz krowy znika, nie widzi go już czytelnik, a ogród znowu jest „pusty”. To nie czary, to po prostu literatura. (Przypis Tłumacza).
A Diagoras mówił: – Pamiętam twoje stwierdzenie: „Są w życiu takie dziwne miejsca, w których ani ty, ani ja nigdy nie byliśmy”. I tak jest... Żyjemy w dziwnym świecie, Heraklesie. W świecie, gdzie nic nie może być całkowicie wyjaśnione i całkowicie zrozumiałe. W świecie, który czasami nie rządzi się prawami logiki, tylko prawami marzeń lub literatury... Sokrates, wielki zwolennik rozumu, zwykł twierdzić, że demon, duch, budzi w nim czasami prawdy najgłębsze. A Platon uważa, że szaleństwo, w pewnym stopniu, to tajemny sposób, by dotrzeć do poznania. I to się teraz dzieje ze mną: mój demon – albo moje szaleństwo – mówią mi, że twoje wyjaśnienie jest fałszywe. – Jest logiczne! – Ale fałszywe. – Jeżeli moje wyjaśnienie jest fałszywe, to f a ł s z y w e j e s t w s z y s t k o ! – Możliwe – zgodził się Diagoras z goryczą. – Któż to wie. – Świetnie! – chrząknął Herakles. – Dla mnie możesz powoli grzęznąć w bagnie swego filozoficznego pesymizmu, Diagorasie. Udowodnię ci, że... O, ktoś stuka. To na pewno Eumarkos. Zostań tutaj, popatrz sobie na Świat Idei, drogi Diagorasie! Przyniosę ci na tacy głowę Menechmosa, a ty zapłacisz mi za pracę! Ponsyka, otwieraj! Ale Ponsyka już zdążyła otworzyć, a gość stał w sieni. Krantor. – Heraklesie Pontor, Tropicielu Tajemnic, Diagorasie z Medontu! Ateny poruszone zostały aż do podwalin, a wszyscy obywatele, którzy posiadają jeszcze resztki głosu,
domagają się głośno waszej obecności w pewnym miejscu... Uśmiechając się, ruchem ręki uspokoił Cerbera, który wściekle mu się wyrywał. Nie przestając się uśmiechać, jakby przynosił dobrą nowinę, dodał: – Stało się coś potwornego. Praksynoe swą potężną godną sylwetką zdawał się skupiać światło wpadające gęstymi falami przez pozbawione okiennic okna pracowni. Delikatnym ruchem odsunął jednego z towarzyszących mu ludzi, a jednocześnie kolejnym poprosił o pomoc innego. Klęknął. Trwał tak przez całą wieczność oczekiwania. Ciekawscy wyobrażali sobie, co też maluje się na jego twarzy: udręka, ból, zemsta, gniew. Praksynoe zawiódł jednak ich wszystkich, bo oblicze jego było spokojne. Malowały się na nim wspomnienia, niemal wszystkie przyjemne. Symetryczne czarne brwi kontrastowały ze śnieżnobiałą brodą. Nic nie zdawało się wskazywać, że w owej chwili ogląda zmasakrowane zwłoki syna, poza jednym szczegółem: mrugał powiekami, choć niewiarygodnie powoli. Wpatrywał się w jakieś miejsce między dwoma ciałami, a jego oczy zdawały się zwrócone do wewnątrz, zatopione całkowicie w zapadającym pod powiekami zmierzchu, tak że gałki wyglądały jak dwa księżyce tuż po pełni. Dopiero po chwili uniósł powieki. I tyle. Podniósł się z pomocą otaczających go ludzi i rzekł: – Bogowie zawezwali cię wcześniej niż mnie, mój synu. Zazdrośni o twą urodę, zapragnęli cię zatrzymać, dając ci nieśmiertelność. Pomruk podziwu towarzyszył tym szlachetnym i prawym słowom. Ludzi przybywało: żołnierze, nawet ktoś o wyglądzie lekarza. Praksynoe podniósł wzrok i Czas, który z szacunkiem się zatrzymał, począł ponownie płynąć. – Któż to uczynił? – spytał. Jego głos nie był już tak silny. Pewnie wkrótce, gdy nikt nie będzie go widział, wybuchnie płaczem. Uczucia nie spieszyły się jednak, by zagościć na jego obliczu. Panowało milczenie, ale była to chwila tego rodzaju, gdy wymienia się spojrzenia, aby zdecydować, kto pierwszy się odezwie. Zaczął jeden z ludzi towarzyszących Praksynoemu: – Rankiem sąsiedzi posłyszeli krzyki w pracowni, sądzili jednak, że to kolejna libacja niejakiego Menechmosa... – Widzieliśmy, jak Menechmos wybiegał! – przerwał ktoś. Głos i zaniedbany wygląd tego człowieka kontrastowały z budzącą szacunek godnością ludzi Praksynoego. – Widziałeś go? – spytał Praksynoe. – Tak! I inni też! Wtedy zawołaliśmy pomocników astinomosa. Człowiek zdawał się oczekiwać jakiejś nagrody za zeznania, ale Praksynoe zignorował go. Podniósł głos jeszcze bardziej, by zapytać: – Czy ktoś może mi powiedzieć, kto to zrobił? Słowo „to” wymówił, jakby chodziło o czyn okrutny, zasługujący na gniew furii, o coś bezbożnego, niepojętego. Wszyscy obecni spuścili wzrok. W pracowni nie było słychać
nawet brzęczenia muchy, mimo że latały tam dwie lub trzy, zataczając powolne kręgi w świetle wpadającym przez otwarte okna. Posągi, w większości nieukończone, wyglądały, jakby nieruchomo wpatrywały się w Praksynoego ze współczuciem. Lekarz – człek słaby i niezdarny, bledszy niż zwłoki leżące przed nim – klęczał przy ciałach i kręcił głową, przypatrując się to jednemu, to drugiemu. Dotykał starca i zaraz potem młodzieńca, jakby chciał ich ze sobą porównać, i szeptał swoje uwagi powoli i monotonnie jak dziecko, które recytuje alfabet przed egzaminem. Wsparty na lasce astinomos przysłuchiwał się temu i przytakiwał z pełną szacunku aprobatą. Zwłoki ułożone na boku, na wprost siebie, leżały na podłodze pracowni w majestatycznym jeziorze krwi. Zdawały się figurami tancerzy na amforze: starzec, odziany w niechlujny szary płaszcz, miał prawe ramię zgięte, a lewe wyciągnięte ponad głową. Ciało młodzieńca stanowiło symetryczną replikę pozycji starego, tyle że było zupełnie nagie. Przy tym obaj: i starzec, i młodzieniec, jeden – niewolnik, drugi – człowiek wolny, byli sobie równi pod względem potworności zadanych im ran. Wyłupiono im oczy, zmasakrowano twarze, na ich ciałach widniały głębokie rany. U obu dokonano tej samej amputacji między nogami. Jedyna różnica polegała na tym, że starzec trzymał w zaciśniętej prawej ręce dwie gałki oczne. – Niebieskie – oznajmił lekarz, jakby sporządzał inwentarz. Powiedziawszy to, absurdalnie kichnął. – Należały do chłopaka – dodał. – Sługa Jedenastu! – oznajmił ktoś, przerywając potworną ciszę. Ale mimo że wszystkie spojrzenia skierowały się ku grupie ciekawskich, cisnących się u wejścia do sieni, nikt nie zdołał się domyślić, kto właśnie przybył. I wtedy to inny głos, ze szczerością emanującą z każdego słowa, skupił nagle na sobie uwagę zebranych. – Och, Praksynoe, najszlachetniejszy ze szlachetnych! Powiedział to Diagoras z Medontu. Wraz z krępym, niskim człowiekiem przybył do pracowni nieco przed Praksynoem; towarzyszył im trzeci mężczyzna, olbrzymiej postury i ciekawego wyglądu, z psem w ramionach. Krępy mężczyzna gdzieś zniknął, natomiast Diagoras przez dłuższy czas podkreślał swoją obecność; wszyscy widzieli, jak gorzko płacze przy zwłokach. Teraz sprawiał wrażenie energicznego i zdecydowanego. Cała jego siła zdawała się skupiać w gardle, po to zapewne, by dodać słowom niezbędnej odwagi. Oczy miał zaczerwienione, a twarz śmiertelnie bladą. – Jestem Diagoras z Medontu, mentor Antysa w... – zaczął. – Wiem, kim jesteś – przerwał mu łagodnie Praksynoe. – Mów. Diagoras oblizał suche wargi i zaczerpnął tchu. – Chcę przyjąć rolę oskarżyciela i publicznie obwinić rzeźbiarza Menechmosa o dokonanie tych zbrodni. Rozległy się leniwe pomruki. Emocje, po powolnej walce, odniosły zwycięstwo na
obliczu Praksynoego: zarumienił się, czarna brew się uniosła, a oczy spod przymkniętych powiek ciskały pioruny. Słychać było jego ciężki oddech. – Zdajesz się pewien tego, co twierdzisz, Diagorasie – odezwał się. – Jestem, szlachetny Praksynoe. Ktoś wykrzyknął z cudzoziemskim akcentem: – Co się tutaj stało? Był to nareszcie (bo też nie mógł to być nikt inny) sługa Jedenastu, pomocnik jedenastu sędziów stanowiących najwyższy autorytet w sprawach karnych, chłopisko odziane na sposób pierwotny w skóry zwierzęce. U boku zwisał mu bat poganiacza wołów. Przy budzącym grozę wyglądzie miał twarz głupka. Dyszał ciężko, jakby dopiero co przybiegł, a sądząc po wyrazie twarzy, zdawał się rozczarowany tym, że najciekawsze wydarzyło się podczas jego nieobecności. Niektórzy ludzie (zawsze się tacy znajdą w podobnych okolicznościach) podchodzili do niego, by powiedzieć, co wiedzą, bądź co zdaje się im, że wiedzą. Większość jednakże czekała na słowa Praksynoego. – A czemu sądzisz, Diagorasie z Medontu, że to Menechmos... zadał śmierć memu synowi i jego staremu pedagogowi, Eumarkosowi? Diagoras ponownie zwilżył wargi językiem. – Sam nam to powie, szlachetny Praksynoe, jeśli trzeba, to na torturach. Ale nie wątp w jego winę: byłoby to jak wątpić w światło słońca. Imię Menechmosa było na ustach wszystkich. Wymawiano je w różny sposób, w rozmaitych tonacjach. Jego twarz, jego wygląd odtwarzano w myślach. Ktoś coś krzyknął, ale uciszono go natychmiast. W końcu Praksynoe przerwał godne milczenie i rzekł władczo: – Znajdźcie Menechmosa. Jak gdyby na dane hasło Gniew uniósł ręce i głowy zebranych. Jedni żądali zemsty, inni przysięgali na bogów. Byli i tacy, co z miejsca żądali dla Menechmosa najstraszliwszych tortur, nie znając go nawet z widzenia. Ci, którzy go znali, kręcili głowami i mierzwiąc brody, myśleli zapewne: „Kto by pomyślał!”. Sługa Jedenastu chyba jako jedyny nie pojmował do końca, co się dzieje, i rozpytywał ludzi, o czym rozmawiają, kim jest ten okaleczony starzec leżący obok Antysa, kto oskarża rzeźbiarza Menechmosa, co wykrzykują ludzie. Panowało kompletne zamieszanie. – Gdzie Herakles? – spytał Diagoras Krantora, pociągając go za płaszcz. – Nie wiem. – Krantor wzruszył potężnymi ramionami. – Przed chwilą jeszcze węszył niczym pies przy zwłokach. Ale teraz... Diagoras widział w pracowni tylko posągi: jedne stały nieruchomo, drugie niezupełnie. Wszystkie niezgrabnie wymijał; potrącano go, płaszcz zsuwał mu się z ramion w przeciwnym, niż szedł, kierunku. Usłyszał, że ktoś z tłumu go woła. Odwrócił głowę, ujrzał twarz jednego z ludzi Praksynoego, zbliżała się ku niemu, poruszała ustami. – Musisz porozmawiać z archontem, jeżeli chcesz wnieść oskarżenie...
– Tak, porozmawiam – odparł Diagoras, nie bardzo rozumiejąc, co do niego mówią. Uwolnił się od wszystkich przeszkód, wyrwał się z tłumu i utorował sobie drogę do wyjścia. Pogoda była piękna. Niewolnicy i wolni ludzie zastygli przed portykiem wejściowym, najwyraźniej biorąc przykład z posągów wewnątrz pracowni. Obecność ludzi uciskała mu pierś jak nagrobek; mógł swobodnie odetchnąć, dopiero kiedy się znalazł daleko poza budynkiem. Przystanął i rozejrzał się wokół. Zdesperowany wybrał drogę wiodącą pod górę. Wreszcie z niemałą ulgą rozpoznał z oddali krzywy krok i niezgrabne, powolne ruchy mocno zadumanego Tropiciela. Zawołał go. – Chciałbym ci podziękować – odezwał się, doścignąwszy Heraklesa. W jego głosie dawało się wyczuć dziwne napięcie. To był ton poganiacza bydła, który chce popędzić woły, nie pokrzykując na nie. – Dobrze wykonałeś swoją pracę. Nie potrzebuję cię więcej. Zapłacę ci ustaloną sumę jeszcze dziś wieczorem. – I jakby nie był w stanie znieść milczenia Tropiciela, dodał: – Wszystko stało się przecież tak, jak mówiłeś. Miałeś rację, a ja się myliłem. Herakles coś szeptał. Diagoras musiał niemal pochylić się, by zrozumieć słowa, mimo że ten mówił bardzo powoli. – Dlaczego ten głupek to zrobił? Dał się ponieść przerażeniu albo szaleństwu, jasne. Ale... te dwa okaleczone ciała! To niepojęte! Diagoras odpowiedział z dziwną, okrutną radością: – Sam wyzna, co nim powodowało, zacny Heraklesie. Tortury rozwiążą mu język! Szli w milczeniu zalaną słońcem ulicą. Herakles podrapał się w stożkowatą głowę. – Przykro mi, Diagorasie. Pomyliłem się co do Menechmosa. Byłem pewien, że postara się uciec, a nie... – To już nieistotne – Diagoras mówił jak człowiek, który odpoczywa, osiągnąwszy cel po długiej i wyczerpującej wędrówce przez bezludne ziemie. – To ja się myliłem i teraz to rozumiem. Przedkładałem honor Akademii nad życie tych biednych chłopców. To już nieistotne. Będę mówił i oskarżał! Także siebie jako mentora, bo... – potarł skronie, jakby rozwiązywał trudne zadanie matematyczne – ...bo jeśli coś ich zmusiło do szukania opieki u tego zbrodniarza, ja powinienem za to odpowiedzieć. Herakles chciał mu przerwać, ale zastanowiwszy się chwilę, nie rzekł nic. – Ja powinienem odpowiedzieć... – powtórzył Diagoras, jakby chciał nauczyć się tych słów na pamięć. – Ja powinienem odpowiedzieć!... Menechmos to tylko wściekły szaleniec, ale ja... Kimże ja jestem? Wydarzyło się coś dziwnego, choć żaden z dwóch mężczyzn początkowo zdawał się tego nie zauważać. Zaczęli mówić równocześnie, jakby rozmawiali, nie słysząc się nawzajem, ciągnąc powoli zdania, jeden tonem namiętnym, drugi chłodnym. – Ja jestem odpowiedzialny, tak naprawdę ja za to odpowiadam! – Menechmos natyka się na Eumarkosa, wpada w popłoch i...
– Bo co właściwie znaczy być nauczycielem? Powiedz! – ...Eumarkos grozi mu. Dobrze. Wtedy... – ...znaczy to uczyć, a nauczanie jest świętym obowiązkiem! – ...biją się i Eumarkos oczywiście pada... – ...nauczanie oznacza modelowanie duszy! – ...Antys pewnie chce osłonić Eumarkosa... – ...dobry mentor zna swoich uczniów! – ...zgoda, ale dlaczego tak ich okaleczać? – ...bo jeśli nie, to po co nauczać? – Myliłem się. – Myliłem się! Zatrzymali się. Przez chwilę spoglądali na siebie, zdezorientowani i niespokojni, jakby każdy z nich mówił to, czego drugi najbardziej w owej chwili potrzebował. Oblicze Heraklesa wyraźnie się postarzało. Niewiarygodnie powoli powiedział: – Diagorasie... przyznaję, że w całej tej sprawie poruszałem się jak słoń w składzie amfor. Moje myśli nigdy nie były tak ciężkie i tępe jak teraz. A najbardziej dziwi mnie to, że tymi wydarzeniami rządzi pewna logika, i chociaż moje wyjaśnienia wydają się ogólnie zadowalające, to... pozostają szczegóły... w istocie niewiele, ale... Chciałbym mieć trochę czasu, by wszystko przemyśleć. Nie policzę ci za dodatkowe godziny. Diagoras przystanął i ujął Tropiciela za ramiona. Spojrzał mu w oczy i powiedział: – Heraklesie: dobrnęliśmy do końca. Zamilkł i powtórzył powoli, jakby przemawiał do dziecka: – Dobrnęliśmy do końca. Droga była długa i trudna. Ale wszystko jasne. Pozwól umysłowi odpocząć. Ja postaram się dać odpocząć także duszy. Tropiciel raptem odepchnął brutalnie ręce Diagorasa i ruszył przed siebie, ale po chwili jakby sobie coś przypomniał, bo odwrócił się do filozofa. – Zamknę się w domu i pogrążę w rozmyślaniach – powiedział. – Jak coś będę miał, dam ci znać. I zanim Diagoras zdołał mu przeszkodzić, wtopił się w gąszcz powolnego, ociężałego tłumu, jaki wyległ właśnie na ulice, zwabiony tragedią. Jedni mówili, że stało się to szybko. Większość jednak uważała, że nazbyt wolno. Może chodziło o zbyt wolną szybkość, jaka występuje, kiedy czegoś pragnie się intensywnie i gorączkowo, ale tego nikt nie powiedział. To, co się stało, miało miejsce, zanim objawiły się cienie wieczoru, dużo wcześniej niż kupcy metojkowie pozamykali kramy, a kapłani w świątyniach unieśli noże, by złożyć ostatnie ofiary: nikt nie mierzył czasu, ale wszyscy przyznawali, że zdarzyło się to w godzinach popołudniowych, kiedy to słońce, ciężkie od światła, zmierza ku zachodowi.
Żołnierze trzymali straż przy bramach, ale to stało się nie przy bramach. I nie w stajniach, gdzie zapuścili się śmiałkowie, sądząc, że znajdą go tam skulonego i drżącego, w kącie, jak zgłodniałą mysz. W rzeczywistości wszystko stało się zwyczajnie, na jednej z zatłoczonych ulic garncarzy. Jedno pytanie krążyło w owym czasie z ust do ust po ulicy, nieporadnie, ale nieubłaganie zmierzając ku ostatecznemu rozstrzygnięciu sprawy. – Widziałeś Menechmosa, rzeźbiarza z Keramejkos? Pytanie przyciągało ludzi jak najbardziej ulotna religia. Nawróceni stawali się żarliwymi głosicielami pytania. Jedni zatrzymywali się w pół drogi – ci, co podejrzewali, gdzie może być odpowiedź... Chwileczkę! Nie sprawdzaliśmy jeszcze w tym domu! Zaczekajcie, zapytajmy tego starca! Zaraz przyjdę, sprawdzę tylko, czy moja teoria jest słuszna! Inni, niedowiarkowie, nie przyjmowali nowej wiary, myśleli bowiem, że odpowiedź można raczej sformułować w ten sposób: „Widziałeś tego, którego nigdy nie widziałeś i nie zobaczysz, bo teraz, gdy cię o to pytam, jest on już daleko stąd?”. I kręcili powoli głowami, i uśmiechali się, myśląc: „Jesteś głupcem, sądząc, że Menechmos będzie czekał na...”. Jednakże pytanie posuwało się coraz dalej. I pokrętnym, niszczycielskim krokiem dotarło do kramu garncarza metojka. – Oczywiście, że widziałem Menechmosa – rzekł jeden z ludzi, którzy w roztargnieniu oglądali towar. Ten, który zadał pytanie, miał już zlekceważyć odpowiedź, gdyż jego uszy przyzwyczaiły się do jednakiego jej brzmienia, teraz jednak skamieniał, jakby wpadł na niewidzialny mur. Odwrócił się, by spojrzeć w twarz ogorzałą i pooraną zmarszczkami, okoloną potarganą rzadką brodą i kosmykami szarych włosów. – Mówisz, że widziałeś Menechmosa? – spytał w napięciu. – Gdzie? – Jam jest Menechmos – brzmiała odpowiedź. Podobno się uśmiechał. Nie, wcale się nie uśmiechał. Ależ śmiał się! Harpalosie, przysięgam na sowie oczy Ateny! A ja na czerń Styksu: nie uśmiechał się! Byłeś blisko niego? Tak blisko, jak teraz stoję obok ciebie, i nie uśmiechał się! Uśmiechał, ja też widziałem. Kiedy pochwyciło go wielu, uśmiechał się, przysięgam na... To był grymas, głupcze! Jakbym ja tak się wykrzywił, o! Myślisz, że się teraz śmieję? Jesteś głupi. Ale jak, na boga Prawdy, jak miał się uśmiechać, wiedząc, co go czeka? A skoro wiedział, co go czeka, dlaczego poddał się, zamiast uciec z Miasta? Pytanie wydało na świat rozliczne potomstwo: koślawe, konające, martwe z nadejściem nocy... Tropiciel Tajemnic siedział przy biurku, zamyślony, z ręką przy grubym policzku.* * To moja ulubiona poza. Właśnie ją zmieniłem po to, żeby wrócić do tłumaczenia. Sądzę, że ten paralelizm jest właściwy, bo w tym rozdziale wszystko zdaje się wydarzać w podwójnej formie: dotyczy jednych i drugich jednocześnie. Chodzi bez wątpienia o delikat ne wzmocnienie
eidesis: woły posuwają się razem, ujęte w to samo jarzmo. (Przypis Tłumacza).
Yasintra weszła bezszelestnie, więc dopiero gdy podniósł wzrok, zauważył ją na progu, gdzie jej postać malowała się cieniem. Miała na sobie długi peplos spięty klamrą na prawym ramieniu. Lewa pierś, ledwie przesłonięta skrawkiem materiału, była prawie naga.* * Teraz wiem, że osobnik, który mnie tu zamknął, jest kompletnie szalony. Zaczynałem tłumaczyć ten rozdział, kiedy podniosłem wzrok i ujrzałem go przed sobą, jak Herakles Yasintrę. Wszedł bezszelestnie do mojej celi. Wyglądał dziwacznie: otulony długim czarnym płaszczem, na twarzy maska, na głowie zniszczona peruka. Maska wyobrażała twarz kobiety, ale ton głosu i ręce należały do starca. Jego słowa i ruchy (teraz, tłumacząc dalej, już to wiem) były i d e n t y c z n e jak u Yasintry w tym dialogu (mówię w swoim języku, ale tłumaczenie było dokładne). Dlatego zanotuję tylko moje własne odpowiedzi po odpowiedziach Heraklesa. (Przypis Tłumacza).
– Pracuj dalej, nie chcę ci przeszkadzać – odezwała się Yasintra swym męskim głosem. Herakles nie wyglądał na zmęczonego. – Czego chcesz? – zapytał.* * – Kim jesteś? – zapytałem. (Przypis Tłumacza). – Nie przerywaj pracy. Jest tak ważna... Herakles nie wiedział, czy Yasintra kpi sobie z niego (trudno było to odgadnąć, bo jak sądził, wszystkie kobiety to maski). Ujrzał, że zbliża się powoli, swobodna w ciemności. – Czego chcesz? – powtórzył.* * Tu chyba nic nie powiedziałem. (Przypis Tłumacza). Wzruszyła ramionami. Powoli, prawie niechętnie otarła się ciałem o niego. – Jak możesz siedzieć tu tyle czasu po ciemku? – spytała zaciekawiona. – Rozmyślam – odparł Herakles. – Ciemności pomagają mi w myśleniu.* * – Po ciemku? Nie mam ochoty siedzieć po ciemku! – wykrzyknąłem. – To ty mnie tu zamknąłeś! (Przypis Tłumacza).
– Chciałbyś, żebym zrobiła ci masaż? – wyszeptała. Herakles spojrzał na nią w milczeniu.* * – Masaż?! Zwariowałeś?! (Przypis Tłumacza). Wyciągnęła ku niemu ręce. – Zostaw mnie – rzekł Herakles.* * – Odejdź! – wrzasnąłem piskliwie i zerwałem się na równe nogi. (Przypis Tłumacza). – Chcę tylko zrobić ci masaż – szeptała dalej rozbawiona. – Nie. Zostaw mnie.* * – Nie dotykaj mnie!!! – krzyknąłem chyba wtedy, ale nie jestem pewny. (Przypis Tłumacza). Yasintra zatrzymała się. – Chciałabym ci sprawić przyjemność – szepnęła. – Dlaczego? – zapytał Herakles.* * – Jesteś... jesteś kompletnym szaleńcem... – strach mnie ogarnął. (Przypis Tłumacza). – Mam wobec ciebie dług – odparła. – Chcę ci to wynagrodzić. – Nie potrzeba.*
* – Dług? Jaki dług? Przekład tekstu? (Przypis Tłumacza). – Jestem równie samotna jak ty. Ale potrafię cię uszczęśliwić, zapewniam cię. Herakles przyglądał się jej. Na obliczu Yasintry nie malował się żaden wyraz. – Jeżeli chcesz dać mi szczęście, zostaw mnie na chwilę samego – powiedział.* * – Pozwól mi stąd wyjść, a będę najszczęśliwszy! (Przypis Tłumacza). Westchnęła. Znów wzruszyła ramionami. – Masz ochotę coś zjeść? Napijesz się czegoś? – zapytała. – Nie chcę nic.* * – Tak! Jestem głodny! I pić mi się chce!!! (Przypis Tłumacza). Yasintra odwróciła się, podeszła do drzwi, ale na progu przystanęła. – Zawołaj mnie, jeśli czegoś zechcesz – powiedziała. – Zawołam. Ale teraz odejdź.* * – Zaczekaj, proszę, nie odchodź! – znów się zmartwiłem. (Przypis Tłumacza). – Masz mnie tylko zawołać, a przyjdę. – Odejdź już! * * – N i e o d c h o d ź !!... (Przypis Tłumacza). Drzwi zamknęły się. Pokój znów pogrążył się w ciemnościach.* * – NIE!!! – wykrzyknąłem i zacząłem szlochać. Teraz, gdy odzyskałem spokój, zastanawiam się, co zamierzał osiągnąć mój prześladowca tą absurdalną pantomimą. Wykazać mi, że doskonale zna dzieło? Dać mi do zrozumienia, że przez cały czas wie, jaki fragment tłumaczę? Jedyne, czego jestem pewien – och, bogowie Greków, miejcie mnie w opiece! – to tego, że wpadłem w łapy starego s z a l e ń c a ! (Przypis Tłumacza).
Rozdział IX
Ponieważ Menechmosowi, synowi Lachosa, z demu Charyzjon, zarzucono „rozlew krwi” – „ciężkie uszkodzenie ciała”, jak chcieli niektórzy – sąd odbył się przed Areopagiem, na wzgórzu Aresa, przed jedną z najbardziej szanowanych instytucji w Mieście. Na tych marmurach pichcono niegdyś dumne decyzje rządu, ale po reformach Solona i Klejstenesa autorytet Rady ograniczono do zwykłego orzecznictwa w sprawach karnych, do wydawania wyroków w rodzaju kary śmierci, utraty praw i ostracyzmu. Żadnego zatem Ateńczyka nie cieszył widok białych stopni, surowych kolumn i wysokiego podium dla archontów usytuowanego na wprost okrągłej jak talerz kadzielnicy, gdzie spalano wonne zioła na cześć Ateny, których zapach – jak zapewniali dobrze poinformowani – przypominał nieco zapach pieczonego ludzkiego mięsa. Jednakże od czasu do czasu urządzano tam także małe święto na koszt jakiegoś szacownego oskarżonego. Sąd nad Menechmosem, synem Lachosa, z demu Charyzjon wzbudził wielką sensację, bardziej z powodu szlachetnego pochodzenia jego ofiar i potworności zbrodni niż osoby oskarżonego, ten bowiem był ledwie jednym z wielu sukcesorów Fidiasza i Praksytelesa, którzy – podobnie jak handlarze mięsem – żyli ze sprzedaży własnych dzieł arystokracji. Wkrótce po donośnym ogłoszeniu przez herolda sprawy nie stało wolnego miejsca na historycznych stopniach. Większość zgłodniałej publiczności stanowili metojkowie i Ateńczycy należący do cechu rzeźbiarzy i ceramików oraz poeci i wojskowi, nie brakowało także zwyczajnych gapiów. Oczy stały się ogromne jak tace i rozległy się pomruki aprobaty, gdy żołnierze przywiedli oskarżonego: miał spętane ręce, był wychudzony, ale krzepki i silny. Menechmos, syn Lachosa, z demu Charyzjon, prostował grzbiet i wysoko podnosił głowę przybraną kosmykami szarych włosów, jak gdyby zamiast wyroku miał dostąpić honorów wojskowych. Wysłuchał ze spokojem soczystej listy oskarżeń i skorzystał z prawa do milczenia, gdy sędzia prowadzący spytał, czy chce coś sprostować w przedstawionych mu zarzutach. Czy masz coś do powiedzenia, Menechmosie? Nic: ani tak, ani nie. Nadal prężył się dumnie jak bażant.
Uznają go za niewinnego? Za winnego? A może ukrywa jakąś straszną tajemnicę, którą zamierza ujawnić dopiero na końcu? Przesłuchano świadków: sąsiedzi oskarżonego dodali sprawie smaku na wstępie, opowiadając o młodzieńcach, zazwyczaj włóczęgach i niewolnikach, którzy odwiedzali pracownię pod pretekstem pozowania do rzeźb. Opowiadano o nocnym życiu oskarżonego: o dochodzących pikantnych krzykach, o pysznych jękach, o słodko-kwaśnej woni orgii i codziennej porcji pół tuzina nagich, białych jak ciastko z kremem efebów. Wiele żołądków ścisnęło się przy takich zeznaniach. Wielu poetów przyznawało jednak, że Menechmos był dobrym obywatelem i jak najlepszym pisarzem, i że podejmował wysiłki w celu przywrócenia teatrowi ateńskiemu jego dawnej roli; ponieważ jednak byli to artyści równie trywialni jak ten, którego próbowali wysławiać, archontowie pominęli ich zeznania. Następnie szczegółowo opisano zbrodnie: podkreślano z naciskiem liczne krwawe rany, okaleczone ciała, wypatroszone trzewia, niedojrzałość ofiar. Przemówił kapitan straży granicznej, który znalazł Tramacha; wypowiadali się astinomosowie, którzy znaleźli Antysa i Euniosa; pytania uszykowały garnitur podrobów; fantazja przyprawiła zwłoki kawałkami nóżek, głowizny, rąk, ozorów, karków i brzuchów. Na koniec, w południe, w piekącym blasku słonecznego rydwanu, ciemna postać Diagorasa, syna Ksampsaka, z demu Medont, wspięła się na stopnie podium. Zapadła szczera cisza. Wszyscy czekali z łapczywą niecierpliwością na tego, który, jak przypuszczali, będzie głównym świadkiem oskarżenia. Diagoras, syn Ksampsaka, z demu Medont, nie zawiódł ich: odpowiadał stanowczo, wypowiadał się nienagannie, z powagą przedstawiał fakty i rozważnie osądzał czyny, niewolny od goryczy na koniec, niekiedy zbyt twardy w ocenie, ogólnie jednak ich zadowalał. Mówiąc, nie patrzył na stopnie, gdzie byli Platon i kilku jego kolegów, tylko na podium, gdzie siedzieli sędziowie, choć najprawdopodobniej nie zwracali najmniejszej uwagi na jego słowa, jak gdyby wyrok mieli już gotowy i jego odczytanie traktowali jak coś w rodzaju aperitifu. W porze, kiedy głód poczyna dokuczać ciału, przewodniczący składu sędziowskiego uznał, że sądowi starczy już zeznań. Jego przezroczyste niebieskie oczy zwróciły się ku oskarżonemu z obojętnym wdziękiem konia. – Menechmosie, synu Lachosa, z demu Charyzjon: sąd przyznaje ci prawo do obrony, jeżeli taką masz wolę. I oto uroczysty krąg Areopagu, kolumny, woń kadzideł i podium zredukowały się do jednego punktu, na którym skupiły się łakome spojrzenia tłumu: było to surowe oblicze rzeźbiarza, jego ciemne ciało pobrużdżone zmarszczkami nieubłaganej dojrzałości, jego wspaniale mrugające oczy i głowa posypana siwizną. W ciszy i napięciu, jak w trakcie ulewania kropli wina przed bankietem, Menechmos, syn Lachosa, z demu Charyzjon, powoli otworzył usta i przeciągnął czubkiem języka po wysuszonych wargach.
I roześmiał się.* * A publiczność to podchwyciła. Opis sądu nad Menechmosem przybiera eidetyczny styl opisu uczty, na której Menechmos stanowi główne danie. Nie wiem jeszcze, do której pracy Heraklesa autor tu nawiązuje, ale domyślam się. Pewne natomiast, że eidesis wzmogła mój apetyt. (Przypis Tłumacza).
Były to usta kobiety. Zęby, ciepło jej oddechu. Wiedział, że te usta mogą ugryźć, połknąć albo pożreć, ale nie to w owej chwili najbardziej go obchodziło, tylko pulsujące serce, które dzierżyła nieznana ręka. Nie przejmował się powolnym błądzeniem warg samicy (tak, była to raczej samica niż kobieta), leniwym dotykiem jej zębów na swojej skórze, jako że częściowo (tylko częściowo) takie pieszczoty sprawiały mu przyjemność. Ale to serce... bijące i wilgotne, ściśnięte w silnych palcach... Trzeba sprawdzić, kto się tam kryje, czyj jest ów gęsty cień, czyhający w zasięgu jego wzroku. Bo ramię nie unosiło się w powietrzu, teraz to wiedział: ramię należało do postaci, która ukazywała się i znikała jak księżyc w trakcie całego cyklu. Teraz... prawie... mógł już dostrzec całą sylwetkę... Jakiś żołnierz, w oddali, coś rozkazywał, mówił bądź wyjaśniał. Jego głos brzmiał mu znajomo, ale z trudem mógł wyłapać słowa. A były tak ważne! Jeszcze jedno mu przeszkadzało: latanie wywoływało pewien ucisk w piersi; trzeba będzie pamiętać o tym przy następnych śledztwach. Ucisk jak i niejasną przyjemność we wrażliwych partiach ciała. Latanie było miłe, mimo warg, mimo lekkich ugryzień, mimo nadwerężenia ciała... Przebudził się; ujrzał czyjś cień na sobie, więc odepchnął go brutalnie wściekłym ruchem ramion. Przypomniał sobie, że w niektórych wierzeniach koszmar jest potworem z łbem klaczy i ciałem kobiety, która siedzi okrakiem, z nagimi pośladkami, na piersi śpiącego i szepce mu gorzkie słowa, zanim go pochłonie. Poszły w ruch koce, napięte ciała i splątane nogi, rozległy się jęki. Ta ciemność! Ta potworna ciemność! – Nie, nie, spokojnie. – Co? Kto to? – Spokojnie. To tylko sen. – Hagesykora? – Nie, nie. Zadrżał. Rozpoznał własne ciało leżące na plecach na czymś, co było jego własnym łóżkiem w pokoju, który był (teraz mógł to potwierdzić) jego własną sypialnią. Wszystko było w porządku, poza owym ciałem – ciepłym i nagim – które wierciło się koło niego jak silny, nerwowy źrebak. Rozsądek zapalił knot świecy w jego głowie; ziewając, rozpoczął nowy dzień, nie bez pewnego zaskoczenia. – Yasintra? – domyślił się. – Tak. Herakles podniósł się, z wysiłkiem zapiął klamry tuniki na brzuchu, jak po sutym posiłku, i przetarł oczy.
– Co tu robisz? Brak odpowiedzi. Poczuł, że porusza się koło niego, ciepła i wilgotna, jak gdyby jej ciało wydzielało sok. Łóżko zapadło się w kilku miejscach. Wyczuł ruch i odwrócił się do niej. Nagle rozległo się stłumione tupanie i wyraźne kroki bosych stóp. – Dokąd idziesz? – zapytał. – Nie chcesz, żebym zapaliła światło? Doszły go odgłosy krzesania ognia. „Wie już, gdzie zawsze trzymam lampkę i gdzie znaleźć krzemienie” – pomyślał i wrzucił tę informację na jakąś półkę w swym obszernym umysłowym archiwum. Po chwili pojawiło się przed nim jej ciało, którego połowę zalewało miodowe światło lampy. Herakles zawahał się, czy może określić jej wygląd mianem „nagość”. W rzeczywistości nigdy nie widział kobiety a ż t a k nagiej: bez makijażu, bez biżuterii, bez ochrony fryzury, pozbawionej nawet kruchej – ale skutecznej – tuniki wstydu. Nagiej bezwzględnie. Surowa – przemknęło mu przez myśl – jak plaster mięsa rzucony na podłogę. – Wybacz, błagam cię – odezwała się Yasintra. W jej chłopięcym głosie nie wyczuwał najlżejszego śladu obawy, że nie wybaczy. – Usłyszałam twoje jęki z mego pokoju. Chyba cierpiałeś. Chciałam cię obudzić. – To był sen – odparł Herakles. – Koszmar, który śni mi się od pewnego czasu. – Bogowie mają zwyczaj przemawiać do nas przez powtarzające się sny. – Nie wierzę w to. To nielogiczne. Snów nie da się wytłumaczyć. To wizje, które tworzymy przypadkiem. Nie było odpowiedzi. Herakles już miał zamiar zawołać Ponsykę, ale przypomniał sobie, że poprzedniego wieczoru niewolnica prosiła go o pozwolenie udania się do Eleusis na braterskie spotkanie wtajemniczonych w Święte Misteria. Tak więc był w domu sam – z nierządnicą. – Chcesz się umyć? – zapytała. – Przynieść ci miednicę? – Nie. – Kim jest Hagesykora? – padło nagle pytanie. Herakles spojrzał na Yasintrę, nie rozumiejąc. Dopiero po chwili odparł: – Wołałem ją przez sen? – Tak. I jakąś Etis. Wydawało ci się, że jestem jedną i drugą. – Hagesykora była moją żoną – odparł Herakles. – Rozchorowała się i umarła dawno temu. Nie mieliśmy dzieci. Przerwał na chwilę, po czym tym samym pouczającym tonem, jakby tłumaczył uczennicy nudną lekcję, dodał: – Etis to dawna moja przyjaciółka... To dziwne, że wołałem obie. Ale mówiłem ci, że moim zdaniem sny nic nie znaczą. Zapadło milczenie. Oświetlając dziewczynę od dołu, lampka okrywała jej nagość: czarny,
drżący pancerz obciskał jej piersi i łono; delikatne rzemienie przepasywały jej wargi, brwi i powieki. Przez chwilę Herakles wpatrywał się w nią w podnieceniu, pragnąc odkryć, co też może skrywać jej ciało prócz krwi i mięśni. Jakże inna od jego drogiej Hagesykory jest ta nierządnica! – Jeżeli nic nie chcesz, pójdę sobie – odezwała się Yasintra. – Daleko do świtu? – spytał. – Nie. Noc już szarzeje. Noc już szarzeje – powtórzył w myśli Herakles – uwaga godna tego stworzenia. – Pozostaw więc zapalone światło – polecił. – Dobrze. Niech bogowie ześlą ci odpoczynek. „Wczoraj powiedziała mi: M a m d ł u g w o b e c c i e b i e . Ale czemu chce mnie zobligować, bym przyjął tę formę zapłaty? Czy naprawdę czułem j e j u s t a n a ... Czy może stanowiła część mojego snu?”. – Yasintro! – Słucham. Nie zauważył choćby najlżejszego śladu niepokoju bądź nadziei w tym głosie i – ach, ta łapczywa męska duma! – zabolało go to. I bolało go, że poczuł ten ból. A ona po prostu zatrzymała się i odwróciła głowę, zwracając ku niemu twarz, by ukazać mu swoje nagie spojrzenie, gdy jej usta mówiły: „Słucham”. – Menechmos został aresztowany za zamordowanie kolejnego efeba. Dzisiaj sądzi go Areopag. Z jego strony już nic ci nie grozi. – I po chwili dodał: – Pomyślałem sobie, że dobrze, byś o tym wiedziała. – Owszem – odparła. A drzwi, zamykając się po jej wyjściu, zaskrzypiały tym samym głosem: „Owszem”. Przez cały ranek leżał w łóżku. Po południu wstał ubrał się, zjadł szybko pełną miskę słodkich fig i postanowił pójść na spacer. Nie interesowało go nawet, czy Yasintra nadal przebywa w małym pokoju gościnnym, który jej przydzielił, czy odeszła już bez pożegnania. Drzwi były zamknięte, a Heraklesowi było w zasadzie wszystko jedno, czy zostawi ją samą w domu; nie uważał jej już za złodziejkę ani za złą kobietę. Ruszył spokojnie w kierunku Agory. Na miejscu zastał wielu znajomych i nieznajomych. Wolał rozpytać tych drugich. – Sąd nad rzeźbiarzem? – odezwał się jeden z nich o ogorzałej skórze i twarzy satyra ścigającego nimfę. – Na Zeusa, nic nie wiesz? Toż całe Miasto o niczym innym nie mówi! Herakles skulił się w ramionach, jakby przepraszał za własną ignorancję. – Skazano go na B a r a t r o n . Przyznał się – dodał nieznajomy, ukazując potężne zębiska. – Przyznał się? – powtórzył Herakles. – Tak jest. – Do wszystkiego?
– Tak. Zgodnie z oskarżeniem szlachetnego Diagorasa: do zamordowania trzech młodzieńców i starego pedagoga. Powiedział wobec wszystkich zgromadzonych, śmiejąc się: „Jestem winien!”, czy coś w tym stylu. Ludzie byli zaskoczeni jego bezczelnością i nie na próżno! – twarz satyra zasępiła się. – Na Apollina! Baratron to mało dla tego nędznika! Raz jeden zgadzam się z tym, czego żądają kobiety. – A czego żądają kobiety? – Delegacja małżonek prytanów Zgromadzenia wystąpiła z petycją do archonta, by Menechmosa poddano przed śmiercią torturom... – Mięso. Chcą mięsa – odezwał się człowiek, z którym satyr rozmawiał, zanim Herakles im przerwał. Mocno zbudowany, szeroki w barach i niskiego wzrostu, z lekka doprawiony blond włosami i takąż brodą.* * Częste metafory kulinarne oraz takie, które nawiązują do „koni”, opisują eidetycznie uprowadzenie przez Heraklesa klaczy Diomedesa, które, jak wiadomo, jadły ludzkie mięso i na koniec pożarły swego właściciela. Nie wiem, w jakim stopniu „delegację” małżonek prytanów Zgromadzenia, które „chcą mięsa”, można identyfikować z klaczami. Jeżeli tak, byłaby to pozbawiona szacunku kpina. (Przypis Tłumacza).
Satyr przytaknął, ponownie demonstrując końskie zębiska. – Sprawiłbym im tę przyjemność, choćby to miało być raz jeden!... Ci niewinni młodzi ludzie! Nie uważasz, że... – zwrócił się do Heraklesa, ale zastał pustkę. Tropiciel oddalał się, niezgrabnie wymijając ludzi rozmawiających na placu. Był ogłuszony, kręciło mu się w głowie, jakby przez dłuższy czas śnił, a teraz zbudził się w obcym mieście. Lecz auriga jego umysłu nadal dzierżył lejce podczas szybkiej jazdy myśli. Co się dzieje? Zaczyna tu brakować logiki. Albo też nie było jej nigdy, lecz dopiero teraz błąd powoli wychodzi na jaw. Pomyślał o Menechmosie. Widział, jak w lesie zadaje ciosy Tramachowi, aż ten pada martwy czy nieprzytomny, jak potem porzuca go na pastwę losu i żarłoczności dzikich zwierząt. Widział, jak zabija Euniosa i z rozwagi bądź ze strachu masakruje jego ciało i przebiera w kobiece szatki, by skryć fakt zabójstwa. Widział, jak wściekle kaleczy ciało Antysa, jak natyka się, niezadowolony, na świadka – niewolnika Eumarkosa, jak zabija i jego. Widział go w sądzie, jak roześmiany przyznaje się do winy, do tych w s z y s t k i c h zabójstw: oto ja, to ja, Menechmos z Charyzjonu, i muszę wam rzec, że uczyniłem wszystko, byście mnie nie złapali, lecz teraz... cóż to ma za znaczenie! Jestem winien. Zamordowałem Tramacha, Euniosa, Antysa i Eumarkosa, uciekłem, a potem dałem się pojmać. Skażcie mnie. Przyznaję się do winy. Antys i Yasintra oskarżali Menechmosa... Ale nawet sam Menechmos wydawał Menechmosa na śmierć! Bez wątpienia oszalał... Ale skoro tak, oszalał niedawno. Nie zachowywał się jak szalony, kiedy umówił się z Tramachem w lesie, z dala od miasta. Ani wtedy, gdy zainscenizował rzekome samobójstwo Euniosa. W obu przypadkach zachowywał
się z wyjątkową przebiegłością, jak godny przeciwnik inteligentnego Tropiciela, a teraz... Teraz wszystko wskazuje, że już mu na niczym nie zależy! Dlaczego? Czegoś brakowało w tej przemyślanej w szczegółach hipotezie. Czegoś... właściwie wszystkiego. Cudowna budowla rozumowania, struktura dedukcji, harmonijne rusztowanie przyczyn i skutków... Mylił się, mylił się od samego początku, a co go najbardziej wzburzało, to pewność, że rozumował p r a w i d ł o w o , nie pomijając żadnego istotnego szczegółu, że przeanalizował – razem wzięte i każdy z osobna – wszystkie elementy tej zagadki... W tym właśnie kryło się źródło zżerającego go niepokoju! Jeżeli rozumował p r a w i d ł o w o , to czemu się mylił? Czyżby rzeczywiście, jak to sugerował jego klient Diagoras, istniały prawdy irracjonalne? Ta ostatnia myśl zaintrygowała go mocniej niż poprzednie. Zatrzymał się i podniósł wzrok ku regularnemu wzgórzu Akropolu, lśniącemu i bielejącemu w świetle wieczoru. Wpatrywał się w cudowny Partenon, w smukłą, doskonałą anatomię jego marmurów, w cudowną precyzję kształtów. Podziwiał to wiekopomne dzieło, którym Ateny złożyły hołd prawom logiki. Czyż możliwe jest istnienie prawd przeciwnych temu zwartemu, ostatecznemu pięknu? Prawd, które by mogły preferować własne światło, formy bezkształtne, absurdalne? Prawd ciemnych jak jaskinie, pojawiających się jak błyskawice, nieujarzmionych jak dzikie konie? Prawd nieodgadnionych dla oka, nie będących słowem pisanym ni obrazem, prawd, których nie da się pojąć, wyrazić, przełożyć czy wręcz wyczuć inaczej jak tylko przez sen albo w ataku szału? Zadrżał i zakręciło mu się w głowie; zachwiał się na środku placu z niewiarygodnym poczuciem, że dzieje się coś dziwnego, jak człowiek, który nagle odkrywa, że przestał rozumieć rodzimy język. Przez pewną straszną chwilę poczuł się, jakby został skazany na wewnętrzne wygnanie. Wtedy odzyskał panowanie nad sobą, pot na jego skórze wysechł, bicie serca uspokoiło się i na powrót odzyskał swoją grecką tożsamość: był znowu sobą, Heraklesem Pontor, Tropicielem Tajemnic. Jakiś tumult na placu przyciągnął jego uwagę. Kilku ludzi krzyczało jednocześnie, ale ucichli, gdy jeden z nich, wdrapawszy się na skały, obwieścił: – Archont pomoże wieśniakom, jeżeli Zgromadzenie tego nie uczyni! – Co się dzieje? – zapytał Herakles stojącego najbliżej starca, odzianego w szare szaty i skóry, którego czuć było końmi, a ogólnego zaniedbania dopełniało bielmo na oku i aż nadto widoczne solidne braki w uzębieniu. – Co się dzieje? – przedrzeźniał go starzec. – To, że jeśli archont nie obroni attyckich wieśniaków, to nikt inny tego nie zrobi. – A już z pewnością nie lud ateński! – włączył się inny, niewiele lepiej się prezentujący, ale młodszy. – Wieśniacy pożerani przez wilki! – dodał pierwszy, przeszywając Heraklesa spojrzeniem jedynego zdrowego oka. – Już czterech podczas tego księżyca! A żołnierze nie robią nic! Przybyliśmy do Miasta, by rozmawiać z archontem i prosić go o opiekę!
– Jeden z nich był moim przyjacielem... – dodał trzeci mężczyzna, chudy i przeżarty świerzbem. – Zwał się Mopsis. To ja znalazłem jego ciało! Wilki wyżarły mu serce! Trzej mężczyźni znów zaczęli krzyczeć, jakby to Herakles był winny ich nieszczęść, ale on już ich nie słuchał. Coś nieuchwytnego – jakaś idea – zaczynało kształtować się w jego umyśle. I nagle Prawda najwyraźniej mu się objawiła. I lęk go ogarnął.* * Prawda? A co jest Prawdą? Heraklesie Pontor, Tropicielu Tajemnic, wyjaw mi! Ślepnę przy rozszyfrowywaniu twoich myśli, starając się znaleźć jakąś prawdę, nawet najmniejszą, a nie znajduję nic prócz eidetycznych wizji, koni, które pożerają ludzkie mięso, wołów o pokrętnym kroku, biedaczki z lilią, która zniknęła całe strony wcześniej, i tłumacza, który pojawia się i znika, niepojęty i enigmatyczny, jak ten szaleniec, który mnie tu zamknął. Ty przynajmniej, Heraklesie, coś odkryłeś, a ja... Cóż ja odkryłem? Dlaczego zginął Montalo? Dlaczego mnie porwano? Jaką tajemnicę skrywa w sobie ten utwór? Nic nie udało mi się sprawdzić! Prócz tłumaczenia tylko płaczę, tęsknię za wolnością, marzę o posiłku... i wypróżniam się. Z tym ostatnim nie mam już problemów. I to budzi mój optymizm. (Przypis Tłumacza).
Na chwilę przed zapadnięciem zmierzchu Diagoras postanowił jednak udać się do Akademii. Choć zajęcia odwołano, czuł potrzebę schronienia się w ciszy i spokoju ukochanej szkoły, by tam znaleźć ukojenie, a ponadto wiedział, iż jeśli pozostanie w mieście, ściągnie na siebie wiele pytań i niemało niepotrzebnych komentarzy, a tego w owej chwili najmniej pragnął. Gdy tylko ruszył w drogę, ucieszył się ze swojej decyzji, bo już sam fakt opuszczenia Aten natychmiast poprawił mu samopoczucie. Wieczór był wspaniały, upał słabł w chłodzie wieczoru, a ptaki darzyły go swymi trelami, nie wymagając, by przystanął i słuchał. Doszedłszy do lasu, odetchnął pełną piersią i zdołał się uśmiechnąć... mimo wszystko. Nie mógł przestać myśleć o strasznej próbie, na jaką został wystawiony. Lud zdawał się przyjąć łaskawie jego zeznania, ale co powie Platon i koledzy? Nie zapytał ich. W rzeczywistości ledwie zamienił z nimi parę słów po zakończeniu procesu. Wycofał się szybko, nie mając nawet odwagi spojrzeć im w oczy. Dlaczego miałby to czynić? W głębi ducha właściwie wiedział, co myślą. Źle wykonywał swój zawód nauczyciela. Dopuścił, by trzy młode źrebaki zerwały cugle i poniosły. Jakby tego było mało, zatrudnił na własny rachunek jakiegoś Tropiciela i zazdrośnie skrył wyniki jego śledztwa. Co więcej: skłamał! Odważył się poważnie splamić honor ateńskiej rodziny, żeby ochronić Akademię. Na Zeusa! Jak to wszystko było możliwe? Cóż go podkusiło, by bezwstydnie głosić, że biedny Eunios sam zadał sobie śmiertelne rany? Na samo wspomnienie tego palącego oszczerstwa pryskał jego spokój. Przystanął przed białym portykiem z podwójną niszą z tajemniczymi rzeźbami. NIECH TĘDY NIE PRZECHODZĄ CI, CO NIE ZNAJĄ GEOMETRII – głosił napis wyryty na kamieniu. Niech tędy nie przechodzą ci, co nie wielbią Prawdy – pomyślał wzburzony Diagoras. Niech nie przechodzą ci, co potrafią nikczemnie kłamać i szkodzić innym własnymi
kłamstwami. Odważy się przejść czy się cofnie? Czy jest godzien przekroczyć ten próg? Coś miękkiego i płynnego zaczęło ściekać po jego rozognionych policzkach. Zamknął oczy i gniewnie zagryzł zęby, jak koń, który szarpie trzymane przez aurigę wędzidło. Nie, nie jestem godzien, pomyślał. Nagle posłyszał, że ktoś go woła. – Diagorasie, zaczekaj! Był to Platon; szedł w kierunku portyku, zapewne cały czas podążał za Diagorasem. Zbliżył się wielkimi krokami i otoczył Diagorasa jednym ze swych potężnych ramion. Razem przekroczyli portyk i weszli do ogrodu. Wśród oliwek kara klacz i dwa tuziny szmaragdowych much wyrywały sobie wstrętne ochłapy mięsa.* * Eidesis nasila się w tej absurdalnej wizji: klacz jedząca zgniłe mięso, i to w ogrodzie Akademii! Przyprawiło mnie to o taki atak śmiechu, że na koniec wpadłem w popłoch i ze strachu znów zacząłem się śmiać. Zrzuciłem papirus na ziemię, złapałem się rękami za brzuch i śmiałem się coraz głośniej. Nagle uświadomiłem sobie, że moje umysłowe lustro oddaje obraz dojrzałego człowieka o czarnych włosach i z zakolami na skroniach, pękającego ze śmiechu w samotni zamkniętego na trzy spusty pokoju, pogrążonego w niemal zupełnych ciemnościach. Wtedy przestałem się śmiać, tylko zaszlochałem: jest w końcu taki moment, kiedy śmiech i szloch stapiają się w jedno. Mięsożerna klacz w ogrodach Akademii Platońskiej! Czyż to nie śmieszne? I oczywiście ani Platon, ani Diagoras n i e w i d z ą j e j . Jest w tej eidesis swoista świętokradcza perwersja. Montalo mówi: „Tak zaznaczona obecność zwierzęcia zdumiewa nas. Historyczne źródła Akademii nie wspominają o mięsożernych klaczach w ogrodzie. Błąd, jeden z wielu błędów Herodota?”. Herodota?! Na litość! Może jednak przestanę już się śmiać. Podobno tak się zaczyna szaleństwo. (Przypis Tłumacza).
– Wyrok już zapadł? – spytał niespodziewanie Platon. Diagoras pomyślał, że to żarty. – Byłeś wśród gapiów i wiesz, że tak. Platon zaśmiał się pod nosem, ale przy jego potężnej posturze śmiech ten zabrzmiał normalnie. – Nie chodzi mi o wyrok w sprawie Menechmosa, tylko Diagorasa. Już zapadł? Diagoras zrozumiał i docenił celną metaforę. Starał się uśmiechnąć. – Chyba tak, Platonie – odparł – i podejrzewam, że sędziowie skłonni są skazać winnego. – Sędziowie nie powinni być tak twardzi. Zrobiłeś wszystko, co uznałeś za stosowne, wszystko, co rozsądny człowiek może starać się uczynić. – Ale zbyt długo ukrywałem to, co wiem... i Antys za to zapłacił. A rodzina Euniosa nigdy mi nie wybaczy, że swoimi zeznaniami splamiłem areté – cnotę tego chłopca... Platon przymknął swe wielkie szare oczy. – Czasami Zło niesie ze sobą potrzebne i przynoszące korzyści Dobro, Diagorasie. Jestem przekonany, że nie zdemaskowano by Menechmosa, gdyby nie popełnił tej ostatniej, makabrycznej zbrodni. Z kolei Euniosowi i jego rodzinie przywrócono całą areté, zyskali nawet w oczach ludzi, bo teraz wiemy już, że nasz uczeń nie był winnym, tylko ofiarą.
Przerwał i nabrał tchu, jakby chciał krzyknąć. Patrząc na bezchmurne, złociste o zachodzie niebo, dodał: – Ale dobrze, że wsłuchujesz się w skargi własnej duszy, Diagorasie, bo koniec końców ukrywałeś prawdę i kłamałeś. Jedno i drugie przyniosło korzystne konsekwencje, ale nie powinniśmy zapominać, że jedno i drugie samo w sobie jest złe. – Wiem, Platonie. Dlatego nie uważam się już za osobę godną szukać Prawdy w tym uświęconym miejscu. – Przeciwnie. Teraz tym bardziej możesz jej szukać, i to skuteczniej niż którykolwiek z nas, jako że znasz nowe drogi wiodące do niej. Błądzenie jest formą Mądrości, Diagorasie. Niewłaściwe decyzje to surowi nauczyciele, którzy uczą tego, czego jeszcze nie potrafimy. Uprzedzanie o tym, czego się robić nie powinno, jest rzeczą ważniejszą niż oględne doradzanie czegoś właściwego. A któż może lepiej się nauczyć tego, czego nie wolno, niż ten, kto już to uczynił i zakosztował gorzkich owoców konsekwencji swego czynu? Diagoras zatrzymał się i z przyjemnością wciągnął głęboko w płuca wonne powietrze ogrodu. Czuł się spokojniejszy, mniej winny, jako że słowa założyciela Akademii działały jak balsam na jego bolesne rany. Klacz stojąca dwa kroki od niego zdawała się uśmiechać przez zaciśnięte zęby, odgryzając żarłocznie kęsy mięsa. Nie wiedząc czemu, przypomniał sobie nagle zastanawiający uśmiech, który wykrzywił wargi Menechmosa, gdy przyznał się przed sądem do winy.* * Nie wiedząc czemu? Mam ochotę znowu się roześmiać! Oczywiste, że eidetyczne wizje często przenikają do świadomości Diagorasa (co ciekawsze, nigdy do świadomości Heraklesa, który nie widzi nic więcej ponad to, co dostrzegają jego oczy). „Uśmiech klaczy” przekształcił się w uśmiech Menechmosa. (Przypis Tłumacza).
I z czystej ciekawości, ale też z chęci, by zmienić temat, zapytał: – Co może skłonić człowieka do popełniania takich czynów, jakich dopuścił się Menechmos, Platonie? Co nas zniża do poziomu dzikich zwierząt? Klacz parsknęła, pochłaniając ostatnie krwiste ochłapy. – Namiętności odurzają nas – odparł Platon po chwili namysłu. – Cnota to wysiłek, który na dłuższą metę okazuje się przyjemny i użyteczny, ale namiętności to chwilowe, nagłe pragnienia: zaślepiają nas, przeszkadzają nam myśleć rozsądnie. Ci, którzy jak Menechmos oddają się chwilowym rozkoszom, nie pojmują, że Cnota to rozkosz o wiele trwalsza i korzystniejsza. Zło to ignorancja: zwyczajna, prosta ignorancja. Gdybyśmy wszyscy znali zalety płynące z Cnoty i gdybyśmy potrafili w porę myśleć rozsądnie, nikt świadomie nie wybierałby Zła. Klacz znowu parsknęła, skrapiając murawę krwią spomiędzy zębów. Jej grube, czerwonawe wargi zdawały się parskać śmiechem. Diagoras odezwał się w zamyśleniu: – Czasami myślę, Platonie, że Zło kpi sobie z nas. Niekiedy tracę nadzieję i jestem gotów uwierzyć, że Zło nas zniszczy, wyśmiewając się z naszych pasji, że nas przetrzyma i to ono
będzie miało ostatnie słowo... Hihaha, hihaha, zarżała klacz. – Co to za hałas? – spytał Platon. – Tam – wskazał Diagoras. – Kos. Hihaha, hihaha, odezwał się znów kos i zerwał się do lotu.* * Przemiana eidetycznej klaczy w prawdziwego kosa (to znaczy w kosa należącego do rzeczywistości fikcji) podkreśla tajemne przesłanie tej sceny. Czy zło kpi sobie z filozofów? Trzeba pamiętać, że kos jest koloru czarnego... (Przypis Tłumacza).
Jeszcze chwilę Diagoras pogawędził z Platonem. Potem pożegnali się po przyjacielsku. Platon udał się do swego skromnego mieszkania w pobliżu gimnazjonu, a Diagoras do budynku szkoły. Czuł zadowolenie, ale też i pewien niepokój, jak zawsze po rozmowie z Platonem. Płonął z chęci wdrożenia w życie wszystkiego, czego, jak sądził, ostatnio się nauczył. Uważał, że następnego dnia życie zacznie się na nowo. Ostatnie doświadczenie nauczyło go, że nie wolno zaniedbywać edukacji ucznia, nie wolno milczeć, kiedy należy mówić, że jego obowiązkiem jest nie tylko pełnić rolę zaufanego przyjaciela, ale też mistrza i doradcy. To, co się stało z Tramachem, Euniosem i Antysem, uświadomiło mu jego najpoważniejsze błędy, jakich nigdy więcej nie popełni. Wszedłszy w chłodną ciemność korytarza, posłyszał hałas dochodzący z biblioteki. Zmarszczył brwi. Biblioteka Akademii była pomieszczeniem z szerokimi oknami, do którego wchodziło się krótkim korytarzem na prawo od głównego wejścia. W owej chwili drzwi były otwarte, rzecz dziwna, bo lekcje przypuszczalnie odwołano, a uczniowie nie mieli zwyczaju, by poświęcać wolne dni na lekturę tekstów. Chyba że któryś mentor... Śmiało podszedł i zajrzał. Przez okna bez okiennic przesączały się z jadalni smugi świateł zapalonych do wieczornego posiłku. Pierwsze stoły w bibliotece były puste, następne także, a w głębi... W głębi dostrzegł stół zasłany papirusami, nikt jednak przy nim nie siedział. Półki, gdzie zazdrośnie przechowywano teksty filozoficzne (między innymi niejeden egzemplarz Dialogów Platona), a także dzieła poetyckie i dramatyczne, wyglądały na nienaruszone. Zaraz, a te w lewym rogu... Odwrócony tyłem człowiek znajdował się właśnie tam. Szukał, schylony, czegoś na dolnych półkach, dlatego Diagoras nie zauważył go wcześniej. Wyprostował się nagle z papirusem w ręce, a Diagoras nawet nie musiał widzieć jego twarzy, by go rozpoznać. – Heraklesie! Tropiciel wykonał pół obrotu z niebywałą prędkością, niczym koń pod świśnięciem bata. – Ach, to ty, Diagorasie... Kiedy mnie zaprosiłeś do Akademii, poznałem paru niewolników, i to oni ułatwili mi dzisiaj wejście do biblioteki. Nie gniewaj się na nich... ani na mnie...
Filozofowi przemknęło przez myśl, że Herakles chyba jest chory, bo jego twarz wyglądała, jakby odpłynęła z niej cała krew. – Ale, co się... – Na świętą tarczę Zeusa! – przerwał mu roztrzęsiony Herakles. – Zetknęliśmy się ze Złem potężnym i dziwnym, Diagorasie, ze Złem, które, jak morskie otchłanie, wydaje się bezdenne i tym przepastniejsze, im głębiej się w nim pogrążamy. Oszukano nas! Mówił bardzo szybko, nie przerywając swoich czynności – tak ponoć aurigowie przemawiają do koni podczas wyścigów: rozwijał jedne papirusy, inne starannie zwijał i odstawiał z powrotem na miejsce. Jego grube ręce i głos drżały. Zirytowanym tonem ciągnął: – Wykorzystano nas, Diagorasie, wykorzystano ciebie i mnie, żeby odegrać tę potworną farsę. Komedia na Lenaje, ale z tragicznym finałem! – O czym ty mówisz? – O Menechmosie i o śmierci Tramacha, i o wilkach na Likawicie... O tym wszystkim! – O co ci chodzi? Że może Menechmos jest niewinny? – Ależ nie, nie! Jest winny, bardziej winny, niż szkodliwe jest jego zboczenie! Ale... ale... Przerwał i podniósł pięść do ust. Po chwili dodał: – Wytłumaczę ci to wszystko we właściwym czasie. W nocy muszę pójść w pewne miejsce... Chciałbym, żebyś mi towarzyszył, ale uprzedzam cię: to, co zobaczymy, nie sprawi nam przyjemności. – Pójdę – odparł Diagoras – gdyby nawet chodziło o przejście przez Styks, jeżeli sądzisz, że to nam pomoże odkryć źródło tego oszustwa, o którym wspomniałeś. Powiedz mi tylko: chodzi o Menechmosa, prawda? Uśmiechał się, przyznając się do winy... a to oznacza bez wątpienia, że ma zamiar uciekać! – Nie – odrzekł Herakles. – Menechmos uśmiechał się, przyznając się do winy, b o n i e ma zamiaru uciekać. I widząc zaskoczenie Diagorasa, dodał: – To dlatego zostaliśmy oszukani! * * Przyszedł w innej masce (tym razem w masce roześmianego mężczyzny). Wstałem zza biurka. – Odkryłeś już ostateczny klucz? – jego głos tłumiła roześmiana maska. – Kim jesteś? – Jestem pytaniem – odparł mój strażnik. I powtórzył: – Czy odkryłeś już ostateczny klucz? – Wypuść mnie stąd... – Jak go odkryjesz. Czy odkryłeś już ostateczny klucz? – Nie! – wrzasnąłem, tracąc panowanie nad sobą, eidetyczne cugle mego spokoju. – Utwór wymienia w eidesis prace Herkulesa... i dziewczynę z lilią, i tłumacza... ale nie wiem, co to wszystko ma znaczyć! Ja... Przerwał mi z żartobliwą powagą: – Może eidetyczne wizje stanowią zaledwie częśćklucza. Jaki jest temat? – Śledztwo w sprawie kilku zabójstw... – wyjąkałem. – Bohater, jak się zdaje, znalazł winnego,
ale teraz... teraz wyniknęły jakieś nowe problemy... jeszcze nie wiem jakie. Mój porywacz chyba zaśmiał się pod nosem. Mówię: chyba, bo maska stanowiła doskonałą zasłonę dla jego uczuć. – Możliwe również, że nie ma ostatecznego klucza, nie sądzisz? – Nie sądzę – odparłem bez wahania. – Dlaczego? – Bo gdyby nie było ostatecznego klucza, nie siedziałbym zamknięty tutaj. – Świetnie – wydawał się rozbawiony – a zatem jestem dla ciebie d o w o d e m na istnienie ostatecznego klucza! A właściwie: najważniejszym dowodem. Walnąłem w stół. Wrzasnąłem: – Dosyć! Znasz ten tekst! Nawet go pozmieniałeś: dorobiłeś fałszywe strony i sczepiłeś je z oryginałem. Świetnie opanowałeś język i styl narracji! Po co ci więc ja? Przez chwilę zastanawiał się, choć maska wciąż się śmiała. – Niczego w tekście nie pozmieniałem. Nie ma fałszywych stron. Ty natomiast połknąłeś eidetyczną przynętę. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Kiedy w jakimś utworze występuje silna eidesis, jak w tym przypadku, wizje wywołują u czytelnika tak silną obsesję, że w pewnym stopniu włączają go w treść. Nie możemy mieć obsesji na jakimś punkcie, nie czując zarazem, że stanowimy częśćtego czegoś. Tak jak wierzysz, że w spojrzeniu kochanki ujrzysz miłość ku tobie, tak w słowach eidetycznej książki chcesz odkryć swą obecność... Zirytowany szukałem w papierach. – Tu też? – podsunąłem mu kartkę. – Tu, kiedy Herakles Pontor rozmawia z domniemanym porwanym tłumaczem w fałszywym rozdziale ósmym? Tu także połknąłem „eidetyczną przynętę”? – Tak – brzmiała spokojna odpowiedź. – W całym tekście jest mowa o Tłumaczu, do którego Krantor zwraca się czasami w drugiej osobie i z którym Herakles rozmawia w „fałszywym” rozdziale ósmym... Ale to wcale nie znaczy, ż e t o t y !... Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Jego logika była porażająca. Nagle dotarło do mnie, że się śmieje pod maską. – Och, ta literatura! – rzekł. – Czytać, przyjacielu, nie znaczy rozmyślać samotnie; czytanie jest rozmową. Ale to dialog platoniczny. Twój rozmówca jest czyjąś ideą. Ale nie ideą niezmienną: podczas rozmowy zmieniasz ją, bierzesz na własność, wierzysz w jej niezależne istnienie... Książki eidetyczne wykorzystują tę właściwość, by pozastawiać sprytne pułapki... które mogą... nawet przyprawić o szaleństwo. Zamilkł, a po chwili dodał: – To właśnie przytrafiło się Montalowi, twemu poprzednikowi... – Montalowi? – poczułem chłód w całym ciele. – To Montalo był tutaj? Zapadło milczenie, a potem maska wybuchnęła głośnym śmiechem. – Jasne, że był – usłyszałem. – Dłużej, niż sądzisz! W rzeczywistości poznałem ten tekst dzięki jego edycji, podobnie jak ty. Ale ja w i e d z i a ł e m , że Jaskinia filozofów kryje w sobie klucz, i dlatego go tu zamknąłem i kazałem mu go znaleźć. Nie udało mu się. To ostatnie powiedział tak, jak gdyby to, że się n i e u d a ł o , było dokładnie tym, czego
oczekuje od swoich ofiar. Zamilkł, a uśmiech pod maską zdawał się jeszcze szerszy. – Miałem dość – ciągnął po chwili – a moje psy nabrały na niego apetytu. Potem porzuciłem jego ciało w lesie. Władze uznały, że rozszarpały go wilki. I znowu zamilkł, i znowu po chwili ciągnął dalej: – Ale nie niepokój się. Minie jeszcze dużo czasu, zanim znudzę się tobą. Wściekłość sprawiła, że opadł ze mnie strach. – Jesteś... jesteś bezlitosnym, potwornym... – zacząłem, a potem nie mogłem znaleźć odpowiednich słów: mordercą? przestępcą? katem? W końcu, zrozpaczony, zrozumiawszy, że targające mną uczucia są nieprzetłumaczalne, wykrzyknąłem: – ...galimatiasem! Myślisz, że mnie przestraszysz? To ty się boisz, dlatego zasłaniasz twarz! – Chcesz zdjąć mi tę maskę? – spytał z nagła. Zapadła cisza. – Nie – odparłem. – Czemu? – Bo wiem, że jeśli zobaczę twoją twarz, nigdy nie wyjdę stąd żywy... Usłyszałem znów znienawidzony chichot. – Zatem potrzebujesz mojej maski dla swojego bezpieczeństwa, a ja twojej obecności – dla mojego. Oznacza to, że nie możemy się rozłączyć! – skierował się ku drzwiom i zamknął je, zanim zdążyłem dobiec. Jego głos dochodził teraz przez szczeliny w drewn ie: – Tłumacz dalej. I pomyśl sobie: jeżeli klucz istnieje, a ty go znajdziesz, wyjdziesz stąd. Ale jeżeli go nie ma, nie wyjdziesz stąd nigdy. A więc to c i e b i e głównie interesuje, żeby ten klucz był, prawda? (Przypis Tłumacza).
Rozdział X* *„Przenikliwy zapach kobiety. A w dotyku... gładkie i twarde! Delikatne jak dziewczęca pierś, a zarazem krzepkie jak ramię atlety”. Oto absurdalny opis struktury papirusu z rozdziałem dziesiątym, jaki daje Montalo. (Przypis Tłumacza). – Chcesz mi zdjąć maskę? – Nie mogę, bo nie wyjdę stąd żywy.* * Ten odzew (zaraz dowiemy się, że to odzew) powtarza dziwnie dokładnie pewien fragment mojej rozmowy z porywaczem sprzed kilku godzin. Czyżby kolejna „eidetyczna przynęta”? (Przypis Tłumacza).
Znajdowali się u ciemnego wylotu wykutego w skale. Nieznaczne wygięcia fryzu i posadzki tuż za progiem miały wyobrażać olbrzymie kobiece wargi. Ale anonimowy rzeźbiarz wyrył na marmurowym fryzie zdobnym w postaci nagich wojowniczych chłopców androgyniczne wąsy. Byli w niewielkiej świątyni poświęconej bogini Afrodycie, na północnym zboczu wzgórza Pnyks. Gdy się wkraczało do środka, nie sposób było uniknąć wrażenia, że schodzi się w głęboką otchłań, do jaskini w królestwie Hefajstosa. – W określone noce każdego cyklu księżycowego – wyjaśnił wcześniej Herakles Diagorasowi – we wnętrzu ukryte drzwi otwierają się na skomplikowane galerie, wykute w skale po tej stronie wzgórza. U wejścia staje strażnik. Ma na sobie maskę i ciemny płaszcz, może to być kobieta lub mężczyzna. Ważne jednak, byśmy potrafili prawidłowo odpowiedzieć na jego pytanie, bo inaczej nie pozwoli nam przejść. Na szczęście znam odzew na dzisiejszą noc... Schody były szerokie. Zejście dodatkowo ułatwiały pochodnie rozmieszczone w regularnych odstępach. Silna woń dymu i kadzideł wzmagała się z każdym stopniem. Dochodziły tu, niesione echem, słodkie pytania aulosu i męskie odpowiedzi kymbalonu, a także głos rapsoda o nieokreślonej płci. Na końcu schodów, za zakrętem, znajdowało się niewielkie pomieszczenie mające prawdopodobnie dwa wejścia: przez wąski mroczny tunel na lewo i za przybitą do skał kotarą na prawo. Z trudem dawało się tu oddychać. Przy kotarze ktoś stał. W masce wyobrażającej przestrach. Miał na sobie krótki, niemal nieprzyzwoity chiton, ale znaczna część nagiego ciała pozostawała w cieniu i trudno było określić, czy to
wyjątkowo szczupły młodzieniec czy dziewczyna o drobnych piersiach. Na widok przybyłych ten ktoś odwrócił się, wziął coś ze wspornika przymocowanego do ściany, pokazał im to i wręczył jako dar. Odezwał się głosem młodzieńczym, ni to męskim, ni kobiecym. – Oto wasze maski. Święty Dionizos Bromios. Święty Dionizos Bromios. Diagoras nie miał czasu na obejrzenie swojej. Przypominała maski chórzystów w tragediach: uchwyt w dolnej części, uformowany z tej samej gliny, co reszta, i wyraz radości bądź szaleństwa. Nie wiedział, czy to twarz kobiety czy mężczyzny. Waga była typowa. Ujął maskę za uchwyt, uniósł ją do twarzy i zaczął przypatrywać się wszystkiemu przez niewidoczne szpary na oczy. Kiedy odetchnął, jego własny oddech przesłonił mu wzrok. Ktoś (to stworzenie, które wręczyło im maski i nad którego płcią Diagoras wciąż się zastanawiał przy każdym jego ruchu, każdym słowie, niepokojącym seksualnym kołysaniu) odsunął kotarę i pozwolił im przejść. – Ostrożnie. Kolejny stopień – ostrzegł Herakles. Pieczara była pomieszczeniem równie szczelnym jak pierwszy dom człowieka w brzuchu matki. Ze ścian spływały czerwone krople, a ostry zapach dymu i kadzideł zatykał nos. W głębi wznosiło się drewniane podium, niezbyt wysokie, na którym stali rapsod i muzycy. Publiczność zajmowała niewielkich rozmiarów niszę: nieokreślone cienie kołyszące głowami i dotykające – wolną ręką, tą, która nie dzierżyła maski – ramienia sąsiada. Na środku pieczary stała na trójnogu złota waza. Herakles i Diagoras stanęli w ostatnim rzędzie i czekali. Filozof przypuszczał, że szmaty w pochodniach i popiół w kadzielnicach wiszących na ścianach zawierają koloryzujące zioła, języki ognia bowiem, jakie się sponad nich unosiły, miały płomienną ciemnoczerwoną barwę. – Cóż to jest? – zapytał. – Kolejny tajny teatr? – Nie. To obrzędy – odparł Herakles spod maski. – Ale nie Święte Misteria, tylko inne. W Atenach pełno tego. Nagle w przestrzeni, którą obejmował wzrok Diagorasa przez szpary w masce, pojawiła się jakaś ręka: oferowała mu czarkę wypełnioną ciemnym płynem. Przesunął swoją maskę i odkrył naprzeciw siebie inną. Czerwień powietrza nie pozwalała rozróżnić jej koloru, ale była straszna: stara wiedźma z długachnym nosem; po bokach żywe wspaniałe włosy. Postać – mężczyzny bądź kobiety – miała na sobie leciusieńką tunikę, w rodzaju tych, jakie kurtyzany wdziewają na orgie, kiedy pragną wywołać podniecenie u gości. I w tym przypadku również płeć skryta była po mistrzowsku. Diagoras poczuł, że Herakles trąca go łokciem. – Weź, co ci dają. Ujął więc czarkę, a postać zniknęła u wejścia, nie omieszkawszy przedtem błysnąć szczegółami natury, jako że tunika była rozcięta po bokach. Tyle że krwisty ton światła nie pozwolił odpowiedzieć z absolutną pewnością na pytanie, co tam zwisało. Wydatny brzuch? Obwisłe piersi? Tropiciel tymczasem ujął swoją czarkę.
– Kiedy przyjdzie pora – powiedział – udawaj, że pijesz, ale niech ci nawet nie postanie w głowie myśl, żeby zrobić to naprawdę. Muzyka urwała się nagle i publiczność zaczęła dzielić się na dwie grupy, ustawiając się wzdłuż bocznych ścian i opróżniając przejście środkiem. Słychać było kaszlnięcia, chrapliwe śmiechy, strzępy słów wypowiadanych szeptem. Na podium widniała tylko oblana czerwonym światłem postać rapsoda, bo muzycy także się wycofali. Jednocześnie śmierdzące opary uniosły się niczym trup wskrzeszony czarnoksięskim zaklęciem i Diagoras musiał powstrzymać targającą nim chęć, by uciec z tej pieczary i odetchnąć świeżym powietrzem na zewnątrz. Niejasno przeczuwał, że ów smród dobywa się z wazy, konkretnie z bryły o nieregularnym kształcie, która w niej leżała. Gdy stojący wokół niej ludzie odsunęli się, zapewne zgnilizna zaczęła się wydzielać bez przeszkód. Wówczas to zza kurtyny u wejścia wypełzła zgraja nieprawdopodobnych figur. Rzucała się w oczy przede wszystkim ich nagość. Zaokrąglone kształty kazały przypuszczać, że to kobiety. Posuwały się na czworakach, a egzotyczne maski zasłaniały ich głowy. Piersi tańczyły swobodnie, u jednych mniej, u innych bardziej. Ciała niektórych przypominały idealne sylwetki efebów. Jedne czołgały się zgrabnie, były energiczne, śmiałe i gibkie, inne – tęgie i ślamazarne. Plecy i pośladki – najbardziej wymowne szczegóły – zdradzały najróżniejsze odcienie piękna, wieku i rozwiązłości. Wszystkie były nagie, wszystkie na czworakach i wszystkie chrząkały jak maciory w rui. Publiczność zachęcała je głośnymi okrzykami. Skąd wyszły? – zastanawiał się Diagoras. I wtedy przypomniał sobie tunel na lewo od wejścia w niewielkiej szatni. Posuwały się w orszaku: jedna na czele, za nią dwie, i tak aż do czterech, bo więcej ciał w rzędzie nie mieściło się w wąskim przejściu. W ten sposób początek tego niezwykłego stada przypominał czubek żywej lancy. Przy trójnogu strumień nagości zatrzymał się i otoczył go. Te pierwsze wdarły się na podwyższenie i z zawrotną szybkością rzuciły się na rapsoda. Wciąż ich przybywało, więc ostatnie musiały czekać. Stały i dotykały się maskami, udami i pośladkami, i ponaglały te z przodu. Docierały do celu i spychane z podium, dysząc wściekle, łączyły się w miękką gromadę niespokojnych ciał, w rozproszoną anatomię dojrzałych kształtów. Diagoras patrzył na to wszystko tyleż ze zdziwieniem, co ze wstrętem. Nagle poczuł znowu kuksańca Heraklesa. – Udawaj, że pijesz! Popatrzył na otaczającą go publiczność: głowy odchylały się do tyłu, a ciemne strugi napoju plamiły tuniki. Odłożył swoją maskę i uniósł czarkę. Woń płynu nie przypominała mu niczego, co znał: gęsta mieszanina barwnika i przypraw. Przejście opustoszało, lecz podium trzeszczało pod naporem ciał. Co tam się dzieje? Co one robią? Góra nagich ciał, kłębiąca się i głośna, nie pozwalała niczego zobaczyć. Nagle coś spadło z podium i wpadło do złotej wazy. Było to prawe ramię rapsoda, trudne
do rozpoznania, bo tkwiło jeszcze w czarnym strzępie tuniki. Rozległy się wesołe okrzyki. Po chwili zawirowało w górze także lewe ramię i spadło na ziemię z trzaskiem suchej gałęzi niemal wprost pod nogi Diagorasa: otwarta dłoń przypominała kwiat z pięcioma białymi płatkami. Filozofowi wydarł się z ust krzyk, ale na szczęście nikt tego nie słyszał. Jak gdyby to ćwiartowanie stanowiło umówiony sygnał, publiczność rzuciła się do wazy z entuzjazmem dziewcząt swawolących na słońcu.* * „Dziewczyny” i „białe płatki” każą mi wrócić myślą do obrazu mojej dziewczyny z lilią: widzę, jak biegnie w silnym greckim słońcu, z kwiatem w dłoni, wesoła, ufna... I to wszystko w tym potwornym akapicie! Ta przeklęta eidetyczna książka! (Przypis Tłumacza).
– To kukła – wyjaśnił Herakles zdrętwiałemu z przerażenia towarzyszowi. Jedna noga, zanim spadła na ziemię, uderzyła któregoś z widzów. Druga – zrzucona ze zbyt dużą siłą – rąbnęła w przeciwległą ścianę. Dziewczyny walczyły teraz, by urwać ćwiartowanemu manekinowi głowę: każda ciągnęła w swoją stronę, jedne ustami, inne rękami. Zwyciężczyni stanęła na środku podium i z wyciem uniosła trofeum; rozkraczyła się przy tym bezwstydnie i zademonstrowała atletyczne uda, jakich nie mają ateńskie dziewczyny, a następnie dumnie wypięła piersi. W panującym tu świetle jej żebra wyglądały jak krwawe pręgi piętna. Zaczęła tupać bosą stopą w drewnianą podłogę, wzbijając tumany kurzu. Jej zdyszane, nieco spokojniejsze towarzyszki patrzyły na nią z szacunkiem. Chaos brał władzę nad publicznością. Cóż to? Wszyscy gromadzili się wokół wazy. Oszołomiony Diagoras też podszedł, popychany przez napierający tłum. Jakiś starzec na wprost niego potrząsał rzadkimi siwymi włosami, jakby pogrążony w ekstatycznym wewnętrznym tańcu; trzymał coś w ustach. Wyglądał, jakby ktoś uderzył go w twarz i rozciął mu wargi, ale te zwisające z kącików ust strzępy mięśni nie były jego. – Muszę wyjść – jęknął Diagoras. Kobiety zaczęły ochryple śpiewać: – Ia, ia, Bromios, euoé, euoé... – Na bogów przyjaźni, Heraklesie, cóż to było?! Toż to przecież nie Ateny! Zatrzymali się na ustronnej opustoszałej ulicy. Siedzieli w chłodzie na ziemi, wsparci o mury jakiegoś domu, dysząc ciężko. Z żołądkiem Diagorasa, po gwałtownych torsjach, jakie wstrząsały jego właścicielem, było już znacznie lepiej. Posępny Herakles odparł: – Obawiam się, że to właśnie Ateny, bardziej ateńskie niż w twojej Akademii, Diagorasie. To dionizyjski obrzęd. Dziesiątki podobnych odprawia się co każdy cykl księżyca w Mieście i okolicach. Różnią się one w drobnych szczegółach, ale ogólnie są podobne. Wiedziałem, oczywiście, o istnieniu tego rodzaju obrzędów, ale jak dotąd żadnego nie widziałem na własne oczy. A chciałem. – Dlaczego? Tropiciel przez chwilę drapał się po krótko przystrzyżonej szpakowatej bródce.
– Według legendy ciało Dionizosa zostało rozszarpane przez tytanów – podobnie jak ciało Orfeusza przez kobiety z Tracji – a Zeus przywrócił go do życia, poczynając od serca. Wyrwanie serca i zjedzenie go to najistotniejsza część dionizyjskich obrzędów. – Waza... – mruknął Diagoras. – Zapewne zawierała gnijące szczątki serc wyrwanych zwierzętom... – potwierdził Herakles. – A te kobiety... – Kobiety i mężczyźni, wolni i niewolnicy, Ateńczycy i metojkowie... W tych obrzędach znikają różnice. Szaleństwo i brak zahamowań bratają ludzi. Jedna z tych nagich kobiet, które widziałeś chodzące na czworakach, mogła być córką któregoś z archontów, a obok niej mogła się czołgać na przykład niewolnica z Koryntu albo nierządnica z Argos. To szaleństwo, Diagorasie, nie da się tego wyjaśnić rozumem. Zdumiony Diagoras kręcił głową. – Ale jaki to wszystko ma związek z... – i nagle otworzył szeroko oczy i wykrzyknął: – Wyrwane serce! Tramach! Herakles znowu przytaknął. – Sekta z dzisiejszej nocy jest w miarę legalna, znana i zaakceptowana przez władze, ale istnieją inne, które z uwagi na naturę swego rytuału działają nielegalnie... Postawiłeś właściwie problem u mnie w domu, pamiętasz? Nie możemy dotrzeć do Prawdy rozumem. Wtedy ci nie uwierzyłem, ale teraz muszę przyznać, że miałeś rację: to, co czułem owego popołudnia na Agorze, słuchając opowieści attyckich wieśniaków o strasznej śmierci towarzyszy zaatakowanych przez wilki, nie było logiczną konsekwencją pewnego... powiedzmy: rozsądnego dyskursu... tylko... czymś, czego nawet nie potrafię zdefiniować. Może to przebłysk mego sokratejskiego demona albo intuicja, właściwa podobno kobietom. Stało się to wtedy, kiedy jeden z nich wspomniał o wyżartym sercu swego przyjaciela. I wówczas machinalnie pomyślałem: „To obrzęd, a myśmy tego nie podejrzewali”. Jego ofiarą padają przede wszystkim wieśniacy, dlatego do tej pory sprawa się nie rozniosła. Ale pewny jestem, że wszystko to funkcjonuje w Attyce od lat... Tropiciel podniósł się, znużony; Diagoras uczynił to samo i wymamrotał zatrwożony: – Zaczekaj chwilę: Eunios i Antys nie zginęli w taki sposób! Oni... oni przecież mieli serca! – Jeszcze nie rozumiesz? Euniosa i Antysa zamordowano, żeby nas oszukać. Chodziło o ukrycie śmierci Tramacha. Kiedy rozniosła się wieść, że zatrudniłeś Tropiciela Tajemnic, żeby przeprowadził śledztwo w sprawie Tramacha, wyznawcy rytuału przerazili się tak bardzo, że uknuli tę straszliwą komedię... Diagoras przetarł ręką twarz, jak gdyby chciał zetrzeć z niej wyraz niedowierzania. – Niemożliwe... Wyrwali serce... Tramachowi? Kiedy? A wilki...? Zamilkł, widząc, że Tropiciel patrzy na niego z niewzruszonym spokojem.
– N i g d y i c h n i e b y ł o , Diagorasie. To właśnie chciano przed nami ukryć za wszelką cenę. Te ślady zębów i pazurów... T o n i e b y ł y w i l k i . Są sekty, które... Cień i hałas pojawiły się równocześnie: cień jako zaledwie nieregularny, wydłużony wielobok, który oderwał się od rogu domu tuż przy miejscu ich odpoczynku i oświetlony księżycem oddalił się szybko, hałas najpierw jako zdyszany oddech, a następnie pospieszne kroki. – Kto to? – spytał Diagoras. Reakcja Heraklesa była natychmiastowa. – Ktoś nas śledził! – krzyknął. Rzucił się swoim masywnym ciałem w przód i zmusił się do biegu. Diagoras szybko go wyprzedził. Sylwetka – mężczyzny lub kobiety – zdawała się toczyć w dół ulicy, póki nie zniknęła w ciemnościach. Prychając i sapiąc, Tropiciel zatrzymał się. – I tak to na nic! Znów szli razem. Policzki Diagorasa były zaczerwienione, a jego dziewczęce wargi wyglądały jak umalowane. Miękkim ruchem poprawił włosy, wypiął wydatną pierś, by zaczerpnąć powietrza, i słodkim głosem nimfy odezwał się:* * Prosiłbym czytelnika, by nie przywiązywał wagi do tego nieoczekiwanego hermafrodytyzmu Diagorasa, bo to zabieg eidetyczny. Seksualna dwuznaczność dominująca przy opisach drugoplanowych postaci tego rozdziału, teraz jednego z głównych bohaterów. Wydaje się sugerować kolejną pracę Herkulesa: zdobycie pasa królowej Hipolity; by tego dokonać, musiał pokonać Amazonki (kobiety-wojowniczki, czyli kobiety w roli mężczyzn). Jednakże sądzę, że autor pozwala tu sobie na jadowitą kpinę wobec jednego z najbardziej poważnych bohaterów w całym tekście (uśmiałem się, wyobrażając sobie Diagorasa jako kobietę). Według mnie to groteskowe poczucie humoru niewiele się różni od tego, jakie cechuje mojego zamaskowanego prześladowcę. (Przypis Tłumacza).
– Któż to mógł być? Herakles był wyraźnie zmartwiony: – Jeżeli to jeden z nich, a tego się obawiam, to rano nasze życie nie będzie warte złamanego obola. Członkowie tej sekty nie mają najmniejszych skrupułów i są straszliwie przebiegli. Mówiłem ci przecież, że nie zawahali się, by poświęcić Antysa i Euniosa, żeby tylko wykoślawić nasz tok rozumowania. Z całą pewnością obaj należeli do sekty, podobnie jak i Tramach. Teraz już wszystko jasne: ten strach, który widziałem w oczach Antysa, to nie lęk przed Menechmosem, tylko p r z e d n a m i . Niewątpliwie jego przełożeni doradzili mu, by poprosił o przeniesienie daleko od Akademii, żebyśmy nie mogli go przesłuchać. A że nasze śledztwo się przedłużało, sekta postanowiła go również poświęcić, po to tylko, żeby nasza uwaga skupiła się na Menechmosie. Jeszcze pamiętam jego spojrzenie tamtego wieczoru, gdy stał przede mną w spiżarni, nagi... Ależ mnie oszukał ten przeklęty młodzian! Co do Eumarkosa, to przypuszczam, że zginął z innych powodów. Może widział, że mordują Antysa, i kiedy chciał temu zapobiec, stracił życie.
– Ale w takim razie Menechmos... – Członek sekty o pewnym znaczeniu: doskonale odegrał swą dwuznaczną rolę winnego, kiedy u niego byliśmy... – Herakles skrzywił się. – A to najprawdopodobniej on zwerbował twoich uczniów... – Ale Menechmosa skazano na śmierć! Strącą go z Baratronu! Herakles przytaknął z ponurą miną. – Wiem o tym. Tego właśnie chciał. Ach, nie prośże mnie, Diagorasie, bym to zrozumiał! Powinieneś przeczytać teksty, jakie znalazłem w twojej bibliotece... Członkowie niektórych sekt dionizyjskich marzą o tym, by zginąć poćwiartowani albo na torturach; idą na śmierć jak panna młoda w ramiona małżonka w noc poślubną... Pamiętasz, com ci mówił o Tramachu? Miał nietknięte ręce! Nie bronił się! I to pewnie było w jego spojrzeniu owego wieczoru: ty uznałeś to za przestrach, ale to była czysta r o z k o s z ! Strach był jedynie w t w o i c h w ł a s n y c h o c z a c h , Diagorasie! – Nie! – wykrzyknął piskliwym głosem Diagoras. – Rozkosz tak nie wygląda! – Możliwe, że ten rodzaj rozkoszy tak. Co ty o tym wiesz? Doświadczyłeś tego kiedy? Nie rób takiej miny, ja też nie potrafię sobie tego wytłumaczyć! Dlaczego uczestnicy obrzędu z dzisiejszej nocy wcinają zgniłe ochłapy? Nie wiem, Diagorasie, i nie proś mnie, bym to zrozumiał! Może całe to miasto oszalało, a myśmy tego nie zauważyli. Herakles niemal przeraził się na widok zaskakującej miny towarzysza: coś jak groteskowy wysiłek mięśni, by wyrazić równocześnie przerażenie, oburzenie i wstyd. Tropiciel nigdy go takim nie widział. Kiedy Diagoras przemówił, jego głos pasował idealnie do jego miny. – Heraklesie Pontor, mówisz o uczniu Akademii! Mówisz o m o i c h uczniach! A ja znałem wnętrza ich duszy! Ja... Herakles, któremu zazwyczaj udawało się zachować spokój, poczuł nagle, że ogarnia go wściekłość. – Co mnie teraz obchodzi twoja przeklęta Akademia! Czy kiedykolwiek kogokolwiek obchodziła? Złagodził ton na widok goryczy w spojrzeniu filozofa. Mówił więc dalej ze zwykłym u niego spokojem. – Musimy przyznać, siłą rzeczy, że ludzie uważają twoją Akademię za miejsce niezwykle nudne, Diagorasie. Uczęszczają do niej, słuchają twoich nauk, a potem... potem idą pożerać jedni drugich. Tyle. W końcu się z tym pogodzi, pomyślał, poruszony miną, jakiej bardziej domyślał się, niż widział w świetle księżyca na zmizerowanej twarzy mentora. Po chwili kłopotliwego milczenia Diagoras odezwał się: – Musi być jakieś wytłumaczenie. Jakiś klucz. Jeżeli to, co twierdzisz, jest prawdą, musi istnieć jakiś ostateczny klucz, którego dotychczas nie znaleźliśmy...
– Może klucz kryje się w tym dziwnym tekście – przyznał Herakles – ale ja nie jestem odpowiednim tłumaczem. Możliwe, że trzeba spojrzeć na sprawy z pewnego dystansu, ażeby je lepiej zrozumieć.* W każdym razie działajmy roztropnie. Jeżeli ktoś nas śledził, a przypuszczam, że tak było, wie już, że to odkryliśmy. A to najmniej mu się podoba. Musimy działać szybko. * Z jakiego dystansu? Stąd, z dolnego marginesu? (Przypis Tłumacza). – Ale jak? – Potrzebny nam dowód. Wszyscy znani nam członkowie sekty albo nie żyją, albo wkrótce umrą: Tramach, Eunios, Antys i Menechmos... Plan był niezwykle sprytny. Ale może trafi się nam jeszcze jedna możliwość... Gdyby udało nam się zmusić Menechmosa do zeznań! – Mogę spróbować z nim porozmawiać – zaofiarował się Diagoras. Herakles zastanawiał się przez chwilę. – Dobrze, jutro porozmawiasz z Menechmosem. Ja spróbuję szczęścia z kim innym... – Z kim? – Z kimś, kto być może stanowi jedyny błąd, jaki popełnili tamci. Zobaczymy się jutro, zacny Diagorasie. Bądź ostrożny! Księżyc był kobiecą piersią. Palec chmury zbliżał się do sutka. Księżyc był waginą, a wyostrzona chmura próbowała weń wniknąć.* Herakles Pontor, zupełnie nieświadom tak niebiańskiej sceny, nie śledził jej nawet, przeszedł przez ogród okalający jego dom, śledzony czujnym okiem Selene, i otworzył drzwi. Ciemna i cicha otchłań korytarza przypominała czuwające oko. Herakles rozważał, czy może Ponsyka przezornie zostawiła lampkę na półeczce sprytnie umieszczonej jak najbliżej progu, ale służąca ewidentnie nie dopilnowała tego.* * Wszedł zatem w ciemne czeluście domu niczym nóż w mięso i zamknął drzwi. * Zbyt długo przebywam w zamknięciu. Przez chwilę zdawało mi się, że te dwa zdania można przetłumaczyć w sposób mniej trywialny, może tak: „Księżyc był piersią zaróżowioną pod dotykiem palca chmury. Księżyc był zagłębieniem, w którym pragnęła zamknąć się chmura o wyostrzonych kształtach”, czy coś w tym stylu. W każdym razie jakoś bardziej poetycko niż w wersji, którą wybrałem. Ale chodzi o to... Och, Heleno, jak bardzo cię pamiętam i potrzebuję! Zawsze uważałem, że fizyczne pożądanie to zaledwie sługa szlachetnej pracy umysłowej, a teraz... Ileż bym dał za porządny orgazm! (Nie będę owijał w bawełnę, w końcu szczerze mówiąc, k t o t o w o g ó l e b ę d z i e c z y t a ł ?). Tłumaczyć, tłumaczyć! Daremna praca Herkulesa zlecona przez absurdalnego Eurysteusza. Niech będzie! Czyż w tej ciemnej twierdzy nie jestem panem słów? Oto mój przekład, nieważne jak szokujący! (Przypis Tłumacza).
* * A to co znowu? Chodzi oczywiście o eidetyczne nagromadzenie słów: „pilnować”, „czuwać” itp.! Ale... co to oznacza? Czyżby ktoś śledził Heraklesa? (Przypis Tłumacza).
– Yasintra? – spytał. Brak odpowiedzi. Rozkroił ciemność wzrokiem, lecz na próżno. Powoli skierował się ku wewnętrznym
pomieszczeniom. Jego stopy zdawały się stąpać po ostrzu noża. Ziąb pogrążonego w ciemnościach domu przeszywał jego płaszcz niczym sztylet. – Yasintra? – powtórzył. – Tu jestem – usłyszał. Słowa przecięły ciszę.* * Noże! Eidesis nagle rozrasta się niczym trujący bluszcz! Jaki to obraz? „Pilnować, śledzić”... „Noże”... Och, Heraklesie, Heraklesie, ostrożnie: grozi c i n i e b e z p i e c z e ń s t w o ! (Przypis Tłumacza).
Podszedł do drzwi sypialni. Leżała w ciemnościach na łóżku. Odwróciła się ku niemu. – Co tu robisz, bez światła? – zapytał. – Zaczekaj. Yasintra pospiesznie zapaliła lampkę na stole. Patrzył na jej plecy. Blask rodził się, niezdecydowany, na wprost niej i wspiął się po grzbiecie sufitu. Yasintra zwlekała chwilę, by się odwrócić, a Herakles nadal wpatrywał się w wyraźnie zarysowane linie jej pleców. Miała na sobie długi i miękki peplos sięgający stóp, spięty dwiema klamrami na każdym ramieniu. Szata tworzyła fałdy na ramieniu. – A moja niewolnica? – Jeszcze nie wróciła z Eleusis – odparła Yasintra, wciąż stojąc tyłem.* * A teraz „tył”, „plecy”! To ostrzeżenie! Może: „S t r z e ż swoich pleców, bo... gdzieś tu jest n ó ż „. Och, Heraklesie, Heraklesie! Jak mogę cię ostrzec? Jak? Nie podchodź do niej! (Przypis Tłumacza).
I dopiero teraz się odwróciła. Była wspaniale umalowana: powieki przedłużone barwiczką, policzki śnieżnobiałe od bielidła i jaskrawoczerwona symetryczna plama ust. Piersi poruszały się swobodnie pod niebieskawym peplosem; pas ze złotych kółek opinał i tak dość wąską talię. Paznokcie u bosych stóp błyskały dwoma kolorami jak u Egipcjanek. Odwracając się, napełniła powietrze leciutką wonią pachnidła. – Czemu się tak ubrałaś? – spytał Herakles. – Pomyślałam, że sprawi ci to przyjemność – odparła z czujnym spojrzeniem. Z obu koniuszków małych uszu zwisał kolczyk – ostra jak nóż metalowa figurka nagiej kobiety odwróconej tyłem.* * Powtarzanie się w tym akapicie trzech eidetycznych słów wzmacnia obraz. Strzeż pleców, Heraklesie: ona ma nóż. (Przypis Tłumacza).
Tropiciel nic na to nie powiedział. Yasintra stała nieruchomo, oświetlona blaskiem lampy znajdującej się za nią. Cienie rysowały na niej powykrzywianą kolumnę ciągnącą się od czoła aż do wzgórka łonowego rysującego się pod fałdami peplosu, dzieląc jej ciało na doskonałe połowy. – Przygotowałam ci posiłek – rzekła. – Nie chcę nic jeść. – Położysz się?
– Tak. – Herakles potarł oczy. – Jestem wyczerpany. Podeszła do drzwi. Jej liczne bransolety zadźwięczały. Obserwujący ją Herakles odezwał się: – Yasintro. – Stanęła i odwróciła się. – Chcę z tobą porozmawiać. – Przytaknęła w milczeniu i zawróciła, zatrzymując się przed nim, nieruchoma. – Mówiłaś mi, że jacyś niewolnicy, którzy przyznali, że nasłał ich Menechmos, grozili ci śmiercią. – Potaknęła ponownie, tym razem szybciej. – Widziałaś ich znowu? – Nie. – Jak wyglądali? Zawahała się przez moment. – Bardzo wysocy. Z ateńskim akcentem. – Co ci dokładnie mówili? – To, co ci powiedziałam. – Przypomnij mi. Yasintra zamrugała powiekami. Jej wodniste, niemal przezroczyste oczy unikały spojrzenia Heraklesa. Różowym końcem języka powoli zwilżyła czerwone wargi. – Że mam z nikim nie rozmawiać o moim związku z Tramachem, bo pożałuję. I przysięgli na Styks i na bogów. – Rozumiem... Herakles gładził szpakowatą brodę. Zaczął przechadzać się przed Yasintrą: parę kroków w prawo, parę kroków w lewo, parę kroków w prawo, parę kroków w lewo...* «* Nie odwracaj się! (Przypis Tłumacza).» i szepnął, głośno myśląc: – Nie ma najmniejszej wątpliwości: oni też byli członkami... Obrócił się niespodziewanie i stanął tyłem do dziewczyny.* «* NIE, DO PIORUNA! (Przypis Tłumacza).» Cień Yasintry widoczny na ścianie zdawał się rosnąć. Nagle błysnęła mu pewna myśl i odwrócił się ku nierządnicy. Zdało mu się, że podeszła kilka kroków bliżej, ale nie zastanawiał się nad tym. – Chwileczkę. Przypominasz sobie jakiś znak rozpoznawczy? Mam na myśli tatuaż, bransoletę... Yasintra zmarszczyła brwi i ponownie odwróciła wzrok. – Nie. – Ale na pewno byli to nie młodzieńcy, tylko ludzie dorośli, tego jesteś pewna... Przytaknęła. – O co chodzi, Heraklesie? – spytała. – Zapewniałeś mnie, że Menechmos nie może już mnie skrzywdzić... – I tak jest w istocie – uspokoił ją Tropiciel. – Chciałbym jednak złapać tych dwóch. Rozpoznałabyś ich, gdybyś ich ujrzała ponownie? – Myślę, że tak.
– Dobrze. – Herakles poczuł się nagle zmęczony. Przyglądał się przez chwilę kuszącemu posłaniu, po czym westchnął. – Odpocznę teraz. Miałem ciężki dzień. Jeżeli możesz, zbudź mnie o świcie. – Zbudzę. Oddalił ją obojętnym gestem i oparł swój potężny grzbiet o łóżko. Powoli zamykał oczy, ale jego umysł był wciąż czujny. Sen przedarł się niczym nóż i rozciął jego świadomość.* * Niebezpieczeństwo nie minęło! Trzy słowa powtarzają się uparcie jak eidetyczne znaki ostrzegawcze. (Przypis Tłumacza).
Serce biło zamknięte w dłoni. Wokół kłębiły się cienie i rozlegał się jakiś głos. Herakles zwrócił wzrok w stronę żołnierza: właśnie coś mówił. Ale co? Trzeba się koniecznie dowiedzieć! Żołnierz poruszał ustami uwięziony w szarej, rozedrganej mgle, ale mocne dudnienie serca nie pozwalało Heraklesowi dosłyszeć słów. Jednakże doskonale widział jego wystawny strój: pancerz, spódniczka, nagolenniki i hełm z okazałą kitą. Rozpoznał rangę. Sądził, że coś zrozumiał. Pulsowanie wzmogło się raptownie. Brzmiało teraz jak zbliżające się kroki. Menechmos, oczywiście, uśmiechał się w głębi tunelu, skąd wypełzały na czworakach nagie kobiety. Ale najważniejsze to zapamiętać to, co właśnie zapomniał. Tylko wtedy... – Nie! – jęknął. – Czy to ten sam sen? – spytał pochylony nad nim cień. Sypialnia nadal była słabo oświetlona. Umalowana i ubrana Yasintra leżała obok Heraklesa, obserwując go w napięciu. – Tak – przyznał Herakles. Przesunął ręką po wilgotnym czole. – Co tutaj robisz? – Usłyszałam cię, tak jak poprzednio: mówiłeś głośno, jęczałeś... Nie mogłam tego znieść i przyszłam cię zbudzić. Ten sen zsyłają ci bogowie, jestem pewna. – Nie wiem... – Herakles przesunął czubkiem języka po suchych wargach. – Sądzę, że to przesłanie. – Proroctwo. – Nie – przesłanie z przeszłości. Coś, co powinienem pamiętać. Łagodząc nieco swój męski głos, odparła: – Nie osiągnąłeś spokoju. Rozmyślanie wiele cię kosztuje. Nie zniżasz się do wrażeń. Kiedy moja matka uczyła mnie tańczyć, mawiała: „Yasintro, nie myśl. Nie posługuj się ciałem, niechaj ono posłuży się tobą. Twoje ciało nie należy do ciebie, lecz do bogów. Ukazują się w twoich ruchach. Pozwól, by twoje ciało dawało ci rozkazy: jego głosem jest pragnienie, a jego językiem – gest. Nie tłumacz jego języka. Słuchaj go. Nie tłumacz. Nie tłumacz. Nie tłumacz...”.* * Oczy mi się zamykają przy tych hipnotycznie działających słowach. (Przypis Tłumacza). – Może twoja matka miała rację – przyznał Herakles – ale ja nie potrafię przestać myśleć.
– I z dumą dodał: – Jestem Tropicielem w stanie czystym. – Może ja potrafię ci pomóc... I powiedziawszy to, odsunęła prześcieradła, miękko pochyliła głowę i przytknęła usta do tuniki Heraklesa w tym miejscu, gdzie okrywała ona jego miękki członek. Zaskoczony zaniemówił. Szybko jednak wyrwał się. Prawie nie poruszając wargami, Yasintra odezwała się: – Pozwól mi. Całowała i gładziła ową miękką podłużną wypukłość, w której Herakles od śmierci Hagesykory prawie nie dostrzegał uległego i posłusznego szczegółu pod tuniką. I wówczas to, przy tych starannych pieszczotach, ujęła go gdzieś nagle wargami. Odczuł to jako krzyk, przenikliwą, raptowną reakcję ciała. Jęknął z rozkoszy, opadł na łóżko i zamknął oczy. Uczucie narastało, aż pod brzuchem uformował się nieokreślony kształt opięty skórą. Osiągał wielkość, siłę i potęgę. To już nie był szczegół anatomii, ale bunt! Herakles nawet nie mógł go umiejscowić w owym rozkosznym misterium własnego członka. Bunt oznaczał teraz milczący brak posłuszeństwa wobec niego samego, odrębność, własny kształt i wolę. A to wszystko dzięki jej wargom! Jęknął znowu. Po chwili uświadomił sobie niespodziewanie, że napięcie gwałtownie opada. Pojawiło się odczucie pustki i piekący ból, jak po uderzeniu w twarz. Pojął, że dziewczyna przerwała pieszczoty. Otworzył oczy i ujrzał, że unosi skraj peplosu i sadowi się okrakiem na jego nogach. Jej twardy brzuch tancerki wsparł się o ów sztywny obelisk, w którego cyzelowaniu miała swój udział, a który teraz sterczał zachęcająco. Pytanie przerodziło się w jęk. Zaczęła się kołysać... Nie, niezupełnie, był to raczej taniec, taneczne pląsy wokół jego pnia. Jej uda opasywały mocno grube nogi Heraklesa, dłonie opierały się na łóżku i tylko pień poruszał się, wspaniały, w rytm naskórkowej muzyki. Jedno ramię uwolniło się i niespiesznie, celowo leniwie, poczęło zsuwać materię peplosu na bok, aż ześlizgnęła się całkiem po ręce. Yasintra przechyliła głowę w kierunku drugiego ramienia i powtórzyła uprzednie ruchy. Materia po tej drugiej stronie opierała się nieco bardziej, ale Herakles był wręcz pewien, że trudności są zamierzone. Raptownym gestem nierządnica skrzyżowała ramiona i bez cienia nieporadności uwolniła je od wiązań materiału. Materia zsunęła się na sterczące piersi. Nie jest łatwo rozebrać się bez pomocy rąk, pomyślał Herakles, i na tej leniwej trudności polegała jedna z rozkoszy, jakie mu ofiarowywała. Inną, najmniej posłuszną, najbardziej opieszałą, był nieustanny, narastający nacisk jej łona na jego poczerwieniałą lancę. Precyzyjnym kołysaniem piersi Yasintrze udało się zsunąć peplos: spłynął jak oliwa po wypukłości piersi i, omijając ostrą przeszkodę w postaci sterczącego sutka, opadł lekko jak piórko na jej brzuch. Herakles patrzył na obnażoną właśnie pierś: śniadą, krągłą, w zasięgu jego ręki. Poczuł pragnienie, by nacisnąć ciemny, stwardniały ornament widoczny na owej półkuli, ale powstrzymał się. Peplos począł zsuwać się po drugiej piersi. Szczupłe ciało Heraklesa napięło się. Jego czoło z głęboką łysiną na skroniach pokryte
było potem. Czarne oczy mrugały, z ust obramowanych schludną czarną brodą wydarł się jęk, a cała twarz poczerwieniała. Nawet niewielka blizna na wystającym lewym policzku (pamiątka po bójce w dzieciństwie) zdawała się ciemniejsza.* * To ja. To nie jest opis ciała Heraklesa, tylko mojego. To ja kocham się z Yasintrą! (Przypis Tłumacza).
Spięty w talii metalowymi klamrami peplos odmówił przedłużania ekstazy. Yasintra po raz pierwszy posłużyła się zębami i pas ustąpił z cichym trzaskiem. Jej ciało otwarło sobie drogę do nagości. Nareszcie uwolnione, wydało się Heraklesowi cudownie muskularne; w każdym miejscu pod skórą uwidaczniał się ruch i wszędzie kryła się kolejna intencja. Herakles, szepcząc, poruszył się z trudem. Przyjęła jego inicjatywę, pozwoliła się zsunąć i opadła na bok. Nie pragnął patrzeć jej w twarz, obrócił się i rzucił się na nią. Poczuł, że potrafi zrobić krzywdę; rozdzielił jej nogi i pogrążył się w jej wnętrzu z miękką szorstkością. Z rozmysłem chciał zmusić ją do krzyku. Lewą ręką dotknął jej twarzy i Yasintra krzyknęła, ukąszona pierścieniem, który nosił na środkowym palcu. Ruchy obojga przekształciły się w cykl pytań i odpowiedzi, w rozkazy i ich wykonanie, we wrodzony rytuał.* * To straszne, że widzę siebie w tej scenie, w opisie własnej seksualności. Może każdy czytelnik wyobraża sobie siebie w takiej oto scenie: mężczyzna widzi się w roli jego, kobieta – jej. Choć próbuję tego uniknąć, jestem podniecony: czytam i piszę, a w tej samej chwili o g a r n i a m n i e p r z e d z i w n a , u j a r z m i a j ą c a r o z k o s z ... (Przypis Tłumacza).
Yasintra pieściła jego potężne plecy długimi paznokciami ostrymi jak noże, a on zamknął czujne oczy.* «* Trzy eidetyczne słowa ostrzegawcze: „plecy”, „noże” i „czujność”! To ZASADZKA! Muszę... to znaczy Herakles musi... (Przypis Tłumacza).» Całował ją nadal w miękkie zagięcia szyi i ramion, kąsał delikatnie, pozostawiając tu i ówdzie nieznaczny krzyk, aż poczuł, że ogarnia go przedziwna ujarzmiająca rozkosz.* «* Moje własne słowa! Te, które właśnie zapisałem w poprzednim przypisie! (Podkreśliłem je w tekście i w przypisie, żeby czytelnik to potwierdził). Rzecz jasna napisałem je p r z e d przetłumaczeniem tego zdania. Nie jest to przypadkiem jakieś z e s p o l e n i e ? Nie jest to akt miłosny? Czymże innym jest kochanie się niż połączeniem fantazji i rzeczywistości? Och cudowna rozkoszy tekstowa: pieścić tekst, rozkoszować się tekstem, pocierać piórem o tekst! Nieważne, że to przypadkowe odkrycie: nie ulega już wątpliwości: ja j e s t e m n i m , ja jestem t a m , z n i ą... (Przypis Tłumacza).»
Krzyknął po raz ostatni, czując, że ten głos rozbrzmiewa w niej, gęsty i ulewny. Tymczasem ona cofnęła prawą rękę ruchem tak powolnym, że przeczył on jej wcześniejszej ekstazie, uniosła przedmiot, który wcześniej ujęła – widział to, ale nie mógł się poruszyć w o w e j chwili – i wbiła go w plecy Heraklesa.* * Herakles nie mógł nic zrobić. Ja również. Postąpił krok do przodu. Ja postąpiłem krok do przodu. I tak do końca. Obaj uznaliśmy, że trzeba iść dalej. (Przypis Tłumacza).
Poczuł ukąszenie w krzyżu. Poderwał się jednym rzutem, podniósł rękę i niczym ostrzem szpady uderzył nierządnicę w szczękę. Obróciła się, ale ciężar jego ciała nie pozwalał jej spaść z łóżka. Przyciśnięta, z całej siły wierciła się niczym wół obdzierany ze skóry, aż w końcu spadła na ziemię z
dziwnym, bo tajemniczo cichym hałasem. Jednakże długi, ostry nóż, który trzymała w ręku, zadźwięczał metalicznie, absurdalnie w natłoku głuchych dźwięków. Zmęczony i oszołomiony Herakles wstał z łóżka, podniósł Yasintrę za włosy, pociągnął ku najbliższej ścianie i zaczął walić w nią jej głową. To wtedy udało mu się zebrać myśli. Nie zrobiła mi krzywdy. Mogła mi wbić sztylet, ale nie zrobiła tego – uświadomił sobie. Ale wściekłość nie mijała. Znów chwycił jej głowę, pociągnął za kręcone włosy i uderzył w mur z niewypalonej cegły. – Co jeszcze miałaś zrobić prócz zabicia mnie? – spytał ochryple. Kiedy mu odpowiadała, twarz jej zdobiły dwie czerwone strużki, które pociekły jej z nosa, omijając jej pełne wargi. – Nie kazano mi cię zabijać. Mogłam to uczynić, gdybym chciała. Powiedziano mi tylko, żebym w chwili rozkoszy, dokładnie wtedy, nie wcześniej i nie później, dotknęła ostrzem noża twego ciała, nie robiąc ci krzywdy. Herakles trzymał ją za włosy. Oboje ciężko dyszeli, a jej nagie piersi rozpłaszczały się na jego tunice. Trzęsąc się z gniewu, Tropiciel zmienił rękę, chwycił Yasintrę za włosy lewą, prawą zaś dwukrotnie uderzył w twarz, z całej siły. Kiedy skończył, ona po prostu oblizała rozcięte wargi językiem i spojrzała na niego bez śladu bólu czy lęku. – Nigdy nie było „wysokich ludzi z ateńskim akcentem”, prawda? – rzekł Herakles. – Byli – odparła. – I to byli oni. Ale mieli maski. Po raz pierwszy grozili mi po śmierci Tramacha. A po tym, jak ze mną rozmawialiście, wrócili. Ich groźby były straszne. Powiedzieli mi dokładnie, co mam robić: miałam ci powiedzieć, że to Menechmos mi groził. I miałam udać się do ciebie i prosić o schronienie. I uwieść cię, i kochać się z tobą. – Herakles znów uniósł prawą rękę, ale wtedy usłyszał: – Zabij mnie, jeśli chcesz. Nie boję się śmierci, Tropicielu. – Ale ich tak – mruknął i poniechał uderzenia. – Wiele mogą. – Yasintra uśmiechnęła się rozciętymi wargami. – Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, czym mi grozili, gdybym nie była im posłuszna. Czasami śmierć jest wybawieniem, ale oni nie mówili mi o śmierci, tylko o niekończącym się bólu. Z łatwością przekonują, kogo tylko chcą. Ani ty, ani twój przyjaciel nie macie przy nich najmniejszych szans. – Mówisz mi to, bo też ci kazano? – Nie, sama to wiem. – Jak się z nimi porozumiewasz? Gdzie mogę ich znaleźć? – Sami cię znajdą. – Byli tutaj? – Tak – przytaknęła, a Herakles zauważył, że Yasintra się chwieje. Zmusił ją, by oparła się p l e c a m i o ścianę, wbijając jej w ramię lewy łokieć jak n ó ż , a zarazem c z u j n i e pilnował każdego jej ruchu.* * Dlaczego znów się pojawiają trzy eidetyczne słowa (podkreśliłem je), skoro
niebezpieczeństwo dla Heraklesa chyba minęło? Co się dzieje? (Przypis Tłumacza).
– W rzeczywistości są tutaj – dodała. – Tutaj? Co chcesz powiedzieć? Yasintra zamilkła: jej oczy rozglądały się w tę i we w tę, jak gdyby chciały ogarnąć całe pomieszczenie. Niesłychanie powoli zaczęła mówić: – Rozkazali mi też... żebym dała ci rozkosz, a potem próbowała rozmawiać z tobą... zająć cię... Herakles obserwował szybkie ruchy jej oczu.* * Już rozumiem! Heraklesie, uważaj!! Uważaj na własne PLECY! (Przypis Tłumacza). Nagle zdało mu się, że słyszy coś w rodzaju wewnętrznego głosu, który krzyczał: „Odwróć się!”. Uczynił to w samą porę. Zamaskowana, ubrana w ciężki czarny płaszcz postać zdążyła właśnie wygiąć w cichy, śmiercionośny łuk prawe ramię, ale niespodziewana przeszkoda w postaci Heraklesowej ręki zmieniła trajektorię ciosu i ostrze wbiło się w powietrze, nie czyniąc szkody. Tropiciel zdążył zrobić unik, nim napastnik zadał kolejny cios, i udało mu się pochwycić jego prawy nadgarstek. Mierzyli się. Herakles wpatrzył się w zamaskowane oblicze i poczuł nagle, że siły go opuszczają. Rozpoznał natychmiast tę maskę pozbawioną rysów i ciemny niepokój bijący z dwóch symetrycznie rozmieszczonych szpar na oczy, które teraz błyskały nienawiścią. Ponsyka wykorzystała tę chwilę zaskoczenia, by zbliżyć ostrze sztyletu do miękkiej skóry jego karku. Herakles zachwiał się, cofnął i uderzył o ścianę. Zmusił się do myśli (taka myśl mimochodem, jak spojrzenie z ukosa), że przynajmniej Yasintra go nie atakowała, choć nie wiedział, co właściwie robi teraz. Miał więc przed sobą tylko jednego wroga, kobietę (chociaż bardzo silną, jak właśnie zauważył). Postanowił, że zaryzykuje, by to niezwykle groźne ostrze zbliżyło się do niego jeszcze bardziej, co pozwoli mu zebrać siły w prawej ręce. Podniósł pięść i walnął w maskę. Usłyszał jęk tak głęboki, jakby dochodził ze studni. Uderzył ponownie. Kolejny jęk, nic więcej. Co gorsza, skupienie uwagi na prawej ręce spowodowało, że zapomniał o sztylecie, który wciąż skracał niewielki dystans dzielący go od jego karku, od słabych konarów żył i od drgających, uległych mięśni. Przestał ją bić i zrobił coś, co bez wątpienia zaskoczyło jego wściekłą przeciwniczkę: wyciągnął palce i zaczął pieścić czule maskę, grzbiet nosa, kości policzkowe... jak ślepiec, który dotykiem pragnie rozpoznać twarz dawnego przyjaciela. Ponsyka za późno pojęła jego zamiary. Dwa potężne tarany, dwa olbrzymie tłoki wdarły się bez ostrzeżenia w szpary na oczy i zagłębiły się w nich, nie napotykając na opór w przedziwnej kleistości osłoniętej cienkimi płatami skóry. Ostrze sztyletu odsunęło się nagle od karku Heraklesa, pod obojętnie wyglądającą maską rozległ się skowyt i krzyk. Tropiciel wyciągnął palce, wilgotne aż po drugi staw, i odsunął się. Ponsyka wyła. Maska była cierpliwa i bez wyrazu. Ponsyka cofnęła się. Straciła równowagę. Kiedy upadła na ziemię, Herakles rzucił się na nią.
Z trudem udało mu się powstrzymać niemal nieodparty impuls, by posłużyć się jej własnym sztyletem. Zamiast tego rozbroił ją, użył swoich bosych stóp, by kopnąć ją w najwrażliwsze miejsca, których przy swej ślepocie nie mogła osłonić. Posłużył się piętą: zdawało mu się, że rozdeptuje potężnego owada. Po wszystkim zdyszany i zmieszany dostrzegł, że Yasintra nadal stoi naga i nieruchoma przy ścianie, tam, gdzie ją pozostawił. Chyba tylko oczyściła nieco twarz z krwi. Heraklesa niemalże ubodło to, że nie zaatakowała go również. Chętnie by połączył jedną furię z drugą, nową bitwę z poprzednią, mógłby przedłużać ciosy w nieskończoność. Teraz miał do niszczenia, wyrywania i unicestwiania tylko powietrze i przedmioty wokół siebie. Odzyskawszy głos, zapytał: – Kiedy cię zwerbowali? – Nie wiem. Jak mnie tu wysyłali, mówili, że mam się trzymać ich poleceń. Ona nie mówi, ale łatwo zrozumieć jej gesty. A ja znałam już rozkazy. – Święte Misteria! – mruknął Herakles z lekceważeniem. Yasintra spojrzała nań, nie rozumiejąc. – Ponsyka powiedziała mi, że jest wtajemniczona w Święte Misteria, jak Menechmos. Oboje kłamali. – Może nie – uśmiechnęła się tancerka – bo nie powiedzieli ci, o które Święte Misteria im chodzi. Herakles uniósł brew i spojrzał na nią. – Odejdź – rzekł po chwili. – Wynoś się stąd. Podniosła swój peplos i pasek z podłogi i posłusznie ruszyła ku wyjściu. W drzwiach odwróciła się: – To twojej niewolnicy kazano cię zabić, nie mnie. Robią wszystko na swój sposób, Tropicielu, i ani ty, ani nikt inny nie może ich zrozumieć. Dlatego są tak niebezpieczni. – Odejdź – powtórzył, oddychając ciężko, niemal bez tchu. – Uciekaj z miasta, Heraklesie – dodała. – Nie doczekasz świtu. Dopiero po odejściu Yasintry Herakles uświadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Oparł się o ścianę i przetarł oczy. Potrzebował odzyskać spokój myśli, oczyścić umysłowe narzędzia pracy i zacząć ponownie, nie spiesząc się... Jakiś hałas zwrócił jego uwagę. Ponsyka usiłowała podnieść się z ziemi. Przewróciła się, a zza maski, ze szpar na oczy, pociekły dwie gęste strużki krwi. Wygląd tej białej, fałszywej twarzy, podzielonej podwójną czerwonawą linią, był straszny. To niemożliwe – pomyślał Herakles – połamałem jej żebra. Chyba kona. Nie może się ruszyć. Przypomniał sobie opowieść o bezlitosnych machinach wymyślanych przez mądrego Dedala. Ruchy Ponsyki przywiodły mu na myśl zepsuty mechanizm: wspierała się na ręce, prostowała, znów przewracała się, znów się wspierała, jak w kalekiej pantomimie. Na koniec, zrozumiawszy być może, że to na próżno, ujęła sztylet i z uporem poczęła się czołgać ku Heraklesowi. Jej oczy rzygały dwoma równoległymi strumieniami płynów.
– Dlaczego mnie tak nienawidzisz, Ponsyko? – spytał Herakles. Zobaczył, że zatrzymuje się u jego stóp, że gorączkowo oddycha i roztrzęsiona unosi sztylet, grożąc mu bezradnym gestem. Siły zdradziły ją i sztylet z trzaskiem upadł na ziemię. Odetchnęła wówczas głęboko, co na końcu zabrzmiało jak gniewne parsknięcie, i znieruchomiała, ale nawet jej oddech wyrażał furię, jakby nie chciała się poddać, dopóki nie osiągnie celu. Herakles przyglądał się jej jak zauroczony. Na koniec podszedł do niej ostrożnie, niczym myśliwy niepewny śmierci zwierzyny. Chciał zrozumieć jej motywy, zanim umrze. Schylił się i zdjął z jej twarzy maskę. Długo wpatrywał się w tę twarz poznaczoną bliznami, z wyłupionymi oczyma. Niewolnica łapała oddech jak ryba. – Kiedy, Ponsyko? Kiedy zaczęłaś mnie nienawidzić? Było to jak zapytać, kiedy postanowiła zmienić się w istotę ludzką, w wolną kobietę, bo nagle wydało mu się, że nienawiść w pewnym stopniu ją wyzwoliła, niczym wola potężnego władcy. Przypomniał sobie dzień, kiedy ujrzał ją na targu, samotną i nie bardzo chcianą przez klientów; przypomniał sobie lata jej wiernej służby, jej bezszelestne ruchy, uległość i zgodę, gdy poprosił ją (a może rozkazał?), by założyła maskę... Nie umiał znaleźć w całym tym okresie żadnej rysy, żadnego podejrzenia, żadnego wyjaśnienia. – Ponsyko – szeptał jej do ucha – powiedz mi dlaczego. Możesz jeszcze poruszać rękami. Oddychała z wysiłkiem. Z profilu jej zmasakrowana twarz, z oczami jak pisklaki czy też dopiero co wyklute węże zgniecione we własnych skorupach, była potworna. Heraklesa bardziej jednak obchodziła jej odpowiedź niż jej wygląd. Obawiał się, że Ponsyka umrze, nie odpowiedziawszy mu. Dostrzegł, że lewą ręką drapie podłogę. Nie wyłapał jednak słów. Spojrzał na rękę prawą, która już wypuściła sztylet. Nie wyłapał słów. W panującej straszliwej ciszy myślał: „Kiedy to się stało? Kiedy zaoferowano ci wolność albo kiedy sama ją znalazłaś? Może naprawdę chodziłaś do Eleusis, jak tylu innych, i spotkałaś ich...”. Pochylił się nieco bardziej i pochwycił jej zapach: ten sam, jaki czuł w oddechu nieżywego Eumarkosa i Antysa. W oddechu Euniosa go nie było. Ależ tak – powiedział sam do siebie – Eunios cuchnął winem. I nagle posłyszał pulsowanie serca. Swojego? Jej? Może właśnie jej, bo wyraźnie słabła. Straszliwie cierpi, ale jakby jej to nie obchodziło – pomyślał. Odsunął się od owego pulsowania. I wspomnienie obsesyjnie powracającego koszmaru naszło go znowu, tym razem jednak wdarło się w jego zgnębioną świadomość, jak gdyby na jawie istniało jakieś światło, którego owa gęsta ciemność potrzebowała, by się rozproszyć. Ujrzał świeżo wyrwane serce i rękę, która je trzymała; dostrzegł żołnierza i wreszcie usłyszał wyraźnie jego słowa. I wtedy przypomniał sobie to, o czym był zapomniał, ów drobny szczegół, o którym sen przypominał mu głośno, okrutnie hałaśliwie, od samego początku. Mimo że agonia Ponsyki przedłużała się, Herakles stał przy niej nieruchomo, nie patrząc na nic. Kiedy skonała, na zewnątrz był już dzień i promienie słońca wdzierały się do słabo oświetlonej sypialni. Ale Herakles nie poruszył się.* * Uratowałem ci życie, stary przyjacielu, Heraklesie Pontor! Niewiarygodne to, ale chyba
uratowałem ci życie! Płaczę na samą myśl, że to prawda. Tłumacząc, zapisałem swój własny krzyk, a ty go usłyszałeś. Oczywiście można sobie wyobrazić, że wcześniej przeczytałem tekst, a potem, pracując nad przekładem, wpisałem słowa linijkę wcześniej, niż się one pojawiają, ale przysięgam, że tak nie było. Przynajmniej nieświadomie. A teraz co sobie przypomniałeś? Dlaczego ja tego nie pamiętam? Powinienem zdawać sobie z tego sprawę, podobnie jak ty, ale... Zdarzyło się wiele rzeczy ważnych. Mój prześladowca właśnie sobie poszedł. Wszedł, tu jak zwykle niespodziewanie i nagle, gdy pracowałem nad poprzednim akapitem, w tej samej masce roześmianego mężczyzny i w ciemnym płaszczu, przeszedł przez moją małą celę i wrócił po swoich własnych śladach, a potem mnie zapytał: – Jak leci? – Skończyłem przekład rozdziału dziesiątego. Mamy w nim eidesis pasa Hipolity, wojowniczki, Amazonki. Ale – dodałem – jestem tu i ja. – Naprawdę? – Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Maska wpatrywała się we mnie z odwiecznym uśmiechem. – Nie wplotłem w utwór żadnego tekstu, mówiłem ci już – odparł. Odetchnąłem głęboko i przejrzałem moje notatki. – Kiedy Herakles zażywa miłości z tancerką Yasintrą, opisuje się jego ciało jako „szczupłe”. A przecież Herakles jest bardzo tęgi, czytelnik już o tym wie. – I? – Ja jestem szczupły. Wybuch wymuszonego śmiechu rozległ się za barierą, jaką stanowiła jego maska. Kiedy przestał się śmiać, wyjaśnił: – Leptos po grecku to „szczupły”, lecz także „subtelny”, „bystry”, wiesz przecież. I każdy czytelnik zrozumie, że mowa raczej o subtelnej bystrości Heraklesa Pontor, nie o budowie jego ciała. Pamiętam to zdanie. Mówi dokładnie: „Bystry Herakles naprężył ciało”. „Bystry Herakles” to jak u Homera „przebiegły Odyseusz”... – zaśmiał się znowu. – Oczywiście, ty wolałeś tłumaczyć leptos jako „szczupły” i wyobrażam sobie dlaczego! Nie ty jeden, nie martw się: każdy odczytuje to, co chce odczytać. Słowa to tylko zbiór symboli, które zawsze dopasują się do naszych upodobań. Tak samo wykpił pozostałe niby-to-dowody: Herakles też mógł mieć „głębokie zakola” na skroniach, a wzmiankę o brodzie „czarnej” – jak moja – zamiast „szpakowatej” przypisywał błędowi kopisty. Blizna na lewym policzku, pamiątka po „bójce w dzieciństwie” – tak podobna do tej, jaką zawdzięczam szkolnemu koledze, to bez wątpienia „zbieg okoliczności”, to samo dotyczy pierścienia na środkowym palcu lewej dłoni. – Tysiące ludzi mają blizny i noszą pierścienie – mówił – a ty po prostu akceptujesz bohatera i chcesz za wszelką cenę upodobnić się do niego. Szczególnie w chwilach najciekawszej akcji. To zarozumialstwo wszystkich czytelników! Myślicie, że tekst powstał z myślą o was i, czytając go, wyobrażacie sobie każdą scenę na swój sposób. – Jego głos zabrzmiał nagle adekwatnie do miny maski. – A może... może d o b r z e c i z r o b i ł a lektura tego akapitu, co? Nie patrz tak na mnie, to się często zdarza! Kiedy milczałem, zakłopotany, podszedł i przeczytał przypis, którym się zajmowałem, zanim mi przeszkodził.
– Co takiego? „Uratowałeś życie” bohaterowi? – wykrzyknął tuż za mną tonem pełnym niedowierzania. – Ależ siłę mają te eidetyczne dzieła! Dziwne, rzecz napisana tak dawno, a wywołuje takie reakcje! Ale jego kolejny wybuch śmiechu ustał, gdy odparłem: – Może nie napisano jej t a k z n o w u d a w n o . Udało mi się odparować cios! Jego nieprzenikniony wzrok mierzył mnie przez chwilę przez szpary w masce. – Co chcesz przez to powiedzieć? – warknął. – Montalo twierdzi, że papirus z tym rozdziałem pachnie kobietą, że jest w dotyku jak „pierś” i jak „krzepkie ramię atlety”. Na swój sposób ta śmieszna uwaga jest eidetyczna: wyobraża Amazonkę, „kobietę w roli mężczyzny”, „wojowniczkę” Hipolity. Szperając, wcześniej można znaleźć podobne przykłady opisów w każdym rozdziale. – I co z tego wynika? – Że wtręty Montala stanowią część tekstu – uśmiechnąłem się, widząc jego osłupienie. – Jego rzadkie uwagi na marginesie są eidetyczne, nie lingwistyczne, i wzmacniają obrazy z książki. Wciąż zaskakiwało mnie, że taki erudyta jak Montalo nie zauważył, że Jaskinia jest dziełem eidetycznym. Ale teraz wiem, że to w i e d z i a ł i bawił się eidesis w t a k i s a m s p o s ó b , jak autor tekstu... – Widzę, że myślałeś – przyznał – i co jeszcze? – Że Jaskinia filozofów w tej postaci, w jakiej ją znamy, jest dziełem f a ł s z y w y m . Rozumiem teraz, czemu nikt nic o niej nie słyszał. Dysponujemy jedynie edycją Montala, nawet nie oryginałem. A zatem: dzieło powstało z myślą o doświadczonym tłumaczu i pełne jest sztuczek i pułapek, które tylko kolega podobnej bądź wyższej klasy jest w stanie opracować. Jedyne wyjaśnienie, jakie mi przychodzi do głowy, to... że to Montalo n a p i s a ł Jaskinię! Maska nie odzywała się. Niewzruszenie ciągnąłem dalej: – Oryginał Jaskini nie zaginął: edycja Montala jest tym oryginałem! – A po cóż Montalo miałby coś takiego pisać? – zapytał mój prześladowca obojętnym tonem. – Bo oszalał – odparłem. – Montalo miał obsesję na punkcie książek eidetycznych. Uważał, że za ich pomocą uda mu się dowieść słuszności platońskiej teorii Idei i wykazać w ten sposób, że świat, życie, wszechświat są rozsądne i sprawiedliwe. Ale mu się nie udało. Wtedy oszalał, sam napisał tekst eidetyczny, korzystając ze swej znakomitej znajomości greki i eidesis. Książka miała być przeznaczona dla jego przyjaciół. Tak jakby im powiedział: „Patrzcie! Idee istnieją! Jeszcze tu są! No, znajdźcie ostateczny klucz!”. – Ale Montalo nie wiedział, jaki jest klucz ostateczny – odparł mój strażnik. – Ja go zamknąłem... Spojrzałem uważnie w czarne otwory maski i odezwałem się: – Dość już tych bujd, Montalo... Sam Herakles Pontor nie powiedziałby lepiej! – Pomimo wszystko – dodałem, wykorzystując jego milczenie – twoja gra była inteligentna. Prawdopodobnie dałbyś sobie radę z każdym włóczęgą. Wolę sądzić, że znalazłeś go już martwego i przebrałeś w swoje zniszczone ubranie, dokonując takiego samego oszustwa jak to, które wymyśliłeś ze śmiercią Euniosa. Wówczas oficjalnie uznany za martwego, zacząłeś działać po kryjomu. Napisałeś tę książkę, nie wiedząc, kto będzie ją tłumaczył... Potem, gdy dowiedziałeś
się, że przekład powierzono mnie, zacząłeś mnie śledzić. Dorobiłeś fałszywe strony, żeby mnie zmylić, zmusić, bym popadł w obsesję na punkcie tego tekstu, bo jak sam stwierdzasz, „nie możemy popadać w obsesję na jakimś punkcie, nie czując zarazem, że stanowimy część tego czegoś”. Na koniec porwałeś mnie i zamknąłeś tutaj. Może to piwnica twego domu... albo kryjówka, w której mieszkasz, od kiedy upozorowałeś własną śmierć. Czego chcesz ode mnie? Tego, czego chciałeś zawsze! Dowieść istnienia Idei. Jeżeli uda mi się odkryć w t w o j e j książce wizje, które s a m w niej ukryłeś, będzie to oznaczało, że idee istnieją niezależnie od tego, kto je wymyśla, prawda? Zapanowało długie milczenie. Moja twarz była teraz roześmiana podobnie jak jego maska. A potem odezwał się, wyraźnie wymawiając każde słowo: – Tłumaczu: o g r a n i c z się do przebywania w j a s k i n i własnych przypisów na dole strony. Nie próbuj się stąd wydostać i w e j ść na poziom t e k s t u . Nie jesteś Tropicielem Tajemnic, nawet gdybyś bardzo chciał. Jesteś tylko zwykłym tłumaczem. Więc t ł u m a c z d a l e j ! – Czemu miałbym się ograniczać do roli zwykłego tłumacza, skoro ty nie ograniczasz się do roli zwykłego czytelnika? – odparłem wyzywająco. – Skoro jesteś autorem tego dzieła, pozwól mi naśladować twoich bohaterów! – Nie jestem autorem Jaskini idei! – odpowiedziała maska, prawie że jęcząc. I wyszła, trzaskając drzwiami. Czuję się lepiej. Chyba wygrałem tę bitwę. (Przypis Tłumacza).
Rozdział XI* *Obudziło mnie wściekłe ujadanie psów. Wciąż jeszcze je słyszę: chyba są gdzieś niedaleko mojej celi. Zastanawiam się, czy mój strażnik chce mnie w ten sposób nastraszyć, czy jest to po prostu zwykły zbieg okoliczności. (Jedno przynajmniej jest pewne: nie kłamał, mówiąc, że ma psy, naprawdę je t r z y m a ). Jest jeszcze trzecia możliwość, dość dziwna: zostały do przetłumaczenia dwa rozdziały i odpowiednie dwie prace Herkulesa; jeżeli porządek jest właściwy, to ten rozdział – jedenasty – powinien być poświęcony Cerberowi, a ostatni – jabłkom Hesperyd. Jeśli chodzi o Cerbera, to Herkules schodzi do Hadesu, by złapać groźnego wielogłowego psa, który strzeże bram królestwa zmarłych. Tak więc może mój zamaskowany strażnik usiłuje wprowadzić eidesis do r z e c z y w i s t o ś c i ? Z kolei na papirusie Montalo napisał: „Zniszczony, brudny, śmierdzący zdechłym psem”. (Przypis Tłumacza). Mężczyzna zszedł po stromych kamiennych stopniach w dół, tam, gdzie czekała śmierć. Było to podziemne pomieszczenie oświetlone blaskiem lampek oliwnych, składające się z małej szatni i głównego korytarza z celami po obu stronach. Ale woń, jaką tu się wyczuwało, kojarzyła się nie z samą śmiercią, lecz z chwilą, która ją poprzedza: agonią. Różnica między jednym a drugim stanem jest może bardzo subtelna, pomyślał mężczyzna, ale każdy pies ją wyczuje. Poza tym zdawało mu się logiczne, że panuje tu taki odór, bo było to więzienie, gdzie skazani na najwyższy wymiar kary czekali na wykonanie wyroku. Pozostawało nietknięte od czasów Solona, jak gdyby kolejne władze bały się do niego zbliżyć i coś z tym smrodem zrobić. W szatni strażnicy grywali nocami w kości w czasie służby, a przy najważniejszych rzutach zaklinali: „Eumolposie, pies! Musisz zapłacić, na Zeusa!”* . «* „Pieski rzut” jest najsłabszy: trzy jedynki. Jednakże autor wymienia ten, a nie inny, dla podkreślenia eidesis. Swoją drogą na zewnątrz psy nadal szczekają. (Przypis Tłumacza). » Dalej krótkie schody wiodły w gęste ciemności cel, gdzie więźniowie usychali, licząc dni pozostające im do chwili zapadnięcia ciemności ostatecznej. Choć pomieszczenia te pozbawione były, jak łatwo się domyślać, najprostszych wygód, w wyjątkowych przypadkach robiono wyjątek: na przykład Sokrates, siedzący w przedostatniej celi po prawej – choć niektórzy strażnicy twierdzą, że w ostatniej po lewej – miał barłóg, lampkę, stoliczek i kilka krzeseł, zawsze
zajętych przez odwiedzające go osoby. „Ale to dlatego – twierdzą strażnicy – że spędził tu wiele czasu przed wykonaniem wyroku, bo koniec procesu zbiegł się ze Świętymi Dniami, kiedy to łódź z pielgrzymami udaje się do Delos, a wtedy, jak wiadomo, egzekucje są zakazane. Ale on nie skarżył się na zwłokę, gdzie tam! Miał biedak cierpliwość!”. Było, jak było, tego rodzaju przypadki nie zdarzały się często. I rzecz jasna nie zrobiono wyjątku dla jedynego skazańca, jaki oczekiwał teraz na wybicie jego ostatniej godziny: miał być stracony jeszcze tego samego dnia. Dyżurny strażnik był młodym niewolnikiem z Melos, imieniem Anfios. Mężczyzna pomyślał, nie po raz pierwszy, że ów Anfios mógłby nawet nieźle wyglądać, ciało miał bowiem smukłe, a zachowanie znacznie przyzwoitsze niż większość ludzi jego kondycji, tyle że jakiś psotny bóg, albo może raczej bogini, źle pociągnąwszy za lejce w chwili narodzin, zmienił jego twarz (broda rosła na niej kępkami z powodu jakiejś dziwacznej grzybicy) w niepokojącą zagadkę. Którym okiem patrzył naprawdę Anfios? Prawym? Lewym? Mężczyznę denerwowało, że musi się nad tym zastanawiać, ilekroć na niego patrzy. Przywitali się. Mężczyzna spytał: „Jak on się czuje?”, Anfios odparł: „Nie uskarża się; chyba rozmawia z bogami, bo czasem słyszę, jak mówi sam do siebie”. Mężczyzna, który był sługą Jedenastu, imieniem Tryptemes, oznajmił: „Pójdę do niego”. Anfios zapytał: „A co tam masz, Tryptemesie?”. Mężczyzna pokazał znakowaną czarkę: „Kiedy go zamknęliśmy, prosił nas, żebyśmy zdobyli dla niego trochę wina z Lesbos”. „Zaczekaj, Tryptemesie – odezwał się Anfios – wiesz przecież, że nie wolno podawać skazańcom niczego z zewnątrz”. Mężczyzna westchnął i odparł: „Ależ Anfiosie, zajmij się swoją pracą, a mnie pozwól zająć się moją. Czego się obawiasz? Że upije się w dzień własnej śmierci?”. Roześmiali się. Mężczyzna mówił dalej: „A jak się upije, to i lepiej. Będzie się zataczał, a spadając po skałach Baratronu, pomyśli sobie, że wraca na sympozjon od jakiegoś kumpla, a po drodze pewnie się gdzieś przewrócił. Och, na sowiooką Atenę, jakież podłe ulice są w tym mieście!” Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem. Anfios poczerwieniał, jakby ze wstydu, że okazał taką podejrzliwość. „Przechodź, Tryptemesie, i daj mu wina, ale niech władze więzienia się o tym nie dowiedzą”. „Nie dowiedzą się”. Patrzy prawym okiem, teraz jestem pewien, pomyślał mężczyzna, biorąc pochodnię, i począł schodzić w ciemność celi.* * Te dziwaczne wahania między prawą a lewą stroną w tym rozdziale – cela Sokratesa, oczy strażnika (niewolnika) prawdopodobnie starają się wyrazić eidetycznie labiryntową podróż Herkulesa do królestwa zmarłych. (Przypis Tłumacza).
Spadamy z nieba wraz z grzmiącym orszakiem piorunów i w lekkich jak piórka podmuchach wiatru, ściekamy po geometrii świątyń ku eleganckiej dzielnicy Skambonidai. Pod nami przerwana szara linia przecinająca przedmieście na pół: to główna ulica. Tak, plamka, która teraz sunie po niej ze znaczną prędkością w kierunku jednego z prywatnych ogrodów, to mężczyzna, maleńki z naszej wysokości. Niewolnik, sądząc po płaszczu. Młody,
sądząc po szybkości. Pod drzewami czeka nań inny mężczyzna. Mimo osłony gałęzi jego płaszcz zaczyna błyszczeć jak każde mokre ubranie. Deszcz się wzmaga. Nasza uwaga też. Opadamy na twarz czekającego mężczyzny: szeroką, pulchną, ze starannie przyciętą szpakowatą bródką i z szarymi oczami, których źrenice błyszczą jak hebanowa zapinka. Niecierpliwość mężczyzny rzuca się w oczy: rozgląda się, aż wreszcie zauważa niewolnika i na jego twarzy odmalowuje się jeszcze większy niepokój. O czym w tej chwili myśli? Niestety, nie możemy przeniknąć w głąb jego głowy. Stukamy w gęstwinę szpakowatych włosów i tu się wszystko kończy dla nas, biednych kropli deszczu.* * Ruch „opadania” na początku tego rozdziału przywołuje wraz z pojęciami „prawy”, „lewy” podróż Herkulesa do królestwa zmarłych. W tym ostatnim akapicie wizja wzmacnia się i czytelnik patrzy na świat z perspektywy kropli wody przebiegającej długą drogę z nieba na głowę Heraklesa Pontor. (Przypis Tłumacza).
– Panie! Panie! – krzyczy młody niewolnik. – Byłem u Diagorasa w domu, jak mi kazałeś, ale nikogo nie zastałem! – Jesteś pewny? – Tak, panie! Kilka razy waliłem w drzwi! – Dobrze, powiem ci, co masz robić teraz: idź do mego domu i czekaj na mnie do południa. Jeżeli nie wrócę, zawiadom sługi Jedenastu. Powiedz im, że moja niewolnica próbowała mnie zabić dziś w nocy i że musiałem się bronić. Jak będą wiedzieli, że znajdą tam zwłoki, przyjdą szybciej. Wręcz im także ten papirus i poproś, by archont król go przeczytał. Przysięgnij na honor swego pana, że istotne niebezpieczeństwo zagraża pokojowi Miasta. Niezupełnie to prawda, jak myślę, ale jeżeli zdołasz zasiać w nich pewne obawy, posłuchają wszystkich twoich instrukcji, i to dokładnie. Zrozumiałeś? Wystraszony niewolnik przytaknął. – Tak, panie, tak uczynię. Ale dokąd idziesz? Ciarki mnie przechodzą, gdy cię słucham! – Rób, co ci kazałem – podniósł głos Herakles, bo deszcz padał coraz silniejszy. – Wrócę w południe, jeśli wszystko pójdzie dobrze. – Panie, uważaj na siebie! Ta burza zdaje się pełna fatalnych przepowiedni! – Jeśli dokładnie wypełnisz moje polecenia, nie będziesz musiał się niczego bać. Herakles oddalił się ulicą opadającą ku śmiertelnej otchłani Miasta.* * W dalszym ciągu opis ruchu „opadania” z nieba ku niepokojom Heraklesa Pontor. (Przypis Tłumacza).
Martwe palce deszczu zbudziły Diagorasa wczesnym rankiem. Stukały w ściany sypialni, drapały w okiennice, niestrudzenie waliły w drzwi. Wstał z łoża i ubrał się szybko. Otulił się płaszczem wraz z głową i wyszedł. Kollytos, jego dzielnica, było wymarłe. Niektóre kramy pozamykano jak w dzień świąteczny. Na najbardziej ruchliwych ulicach można było zobaczyć jedynie nielicznych przechodniów, w ciemnych zaułkach panował niepodzielnie deszcz. Diagoras pomyślał, że
musi się pospieszyć, jeżeli jeszcze tego samego ranka zechce ujrzeć Menechmosa. Miał zresztą wrażenie, że w ogóle pośpiech jest nieodzowny, jeżeli chce ujrzeć kogokolwiek, wszystko jedno kogo, i gdziekolwiek, bo całe Ateny zdawały się zamieniać na jego oczach w zalewany deszczem cmentarz. Zszedł prowadzącą w dół nieregularną uliczką i dotarł do placyku, z którego zaczął schodzić jeszcze niżej, inną uliczką. Wówczas to spostrzegł cień starego człowieka kryjącego się pod gzymsem. Czekał zapewne, aż ulewa minie, ale Diagorasa zdziwiła jego zmizerowana twarz i wyraźnie zaznaczające się cienie pod oczami. Poza tym zbyt blade wydały mu się policzki objuczonego dwiema amforami niewolnika. Jakaś nierządnica uśmiechnęła się do niego na rogu jak oswojony piesek, ale ściekające po jej twarzy bielidło skojarzyło mu się z wymywanym przez deszcz całunem. Na bogów dobroci, odkąd wyszedłem, widzę jedynie trupie twarze! – pomyślał. – Może deszcz niesie ze sobą jakieś przeczucia, a może dlatego, że kolory życia na naszych obliczach są rozmywane przez wodę? * * Jasne, że ani jedno, ani drugie: chodzi o to, że Diagoras, jak zwykle „umie wywęszyć” eidesis z daleka. Ateny w tym rozdziale istotnie zmieniły się w królestwo zmarłych. (Przypis Tłumacza).
Pogrążony w takich rozmyślaniach spostrzegł raptem jakieś dwie zakapturzone postacie zbliżające się ku niemu boczną uliczką. Na Zeusa, oto kolejna para duchów! Postacie przystanęły na wprost niego. Jedna z nich odezwała się miłym głosem: – Diagorasie z Medontu, pójdź z nami zaraz, ma się zdarzyć coś okropnego. Przecięli mu drogę. Mimo kapturów Diagoras mógł dojrzeć biel ich tajemniczo do siebie podobnych twarzy. – Skąd mnie znacie? – zapytał. – Kim jesteście? Zakapturzeni wymienili spojrzenia. – Jesteśmy... potwornością, która się stanie, jeśli nie pójdziesz z nami – brzmiała odpowiedź. Diagoras pojął nagle, że wzrok raz jeszcze go oszukał: biel twarzy była fałszywa. Mieli maski. Być może ich potęga sięgnie aż archonta króla – zastanawiał się wielce zaniepokojony Herakles. W końcu każdy przecież może do nich należeć... Jednak w chwilę później rozmyślał już spokojniej: „Na logikę, jeżeli dotarli aż tak wysoko, powinni czuć się bezpieczni, niepokoją się tylko, że ktoś ich zdemaskuje”. Wniosek: „Może są potężni jak bogowie, ale dosięgnie ich sąd ludzki”. Ponownie zastukał w drzwi. Mały niewolnik stanął w ciemnościach na progu: – Znowu ty! – uśmiechnął się. – To dobrze, że nas tak często odwiedzasz. Twoja wizyta oznacza nagrodę. Herakles miał już naszykowane dwa obole. – Ten dom jest mroczny i bez przewodnika takiego jak ja możesz się zgubić – tłumaczył
chłopiec, prowadząc Heraklesa przez ciemne korytarze. – Wiesz, co mówi stary niewolnik Ifimach, mój przyjaciel? – Co takiego? Mały przewodnik przystanął i zniżył głos: – Że tu ktoś się zgubił dawno temu i zmarł, nie znalazłszy wyjścia. I czasami w nocy natykasz się na niego, spaceruje po korytarzach, bielszy i zimniejszy niż pantelikoński marmur, i uprzejmie pyta cię, którędy do wyjścia. – Widziałeś go kiedy? – Nie, ale Ifimach mówi, że owszem, widział. Ruszyli znów przed siebie, a Herakles mówił: – Nie wierz w to, póki sam nie zobaczysz go na własne oczy. To, czego sam nie widzisz, to tylko czyjeś przywidzenia. – Chodzi o to, że nie udaję, że się boję, kiedy mi o tym opowiada – zauważył chłopiec wesoło – bo Ifimach lubi, jak się go przestraszę. W rzeczywistości nie boję się go. A gdybym kiedyś znalazł trupa, powiedziałbym mu: „Wyjście drugą ulicą na prawo”. Herakles roześmiał się. – Dobrze czynisz, nie obawiając się. Jesteś już prawie efebem. – Tak, jestem – przytaknął chłopiec z dumą. Minęli się z człowiekiem oblepionym rojącym się robactwem. Szedł w kierunku przeciwnym. Nie spojrzał na nich, bo jego oczodoły były puste. Przeszedł w milczeniu, unosząc ze sobą odór tysiąca dni na cmentarzu.* Kiedy dotarli do wieczernika, chłopiec odezwał się: * Nie muszę chyba uprzedzać, że obecność tego trupa jest eidetyczna; to nie widmo. Chłopiec i Herakles nie mogą go ujrzeć, podobnie jak na przykład znaków przestankowych w tekście. (Przypis Tłumacza).
– Zaczekaj tutaj. Zawiadomię panią. – Dziękuję ci. Pożegnali się zabawnym gestem, jak dwaj wspólnicy, i Herakles pomyślał nagle, że oto żegna się na zawsze nie tylko z chłopcem, ale także z tym posępnym domem i wszystkimi jego mieszkańcami, nawet z własnymi wspomnieniami. Jakby świat umarł, a on był tym jedynym, który o tym wie. Jednakże z jakiegoś dziwnego powodu nic nie zasmuciło go bardziej niż pożegnanie z chłopcem: nawet wspomnienia, mniej lub bardziej trwałe, mniej lub bardziej cenne, zdawały mu się mniej ważne niż to ładne, mądre stworzenie, ten mały człowieczek, którego – gdybyż wiedział, przez jaki to tajemniczy przypadek bądź jakim to śmiesznym zbiegiem okoliczności – imienia nadal nie znał. Jak zwykle najpierw usłyszał jej głos. – Zbyt wiele wizyt w krótkim czasie, Heraklesie Pontor, żeby można to uznać za zwykłą uprzejmość. Herakles nie zauważył, że weszła; pochylił się ku niej w geście powitania i odparł:
– To nie przez uprzejmość. Obiecywałem, że wrócę, by opowiedzieć ci, co ustaliłem w sprawie śmierci twego syna. Po sekundzie milczenia gestem ręki Etis odprawiła niewolnice; cicho opuściły wieczernik. Z tą samą godnością, z jaką zwykła była wyrażać wszystko, wskazała Heraklesowi jedną z sof, a sama opadła na drugą. Była... Elegancka? Piękna? Herakles nie potrafił znaleźć właściwego przymiotnika. Wydawało mu się, że wiele z tej dojrzałej urody jest zasługą delikatnej warstwy bielidła na policzkach, barwiczki na powiekach, broszek i bransolet dobranych do ciemnego peplosu. Ale i bez tego jej surowa twarz i zaokrąglone kształty zachowałyby całą swoją moc... albo i zyskały nową. – Czy moje niewolnice nie zaoferowały ci nawet suchego płaszcza? – spytała. – Każę je wychłostać. – Nieważne. Chciałem cię jak najszybciej zobaczyć. – Wielce ci zależy na przekazaniu mi, co wiesz. – Istotnie. Odwrócił spojrzenie od ciemnych oczu Etis. Usłyszał jej słowa: – Więc mów. Patrząc na swoje tęgawe ręce splecione na sofie, Herakles zaczął: – Kiedy ostatnim razem byłem tutaj, wspomniałem, że Tramach miał jakiś kłopot. Nie myliłem się: miał. Oczywiście w jego wieku cokolwiek może stać się problemem. Dusze młodzieńców są jak z gliny, a my je modelujemy wedle naszego widzimisię. Nigdy jednak nie są wolne od sprzeczności, od wątpliwości. Potrzeba im solidnego wykształcenia. – Tramach je miał. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, był jednak za młody. – Był mężczyzną. – Nie, Etis: mógł dopiero stać się nim, ale Parki nie dały mu tej możliwości. Był jeszcze dzieckiem, gdy zginął. Zapadło milczenie. Herakles pogładził wolno szpakowatą brodę. – Może na tym polegał jego kłopot – odezwał się po chwili. – Nikt nie pozwolił mu stać się mężczyzną. – Rozumiem – Etis westchnęła lekko – mówisz o tym rzeźbiarzu... Menechmosie. Wiem o wszystkim, co między nimi zaszło, choć na szczęście nie kazano mi świadczyć na procesie. No dobrze: Tramach mógł wybierać i wybrał jego. To kwestia odpowiedzialności, prawda? – Możliwe – przyznał Herakles. – Poza tym jestem pewna, że nigdy się nie bał. – Tak sądzisz? – Herakles podniósł brwi. – Nie wiem. Może ukrywał swój lęk przed tobą, żebyś nie cierpiała z jego powodu... – Co chcesz powiedzieć? Nie odpowiedział. Mówił dalej, nie patrząc na Etis, jakby sam do siebie.
– Chociaż... kto wie? Może jego strach nie był ci tak znowu nieznany. Po śmierci Meragra musiałaś znosić straszliwą samotność, czyż nie? Ciężar edukacji dzieci, życie w tym mieście, które zamknęło przed wami drzwi, w tym posępnym domu. Twój dom jest bardzo mroczny, Etis. Niewolnicy mówią, że zamieszkują go duchy. Zastanawiam się, ile duchów widzieliście, ty i twoje dzieci, przez te wszystkie lata... Ile trzeba samotności, ile ciemności, by się zmienić? W przeszłości wszystko było inne... Etis przerwała mu z nieoczekiwaną łagodnością: – Nie pamiętasz przeszłości, Heraklesie. – Nie z własnej woli, przyznaję, ale mylisz się, jeśli sądzisz, że przeszłość nic dla mnie nie znaczy... Zniżył głos i ciągnął chłodnym tonem, jakby głośno się zastanawiał: – Przeszłość miała twoje kształty. Teraz to wiem i mogę ci to wyznać. Przeszłość uśmiechała się do mnie twoją młodą twarzą. Przez długi czas moja przeszłość była twoim uśmiechem... Też nie z własnej woli, oczywiście, ale tak to już bywa i może trzeba przyjąć pewne rzeczy, jakimi są, uznać je... chcę rzec: przyjąć je, choć oboje nie możemy w tej sprawie nic zrobić... Mówił szybko, szeptem, ze spuszczonym wzrokiem, bez wytchnienia. – Ale teraz... teraz patrzę na ciebie i nie jestem w stanie dowiedzieć się, co z tej przeszłości pozostało w twojej twarzy... Nie sądź, że to dla mnie ważne. Mówiłem ci już: sprawy mają się tak, jak chcą bogowie, żal na nic się nie zda. Poza tym nigdy nie byłem człowiekiem skłonnym do emocji, wiesz o tym... Nagle jednak odkryłem, że i ja ulegam uczuciom, choć na krótko i nieczęsto... I to tyle. Zamilkł i przełknął ślinę. Nieznaczny cień rumieńca zabarwił jego pełne policzki. Zastanawia się pewnie, czemu służy to wyznanie, pomyślał. Mówiąc trochę głośniej niż poprzednio, dodał spokojnie: – Ale jedno chciałbym wiedzieć przed odejściem... Bardzo to dla mnie ważne, Etis. Nie chodzi o nic, co wiązałoby się z pracą, której się podjąłem, zapewniam cię; to sprawa najzupełniej osobista... – Co chcesz wiedzieć? Herakles podniósł rękę do warg, jakby niespodziewanie poczuł silny ból w ustach. Po chwili, nadal nie patrząc na Etis, rzekł: – Przedtem muszę ci coś wyjaśnić. Odkąd zacząłem śledztwo w sprawie śmierci Tramacha, co noc nawiedza mnie koszmarny sen: widzę rękę dzierżącą świeżo wyrwane serce, a dalej żołnierza, który mówi coś, czego nie słychać. Nigdy nie przywiązywałem wagi do snów, bo zawsze zdawały mi się absurdalne, irracjonalne, przeciwne prawom logiki, ale ten konkretnie sen sprawia, iż myślę, że... Muszę przyznać, że prawda objawia się czasami w dziwny sposób. Bo sen ten ostrzegał mnie, że zapomniałem o pewnym szczególe, o pewnym drobiazgu, o którym mój umysł w ogóle nie chciał pamiętać przez cały ten czas... Przesunął
językiem po suchych wargach i ciągnął: – Tej nocy, gdy przyniesiono ciało Tramacha, kapitan straży granicznej zapewnił mnie, że powiedział ci jedynie, iż twój syn nie żyje, oszczędzając ci szczegółów... I to są właśnie słowa, które powtarzał żołnierz w moim śnie: „Powiedzieliśmy jej tylko, że syn nie żyje”. Potem, kiedy przyszedłem złożyć ci kondolencje, powiedziałaś coś w rodzaju: „Bogowie uśmiechali się, wyrywając i zjadając serce mojego syna”. Istotnie, Tramachowi wyrwano serce, Aschylos potwierdził to, obejrzawszy zwłoki. Ale skąd ty, Etis, wiedziałaś o tym? Po raz pierwszy Herakles podniósł wzrok na nieprzeniknioną twarz kobiety. Mówił dalej bez cienia emocji, jakby za chwilę miał umrzeć: – Zwykłe zdanie, nic więcej. Słowa. Racjonalnie rzecz biorąc, nie ma powodu, by sądzić, że wyrażają one cokolwiek innego niż żal, metaforę, językową przesadę. Ale to nie mój umysł podsuwa mi wątpliwości, to sen. Sen mi mówi, że to zdanie to błąd, prawda? Chciałaś mnie oszukać fałszywymi okrzykami bólu, przeklinaniem bogów – i popełniłaś błąd. A twoje proste zdanie zapadło w moją świadomość jak ziarno, a potem zakiełkowało w strasznym śnie... Sen mówił mi prawdę, ale nie udało mi się ustalić, czyja to ręka dzierży wyrwane serce, ręka, która przyprawia mnie o dreszcz i sprawia, że jęczę przez sen, taka szczupła ręka, Etis... Głos mu się załamał. Zamilkł. Znów spuścił oczy i spokojnie dokończył: – Reszta jest prosta. Twierdziłaś, że jesteś wtajemniczona w Święte Misteria, podobnie jak twój syn, jak Antys, Eunios i Menechmos... podobnie jak niewolnica, która dziś w nocy próbowała mnie zabić. Ale to nie chodzi o Misteria Eleuzyńskie, prawda? – prędko uniósł rękę, jakby w obawie przed odpowiedzią. – Wszystko mi jedno, przysięgam! Nie chcę się zagłębiać w twoje wierzenia... Powiedziałem, że przyszedłem tylko dowiedzieć się tego jednego, a potem sobie pójdę... Obserwował z uwagą twarz kobiety. Łagodnie, niemal czule dodał: – Powiedz mi, Etis, bo te wątpliwości zasnuwają mgłą moją duszę... Czy prawdą jest, jak się obawiam, że jesteś jedną z n i c h ... Czy ograniczyłaś się do p a t r z e n i a , czy może... – znów szybko uniósł rękę, jakby chcąc zasugerować, by jeszcze nie odpowiadała, mimo że nie zrobiła najmniejszego gestu, nie poruszyła wargami, nie zamrugała powiekami, w ogóle nie zareagowała na jego słowa. Błagalnym tonem dodał: – Na bogi, Etis, powiedz, że nie wyrządziłaś krzywdy własnemu synowi... Jeśli trzeba, skłam, proszę! Powiedz: „Nie, Heraklesie, nie było mnie przy tym”. Tylko tyle. Nie jest trudno kłamać słowem. Trzeba mi drugiego twego zdania, by stłumić niepokój zasiany przez pierwsze. Przysięgam na Zeusa, że nie będzie dla mnie ważne, które z nich stanowi prawdę. Powiedz, że ciebie przy tym nie było, a masz moje słowo, że wyjdę przez te drzwi i nie będę ci więcej przeszkadzał... Zapadło milczenie. – Nie było mnie przy tym, Heraklesie, zapewniam cię... – odezwała się po chwili wstrząśnięta Etis. – Nie byłabym zdolna wyrządzić krzywdy własnemu dziecku.
Herakles chciał coś powiedzieć i zdało mu się dziwne, że słowa, doskonale ułożone w głowie, nie wychodzą z ust. Zamrugał powiekami zmieszany i zaskoczony tym niespodziewanym... * * Przykro mi, Heraklesie, przyjacielu. Cóż mogę zrobić, żeby ci ulżyć? Potrzebujesz jednego zdania, a ja, jako wszechmocny tłumacz, byłem zdolny dać ci je. Ale nie powinienem! Tekst jest rzeczą świętą, Heraklesie. Moja praca jest rzeczą świętą. Błagasz mnie, zachęcasz, bym kłamał dalej. „Łatwo kłamać słowem”, mówisz. Masz rację, ale nie mogę ci pomóc... nie jestem pisarzem, tylko tłumaczem. Mam obowiązek uprzedzić cierpliwego czytelnika, że odpowiedź Etis b y ł a m o i m w y m y s ł e m , i chcę za to przeprosić. Cofnę się o kilka linijek i napiszę, teraz już prawdziwą odpowiedź bohaterki. Przykro mi, Heraklesie. Przykro mi, czytelniku. (Przypis Tłumacza).
– Trzeba mi drugiego twego zdania, by stłumić niepokój zasiany przez pierwsze. Przysięgam na Zeusa, że nie będzie dla mnie ważne, które z nich stanowi prawdę. Powiedz mi, że ciebie przy tym nie było, a masz moje słowo, że wyjdę przez te drzwi i nie będę ci więcej przeszkadzał... Zapadło milczenie. – Jako pierwsza wbiłam paznokcie w jego pierś – odezwała się Etis głucho. Herakles miał coś powiedzieć i zdało mu się dziwne, że słowa, doskonale ułożone w głowie, nie wychodzą z ust. Zamrugał powiekami, zmieszany i zaskoczony tym niespodziewanym brakiem głosu. Jej słowa dźwięczały mu w uszach słabo i strasznie, jak bolesne wspomnienie. – Nic mnie nie obchodzi, że nie jesteś w stanie tego pojąć. Co ty możesz zrozumieć, Heraklesie Pontor? Od urodzenia przestrzegałeś prawa. Co ty wiesz o wolności, o instynktach, o... wściekłości? Jak to powiedziałeś? „Musiałaś znosić okrutną samotność”. Co ty wiesz o mojej samotności? Dla ciebie samotność to puste słowo. Dla mnie oznaczała ucisk w piersi, bezsenność i ciągłe zmęczenie... Co ty o tym wiesz? Nie ma prawa maltretować mnie, pomyślał Herakles. – Ty i ja kochaliśmy się – ciągnęła Etis – ale ty ukorzyłeś się, gdy ojciec kazał ci, albo poradził, ożenić się z Hagesykorą. Była bardziej... jak to ująć? Odpowiednia? Pochodziła z arystokratycznej rodziny. Skoro taka była wola twego ojca, czy mogłeś mu okazać nieposłuszeństwo? Nie byłoby to szlachetne ani lojalne. Prawa, Cnota... Oto głowy psa, który strzeże tego królestwa zmarłych w Atenach: Prawo, Cnota, Rozum, Sprawiedliwość! Nie dziwi cię, że nie wszyscy zgadzamy się na agonię w tym pięknym grobie? – jej ciemne spojrzenie zdawało się utkwione w jakimś punkcie pokoju. – Mój mąż, a twój przyjaciel z młodości, pragnął dokonać politycznej transformacji naszego absurdalnego sposobu życia. Uważał, że Spartanie nie są przynajmniej obłudni: prowadzili wojny i nic ich nie kosztowało przyznawanie się do tego, wręcz napawało ich to dumą. Rzeczywiście współpracował z tyranią Trzydziestu, ale nie było to jakieś poważne uchybienie. Jego błąd polegał na tym, że
ufał bardziej innym niż sobie... aż większość „innych” skazała go na śmierć przed Zgromadzeniem... – zacisnęła usta w surowym grymasie. – Chociaż może popełnił i poważniejszy błąd: wierzył, że to królestwo inteligentnych nieboszczyków, tych zwłok, które myślą i rozmawiają, może ulec transformacji przy wprowadzeniu zwykłych zmian politycznych – rozległ się jej głuchy, pusty śmiech. – I w to samo wierzy naiwny Platon! Ale wielu nauczyło się, że nie da się nic zmienić, jeśli najpierw nie zmienimy się my sami! Tak, Heraklesie Pontor: dumna jestem z wiary, jaką wyznaję! Dla umysłów takich jak twój religia, która oddaje hołd najdawniejszym bogom przez rytualne poćwiartowanie wiernych, jest absurdem, wiem o tym i nie zamierzam przekonywać cię, że nie... Ale czy istnieje jakakolwiek religia nie będąca absurdem? Sokrates, wielki racjonalista, znieważał je wszystkie, dlatego go skazaliście! Jednakże przyjdą czasy, że zjedzenie kogoś, kogo kochasz, zostanie uznane za akt litości! A co! Ani ty, ani ja nie doczekamy tego, ale nasi kapłani zapewniają, że w przyszłości pojawią się religie wielbiące bogów torturowanych i poćwiartowanych! Któż to wie? Może nawet najbardziej uświęcony akt adoracji będzie polegał na zjadaniu bogów! * * Błąd proroctwa Etis jest oczywisty: na szczęście wierzenia przybrały inną postać. (Przypis Tłumacza).
Herakles pomyślał, że ta jej nowa postawa jest mu pomocna: poprzedni brak reakcji, pozorna obojętność, działały na niego jak płynny ołów; jej wściekłość pozwalała mu stawić sprawie czoło z pewnego dystansu. Powiedział spokojnie: – Chcesz powiedzieć, Etis: zjadanie bogów w t a k i s a m s p o s ó b , jak ty zjadłaś serce własnego syna, tak? To właśnie chciałaś powiedzieć? Nie odpowiedziała. Nagle, najzupełniej niespodziewanie, Tropiciel poczuł, że zbiera mu się na wymioty. I równie nagle, w sekundę potem pojął, że to tylko słowa. Wyrzygał je z siebie jednak, tracąc na chwilę nieco ze swej sztywności. – I to wszystko, co mi powiedziałaś, sprawiło, że grzebałaś w jego sercu, kiedy on patrzył na ciebie, konając?? Co czułaś, ć w i a r t u j ą c własnego syna, Etis?! – Rozkosz – odparła. Z jakiegoś powodu ta prosta odpowiedź nie zaskoczyła Heraklesa Pontor. Przyznała to – pomyślał nieco spokojniejszy – dobrze, potrafiła to przyznać! Pozwolił sobie nawet na chwilę ulgi, choć narastający w nim niepokój zmusił go do powstania z sofy. Etis podniosła się także, ale z pewnym wysiłkiem, jak gdyby chciała mu dać znać, że wizyta dobiegła końca. W pokoju znajdowały się również – Herakles nie potrafił określić, kiedy weszły – Elea i kilka niewolnic. Wszystko to przypominało coś w rodzaju rodzinnego konklawe. Elea podeszła do matki i objęła ją pieszczotliwym gestem, jak gdyby chciała okazać, że będzie ją wspierała do końca. Zwracając się do Heraklesa, Etis powiedziała: – To, co zrobiliśmy, trudno zrozumieć, wiem o tym. Ale może zdołam ci to wytłumaczyć w ten oto sposób: Elea i ja kochałyśmy Tramacha bardziej niż własne życie, był w końcu
jedynym mężczyzną, jaki nam pozostał. I właśnie z tego powodu, dlatego że darzyłyśmy go miłością, uradowało nas, gdy to jego wybrano na rytualną ofiarę, wszak było to n a j w i ę k s z e p r a g n i e n i e Tramacha... a jakiejż innej radości może oczekiwać biedna wdowa niż zaspokojenie największego pragnienia swego jedynego syna? – przerwała, a jej oczy zalśniły radością. Kiedy się znowu odezwała, jej głos był cichy, czuły, niemal melodyjny, jakby starała się ukołysać dziecko. – Kiedy nadeszła pora, kochałyśmy go bardziej niż kiedykolwiek... Przysięgam ci, Heraklesie, że nigdy nie czułam się bardziej matką niż wtedy, gdy... gdy zagłębiłam palce w... dla mnie było to misterium tak cudowne jak poród – i jakby właśnie wyznała najgłębszy sekret, a teraz przechodziła do zwyczajnej rozmowy, dodała: – Wiem, że nie jesteś w stanie tego pojąć, bo to nie jest coś, co można ogarnąć rozumem... musisz to poczuć, Heraklesie. Poczuć to tak, jak czujemy my... Musisz zrobić wysiłek, żeby móc to poczuć... – Nagle błagalnym tonem jęknęła: – Przestań choć na chwilę myśleć i daj się ponieść uczuciu! – Jakiemu? – spytał Herakles. – Temu, które wywołuje w was ta trucizna, jaką pijecie? Etis roześmiała się. – Tak, kyon. Widzę, że wiesz wszystko. Naprawdę, nigdy nie wątpiłam w twoje zdolności: byłam pewna, że w końcu nas wykryjesz. Istotnie pijemy kyon, ale to żadna magia. Po prostu zmienia nas w to, czym jesteśmy. Przestajemy rozsądnie myśleć i stajemy się ciałem, które czuje i odczuwa. Ciałem, którego nie obchodzi, czy umrze i będzie poćwiartowane, które oddaje się w ofierze z taką samą radością, z jaką dziecko przyjmuje nową zabawkę... Spadał. Półświadomie czuł, że spada. Upadek musiał być przypadkowy, bo jego ciało miało kapryśną obsesję na punkcie pozycji pionowej, ale kamienne strome zbocze Baratronu – przepaści w pobliżu Akropolu, w którą zrzucano skazańców – tworzyło pochyłość przypominającą wewnętrzną ścianę krateru. Za chwilę jego ciało i te kamienie zetkną się; już się to stało, nim zdążył pomyśleć. Uderzy w nie i potoczy się, i znowu uderzy. Ręce mu nie pomogą, bo ma je związane na plecach. Może uderzy w kamienie wielokrotnie, zanim spadnie na sam dół, na skały blade jak zwłoki. Ale co go to wszystko obchodzi, skoro c z u j e , ż e z o s t a ł o f i a r o w a n y . Dobry przyjaciel Tryptemes, sługa Jedenastu, członek tej samej co on sekty, przyniósł mu do więzienia nieco świętego napoju, tak jak to wcześniej ustalili, i kyon dodawał mu otuchy. Oto został ofiarowany, umrze za swoich braci. Stał się ofiarą ludobójstwa, wołem ofiarnym. Widział to: jego życie rozlewa się po ziemi, a odpowiednio symetrycznie jego bractwo, ta sekretna sekta ludzi wolnych, do której należał, rozszerza się na całą Helladę i zyskuje nowych członków... Uszczęśliwiony tą wizją, uśmiechał się... Pierwsze uderzenie złamało mu prawe ramię, niczym łodygę lilii, i zmasakrowało połowę twarzy. Spadał dalej. Niżej jego drobne piersi uderzyły o skały, piękny uśmiech począł zastygać na dziewczęcej buzi, cudowne jasne włosy rozwiały się niczym fortuna, a cała
śliczna postać przybrała wygląd zepsutej lalki.* * Groteska! Ciało odrażającego Menechmosa zmienia się w chwili śmierci w dziewczynę z lilią. Ta okrutna zabawa eidetycznymi obrazami wzburzyła mnie. (Przypis Tłumacza).
– Dlaczego nie przyłączysz się do nas, Heraklesie? – w głosie Etis dało się wyczuć z trudem powstrzymywane trwożne pragnienie. – Nie znasz tego ogromnego szczęścia, jakie daje wyzwolenie się z własnych instynktów! Przestajesz się bać, martwić się, cierpieć... Zmieniasz się w boga. Zamilkła, po chwili łagodniejszym tonem dodała: – Moglibyśmy... kto wie... zacząć wszystko od nowa... ty i ja... Herakles nic na to nie odpowiedział. Patrzył na nich, na wszystkich obecnych, nie tylko na Etis. Było ich sześcioro: dwóch starych niewolników (może jednym z nich był Ifimach), dwie młode niewolnice, Etis i Elea. Uspokoił się, widząc, że nie ma wśród nich chłopca. Zatrzymał wzrok na bladej twarzy córki Etis. – Cierpiałaś, prawda, Eleo? Twój krzyk i szloch nie były udawane, jak ból twej matki... Dziewczyna milczała. Patrzyła na Heraklesa beznamiętnie, jak Etis. Wtedy właśnie zauważył olbrzymie podobieństwo fizyczne matki i córki. Spokojnie mówił dalej: – Nie, nie udawałaś. Twój ból był prawdziwy. Kiedy narkotyk przestał na ciebie działać, przypomniałaś sobie, prawda? I nie mogłaś tego wytrzymać. Zdawało się, że dziewczyna chce coś odpowiedzieć, ale Etis była szybsza: – Elea jest bardzo młoda i trudno jej zrozumieć niektóre sprawy. Teraz jest szczęśliwa. Przyjrzał się im obu, matce i córce. Ich twarze, jak białe ściany, zdawały się pozbawione uczuć i inteligencji. Rozejrzał się wokół: to samo dało się powiedzieć o niewolnikach. Domyślił się, że próżno by próbować wybijać jakiś wyłom w tym nieulękłym murze spojrzeń, oczu, które nawet nie mrugnęły. Oto wiara, pomyślał, ściera z twarzy niepokój, jaki niosą wątpliwości. Jak u głupków. Przełknął ślinę. – A czemu właśnie Tramach? – zapytał. – Przyszła jego kolej – odparła Etis – tak samo jak przyjdzie moja, Elei... – I wieśniaków z Attyki – dokończył Herakles. Etis miała przez chwilę wyraz twarzy matki, która zbiera się na cierpliwość, by wyjaśnić dziecku najprostszą rzecz. – Nasze ofiary zawsze są dobrowolne, Heraklesie. Wieśniakom stwarzamy możliwość, by wypili kyon, a oni mogą się zgodzić lub nie. Większość jednak się zgadza – uśmiechnęła się słabo i zakończyła: – Nikt nie jest szczęśliwy pod rządami wyłącznie własnych myśli... – Nie zapominaj, Etis, że ja miałem się stać ofiarą niedobrowolną – przypomniał Herakles. – Chciałeś nas zdemaskować, a do tego nie mogliśmy dopuścić. Bractwo musi być tajne. Czyż nie tak samo zachowaliście się wobec mego męża, gdy sądziliście, że stabilności waszej wspaniałej demokracji zagrażają ludzie tacy jak on?... Ale chcemy ci dać ostatnią szansę.
Przyłącz się do nas, Heraklesie... – i błagalnie dodała: – Bądź wreszcie w życiu szczęśliwy! Tropiciel odetchnął głęboko. Przypuszczał, że wszystko już powiedziano, że wszyscy teraz czekają na jakąś odpowiedź z jego strony. Pewnym, łagodnym tonem zaczął więc: – Nie chcę zostać poćwiartowany, Etis. Nie tak sobie wyobrażam szczęście. Ale powiem ci, co zamierzam zrobić, a wy możecie to przekazać waszemu przywódcy, obojętnie kto to. Zaprowadzę was przed oblicze władz. Wszystkich. Będę się domagał sprawiedliwości. Wasza sekta jest nielegalna. Zamordowaliście wielu obywateli Aten i wielu attyckich wieśniaków, którzy absolutnie nic nie mają wspólnego z waszymi absurdalnymi wierzeniami. Zostaniecie skazani i przed śmiercią poddani torturom. I to jest mój sposób na szczęście. Jeszcze raz popatrzył kolejno na skamieniałe twarze, wpatrzone w niego oczy. Patrząc w ciemne źrenice Etis, dodał: – W końcu sama powiedziałaś, że to kwestia odpowiedzialności, prawda? Po chwili milczenia odparła: – Sądzisz, że śmierć czy tortury przerażą nas? Nic nie zrozumiałeś, Heraklesie. Odkryliśmy szczęście sięgające ponad rozum... co nas obchodzą twoje groźby? Jeśli będzie trzeba, umrzemy z uśmiechem... a ty nigdy nie zrozumiesz dlaczego. Herakles stał zwrócony plecami do wyjścia z wieczernika. Nagle w całym pomieszczeniu rozległ się jakiś nowy głos, krzepki, trochę niewyraźny, ale lekko żartobliwy, jakby jego właściciel sam siebie nie traktował poważnie. Dochodził właśnie od strony wejścia. – Zdemaskowano nas! Do władz dotarł papirus, w którym jest mowa o naszym bractwie. Wymienia się w nim także twe imię, Etis. Nasz zacny przyjaciel zachował należytą ostrożność przed przyjściem do ciebie... Herakles odwrócił się, by ujrzeć łeb niekształtnego psa. Trzymał go w ramionach potężnej postury mężczyzna. – Przed chwilą, Heraklesie, pytałeś o naszego przywódcę, prawda... – rzekła Etis. W tej samej chwili Herakles poczuł silny cios w głowę.* * Piszę to w jego obecności. Tak naprawdę mało mnie to obchodzi, prawie już do tego przywykłem. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jak zwykle, wszedł właśnie wtedy, gdy kończyłem przekład przedostatniego rozdziału i miałem ochotę nieco odpocząć. Słysząc hałas przy drzwiach, zastanawiałem się, jaką maskę teraz założył. Ale przyszedł bez maski. Oczywiście rozpoznałem go natychmiast, jest znany w środowisku: białe włosy spadające na ramiona, otwarte czoło, dobrze widoczne na twarzy oznaki wieku, rzadka bródka. – Jak widzisz, staram się być szczery – odezwał się Montalo. – Do pewnego stopnia masz rację, nie będę zatem dłużej się przed tobą ukrywał. Istotnie sfingowałem własną śmierć i wycofałem się do tej niewielkiej kryjówki, ale śledziłem dalsze losy książki, bo byłem ciekaw, kto będzie ją tłumaczył. Podglądałem twoją pracę, aż wreszcie udało mi się przywieść cię tutaj. Prawdą jest także, że zabawiałem się groźbami wobec ciebie, żebyś nie stracił zainteresowania książką... jak wtedy, gdy naśladowałem słowa i gesty Yasintry. To wszystko prawda. Ale mylisz się, sądząc, że to ja jestem autorem Jaskini filozofów.
– I to nazywasz szczerością? – odparłem. Odetchnął głęboko. – Przysięgam, że nie kłamię – rzekł. – Dlaczego miałbym cię porywać do pracy nad moją własną książką? – Bo potrzebowałeś czytelnika – odparłem ze spokojem. – Na co komu autor bez czytelnika? Montala chyba ubawiła moja hipoteza, bo powiedział: – Tak kiepski jestem, że muszę kogoś porwać, żeby przeczytał to, co piszę? – Nie, ale cóż to znaczy: czytać? To czynność, której nie widać. Mój ojciec był pisarzem i wiedział, jak to jest: kiedy piszesz, stwarzasz wizje, które, w świetle spojrzenia na nie innym okiem, jawią się w wyobraźni czytelnika w odmiennej postaci, niewyobrażalnej dla twórcy. Ty natomiast potrzebowałeś zasięgać d z i e ń p o d n i u opinii czytelnika, bo usiłujesz dowieść twoim tekstem istnienia Idei! Montalo uśmiechnął się z pewną nerwową uprzejmością. – Istotnie przez wiele lat usiłowałem dowieść, iż Platon miał rację, twierdząc, że Idee istnieją – przyznał – i że dlatego świat jest dobry, rozumny i sprawiedliwy. I wierzyłem, że w książkach eidetycznych znajdę na to dowód. Nigdy mi się to nie udało, ale też nie przeżyłem wielkiego rozczarowania... aż kiedyś znalazłem rękopis Jaskini, schowany i zapomniany, na półce w jakiejś starej bibliotece... – przerwał i jego wzrok zagubił się w ciemnościach celi. – Na początku tekst mnie zachwycił. Dostrzegałem jak ty, subtelne wizje, jakie w sobie krył: zręczną nić przewodnią w postaci prac Herkulesa, dziewczynę z lilią. Byłem coraz bardziej pewny, że wreszcie znalazłem książkę, której szukałem przez całe życie... Zwrócił wzrok na mnie i uświadomiłem sobie, jak bardzo jest zrozpaczony. – Ale wówczas... zacząłem wyczuwać coś dziwnego... Postać „tłumacza” mnie zmyliła... Chciałem wierzyć, jak nowicjusz, że złapałem przynętę i tekst wciągał mnie coraz bardziej. Jednakże im dalej brnąłem, nabierałem coraz więcej podejrzeń. Nie, to nie była zwykła przynęta, to coś więcej... i kiedy dotarłem do ostatniego rozdziału... dowiedziałem się. Zamilkł. Był przeraźliwie blady, jak gdyby zmarł wczoraj. Po chwili mówił dalej: – Odkryłem nagle klucz... Zrozumiałem, że Jaskinia filozofów nie tylko nie stanowi dowodu na istnienie tego platońskiego świata: dobrego, rozumnego i sprawiedliwego, ale że odwrotnie, dowodzi czegoś wręcz przeciwnego – podniósł głos. – Jeżeli nadal mi nie wierzysz, spójrz! Ten tekst dowodzi, że nasz wszechświat, ta przestrzeń uporządkowana i rozświetlona, pełna przyczyn i skutków, gdzie rządzą sprawiedliwe i litościwe prawa – nie istnieje! Patrzyłem, jak ciężko oddycha, a jego twarz sama stanowiła teraz maskę o drżących wargach i zagubionym spojrzeniu. Pomyślałem (i napiszę to, choćby Montalo miał to przeczytać): „Zupełnie oszalał”. Wtedy to zebrał się w sobie i poważnym głosem powiedział: – Tak się przeraziłem tym odkryciem, że chciałem umrzeć. Zamknąłem się w domu. Przestałem pracować i odmówiłem przyjmowania wizyt. Pojawiły się komentarze, że oszalałem. A może to prawda, bo Prawda może przyprawić o szaleństwo. Oceniałem również możliwość zniszczenia dzieła, ale co by mi to dało, skoro i tak je znałem? Tak więc wybrałem rozwiązanie pośrednie: tak jak podejrzewałeś, idea ciała pogryzionego przez wilki posłużyła mi do sfingowania własnej śmierci przy pomocy zwłok jakiegoś nieszczęśnika, które ubrałem we własne szaty i zmasakrowałem. Potem opracowałem wersję Jaskini, respektując tekst oryginalny i wzmacniając eidesis, nie wymieniając jej jednak z nazwy.
– Czemu? – przerwałem. Przez chwilę patrzył na mnie, jakby miał mnie uderzyć. – Bo chciałem sprawdzić, czy przyszły czytelnik dokona tego samego odkrycia co ja, ale bez mojej pomocy! Bo istnieje jeszcze możliwość, niewielka wprawdzie, ale zawsze, ż e s i ę m y l ę! – jego oczy zwilgotniały, gdy dodawał: – I jeśli tak jest, a błagam, by tak było, świat... nasz świat... ocaleje. Próbowałem się uśmiechnąć, przypomniałem sobie bowiem, że szaleńców należy traktować z wyjątkowąłagodnością. – Montalo, proszę, już dość – powiedziałem – książka jest nieco dziwna, przyznaję, ale nie ma nic wspólnego z istnieniem świata... ani ze wszechświatem... ani nawet z nami. To tylko książka, nic poza tym. Bez względu na wyjątkowo silną w niej eidesis, bez względu na obsesję, o jaką nas przyprawia, nie możemy posunąćsię za daleko. Przeczytałem ją niemal w całości i... – Nie czytałeś jeszcze ostatniego rozdziału – zaznaczył. – Nie, ale przeczytałem prawie do końca i nie... – Nie czytałeś jeszcze ostatniego rozdziału – powtórzył. Przełknąłem ślinę i popatrzyłem na papirus leżący na biurku. Znów spojrzałem na Montala. – Dobrze – zacząłem – zrobimy tak: skończę mój przekład i udowodnię ci, że... że chodzi o zwykłą fantazję, nie najgorzej napisaną, ale... – Tłumacz – poprosił. Nie chciałem go urazić i dlatego posłuchałem. Siedzi tutaj i patrzy, co piszę. Rozpoczynam przekład ostatniego rozdziału. (Przypis Tłumacza).
Rozdział XII
Jaskinia. Złoty odblask. Coś się kołysze w ciemności. Potem czysty ból. I znów ten złoty refleks. Kołysanie nie ustawało. Wtedy pojawiły się kształty: rozpalone ognisko, ale, rzecz dziwna, ruchliwe jak woda, i żelazne pręty, które przypominały ciała przerażonych węży. I żółta plama, człowiek; jego postać rozciągała się w jednym punkcie, a kurczyła w innym, jakby wisiała na niewidzialnych sznurach. Hałasy, tak, to też: lekki szczęk metalu i czasami ostry grzmot szczekania. Wonie wybrane z szerokiej gamy wilgoci. I znowu wszystko zwijało się jak papirus i powracał ból. Koniec obrazu. Nie wiedział, ile takich wizji przemknęło mu przez głowę, zanim zaczął znów wszystko rozumieć. Tak jak wiszący przedmiot uderzony raptownie wychyla się w obie strony, najpierw gwałtownie i mocno, potem izochronicznie, coraz wolniej, aż w końcu zamierającym ruchem, przystosowuje się coraz bardziej do naturalnego spokoju swego poprzedniego stanu, tak po utracie przytomności świadomość szybowała nad miejscem spoczynku, gdzie leżał, aż znalazła punkt przetrwania, linearny i nieruchomy, w harmonii z rzeczywistością otoczenia. To wtedy mógł odróżnić to, co należało do niego – ból – od tego, co było mu obce – obrazy, hałasy, wonie – i odrzucając to ostatnie, skupił się na tym pierwszym, zastanawiając się, co go boli – głowa, barki – i dlaczego. A ponieważ na pytanie „dlaczego” nie dało się odpowiedzieć inaczej niż sięgając do pamięci, zaczął w niej grzebać. Aha, byłem u Etis, kiedy mówiła mi, że to rozkosz... Ale nie, to później... W tej samej chwili jego usta postanowiły jęknąć, a ręce zgięły się. – No! Bałem się, że za mocno cię uderzyliśmy. – Gdzie jestem? – Herakles chciał też zapytać: „Kim jesteś?”, ale człowiek odpowiadający na wyartykułowane pytanie udzielił odpowiedzi na oba. – Jest to, powiedzmy, nasze miejsce spotkań. Tym słowom towarzyszył szeroki gest muskularnego prawego ramienia, zakończonego dłonią pokrytą bliznami. Lodowata jasność tego, co się stało, spadła na Heraklesa dokładnie tak, jak gęsty strumień
zwisających z liści kropli spada na głowy dzieciaków kołyszących pniem młodego drzewka skąpanego w świeżym deszczu. Znajdował się rzeczywiście w jaskini o znacznych rozmiarach. Złoty odblask pochodził z pochodni umieszczonej w uchwycie wystającym ze skały. W świetle jej płomienia widać było kręty korytarz między dwiema ścianami. Na jednej wisiała rzeczona pochodnia, w drugiej tkwiły złote haki, do których Herakles przywiązany był grubymi, skręconymi sznurami; ręce umocowane miał nad głową. Na lewo korytarz tworzył zakole, które zdawało się lśnić własnym blaskiem, aczkolwiek o wiele skromniejszym niż złoto pochodni, dzięki czemu Tropiciel domyślił się, że tam właśnie znajduje się wyjście z jaskini i że prawdopodobnie większa część dnia już minęła. Natomiast na prawo od niego korytarz ginął wśród stromych skał zatopionych w wyjątkowo gęstych ciemnościach. Pod trójnogiem płonęło ognisko; zawieszony na prętach pogrzebacz skąpany był we krwi własnego żaru. Nad ogniskiem kołysała się miseczka z wrzącym złotym płynem. Cerber, rozdzielając równo poszczekiwania, krążył między tą konstrukcją a nieruchomym ciałem Heraklesa. Jego pan, otulony brudnym szarym płaszczem, mieszał patykiem płyn w miseczce. Na jego twarzy malował się wyraz sympatycznej dumy, z jaką kucharka patrzy, jak rośnie złociste ciasto z jabłkami.* Inne przedmioty, ewentualnie godne zainteresowania, leżały przy ognisku bądź przy ścianie z pochodnią i Herakles nie widział ich dobrze. * – Jabłka! – zaprotestowałem. – Ależ to pospolite, tak je tu po prostu wymienić! – Pewnie – przyznał Montalo. – Wymienianie przedmiotu eidesis w metaforze jest w złym guście. Tu powinny właściwie wystarczyć dwa słowa powtarzane często od początku rozdziału: „wisieć” i „złoty”... – ...by czytelnik pomyślał o jabłkach Hesperyd, które były złote i wisiały na gałęziach – przyznałem. – Tak, wiem. Dlatego mówię, że to pospolita metafora. Poza tym nie mam pewności, czy ciasto z jabłkami w ogóle powinno rosnąć... – Nic nie mów i tłumacz dalej. (Przypis Tłumacza).
Nucąc jakąś pioseneczkę, Krantor ujął złotą chochlę wiszącą przy trójnogu. Włożył ją do miski z płynem i podniósł do nosa. Kręty słup pary, który owiał mu twarz, zdawał się pochodzić z jego własnych ust. – Hmmm... Trochę gorący, ale... Pij. Dobrze ci zrobi. Podsunął chochlę Heraklesowi do ust, wzbudzając tym wściekłość Cerbera, który chyba uważał za obelgę fakt, że jego pan daje coś najpierw temu grubemu gościowi, a nie jemu. Herakles, który uważał, że nie ma dużego wyboru, i któremu w dodatku chciało się pić, spróbował trochę. Płyn miał słodkawy, nieco pikantny smak zboża. Krantor przechylił chochlę i duża część jej zawartości wylała się na brodę i tunikę Heraklesa. – No, pij. Herakles wypił.* * – Mogę się napić? – spytałem Montala. – Zaczekaj. Przyniosę wody. Mnie też chce się pić. Zajmie mi to tyle czasu, ile tobie sporządzenie przypisu dotyczącego tej przerwy, więc nawet przez chwilę nie myśl, że zdołasz się
wymknąć. Prawdę mówiąc, nie przyszło mi to na myśl. Dotrzymał słowa: wraca właśnie z dzbanem i dwiema szklanicami. (Przypis Tłumacza).
– To kyon, prawda? – spytał po chwili, sapiąc. Krantor przytaknął i wrócił do paleniska. – Zacznie działać niedługo. Sam to stwierdzisz... – Skórę na ramionach mam zimną jak u węża – poskarżył się Herakles. – Dlaczego mnie nie rozwiążesz? – Jak kyon zacznie działać, sam się uwolnisz. Zobaczysz, jak niewiarygodna jest ta ukryta siła, która w nas drzemie, a której rozsądek nie pozwala nam użyć... – Co się ze mną działo? – Obawiam się, że zostałeś ogłuszony i przywieziony tu na wózku. Nawiasem mówiąc, kilku z naszych było niezmiernie trudno wydostać się z Miasta, bo archont już postawił żołnierzy w stan gotowości... – podniósł ciemne oczy znad miski i spojrzał na Heraklesa. – Porządnie nam zaszkodziłeś. – Lubicie, jak się wam szkodzi – odparł Tropiciel z odrazą. – Mam rozumieć, żeście uciekli? – Ależ tak, wszyscy. Ja zostałem z tyłu, żeby zaprosić się na sympozjon i na kyon i pogadać z tobą... Pozostali udali się w swoją stronę. – Zawsze byłeś najwyższym przywódcą? – Nie jestem niczyim najwyższym przywódcą. – Krantor lekko uderzył patykiem w miskę, jak gdyby to ona zadała mu pytanie. – Jestem bardzo ważnym członkiem, i to wszystko. Pojawiłem się, bo dowiedzieliśmy się, że w sprawie śmierci Tramacha jest prowadzone śledztwo. Zaskoczyło nas to, nie przypuszczaliśmy bowiem, że jego śmierć wzbudzi jakiekolwiek podejrzenia. Fakt, że śledztwo prowadziłeś ty, nie ułatwił mi pracy, choć ją uprzyjemnił. Prawda, zgodziłem się tym zająć właśnie dlatego, ż e c i ę z n a m . Moje zadanie polegało na tym, żeby spróbować cię oszukać... co, muszę ci to z całym szacunkiem przyznać, okazało się dosyć trudne... Podszedł do Heraklesa z patykiem w ręku, jak nauczyciel, który macha rózgą przed uczniami, żeby wzbudzić ich szacunek. – Mój problem był następujący: jak oszukać kogoś, komu n i e u m k n i e ż a d e n s z c z e g ó ł ? Jak okpić wzrok takiego Tropiciela Tajemnic, dla którego najbardziej nawet skomplikowane sprawy nie są żadną zagadką? Ale doszedłem do wniosku, że twoja największa zaleta jest zarazem twoją podstawową w a d ą ... Nad w s z y s t k i m rozmyślasz, przyjacielu, a mnie wpadło do głowy wykorzystać tę specyficzną cechę twego charakteru, by odwrócić twoją uwagę. Powiedziałem sobie: „Jeżeli umysł Heraklesa rozwiązuje nawet najbardziej skomplikowane problemy, dlaczego nie z n ę c i ć g o właśnie skomplikowaną sprawą?”. Wybacz to pospolite sformułowanie. Krantor zdawał się rozbawiony własnymi słowami. Wrócił do miski i znowu zaczął w
niej mieszać. Czasami pochylał się i mlaskał językiem w kierunku psa, szczególnie wtedy, gdy ten przeszkadzał bardziej niż zwykle swoim piskliwym szczekaniem. Blask dochodzący z zakola korytarza przygasał coraz bardziej. – Tak więc postanowiłem po prostu n i e d o p u ś c i ć d o t e g o , ż e b y ś c h o ć n a c h w i l ę p r z e s t a ł r o z m y ś l a ć . Bardzo łatwo można oszukać rozum, żywiąc go rozsądkiem: czynicie to codziennie w trybunałach, w Zgromadzeniu, w Akademii... Pewne jest, Heraklesie, że dałeś mi okazję, by cię wykorzystać... – I wykorzystałeś, ćwiartując Euniosa i Antysa. Echa donośnego śmiechu Krantora zdawały się zwisać ze ścian jaskini i połyskiwać złotem po kątach. – Więc nadal nic nie rozumiesz? Stworzyłem ci f a ł s z y w e problemy! Ani Euniosa, ani Antysa nie zabito: zgodzili się jedynie na to, by ich złożono w ofierze przed czasem. I tak kiedyś, wcześniej czy później, przyszłaby ich kolej. Twoje śledztwo zdołało tylko przyspieszyć decyzje ich obu... – Kiedy zwerbowaliście tych dwóch nieszczęśników? Uśmiechnięty Krantor pokręcił głową. – My nigdy nikogo nie werbujemy, Heraklesie! Ludzie dowiadują się w tajemnicy o naszej religii i chcą ją poznać. W tym konkretnym przypadku Etis, matka Tramacha, dowiedziała się o nas w Eleusis krótko po tym, jak wykonano wyrok na jej mężu. Brała udział w tajnych spotkaniach w jaskini i po lasach i uczestniczyła w pierwszych obrzędach, których moi koledzy dokonywali w Attyce. Potem, gdy dzieci dorosły, nauczyła je naszej wiary. Ale jako inteligentna kobieta, jaką zawsze była, nie chciała, by Tramach wyrzucał jej, że nie dała mu możliwości dokonania wyboru samemu, tak więc zadbała o jego edukację: poradziła mu, by wstąpił do filozoficznej szkoły Platona i nauczył się wszystkiego, czego może wyuczyć rozum, aby po dojściu do pełnoletności umiał wybrać właściwą drogę. I Tramach wybrał: nas. Co więcej, udało mu się namówić Euniosa i Antysa, przyjaciół z Akademii, by także uczestniczyli w naszych obrzędach. Obaj pochodzili ze starych rodów ateńskich i nie trzeba było wielu słów, by ich przekonać. W dodatku Antys znał Menechmosa, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności też był członkiem naszego bractwa. „Szkoła” Menechmosa dała im o wiele więcej niż szkoła Platona: poznali cielesne przyjemności ciała, tajemnice sztuki, rozkosz uniesień, zachwyt bogów... Krantor mówił, nie patrząc na Heraklesa, ze wzrokiem utkwionym w jakimś nieokreślonym punkcie narastających ciemności. W pewnej chwili zwrócił się raptownie do Tropiciela i uśmiechając się nadal, dodał: – Nie było między nimi zazdrości! To t w o j a w ł a s n a idea, którą postanowiliśmy wykorzystać, by skierować twoją uwagę na Menechmosa, który pragnął być złożony w ofierze jak najszybciej, podobnie jak Antys i Eunios, po to, żeby cię oszukać. Nie było trudno uknuć ten plan we czterech. W trakcie pięknego obrzędu Eunios zadał sobie rany nożem w
pracowni Menechmosa. Potem przebraliśmy go za kobietę, w peplos n i e w ł a ś c i w i e pocięty, żebyś pomyślał sobie dokładnie to, co pomyślałeś: że ktoś go zabił. Antys zrobił swoje, gdy przyszła jego kolej. Ja starałem się wszelkimi siłami, byś nadal sądził, że z o s t a l i z a m o r d o w a n i , rozumiesz? A najlepszym sposobem na to było upozorowanie fałszywych samobójstw. Ty miałbyś potem odkryć zbrodnię i odnaleźć mordercę. I zakończył, podnosząc głos i otwierając ramiona: – Oto kruchość twego wszechmocnego Rozumu, Heraklesie Pontor! Tak łatwo wymyślać problemy i sądzić, że się je samemu rozwiąże... – A Eumarkos? Też wypił kyon? – Oczywiście. Ten biedny pedagog-niewolnik bardzo pragnął wyzwolenia swoich najdawniejszych popędów... Własnoręcznie się okaleczył. A propos: podejrzewałeś, że stosujemy narkotyk. Dlaczego? – Wyczułem go w oddechu Antysa i Euniosa, potem Ponsyki. Ale, Krantorze, wyjaśnij mi jedną wątpliwość: moja niewolnica była jedną z was, jeszcze zanim się to wszystko zaczęło? Mimo mroku panującego w grocie mina Heraklesa musiała być dobrze widoczna, bo Krantor nieoczekiwanie podniósł brew i odparł, patrząc mu prosto w oczy: – Nie mów mi, że cię to zaskoczyło! Och, na Zeusa i Afrodytę, Heraklesie! Sądzisz, że trzeba ją było długo namawiać? W tonie jego głosu dawało się wyczuć pewne współczucie. Podszedł do swego słabnącego więźnia i dodał: – Przyjacielu! Postaraj się choć raz jeden ujrzeć rzeczy takimi, jakie one są, a nie jak ci je przedstawia rozum! Ta biedna dziewczyna, okaleczona w dzieciństwie i upokorzona twoim nakazem ciągłego noszenia maski... Czyż trzeba ją było przekonywać do tego, by wyzwoliła swój gniew? Heraklesie! Heraklesie! Od kiedy to otaczasz się m a s k a m i , żeby nie widzieć nagości ludzkich istot? Zamilkł na chwilę i wzruszył potężnymi ramionami. – Faktem jest, że Ponsyka poznała nas krótko po tym, jak ją kupiłeś – zmarszczył brwi zdegustowany. – Powinna cię była zabić, kiedy jej rozkazałeś nosić maskę, zaoszczędziłaby nam wielu kłopotów. – Przypuszczam, że Yasintra to też był twój pomysł. – Tak jest. Wpadłem na to, gdy się dowiedzieliśmy, że rozmawiałeś z nią. Yasintra nie należy do naszej sekty, ale śledziliśmy ją i groziliśmy jej, od kiedy dowiedzieliśmy się, że Tramach, który chciał ją nawrócić, odkrył przed nią część naszych tajemnic. Wprowadzenie jej do twego domu było dla mnie podwójnie użyteczne: z jednej strony pomogła cię zmylić i odwrócić twoją uwagę, z drugiej... Powiedzmy, że spełniła dydaktyczną misję: przekonała cię w praktyce, że przyjemności ciała, tak dla ciebie obojętne, są o wiele większe niż pragnienie życia. – Zaiste, świetną wymyśliłeś lekcję, na Atenę – odparł Herakles ironicznie. – Powiedz mi
jednak, Krantorze, przynajmniej żeby mnie rozbawić: czyś na to tracił czas, przebywając z dala od Aten? Na wymyślanie sztuczek, by chronić tę sektę szaleńców? – Przez wiele lat podróżowałem, mówiłem ci przecież – odrzekł Krantor ze spokojem. – Wróciłem jednak do Grecji o wiele wcześniej, niż ci się zdaje, i zwiedziłem Trację i Macedonię. To wtedy nawiązałem kontakty z sektą. Określa się ją na wiele sposobów, ale najpowszechniej używana nazwa to Lykajon. Tak bardzo zaskoczyło mnie istnienie na ziemi Greków idei tak dzikich, że natychmiast stałem się ich wiernym wyznawcą. Cerber! Cerber, dosyć już! Przestań szczekać! I zapewniam cię, że nie jesteśmy sektą szaleńców, Heraklesie. Nikomu nie czynimy krzywdy, chyba że zagrożone jest nasze własne bezpieczeństwo. Odprawiamy nasze obrzędy w lasach i pijemy kyon. Oddajemy się w pełni pewnej odwiecznej sile, która teraz nosi imię Dionizosa, ale to nie jest bóg, nie można jej wyrazić wizerunkiem ani słowami... Co to takiego? Sami nie wiemy! Wiemy tylko, że spoczywa gdzieś w głębi człowieka i wywołuje gniew, pożądanie, ból i rozkosz. Taka jest moc, którą czcimy, Heraklesie, i dla niej się poświęcamy. Dziwi cię to? Wojny też wymagają wielu ofiar i nikogo to nie zaskakuje. Różnica polega na tym, że my decydujemy, kiedy, jak i dlaczego umieramy! Gniewnie zamieszał płyn w misce i ciągnął dalej: – Nasze bractwo wywodzi się z Tracji, choć obecnie najwięcej wyznawców ma w Macedonii. Wiedziałeś, że Eurypides, słynny poeta, należał do niego w ostatnich latach życia? Uniósł brwi i spojrzał na Heraklesa, bez wątpienia w nadziei, że ta wieść jakoś go zaskoczy, ale Tropiciel patrzył nań obojętnie. – Tak, sam Eurypides! Poznał naszą religię i przyłączył się do nas. Wypił kyon i został poćwiartowany przez braci z sekty. Wiesz, że legenda głosi, iż zmarł, bo rozszarpały go psy... ale w ten właśnie symboliczny sposób opisuje się w Lykajonie ofiarę. A Heraklit, filozof z Efezu, który uważał, że przemoc i niezgoda są nie tylko potrzebne, ale wręcz niezbędne dla ludzi! Też się mówi o nim, że został pożarty przez sforę psów, a on także należał do nas. – Menechmos wymienił ich obu – przyznał Herakles. – Istotnie, byli to wielcy bracia Lykajonu. I jakby nagle przyszedł mu do głowy jakiś pomysł, albo jakiś uboczny temat rozmowy, Krantor dodał: – Przypadek Eurypidesa był ciekawy. Przez całe życie trzymał się ze swoim racjonalistycznym, banalnym teatrem z dala – w sensie intelektualnym i artystycznym – od przyrodzonej natury ludzkiej, a na starość, będąc na dobrowolnym wygnaniu na dworze Archelaosa, króla Macedonii, rozczarowany obłudą ateńskiej ojczyzny nawiązał kontakt z Lykajonem... W owych czasach bractwo nasze nie dotarło jeszcze do Attyki, ale rozkwitało na północy. Na dworze Archelaosa Eurypides był świadkiem najważniejszych obrzędów Lykajonu i przystał do nas. Napisał wówczas dzieło odmienne od wszystkich poprzednich, tragedię, którą chciał spłacić dług wobec prymitywnej sztuki teatralnej, związanej z kultem
Dionizosa: Bachantki, pochwałę furii, szalonego tańca i orgiastycznej rozkoszy. Poeci po dziś dzień zastanawiają się, jak to możliwe, by stary mistrz stworzył coś podobnego u kresu swoich dni... a nie wiedzą, że to najbardziej szczere dzieło ze wszystkich, jakie stworzył!* * Montalo tak to skomentował: – Może Bachantki to dzieło eidetyczne, nie sądzisz? Mowa tam o krwi, o śmierci, o wściekłości, o szaleństwie. Może Eurypides dał eidetyczny opis rytuałów Lykajonu... – Nie sądzę, żeby mistrza Eurypidesa ogarnęło aż takie szaleństwo! – odparłem (Przypis Tłumacza).
– Narkotyk doprowadza was do szaleństwa – rzekł zmęczonym głosem Herakles. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie zechciałby zostać poćwiartowany przez innych... – Och, naprawdę sądzisz, że to tylko kyon? – Krantor popatrzył na parujący złoty płyn, kołyszący się w misce; z jej brzegów zwisały maleńkie kropelki. – Ja sądzę, że to coś, co siedzi wewnątrz nas, mam na myśli każdego człowieka. Kyon pozwala nam to odczuć, owszem, ale... – lekko uderzył się w piersi – to siedzi gdzieś tutaj, Heraklesie. W tobie także. Nie da się tego przełożyć na słowa. Nie da się o tym dyskutować. To coś absurdalnego, jeśli wolisz – irracjonalnego, przyprawiającego o szaleństwo... ale jest to p r a w d z i w e . To jest ten sekret, jaki chcemy wyjawić ludziom! Podszedł do Heraklesa i olbrzymi cień jego twarzy pękł na dwoje w szerokim uśmiechu. – Tak czy inaczej, wiesz przecież, że nie lubię dyskusji. Kyon to czy nie, szybko się przekonamy, prawda... Herakles napiął sznury zwisające ze złotych haków. Czuł się słaby i otumaniony, nie sądził jednak, by narkotyk w jakiś sposób na niego podziałał. Podniósł wzrok na kamienną twarz Krantora i rzekł: – Mylisz się, Krantorze. Nie jest to tajemnica, którą Ludzkość pragnęłaby poznać. Nie wierzę w proroctwa ani w przepowiednie, ale gdybym miał coś przewidywać, powiedziałbym, że Ateny staną się kolebką nowego człowieka. Człowieka, który będzie walczył oczami i inteligencją, a nie rękoma, a tłumacząc teksty przodków, będzie się z nich uczył. Krantor słuchał go z szeroko otwartymi oczyma, jak gdyby miał ochotę wybuchnąć śmiechem. – Jedyna przemoc, jaką przewiduję, pozostanie w wyobraźni – ciągnął Herakles. – Kobiety i mężczyźni będą czytać i pisać, a gremia mądrych tłumaczy będą odcyfrowywać i wydawać dzieła naszych współczesnych. A przetłumaczywszy tekst pisany, dowiedzą się, jaki był świat wtedy, gdy nie rządził rozum. Nie zobaczymy tego ani ja, ani ty, Krantorze, ale człowiek zmierza ku Rozumowi, a nie ku Instynktowi...* * – Herakles miał rację w swych przepowiedniach! Może w tym kryje się klucz do całego utworu! Montalo przygląda mi się w milczeniu. – Tłumacz dalej – mówi. (Przypis Tłumacza).
– Nie – odparł Krantor z uśmiechem – to ty się mylisz... Jego dziwne spojrzenie nie było zwrócone ku Heraklesowi, ale ku komuś, kto miałby się znajdować za nimi, wtopiony w ścianę jaskini, bądź gdzieś pod jego stopami, w jakiejś niewidzialnej głębi, chociaż tego Herakles nie mógł być pewny z powodu coraz większych ciemności. W rzeczywistości Krantor patrzył na ciebie.* * – Dziwne – zauważam – znów przejście do narracji w drugiej osobie... – Dalej! Tłumacz! – przerywa mi mój prześladowca z niecierpliwością, jakbyśmy znajdowali się w najważniejszym punkcie tekstu. (Przypis Tłumacza).
I rzekł: – Ci tłumacze, o których mówisz, niczego nie odkryją, bo ich nie będzie, Heraklesie. Filozofie nigdy nie zdołają zatriumfować nad instynktami – podnosił głos coraz bardziej. – Herkules niby pokonuje potwory, ale między wierszami, w tekstach, we wspaniałych dyskursach, w logicznych rozumowaniach, w ludzkich przemyśleniach, p o d n o s i s w o j e liczne głowy hydra, ryczy potworny lew i uderzają s p i ż o w e h e ł m y l u d o ż e r c z e k l a c z e . Nasza natura nie jest.* * – Co ci jest? – pyta Montalo.
w
swoje
– Te słowa Krantora... – rzekłem drżącym głosem. – O co chodzi? – Pamiętam, że... mój ojciec... – No! – pogania mnie Montalo. – No! Twój ojciec co? – Napisał wiersz dawno temu... Montalo znów mnie pogania. Usiłuję sobie przypomnieć. Oto pierwsza zwrotka wiersza mojego ojca, tak jak ją pamiętam: Podnosi swoje liczne głowy hydra ryczy potworny lew i uderzają w spiżowe hełmy ludożercze klacze. – To początek wiersza mojego ojca! – stwierdzam z bezgranicznym zdumieniem. Montalo przez moment wydaje się potwornie smutny. Pochyla głowę i mamroce: – Znam ciąg dalszy. Czasem się zdaje, że ludzkie idee, czyny Herkulesowe, teorie wszelakie walkę toczą odwieczną przeciwko stworzeniu, które ma za nic szlachetność umysłu. Jako tłumacza w więzieniu szaleńca zmuszonego, by niedorzeczny tekst odcyfrowywać – tak widzę czasem moją biedną duszę, niezdolną, by odnaleźć sens rzeczy.
Ty, Prawdo ostateczna, platońska Ideo, – tak cudowna i krucha jak lilia w dziewczęcych rękach – krzykiem błagasz o pomoc, boś pojęła, że groźba nieistnienia cię pogrzebie. Och, Herkulesie, próżne twoje czyny, znam bowiem ludzi wielbiących potwory, zdolnych oddać życie w ofierze i wierzących w moc, jaka płynie ze zjadanych serc współbraci. Ryczy byk pośród krwi, pies szczeka i rzyga ogniem, złotych jabłek w ogrodzie nadal strzeże gorliwy wąż. Przepisałem cały wiersz. Czytam go ponownie. Pamiętam go. – To wiersz mojego ojca! Montalo spuszcza wzrok. Co teraz powie? Mówi: – To poemat Filoteksta z Chersonezu. Pamiętasz Filoteksta? – Pisarza, który pojawia się w rozdziale siódmym na wieczerzy z mentorami w Akademii? – Właśnie! Filotekst posłużył się w Jaskini eidetycznymi obrazami zaczerpniętymi z własnego wiersza: prace Herkulesa, dziewczyna z lilią, tłumacz... – Więc to znaczy... Montalo przytakuje. Wyraz jego twarzy jest nieprzenikniony. – Tak. Jaskinia filozofów została napisana przez Filoteksta z Chersonezu – mówi. – Nie pytaj, skąd wiem, bo wiem i tyle. Ale tłumacz dalej, proszę. Już niewiele brakuje do końca (Przypis Tłumacza).
Nasza natura nie jest tekstem, w którym jakiś tłumacz może znaleźć ostateczny klucz, Heraklesie, czy nawet pełen zestaw niewidzialnych idei. Na nic się zatem nie zda walka z potworami, bo czyhają one w t o b i e s a m y m . Kyon niebawem je zbudzi. Nie czujesz, że już poruszają się w twoich wnętrznościach? Herakles miał odpowiedzieć coś ironicznego, gdy niespodziewanie w ciemnościach, gdzieś za trójnogiem nad ogniskiem rozległ się jęk. Dochodził spod tobołków leżących pod ścianą z pochodnią. Choć trudno mu było coś dojrzeć, rozpoznał ten męski głos. – Diagoras! – szepnął. – Co z nim zrobiliście? – Nic takiego, czego sam by sobie nie zrobił – odparł Krantor. – To kyon... i zapewniam cię, że wszystkich nas zdumiało, jak szybko nastąpiły efekty! I podnosząc głos, dodał żartobliwym tonem: – Szlachetny platoniczny filozof! Wielki idealista! A ile kryło się w nim wściekłości na samego siebie, na Zeusa!
Cerber – blada plama plącząca się po ziemi – natychmiast podchwycił okrzyki swego pana. Szczekanie splatało warkocze ech. Krantor schylił się i pogłaskał go pieszczotliwym ruchem. – Nie, nie... Cerberku, spokój, to nic... Korzystając z okazji, Herakles szarpnął silnie za sznur zwisający z prawego złotego haka. Hak ruszył się nieco. Zachęcony tym Herakles szarpnął ponownie i hak wyskoczył cały, bezszelestnie. Krantor był nadal zajęty psem. Teraz chodziło o to, by działać szybko. Ale kiedy chciał ruszyć wolną ręką, by odwiązać drugą, stwierdził, że palce nie słuchają go: były lodowate i przebiegała po nich z jednego krańca na drugi armia drobnych wężyków, które mnożyły mu się pod skórą. Szarpnął więc z całej siły lewy hak. W chwili, gdy ten wyskakiwał, Krantor odwrócił się. Herakles Pontor był człowiekiem krępej i niskiej budowy. W owej chwili na dodatek jego zbolałe ręce zwisały bezwładnie z obu stron ciała, jak zepsute narzędzia. Pojął nagle, że jedyną jego szansą jest użycie jakiegoś przedmiotu jako broni. Oczy wybrały już uchwyt pogrzebacza wystający z ogniska, znajdował się on jednak zbyt daleko i Krantor, zbliżający się z furią, odciąłby mu drogę. Tak więc w owym mgnieniu oka czy skurczu serca, kiedy Czas nie zdąży upłynąć, a myśli nie rządzą, Tropiciel wyczuł – nie mogąc tego nawet dostrzec – że z obu końców sznurów, które nadal krępowały mu dłonie, zwisają złote haki. Kiedy cień Krantora stał się tak wielki, że zasłonił całą jego postać, Herakles momentalnie uniósł prawe ramię i błyskawicznie zakreślił w powietrzu potężne półkole. Może Krantor spodziewał się, że cios będzie pochodził z dłoni, bo kiedy spostrzegł, że ta przesuwa się przed nim, nie musnąwszy go nawet, nie zrobił uniku i otrzymał cios hakiem prosto w twarz. Herakles nie wiedział, gdzie dokładnie uderzył, ale u s ł y s z a ł ból. Rzucił się w przód, mając przed oczami jedynie uchwyt pogrzebacza, ale silne kopnięcie w pierś pozbawiło go tchu, powaliło na bok i sprawiło, że potoczył się jak dojrzały owoc, który właśnie spadł z drzewa. Potem, kiedy Krantor pastwił się nad nim, pojawiły się w jego jaźni obrazy z młodości, gdy walczył jako zapaśnik. Przypomniały mu się nawet imiona niektórych przeciwników. Pamięć podsuwała mu rozmaite sceny, obrazy triumfów i porażek. Ale myśli rwały się... Zdania traciły sens... Luźne słowa... Zniósł karę skulony w sobie, ochraniając głowę. Kiedy kamienie, będące stopami Krantora, zmęczyły się kopaniem go, odetchnął i poczuł smak krwi. Kopnięcia zmiotły go jak kupę śmieci pod jedną ze ścian. Krantor coś mówił, ale Herakles nie był w stanie go dosłyszeć. Na domiar jakieś dzikie, straszliwe dziecko piszczało mu do ucha obco brzmiące słowa i pluło mu w twarz gorzką, chorobliwą śliną. Rozpoznał szczekanie i bliską obecność Cerbera. Odwrócił głowę i uchylił powieki. Pies, o dwa palce od jego twarzy, był pomarszczoną, wrzeszczącą maską o pustych oczodołach. Dalej, w nieskończonej odległości od bólu, stał odwrócony tyłem Krantor. Co tam robi? Chyba coś mówi. Herakles nie mógł być
niczego pewny, bo donośna góra jazgotu Cerbera wznosiła się między pozostałymi dźwiękami a nim. Dlaczego Krantor odstąpił od niego? Dlaczego nie wypełnia zadania do końca? Przyszło mu coś do głowy. Może nie najlepszy plan, ale w tej sytuacji już nic nie było dobre. Ujął w obie ręce drobne ciałko psa. Ten, nieprzyzwyczajony do pieszczot obcych, wyrywał się jak dziecko, którego anatomia składa się w trzech czwartych z podwójnego rzędu zębów, ale Herakles trzymał go z daleka od siebie, unosząc ręce w górę. Krantor z pewnością dosłyszał zmianę w tonie szczekania, bo odwrócił się do Heraklesa i coś krzyknął. Herakles przez chwilę pozwolił sobie na wspomnienie, jak to na zawodach osiągał nie najgorsze wyniki w rzucie dyskiem. Niczym miękki kamień ciśnięty dla zabawy przez dziecko Cerber uderzył w trójnóg i zrzucił miskę w ogień. Kiedy węgle z szybkością lawy potoczyły się ku niemu i weszły w kontakt z jego sierścią, ton szczekania znowu się zmienił. Ubabrany ogniem pies tarzał się po podłodze. Siła rzutu nie była może zbyt wielka, ale zwierzę wzmogło ją własnymi mięśniami: teraz Cerber stanowił rozżarzoną kulę. Jego wycie, otulone echem jaskini, wbijało się jak złote igły w uszy Heraklesa, ale tak jak myślał, Krantor tylko przez chwilę zastanawiał się: pies czy on, i raptem postanowił przyjść z pomocą pierwszemu. Miska. Trójnóg. Węgle. Pogrzebacz. Cztery wyraźne przedmioty, rozsypane po podłodze, leżące tam, gdzie rzucił je przypadek. Herakles mimo całej swej zbolałej tuszy rzucił się w kierunku ostatniego z nich. Nieprzewidywalne boginie szczęścia nie oddaliły go zbytnio. – Cerberku! – krzyczał Krantor, pochylony nad psem. Klepał drobne ciałko, oczyszczając je z ognia. – Cerberku, uspokój się, malutki, pozwól mi... Herakles pomyślał, że jeden cios, przy trzymaniu pogrzebacza oburącz, wystarczy, ale niewątpliwie nie docenił oporu Krantora. Ten podniósł rękę do głowy i próbował obrócić się wokół własnej osi. Herakles uderzył ponownie. Tym razem Krantor upadł na plecy. Herakles dopadł go, wykończony... – ...Heraklesie, grubasie – usłyszał sapanie Krantora – powinieneś się... gimnastykować. Boleśnie powoli Herakles podnosił się. Ręce ciążyły mu jak dwie spiżowe tarcze. Wsparł się na pogrzebaczu. – Gruby i słaby – zaśmiał się Krantor z ziemi. Tropicielowi udało się usiąść okrakiem na Krantorze. Obaj sapali jak po skończonym olimpijskim biegu. Wilgotny czarny wąż zaczął rosnąć w głowie Krantora i – zmieniając się z węża świeżo wyklutego najpierw w żmiję, potem w pytona – nie przestawał pełzać po ziemi. Krantor znów się uśmiechał. – Czujesz już... kyon? – zapytał. – Nie – odparł Herakles. To dlatego nie chciał mnie zabić – pomyślał – czekał, aż narkotyk wywoła u mnie jakąś reakcję.
– Uderz mnie – mruknął Krantor. – Nie – powtórzył Herakles i zebrał siły, by wstać. Wąż był już większy niż głowa, która go poczęła. Ale zatracił swą pierwotną postać, przypominał teraz sylwetkę drzewa.* * „Wąż” i „drzewo”. Krew cieknąca z głowy Krantora tworzy podwójny, piękny eidetyczny obraz potwora strzegącego złotych jabłek i drzew, na których one rosną. Możliwość, że mój ojciec popełnił plagiat wiersza Filoteksta, wciąż mnie martwi! Montalo nakazuje mi: „Tłumacz”. (Przypis Tłumacza).
– Powiem ci... coś w sekrecie – odezwał się Krantor. – Nikt... tego nie wie... Tylko nieliczni... bracia... Kyon to... tylko... woda, miód i... – zamilkł i zwilżył wargi językiem – niewielka ilość aromatyzowanego wina. Uśmiechnął się szerzej. Rana od haka na lewym policzku krwawiła nieznacznie. – Co ty na to, Heraklesie?... Kyon to właściwie n i c ... Herakles oparł się o pobliską ścianę. Nic nie mówił, choć słuchał zdyszanego szeptu Krantora. – Każdy uważa, że to narkotyk... i po wypiciu zmienia się... ogarnia go wściekłość... szaleństwo... i robi to, czego od niego oczekujemy... jak gdyby naprawdę... wypił narkotyk... Każdy poza tobą... Dlaczego? Dlatego, że ja wierzę wyłącznie w to, co widzę, pomyślał Herakles. Ale że nie czuł się na siłach, by mówić, nic nie powiedział. – Zabij mnie – poprosił Krantor. – Nie. – To Cerbera... Proszę... Nie chcę, żeby cierpiał. – Nie – odmówił Herakles. Podpełzł ku przeciwległej ścianie, pod którą leżał Diagoras. Twarz filozofa nosiła liczne ślady obrażeń, a głębokie rozcięcie na czole wyglądało źle. Żył jednak. Miał otwarte oczy i trwał w pogotowiu. – Chodźmy – rzekł Herakles. Diagoras chyba go nie poznał, ale pozwolił mu się prowadzić. Kiedy potykając się, wyszli z jaskini ku wczesnej nocy, pełne bólu szczekanie psa Krantora wreszcie umilkło. Księżyc wschodził okrągły i złoty, wisząc na czarnym niebie, kiedy znalazł ich patrol. Nieco wcześniej Diagoras, który szedł wsparty o Heraklesa, zaczął mówić. – Zmusili mnie do wypicia ich wywaru... Począwszy od tego momentu niewiele pamiętam, ale chyba stało się ze mną to, co zapowiadali. To było... Jak to opisać? Straciłem panowanie nad sobą, Heraklesie... Czułem, że wewnątrz mnie porusza się jakiś potwór, jakiś wąż ogromny i wściekły... – posapując, z oczami zaczerwienionymi na wspomnienie własnego szaleństwa, ciągnął: – Zacząłem krzyczeć i śmiać się... Wymyślałem bogom... Sądzę, że obraziłem nawet Platona!
– Co mu powiedziałeś? Po chwili milczenia Diagoras z wyraźnym wysiłkiem odpowiedział: – „Zostaw mnie w spokoju, satyrze” – odwrócił się do Heraklesa z twarzą wyrażającą najgłębszy smutek. – Czemuż go nazwałem satyrem? Potworne... Pocieszającym tonem Tropiciel wyjaśnił mu, że wszystko należy zwalić na narkotyk. Diagoras przystał na to. – Potem zacząłem walić głową w mur – dodał – aż straciłem świadomość. Herakles zastanawiał się nad informacją Krantora o kyon. Kłamał? Nie można tego wykluczyć. Ale w takim razie dlaczego domniemany wywar nie wywarł żadnego skutku na nim samym? Z kolei jeśli prawdą jest, że kyon to ledwie woda, miód i odrobina wina, dlaczego wywoływał te zdumiewające ataki szaleństwa? Dlaczego spowodował, że Eumarkos sam się poćwiartował? Dlaczego podziałał na Diagorasa? I następne pytanie kołatało mu w głowie: czy Diagoras powinien wiedzieć to, co wyjawił Krantor? Postanowił zachować milczenie. Patrol żołnierzy natknął się na nich na Świętej Drodze. Herakles dostrzegł pochodnie i podniósł głos, by wyjaśnić, kim są. Kapitan zorientowany w sytuacji dzięki papirusowi, który Herakles przekazał archontowi, szukał siedziby sekty, bo jedyne miejsce kojarzone z bractwem – dom wdowy Etis – zostało opuszczone przez mieszkańców z podejrzanym pośpiechem. Herakles oszczędził sobie słów – które w owej chwili, gdy zmęczenie ciążyło mu jak zbroja hoplity, zdawały mu się złotem – i poprosił, by kilku żołnierzy zawiodło Diagorasa do miasta, aby opatrzył go lekarz; potem gotów jest zaprowadzić kapitana i pozostałych do jaskini. Diagoras słabo zaprotestował, ale w końcu uległ, wyczerpany i zakłopotany. Tropicielowi nie zajęło dużo czasu odnalezienie drogi powrotnej w świetle pochodni. W pobliżu jaskini znajdującej się w lesistym terenie niedaleko od Likawitu jeden z żołnierzy odkrył stado koni przywiązanych do drzew i duży wóz z okryciami i żywnością. Wysnuto zatem podejrzenie, że członkowie sekty nie są pewnie daleko, kapitan rozkazał więc swoim ludziom obnażyć szpady i posuwać się ku wejściu z zachowaniem daleko idącej ostrożności. Herakles wyjaśnił im, co się wydarzyło i czego mogą się spodziewać, nikogo więc nie zdziwiło to, że ciało Krantora, nieme i nieruchome w kałuży krwi, leżało nadal w tej samej pozycji, w jakiej zapamiętał je Tropiciel. Cerber był pomarszczoną spokojną istotą skomlącą u stóp pana. Herakles nie chciał wiedzieć, czy Krantor żyje, czy nie, nie podszedł więc do niego wraz z innymi. Pies zawarczał na nich ochryple, ale żołnierze tylko się roześmiali, byli nawet wdzięczni za to nieoczekiwane przywitanie, jako że pogłoski, które słyszeli o sekcie, zmieszane z ich własną fantazją, solidnie ich wystraszyły, a dziwaczna obecność tego bezkształtnego stworzenia w niemałym stopniu przyczyniła się do złagodzenia napięcia. Chwilę bawili się z psem, drażniąc go, póki nie powstrzymał ich suchy rozkaz kapitana.
Wtedy zabili Cerbera, nie siląc się na słowa; podobnie wcześniej postąpili z Krantorem, przy czym doszło do zabawnej skądinąd sytuacji, szeroko potem komentowanej w pułku: kiedy żołnierze zabawiali się z psem, jeden z nich podszedł do Krantora i oparł czubek szpady o jego potężny kark. Kolega zapytał go: – Żyje? A żołnierz, dobijając Krantora, odrzekł: – Już nie. Kapitan i reszta jego ludzi zagłębili się w czeluściach jaskini. Herakles poszedł z nimi. Dalej korytarz rozszerzał się, tworząc pomieszczenie znacznych rozmiarów. Tropiciel musiał przyznać, że to miejsce idealne do odprawiania zakazanych obrzędów, zważywszy na wąskie wejście główne. I było oczywiste, że korzystano z niego niedawno: wszędzie poniewierały się gliniane maski i czarne płaszcze, także broń i znaczny zapas pochodni. Co dziwniejsze, nie znaleziono ani posągów bogów, ani kamiennych katafalków, ani żadnego przedmiotu o charakterze religijnym. Ale fakt ten nie zwrócił w owej chwili niczyjej uwagi, bo co innego, o wiele bardziej oczywistego i zdumiewającego przyciągnęło spojrzenia wszystkich obecnych. Pierwszy, który to odkrył – jeden z żołnierzy straży przedniej – uprzedził krzykiem kapitana i wszyscy przystanęli. Wyglądało to jak mięso rozwieszone w kramie na Agorze i przeznaczone na ucztę u jakiegoś nienasyconego krezusa, skąpane w czystym złocie dzięki blaskowi pochodni. Przynajmniej pół tuzina ciał kobiet i mężczyzn, nagich, przywiązanych za kostki nóg, głowami w dół, do haków wbitych w skalne ściany. Wszyscy co do jednego mieli otwarte brzuchy i wnętrzności na wierzchu, jakby pokazywali język albo jak kłębowisko martwych węży. Pod każdym ciałem leżało zakrwawione ubranie i krótka ostra szpada.* * Makabryczne znalezisko ciał członków sekty przywołuje, w eidesis, jako końcowy obraz, drzewo z jabłkami Hesperyd, „skąpanymi w złocie”. (Przypis Tłumacza).
– Wyjęto im wnętrzności! – wykrzyknął młody żołnierz, a poważny głos echa powtórzył jego słowa z narastającą grozą. – Uczynili to sami – odezwał się ktoś za jego plecami wyważonym tonem. – Rany są w poprzek, a nie wzdłuż, co wskazuje, że otwarli sobie brzuchy, już wisząc... Żołnierz nie był pewien, kto to powiedział, odwrócił się i w mieniącym się świetle pochodni dojrzał krępą, zmęczoną sylwetkę człowieka, który ich tutaj przyprowadził (może to jaki filozof?), a teraz, jakby nie przywiązując wagi do własnego stwierdzenia, szedł w kierunku okaleczonych ciał. – Ale jak mogli... – mruknął inny żołnierz. – Szaleńcy! – zamknął sprawę kapitan. Do ich uszu dotarł ponownie głos krępego człowieka (filozofa?). Słaby, ale wszyscy usłyszeli jego słowa: – Dlaczego?! Stał przy jednym z ciał: zwłokach dojrzałej, pięknej kobiety o długich czarnych włosach,
której wnętrzności spływały po piersi jak pofałdowany skraj peplosu. Mężczyzna znajdował się na wysokości jej głowy (mógł pocałować ją w usta, gdyby taka aberracja przeszła mu przez myśl), tak wzruszony, że nikt nie śmiał mu przeszkadzać. I w trakcie wykonywania niewdzięcznego zadania, jakim było zdejmowanie ciał, wielu żołnierzy wciąż słyszało, jak co jakiś czas, szeptem, wciąż stojąc przy ciele owej kobiety, z coraz większą desperacją w głosie powtarza: – Dlaczego...? Dlaczego...? Dlaczego...? Wówczas Tłumacz powiedział:* * – Tekst jest niekompletny! – Dlaczego to mówisz? – pyta Montalo. – Bo kończy się słowami: „Wówczas Tłumacz powiedział”... – Nie – odpowiada Montalo. Patrzy na mnie dziwnie. – Tekst nie jest niekompletny. – Chcesz powiedzieć, że jest więcej stron ukrytych gdzie indziej? – Tak. – Gdzie? – Tu – mówi, wzruszając ramionami. Moja konsternacja wydaje się go bawić. Znienacka pyta: – A znalazłeś już klucz do tekstu? Zastanawiam się przez chwilę i mruczę, jąkając się: – Może to wiersz...? – A co oznacza wiersz? Po chwili odpowiadam: – Że Prawdy nie można objąć rozumem. Albo że trudno znaleźć Prawdę... Montalo wydaje się rozczarowany: – Wiemy już, że trudno znaleźć Prawdę – mówi. – To stwierdzenie nie może być prawdą... bo w takim przypadku Prawda byłaby niczym. A musi być czymś, czyż nie tak? Powiedz, jaka jest ostateczna idea, klucz do tekstu? – Nie wiem! – krzyczę. Widzę, że się uśmiecha, ale to gorzki uśmiech. – Może kluczem jest to, że się obraziłeś? – mówi. – Ta wściekłość na mnie... albo przyjemność, jakiej doświadczyłeś, kiedy wyobrażałeś sobie, że kochasz się z nierządnicą... albo głód, jaki cierpiałeś, kiedy spóźniałem się z posiłkiem... albo opieszałość twoich jelit... Może to jedyne klucze. Po co szukać ich w tekście?! Tkwią one w naszych własnych ciałach! – Przestań się ze mnie nabijać! – krzyczę. – Chcę wiedzieć, jaki jest związek tego tekstu z wierszem mego ojca! Montalo poważnieje i mówi, jakby czytał, zmęczonym tonem: – Rzekłem ci już, że wiersz jest autorstwa Filoteksta z Chersonezu, trackiego pisarza, który spędził w Atenach lata dojrzałe i bywał w Akademii Platona. Opierając się na własnym wierszu, Filotekst ułożył eidetyczne obrazy Jaskini filozofów. Oba utwory zostały zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami, jakie miały miejsce w Atenach w owej epoce, szczególnie zbiorowym samobójstwem członków pewnej sekty bardzo podobnej do tej, jaką tu się opisuje. To ostatnie wydarzenie miało duży wpływ na Filoteksta, który widział w takich przypadkach dowód
na to, że Platon się myli: ludzie nie wybierają zła z powodu niewiedzy, lecz wiedzeni instynktem, czymś niewiadomym, co tkwi w każdym z nas i czego nie da się objąć rozumem ani wyjaśnić słowami... – Ale historia przyznała rację Platonowi! – wykrzykuję energicznie. – Ludzie w naszych czasach są idealistami i poświęcają się rozmyślaniu, lekturze i rozszyfrowywaniu tekstów. Wielu z nas jest filozofami czy tłumaczami. Wierzymy mocno w istnienie Idei, których nie odbieramy zmysłami. Najlepsi z nas rządzą w miastach. Kobiety i mężczyźni pracują, w tych samych dziedzinach, i mają te same prawa. Na świecie panuje pokój. Przemoc całkowicie zanikła i... Wyraz twarzy Montala denerwuje mnie. Przerywam mój pełen emocji wywód i pytam: – Co się dzieje? Oddychając głęboko, z zaczerwienionymi i wilgotnymi oczami, odpowiada: – To jedna z tych rzeczy, których chciał dowieść Filotekst swoim tekstem, synu: ten świat, który opisujesz... ten świat, w którym żyjemy... nasz świat... n i e
i s t n i e j e ... i
najprawdopodobniej nigdy istnieć nie będzie. – I ponurym tonem dodaje: – Jedyny świat, jaki istnieje, to ten z tekstu, który przetłumaczyłeś: Ateny w okresie powojennym, miasto pełne szaleństwa, ekstazy i irracjonalnych potworów. To jest świat p r a w d z i w y , a nie ten nasz. To dlatego uprzedzałem cię, że Jaskinia filozofów dotyka istnienia wszechświata... Przyglądam mu się. Zdaje się mówić poważnie, ale uśmiecha się. – Teraz naprawdę wierzę, żeś do cna oszalał! – mówię. – Nie, synu. Przypomnij sobie. I niespodziewanie jego uśmiech staje się dobrotliwy, jakbyśmy obaj dzielili ten sam nieszczęsny los. – Pamiętasz, w siódmym rozdziale, zakład Filoteksta i Platona? – Tak. Platon twierdził, że nie da się nigdy napisać książki zawierającej pięć elementów wiedzy. Ale Filotekst nie był o tym zbytnio przekonany... – Właśnie. No więc Jaskinia filozofów jest owocem zakładu między Filotekstem a Platonem. Filotekstowi zadanie wydawało się niezmiernie trudne: jak tu stworzyć dzieło, które będzie zawierało owe pięć platońskich elementów wiedzy? Dwa pierwsze są proste, o ile pamiętasz: nazwa to nazwa rzeczy, po prostu, a definicja to wszystko to, co o danej rzeczy mówimy. Te dwa elementy znajdują się w normalnym tekście. Ale trzeci element nasuwał już pewien problem: jak tu stworzyć obrazy, które nie będą po prostu definicjami, kształtem rzeczy i czymś poza słowem pisanym? Wtedy to Filotekst wymyślił eidesis... – Co takiego? – przerwałem z niedowierzaniem. – Wymyślił? Montalo z powagą kiwa głową. – Eidesis to wynalazek Filoteksta. Dzięki niej obrazy zyskiwały swobodę, niezależność... nie wiązały się z tym, co było napisane, tylko z fantazją czytelnika. Jakiś rozdział mógł kryć na przykład lwa albo dziewczynę z lilią... Uśmiecham się na to niebywałe stwierdzenie. – Wiesz równie dobrze jak ja – odpowiadam – że eidesis to zabieg literacki stosowany przez niektórych pisarzy greckich... – Nie! – przerywa mi zniecierpliwiony Montalo. – Filotekst wymyślił ją wyłącznie na potrzeby tego tekstu! Pozwól mi skończyć, to wszystko zrozumiesz! Sprawa trzeciego elementu została więc rozwiązana... ale pozostawały jeszcze dwa, najtrudniejsze. Jak tu wymyślić czwarty, który
był intelektualną dyskusją? Ewidentnie potrzebny był głos s p o z a tekstu, głos kontestujący to, co czytelnik czyta... bohater patrzący z dystansu na akcję. Nie może on być osamotniony, bo czwarty element wymaga pewnego rodzaju dialogu. Konieczne zatem było istnienie dwóch przynajmniej postaci p o z a tekstem. Ale kimże mieliby oni być i pod jakim pozorem ukazaliby się czytelnikowi? Montalo przerywa i unosi brwi z zadowoleniem. – Rozwiązanie przyniósł Filotekstowi jego własny wiersz, zwrotka o „tłumaczu więzionym przez szaleńca”. Dodanie kilku fikcyjnych tłumaczy byłoby najwłaściwszym rozwiązaniem, by wprowadzić czwarty element. Jeden „tłumaczyłby” dzieło, opatrując je przypisami na marginesach, a pozostali jakoś by z nim wymieniali myśli... Tą sztuczką naszemu autorowi udało się zatem wprowadzić czwarty element. Ale zostawał jeszcze piąty, najtrudniejszy: Idea sama w sobie! Montalo przerywa i śmieje się przez chwilę. – Idea sama w sobie to klucz, którego na próżno szukaliśmy od samego początku. Filotekst n i e w i e r z y w jej istnienie, więc dlatego jej nie znaleźliśmy. Ale tak czy inaczej ona tu jest: w samych naszych poszukiwaniach, w naszym pragnieniu, by ją znaleźć... – uśmiecha się szerzej – a zatem Filotekst wygrał zakład. Kiedy Montalo kończy mówić, mruczę z niedowierzaniem: – Do cna oszalałeś... Nieprzenikniona twarz Montala blednie coraz bardziej. – Istotnie, oszalałem – przyznaje – ale teraz wiem, dlaczego bawiłem się z tobą, a potem cię porwałem i zamknąłem tutaj. W istocie wiedziałem to w chwili, gdy powiedziałeś mi, że wiersz, na którym opiera się cały tekst, napisał twój ojciec... Bo ja też jestem pewny, że ten wiersz n a p i s a ł m ó j o j c i e c ... który był pisarzem, tak samo jak twój. Nie wiem, co powiedzieć. Montalo wygląda na coraz bardziej zgnębionego. – Stanowimy częśćobrazów utworu, nie widzisz? Ja jestem s z a l e ń c e m , który cię uwięził, jak mówi wiersz, a ty t ł u m a c z e m . A ojcem nas obu, człowiekiem, który począł ciebie i mnie, i wszystkie postacie z Jaskini filozofów, jest Filotekst z Chersonezu. Ciarki przechodzą mi po plecach. Wpatruję się w ciemności celi, w stół z papirusami, z lampą, w bladą twarz Montala. Mruczę: – To kłamstwo... Ja... ja m a m w ł a s n e ż y c i e ... Mam przyjaciół!... Znam dziewczynę imieniem Helena... Nie jestem bohaterem literackim! Żyję! Twarz Montala ściąga się w absurdalnym grymasie wściekłości: – Głupcze! Jeszcze nie rozumiesz? Helena, Elios, ty, ja... W s z y s c y
jesteśmy
CZWARTYM ELEMENTEM! Oszołomiony, wściekły, rzucam się na Montala. Próbuję go powalić, by móc samemu uciec, ale udaje mi się tylko podrapać mu twarz. Jego twarz jest kolejną maską. Za nią jednak nie ma nic: ciemność. Jego ubranie spada zmięte na ziemię. Stół, przy którym pracowałem, znika, podobnie jak krzesło i łóżko. Rozmywają się ściany celi. Pogrążam się w mroku. – Dlaczego?... Dlaczego?... Dlaczego?... – pytam. Przestrzeń przeznaczona na moje słowa kurczy się. Schodzę na margines, jak moje przypisy. Autor postanawia postawić na mnie kropkę tutaj.
Epilog
Podnoszę, drżący, pióro znad papirusu, napisawszy ostatnie słowa mego dzieła. Nie umiem sobie wyobrazić, co powie na nie Platon, który równie niecierpliwie jak ja tak długo czekał, aż skończę. Może przez jego jasną twarz przebiegnie czasem przy lekturze lekki uśmiech? Kiedy indziej, i to wiem dobrze, uniesie brwi. Możliwe, że powie (zdaje mi się że słyszę jego opanowany głos): „Dziwne dzieło, Filotekście; zwłaszcza ten podwójny wątek: z jednej strony śledztwo Heraklesa i Diagorasa, z drugiej ta dziwaczna postać Tłumacza (nie nadajesz mu żadnego imienia), który, umiejscowiony w bliżej nieokreślonej przyszłości, zapisuje na marginesie swoje odkrycia, rozmawia z pozostałymi bohaterami książki, a w końcu zostaje porwany przez szalonego Montala... Marny jego los, bo nie wie, że jest postacią równie fikcyjną jak to dzieło, które tłumaczy”. „Ale ty sam włożyłeś wiele słów w usta twego mistrza, Sokratesa” – powiem mu. I dodam: „Czyj więc los jest gorszy? Mojego Tłumacza, który nie istniał nigdy, poza moim utworem, czy twego Sokratesa, który mimo że istniał, zmienił się w postać równie literacką co tamten? Sądzę, że lepiej skazywać istotę fikcyjną na rzeczywistość niż istotę rzeczywistą – na fikcję”. A że znam go tak dobrze, podejrzewam, że częściej będzie marszczył brew niż się uśmiechał. Jednakże nie obawiam się o niego: nie jest to człowiek, na którym da się zrobić wrażenie. Wpatruję się z zachwytem w ten niedotykalny świat, pełen piękna i pokoju, harmonii i słów pisanych, stanowiący glebę Idei, i ofiarowuję go swoim uczniom. W Akademii nie żyje się już w rzeczywistości, tylko w świecie Platona. Mistrzowie i uczniowie to „tłumacze” zamknięci każdy w swojej „jaskini”, oddani dziełu poszukiwania Idei samej w sobie. Chciałem sobie z nich zakpić (wybaczcie, nie miałem złych zamiarów), wzruszyć ich, ale także podnieść głos (poety, nie filozofa), by wykrzyknąć: „Przestańcie szukać ukrytych Idei, ostatecznych kluczy czy znaczeń! Przestańcie czytać i zacznijcie żyć! Wyjdźcie z tekstów! Cóż widzicie? Tylko mrok? Nie szukajcie dłużej!”. Nie sądzę, by zwrócili na mnie uwagę: będą nadal pracowici i drobni jak literki alfabetu, cierpiący na obsesję znalezienia Prawdy z
pomocą słów i dialogu. Jeden Zeus wie, ile tekstów, ile wyimaginowanych teorii na piśmie rządzić będzie życiem ludzi w przyszłości i zmieniać idiotycznie bieg czasu! Ale zatrzymam się przy ostatnich słowach Ksenofonta w jego najświeższej pracy historycznej: Tyle ode mnie – na tym kończę. Tym, co nadejdzie teraz, niech się może zajmie ktoś inny.
Koniec Jaskini filozofów, dzieła napisanego przez Filoteksta z Chersonezu w roku, gdy archontem w Atenach był Arginides, wieszczką Demetriata, a eforem Archelaos.