Michael Bond
PADDINGTON DAJE SOBIE RADĘ Paddington Helps Out
Tłumaczył Kazimierz Piotrowski
Wydanie oryginalne: 1960 ...
99 downloads
885 Views
326KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Michael Bond
PADDINGTON DAJE SOBIE RADĘ Paddington Helps Out
Tłumaczył Kazimierz Piotrowski
Wydanie oryginalne: 1960 Wydanie polskie: 1998
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WYCIECZKA NAD TAMIZĘ Paddington z wielce zdziwioną miną usiadł na łóżku. W domu pod numerem 32 przy ulicy Windsor Gardens wszystkie wydarzenia, a zwłaszcza śniadanie, następowały w ściśle określonym czasie i obudzenie go o tak wczesnej porze było czymś całkiem niezwykłym. Rozejrzał się bacznie, ale w pokoju wszystko było na miejscu. Fotografia cioci Lucy, zrobiona krótko przed przyjęciem jej do domu dla emerytowanych niedźwiedzi w Limie, stała na stoliku przy łóżku wraz ze słojem marmolady, a obok leżało jeszcze parę innych rzeczy. Stary kapelusz i płaszcz z flauszu wisiały na drzwiach, peruwiańskie drobne monety leżały pod poduszką. Co najważniejsze, kiedy podniósł kołdrę i zajrzał pod nią, mała skórzana walizka z tajną kieszenią, w której znajdował się notes i sporo ważnych dokumentów, nadal leżała w nogach łóżka. Paddington odetchnął z ulgą. Chociaż mieszkał u państwa Brown już ponad rok, jeszcze niezupełnie się przyzwyczaił do tego, że ma własny pokój, a ponadto nie należał do niedźwiedzi lubiących ryzykować. Kiedy z roztargnieniem włożył łapę do słoja z marmoladą i znów miał zasnąć, nagle nastawił uszy i wytężył słuch. Z ogrodu dobiegały liczne głosy. Parę razy trzasnęły drzwi, z dala dał się słyszeć niewątpliwy brzęk talerzy, a potem głos pana Browna wykrzykującego rozkazy. Paddington wygramolił się z łóżka i podbiegł do okna. Musiały się dziać jakieś bardzo ciekawe rzeczy i byłby niepocieszony, gdyby coś przegapił. Gdy wyjrzał przez okno, omal nie przewrócił się na plecy ze zdumienia na widok, jaki się ukazał jego oczom. Chuchał na szybę i wycierał ją łapą, by się upewnić, że to nie sen. Albowiem na trawniku koło domu, wokół sporego kosza z wikliny, zebrała się cała rodzina – państwo Brown, Jonatan i Judyta. Co więcej, po chwili z kuchni wyszła pani Bird, gospodyni państwa Brown, z ogromnym półmiskiem, na którym piętrzył się stos kanapek. Paddington zszedł ze stopnia pod oknem i zbiegł na dół. Wszystko to było tajemnicze i stanowczo wymagało zbadania. – Naturalnie, Paddington! – zawołali wszyscy. Wyszedł z kuchni właśnie, gdy zamykali pokrywę kosza. – Ten niedźwiedź na milę zwęszy kanapkę z marmoladą – mruknęła pani Bird.
– Słowo daję – powiedziała Judyta grożąc mu palcem. – To miała być niespodzianka. Specjalnie wcześnie wstaliśmy. Paddington wodził po nich wzrokiem z coraz większym zdziwieniem. – Nic się nie stało – powiedziała śmiejąc się pani Brown. – Nie masz się czego bać. Po prostu wybieramy się nad Tamizę. – I będą zawody! – krzyknął Jonatan wymachując siecią na ryby. – Tatuś przyrzekł nagrodę temu, kto pierwszy złowi rybę. Paddingtonowi oczy się zaokrągliły. – Wycieczka?! – zawołał. – Chyba nigdy w życiu nie byłem na wycieczce nad rzeką. – A to dobrze – oświadczył pan Brown, dziarsko podkręcając wąsa. – Bo właśnie wybieramy się na wycieczkę. Więc pośpiesz się i zjedz śniadanie. Jest piękny dzień, musimy się nim nacieszyć. Paddingtona nie trzeba było dwa razy prosić. Podczas gdy cała rodzina kończyła pakować do samochodu wycieczkowy sprzęt, szybko wrócił do domu, gdzie czekało na niego śniadanie. Lubił robić nowe rzeczy i bardzo się cieszył na całodzienną wyprawę. Mieszkanie u państwa Brown miało tę wielką zaletę, że obfitowało w niespodzianki. – Wie pani – powiedział do pani Bird, gdy przyszła do jadalni, by sprawdzić, czy już zjadł grzankę z marmoladą – mam nadzieję, że jeszcze nie zrobiłem w życiu wszystkiego, bo gdybym zrobił, to nie czekałyby mnie już żadne niespodzianki. – Hm – surowym tonem odparła pani Bird wypychając go z jadalni. – Spotka cię niespodzianka, jak przed wyjściem z domu nie zmyjesz z wąsów plam po jajkach na bekonie. Jak żyję, nie widziałam niedźwiedzia, który by potrafił się tak upaćkać. – Starałem się tylko pośpieszyć, proszę pani – wyjaśnił. Niemniej pobiegł na górę do łazienki. Miał do załatwienia parę własnych spraw przed wyjazdem na cały dzień. Przede wszystkim należało spakować walizkę, a potem zajrzeć do atlasu. Był wielkim miłośnikiem geografii, a wycieczka nad rzekę bardzo go zainteresowała. Zapowiadała się niezwykła przygoda. – Nie wiem, jak to się dzieje – powiedziała pani Bird, po raz czterdziesty chyba poprawiając kapelusz na głowie – ale ilekroć państwo wybierają się z dziećmi, zawsze zapasy na drogę wystarczyłyby na utrzymanie przez miesiąc całego pułku. Wszyscy ścisnęli się w samochodzie, który wolno podążał drogą w stronę Tamizy. Oprócz państwa Brown, dzieci, pani Bird i Paddingtona, upchnięto w samochodzie kosz, patefon, stos płyt, pokaźną ilość paczek i sieci rybackich, nie mówiąc już o kilku parasolkach od słońca, namiocie i stercie poduszek. Pani Brown zgodziła się z uwagą pani Bird i spróbowała przybrać wygodniejszą pozycję. Skórzana walizka Paddingtona uwierała ją w plecy, a jego stary kapelusz – niedźwiadek uparł się, że go nie zdejmie, bo się obawia porażenia słonecznego – łaskotał ją po twarzy. – Daleko jeszcze? – spytała.
Paddington, który siedział z przodu obok pani Brown, sprawdził na mapie. – Moim zdaniem, będzie to najbliższy zakręt na prawo – oświadczył i przejechał łapą trasę na mapie. – Oby tak było – powiedziała pani Brown. Już raz źle skręcili dziś rano, kiedy Paddington przez omyłkę poprowadził ich śladem wyschniętej skórki owocu na mapie. – Do czego to podobne – burczał pan Brown – żeby skręcić na prawo, bo tak się przylepiła skórka do mapy. Ten policjant wcale nie był zachwycony. Paddington bardzo chciał naprawić błąd, wychylił więc głowę przez okno i pociągnął nosem. – Na pewno już niedaleko! – zawołał. – Czuję jakiś niezwykły zapach. – To gazownia – odparł pan Brown spoglądając w kierunku wskazanym przez Paddingtona. – A rzeka jest z tej strony. Mówiąc to wziął zakręt. Tuż przed nimi ukazał się rozległy obszar wody. Kiedy wygramolili się z samochodu, Paddingtonowi oczy się roziskrzyły. Wszyscy wyładowywali bagaż, a on stał na brzegu rzeki i obserwował widok. Był pod wielkim wrażeniem. Na ścieżce holowniczej roiło się od ludzi, a na rzece unosiło się mnóstwo łódek, kajaków, łodzi płaskodennych i żaglówek, których białe żagle trzepotały na wietrze. Parowiec sunął po rzece pozostawiając za sobą dużą falę, która zakołysała łodziami. Pasażerowie na pokładzie statku byli weseli i szczęśliwi. Wielu wskazywało palcem na Paddingtona i kiwało mu rękami. Paddington ukłonił się im kapeluszem i odwrócił się do Brownów. – Zdaje się, że polubię rzekę – oświadczył. – Mam nadzieję, mój drogi – powiedziała pani Brown niezbyt pewnym głosem. – Wycieczka jest dla ciebie. Spojrzała na rząd łodzi przycumowanych do pomostu. Wczoraj pomysł męża, by wybrać się nad Tamizę, wydawał się doskonały. Ale kiedy już się tutaj znaleźli, przychodziły jej do głowy niedobre myśli i wiedziała, że pani Bird też czuje się nieswojo. Z bliska łodzie były strasznie małe. – Czy jesteś pewny, Henryku, że te łodzie są bezpieczne? – spytała patrząc nerwowo na męża. – Bezpieczne? – powtórzył pan Brown prowadząc ich do pomostu. – Ależ naturalnie. Zdaj się na mnie. – Tobie powierzę wszystkie linki i tym podobne rzeczy – powiedział do Paddingtona. – Znaczy to, że będziesz sterował. – Bardzo panu dziękuję – odparł Paddington.
Nabrał poczucia ważności. Oczy błyszczały mu z podniecenia. Wlazł do łodzi i wszystko dokładnie sprawdzał łapami. – Dozorca przystani jest bardzo zajęty – oświadczył pan Brown pomagając reszcie towarzystwa wejść do łodzi. – Powiedziałem mu, że sami odepchniemy się od brzegu. – Paddington! – zawołała pani Brown podnosząc z dna łodzi najlepszy kapelusz od słońca pani Bird. – Uważaj, co robisz z rybacką siecią. Bo urwiesz komuś głowę. – Przepraszam – powiedział Paddington do pani Bird. – Tylko sprawdzałem. – No dobrze – oznajmił pan Brown. Usiadł już na ławeczce i krzepko chwycił w dłonie wiosła. – Odjazd, Paddington, stań w pogotowiu przy sterze. – Co mam robić? – odkrzyknął niedźwiadek. – Ciągnij linki! – zawołał pan Brown. – No już! Lewą łapą. – O Boże – westchnęła pani Bird. Jedną ręką kurczowo trzymała się boku łodzi, a w drugiej mocno ściskała parasolkę. Kątem oka widziała już sporo ludzi patrzących w ich stronę. W tyle łodzi Paddington ciągnął co sił dwie linki przywiązane do steru. Nie był całkiem pewny, czy pan Brown miał na myśli własną, czy jego lewą rękę, ciągnął więc, na wszelki wypadek, obie linki. Wszyscy czekali, co będzie dalej – pan Brown wytężał siły przy wiosłach. – Dopiero teraz przyszło mi na myśl – powiedziała pani Brown po chwili – że byłoby ci znacznie lżej, gdybyś najpierw odwiązał łódź od pomostu. – Co?! – zawołał pan Brown. Otarł czoło i gniewnie spojrzał przez ramię. – Czy nikt jeszcze tego nie zrobił? – Ja to zrobię, proszę pana! – zawołał z przejęciem Paddington przepychając się bokiem łodzi. – Mnie powierzył pan linki. Wszyscy cierpliwie czekali, kiedy Paddington badał linkę. Nie najlepiej radził sobie z węzłami, bo odmawiały posłuszeństwa łapom, ale w końcu oznajmił, że wszystko gotowe. – W porządku! – krzyknął pan Brown znów zbierając siły. – Odjazd. Odrzuć to, Paddington. Trzymać się! – Co mam zrobić, proszę pana? – zawołał Paddington przekrzykując plusk wody. Wyprawa na rzekę była o wiele trudniejszą sprawą, niż sobie wyobrażał. Tyle linek trzeba było ciągnąć, że trochę się zgubił. Pan Brown najpierw kazał odwiązać linkę. A teraz wołał, żeby się trzymać. Zamknął oczy i obiema łapami jak najmocniej przytrzymał linkę. Niezupełnie zdał sobie sprawę, co się stało potem. Przed chwilą stał w łodzi – teraz łodzi już nie było. – Henryku! – zawołała pani Brown, gdy dał się słyszeć donośny plusk. – Na miłość boską! Paddington wpadł do wody! – Niedźwiedź za burtą! – krzyknął Jonatan, kiedy łódź szparko odbiła od brzegu.
– Trzymaj się Paddington! – zawołała Judyta. – Zaraz wrócimy. – Ależ ja się trzymałem! – odkrzyknął Paddington wynurzając się z wody, by zaczerpnąć powietrza. – I właśnie dlatego wleciałem do rzeki. Pani Brown dziobała wodę parasolką. – Prędzej, Henryku! – zawołała. – Paddington na pewno nie umie pływać – powiedziała Judyta. – Co mówisz? – zawołał Paddington. – Mówi, że nie umiesz pływać! – ryknął pan Brown. Usłyszawszy to Paddington zaczął jak szalony wywijać łapami w powietrzu – woda zabulgotała i poszedł na dno. – No widzisz, Henryku! – zawołała pani Brown. – Popatrz, coś narobił. Dobrze się trzymał do chwili, gdyś zaczął dawać mu rady. – Ładna historia – oświadczył pan Brown wymownie spoglądając na żonę. – Dobra jest! – zawołał Jonatan. – Ktoś rzucił mu pas ratunkowy! Kiedy rodzina dotarła do pomostu, Paddington był już wyratowany i leżał na plecach otoczony tłumem gapiów. Wszyscy patrzyli na niego i udzielali rad, a dozorca przystani gimnastykował mu łapy stosując sztuczne oddychanie. – Bogu dziękować, że ocalał – powiedziała pani Brown. – Dlaczego miałby nie ocaleć? – spytał dozorca. – Gdyby się położył, woda sięgnęłaby mu zaledwie do wąsów. Przy brzegu jest zaledwie dziewięć cali głębokości. Teraz pewnie znacznie mniej, jak się niedźwiedź nałykał wody. Poszedł na dno z otwartymi ustami, to jasne. Judyta pochyliła się i spojrzała na Paddingtona. – Zdaje się, chce coś powiedzieć – oświadczyła. Usiadł. – Brrr – powiedział. – Poleż spokojnie jeszcze chwilę, młody panie niedźwiedziu – poradził mu dozorca i pchnął go z powrotem na deski. – Brrr – powiedział Paddington. – ZGUBIŁEMZDAJESIĘKAPELUSZ. – ZGUBIŁEMZDAJESIĘKAPELUSZ – powtórzył dozorca patrząc na niego ze wzrastającym zainteresowaniem. Czy pan należy do zagranicznych niedźwiedzi? O tej porze roku mało tu bywa gości z zagranicy – wyjaśnił zwracając się do państwa Brown. – Pochodzę z Peru – wybełkotał Paddington, gdy złapał oddech. – Ale mieszkam pod numerem trzydziestym drugim przy Windsor Gardens w Londynie i zdaje się, zgubiłem kapelusz. – O Boże! – zawołała pani Brown ściskając ramię męża. – Słyszałeś, Henryku? Paddington zgubił kapelusz!
Członkowie rodziny spoglądali po sobie z przerażeniem. Często narzekali na kapelusz Paddingtona, zazwyczaj gdy nie słyszał. Był to bardzo stary kapelusz. Na ulicy ludzie pokazywali go palcami, było to zawstydzające. A jednak nie mogli sobie wyobrazić Paddingtona bez tego kapelusza. – Miałem go na głowie, jak wpadłem do wody! – krzyczał macając się po czubku głowy. – A teraz nie ma go tam. – O rany – powiedział Jonatan. – Tyle w nim było dziur! Pewnie utonął. – Utonął! – krzyknął przerażony Paddington. Podbiegł do brzegu pomostu i zajrzał w mętną wodę. – Przecież nie mógł utonąć! – Stale go nosił – wyjaśniła pani Brown dozorcy. – Odkąd go znamy. Dostał ten kapelusz od wuja w Peru. – W najmroczniejszym zakątku Peru – dodał Paddington. – W najmroczniejszym zakątku Peru – powtórzył dozorca. Zrobiło to na nim wielkie wrażenie. Odwrócił się do Paddingtona i przyłożył rękę do grzywki, jaką miał nad czołem. – Musi szanowny pan zwrócić się do Zarządu Tamizy. – Ja się nie zwrócę – stanowczo odparł Paddington. – Niech oni mi zwrócą kapelusz. – Ten pan chciał powiedzieć, że Zarząd sprawuje pieczę nad Tamizą, mój drogi – wyjaśniła pani Brown. – I może znaleziono twój kapelusz. – Nurt, proszę pana – dodał dozorca. – Wystarczy odbić od brzegu, żeby napotkać bardzo silny nurt, który mógł zanieść kapelusz aż do tamy. Wskazał na rząd budynków daleko w dole rzeki. – Zanieść do tamy? – wolno powtórzył Paddington. Dozorca skinął głową. – Jeżeli wir go nie wciągnął. Paddington zmierzył go surowym spojrzeniem. – Mój kapelusz! – zawołał własnym uszom nie wierząc. – Dałby się wciągnąć przez wir? – Chodźmy – szybko powiedział pan Brown. – Jeżeli się pośpieszymy, to może zdążymy zobaczyć go, jak wypłynie. Paddington z ponurą miną pobiegł ścieżką holowniczą zostawiając za sobą strużkę ściekającej z niego wody. Tuż za nim podążali państwo Brown, pani Bird, Jonatan, Judyta, dozorca i tłum zaciekawionych gapiów. Wiadomość o zgubie dotarła do tamy przed nimi i gdy przybyli, gromadka mężczyzn w czapkach z daszkami pilnie wpatrywała się w wodę. – Słyszałem, że zginął panu jakiś Mateusz – powiedział dozorca śluzy do pana Browna. – Nie Mateusz – odparł pan Brown – tylko kapelusz. Z Peru. – Kapelusz jest własnością tego młodego dżentelmena niedźwiedzia – wyjaśnił dozorca przystani podchodząc do nich. – To rodzinna scheda.
– Rodzinna scheda? – powtórzył dozorca śluzy. Spojrzał na Paddingtona i podrapał się w głowę. – Jak żyję, nie słyszałem, żeby kapelusz stanowił spadek rodzinny. Zwłaszcza w rodzinie niedźwiedzi. – A mnie się to zdarzyło – stanowczo stwierdził Paddington. – Jest to bardzo rzadki okaz kapelusza, a w środku była kanapka z marmoladą. Włożyłem ją tam na wypadek, gdyby mnie głód ścisnął. – Kanapka z marmoladą? – spytał dozorca śluzy. Minę miał coraz bardziej zdziwioną. – Zaraz, a może to jest rzecz, jaką przed chwilą wyłowiliśmy z rzeki? Zupełnie bez kształtu... jak... jak... W żaden sposób nie mógł znaleźć słów na określenie tej rzeczy. – To wygląda na jego kapelusz – powiedziała pani Bird. – Herbert! – zawołał dozorca śluzy do chłopca, który stał obok i z otwartymi ustami śledził przebieg wydarzeń. – Zobacz, czy jest jeszcze w szopie, to niewiedzieć co. – To może być spadek – dodał zwracając się do Brownów. – Wygląda to, jakby wiele razy przekazywane było potomnym. Herbert zniknął w małym drewnianym baraku stojącym koło śluzy. Po chwili wrócił z wiadrem. – Włożyliśmy to do wiadra – tłumaczył się dozorca – bośmy w życiu czegoś takiego nie widzieli. Chcieliśmy posłać do muzeum. Paddington zajrzał do wiadra. – To nie żadne niewiedzieć co! – zawołał z wdzięcznością. – Tylko mój kapelusz. Wszyscy odetchnęli z ulgą. – Bogu niech będą dzięki – powiedziała pani Bird wyrażając to, co pomyśleli wszyscy obecni. – W środku jest ryba – powiedział dozorca. – Co! – zawołał Paddington. – Ryba? W moim kapeluszu? – A jakże – odparł dozorca. – Pewnie zapuściła się za kanapką z marmoladą. Dostała się do środka przez jedną z licznych dziur. – A to heca! – krzyknął Jonatan z podziwem, gdy wszyscy otoczyli wiadro. – Rzeczywiście jest! – To znaczy, że Paddington zdobył nagrodę za złowienie pierwszej ryby – powiedziała Judyta. – Gratuluję. – Jeżeli to jest jakiś konkurs – oświadczył dozorca – to dam szanownemu panu słój, żeby pan włożył tę rybę. Po czym z niedowierzaniem spojrzał na kapelusz i dodał: – Pewnie będzie pan chciał to jeszcze nosić na głowie. Paddington spojrzał na niego groźnie. Dozorca cofnął się i szybko poszedł po słój.
– Proszę – powiedział po chwili wręczając słój niedźwiadkowi. – To podarunek od Zarządu Tamizy. – Bardzo panu dziękuję – odparł Paddington i podał mu łapę. – Nie ma za co – powiedział dozorca stając nad śluzą, żeby pokiwać im ręką na pożegnanie. – Bardzo mi było miło. Co tu mówić, nie co dzień mamy sposobność ocalenia niedźwiedziej schedy przed przepuszczeniem jej przez śluzę. Dzisiejszy dzień długo pozostanie w mojej pamięci. – Ja też będę pamiętał ten dzień – wyznał pan Brown nieco później. Przestał wiosłować i łódź leniwie płynęła unoszona przez nurt rzeki. – Może nie był to najspokojniejszy, ale na pewno najmilszy dzień, jaki zdarzyło się nam spędzić na Tamizie. Cała rodzina leżąc na plecach w łodzi i spoglądając na połyskującą w słońcu wodę, zasłuchana w muzykę z patefonu, zgodziła się ze zdaniem pana Browna. Najbardziej zaś zadowolony był Paddington, który jedną łapą mocno trzymał kapelusz, a drugą zanurzył w słoju z ulubioną marmoladą. Teraz, kiedy odzyskał kapelusz i wszystko wróciło do normalnego stanu, uważał, że dawno już nie spędził tak miłego dnia.
ROZDZIAŁ DRUGI
PADDINGTON BIERZE UDZIAŁ W LICYTACJI Pan Gruber, przyjaciel Paddingtona, serdecznie się uśmiał, gdy usłyszał, co się wydarzyło w czasie wyprawy nad rzekę. – O Boże kochany – powiedział ocierając łzy z oczu – panu to zawsze coś się przydarzy. Żałuję, że tam nie byłem i nie widziałem na własne oczy. Był to ranek następnego dnia po wycieczce. Paddington natychmiast po śniadaniu pośpieszył do pana Grubera, aby mu wszystko opowiedzieć. Pan Gruber miał antykwariat przy Portobello Road. Było to niedaleko domu państwa Brown i Paddington w czasie porannych zakupów często tam wstępował, aby o godzinie jedenastej zjeść z panem Gruberem po słodkiej, bułeczce i wypić filiżankę kakao. Za młodu pan Gruber był w Południowej Ameryce, dzięki czemu mogli – rozparci w leżakach na chodniku – długo gawędzić o najmroczniejszym zakątku Peru. Paddington bardzo lubił spotykać się z panem Gruberem i często pomagał mu w sklepie. Wszystkie sklepy przy Portobello Road były ciekawe, ale antykwariat pana Grubera był z nich najlepszy. Jakbyśmy weszli do pieczary Aladyna. Na ścianach wisiały szable i stare zbroje, na podłodze leżały stosy błyszczących garnków i rondli z miedzi i mosiądzu, piętrzyły się aż po sufit obrazy, zdobyta porcelana, kawałki mebli i skorupy naczyń – istotnie, mało było rzeczy, jakich by pan Gruber nie sprzedawał, a klienci przybywali nieraz z bardzo daleka, by zasięgnąć jego rady. Pan Gruber na tyłach sklepu miał olbrzymią bibliotekę używanych książek i pozwalał Paddingtonowi, jeśli wyłonił się jakiś problem, wyjaśnić rzecz u źródła. Paddington uważał to za bardzo pożyteczne, bo w bibliotece publicznej nie było działu poświęconego niedźwiedziom, a pracownicy biblioteki patrzyli na niego podejrzliwie, gdy zaglądał do nich przez okno. Kiedy Paddington dokładnie opowiedział panu Gruberowi o wycieczce, przez jakiś czas jedli w milczeniu słodkie bułeczki i popijali kakao. Paddington siedział wygodnie na leżaku, podziwiał widok ulicy i obserwował przechodniów. I dopiero wtedy zwrócił uwagę na wystawę. Ku jego zdziwieniu była niemal pusta.
– Właśnie – powiedział pan Gruber spoglądając na wystawę w ślad za wzrokiem swojego przyjaciela. – Miałem wczoraj, proszę pana, bardzo ruchliwy dzień. Kiedy pan wesoło się bawił na Tamizie, przyszła do mnie liczna grupa Amerykanów i kupili mnóstwo rzeczy. – Prawdę mówiąc – dodał pan Gruber – tak dobrze mi poszło, że dziś po południu muszę iść na licytację, aby dokupić trochę antyków. – Na licytację? – spytał wielce zaciekawiony Paddington. – Jak to wygląda? Pan Gruber pomyślał chwilę. – No cóż – zaczął – na licytacji sprzedaje się rzeczy tym, którzy zaoferują najwyższą cenę. Najrozmaitsze rzeczy. Ale bardzo trudno wyjaśnić, na czym to polega, jeżeli sam pan nie zobaczy. Pan Gruber przetarł okulary i zakaszlał. – Hm... – powiedział – nie wiem, czy mógłby pan wybrać się ze mną dziś po południu. Wtedy zobaczyłby pan licytację na własne oczy. – Ależ oczywiście! – zawołał Paddington. Oczy mu się zaświeciły z podniecenia. – Bardzo chętnie się z panem wybiorę. Chociaż spotykali się prawie co dzień, rzadko mogli wyjść gdzieś we dwójkę, bo pan Gruber miał wiele pracy w sklepie. Teraz jakiś klient wszedł do antykwariatu, więc Paddington umówił się z panem Gruberem, że przyjdzie do niego po obiedzie, ukłonił się kapeluszem i szybko poszedł do domu, by opowiedzieć wszystkim o wyprawie na licytację. – Ha – powiedziała pani Bird, gdy w czasie obiadu wysłuchała opowiadania Paddingtona. – Żałuję tego biedaka licytatora, który będzie się starał sprzedać coś przy Paddingtonie. Przecież on każdą cenę potrafi zmniejszyć o połowę. – Och, nie zamierzam nic kupić – wyjaśnił Paddington sięgając łapą po drugą porcję ciasta z melasą. – Będę tylko obserwował. Niemniej, kiedy wyszedł z domu po obiedzie, pani Bird zauważyła, że zabrał z sobą starą walizkę, w której przechowywał wszystkie swoje pieniądze. – Nic nie szkodzi – uspokoił ją Paddington machając łapą na pożegnanie. – To tylko na wszelki wypadek. – Byle nie przywiózł do domu kompletu mebli – oświadczyła pani Bird. Zamknęła za nim drzwi. – Bo jak przywiezie, postawi się je w ogrodzie. Paddington, bardzo podniecony, wszedł do budynku, gdzie się mieściły sale licytacyjne. Pan Gruber włożył najlepsze ubranie. Gdy weszli, niejeden odwrócił się i bystro na nich spojrzał. Pan Gruber kupił dwa katalogi i przecisnął się przez tłum do przodu, aby Paddington dobrze widział, co się będzie działo. Po drodze przedstawił Paddingtona innym kupcom: „Pan Brown – mój przyjaciel – młody niedźwiedź z najmroczniejszego zakątka Peru, zainteresowany antykami”.
Potrząsnęli łapą Paddingtona i szepnęli, że bardzo im miło. Wszystko odbywało się zupełnie inaczej, niż Paddington sobie wyobrażał. Sala przypominała bardzo duży antykwariat, ze skrzyniami i stołami wzdłuż ścian, załadowanymi porcelaną i srebrem. Na środku stała gromada ludzi zwrócona twarzami do pana na podium wywijającego w powietrzu młotkiem. – To licytator – szepnął pan Gruber. – Proszę nie spuszczać go z oka. Jest tutaj najważniejszy. Paddington uprzejmie uchylił kapelusza przed licytatorem, po czym siadł na walizce i bacznie rozejrzał się wokół. Po chwili doszedł do wniosku, że lubi licytacje. Wszyscy byli tacy przyjaźni. I rzeczywiście, ledwo się usadowił, jakiś mężczyzna po drugiej stronie sali pokiwał im ręką. Paddington wstał, zdjął kapelusz i przyjaźnie pomachał łapą temu mężczyźnie. Nim zdążył usadowić się na walizce, tamten znów pokiwał ręką. Będąc uprzejmym niedźwiedziem Paddington wstał i jeszcze raz pomachał łapą. Ku jego zdziwieniu, mężczyzna natychmiast przestał kiwać ręką i zmierzył go złym spojrzeniem. Paddington zmiażdżył go wzrokiem i poprawił się na siedzeniu, by obserwować licytatora, który znów zaczął wywijać młotkiem. – Po raz pierwszy! – zawołał licytator i uderzył młotkiem w stół. – Po raz drugi i... trzeci! Nabywcą jest młody dżentelmen niedźwiedź w kapeluszu – za dwa i pół funta! – O Boże! – westchnął pan Gruber wielce strapiony. – Kupił pan, zdaje się, komplet narzędzi stolarskich. – Co?! – krzyknął Paddington i o mało nie spadł z walizki, tak się zdziwił. – Kupiłem komplet narzędzi stolarskich? – Proszę tutaj – surowym tonem powiedział licytator. – Hamuje pan licytację. Proszę zapłacić przy biurku. – Komplet! – zawołał Paddington. Zerwał się na równe nogi i wymachiwał łapami. – Ale ja przecież ani słowem się nie odezwałem! Pan Gruber miał bardzo niewyraźną minę. – To chyba moja wina, proszę pana – powiedział. – Powinienem był wyjaśnić panu, na czym polega licytacja, zanim weszliśmy tutaj. Wypada, żebym teraz sam zapłacił, bo pan naprawdę nie jest winien. – Widzi pan – dodał, gdy po zapłaceniu wrócił na miejsce – na licytacji trzeba być bardzo ostrożnym... Po czym wyjaśnił Paddingtonowi, jak to licytator wystawia przedmiot na sprzedaż i każdy może zaoferować jakąś cenę, a wtedy wszyscy inni mają prawo podbić cenę, to znaczy zaoferować więcej.
– Jeżeli kiwnie pan głową – powiedział pan Gruber – a nawet podrapie się po nosie, może to być zrozumiane jako znak, że pan chce kupić. Przypuszczam, że licytator zobaczył, jak pan zdjął kapelusz, i uznał to za ofertę z pańskiej strony. Paddington nie bardzo wiedział, co pan Gruber miał na myśli, niemniej po upewnieniu się, że licytator nie patrzy, szybko skinął głową, po czym siedział bez ruchu i obserwował dalszy przebieg wydarzeń. Chociaż nic nie powiedział panu Gruberowi, zaczął żałować, że tu przyszedł. W sali było gorąco i tłoczno – chciał zdjąć kapelusz. A poza tym siedział na rączce walizki. Było to bardzo niewygodne. Zamknął oczy, chciał się trochę przespać, ale pan Gruber trącił go łokciem w łapę i wskazał na katalog. – Proszę pana – powiedział. – Teraz będzie bardzo ciekawy przedmiot. Stary pistolet, jakimi posługiwali się rozbójnicy. Obecnie jest to broń bardzo poszukiwana. Chyba wezmę udział w licytacji. Paddington siadł prosto i z przejęciem patrzył, jak licytator podniósł pistolet, aby każdy mógł go zobaczyć. – Przedmiot trzydziesty czwarty! – zawołał. – Proszę zaoferować cenę za ten prawdziwie antyczny pistolet. – Cztery funty! – dał się słyszeć głos z głębi sali. – Cztery i pół funta! – krzyknął pan Gruber wymachując katalogiem. – Pięć funtów! – zawołał inny głos. – O Boże – westchnął pan Gruber robiąc jakieś rachunki na marginesie katalogu. – Pięć i pół funta. – Sześć – powiedział ten sam głos. Paddington stanął na walizce i spojrzał w głąb sali. – To ten sam, co sprawił, że kupiłem przez pomyłkę stolarskie narzędzia – szepnął gorączkowo klepiąc łapą pana Grubera. – W takim razie, żeby nie wiem co nas to kosztowało, nie pozwolimy mu kupić pistoletu! – zawołał pan Gruber. – Sześć i pół funta! – Siedem! – wrzasnął Paddington. – Uhm – taktownie chrząknął pan Gruber nie chcąc obrazić przyjaciela. – Zdaje się, że podbijamy cenę między sobą. – Czy ktoś da więcej niż siedem funtów? – zawołał ogromnie zadowolony licytator. Nie było odpowiedzi, podniósł więc młotek. – Po raz pierwszy... po raz drugi! – zawołał. – I po raz trzeci! – Donośnie huknął młotkiem w stół. – Nabywcą, za siedem funtów, jest młody dżentelmen niedźwiedź z pierwszego rzędu.
Pan Gruber szukał w portfelu pieniędzy. Zaproszenie Paddingtona na licytację okazało się kosztownym przedsięwzięciem. – Przepraszam pana – ze skruszoną miną powiedział Paddington, gdy pan Gruber wrócił na miejsce. – Zdaje się, że mnie poniosło. – Nic nie szkodzi – odparł pan Gruber. – To jest wciąż jeszcze korzystny nabytek. Chciałem kupić ten pistolet. Jutro położę go na wystawie. – Nie będę już brał udziału w licytacji – oświadczył zgnębiony Paddington. – Moim zdaniem niedźwiedzie nie najlepiej licytują. – Wprost przeciwnie – zapewnił go pan Gruber. – Jak na pierwszy raz doskonale pan sobie radził. Mimo to Paddington postanowił siedzieć przez jakiś czas cicho i obserwować pana Grubera. Wszystko to było bardzo zawiłe i całkiem niepodobne do zakupów na targu, gdzie można było każdą rzecz pomacać łapami i dopiero potem targować się o cenę. Pan Gruber pokazał mu różne przedmioty w katalogu i dał ołówek, żeby postawił fajkę przy tych, które zakupił, i wpisał zapłaconą cenę. Lista zakupionych przez pana Grubera rzeczy wciąż się zwiększała i Paddingtonowi zaczęło się kręcić w głowie od pisania. Ucieszył się, kiedy pan Gruber wreszcie oświadczył, że tego dnia już więcej nie będzie kupował. – Doskonale pan to zrobił – powiedział po sprawdzeniu notatek Paddingtona. – Dziękuję bardzo za pomoc. Nie wiem, co bym zrobił bez pana. Paddington podniósł wzrok znad własnego katalogu, który studiował z powagą. – Nie ma za co – powiedział z roztargnieniem. – Przepraszam, co to jest konfitiera? – Konfitiera? – spytał pan Gruber. – Ba, można w tym przechowywać dżem lub marmoladę. Paddington z roziskrzonymi oczami zabrał się do otwierania kluczykiem starej walizki. – Chyba wezmę udział w licytacji – powiedział po sprawdzeniu w tajemnej kieszeni w walizce, ile ma pieniędzy. – To jest następny przedmiot katalogu. Przydałby mi się do marmolady. Pan Gruber, wyraźnie zaniepokojony, spojrzał na niego. – Na pańskim miejscu byłbym ostrożny – powiedział. – To może być antyk. Prawdopodobnie wart ciężkie pieniądze. Ale zanim wyjaśnił, ile to może kosztować, licytator uderzeniem młotka nakazał ciszę. – Przedmiot 99! – zawołał, podnosząc do światła błyszczący srebrny przedmiot. – Proszę o wywołanie ceny za ten kosztowny okaz starego srebra. – Sześć pensów! – zawołał szybko Paddington. W sali zapadła cisza. – Sześć pensów? – powtórzył licytator nie wierząc własnym uszom. – Czy ktoś powiedział: sześć pensów?
– Ja! – zawołał Paddington wymachując katalogiem. – Chcę w tym przechowywać marmoladę. Pani Bird wciąż burczy, że moje słoiki są lepkie. – Pańskie słoiki są lepkie? – spytał licytator wycierając czoło ręką. Rzeczywiście, był to zupełnie niezwykły dzień. Sprawy przyjęły nieoczekiwany obrót. Pewne przedmioty zostały sprzedane za cenę, jakiej nigdy by się nie spodziewał. Za inne, jak ta konfitiera – oferowano tyle co nic. Licytator odniósł nieprzyjemne wrażenie, że bruździ tutaj młody niedźwiedź, siedzący w pierwszym rzędzie. Mimo niezwykłej siły swego spojrzenia licytator starannie unikał zmierzenia się ze wzrokiem Paddingtona. – No proszę – powiedział i zaśmiał się przenikliwie. – Wszystkich nas ubawił ten żarcik. A teraz zaczynamy od początku. Proszę o wywołanie ceny za ten wartościowy przedmiot. – Dziewięć pensów – dał się słyszeć głos z głębi sali. Rozległy się śmiechy. – Dziesięć – stanowczo oświadczył Paddington. Śmiech zamarł. Nastała cisza. – Wie pan – szepnął ktoś za Paddingtonem. – Ten młody niedźwiedź musi coś wiedzieć. – Pewnie ten antyk jest podrobiony – szepnął drugi głos. – Przecież to nie jest pierwsza rzecz, jaką on dzisiaj kupuje. – A poza tym jest ze starym Gruberem – szepnął pierwszy głos. – Na pańskim miejscu trzymałbym się z daleka od tego przedmiotu. Licytator spojrzał na konfitierę w ręce i zadrżał. – Kto da więcej?! – zawołał. Nastała długa cisza. – Po raz pierwszy! – licytator podniósł młotek i rozejrzał się z nadzieją w oczach. – Po raz drugi... – Nikt się nie odezwał. – I po raz trzeci! Licytator palnął młotkiem, aż stół jęknął. – Nabywcą, za dziesięć pensów, jest młody dżentelmen niedźwiedź z pierwszego rzędu. Paddington szybko podszedł do stołu. – Bardzo dziękuję – powiedział. – Chyba nie będzie pan miał nic przeciw temu, że zapłacę półpensami, ale oszczędzałem na wszelki wypadek. – Półpensami? – spytał licytator. Otarł czoło chusteczką w groszki. – Nic nie rozumiem – zwrócił się do swego pomocnika. – Widać starzeję się. Do czego to podobne, żeby człowieka z moim doświadczeniem wykiwał młody niedźwiedź. – Rzeczywiście, świetny nabytek – powiedział z podziwem pan Gruber, kiedy wyszli z sali licytacyjnej. Obracał w rękach konfitierę Paddingtona. – To jest warte dobre pięć funtów. – Pięć funtów! – zawołał Paddington wpatrując się w pana Grubera. – Za taki garnuszek na marmoladę? – Co najmniej pięć. Jeśli pan pozwoli, położę to na wystawie. Paddington głęboko się zamyślił.
– Chciałbym dać panu tę konfitierę w prezencie – powiedział wreszcie. – Nie sądzę, by pan kupił narzędzia stolarskie, gdyby nie było mnie na licytacji. Pan Gruber szczerze się wzruszył. – Bardzo to ładnie z pańskiej strony – powiedział. – Naprawdę. Ale wiem, że uwielbia pan marmoladę i dlatego powinien pan zatrzymać konfitierę. A poza tym – dodał – miałem bardzo dobry dzień i uważam, że warto było zapłacić za narzędzia stolarskie, by zobaczyć minę licytatora, jak pan zaoferował sześć pensów za srebrną konfitierę. – Pan Gruber zachichotał. – Wątpię, żeby wiele miał do czynienia z młodymi niedźwiedziami. – Już to mówiłam – powiedziała pani Bird później tego wieczoru – i powtórzę jeszcze raz. Ten niedźwiedź ma nosa do tanich zakupów. Rodzina Brownów tego dnia późno zjadła kolację. Antyk Paddingtona stał na środku stołu, na honorowym miejscu. Paddington cały wieczór spędził na polerowaniu nabytku do chwili, gdy zobaczył własne wąsy w konfitierze jak w lustrze. Pani Bird, aby uczcić ten dzień otworzyła nowy słój ulubionej przez Paddingtona marmolady. Błogi nastrój malował się na twarzy Paddingtona – na tej części twarzy, jaka była widoczna wśród kawałków chleba i masła oraz plam marmolady. – Uważam – oznajmił i wszyscy się z nim zgodzili – że marmolada jeszcze lepiej smakuje, jeśli ją jeść z antyku. – A zwłaszcza – dodał zanurzając łapę w marmoladzie – z antyku za dziesięć pensów!
ROZDZIAŁ TRZECI
PADDINGTON I „ZRÓB TO SAM” Paddington do późnej nocy siedział w łóżku i pisał pamiętnik. Od pana Grubera dostał duży, oprawny w skórę notes, w którym opisywał wszystkie swoje przygody i przechowywał ciekawe obrazki. Starannie wlepił do notesu otrzymany od licytatora kwit na dziesięć pensów. Wreszcie zasnął, ale tylko po to, by mu się śniła licytacja. Stał na środku sali, wymachiwał łapami i wywoływał ceny na wszystko, co wystawiano na sprzedaż. Stos zakupionych rzeczy wciąż rósł wokół niego, aż w końcu prawie całkiem przesłonił mu widok. Kilka większych przedmiotów kłuło go w bok. Kiedy się obudził, stwierdził z ulgą, że jest w swoim pokoju i że tłuczenie młotka licytatora to nic innego, tylko stukanie do drzwi. Usiadł, przetarł oczy i ze zdumieniem się przekonał, że miska z marmoladą stoi na łóżku, a ściślej mówiąc, on leży na niej. – Paddington! – zawołała pani Brown wchodząc ze śniadaniem. – Cóż tu się dzieje? Całą noc słyszałam z twego pokoju okropne bębnienie i krzyki. – To pewnie meble skrzypiały – wyjaśnił Paddington szybko naciągając na uszy prześcieradło, żeby nie zobaczyła plam po marmoladzie. Pani Brown postawiła tacę na łóżku. – Meble? – zawołała. – Jakie meble? – Meble, które kupiłem we śnie – cierpliwie tłumaczył Paddington. Pani Brown westchnęła. Czasem w żaden sposób nie mogła zrozumieć, o czym mówi Paddington. – Przyniosłam ci śniadanie do łóżka – powiedziała – bo pani Bird i ja musimy zaraz wyjść. Idziemy z Jonatanem i Judytą do dentysty i uważałyśmy, że nie będziesz miał nic przeciw temu, jeżeli zostawimy cię samego w domu. Chyba – dodała – że wolisz wybrać się z nami. – O nie – szybko odparł Paddington. – Nie mam ochoty iść do dentysty, dziękuję bardzo. Wolę zostać w domu. – Pan Gruber przysłał dużą skrzynię – powiedziała pani Brown. – Są to chyba stolarskie narzędzia, które wczoraj kupiłeś na licytacji. Kazałam złożyć je w szopie. – Dziękuję pani.
Paddington miał nadzieję, że pani Brown szybko wyjdzie. Pod kocem zrobiło się bardzo gorąco i miska z marmoladą znów bodła go w bok. Pani Brown stanęła w drzwiach. – Postaramy się wrócić jak najprędzej. Jesteś pewny, że nic ci się nie stanie? – Znajdę sobie jakąś robotę – odpowiedział dość niewyraźnie Paddington. Pani Brown, zamykając drzwi, zawahała się. Chętnie zadałaby mu jeszcze parę pytań. Patrzył gdzieś w przestrzeń, co wcale jej się nie podobało. Ale już się spóźniła do dentysty, a rozmowa z niedźwiadkiem, zwłaszcza wcześnie rano, groziła komplikacjami. Kiedy pani Bird usłyszała o dziwnym zachowaniu Paddingtona, pobiegła na górę zobaczyć, co się tam dzieje, ale po chwili wróciła z wiadomością, że siedzi na łóżku, je śniadanie i czyta jakiś katalog. – To dobrze – powiedziała pani Brown z ulgą. – Jak je i czyta, wielkiej szkody nie może wyrządzić. W ostatnich tygodniach Paddington zaczął zbierać katalogi. Ilekroć zobaczył w gazecie reklamę jakiegoś ciekawego katalogu, zamawiał go przez pocztę. I rzeczywiście niemal codziennie listonosz przynosił list zaadresowany: Szanowny Pan P. Brown. Niektóre z katalogów istotnie były cenne. Zawierały mnóstwo fotografii i rysunków, a także było co poczytać. Opłacało się to tym bardziej, że katalogi były bezpłatne, a za znaczki zwykle płaciła pani Bird. Paddington przechowywał je w szafie przy łóżku. Wiele z nich informowało o zagranicznych podróżach – zamieszczono w nich różnokolorowe obrazki z dalekich stron. Dwa katalogi reklamowały środki żywnościowe, a parę innych pochodziło z londyńskich domów towarowych. Ale w tej chwili najwięcej interesował Paddingtona i najbardziej mu przypadł do serca katalog z obrazkiem na okładce, przedstawiającym warsztat stolarski, zatytułowany: ZRÓB TO SAM. Paddingtona tak pochłonęła lektura tej dość grubej broszurki, w której pełno było wykresów, że nagle ze zdumieniem stwierdził, iż popieprzył i osolił herbatę w filiżance, a do jajka w szklance nasypał cukru. Ale w ten sposób powstał wcale interesujący smak, więc nie przejmując się dalej czytał pilnie i chrupał grzankę z marmoladą. Był w tej broszurce szczególnie ciekawy rozdział, który pochłonął jego uwagę. Tytuł brzmiał: WPRAWISZ W ZACHWYT RODZINĘ I ZADZIWISZ PRZYJACIÓŁ, a rozdział zawierał opis, jak się robi stojak na gazety i czasopisma. „Potrzebne do tego są – zapewniał autor broszurki tylko arkusz dykty, trochę gwoździ i stół kuchenny.” Paddington nie był pewny, czy może posłużyć się kuchennym stołem pani Bird, ale poprzedniego wieczoru pan Brown niebacznie przyrzekł dać mu arkusz dykty, który stał w szopie, a także trochę starych gwoździ schowanych w słoju po dżemie. Pan Brown stale
narzekał, że nie może doszukać się gazet. Paddington był więc pewny, że bardzo ucieszy się, jak będzie miał stojak na czasopisma. Paddington obejrzał dokładnie rysunki i fotografie, a pewne rzeczy sprawdził w instrukcji. Wprawdzie instrukcja ani słowem nie wspominała o niedźwiedziach, które robią to same, ale wyraźnie mówiła, że zawarte w niej wskazówki przeznaczone są dla tych, co mają komplet narzędzi stolarskich. Powziął decyzję. Szybko zawinął resztki śniadania w chusteczkę na wypadek, gdyby zgłodniał w czasie piłowania. Po czym skórką chleba z marmoladą zaznaczył w katalogu rozdział na temat stojaków na czasopisma i pośpieszył do łazienki, aby szybko się umyć. Nie należał do niedźwiedzi skłonnych do robienia niepotrzebnych rzeczy, a nie warto było myć się dokładnie, jeśli zaraz potem miał się zabrudzić. Parę razy szmatką do mycia twarzy przejechał po wąsach, zszedł na dół i udał się do ogrodu. Skrzynka z narzędziami stolarskimi stała na środku szopy. Paddington dość długo sprawdzał jej zawartość. Chociaż narzędzia były raczej za duże dla niedźwiedzia, szybko doszedł do wniosku, że mu się bardzo podobają. Były tam młotek, hebel, trzy dłuta, duża piła i sporo innych rzeczy niełatwych do rozpoznania na pierwszy rzut oka, ale wyglądających bardzo ciekawie. Skrzynia była ciężka i zaciągnięcie jej do ogrodu zabrało trochę czasu. Jeszcze więcej kłopotu miał z dyktą pana Browna, bo była duża i wiał wiatr. Ilekroć ją podniósł, podmuch wiatru zanosił go coraz dalej w głąb ogrodu. Właśnie starał się zaciągnąć dyktę z powrotem na powrozie, gdy jakiś znajomy głos zawołał go po nazwisku. Rozejrzał się i zobaczył pana Curry, sąsiada państwa Brown, który obserwował go zza płotu. Pan Curry nie uznawał niedźwiedzi i podejrzliwie odnosił się do tego, co „wyprawiał” Paddington. – Co robisz, niedźwiedziu? – spytał burkliwie. – Zrób to sam – odparł Paddington wyglądając zza dykty. – Co?! – ryknął pan Curry. – Nie bądź bezczelny, niedźwiedziu! – O, nie – szybko odparł Paddington. O mało nie upuścił dykty, tak go nastraszyła mina pana Curry. – Nie chciałem powiedzieć, że pan ma to zrobić. Miałem na myśli, że ja sam zrobię. Stojak na czasopisma dla pana Browna. – Stojak na czasopisma? – powtórzył pan Curry. – Tak – z ważną miną przytwierdził Paddington. Po czym opowiedział o swoim nowym komplecie narzędzi stolarskich. Słuchając Paddingtona pan Curry wyraźnie się udobruchał. Był znany wśród sąsiadów ze skąpstwa i stale czyhał na okazję wyłudzenia czegoś za darmo. Bardzo też lubił zrobić coś sam i oszczędzić w ten sposób wydatku. Teraz zazdrosnym okiem spoglądał na narzędzia Paddingtona. – Hm – powiedział, gdy Paddington skończył. – A gdzie chcesz, niedźwiedziu, zrobić ten stojak? Na trawniku?
– Właśnie – niepewnie odparł Paddington. – To dość trudna sprawa. Instrukcja powiada, że potrzebny do tego jest stół kuchenny, a stół pani Bird jest zajęty. – Hmm – podjął pan Curry. – Jeżeli pozwolę ci, niedźwiedziu, żebyś mi zrobił stojak na czasopisma, mógłbyś skorzystać z mojego stołu kuchennego. – Bardzo panu dziękuję – odparł Paddington. Nie był pewny, czy to jest dobry pomysł, i bez większego przekonania patrzył na pana Curry. – Pan jest bardzo uprzejmy – dodał. – Muszę wyjść z domu – rzekł pan Curry. – Skończysz robotę, zanim wrócę. – Tylko proszę uważać – dodał sięgając ręką ponad płotem, by pomóc Paddingtonowi trzymać dyktę. – Nie życzę sobie, żeby na podłodze w kuchni zostało choć trochę trocin. I proszę mi niczego nie drasnąć piłą. Paddingtonowi twarz się wydłużała, w miarę jak słuchał pana Curry, i był rad, gdy sąsiad w końcu poszedł na zakupy. Ale gdy się zabrał do pracy, szybko zapomniał o zakazach pana Curry, bo miał wiele ważnych rzeczy do zrobienia. Przede wszystkim wziął ołówek i starannie nakreślił kształt stojaka na arkuszu dykty. Po czym położył ją na kuchennym stole, żeby przepiłować na pół. Prawdę mówiąc nigdy niczego jeszcze nie piłował, ale często przyglądał się, jak pan Brown rżnął piłą polana na opał. Z bezpiecznej odległości wydawało się to łatwe – teraz przekonał się, że wcale tak nie jest. Zaczęło się od tego, że dykta była większa niż blat stołu. Paddington zaś był mały i musiał wejść na nią, a kiedy stanął za blisko krawędzi, o mało go nie nakryła. Po czym okazało się, że piła, chociaż ładna i ostra, była tak duża, że musiał trzymać ją obiema łapami, co jeszcze bardziej skomplikowało sprawę. Po pierwszych paru pociągnięciach piła poszła jak nóż po maśle, ale potem – nie wiadomo dlaczego – dykta stawiała coraz większy opór. Usiadł na chwilę, odpoczął trochę i postanowił spróbować z drugiej strony. I znów, z jakiegoś dziwnego powodu sam początek okazał się znacznie łatwiejszy. Jednakże, kiedy po raz ostatni ciachnął piłą i zlazł ze stołu, z przyjemnością zobaczył, że obydwa cięcia spotkały się w środku, dzieląc dyktę dokładnie na dwie połowy. Właśnie gdy sięgnął łapami, by ściągnąć ze stołu obie połowy dykty, doznał pierwszego wstrząsu tego ranka. Coś głośno trzasnęło. Odskoczył i w ostatniej chwili uniknął uderzenia stołem, który nagle rozłupał się na pół i z wielkim hałasem runął na podłogę. Paddington długo siedział z posępną miną na środku podłogi, patrzył na szczątki stołu i zachodził w głowę, czy czasem panu Curry nie podobałyby się bardziej dwa małe stoły na dwóch nogach niż jeden duży na czterech. Z nadzieją w sercu zajrzał do instrukcji w katalogu, ale nie znalazł żadnych wskazówek, jak naprawiać stoły przypadkowo przepiłowane na pół. Na wszystkich fotografiach ludzie byli szczęśliwi i uśmiechnięci, a ich kuchnie błyszczały jak nowa szpilka. Natomiast
Paddington, rozglądając się z nieszczęsną miną po kuchni pana Curry, musiał przyznać, że było w niej trochę nieładu. Spróbował ułożyć dwa kawałki blatu na jakichś starych pudłach z kartonu, ale w środku wciąż się zapadały i nawet przy zaciągniętych zasłonach i zgaszonym świetle widać było wyraźnie, że coś jest nie w porządku. Paddington należał do niedźwiedzi, które nie poddają się łatwo. Nagle przypomniał sobie, że wśród narzędzi stolarskich widział tubkę kleju. Gdyby nasmarował klejem oba kanty blatu i na dodatek zbił je gwoździami, może nawet pan Curry nie zauważy, że coś się nie zgadza. Przez chwilę ciężko pracował. Jak skończył, był całkiem zadowolony z siebie. Trzeba przyznać, że stół śmiesznie się przechylał w jedną stronę i trochę niepewnie się trzymał na nogach, ale stanowczo był znów w jednym kawałku. Posypał mąką styk dwóch części blatu i cofnął się, by podziwiać swoją robotę. Po dokładnym obejrzeniu stołu z różnych punktów widzenia doszedł do wniosku, że chyba dałoby się jeszcze polepszyć sytuację przez spiłowanie kawałka nogi stołu. Ale gdy tego dokonał, stół pochylił się w drugą stronę – znaczyło to, że trzeba skrócić także inne nogi. Po tym zabiegu okazało się, że stół znów się pochylił w przeciwną stronę. Westchnął głęboko. Stolarstwo było trudniejszą robotą, niż mogło się zdawać. Nie ulegało wątpliwości, że pan na fotografii w katalogu nie miał tak wielkich kłopotów. Po dłuższej pracy Paddington wyprostował się i po raz drugi tego ranka doznał wstrząsu. Kiedy zaczął skracać nogi, stół dorównywał jego wzrostowi. Teraz Paddington patrzył nań z góry. Rzeczywiście nie pamiętał, by widział kiedyś tak niski stół, i oczy wylazły mu na wierzch ze zdziwienia. Usiadł na stosie kawałków nóg ze stołu i jeszcze raz zajrzał do katalogu. – Wprawisz w zachwyt rodzinę i zadziwisz przyjaciół! – z goryczą powiedział Paddington, zwracając się do całego świata. Był całkiem pewny, że jak pan Curry zobaczy stół, to się zdziwi, gorzej jednak było z zachwytem nad stojakami do czasopism, bo jeszcze się do nich nie zabrał. Zaniepokojona pani Brown spojrzała na zegar w jadalni. – Gdzież się podział Paddington? – powiedziała. – Zbliża się pora obiadu i całkiem to do niego niepodobne, by się spóźnił do stołu. – Może gdzieś pracuje – odparł Jonatan. – Przed chwilą zajrzałem do szopy. Zniknęła jego skrzynka z narzędziami. – I dykta, którą dał mu tatuś – dodała Judyta. – O Boże – westchnęła pani Brown. – Oby tylko nie obudował się dyktą i nie utknął w środku. Wiecie sami, jaki on jest. – Nic mi o tym nie wiadomo! – zawołała pani Bird wnosząc obiad na tacy. – Ale zdaje się, że Curry kazał zburzyć swój dom. Jak żyję, nie słyszałam takiego hałasu. W kuchni ktoś
tłukł i rżnął piłą. Trwało to od chwili, gdyśmy wrócili do domu, i właśnie przed chwilą się skończyło. Jonatan i Judyta wymienili spojrzenia. Rzeczywiście z domu pana Curry dobiegał niezwykły hałas. – A może... – zaczęła Judyta. Jonatan otwarł usta, ale zanim zdążył się odezwać, drzwi gwałtownie się otworzyły i wszedł Paddington ciągnąc za sobą coś dużego i ciężkiego. – No proszę – powiedziała pani Bird wyrażając to, co wszyscy sobie pomyśleli. – Co żeś znowu zmajstrował? – Co zmajstrowałem?! – zawołał wielce obrażony Paddington. – Robiłem dla pana stojak na gazety. – Stojak? – spytała pani Brown, gdy Paddington odstąpił na bok. – A to świetny pomysł. – To miała być niespodzianka – skromnie zapewnił Paddington. – Zrobiłem wszystko własnymi łapami. – O, rany! Prima – powiedział Jonatan, gdy cała rodzina otoczyła Paddingtona, by podziwiać jego dzieło. – Rzeczywiście sam to wszystko zrobiłeś? – Trzeba uważać – ostrzegł Paddington. – Przed chwilą polakierowałem stojak i jeszcze trochę się lepi. Już mi umazało łapy. – To się ogromnie przyda – pochwaliła go pani Bird. – Nie powiem kto, ale byłby czas, żeby pewne osoby w tym domu miały coś na gazety. Może teraz nie będą ich bez przerwy gubiły. – Ale zrobiłeś dwa stojaki – stwierdziła Judyta. – Dla kogo drugi? Wyraz skruchy pojawił się na twarzy Paddingtona. – Prawdę mówiąc dla pana Curry – powiedział. – Ale może lepiej zostawić ten stojak na progu jego domu, jak się ściemni. Na wszelki wypadek. Pani Bird spojrzała na niego podejrzliwie. Usłyszała, że w domu sąsiada ktoś okropnie łomocze, i odniosła wrażenie, że to ma coś wspólnego z Paddingtonem. – Na wszelki wypadek? – powtórzyła. – Jak mam to rozumieć? Zanim jednak Paddington zdążył dokładnie wyjaśnić, co miał na myśli, zdumiona pani Brown wskazała na okno. – Wielkie nieba! – zawołała. – To pan Curry. Co mu się stało? Biega po ogrodzie i wywija w powietrzu kuchennym stołem. – Wyjrzała przez okno. – A ten stół w ogóle nie ma nóg. Bardzo dziwna historia! – O rany! – zawołał podniecony Jonatan. – Stół pękł na dwie połowy! Cała rodzina patrzyła przez okno na przedziwny widok, jaki przedstawiał pan Curry. Biegał wokół sadzawki i wywijał w powietrzu dwiema połowami stołu. – Niedźwiedziu! – wołał. – Gdzie jesteś, niedźwiedziu?
– O Boże! – powiedział Paddington, gdy wszyscy odwrócili się od okna i patrzyli na niego z wyrzutem. – Znów mam kłopoty. – No cóż, jeśli chcesz wiedzieć – powiedziała pani Bird, gdy wszystko im wyjaśnił – najlepiej zrobisz ofiarując w prezencie panu Curry swój komplet narzędzi stolarskich. Wtedy może zapomni o kuchennym stole. A jeśli nie, to powiedz mu, by przyszedł do mnie. Pani Bird miała wyrobione zdanie o tych, co starali się wykorzystać innych, i najczęściej trzymała stronę Paddingtona, gdy pan Curry miał mu coś do zarzucenia. – W każdym razie – oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu – na pewno nie dopuszczę, by pan Curry lub ktokolwiek inny przeszkodził nam w zjedzeniu obiadu, więc proszę siadać do stołu, zaraz podam. Wszyscy musieli się zgodzić ze stanowiskiem pani Bird i potulnie zasiedli do stołu. Paddington jeszcze bardziej niż inni podzielił pogląd pani Bird. Miał już dość stolarki. Piłowanie było ciężką pracą – zwłaszcza dla małego niedźwiadka – wyjątkowo zaś trudną, gdy się piłowało kuchenny stół. A poza tym spracował się, był głodny i nie chciał urazić pani Bird – należało zjeść wszystko, co przygotowała, aż do ostatniego kąska.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W KINIE – Niestety – powiedziała pani w kasie kina „Odeon” – nie możesz wejść. To jest film „A”. – Przepraszam, nie rozumiem – odparł Paddington ze zdziwioną miną. – „A” – powtórzyła kasjerka. – A co? – spytał Paddington jeszcze bardziej zdziwiony. – Jak to co? – zniecierpliwiła się kasjerka. – „A” to znaczy, że niedźwiedzie poniżej lat szesnastu mogą wejść tylko w towarzystwie dorosłych. – Szesnastu? – zawołał Paddington własnym uszom nie wierząc. – Szesnastu! A ja mam tylko dwa lata. To jeszcze czternaście lat. Wtedy może już nie będę chciał przyjść tutaj. – Cóż, takie są przepisy – surowym tonem oznajmiła kasjerka. Z niesmakiem spojrzała z góry na główkę kapelusza Paddingtona. Na kapeluszu pozostało jeszcze trochę wodorostów z Tamizy, w nagrzanym kinie powiał zapach zgnilizny. – No, proszę się zabrać stąd – ponagliła kasjerka. – Kolejka czeka. A kiedy odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, zawołała za nim: – I proszę nie wracać w długich spodniach! Znam te sztuczki. Niezmiernie zawiedziony szedł wolnym krokiem przez poczekalnię. W kinie panował miły nastrój i było ciepło, ze szczególną przyjemnością zanurzał stopy w miękkim, grubym dywanie. Głodnymi oczami popatrzył przez chwilę na kiosk ze słodyczami, po czym wyszedł rzucając surowe spojrzenie portierowi, który otwarł mu drzwi. Nigdy przedtem nie był w kinie. Prawdę mówiąc nie bardzo wiedział, co to jest film. Ale lubił wszelkie nowości i przez parę tygodni zawzięcie oszczędzał z kieszonkowego, jakie w wysokości półtora szylinga tygodniowo dostawał od pana Browna na słodkie bułeczki. Oszczędzał na wypadek, gdyby w kinie pojawił się ciekawy program. Paddington należał do niedźwiedzi, które na byle co nie wydają pieniędzy, uważnie więc czytał ogłoszenia przed wejściem do „Odeonu” do chwili, gdy w tym tygodniu zapowiedziano „rewelacyjny program” z dwoma długimi filmami fabularnymi, filmem rysunkowym i kroniką. Nie koniec na tym. Dodatkową atrakcją tego wieczoru miały być występy Reginalda Clove, grającego w czasie przerw na kinowych organach. Paddington zatrzymał się przed kinem i chuchał mocno na szybę. Gdy zauważył policjanta, obserwującego go podejrzliwie, pomaszerował szybko do domu. Doznał wielkiego
zawodu, a szyling i dziewięć pensów, z takim trudem zaoszczędzone omal nie wypaliły mu dziury w kieszeni płaszcza. – Rzeczywiście nigdy nie byłeś w kinie? – spytał go pan Brown przy podwieczorku. – Nigdy – stanowczo zapewnił Paddington biorąc na talerz gorącą bułeczkę z masłem. – I przez następnych czternaście lat mogę iść tylko w towarzystwie dorosłych. Pan Brown popatrzył na żonę. – Dawno nie byliśmy w kinie – powiedział. – Jest jeszcze dość wcześnie. Pójdziemy? – O rany, tatusiu, chodźmy! – krzyknęli razem Jonatan i Judyta. – Czy sądzisz, że to dobry film? – zapytała Paddingtona pani Brown. – Bardzo dobre trzy filmy – z przekonaniem odparł Paddington. – Kowbojski, rysunkowy, a do tego jeden „niestety” film. – Jaki film?! – zawołał pan Brown. – „Niestety” – powtórzył Paddington. – To znaczy, że niedźwiedzie poniżej lat szesnastu nie mogą wejść same. – Ach, masz na myśli film „A” – wyjaśnił Jonatan. – Właśnie – zgodził się Paddington. – Tak powiedziałem. Wszyscy wymienili spojrzenia. Czasem dość trudno było wytłumaczyć coś Paddingtonowi. – Poza tym jeden pan gra na organach – dodał Paddington. – Jest to dodatkowa atrakcja, więc uważam, że opłaca się pójść – powiedział do pana Browna. – To przesądziło sprawę – patrząc na zegarek oświadczył pan Brown. – Nie można przegapić tak niezwykłej okazji. Natychmiast zakotłowało się w domu. Pani Bird posłała Paddingtona na górę, żeby zmył z wąsów ślady bułeczki, a reszta rodziny pośpieszyła do pokojów, aby się przebrać. Kiedy jakieś pół godziny później wmaszerowali do kina „Odeon”, Paddington czuł się znacznie pewniej niż reszta towarzystwa. Ukłonił się kapeluszem portierowi i poprowadził pana Browna do kasy. – Jestem teraz w towarzystwie! – zawołał do kasjerki. Wlepiła wzrok w pana Browna. – Słucham pana – zawołała. Pociągnęła nosem i bardzo dziwnie spojrzała na pana Browna. Było to niepojęte, ale znów wyraźnie poczuła zapach ryby. – Co pan powiedział? – spytała. – Nic – szybko odparł pan Brown. – Hm, hm... poproszę trzy bilety normalne i trzy zniżkowe, pierwszy rząd na balkonie. – Prędzej, tatusiu! – zawołał Jonatan. – Poprzedni seans już się kończy. Pan Brown zgarnął pasek biletów, zostawił kasjerkę w stanie wyraźnego przygnębienia i dołączył do rodziny, szybko wchodzącej po schodach na balkon.
Szli i szli w górę. Paddington przestał już liczyć stopnie. Było ich tak wiele, że miał wątpliwości, czy nie lepiej byłoby zejść na dół. Co gorzej, gdy wszedł za Brownami na balkon, okazało się, że jest tam zupełnie ciemno. – Proszę – powiedziała bileterka. Zeszła pierwsza parę stopni w dół i poświeciła latarką po miejscach w pierwszym rzędzie. – Mają państwo szczęście... Jest akurat sześć wolnych miejsc. – Bardzo dziękuję – odparła pani Brown. Przeciskała się do miejsc. – Przepraszam. Przepraszam. Dziękuję. Usiadła wygodnie. Reszta towarzystwa dołączyła do niej. – Mieliśmy szczęście – szepnął pan Brown. – Sześć miejsc razem. – Siedem – poprawiła pani Brown. – Jedno miejsce w środku jest wolne. – A rzeczywiście! – szepnął pan Brown macając po ciemku. – To dziwne. Bileterka mówiła, że jest sześć. – Spojrzał wzdłuż rzędu. – A gdzie Paddington? – Paddington?! – zawołała pani Brown. – Nie ma go z tobą, Henryku? – Nie – odparł pan Brown. – Myślałem, że jest z tobą. – O rany – jęknęła Judyta. – Zawsze musi się zgubić. – Gdzież on się podział? – mruknął pan Brown. Zapalił zapałkę i zajrzał pod fotele. – Jestem tu! – zawołał Paddington z końca rzędu. – Przez pomyłkę za daleko poszedłem. – Szsz! – syknął jakiś nieprzyjemny głos z następnego rzędu. – Jest całkiem ciemno i nic nie widzę! – wołał Paddington, kiedy pomagano mu przedostać się z powrotem. Wreszcie usiadł koło pani Brown. – Czy wygodnie siedzisz, mój drogi? – szeptem spytała pani Brown. – Raczej tak – odparł Paddington zerkając na ekran. – Ej! – odezwał się ten sam głos z tyłu. – Może byśmy zdjęli ten kapeć? Paddington odwrócił się i wytężył wzrok. – Kapeć?! – zawołał. – Mam zdjąć kapeć? – A co? – odezwał się głos. – Kapeć, powiadam. – Ten pan ma na myśli twój kapelusz, kochanie – wyjaśniła pani Brown. – Pewnie zasłania mu ekran. Paddington pomyślał chwilę. Nie miał wcale ochoty zdjąć kapelusza, bo mógł zginąć w ciemnościach. – Odwrócę go, jeśli pan sobie życzy – powiedział łaskawie. – I będzie pan mógł patrzeć przez dziurę. Po rozwiązaniu trudności, jakie miał widz siedzący za nim. Paddington skupił uwagę na ekranie. Bardzo to było ciekawe. Ludzie uganiali po ekranie, a muzyka była coraz głośniejsza, jednakże Paddington nie mógł zrozumieć, o co właściwie chodzi. Ku jego zdziwieniu
zaledwie po paru minutach muzyka nagle przestała grać, a na sali zapaliły się wszystkie światła. – Eee! – zawołał wielce rozczarowany. – Wcale mi się nie podobało. – Nic się nie martw – wyjaśniła Judyta. – To była tylko zapowiedź programu na przyszły tydzień. Ale jej słowa nie dotarły do uszu Paddingtona, bo już się zapatrzył w ekran i oblizywał wąsy. – O Boże! – jęknął pan Brown spojrzawszy na ekran. – Reklamują lody. Widocznie wiedzieli, że Paddington dziś przyjdzie. – Poszukał pieniędzy w kieszeni i zwrócił się do Jonatana. – Przynieść sześć porcji lodów i nugaty lub coś podobnego na film kowbojski. – Teraz będę się dobrze bawił – oświadczył w chwilę potem Paddington, gdy pan Brown wręczył mu lody i słodycze. Zanurzył łyżeczkę w kubku z lodami i wpatrzył się w ekran, wielce podniecony. Światła znów zgasły na znak, że zaraz zacznie się film kowbojski. Film ten podobał się Paddingtonowi znacznie więcej niż zapowiedź programu. Po chwili akcja filmu zupełnie go pochłonęła. Stanął na fotelu, łapy położył na parapecie, wzrok wlepił w ekran. Co jakiś czas odruchowo zanurzał łyżeczkę w kubku. Parę razy lody spadły z łyżeczki, zanim zdążył donieść ją do ust, co było wprost niesłychane. Akcja filmu była zrazu bardzo powikłana. Wszyscy strzelali do wszystkich. Zaniepokoiło to Paddingtona, bo się bał, że jak nikt nie zostanie przy życiu, będą musieli skończyć film. Ilekroć czarny charakter w czarnej masce i w czarnym kapeluszu zjawiał się na ekranie, Paddington go wygwizdywał, a jak tylko pokazał się bohater na białym koniu, witał go radosnymi okrzykami i wymachiwał kapeluszem. W końcu bardzo to zmieszało panią Brown. Toteż wcale nie żałowała, kiedy wreszcie bohater odjechał w stronę zachodzącego słońca i film się skończył. – Bardzo to było przyjemne – powiedziała pani Bird dość nieoczekiwanie. Nikomu dotąd nie przyszłoby do głowy, że pani Bird lubi kowbojskie filmy. – Podobało ci się? – spytała pani Bird Paddingtona. Z wielkim zapałem pokiwał głową. – Bardzo mi się podobało – powiedział. – Tylko nigdzie nie mogę znaleźć mojego nugata. Wszyscy na próżno szukali zguby. – Nie martw się – powiedział pan Brown. – Zaraz ci kupię drugiego. Ale przedtem posłuchamy organów. Usiadł ciężko w fotelu i odwrócił się do Paddingtona. – Patrz dobrze – powiedział – a zobaczysz, jak organy wynurzą się spod podłogi. – Spod podłogi?! – zawołał Paddington. – Jak żyję, czegoś podobnego nie widziałem. – O Boże! – westchnęła pani Bird. – Chyba teraz też nie zobaczysz. Popatrz!
Wskazała palcem na ekran, na którym ukazało się zawiadomienie, że pan Reginald Clove źle się czuje. – Co! – zawołał podniecony Paddington, gdy słowa komunikatu zanikały na ekranie. – Reginald Clove źle się czuje! – To znaczy, że jest chory, mój drogi – wyjaśniła pani Brown. – I nie będzie grał. – To bardzo przykre – oświadczył pan Brown. – Dawno nie słuchałem organów. I cieszyłem się na ten koncert. Cała rodzina patrzyła na reklamy. Paddington osunął się w fotelu i słuchał pana Browna, który opowiadał, jak by wyglądały organy, gdyby się wynurzyły spod podłogi. Pan Brown lubił organy i dość długo rozwodził się na ten temat. – Henryku – powiedziała pani Brown, gdy skończył. – Gdzie Paddington? – Paddington?! – zawołał pan Brown. – Nie powiesz mi chyba, że znów zginął. Przed chwilą był tutaj. – Gdziekolwiek jest, mam nadzieję, że długo tam nie zabawi – powiedziała pani Brown. – Bo jak się spóźni na film, rozżali się na dłuższy czas. Paddingtona już trudno było dostrzec. Szedł przejściem między rzędami – w stronę drzwi z napisem: WYJŚCIE. Przybrał zdecydowany wyraz twarzy. Gdyby Brownowie mogli zobaczyć jego minę, od razu by poznali, że coś postanowił. Nie jeden Paddington miał zdecydowaną minę w tej chwili. Kiedy zbiegł schodami po drugiej stronie sali, schodami z drugiej strony, prowadzącymi do kabiny projekcyjnej, wchodził dyrektor kina. Coś niezwykłego działo się w kinie i dyrektor chciał sprawdzić, o co chodzi. Chlubił się, że „Odeon” jest kinem świetnie prowadzonym, ale tego wieczoru wszystko od samego początku źle się składało. Najpierw kasjerka – osoba, która dotąd w pełni zasługiwała na zaufanie – skarżyła się na zapach ryby i na jakieś tajemnicze głosy, które mówiły z dołu, że są w towarzystwie. Potem Reginaldowi Clove drzwi wahadłowe przygniotły rękę i artysta oznajmił, że nie może grać na organach. Chodziło, zdaje się, o to, że nie mógł jedną ręką posługiwać się rejestrem i przekładać nut. Jakby nie było dość tego, przyszły wieści, że coś się „wyprawia” na balkonie. Dyrektor miał od czasu do czasu nieco kłopotów na parterze, gdzie bilety były tańsze – nigdy na balkonie. Skarżono się, że w czasie wyświetlania kowbojskiego filmu gwizdał jakiś niedźwiedź w pierwszym rzędzie. Przechodząc dyrektor zauważył, że parę osób, które siedziały na parterze pod parapetem balkonu, miało na kapeluszach plamy z lodów. Wszystko to było bardzo niepokojące, nic więc dziwnego, że dyrektor w nie najlepszym humorze wpadł do kabiny, powiewając kartką papieru w ręce. – Proszę wyświetlić to ogłoszenie – powiedział z irytacją. – Zaraz!
– Wielkie nieba! – zawołała w chwilę potem pani Brown. – Cóż to ma znaczyć? Pan Brown poprawił okulary i wpatrzył się w ekran. WŁAŚCICIEL MŁODEGO NIEDŹWIEDZIA NA BALKONIE ZECHCE NATYCHMIAST ZGŁOSIĆ SIĘ DO DYREKTORA KINA. Po przeczytaniu tego ogłoszenia pan Brown powiedział kręcąc się w fotelu: – Nie wiem, co to ma znaczyć, ale na pewno się dowiem. – Właściciel, a to dobre! – parsknęła pani Bird. – Jakby Paddington mógł do kogoś należeć. – Jest wprost przeciwnie, jeśli chce pani wiedzieć – powiedział pan Brown. – My należymy do niego. Gdy to mówił na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. – Więc jak, Henryku? – spytała pani Brown wpatrując się w niego. – Czy zamierzasz coś zrobić w tej sprawie? – Nie... nie mogę wstać! – zawołał pan Brown dotykając ręką siedzenia fotela. Przylepiłem się do czegoś... Nugat! – powiedział z goryczą. – Nugat Paddingtona! Nic dziwnego, że dyrektor kina chce się ze mną zobaczyć! Nieświadom wielkiego podniecenia, jakie zapanowało w kinie, Paddington otworzył drzwi na parterze i pomaszerował między rzędami, aż spotkał dziewczynę sprzedającą lody. Wszedł na fotel i poklepał ją po plecach. – Przepraszam – powiedział – czy mogłaby pani poinformować mnie, gdzie jest ten pan, co się źle czuje? – Co się źle czuje? – powtórzyła dziewczyna. – A tak, proszę pani – cierpliwie odparł Paddington. – Ten, co miał wyjechać spod podłogi. – A, ma pan na myśli organistę – domyśliła się dziewczyna. – Pana Reginalda Clove. Jest za tymi małymi drzwiami. Pod sceną. Zanim zdążyła wyjaśnić, że nikt nie ma prawa tam wejść bez zezwolenia, Paddington zniknął. Pan Reginald Clove przestraszył się, gdy zobaczył w drzwiach Paddingtona. Czekał na kogoś, ale nie spodziewał się, że wejdzie niedźwiedź. – Pan z pogotowia? – spytał patrząc na Paddingtona z niepewną miną. – Och, nie – odparł Paddington, grzecznie uchylając kapelusza. – Jestem z ulicy Windsor Gardens, numer 32, i przyszedłem w sprawie organów. Pan Clove cofnął się o krok. – W sprawie organów? – powtórzył starając się udobruchać gościa. – Tak – przytwierdził Paddington. – chciałem zobaczyć jak wyjeżdżają spod podłogi. – A! – twarz pana Clove rozjaśniła się. – I nic więcej?
– Nie! – z zapałem zawołał Paddington. – To bardzo ważne. Pan Brown bardzo się cieszył na koncert. – Mój Boże – powiedział pan Clove przekładając nuty zdrową ręką. – Jakże mi przykro. Żałuję, że nie mogę spełnić życzenia pana Browna. Ale skaleczyłem się w rękę, nie ma kto przekładać mi nut i... Spojrzał na Paddingtona, jakaś myśl przyszła mu do głowy. – Czy lubisz muzykę, niedźwiedziu? – zapytał. – O tak – odparł Paddington. – Ale nie gram na żadnym instrumencie, tylko na grzebieniu z bibułką, i to nie najlepiej, bo grzebień mi wciąga wąsy. – A mógłbyś przekładać nuty? – Hm – niepewnie odparł Paddington – to dość trudna rzecz dla niedźwiedzia, ale gdyby pan powiedział mi, kiedy mam przełożyć, tobym spróbował. Pan Clove się zdecydował. – Dasz radę – powiedział stanowczym tonem. – Chodź ze mną. – Wyprawia się! – zawołała pani Bird wywijając torebką przed nosem dyrektora. – Nic się tu nie wyprawia. On tylko dobrze się bawił. – Niedźwiedź gwizdał – surowym tonem stwierdził dyrektor. – Na balkonie kina „Odeon”. I nugat na jednym z najlepszych miejsc. – Nie powinien pan sprzedawać nugatów – odparła pani Bird. – To pańska wina. – Gdzie on się podział? – spytał dyrektor. – Proszę mi powiedzieć. Chcę zacząć wyświetlanie filmu. Już mamy pięć minut spóźnienia. Brownowie wymienili niespokojne spojrzenia. Znając Paddingtona wiedzieli, że może być w najbardziej nieoczekiwanym miejscu, ale nie zdążyli odpowiedzieć na pytanie dyrektora. Zamknęło im usta potężne dudnienie dochodzące z przodu sali. Burza dźwięków wzmagała się, aż całe kino zadygotało. – Wielkie nieba! – zawołał dyrektor, gdy na sali rozległy się gorące oklaski. – To Reginald Clove gra hymn narodowy! Jedną ręką! Brownowie utkwili wzrok w scenie. Światła przygasły. Ukazały się organy skąpane w różowym świetle reflektorów. – Na litość boską! – zawołała pani Bird kurczowo trzymając się fotela. – Jest nasz niedźwiedź. Cóż, u licha, on tam robi? Paddington czuł się niezwykle ważny, kiedy jechali w górę na organach. Żałował, że nie może się odwrócić i pokiwać Brownom łapą, aby się dowiedzieli, gdzie jest, ale zbyt był zajęty wykonywaniem poleceń pana Clove. A jednak była jedna przykra chwila, gdy przejęty Paddington przez omyłkę przewrócił dwie strony naraz. Pan Clove miał wielce zdziwioną minę, gdy nagle się zorientował, że gra melodię z popularnej operetki zamiast angielskiego hymnu, ale szybko się poprawił, a publiczność była tak podniecona, że nikt nie zauważył omyłki.
Widzowie nagradzali oklaskami wszystkie utwory grane przez pana Clove. Paddington bardzo żałował, gdy pan Clove nacisnął guzik obok siebie i organy zaczęły z powrotem zjeżdżać pod podłogę. Kiedy zniknęły i zamilkły dźwięki muzyki, zabrzmiały burzliwe oklaski i słychać było okrzyki domagające się bisu. Potem wszyscy się zgodzili, że chociaż film był dobry, organy stały się największą atrakcją programu. Nawet dyrektor kina był bardzo zadowolony i na pożegnanie oprowadził Brownów po zapleczu kina. – Nie sądzę – powiedział zamyślony Paddington w drodze do domu – by wiele niedźwiedzi jeździło na organach. Zwłaszcza na takich, co wychodzą spod podłogi. Pan Brown odwrócił się i surowo spojrzał na niego. – A ja nie sądzę – odparł – żeby wielu było takich, którzy się przylepili do siedzenia przy udziale niedźwiedziego nugata. Ale Paddington zamknął oczy. Właściwie nie był śpiący. Miał wiele do zapisania w notesie tego wieczoru, kiedy znajdzie się w łóżku. Wyprawa do kina bardzo mu się spodobała i trzeba było dobrze się nagłowić, żeby to wszystko ubrać w słowa.
ROZDZIAŁ PIĄTY
COŚ OKROPNEGO W KUCHNI – Dwa dni! – zawołał pan Brown, ze zgrozą patrząc na doktora MacAndrew. – Chce pan powiedzieć, że mamy zostać w łóżku przez całe dwa dni? – Tak jest – odparł doktor. – Złośliwy malutki bakcyl krąży w organizmie i jeżeli państwo mnie nie usłuchają, nie odpowiadam za skutki. – Ale pani Bird wyjechała i wróci dopiero jutro – oświadczyła pani Brown. – Tak samo nie ma Jonatana i Judyty... został tylko... Paddington. Doktor MacAndrew zatrzasnął lekarską torbę. – Dwa dni – powtórzył. – Ani chwili krócej. Dom się w tym czasie nie zawali. Przystanął w drzwiach. – Jedno jest pewne – dodał patrząc na państwa Brown i mrużąc oko. – Cokolwiek jeszcze się stanie, nie umrzecie państwo z głodu. Ten mały niedźwiedź bardzo dba o swój żołądek! Po tych słowach zszedł na dół, by podzielić się nowiną z Paddingtonem. – O Boże – jęknął pan Brown, gdy drzwi się zamknęły za doktorem. – Już gorzej się czuję. Słuchając doktora i zapisując dokładnie jego zalecenia Paddington zdał sobie sprawę, jak bardzo ważne zadanie ma do spełnienia. Odprowadził go do drzwi, pokiwał łapą na pożegnanie i pobiegł do kuchni po koszyk na kółkach. Zazwyczaj dokonywał zakupów na rynku wcale się nie śpiesząc. Lubił przystawać i gawędzić z kupcami na Portobello Road, gdzie był dobrze znaną postacią. Pozyskanie go na stałego klienta uważano za zaszczyt, bo miał nosa do korzystnych zakupów. Ale tego ranka nie miał czasu i tylko wpadł do piekarza po słodkie bułeczki. Było wcześnie i pan Gruber jeszcze nie podniósł żaluzji. Paddington owinął jedną gorącą bułeczkę w papier, napisał na nim, od kogo jest bułeczka, oznajmił, że dzisiaj nie może przyjść o jedenastej, i wepchnął paczuszkę do skrzynki na listy. Dokonał zakupów, wstąpił do apteki z receptą doktora MacAndrew i szybko podążył z powrotem do domu. Nieczęsto miał okazję przyłożyć w domu łapę do czegoś, a cóż dopiero ugotować obiad, bardzo więc się na to cieszył. Tym bardziej, że pani Bird miała nową miotełkę z piór do odkurzania. Od dobrych paru dni miał oko na tę miotełkę i bardzo chciał ją wypróbować.
– Muszę powiedzieć, że Paddington wygląda bardzo fachowo w starym fartuszku pani Bird – powiedziała pani Brown. Siedziała na łóżku z filiżanką na spodku w ręce. – Ładnie z jego strony, że przyniósł nam kawy – dodała. – Bardzo – zgodził się pan Brown. – Ale wolałbym, żeby nie przyniósł tych kanapek. – Rzeczywiście, są lepkie – przyznała pani Brown niepewnym okiem spoglądając na kanapkę. – Powiedział, że to kanapki ratunkowe. Nie bardzo wiem, co miał na myśli. Mam nadzieję, że nic złego. – Wcale mi się to nie spodobało – oświadczył pan Brown. – Dziś rano kilka razy zapadła w domu nieprzyjemna cisza. Jakby działo się coś złego. – Pociągnął nosem. – Zalatuje skądś ostry swąd spalonych piór. – Lepiej zjedz te kanapki, Henryku – ostrzegła go pani Brown. – Posmarował je marmoladą kupioną po zniżonej cenie i jestem pewna, że uważa to za niezwykły przysmak. Jeżeli zostawisz choć jedną kanapkę, dziurę w brzuchu ci wywierci. – Dobrze, ale sześć! – burknął pan Brown. – Wcale nie przepadam za marmoladą. I to o dwunastej w południe! Nie zjem potem obiadu. Spojrzał przeciągle na okno, a potem znów na talerz z kanapkami. – Nie, Henryku – powiedziała pani Brown czytając jego myśli. – Nic nie oddasz ptakom. Wątpię, żeby lubiły marmoladę. – A poza tym – dodała – Paddington mówił coś, że obiad będzie późno, więc nie zaszkodzi, jak zjesz te kanapki. Tęsknym okiem spojrzała na drzwi. – Mimo wszystko chciałabym zobaczyć, co się tam dzieje. Najgorzej, jak się nic nie wie. Miał całe wąsy w mące, gdy przyszedł tu przed chwilą. – Masz chyba szczęście, że nic nie wiesz – powiedział pan Brown. Dobrze łyknął kawy i plując podskoczył na łóżku. – Mój drogi! – krzyknęła pani Brown. – Uważaj. Bo zalejesz kawą prześcieradła. – Kawa! – ryknął pan Brown. – Czyś powiedziała, że to kawa? – Nie, mój drogi – łagodnie sprostowała pani Brown. – To Paddington powiedział. – Spróbowała kawy z własnej filiżanki i skrzywiła się. – To ma jakiś niezwykły smak – przyznała. – Niezwykły! – zawołał pan Brown. – Do niczego niepodobny. – Spojrzał z furią na filiżankę i pomieszał w niej łyżeczką. – Jakaś dziwna zielenina pływa w tej kawie! – zawołał. – Zjedz kanapkę z marmoladą – poradziła mu pani Brown. – To ci poprawi smak. Pan Brown wymownie spojrzał na swoją żonę. – Dwa dni! – powiedział kładąc się w łóżku. – Całe dwa dni! Na dole Paddington znalazł się w kiepskiej sytuacji. Szczerze mówiąc w kuchni, hallu, jadalni i na schodach też nie było dobrze.
Sprawy przybrały niepomyślny obrót od chwili, gdy podniósł róg dywanu w jadalni, żeby wymieść kurz z podłogi, i znalazł pod dywanem pokaźną ilość bardzo ciekawych stary gazet. Westchnął. Gdyby nie spędził tyle czasu na czytaniu gazet, może by nie musiał tak się śpieszyć z odkurzaniem. I byłby ostrożniejszy strzepując miotełkę nad bojlerem z gorącą wodą. A gdyby miotełka z piór się nie zapaliła, może miałby więcej czasu na zaparzenie kawy. Paddington miał wyrzuty sumienia z powodu kawy i żałował, że jej nie spróbował, zanim zaniósł na górę państwu Brown. Bardzo był rad, że sobie zrobił kakao. Dość wcześnie zabrakło mu rondli. Po raz pierwszy w życiu przygotowywał tak duży posiłek i chciał, żeby było to coś specjalnego. Pilnie przestudiował kucharską książkę pani Bird, po czym czerwonym atramentem wypisał zestaw potraw – wszystkiego tam było po trochu. Kiedy postawił na ogniu gulasz w dużym rondlu, kartofle w drugim, groszek w trzecim, brukselkę w czwartym, a co najmniej czterech użył do mieszania – na kapustę został tylko garnek elektryczny. Niestety, Paddington tak się śpieszył z parzeniem kawy, że na śmierć zapomniał wyjąć z garnka kapustę. Teraz miał kłopot z kluskami! Przepadał za gulaszem, zwłaszcza z kluskami, ale już zaczął żałować, że nie postanowił ugotować czegoś innego na obiad. Ale jeszcze nie bardzo wiedział, co się nie udało. Zajrzał do rozdziału o kluskach w książce kucharskiej i jak najściślej zastosował się do przepisu. Do dwóch porcji mąki dodał porcję tłuszczu, dolał mleka i wszystko to wymieszał. Ale mieszanina, zamiast zamienić się w gładkie kulki, jak było pokazane na kolorowym obrazku, zrobiła się za rzadka. A kiedy dodał mąki i tłuszczu, wszystko zbryliło się i lepiło do jego futra, musiał więc dolać mleka, a potem znów dodać mąki i tłuszczu – aż w końcu miał wielką górę ciasta na środku kuchennego stołu. Doszedł do wniosku, że razem wziąwszy, nie był to jego szczęśliwy dzień. Starannie wytarł łapy o fartuszek pani Bird i rozejrzał się za dostatecznie dużą miską, a gdy nie znalazł, zeskrobał całe ciasto do kapelusza. Było to znacznie cięższe, niż się spodziewał i z wielkim trudem doniósł kapelusz do kuchenki. Jeszcze trudniej było wrzucić ciasto do garnka, bo się lepiło i ledwie uwolnił od niego jedną łapę, już się czepiało drugiej. W końcu musiał siąść na półce przy zlewie i posłużyć się kijem od szczotki. Nie był wysokiego mniemania o kucharskiej książce pani Bird. Przepisy się zupełnie nie sprawdzały. Nie tylko trudno było zrobić kluski, ale te, jakie pokazano na obrazkach, były o wiele za małe. I ani trochę nie przypominały klusek podawanych przez panią Bird. Nawet on rzadko zdołał zjeść więcej niż dwie kluski.
Po zeskrobaniu z łap ciasta Paddington zrzucił pokrywkę z rondla i wyskrobał ją do czysta. Para z rondla przemoczyła mu futro. Przez dłuższą chwilę siedział na środku podłogi, ciężko dyszał i wycierał czoło starą szmatką od naczyń. Kiedy tak siedział, zdrapywał resztki klusek z kapelusza i wylizywał łyżkę, poczuł, że coś za nim się rusza. Co więcej, kątem oka ujrzał na podłodze cień, którego przed chwilą na pewno tam nie było. Siedząc jak trusia wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Bardziej wyczuwał to, niż słyszał – czołgało się coraz bliżej niego cicho sycząc. Poczuł, jak futro jeży mu się na grzbiecie – po kuchennej podłodze coś wolno mlaskało... ciap... ciap... ciap. A potem, właśnie gdy zdobył się na tyle odwagi, by spojrzeć przez ramię, od strony kuchenki dał się słyszeć donośny łoskot. Paddington nie popatrzył już, co to było, tylko naciągnął kapelusz na głowę i wybiegł zatrzaskując za sobą drzwi. Gdy wpadł do hallu, właśnie ktoś zastukał do drzwi od frontu. Z ulgą usłyszał znany mu głos wołający jego nazwisko przez skrzynkę na listy. – Dostałem wiadomość od pana – zaczął pan Gruber, gdy Paddington otworzył drzwi – że nie może pan zajść do mnie o jedenastej, i przyszło mi na myśl, żeby tu wstąpić i zobaczyć, czy nie mógłbym w czymś pomóc... Urwał i wlepił wzrok w Paddingtona. – A to co, panie Brown! – zawołał. – Pan jest biały! Czy coś się stało? – Niech się pan nic nie martwi! – odkrzyknął Paddington, wymachując łapami. – To tylko trochę mąki pani Bird. Nie mogę uchylić kapelusza, ciasto przylepiło mi go do głowy, ale bardzo się cieszę, że pan przyszedł, bo w kuchni jest coś okropnego! – Coś okropnego? – powtórzył jak echo pan Gruber. – Co takiego? – Nie wiem – odparł Paddington szamocząc się z kapeluszem. – Ale to ma cień i dziwnie syczy. Pan Gruber nerwowo się rozejrzał za czymś do obrony. – Zaraz się tym zajmiemy – powiedział zdejmując ze ściany grzałkę do łóżka. Paddington poprowadził go do kuchni i stanął obok drzwi. – Pan pierwszy – powiedział uprzejmie. – Hm... dziękuję – niepewnym głosem odparł pan Gruber. Obiema rękami mocno ujął gałkę i jednym kopnięciem otwarł drzwi. – Wyjdź! – zawołał. – Kimkolwiek jesteś! – Proszę pana, chyba to nie jest ktoś – powiedział Paddington zaglądając do kuchni. – To jest coś! – Rany boskie! – zawołał pan Gruber wpatrując się w widok, jaki mu się ukazał. – Cóż tu się działo?
Cała kuchnia pokryta była cienką warstwą mąki. Mąką przysypany był stół, zlew, podłoga, w gruncie rzeczy – wszystko. Ale nie ogólny stan kuchni sprawił, że pan Gruber krzyknął ze zdziwienia. Uczynił to na widok czegoś dużego i białego zwisającego z kuchenki. Pan Gruber przez chwilę wpatrywał się w tę rzecz, po czym ostrożnie podszedł i stuknął ją rączką grzałki. Dał się słyszeć głośny syk. Pan Gruber odskoczył – część tej rzeczy urwała się i z chlupnięciem upadła na podłogę. – Rany boskie! – znów zawołał pan Gruber. – Jestem święcie przekonany, że to jest jakaś odmiana klusek, proszę pana. Jak żyję, nie widziałem tak dużej kluchy – dodał, kiedy Paddington dołączył się do niego. – Przerosła rondel i zrzuciła na podłogę pokrywkę. Nic dziwnego, że pana to tak zaskoczyło. Pan Gruber otarł czoło i otwarł okno. W kuchni było bardzo gorąco. – Jakim cudem to tak urosło? – Nie wiem, proszę pana – odparł Paddington, zbity z tropu. – To moje kluski i na początku wcale nie były duże. Sądzę, że w rondlu coś się pokręciło. – Mnie się też tak zdaje. Na pańskim miejscu wyłączyłbym kuchenkę, zanim się kluchy zapalą i narobią nowych szkód. Nie wiadomo, co się może stać, jak nam się to wymknie z rąk. – Jeśli pan pozwoli – pan Gruber dodał taktownie – pomogę panu. Musi być bardzo trudno gotować dla tylu osób. – Bardzo – z wdzięcznością przyznał Paddington – jak się ma tylko łapy. Pan Gruber pociągnął nosem. – Muszę powiedzieć, że to wszystko pachnie bardzo przyjemnie. Jeżeli szybko dorobimy trochę klusek, reszta akurat będzie gotowa. Podał Paddingtonowi mąkę i tłuszcz. Wyjaśnił mu, że kluski gotując się bardzo rosną i że do zrobienia dużych klusek trzeba niewiele ciasta. – Nic dziwnego, że pańskie kluski są tak duże – powiedział ładując ciasto Paddingtona w miskę do zmywania naczyń. – Użył pan chyba całej torby mąki. – Dwie torby – odparł Paddington patrząc przez ramię na pana Grubera. – Nie wiem, co powie pani Bird, jak się o tym dowie. – Może, jeśli dokupimy mąki – odparł pan Gruber zataczając się z miską, którą wynosił do ogrodu – nie będzie zbytnio się gniewała. – To dziwne – powiedział pan Brown wyglądając przez okno sypialni. – W ogrodzie zjawiła się nagle biała górka. Tuż za nasturcjami. – Nie opowiadaj – odparła pani Brown. – Coś ci się przywidziało. – Wcale nie – pan Brown przetarł okulary i spojrzał jeszcze raz. – To jest białe, bezkształtne i wygląda okropnie. Pan Curry też to zobaczył. Wygląda zza płotu. Czy wiesz, co to jest? – spytał Paddingtona. – Biała górka? – powiedział Paddington wymijająco i podszedł do okna. – Może to śnieżka.
– W lecie? – podejrzliwie zapytał pan Brown. – Henryku, odejdź od tego okna – poprosiła pani Brown. – i zdecyduj się wreszcie, co chcesz na obiad. Paddington zadał sobie wiele trudu i nawet wypisał dla nas menu. Pan Brown wziął od żony duży arkusz papieru do rysowania. Gdy zaczął czytać, twarz mu się rozjaśniła. Spis dań brzmiał tak: Meniu Zópa ... Ryba Omlety Pieczeń wołowa Gólasz z klóskami – Kartofle Bróksleka – Groszek – Kapusta – Sos ... Marmolada i krem ... Kawa – Świetnie! – zawołał pan Brown po przeczytaniu. – Doskonały pomysł – karta zilustrowana z boku kawałkami jarzyn. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. – Prawdę mówiąc, proszę pana, nie miałem tego zamiaru – wyjaśnił Paddington. – Trochę jarzyn wyleciało mi z łap. – Ha – powiedział pan Brown gładząc wąsa w zamyśleniu. – No cóż, prosiłbym o zupę i rybę. – Niestety, już nie ma – spiesznie odparł Paddington pamiętając, jak kiedyś zabrano go na obiad do restauracji i przyszli późno. – Już nie ma? – zapytał pan Brown. – Ależ to niemożliwe. Jeszcze nikt niczego nie zamówił. Pani Brown odciągnęła go na bok. – Powinniśmy zamówić gulasz z kluskami, Henryku – szepnęła. – Są podkreślone. – O co ci chodzi, Mary? – spytał pan Brown, który czasem wolno myślał. – Och! Ach, rozumiem... hm... po namyśle prosiłbym o gulasz. – A to dobrze – powiedział Paddington – bo mam gotowy gulasz pod drzwiami na tacy. – Na miły Bóg! – zawołał pan Brown, gdy Paddington ciężko dysząc wtoczył się z talerzem, na którym leżała góra gulaszu, i zaraz potem wniósł drugą porcję. – Muszę przyznać, że nie spodziewałem się czegoś podobnego. – Czy sam wszystko ugotowałeś? – spytała Paddingtona pani Brown. – Hm... prawie – wyznał prawdę Paddington. – Miałem mały wypadek z kluskami i pan Gruber pomógł mi dorobić.
– Czy na pewno wystarczy także dla ciebie? – spytała zaniepokojona pani Brown. – O tak – odparł Paddington uważając, by nie wspomnieć, jak wygląda kuchnia – wystarczy na wiele dni. – No cóż, trzeba ci pogratulować – oświadczył pan Brown. – Ogromnie mi smakuje. Założę się, że niewiele niedźwiedzi może pochwalić się ugotowaniem takiej potrawy. Ten gulasz nadałby się na stół królowej. Paddingtonowi oczy świeciły się z radości, gdy słuchał pochwał państwa Brown. Miał z tym wiele ciężkiej roboty, ale cieszył się, że trud nie poszedł na marne, nawet jeśli doprowadzenie kuchni do porządku wymagało nie lada wysiłku. – Wiesz, Henryku – powiedziała pani Brown, gdy Paddington zbiegł na dół do pana Grubera – powinniśmy uważać się za bardzo szczęśliwych ludzi, bo w trudnej sytuacji zawsze możemy liczyć na Paddingtona. Pan Brown oparł głowę na poduszce i przyglądał się górze jedzenia na talerzu. – Co do jednego doktor MacAndrew miał słuszność – powiedział. – Jak długo opiekuje się nami Paddington, cokolwiek jeszcze nam się zdarzy, nigdy nie będziemy głodowali.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
KŁOPOTY W PRALNI Zielone frontowe drzwi domu pod numerem trzydziestym drugim przy ulicy Windsor Gardens wolno się uchyliły i w szparze ukazały się wąsy oraz para czarnych uszu. Zwróciły się najpierw na prawo, potem na lewo i nagle zniknęły. Parę sekund później ciszę poranka zakłóciło dziwne terkotanie, po czym nastąpiła seria łoskotów. To Paddington zjechał po schodach taczkami pana Browna i wypchnął je na jezdnię. Jeszcze raz zerknął w obie strony ulicy i wbiegł z powrotem do domu. Wielokrotnie wędrował między domem a taczkami i za każdym razem wynosił przez drzwi frontowe duży stos rzeczy. Były tam odzież, prześcieradła, powłoczki na poduszki, ręczniki, obrusy, nie mówiąc o większej ilości starych swetrów pana Curry – wszystko to Paddington starannie ułożył na taczkach. Był zadowolony, że nikt tego nie widział. Nie miał wątpliwości, że ani Brownowie, ani pan Curry nie zgodziliby się na to, by zawiózł bieliznę do prania na taczkach. Ale powstała nagła konieczność, a Paddington nie należał do niedźwiedzi, które poddają się drobnym przeciwnościom. Miał pełne łapy roboty z kilku powodów. Spodziewano się powrotu pani Bird przed obiadem i trzeba było wszystko posprzątać. Wczesnym rankiem dobrze się nauwijał po domu z tym, co zostało z miotełki. Czyścił plamy z mąki po wczorajszym gotowaniu i starał się, aby wszystko było czyste i schludne. Właśnie gdy omiatał kominek w jadalni, natknął się na kupkę bilonu i kartkę pani Bird. Często zostawiała w różnych miejscach kartki przypominające mieszkańcom domu, co mają zrobić. Nagłówek tej kartki, mocno podkreślony, brzmiał: Pranie. Z kartki nie tylko wynikało, że pranie państwa Brown miało być zabrane akurat tego dnia, ale w dopisku na dole było powiedziane, że pan Curry chce oddać parę rzeczy i prosi, aby je odebrano. Paddington uwijał się jak tylko mógł, ale zebranie całego prania Brownów zajęło sporo czasu, a trzeba było też przynieść swetry pana Curry, co spowodowało dodatkową zwłokę. Był tak zajęty sporządzaniem listy wszystkich rzeczy, że nie dosłyszał w porę stukania do drzwi od frontu i stanął w drzwiach, by zobaczyć, jak furgonetka z pralni już się oddala.
Pobiegł za nią, wołał i wymachiwał łapami, lecz kierowca albo go nie widział, albo nie chciał widzieć, bo skręcił za róg, zanim Paddington przebiegł pół drogi. Kiedy siedział w hallu na stosie bielizny, zastanawiając się, co zrobić i jak wytłumaczyć się przed panią Bird, przyszła mu na myśl pralnia. Pan Gruber często opowiadał mu o samoobsługowych pralniach. Sam zanosił swoją bieliznę do takiej pralni co środę, kiedy pralnie samoobsługowe były otwarte do późnego wieczora. – To bardzo dobra rzecz – mawiał. – Po prostu wkłada się bieliznę do dużego automatu i siedzi się wygodnie, a ta maszyna wykonuje całą robotę za nas. Spotyka się tam interesujących ludzi. Nieraz miło sobie porozmawiałem. A kto nie ma ochoty na pogawędkę, może obserwować bieliznę wirującą w automacie. Pan Gruber umiał zaciekawić swymi opowiadaniami, Paddington więc nieraz myślał, że warto by zbadać tę sprawę. Jedyną trudnością, w jego przekonaniu, było dostarczenie bielizny do pralni. Brownowie mieli zawsze dużo bielizny do prania, w żadnym razie nie zmieściłaby się w jego koszyku na kółkach, a pralnia znajdowała się na szczycie wzgórza, dość daleko od ich domu. Ostatecznie jego wybór padł na taczki, które mogły rozwiązać problem transportu. Ale gdy już je załadował i miał ruszyć w drogę, patrzył na nie bez przekonania. Ledwie mógł sięgnąć łapami do uchwytów, a kiedy chciał podnieść taczki, okazały się znacznie cięższe, niż się spodziewał. Do czego należy dodać, że tyle było na nich bielizny, że nic nie widział z obu stron, a tym bardziej górą. W tej sytuacji niezmiernie trudno było pchać taczki. Aby nie być narażonym na niespodzianki, przywiązał chusteczkę do końca kija od miotły i zatknął go z przodu – w ten sposób ludzie mogli zauważyć, że nadjeżdża. Nieraz widział, jak robili to kierowcy ciężarówek, kiedy wieźli ciężki ładunek, a nie lubił ryzykować. Niemało przechodniów odwracało się, by odprowadzić wzrokiem Paddingtona, wolno podążającego długą drogą pod górę. Parę razy koło utknęło w rynsztoku i Paddington musiał skorzystać z pomocy uprzejmego przechodnia. Kiedy przecinał ruchliwą ulicę, policjant zatrzymał dla niego cały ruch. Paddington serdecznie mu podziękował i ukłonił się kapeluszem wszystkim czekającym samochodom i autobusom, które odpowiedziały trąbieniem. Dzień był gorący, musiał więc nieraz przystanąć i otrzeć czoło powłoczką na poduszkę, wobec czego był raczej zadowolony, gdy skręcił i znalazł się przed pralnią. Posiedział chwilę na krawężniku trotuaru, żeby trochę odsapnąć. Kiedy wstał, zobaczył ze zdziwieniem stare, zardzewiałe koło od roweru, które leżało na wierzchu bielizny. – Widocznie ktoś wziął pana za niedźwiedzia handlarza – powiedziała tęga matrona, kierowniczka pralni. Wyszła na ulicę zobaczyć, co to się dzieje. – Handlarz starzyzną?! – zapalczywie zawołał Paddington. Miał wielce obrażoną minę. – Nie jestem niedźwiedź handlarz starzyzną. Jestem niedźwiedź pracz.
Pani kierowniczka wysłuchała Paddingtona, który wyjaśnił jej, po co przyszedł, po czym zawołała swą pomocnicę, żeby wraz z Paddingtonem wepchnęła taczki po schodkach. – Pan, zdaje się, robi pranie dla całej ulicy? – spytała kierowniczka, jak zobaczyła górę bielizny. – O, nie – odparł Paddington, wskazując łapą w stronę ulicy Windsor Gardens. – Dla pani Bird. – Dla pani Bird? – powtórzyła tęga dama spoglądając na swetry pana Curry i stare, „ogrodnicze” skarpetki pana Browna leżące na szczycie stosu. Chciała coś powiedzieć i już otworzyła usta, ale czym prędzej zamknęła, gdy zobaczyła, że Paddington się w nią wpatruje. Weszła za kontuar. – Do tego majdanu trzeba będzie czterech automatów – powiedziała stanowczo. – Dobrze się składa, że dziś nie ma u nas ruchu. Dam panu ostatnie automaty, numery: jedenasty, dwunasty, trzynasty i czternasty – nie będzie pan nikomu zawadzał. – Spojrzała na niego. – Pan wie, jak się to robi? – Raczej tak – odparł Paddington usilnie starając się przypomnieć sobie wszystko, co mówił mu pan Gruber. – No cóż, gdyby pan miał jakieś trudności, na ścianie wisi pouczenie. – Wręczyła mu osiem plastikowych miarek proszku. – Ma pan tu proszek do prania – dodała. – Po dwie miarki na automat. Ilekroć zapali się czerwone światło, wsypie na jedną miarkę do otworu na górze. Poproszę o jedenaście szylingów, cztery pensy. Paddington odliczył należność z pieniędzy pani Bird, podziękował pani kierowniczce i potoczył taczki na drugi koniec pralni. Sterując taczkami wśród nóg klientów z zaciekawieniem rozglądał się po pralni. Wyglądała dokładnie tak, jak ją opisał pan Gruber. Automaty, białe i lśniące, stały wzdłuż obu ścian, a na środku ustawiono dwa długie rzędy krzeseł. W drzwiach automatów były okrągłe, oszklone okienka. Zajrzał do paru z nich, kiedy je mijał, i przypatrzył się, jak bielizna kręci się w wirze wody z mydłem. Wreszcie dotarł na drugą stronę. Był ożywiony i ciekaw, jak też mu pójdzie to pranie. Wdrapał się na krzesło, przeczytał wiszące na ścianie pouczenie. Potem zrzucił całe pranie na podłogę i zaczął je sortować na cztery części. Swetry pana Curry włożył do jednego automatu, a wszystkie rzeczy Brownów do pozostałych trzech. Mimo że bardzo uważnie przeczytał pouczenie, dość prędko zaczął żałować, że nie było tu pana Grubera, który by mógł udzielić mu rad. Najpierw powstała wątpliwość co do gałki z przodu automatu. Były tam napisy: „Pranie na gorąco” i „Pranie na ciepło”. Nie miał w tej sprawie wyrobionego zdania. Ale będąc niedźwiedziem, który lubił wiedzieć, za co płaci, postanowił włączyć wszystkie automaty na gorąco. A potem nastręczyły się trudności z proszkiem. Obsługiwanie czterech automatów było bardzo trudną sprawą, zwłaszcza że musiał wchodzić na krzesło, ilekroć trzeba było dosypać
proszku. Ledwie jedno czerwone światło zgasło, już się zapalało drugie. Pierwsze dziesięć minut Paddington spędził na bieganiu przy czterech automatach i gorączkowym sypaniu proszku do otworów u szczytów pralek. Raz powstała nieprzyjemna sytuacja. Przez pomyłkę nasypał proszku do automatu numer dziesięć i woda bulgocząc wyciekła bokiem, ale pani, która prała w tym automacie, bardzo pięknie się znalazła i wyjaśniła mu, że sama już wsypała dwie miarki proszku. Paddington ucieszył się, kiedy wszystkie czerwone światła zgasły. Mógł wreszcie usiąść na krześle i dać wypocząć spracowanym łapom. Siedział czas jakiś i patrzył, jak bielizna lekko kręci się w koło, ale ów przyjemny ruch działał kojąco, a Paddington był tak zmęczony ciężką pracą, że bardzo prędko zmorzył go sen. Nagle obudził go jakiś ruch w pralni. Ktoś go szturchał. Była to tęga kierowniczka. Wpatrując się w jeden z jego automatów spytała: – Co pan ma w czternastce? – W czternastce? – pomyślał chwilę, po czym zajrzał do listy. – Zdaje się, że wrzuciłem tam swetry. Tęga pani ze zgrozą wzniosła ręce. – Och, Elza! – zawołała do jednej ze swych pomocnic. – Młody niedźwiedź wrzucił przez pomyłkę swoje swetry do czternastki! – Co?! – krzyknął Paddington. – Wcale nie przez pomyłkę – zrobiłem to świadomie. A poza tym – dodał wielce strapiony wyrazem twarzy pani kierowniczki – to nie są moje swetry, tylko pana Curry. Kierowniczka szybko wyłączyła automat. – Ktokolwiek jest ich właścicielem – powiedziała – mam nadzieję, że jest bardzo wysoki i chudy. – Mój Boże – powiedział Paddington. Był coraz bardziej zmartwiony. – Pan Curry jest raczej niskiego wzrostu. – A to szkoda – z ubolewaniem oświadczyła kierowniczka – bo teraz będzie miał długie i wąskie swetry. Nastawił pan automat na gorące pranie, a wełny nigdy tak się nie pierze. Instrukcja wyraźnie przed tym przestrzega. Paddington ze zgrozą patrzył, jak kierowniczka wyciąga z automatu ociekające wodą wełniane łachy i kładzie je na taczkach. – Swetry pana Curry! – powiedział z goryczą, zwracając się z tą skargą do całego świata, i osunął się w krześle. Od samego początku trochę się niepokoił o swetry sąsiada. Po wydarzeniu z kuchennym stołem niezbyt się śpieszył do spotkania z panem Curry. Musiał się czaić i dopiero po sprawdzeniu, że mu nic nie grozi, wśliznął się do kuchni. Przy zlewie leżał stos swetrów, ale nie było żadnej wiadomości, czy mają być wyprane, czy nie. W głębi duszy obawiał się, że odpowiedź brzmiała „nie” – teraz był tego pewny.
Paddington wiele razy stwierdził, że wstrząsy chodzą parami. Kiedy siedział na krześle, doznał drugiego wstrząsu tego ranka. Oczy nieomal wyszły mu na wierzch, gdy jeden automat z bielizną Brownów zaczął przedziwnie warczeć. Potem nastąpiło parę trzasków i Paddington z osłupieniem zobaczył, że bielizna coraz szybciej wiruje, aż nagle zniknęła, zostawiając po sobie przeraźliwą pustkę w środku automatu. Zerwał się z krzesła i przez okienko wpatrywał się w puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była bielizna. Czym prędzej przekręcił gałkę z boku aparatu. Wszystko to było nad wyraz dziwne i stanowczo wymagało zbadania. Nie bardzo zdawał sobie sprawę, co się stało potem. Dość na tym, że gdy otwarł drzwi automatu, wystrzelił z nich strumień gorącej wody z mydłem i omal nie zerwał mu kapelusza. Upadł na plecy, bielizna zwaliła mu się na głowę. Leżał w stawie na podłodze i słuchał przeraźliwych krzyków, jakie rozległy się wokół niego. Po czym zamknął oczy, zatkał uszy łapami i czekał na najgorsze. – Zdaje mi się, że coś niedobrego stało się w naszej pralni – powiedziała pani Bird. – Jak przed chwilą przejeżdżałam tamtędy autobusem, przed pralnią zebrał się tłum i woda się lała przez drzwi, nie mówiąc już o tym, że baniek mydlanych było tam zatrzęsienie. – Przed pralnią? – spytała pani Brown, wyraźnie zaniepokojona. – Właśnie – odparła pani Bird. – A u pana Curry było włamanie. Ktoś w jasny dzień włamał się do kuchni i zabrał swetry wyłożone przez pana Curry do cerowania. Pani Bird właśni wróciła z urlopu i dzieliła się z panią Brown nowinami. – Gdybym wiedziała, co się tu dzieje – dodała – nie miałabym chwili spokoju. Nie ma Jonatana i Judyty, a państwo oboje leżą chorzy. Na myśl o tym wszystkim ze zgrozy podniosła ręce. Pan Brown usiadł na łóżku. – Bardzo dobrze nam się powodziło – rzekł – Paddington opiekował się nami. – Hm... ano właśnie – zauważyła pani Bird. Wchodząc po schodach na górę dostrzegła ślady gorączkowego sprzątania, znalazła też resztki miotełki z piór, ukryte w stojącej w hallu szafce. – Czy nie widziała pani Paddingtona? – zapytała pani Brown. – Wyszedł przed chwilą. Powiedział, że zaraz wróci. – Nie – odparła pani Bird. – I jeszcze jedno. Widziałam ślady taczek. Prowadzą z szopy, przez kuchnię na ulicę. – Ślady taczek? – spytał pan Brown. – Przecież całe dwa dni przeleżeliśmy w łóżku. – Właśnie o to mi chodzi – surowym tonem stwierdziła pani Bird. Kiedy państwo Brown starali się rozwiązać zagadkę taczek, Paddington w pralni brnął w coraz większe trudności. – Ależ ja tylko otworzyłem drzwi, żeby zobaczyć, co się stało z bielizną – wyjaśniał.
Siedział na ladzie owinięty w koc, podczas gdy pracownice pralni starały się doprowadzić ją do porządku. – Nic się nie stało z bielizną – powiedziała kierowniczka. – To tylko tak wyglądało, jakby zniknęła, bo się bardzo szybko kręciła. Normalna rzecz. – Szukała słów, które by wyjaśniły sprawę. – To jest... to jest takie zjawisko. – Zja-wi-sko? – powtórzył Paddington. – W pouczeniu ani słowem nie wspomina się o zjawisku. Kierowniczka westchnęła. Trudno było wyjaśnić mechanizm pralki, a kierowniczka niewiele miała dotąd do czynienia z niedźwiedziami. – Automaty okryte pianą z mydła! – zawołała. – Podłoga zalana wodą! Jak żyję, nie widziałam takiego nieporządku! – O Boże! – ze smutkiem powiedział Paddington. – Znów mam kłopoty. Spojrzał na stos na wpół upranej bielizny. Nie wiedział, co powie pani Bird, gdy się o wszystkim dowie, a pan Curry... – Coś panu powiem – zaczęła kierowniczka widząc jego minę. – Ze względu na to, że jest pan tu pierwszy raz, a nie mamy za wiele pracy, może byśmy zrobili to jeszcze raz. Nie mogę pozwolić, żeby klient pralni był niezadowolony. – Zmrużyła do niego oko. – Potem włożymy to wszystko do elektrycznej suszarki, a jak będę miała czas, może nawet wyprasuję w pokoju z tyłu. Co tu ukrywać, nie co dzień pierzemy dla niedźwiedzia. Pani Bird zmierzyła okien stos czystej, uprasowanej bielizny i zwróciła się do państwa Brown, którzy właśnie po raz pierwszy zeszli na dół. – No, proszę – powiedziała z zadowoleniem. – Nie spodziewałam się czegoś podobnego. Sama bym lepiej tego nie zrobiła. – Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku – powiedział niezbyt pewny siebie Paddington. – Spotkałem się w pralni ze zjawiskiem. – Zjawiskiem? – spytała pani Brown. – Nie może być żadnego zjawiska w automacie do prania. – A mnie się zdarzyło – stanowczo zapewnił Paddington – I cała woda się wylała. – Chyba coś ci się przywidziało, mój drogi – oświadczyła pani Brown. – Zjawisko to coś dziwnego. – Skoro już mowa o dziwnych rzeczach – powiedziała pani Bird mierząc go wzrokiem – to przed chwilą zastukał do drzwi pan Curry i zostawił dla ciebie toffi. Mówi, że jest bardzo zadowolony ze swetrów. Nie wie, coś z nimi zrobił, ale po raz pierwszy od lat leżą na nim jak ulał. Dotąd były za duże. – Może jednak nastąpiło w pralce zjawisko – zauważył pan Brown. Paddington, wielce zadowolony z siebie, szedł do swego pokoju na górze. Cieszył się, że wszystko ostatecznie dobrze się skończyło. Gdy zamknął drzwi do jadalni, usłyszał, co powiedziała pani Bird.
– Uważam, że naprawdę mamy wielkie szczęście – mówiła. – Zajmował się takim wielkim gospodarstwem przez dwa dni, a na dodatek wszystko uprał. Nasz młody niedźwiedź jest ze starej szkoły. Paddington głowił się nad uwagą pani Bird i w końcu poszedł poradzić się swego przyjaciela, pana Grubera. Ten wyjaśnił mu, że pani Bird chciała powiedzieć, iż Paddington jest osobą, na którą zawsze można liczyć. Bardzo to ucieszyło Paddingtona. Pani Bird nie była skłonna do pochwał. – Tym cenniejsze są takie pochwały – powiedział pan Gruber. – Tym cenniejsze.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PADDINGTON W RESTAURACJI – Proponuję – oświadczył pan Brown – byśmy dla uczczenia tego dnia wybrali się do restauracji. Kto jest za, niech powie „tak”. Propozycja głowy domu została różnie przyjęta. Jonatan i Judyta od razu zawołali „tak”! Pani Brown miała dość niewyraźną minę, a pani Bird nie odrywała oczu od roboty na drutach. – Czy uważasz to za roztropne, Henryku? – spytała pani Brown. – Wiesz, jaki bywa Paddington, gdy się go zabierze do miasta. Różne rzeczy się dzieją. – Ale dziś są jego urodziny – odparł pan Brown. – I rocznica – dodała Judyta. – Mniej więcej. Rodzina odbyła naradę wojenną. Były to letnie urodziny Paddingtona. Jako niedźwiedź obchodził urodziny dwa razy w roku – jedne na Boże Narodzenie, drugie w połowie lata. Poza tym spędził u Brownów nieco więcej niż rok, postanowiono więc za jednym zamachem uczcić obie rocznice. – Tak czy inaczej, musimy coś zrobić – powiedział pan Brown wytaczając najcięższe działo. – Gdybyśmy wtedy nie zobaczyli go na stacji Paddington, pewnie nigdy byśmy go nie poznali, i Bóg raczy wiedzieć, co by się z nim stało. Wszyscy milczeli przez chwilę, rozważając okropną możliwość niespotkania Paddingtona. – Muszę powiedzieć – oświadczyła pani Bird tonem, który właściwie przesądził sprawę – że bez niego nasz dom nie byłby tym, czym jest. – Ano właśnie – powiedział pan Brown. – Wobec tego zaraz zadzwonię do restauracji „Porchester” i zarezerwuję stolik na wieczór. – Ależ, Henryku! – zawołała pani Brown. – Nie do „Porchester”. To zbyt drogi lokal. Pan Brown machnął ręką. – Paddington wart jest tego, co najlepsze – powiedział wspaniałomyślnie. – Zaprosimy pana Grubera i będzie to prawdziwe przyjęcie. – A gdzież jest Paddington? – zapytał. – Bardzo dawno go nie widziałem. – Przed chwilą wyglądał przez skrzynkę na listy – odparła pani Bird. – Wypatruje, zdaje się, listonosza. Paddington lubił urodziny. Nie dostawał wielu listów – tylko katalogi i czasem kartkę od cioci Lucy z Peru. Ale dziś kartki ledwie mieściły się na gzymsie kominka, a oczekiwał
dalszych. Przyszły kartki od wszystkich członków rodziny Brownów, od pana Grubera i zadziwiająco dużo powinszowań od sąsiadów. Nadeszła także stara kartka od pana Curry. Pani Bird rozpoznała w niej kartkę, jaką Paddington posłał mu przed rokiem, ale roztropnie zatrzymała to przy sobie. Poza tym Paddington dostał paczki. Przepadał za paczkami, zwłaszcza jeśli były porządnie opakowane – dużo papieru i sznurka. W dniu urodzin doskonale mu się powiodło, a wiadomość, że wieczorem pójdą wszyscy na kolację, była wielką niespodzianką. – Słuchaj – powiedziała pani Brown. – Będziesz się musiał przedtem wykąpać. – Wykąpać?! – zawołał Paddington. – W dniu urodzin? Bardzo mu mina zrzedła na myśl o kąpieli w dniu urodzin. – „Porchester” to bardzo słynna restauracja – wyjaśniła pani Brown. – Bywa tam tylko najlepsze towarzystwo. Nie zważając na protesty Paddingtona, pani Brown po południu posłała go do łazienki z kawałkiem mydła, pachnącą gałką i surowym zaleceniem, by nie schodził na dół, póki nie będzie czysty. Po południu podniecenie w domu stopniowo wzrastało, a kiedy przyszedł pan Gruber – skrępowany tym, że był w smokingu, którego nie nosił przez wiele lat – osiągnęło temperaturę wrzenia. – Jak żyję, jeszcze nie byłem w „Porchester”, proszę pana – szepnął w hallu pan Gruber do Paddingtona. – Ale będzie nas dwóch takich. I jaka miła odmiana po naszym kakao z bułeczkami. Paddingtona coraz bardziej podniecała myśl o wyprawie do restauracji. Lubił światła Londynu. Mimo że było lato, sporo świateł w mieście już się paliło, kiedy przyjechali do „Porchester”. Za panem Brownem wszedł po schodach, a potem przez duże drzwi do restauracji i przyjaźnie skinął łapą portierowi, który przytrzymał otwarte dla nich drzwi. Z dala dobiegały dźwięki muzyki. Gdy się wszyscy zebrali w hallu, żeby oddać płaszcze do szatni, Paddington ciekawie rozglądał się wokół. Z sufitu zwisały żyrandole, w sali uwijały się dziesiątki kelnerów. – Idzie kierownik sali – powiedział pan Brown, gdy zbliżył się do nich wysoki pan o wyniosłym wyglądzie. – Zamówiliśmy stolik obok orkiestry – wyjaśnił. – Na nazwisko Brown. Kierownik sali wpatrzył się w Paddingtona. – Czy ten młody... hm... dżentelmen niedźwiedź jest z państwem? – zapytał, patrząc na nich z góry. – Z nami? My jesteśmy z nim. On wydaje przyjęcie – odparł pan Brown. – Och – kierownik wyraźnie miał im to za złe. – W takim razie nie mogą państwo wejść.
– Co?! – zawołał Paddington wśród okrzyków przerażenia. – A ja specjalnie nie dołożyłem sobie drugiej porcji w czasie obiadu. – Ten młody dżentelmen nie jest w smokingu – wyjaśnił kierownik – W „Porchester” smoking jest strojem obowiązującym wszystkich panów. Paddington nie chciał wierzyć własnym uszom. Obrzucił kierownika sali złym spojrzeniem. – Niedźwiedzie nie mają smokingów – powiedziała Judyta ściskając łapę Paddingtona. – Mają wieczorowe futro, a futro Paddingtona zostało specjalnie umyte. Kierownik patrzył na Paddingtona niezdecydowanie. Paddington, jeśli chciał, mógł mieć uparty wzrok, a pewne jego spojrzenia, których nauczyła go ciocia Lucy, odznaczały się rzeczywiście przemożną siłą. Kierownik zakaszlał. – Sądzę – powiedział – że moglibyśmy zrobić wyjątek w tym szczególnym przypadku. Odwrócił się i poprowadził ich przez salę pełną gości, wśród stolików nakrytych śnieżnobiałymi obrusami i lśniącą srebra zastawą – w stronę dużego okrągłego stolika przy orkiestrze. Paddington szedł tuż za nim. Gdy doszli na miejsce, kark kierownika dziwnie się czerwienił. Wszyscy usiedli. Kierownik wręczył każdemu z nich ogromną kartę, na której wydrukowany był spis dań. Paddington musiał trzymać kartę obiema łapami. Wpatrywał się w nią ze zdumieniem. – No, Paddington – powiedział pan Brown. – Od czego chciałbyś zacząć? Zupa? Czy zakąska? Paddington z niesmakiem spoglądał na kartę. Nie zrobiła na nim dobrego wrażenia. – Nie wiem, co chciałbym zamówić – odparł. – W moim programie roi się od błędów i nie mogę go przeczytać. – Błędów? – kierownik sali podniósł jedną brew na najwyższy poziom i zmierzył Paddingtona zimnym spojrzeniem. – W naszej karcie nigdy nie zdarzają się błędy – oświadczył. – To nie są błędy – szepnęła Paddingtonowi Judyta patrząc na kartę przez jego ramię. – To jest po francusku. – Po francusku! – zawołał Paddington. – A to dobre! Drukują kartę po francusku! Pan Brown spiesznie przejrzał kartę. – Hm... czy ma pan coś odpowiedniego dla młodego niedźwiedzia? – Dla młodego niedźwiedzia – powtórzył kierownik z wyniosłą miną. – Szczycimy się tym, że nie ma takiego dania, którego nie można by dostać w „Porchester”. – W takim razie – powiedział z wielką ulgą Paddington – poproszę o kanapkę z marmoladą.
Rozglądając się po sali doszedł do wniosku, że w tak znakomitej restauracji na pewno podają świetne kanapki z marmoladą, i miał ogromną ochotę spróbować. – Przepraszam pana! – zawołał kierownik. – Czy pan powiedział: kanapkę z marmoladą? – Tak. I z kremem. – Na kolację? – Tak – stanowczym tonem potwierdził Paddington. – Bardzo lubię marmoladę, a przed chwilą słyszałem, że panowie mają tu wszystko. Kierownik przełknął ślinę. W ciągu wielu lat pracy w „Porchester” nigdy jeszcze nie poproszono go o kanapkę z marmoladą, a zwłaszcza nie uczynił tego niedźwiedź. Kiwnął ręką na kelnera, który stał w pobliżu. – Kanapka z marmoladą dla młodego dżentelmena niedźwiedzia – powiedział. – Z kremem. – Kanapka z marmoladą dla młodego dżentelmena niedźwiedzia. Z kremem – powtórzył tamten. Zniknął za drzwiami prowadzącymi do kuchni. Miał wrażenie, że mu się śni. Brownowie usłyszeli, jak kilka razy powtórzył zamówienie, zanim drzwi się zamknęły. Niepewnie rozglądali się wokół, zamawiając dla siebie u drugiego kelnera. W kuchni powstało zamieszanie. Słychać było podniesione głosy, a w pewnej chwili drzwi się otworzyły, stanął w nich mężczyzna w czapce szefa kuchni i patrzył w ich stronę. – Może – powiedział jeszcze jeden kelner, podjeżdżając z ogromnym stołem na kółkach z mnóstwem zakąsek – czekając na kolację zechcieliby państwo zjeść zakąski? – To jest coś w rodzaju sałatki – wyjaśnił Paddingtonowi pan Brown. Paddington oblizał wąsy. – Wygląda bardzo korzystnie – powiedział wpatrując się w zakąski. – Chyba dam się namówić. – O Boże! – zawołała pani Brown, gdy Paddington zabrał się do jedzenia. – Nie będziesz chyba jadł ze stołu na kółkach. Paddington miał bardzo zawiedzioną minę, gdy patrzył, jak kelner nakłada mu na talerz zakąskę. Nie było to aż takie korzystne, jak mu się zdawało. Ale kiedy kelner spiętrzył na jego talerzu jarzyny, pikle, sałatkę i stos ciekawie wyglądających srebrnych cebulek – zmienił zdanie. Doszedł do wniosku, że całemu stołowi z zakąskami i tak by nie dał rady. Pan Brown zamówił dla reszty towarzystwa zupę i rybę, a omlet dla pana Grubera. Paddington oparł się w krześle i nastrajał do uczty. – Czy napiłbyś się czegoś? – spytał pan Brown. – Nie, dziękuję – odparł Paddington. – Poproszę o tę miskę z wodą. – Nie sądzę, aby to była woda do picia, proszę pana – taktownie zwrócił mu uwagę pan Gruber. – Ale mógłby pan zanurzyć w niej łapy, jak się zrobią lepkie. To jest znane jako miska do łap.
– Miska do łap?! – zawołał Paddington. – Ależ kąpałem się już po południu. – Nic nie szkodzi – spiesznie powiedział pan Brown. – Zawołam kelnera od napojów orzeźwiających i możesz poprosić o sok z pomarańczy lub coś takiego. Paddington był coraz bardziej zmieszany. Wszystko to było niezmiernie zawiłe i nigdy w życiu nie widział tylu kelnerów. Postanowił skoncentrować się na jedzeniu. – Bardzo smaczna – powiedział w chwilę potem pan Gruber, gdy skończył jeść zupę. – A teraz czekam na omlet. – Spojrzał przez stół na Paddingtona. – Smakuje panu zakąska? – spytał. – Owszem, świetna – odpowiedział Paddington wpatrując się w talerz ze strapioną miną. – Ale zginęła mi jedna cebulka. – Co takiego? – spytał pan Brown. Trudno było dosłyszeć, co mówi Paddington, gdyż orkiestra zagłuszała jego słowa. Grała całkiem cicho, ale przed chwilą zaczęła nagle okropnie hałasować. Miało to coś wspólnego z saksofonistą na pierwszym planie. Bez przerwy potrząsał instrumentem, a potem starał się weń dmuchać – dyrygent przez cały czas piorunował go wzrokiem. – Moja cebulka! – zawołał Paddington. – Dopiero co miałem sześć cebulek, chciałem jedną z nich wziąć na widelec i nagle zniknęła. Teraz mam tylko pięć. Pani Brown coraz bardziej czerwieniła się ze wstydu, gdy Paddington zszedł z krzesła i zaczął zaglądać pod stoliki. – Oby tylko jak najprędzej znalazł tę cebulkę – powiedziała. Wszyscy goście w restauracji patrzyli w ich stronę i chociaż nie pokazywali na nich palcami, pani Brown wiedziała, że o nich mówią. – O rany! – nagle zawołał Jonatan. – Jest cebulka Paddingtona! Brownowie odwrócili się i spojrzeli na orkiestrę. Saksofonistą wyraźnie sprzeczał się z dyrygentem. – Jak można wymagać ode mnie, żebym dobrze grał – powiedział z goryczą saksofonistą – kiedy mi cebulka wpadła do saksofonu? I dobrze wiem, skąd się wzięła! Dyrygent spojrzał w stronę, w którą patrzył saksofonistą. Brownowie szybko odwrócili wzrok. – Na miłość boską, nie mówcie Paddingtonowi – szepnęła pani Brown. – Bo będzie się domagał, żeby mu oddał. – Nie ma się czym przejmować – powiedział pan Gruber, gdy otwarły się drzwi od kuchni. – Zdaje się, idzie mój omlet. Brownowie obserwowali kelnera, który wszedł ze srebrnym półmiskiem i postawił go na małej kuchence spirytusowej koło ich stolika. Pan Gruber zamówił omlet „płonący”, co znaczyło, że omlet zapalało się tuż przed podaniem. – Nie pamiętam kiedy ostatni raz jadłem taki płonący omlet – powiedział pan Gruber. – Nie mogę się doczekać – dodał.
– Muszę przyznać, że bardzo ładnie wygląda ten omlet. – Powiedział pan Brown, podkręcając wąsa. – Teraz żałuję, że sam też nie zamówiłem. – Patrz! – zawołał, gdy kelner zapalił alkohol na półmisku. – Spójrz na omlet pana Grubera. Pali się. – Co! – zawołał Paddington wychylając głowę spod stolika. – Omlet pana Grubera się pali? Ze zdumieniem wlepił wzrok w kelnera, który podchodził do stolika z płonącym omletem na srebrnym półmisku. – Niech pan się nie boi! – zawołał Paddington do pana Grubera wymachując łapami. – Już idę! Zanim Brownowie zdążyli go powstrzymać, Paddington chwycił miskę i chlusnął wodą na omlet. Dał się słyszeć głośny syk. Na oczach osłupiałego kelnera omlet pana Grubera wolno osiadł i zamienił się w mokrą bryję na dnie półmiska. Parę osób siedzących niedaleko Brownów biło brawo. – To niezwykły pomysł – ktoś powiedział. – Żeby artysta kabaretowy siedział przy stoliku i udawał gościa. Pewien starszy pan, który siedział sam przy stoliku obok Brownów, śmiał się do rozpuku. Już od jakiegoś czasu bacznie obserwował Paddingtona i trzepał się dłonią w kolano przy każdym nowym zdarzeniu. – O rany! – powiedział Jonatan. – Teraz leżymy! Wskazał na grupę osób wyglądających nad wyraz godnie. Grupa ta, prowadzona przez kierownika sali, szła w stronę ich stolika. Zatrzymali się przy nim. Kierownik sali wskazał palcem na Paddingtona. – To ten – powiedział. – Ten z wąsami! Pan, który wyglądał na najważniejszą osobę, wystąpił naprzód. – Jestem dyrektorem – oświadczył. – Muszę prosić, by opuścił pan lokal. Oblanie wodą kelnera. Wtykanie cebulek do saksofonu. Zamawianie kanapek z marmoladą. Przez takich gości „Porchester” straci dobre imię. Państwo Brown wymienili spojrzenia. – To niesłychane – powiedziała pani Bird. – Jeżeli ten niedźwiedź wyjdzie, my wszyscy opuścimy lokal. – Słusznie – przytwierdził pan Gruber. – Jeśli państwo wyjdą, ja też się wyniosę – dał się słyszeć donośny głos od sąsiedniego stolika. Wszyscy spojrzeli na starszego pana, który przyglądał się zajściu, a teraz wstał i skinął palcem na dyrektora. – Czy mogę zapytać, dlaczego żąda się, by ten młody niedźwiedź wyszedł? – zagrzmiał.
Dyrektor przybrał jeszcze bardziej strapioną minę, bo starszy pan był jednym z jego najlepszych gości, i nie chciał mu się narazić. – To irytuje gości – wyjaśnił dyrektor. – Bzdury! – znów zagrzmiał starszy pan. – Ja też jestem gościem i mnie to nie irytuje. Od lat nie było tu tak wesoło. Nie pamiętam, kiedy tak świetnie się bawiłem. – Schylił głowę i spojrzał na Paddingtona. – Chciałbym uścisnąć ci łapę, niedźwiedziu. Czas już był, żeby się ta restauracja trochę ożywiła. – Bardzo panu dziękuję – powiedział Paddington wyciągając łapę. Starszy pan trochę go onieśmielał i nie bardzo rozumiał, co to wszystko ma znaczyć. Starszy pan dał znak kelnerom i dyrektorowi, by się usunęli na bok, po czym zwrócił się do pana Browna. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem sir Huntley Martin, król marmolady. Od pół wieku tkwię w marmoladzie – grzmiał basem – a od trzydziestu lat bywam tutaj. I jeszcze nie słyszałem, by ktoś zamówił kanapkę z marmoladą. Cieszy się moje stare serce. Na Paddingtonie zrobiło to ogromne wrażenie. – Pół wieku siedzi w marmoladzie! – zawołał. – Mam nadzieję, że państwo pozwolą mi przysiąść się – powiedział sir Huntley. – Wiele różnych rzeczy robiłem w życiu, ale nigdy nie byłem na urodzinach niedźwiedzia. Obecność starszego pana przy stoliku Brownów wywarła magiczny wpływ na dyrektora „Porchester”. Odbył krótką naradę z kierownikiem sali i zaraz potem z kuchni wyruszył orszak kelnerów, na czele którego szedł kelner z nowym omletem na srebrnym półmisku dla pana Grubera. Nawet kierownik sali pozwolił sobie na uśmiech. Dał Paddingtonowi na pamiątkę specjalną kartę dań z autografami i przyrzekł mu, że w przyszłości będą prowadzić dział kanapek z marmoladą. Wreszcie w wesołym nastroju rodzina Brownów wstała od stołu. Paddington był tak objedzony różnymi dobrymi rzeczami, że miał duże trudności z podniesieniem się z krzesła. Rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie na resztki lodów, ale orzekł, że kto się najadł, ten nie będzie lizał. Był niezmiernie zadowolony i po dłuższym namyśle zostawił pod talerzem pensa dla kelnera. Sir Huntley Martin z wielkim żalem rozstawał się z nimi. – Świetna zabawa – zagrzmiał, gdy wstali od stołu. – Doskonale się bawiłem. Może – zwrócił się z nadzieją w głosie do Paddingtona – zrobi mi pan ten zaszczyt i odwiedzi kiedyś moją fabrykę? – O tak, proszę bardzo – odparł Paddington. – Z największą przyjemnością. Gdy wychodzili z restauracji, Paddington pomachał wszystkim gościom łapą na pożegnanie. Odezwały się oklaski – orkiestra grała angielskie „Sto lat”.
Tylko pani Bird była mniej zdziwiona niż inni, bo zobaczyła, jak sir Huntley wsunął coś w rękę dyrygentowi. Podczas gdy jedli kolację, zrobiło się ciemno i teraz paliły się wszystkie światła. Pożegnali się z sir Huntleyem. Z uwagi na uroczysty dzień pan Brown pojechał przez Picadilly Circus, aby Paddington mógł zobaczyć wszystkie kolorowe reklamy. Paddington wyglądał przez okno samochodu, oczy mu się robiły coraz większe na widok czerwonych, zielonych i niebieskich świateł, które zapalały się, gasły i układały w rozmaite wzory na niebie. – Czy dobrze się bawiłeś? – spytał pan Brown, po raz drugi okrążając Picadilly Circus. – Tak, bardzo dziękuję! – zawołał Paddington. Razem wziąwszy uznał ten dzień za cudowny i cieszył się na myśl, że napisze o wszystkim w liście do cioci Lucy. Pomachał jeszcze łapą jakimś przechodniom, ukłonił się kapeluszem policjantowi, który dał im znak, by przejeżdżali, i rozsiadł się wygodnie, by rozkoszować się jazdą do domu z panem Gruberem i Brownami. – Chętnie obchodziłbym jubileusz co roku! – oświadczył sennym głosem, kiedy po raz ostatni spojrzał na szybko znikające światła. – Wszyscy się z tym zgadzamy – dał się słyszeć z tyłu głos pana Grubera. – Wszyscy się z tym zgadzamy, proszę pana – powtórzył.