SEZAM Stanisław Lem
SPIS TRE CI Topolny i Czwartek................................3 Kryształowa kula...
56 downloads
692 Views
902KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
SEZAM Stanisław Lem
SPIS TRE CI Topolny i Czwartek................................3 Kryształowa kula.................................. 38 Sezam................................................ 72 Electric Subversive Ideas Detector.......... 87 Klient Panaboga................................. 100 Hormon agatotropowy..........................112 Dzienniki gwiazdowe Ijona Tichego....... 143
TOPOLNY I CZWARTEK I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO Po ród rozległej równiny mokotowskiej, otoczony zagajnikami rzadkich sosenek, rozpo ciera si na przestrzeni kilkuset hektarów Instytut Chemii J drowej Polskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu Warszawskiego. Budynki poprzedzielane ywopłotami i k pami sztucznie zasadzonych lip dochodz pi cioma grupami do brzegu uregulowanej Wisły. Rozpoczyna si tu autostrada biegn ca bulwarami nadrzecznymi, która kilka kilometrów dalej przechodzi w główn arteri warszawsk Północ - Południe. Okolica jest cicha i bezludna; dopiero z wy szych pi ter budynków wida
półksi ycem rozrzucone wilijki kolonii uniwersyteckiej, a dalej, na
horyzoncie wystaj nad sinawy r bek dymów smukłe wie owce ródmie cia z centraln sylwetk Pałacu Nauki. Najbli ej Wisły, odosobniony od innych zabudowa , le y bezokienny kloc betonowy, w którym mie ci si główny stos atomowy Instytutu. Przysadzista budowla jest do połowy wpuszczona w ziemi ; z tyłu dochodz do niej wielkie ruroci gi. Kr y w nich woda chłodz ca reaktory, podawana pod ci nieniem ze stacji pomp na pochyłej skarpie wi lanej. Za betonowym graniastosłupem stosu wznosi si widoczny ju z daleka, podobny do masztu, podtrzymywany systemem rozpi tych szeroko lin stalowych czterystumetrowy komin. Podziemne spr arki wyrzucaj przeze w najwy sze warstwy atmosfery radioaktywne gazy wytwarzane w stosie, by nie mogły wyrz dzi szkody mieszka com okolicznych osiedli. Tam gdzie stare lipy rosn najg ciej, widniej płaskie dachy budynków laboratoryjnych; szerokie aleje dochodz
kolejno do budynku Chemii J drowej,
Oddziału Promieni Kosmicznych i wreszcie do Laboratorium Syntezy Nukleonowej. Gmach Laboratorium jest siedzib jednego z najwi kszych na wiecie kosmotronów, urz dze do nadawania wysokiej energii cz stkom atomowym. Budynek ten otaczaj otwarte stacje transformatorów, do których dochodzi linia wysokiego napi cia. Było sobotnie popołudnie wczesnej w tym roku i d d ystej jesieni. Gmachy Instytutu opustoszały ju , w wielkich salach laboratoriów panowała cisza. Alej pustego o tej porze parku szedł szybkim krokiem jeden z asystentów profesora Siołły, magister fizyki Toporny. Był to młodzieniec dwudziestoczteroletni, lnianowłosy, jasnooki i bez zarostu, czym si skrycie trapił, gdy miał na to czas. Dziecinnie bł kitne spojrzenie usiłował przygasło wielkimi okularami w czarnej ramce; studenci twierdzili, e było w nich zwyczajne szkło okienne. Na kim , kto go widział po raz pierwszy, robił wra enie człowieka, który wła nie przed chwil dowiedział si jakiej rzeczy całkiem niesłychanej i nie mo e doj
z ni do ładu, w istocie był to jego normalny wygl d. W Topolnym yły jak gdyby obok siebie dwie natury, w rozmaitych okresach to jedna, to druga brała
gór . „Pierwszy Topolny” wytworzył sobie pewien ideał uczonego i ze wszech sił starał si w niego wcieli . W tym celu planował tryb ycia na całe lata naprzód; układał harmonogramy studiów, nauki obcych j zyków i nawet rozrywek; nie podejmował niczego, nie poradziwszy si wprzód grubego terminarzyka przewiduj cego podział godzin ka dego dnia. Przeczytane ksi ki odfajkowywał na specjalnej li cie i wci gał do umy lnie zało onej kartoteki, a ciany swego pokoju zawieszał wykaligrafowanymi powiedzeniami wielkich ludzi i cennymi hasłami nawołuj cymi do systematyczno ci. Cał t pedanteri narzucał sobie, uwa ał bowiem, e ma słab wol i pragn ł zrekompensowa ów mankament „protez charakteru”, jak nazywał swój system. Studenci powiadali, e wyznacza sobie czas nawet na choroby i raz omal nie zgin ł od nie zaplanowanego kataru.
Ten „pierwszy Topolny”, pedantyczny i nie miały, skłonny do zapatrze , milkliwy i gorliwie wypełniaj cy liniowane arkusze znaczkami stenografii własnego pomysłu, od czasu do czasu gin ł gdzie i na jego miejsce pojawiał si jak gdyby nowy człowiek. Działo si tak, ilekro młodzie ca zafascynował jaki problem. Przemieniał si
wtedy jak za dotkni ciem ró d ki czarodziejskiej. Podziały godzin i kartoteki
pokrywały si kurzem, hasła obrastały paj czyn , a on, który przedtem rumienił si jak panienka przemawiaj c publicznie i pierwszy przepraszał, gdy mu w tramwaju nast piono na nog - stawał si bezwzgl dny, lepy i głuchy wobec otoczenia; nie cofał si przed niczym, gdy szło o zgł bienie pasjonuj cego go tematu, gotów był w rodku nocy budzi telefonem znakomitych uczonych, kiedy przyszło mu do głowy jakie pytanie, a pragn c kupi dzieło, na które nie miał akurat pieni dzy, wyprzedawał, co wpadło w r k : garderob , płaszcz, nie oszcz dzał nawet aparatu do golenia, który „pierwszy Topolny” otaczał pełn szacunku opiek w oczekiwaniu upragnionej chwili, gdy poczn mu si sypa w sy. Kiedy wielka nami tno
wygasała, Topolny prze ywał okres gorzkich wyrzutów sumienia, po czym
odkurzał kartoteki, z pierwszej pensji odkupywał aparat do golenia i z gorliwo ci nawróconego grzesznika wracał do zaniedbanych harmonogramów - a do nast pnego „zaczarowania”. Podobne do opisanych przemiany zdarzały si z nim ju w czasie studiów. Sił rzeczy tematy, jakie go wtedy urzekały, były błahe, nie obyło si nawet, co prawda jeszcze na pierwszym roku studiów, bez próby skonstruowania perpetuum mobile. Ostatni
jego pasj
był nap d rakiet kosmicznych energi
atomow
przy u yciu pierwiastka
rozpadaj cego si asymetrycznie. Po pi ciu miesi cach kopania si w ksi kach, po wielu bezsennych nocach i gor cych dysputach z profesorami i kolegami ogłosił w ko cu Topolny w fachowym pi mie niewielk rozprawk , w której udowodnił, ze pomysł jego jest całkowicie nierealny. Specjali ci których praca uj ła cisło ci rozumowania i obszern znajomo ci przedmiotu, przyj li j yczliwie, opinia za Studencka - to krzywe zwierciadło ycia uniwersyteckiego - zareagowała natychmiast we wła ciwy sobie sposób Topolny awansował w niej na „najwi kszego negatywnego badacza epoki”, to jest odkrywc wszelkiego rodzaju absolutnych niemo liwo ci. W ten pochmurny, mglisty dzie sobotni Topolny spieszył na konferencj naukow , jedn z tych, jakie profesor Siodło urz dzał dla swoich współpracowników, dziel c si z nimi najnowszymi wynikami badawczymi, o jakich donosiła literatura fachowa całego wiata. Młodzieniec był przykładnie ju od szeregu miesi cy i chwilami gam był niemal z siebie zadowolony, co zdarzało mu si rzadko. Bli si jednak koledzy, szczególnie za inny asystent Siołły, magister Czwartek, obserwowali wzorowe sprawdzanie Topolnego ze skryt
podejrzliwo ci , do czego uprawniały ich jego
dawniejsze metamorfozy. Gdy Topolny wszedł do gabinetu Siołły, profesor zmywał wła nie, g bk ustawion w k cie tablic gotuj c si do wykłada pokój urz dzony był zarazem wygodnie i skromnie, półki z ksi kami, biurko obci one stosami czasopism i podr czne segregatory słu yły pracy naukowej na równi z puszystym dywanem i gł bokimi fotelami; na cianach pomi dzy wykresami pochłaniania neutronów, wisiały barwne reprodukcje obrazów Breughla i Cezanne’a. Ledwo Topolny znalazł wolne miejsce obok Czwartka i usiadł, Siołło zabrał głos. Czwartek był przedmiotem cichej i starannie skrywanej zazdro ci Topolnego. Ju samym wygl dem zdawał si zdradza wysok abstrakcyjno
obranej przez siebie dyscypliny naukowej. Bardzo wysoki, chudy, z
opadaj cymi ramionami, na bladej, nieruchomej twarzy nosił stalowe okulary. Ciemnooki i ciemnowłosy, ubierał si te czarno, przez co, jako specjalista od energetyki j dra atomowego, zaskarbił sobie u studentów przydomek
„j drowego mnicha”. W przeciwie stwie do Topolnego, który stale grz zł w rozmaitych spekulacjach i w tpliwo ciach, Czwartek wiedział wszystko z zupełn pewno ci ; talentem matematycznym górował nad Topolnym, który ku swemu poha bieniu nieraz na wiczeniach mylił si w najprostszych działaniach i studenci musieli go poprawia . Tak e pami
miał w przeciwie stwie do Topolnego niezawodn ; nie u ywał te
terminarzy, harmonogramów ani wykresów, albowiem systematyczno
adnych
samorodnie wynikała z jego charakteru.
Czwartek lubił Topolnego i przyja nił si z nim, lecz traktował go z drobn domieszk pobła liwo ci. Wszystkie ró nice ich charakterów jak w soczewce skupiały si wyrazi cie w ich stosunku do fizyki. Czwartek dobrze wiedział, czemu j wła nie obrał za sw specjalno . Uwa ał j za królow nauk, bo stanowiła najpot niejsze ludzkie narz dzie władania materialnym wiatem. Poci gał go ład jej wielkich teorii, doskonałych przez sw precyzj . Ka dy spór mógł tu by bezapelacyjnie rozstrzygni ty przez odwołanie si do ich krystalicznych konstrukcji i do wiadczenia. Zarazem była fizyka ródłem rado ci czysto intelektualnej, wynikaj cej ze swobodnego ogarniania umysłem wielkich zawiłych cało ci. Problemy jeszcze nie rozwi zane były dla jakby dziedzin ciemno ci w przeciwie stwie do wiatła prawd ju odkrytych; był przekonany, e w przyszło ci i ona ulegnie rozumowi, lecz ta kraina mroku nie stanowiła dla niego ródła adnych wzrusze ; nie fascynowała go ani nie wydawała mu si tajemnicza. Nieznane - to było jeszcze nie zbadane, nic wi cej. Stosunek Topolnego do fizyki najlepiej mo e dałoby si porówna do postawy nieustannie odtr canego i nieznu enie ponawiaj cego swe próby nieszcz liwie zakochanego. Wobec istniej cych teorii pełen był podejrzliwo ci i niedowiarstwa; jednocze nie odnalezienie w nich miejsc słabych zamiast dawa satysfakcj odkrycia, zasmucało go jak poznanie wad kogo drogiego. Problem za nieznany, je li go napotkał, wci gał go w siebie i wchłaniał z nieodpart sił , dostarczaj c tyle intelektualnego wysiłku rozumowi, co cierpienia sercu. Fizyka teoretyczna to była jego sprawa prywatna i niezmiernie osobista, jak ka da wielka miło . Nie mógł zakaza sobie my lenia o niej, jak nie-sposób usun
z wyobra ni obrazu ukochanej. Podczas kiedy Czwartek
wiedział wszystko tak dobrze, jemu zdawało si czasem, e wła ciwie nie wie nic. Były chwile, kiedy po bezsennej nocy zgniatał w kule i rwał zapisane arkusze niby listy ze złymi wie ciami, i chwile, w których zm czony do ostateczno ci daremnymi próbami pochwycenia i zrozumienia, raz jeszcze zbity z tropu, oszukany, odtr cony, siedz c nad pokre lonymi kartkami, ronił na nie łzy - nie łzy dziecka, lecz m czyzny; o tym jednak nie wiedział nikt. W dniu tym Siołło wawszy był ni zwykle i jego temperament dobrego wykładowcy błyszczał w całej pełni. Opowiedziawszy o nowych wynikach Francuzów w dziedzinie badania promieni kosmicznych, zako czył rzecz „dowcipem i odczekawszy wybuch miechu obecnych, przygl dał si im z wyrazem twarzy jednocze nie zafrasowanym jakby i filuternym. Potem odezwał si : - Mam tu ostatni numer Physical Review, w którym jest nowa praca Thurstone’a i Wringa... Jak wiecie, pół roku temu Garrahad, Tombey i Seitz stworzyli w Berkeley superci ki pierwiastek, któremu nadali nazw syntetium. Thurstone i Wring zaj li si tym wła nie ciałem i doszli do rezultatów godnych uwagi... Jak stwierdzili ci badacze, z ogólnej teorii budowy j dra atomowego wynika, e gdyby udało si poł czy j dro atomu syntetium z j drem atomu w gla, powstanie nie znany dot d superci ki pierwiastek transuranowy o nowych, niezwykle doniosłych własno ciach. Ten hipotetyczny pierwiastek, który Wring nazywa stellarem, w zwykłych warunkach jest ciałem trwałym. Natomiast podgrzany do temperatury stosunkokowo niskiej, to jest do dwóch tysi cy stopni, zaczyna si rozpada wydzielaj c energi j drow . Reguluj c dopływ ciepła mo na by kierowa tym procesem z nie znan dot d precyzj . Do zatrzyma, by rozpocz
jest ochłodzi stellar poni ej 2 000 stopni, a rozpad si
si przy ponownym podgrzaniu. Trudno wyobrazi sobie, jakie znaczenie miałoby
wytworzenie stellaru na skal przemysłow . Mieliby my w nim pierwiastek zdolny zaspokaja energetyczne potrzeby kuli ziemskiej na nieograniczony przeci g czasu. Promieniowainie wydzielane przez rozpadaj cy si stellar jest, jak wynika z teorii, stosunkowo mało szkodliwe biologicznie, wi c silniki stellarowe znalazłyby najszersze zastosowanie, poczynaj c od statków oceanicznych i rakiet, a ko cz c na maszynach do szycia. Do byłoby wkłada do tych silników raz na par lat drobn pigułk stellaru, by zapewni ich bieg nieustanny... Siołło zrobił przerw i bystro spojrzał na zebranych. Widz c, e słuchaj go z najwy szym napi ciem, u miechn ł si i rzekł: - Dziwicie si pewno, jak to mo e by , e Amerykanie, tak skryci, gdy chodzi o sekrety atomowe, okazali nagle podobn wylewno ? Rzecz jest prosta. Thurstone i Wring po długim badaniu doszli do wniosku, potwierdzonego przez szereg sław fizycznych, e stellaru nie da si w rzeczywisto ci nigdy wytworzy ... - Dlaczego, profesorze? - spytał kto ochrypłym z emocji głosem. W zaległej ciszy Siołło podszedł do tablicy i zacz ł pisa , mówi c jednocze nie: - Dlaczego? Jak tutaj widzicie, stellar powstaje przez poł czenie karb łonu, to jest j dra w gla, z j drem syntetu. Tak si to przedstawia na tablicy, a jakby wygl dało w praktyce? Do tego, eby z dwu zderzaj cych si j der powstało jednolite j dro nowego pierwiastka, potrzeba pewnego czasu, rz du jednej tysi ctrylionowej sekundy. Tak wi c, eby powstał stellar, karbion musi wnikn
do j dra syntetu i poby w nim co najmniej przez
taki czas, inaczej bowiem obie składowe - syntet i w giel - nie zd
si po prostu zla w jedno nowe j dro.
Dalej, jak wiadomo, j dro atomu otoczone jest wałem potencjału i wywiera działanie odpychaj ce na ka d zbli aj c si do niego naładowan cz stk .
eby ten wał przebi , eby przedosta si do twierdzy j dra,
potrzeba pocisków o najwi kszej energii, jakimi s cz stki rozp dzane w wielkich przyspieszaczach, takich jak nasz główny kosmotron. Jednakowo tu wła nie wyłania si paskudny szkopuł. Mianowicie, ta niezb dna do przebicia wału pr dko , jak trzeba nada karbionowi, le y ju w zakresie, dla którego j dra atomowe s , jak mówimy, przezroczyste. Cały obraz wygl da tak: Je eli b dziemy bombardowa j dro syntetu karbionami nie do
szybkimi, to
odskocz od niego jak groch od ciany, je eli natomiast rozp dzimy karbion do pr dko ci dostatecznej, by przebił wał potencjału, to przestrzeli on całe j dro na wylot i wyleci z drugiej strony. Obliczenie wykazuje, e karbion przebija j dro w czasie jednej kwadry lionowej cz ci sekundy, to znaczy przebywa w nim tysi c razy za krótko, eby mogło nast pi zespolenie obu j der w j dro stellaru. Jak widzicie, albo nie otrzymujemy adnego rezultatu, albo rezultat jest, e si tak wyra , za dobry. Mimo tak zniech caj cej prognozy Thurstone i Wring podejmowali wielokrotnie próby syntezy stellaru klasycznym sposobem, jakiego u ywa si do syntez j drowych, mianowicie rozp dzali karbiony do niezb dnej pr dko ci i na drodze ich strumienia ustawiali cienk płytk syntetu. Bewatron, jakiego u ywali, pobiera przy pełnym obci eniu 90 tysi cy kilowatów mocy, daj c strumie karbionów przyspieszonych do 16 miliardów elektronowoltów, jest wi c nieco słabszy od naszego. Wyniki do wiadcze
ameryka skich w całej pełni
potwierdziły teoretyczne przypuszczenia: powolne karbiony wcale nie wnikaj do j der syntetu, a szybkie przebijaj je na wylot. Jak si wyraził Urey, próba syntezy stellaru przedstawia si tak, jakby my usiłowali złapa kul do szklanej flaszki, strzelaj c do niej z rewolweru. - A czy nie mo na przeprowadzi syntezy inaczej? - spytał kto z k ta. - Karbion składa si przecie z protonów i neutronów, mo na by wi c wprowadzi go do j dra syntetu, e tak powiem, porcjami, dodaj c stopniowo po jednej cz stce, a si utworzy stellar...
- Bardzo słuszna my l! - zawołał Siołło. - Amerykanie te na ni wpadli. Niestety, ju po czwartym z kolei wprowadzonym protonie całe j dro rozlatuje si na kawałki. Rzecz w tym, e pierwiastki przej ciowe pomi dzy trwałym syntetem i trwałym stellarem s nietrwałe. Natura zmusza nas do stosowania do metod budownictwa: nie mo emy kła
dziwnych
cegły po cegle, ale niejako od razu całe pi tra. Nie wiem, czy wyra am
si jasno. Chodzi o to, e synteza musi i
tylko po drodze „j dro w gla plus j dro syntetu”; post powanie
etapami nie jest mo liwe, to da si zreszt łatwo wykaza ... Siołło napisał kilka przekształce , pukn ł kred w tablic i rzekł: - Widzicie, jakie to proste. Amerykanie powiadaj ,
e napotykamy tutaj nie jakie
przej ciowe, techniczne, które pokona przyszło , ale zasadnicz niemo liwo
trudno ci
syntezy, dyktowan nam przez
prawa natury... Kiedy Siołło sko czył, posypały si pytania. Asystenci podchodzili do tablicy, wyrywali sobie kred , kre lili wzory i gor co spierali si z profesorem; potem, potrz saj c głow , jeden po drugim wracał na miejsce, jakby mówi c: „beznadziejne, nic si nie da zrobi ’” - Zreszt - zauwa ył aspirant Sikorka - gdyby był cho naj bledszy cie nadziei. Amerykanie niczego by nie opublikowali. Wiadomo przecie, jak potworn maj cenzur . Uwa am, e szkoda traci na to czas, ale do licha, piekielnie szkoda! Przez cały czas dyskusji Topolny nie opu cił swego fotela; nieruchomy, zgarbiony, z brod wspart na pi ci, zapatrzył si
lepo przed siebie, a policzki, czoło, szyj wreszcie pokrywał mu coraz ciemniejszy
rumieniec. Sikorka przechodz c obok niego a r ce podniósł: - Patrzajcie! Czysty preparat laboratoryjny! - Co, co si stało? - spytano z kilku stron na raz. - Jak to, nie widzicie? Ale powiadam wam: oto dzieje si nowe zaczarowanie Topolnego! Chłop ju jest stracony, daj głow , od tej chwili nie b dzie od niego spokoju! Najbli sze tygodnie wykazały, jak przera liw racj miał Sikorka wygłaszaj c swoje proroctwo. Nowe zaczarowanie Topolnego okazało si
gro niejsze od poprzednich. Zaraz po konferencji poprosił Siołł o
po yczenie wszystkich publikacji dotycz cych syntetu i stellaru, porwał gruby ich pakiet i ledwo dobiegł do domu, rzucił si na jak gin cy z pragnienia na ródło. Studenci ogłosili z emfaz , e „najwi kszy odkrywca negatywny” prac swoj postanowił na amen zakorkowa syntez stellaru, i kiedy nadszedł listopad, a z nim imieniny Topolnego, wr czyli mu uroczy cie ogromny, barwnie malowany dyplom odpowiedniej tre ci. Topolny miał si wraz z nimi, a po zabawie zasiadł do swych docieka . Z pocz tkiem grudnia, kiedy pierwszy nieg cienk warstewk przyprószył park Instytutu, asystent zjawił si wieczorem u Siołły i zwracaj c po yczone pisma poprosił o pi
minut rozmowy, która przeci gn ła
si do pó nej nocy. - Pytacie mnie, czy warto zajmowa si syntez ? - rzekł gburliwie Siołło, podnosz c oczy na młodego człowieka. - Doskonale. A je eli wam powiem, e nie warto, czy rzucicie wszystko w diabły? Topolny milczał przez chwil , popatrzał na profesora, u miechn ł si nie miało i powiedział: - Nie. Siołło roze miał si
basem.
miał si
długo. Wreszcie, odchrz kn wszy, machinalnie przestawił
przycisk na biurku i rzekł: - No, wi c po co si mnie wła ciwie pytacie?
- Zale y mi na opinii pana profesora. - Na mojej opinii? Hm, có warta moja opinia wobec wyroku Ureya, Wringa, Seitza i całej reszty? No, ale je eli chcecie koniecznie, prosz bardzo, powiem wam, co s dz o tej historii. Topolny zaostrzył słuch. - Sprawa - tubalnym głosem ci gn ł profesor - wygl da kiepsko. Bardzo, bardzo kiepsko! Rzecz jest jasna jak kryształ: synteza stellaru jest niemo liwa. Rozło ył szeroko r ce. - Istnieje jednak pewne drobne, cho
interesuj ce „ale”. Urey, Thurstone czy Wring to wybitni
fachowcy. Niew tpliwie. Bardzo utalentowani. Nikt im tego nie odmówi. Powiadaj , e synteza jest niemo liwa. No tak. Ale czy Heisenberg, jeden z najwi kszych fizyków XX wieku, nie o wiadczył swoim asystentom w czasie ostatniej wojny, e masowa synteza plutonu nie jest mo liwa? A in ynierowie, którzy w XIX wieku uznali, i nie b dzie mo na zbudowa ci szej od powietrza machiny lataj cej, nie byli to znamienici specjali ci? Najgorsz rzecz w nauce jest zbyt wielka pewno pewno
siebie. Cho by i oparta o najsumienniejsz wiedz , taka
bardzo łatwo przeradza si w dogmaty zm. Pi knie. Czy z tego jednak wynika, e synteza stellaku jest
mo liwa? Bynajmniej. Czy istniej zagadnienia nierozwi zalne? Niew tpliwie istniej . I co teraz robi ? Topolny milczał patrz c nieruchomo w peroruj cego z o ywieniem Siołł . - Nie jestem lepy. Widz , jak pracujecie. Macie bardzo cenn rzecz: pasj . Tylko czy warto j anga owa w ten problem? Najlepszy nurek nie dosi gnie dna tam, gdzie go w ogóle nie ma. Wi c czy zgruntujecie? Czy nie szkoda wysiłku? Twierdzenie Thurstone’a i Wringa uzyskało milcz c aprobat całej ameryka skiej komisji energii atomowej, a tam s tacy ludzie jak Bethe, jak Fermi, jak Morrison. Tak tedy sprawa przedstawia si
le - jeszcze gorzej ni przed pi dziesi ciu laty, kiedy to lord Rutherford powiedział, e
wyzwolenie energii atomowe} w ci gu najbli szych wieków jest niemo liwe. No, a moja opinia? Moja opinia brzmi: nie wiem, czy mo liwa jest synteza stellaru. Nie wiem, czy jest niemo liwa. Nic nie wiem. Zaspokoiłem wasz ciekawo ? Profesor si zdziwił, bo Toporny u miechał si nieznacznie, ale w takim zachwyceniu, jakby tu przed oczami miał jak
rzecz niezwykle pi kn .
- Hola, có was tak bawi?! Topolny drgn ł. Ockn ł si z zapatrzenia. Spowa niał. - My lałem o tym, co bym zrobił, gdyby mi kto tu, zaraz chciał ofiarowa rozwi zanie problemu - cał gotow recept syntezy stellaru... - I co wymy lił? - Nic niezwykłego - odparł Topolny i u miechn ł si , przepraszaj co. - Nie przyj łbym. Nie chciałbym takiego rozwi zania. Czy mi pan wierzy? - Czy ja ci wierz ? - wybuchn ł Siołło wstaj c z fotela. - Czy ja ci wierz ?! Id ju , id do swoich atomów, pogr
si w nich i uto ; oto przeklinam ci i skazuj na wieczne poszukiwania i tropienie, na
w tpliwo ci i nie ko cz ce si rozmy lania, i ycz ci, eby na tej drodze przewracał si , nabijał sobie guzów i wci
wstawał, a przede wszystkim - eby znajdował jak najwi cej, uznanych za nierozwi zalne, problemów w
nauce... i jak najmniej w yciu. Stellarowe zaczarowanie Topolnego - w tym zgodni byli wszyscy - przybierało formy ostrzejsze ni jakiekolwiek poprzednie. Szczególnie cierpieli od niego najbli si koledzy i przyjaciele, a tak e wielu wybitnych uczonych - fizyków. Rektor Andrzejewicz opowiadał, jak Topolny zjawił si u niego w domu pó nym wieczorem
i pragn c przedstawi mu jak
kwesti pokonał zjednoczony opór całej rodziny, wdarł si do łazienki, w której
rektor brał wła nie k piel, i wci gn ł go w dwugodzinn rozmow , w czasie której obaj rysowali wzory palcem na zapoconym par lustrze. Docent Szyli ski skar ył si publicznie, e Topolny przyszedł do konwersatorium fizycznego na jego odczyt o szybkich elektronach, odci gn ł cał dyskusj od wła ciwego tematu i skierował j na spraw
nieszcz snego stellaru. Wreszcie bibliotekarz Instytutu dr ał na sam widok młodzie ca, który
nadbiegał zawsze kłusem z przepa cist tek , by unie
w niej dziesi tki niezb dnych mu ksi ek. Zwracał je
popatrzono na marginesach hieroglificznymi zapiskami. Bibliotekarz cierał gryzmoły gumk i kl ł si , e nie da wi cej adnej ksi ki niechlujnemu czytelnikowi, lecz w ko cu ust pował przed jego nieubłagan postaw . Oczywi cie wszystkie plany zaj , harmonogramy i podziały godzin dawno poszły w k t. Topolny b d to przesiadywał w swym pokoju do pó nej nocy zapisuj c sterty papieru i zaciskaj c w z bach ołówki, których pogryzionymi szcz tkami wypełniał si powoli kosz, b d to wypadał z mieszkania w krzywo zapi tym płaszczu, by godzinami snu si po alejkach parku; w takiej w drówce od czasu do czasu przysiadał na pi tach i kawałkiem uschłej gał zki kre lił wzory na niegu. Co kilka dni zjawiał si u którego z kolegów, najcz ciej u Czwartka, by przedstawi w formie wykładu, odbywaj cego si najcz ciej mi dzy pierwsz i trzeci w nocy, wyniki swoich samotnych rozmy la . Przyjaciele nie opuszczali go w potrzebie, owszem, skwapliwie brali si do dzieła i rozbijali w puch ka dy nowy pomysł. Celował w tym zwłaszcza logicznie rozumuj cy erudyta Czwartek, który z godn uwagi cierpliwo ci powtarzał mu, e synteza stellaru jest niemo liwa. - Dlaczego? - pytał Topolny, który setki, je li nie tysi ce razy sam stawiał sobie to pytanie. - Dlaczego? Ale zastanów si . Je li masz dwa j dra atomowe i chcesz je zespoli , musisz sił wtłoczy jedno j dro w drugie i, e tak powiem, potrzyma je zł czone przez jedn tysi ctrylionow sekundy, czy nie tak? - Tak. - Doskonale. Teraz, dlaczego jedno j dro musi przebywa w drugim wła nie co najmniej przez jedn tysi ctrylionow cz
sekundy?
- No, bo musi nast pi wymiana sił j drowych mi dzy cz steczkami - odpowiadał Topolny. - Bardzo słusznie, ale dlaczego ta wymiana nie zachodzi natychmiast, lecz trwa jaki czas? - Poniewa siły j drowe nie działaj momentalnie na odległo , ale rozprzestrzeniaj si z pr dko ci sko czon , równ pr dko ci wiatła, tak samo jak pole elektryczne czy grawitacyjne... - No wi c sam widzisz. Wymiana sił rozpoczyna si w miejscu, w którym jedno j dro wnika w drugie, i rozprzestrzenia si jak kr gi na wodzie po wrzuceniu kamienia. J dro syntetu ma około 10-11 cm rednicy i eby pokry
t
przestrze , działanie o pr dko ci wiatła potrzebuje wła nie jednej tysi ctrylionowej sekundy.
Tymczasem karbion powolny w ogóle nie dostanie si do j dra, a szybki przestrzeli je na wylot w ci gu jednej kwadry bonowej... nieprawda ? - No tak. - A wi c udowodniłem ci, e synteza stellaru jest niemo liwa; dobranoc! - Dobranoc - odpowiadał Topolny wstaj c. Potem wychodził mocno zgn biony, ale ju po drodze do domu wpadał na nowy pomysł przechytrzenia natury. Taki stan trwał do lutego. Jedyn godn uwagi rzecz w zachowaniu Topolnego było w owym czasie to, e ze swymi koncepcjami nigdy nie przychodził do Siołły, a profesor przy spotkaniach - widywali si codziennie - o nic nie pytał.
Przyszedł marzec, a z nim wielkie niegi, które zamieniły okolic kolonii uniwersyteckiej w pejza białych wzgórz. Pewnego szczególnie mro nego wieczoru kto zadzwonił do mieszkania Czwartka poło onego w domku tu za parkiem Instytutu. Gospodarz w szlafroku narzuconym na pid am otworzył drzwi. Pó nym go ciem był Topolny. Dr ał z zimna. Wszedł do pokoju zanosz c si od kaszlu. Czwartek bez słowa poszedł do kuchni i po chwili wrócił z paruj cym imbrykiem, cukiernic , chlebem i masłem. Odszukał w szafce butelk rumu, z aptekarsk dokładno ci odmierzył kieliszek, wlał do herbaty i przysun ł gor cy napój Topolnemu, który z bezmy lnym wyrazem twarzy apatycznie patrzał w płyt stołu. Czwartek znowu si zakrz tn ł, wydobył sk d aspiryn , kazał Topolnemu za y dwie tabletki i zapi je herbat ; potem usiadł naprzeciw niego i przypatrywał mu si badawczo. Na koniec odezwał si spokojnie: - Wcze nie dzi przyszedłe . Masz co nowego? Topolny nie odpowiedział, głow nawet nie ruszył, tylko jego dło ko cami palców spoczywaj ca na kraw dzi stołu jako sama obsun ła si w dół. Ten drobny gest powiedział Czwartkowi wi cej ni obszerne wywody. Znowu zapanowało milczenie. Topolny pil herbat i rozgrzewał si ; na policzki wyst piły mu rumie ce. - Wiesz co - powiedział nagle Czwartek - to wszystko razem dawno przestało mi si podoba . Pracujesz z uporem, tego si nie da zaprzeczy , ale ty si przecie marnujesz, człowieku! Topolny nic nie odpowiedział. - Czasem trzeba by nieust pliwym - ci gn ł Czwartek - ale teraz? Co by powiedział o człowieku, który po wi ca ycie budowie perpetuum mobile? Topolny mocniej ni było trzeba odstawił szklank . - Synteza stellaru to nie jest budowa perpetuum mobile - powiedział. Rozkaszlał si . Czwartek odczekał chwil i rzekł: - Ale zastanów si . Ta synteza musi i
po drodze „karbion plus syntet”. Tego nie ominiesz. Karbionu,
który na wylot przebija ci j dro, te palcem nie przytrzymasz. Mówi do ciebie jak do brata: rzu to. Daj temu pokój. Jest wi cej ciekawych problemów na wiecie. Topolny chciał si odezwa . - Nie mów nic - szybko powiedział Czwartek. - Nie b d teraz z tob gadał. Lecisz z nóg. Id do domu, połó si i prze pij wszystko; jak b dziesz chciał, jutro porozmawiamy o tym dalej, chocia , Bóg mi wiadkiem, nie wiem, o czym by tu jeszcze mówi : rzecz była niemo liwa od samego pocz tku. Wiesz, e ci lubi i nie chc ci
obra a , ale gdyby zdobył si
na obiektywne spojrzenie z boku, sam przyznałby ,
e to mieszne:
dwudziestoparoletni asystent przeciw czołówce najwybitniejszych fizyków ameryka skich., No id ju , id . Czekaj, dam ci proszek nasenny. Masz. W przedpokoju Topolny z takim impetem naci gn ł r kaw płaszcza,
e dał si
słysze
odgłos
rozdzieranej podszewki. Mrukn ł co pod nosem, zatrzasn ł za sob drzwi i poszedł do domu. Mieszkał ledwo dwie cie kroków od Czwartka. Kiedy zdj ł u siebie płaszcz, ujrzał zwisaj ce z r kawa długie strz py podszewki, usiadł wi c przy lampie i j ł cierpliwie cerowa rozdarcie. Nie zale ało mu wcale na tym, by mie cały płaszcz, lecz uznał, e szycie b dzie niezłym sposobem uspokojenia nerwów. Sko czywszy prac przez chwil ogl dał swoje dzieło, po czym westchn ł ci ko i zasiadł do zeszytu z wzorami, ale ju po dziesi ciu minutach miał do tego zaj cia. Zeszyt poleciał na podłog , a Topolny w ci gu kilkunastu sekund rozebrał si i wskoczył do łó ka. Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest zm czony. Nie mógł zasn . W głowie, gdy przymkn ł powieki, poczynały kr y
momenty kwadrupolowe, czynne przekroje pochłaniania, spiny, funkcje falowe i pola
mezonowe. Przewracał si z boku na bok, w ko cu za wiecił lamp przy łó ku i z półeczki wzi ł pierwsz
ksi k , jaka si nawin ła; były to”Elementy teorii wzgl dno ci Weyla. Czytał nieuwa nie i co jaki czas łapał si na tym, e rozmy la z oczami wlepionymi lepo w jakie miejsce tekstu. Czwartek miał racj . Czy nie było maniaków, którzy z uporem równym mojemu, ba, przewy szaj cym go wielokrotnie, usiłowali budowa jakie wiecznie poruszaj ce si machiny, marnuj c ycie całe? Gdzie probierz warto ci wysiłku, gdzie pewno , e rozwi zanie w ogóle istnieje? Zmusił si do czytania, przebiegł kilka stronic, ale nic nie rozumiał. Jestem jak wóz bez kierowcy my lał - musz sztucznie stwarza sobie tor, po którym mog si posuwa , i co jaki czas przychodzi katastrofa: wyskakuj z szyn, wykolejam si , trac grunt pod nogami. A Czwartek? O, jemu nie trzeba szyn, on sam jest kierowc , sternikiem własnego losu. Mój Bo e, jak on nie ma adnych w tpliwo ci, jak rozumie, co mo na, a czego nie mo na. Niemal z podziwem wspominał zalety przyjaciela: jego umiar, spokój, równowag duchow ... Gdzie mi do niego! - pomy lał, westchn ł i znowu czytał, a doszedł do miejsca, w którym Weyl podaje swój znany przykład na wzgl dno
wpływu czasu:
„Na Ziemi mieszka dwu braci bli niaków. Jeden z nich wyrusza w podró mi dzygwiezdn na rakiecie p dz cej z ogromn szybko ci . Po powrocie na Ziemi okazuje si on du o młodszy od brata, który nie podró ował, albowiem we wszystkich ciałach materialnych, a wi c i ywych organizmach, czas płynie tym wolniej, im szybciej si poruszaj . Tak wi c podczas gdy ziemski brat postarzał si o lat kilkadziesi t, brat podró nik gwiazdowy prze ył ledwo lat kilkana cie”. Tutaj uwaga Topolnego znowu si rozproszyła. Wspomniał o tym, z jak pewno ci przed kilku miesi cami mówił do Siołły, e nie przyj łby gotowego rozwi zania problemu, i usta wykrzywił mu ironiczny u miech. Có za bezczelna pewno
siebie - pomy lał. Z ksi k wspart o kołdr , zapatrzył si nie widz cymi
oczami. Hm, gdyby tak mo na wyprawi si w gwiazdow podró i powróci prze ywszy kilka lat, podczas gdy na Ziemi upłynie tymczasem wiek cały, mo e bym si dowiedział, czy synteza stellaru jest mo liwa. Mo e do tego czasu odkryte zostan jakie nowe tajemnice j dra, otworz si nie znane dzi drogi... Powoli ogarniała go senno . Odło ył ksi k i zgasił lamp . wiat rozwiewał si , my li topniały, nikły w ogarniaj cym wszystko mroku. Wtem drgn ł jak od uderzenia. Uniósł głow . Co to było? Jaki zwid na skraju snu? Znowu si poło ył, znowu jawa opuszczała go, nagle po raz drugi owo wewn trzne uderzenie: nie głos aden, nie my l konkretna, ale gwałtowny niepokój. Serce uderzało mocniej. Usiadł w ciemno ci na łó ku. Co to znaczy? Nie wiedział. Miał równie silne jak nie daj ce si sprecyzowa wra enie, e na granicy snu i jawy błysn ła mu i przepadła natychmiast jaka my l niezmiernie wa na. Wyt ał pami
do ostatnich granic, lecz
uwaga skierowana w gł b wiadomo ci wyławiała tylko strz py, bezsensowne potworki my lowe. Kr
c w
ciemnym labiryncie, co chwila natykał si na lepe uliczki. Miał niezno ne uczucie człowieka, który zapomniał jakie słowo i daremnie szturmuje w jego poszukiwaniu pami . Zrezygnowany, uło ył si raz jeszcze do spoczynku. Głowa nie bolała go wła ciwie, ale nalana była ołowiem. Czy ta noc nigdy si nie sko czy? eby ju nadszedł wit, który zdmuchnie te obł dne majaki! - przemkn ło mu. Po raz trzeci ogarn ła go senno
i po
raz trzeci obudził si z bij cym gło no sercem. Było to jakby działanie skrytej w nim istoty, która nie pozwalała wył czy
wiadomo ci, która zmuszała do czuwania, poniewa co si stało. Za wiecił lamp . Wzrok padł na odło on ksi k i od razu sobie przypomniał. Z rozpadaj cych si na
progu snu my li ulepił si dziwol g: gdyby tak całe laboratorium z kosmotronem postawi na rakiecie i wysła do gwiazd... Było te czego łama sobie głow ! - pomy lał. - Idiotyzm jaki ... chocia ... zaraz... zaraz!!!
Usiadł. - Tylko spokojnie... - powtarzał samymi wargami! Upływ czasu w p dz cej szybko rakiecie jest wolniejszy we wszystkich bez wyj tku znajduj cych si na niej ciałach. I oto tam, w mkn cym pocisku, stoi kosmotron, ta olbrzymia machina bombarduj ca płytk
syntetu karbionami. Z w skiego wylotu wypada
wiszcz cy płomie cz stek i uderza w metaliczny syntet. Karbiony wnikaj do jego j der, ale nie przebywaj w nich ju przez jedn kwadrylionow cz stk sekundy. Czas płynie na rakiecie wolniej, musz wi c przebywa w nich dłu ej... ale to bardzo ciekawe! Siedział w łó ku skulony, obejmuj c kolana r kami i my lał szybko: No dobrze, powiedzmy, e wystrzel całe laboratorium z kosmotronem w przestrze gwiazdow . Czy by to co dało? No, dałoby czy nie? Rozwa my systematycznie. Wi c to jest tak: eby karbion zespolił si z j drem syntetu i dał j dro stellaru, potrzeba jednej tysi ctrylionowej cz ci sekundy. Tymczasem wystrzelony w j dro przebywa w nim tylko przez jedn kwadrylionow , to znaczy tysi c razy za krótko. A gdy kosmotroa b dzie mkn
z pr dko ci blisk
wiatła? Wtedy czas w gł bi atomów b dzie płyn ł wolniej, karbiony b d w j drach stellaru przebywa dłu ej... b d przebywa dłu ej? Czy to pewne? Ale tak, relacja einsteinowska mówi o tym jasno, a zreszt znane s do wiadczenia z mezonami: mezon poruszaj cy si z du
pr dko ci rozpada si znacznie wolniej, trwa dłu ej
od mezonu spoczywaj cego. Tak, mo na by dobra tak pr dko
rakiety, eby karbiony przebywały w j drach
syntetu przez jedn tysi ctrylionow sekundy. No dobrze, ale czy to co da? Chyba nie, bo wszystkie w ogóle procesy materialne ulegn zwolnieniu w jednakowym stopniu, tak wi c karbion b dzie wprawdzie przebywał wewn trz j dra syntetu dłu ej, ale te b dzie si z nim powolniej ł czył... Ej e, czy na pewno? Zespolenie odbywa si za po rednictwem sił j drowych, siły te przenosz si z pr dko ci
wiatła... a pr dko
wiatła
niezale nie od pr dko ci układu jest zawsze taka sama, bo jest... - Pr dko
wiatła jest inwariant !!! - okropnym głosem krzykn ł Topolny i tak jak siedział, w koszuli,
bosymi nogami skoczył na podłog . Dopadł stołu, podniósł zeszyt, rozpostarł go i zacz ł rachowa . Na drugiej całce ostrze ołówka prysło. Zakl ł i rzucił si na poszukiwanie scyzoryka. Mijały sekundy, które zdawały si wiekami. Scyzoryka nie było. Porwał kałamarz, pudełko zapałek i zacz ł pisa maczaj c je w atramencie. Całki jak oszalałe w e wiły si na papierze. Przekształcenia wynikały coraz szybciej; ostatni wyraz obwiódł grub ramk , zapałka złamała si . Spojrzał na zasmarowane atramentem palce, otarł je o włosy i wstał. Chodził wielkimi krokami po pokoju oddychaj c gł boko. Powoli ochłon ł. Wrócił do stołu, popatrzył na poplamione kartki. No tak - pomy lał - i co z tego? Czy mo na wystrzeli całe laboratorium w gwiazdy? Z czego si tak cieszysz, idioto jeden? Co za nonsens - „wystrzeli kosmotron w gwiazdy...” Chodził wci
po przek tnej pokoju; zacz ło mu si robi zimno w nogi, wi c wło ył pantofle i
kontynuował marsz z k ta w k t. Wi c jak e to jest? eby zaszła synteza, j dra syntetu musz wraz z zawartymi w nich karbionami p dzi z ogromn pr dko ci . Kosmotron naturalnie nie musi nigdzie lecie . Mo e sta , to tylko miejsce, w którym zachodzi reakcja, a wi c płytka syntetu musi p dzi z ogromn pr dko ci . Czy nie dałoby si tego jako urz dzi ? Powiedzmy tak: z kosmotronu wylatuje p k karbionów i w tym samym kierunku wystrzelimy z armatki pocisk sporz dzony z syntetu. Karbiony dogoni Nieprawda, nie zajdzie. Najszybszy pocisk armatni mo e osi gn
go w locie, i zajdzie reakcja...
dwa kilometry na sekund , a tu trzeba
pr dko ci akurat 150 000 razy wi kszej. Co najmniej - 140 000 razy. Nie, to beznadziejne. Czy jest na wiecie sposób rozp dzenia płytki syntetu do takiej pr dko ci? Nie ma. Wykluczone. Do ci kiej cholery z t płytk ! Dlaczego nie mo na jej jako tak rozp dzi ...
Nagle Topolny stan ł na miejscu, jakby wpadł na niewidzialny mur. Oczy rozszerzyły mu si , gardło nagle zaschło. R kami zaciskał skronie. - Mam!!! Mam!!! Rzecz była tak prosta... Nie trzeba adnej rakiety, nie trzeba wyprawia kosmotronu w gwiazdy, nie trzeba strzela płytk syntetu. Po co? Trzeba cał reakcj przenie
do wn trza kosmotronu.
Przecie to wła nie tam, w rurze pró niowej kolistego kształtu rozp dza si cz stki materii do pr dko ci przy wietlnej. Energia elektryczna przyspiesza ich lot. Kr wzi
wci
w kółko, coraz szybciej i szybciej... Trzeba
syntet - nie płytk , do diabła z płytk ! - trzeba po prostu wstrzykn
atomów syntetu. A raczej jonów. Oczywi cie! W kosmotronie kr
do kosmotronu rozpylon chmurk
ju karbiony. Teraz zaczn si rozp dza
tak e jony syntetu, ale jako ci sze od karbionów b d biec od nich wolniej. Na ka de dwa okr enia karbionów wypadnie z półtora okr enia jonów syntetu, wi c b d si mija , przy mijaniu b d nast powa zderzenia, ci głe zderzenia, karbiony b d wnika do j der syntetu i b d powstawa w nich nowe j dra, bo czasu b dzie na to do : syntet, w którym zachodzi reakcja, sam b dzie mkn ł bardzo szybko! I w taki sposób w gł bi kosmotronu, w rurze pró niowej narodzi si superci ki pierwiastek - stellar! Topolny liczył na papierze, łamał zapałki, atrament ciekał mu po palcach plami c kartki, a on gadał do siebie wcale o tym nie wiedz c. Naraz zerwał si na równe nogi i gwałtownie zacz ł si ubiera . Do Siołły! Tak, teraz był na to czas. Dopinaj c marynark wybiegł do przedpokoju i tam dopiero zauwa ył, e ma na nogach domowe pantofle. Wrócił po buciki. Po minucie wypadł z domu naci gaj c w biegu płaszcz; po łokie wbił rami w r kaw i po raz drugi rozdarł podszewk od góry do dołu. Powiewaj c jej długimi fr dzlami gnał na przeciwległy koniec osiedla uniwersyteckiego. Usłyszawszy przeci gły dzwonek, który go obudził, Siołło spojrzał na zegarek wiec cy zielonkawymi cyframi z nocnego stolika. Dochodziła pi ta. - Narzucił płaszcz i wyszedł do korytarza, otworzył drzwi i zderzył si z dysz cym ci ko człowiekiem, który ziajał jak po wyczerpuj cym biegu. Był to Topolny. - Jest stellar! Profesorze! Jest stellar! - dyszał młody człowiek, popychaj c przed sob Siołł ciemnym korytarzem. Profesorowi mign ła niedobra my l, e Topolny zwariował. - Gdzie... gdzie stellar? - spytał odruchowo, zwracaj c oczy na zgnieciony pakiet, który Topolny zaciskał w gar ci. - Nie, stellaru jeszcze nie ma, ale b dzie; odkryłem metod - powiedział ju spokojniej Topolny. Rozwin ł pakiet, który okazał si zwitkiem wyszarpni tych z brulionu, zapisanych kartek. Profesor za wiecił du
lamp , zobaczył twarz Topolnego i oczy rozszerzyły mu si ze zdumienia. - Co to jest? - powiedział - co zrobili cie z sob ? Topolny mrugał u miechaj c si bezradnie. - Ja przepraszam... nie my lałem, e pora tak wczesna, to znaczy pó na, ale naprawd ... Siołło wzi ł go za rami i skierował w stron lustra. Topolny ujrzał własn twarz od czoła po brod
pokryt granatowymi i niebieskimi pr gami. - Ach, poplamiłem si , bo bez pióra... pisałem zapałkami, ale... ale niech e pan spojrzy tu, profesorze! Takie uniesienie brzmiało w jego głosie, e Siołło poddał mu si mimo woli. Stoj c w pid amie z narzuconym na ramiona płaszczem, patrzał na biegaj ce błyskawicznie palce Topolnego, który rzucaj c sk pe słowa obja nie rysował plan do wiadczenia. W pewnej chwili poło ył młodzie cowi r k na ramieniu. - Czekajcie - powiedział. Poszedł do drugiego pokoju, wrócił z piórem, usiadł przy stole, przyci gn ł do siebie papiery i zacz ł pisa . Stawiaj c znaki z wła ciwym sobie rozmachem, najpierw sprawdził rachunek Topolnego, potem
wprowadził szereg danych uzupełniaj cych. Topolny poczuł, e nogi mi kn mu w kolanach. W głowie miał zupełn pustk . Tam, w przekształceniach, które spływały spod pióra Siołły, ukryty był los jego pomysłu. Usiadł cicho nie mia spojrze na obliczenia profesora. Nareszcie ten odetchn ł gł boko, odsun ł od siebie kartki i spojrzał na swego asystenta. Topolny czekał bardzo blady; ju nic miesznego nie było w znacz cych jego twarz atramentowych pr gach. - No tak - rozległ si bas Siołły - wi c, zasadniczo, rzecz jest rozwi zana prawidłowo, ale... Ale w tpliwa. Sama zasada syntezy jest bez zarzutu, s jednak trudno ci - niemałe! Mianowicie stellar wytworzy si wprawdzie, ale zaraz b dzie si rozpadał, bo temperatura ju z ko cem pierwszej sekundy reakcji przekroczy 2 000 stopni. To znaczy, temperatura rodowiska; drug zmienn jest temperatura samego j dra, która w momencie zderzenia przekroczy zapewne pi
miliardów stopni; tutaj macie to, na tym wykresie.
Podsun ł Topolnemu kartk . Młodzieniec patrzał przez chwil nic nie rozumiej c; powoli znaczenie splotu krzywych dochodziło do jego wiadomo ci. Nagle porwał pióro i zacz ł liczy . Kiedy podniósł głow , oczy mu ja niały. - No to niech reakcja trwa tylko pół sekundy - powiedział - potem wył czy si kosmotron... - To nie takie proste - burkn ł nachmurzony Siołło. Pochyliwszy sw wielk , k dzierzaw , siw głow , zdawał si przez zmru one powieki ledzi co w ciemno ci pod stołem. - Panie profesorze... - Co? - Czy... Topolny nie doko czył, ale profesor go zrozumiał. - Czy spróbujemy? Hm... wła ciwie nasz kosmotron jest za słaby; potrzeba by urz dzenia pot niejszego. W normalnym re ymie pracy nic si nie da zrobi ... - Kosmotron mo na przeci y ... przez krótki czas - podpowiedział szybko Topolny. - Wła nie o tym my l . To dosy ryzykowne, uzwojenia mog si spali . I patrzcie - podniósł głow jeszcze niedawno byli my przekonani, e moc tego smoka zadowoli nas na dziesi tki lat! Topolny nie słyszał go. - Panie profesorze - powiedział cicho - a gdyby tak nie wył cza kosmotronu? - Jak? - Powiadam: gdyby nie wył cza pr du, tylko u y rury o podobnym przekroju jak w betatronie i... - Aha, i wyprowadza z obiegu wytworzony stellar pomocniczym polem odchylaj cym? Gdyby si to udało, byłoby niezłe... Dajcie no pióro! Pochyleni nad papierami rysowali i liczyli porozumiewaj c si pojedynczymi słowami. Nareszcie Siołło wyprostował si , sykn ł i skrzywił si , pocieraj c plecy. - Cierp ciało, kiedy chciało - powiedział. Zapanowało milczenie. - Wi c, profesorze?... - zapytał ostro nie Topolny. - Co? - Kiedy zaczynamy? Siołło sapn ł. Potem, wielki, brzuchaty, góruj cy wzrostem nad Topolnym, przyci gn ł do siebie asystenta, obj ł go równie mocno jak niezgrabnie, po chwili za odwrócił si do niego tyłem i rzekł: - Chod my do łazienki. Zdaje si , e i ja umazałem si atramentem. Potem rozpocz ła si praca. Przywołano na pomoc in ynierów-elektryków, którzy usłyszawszy o obci eniu, jakiemu fizycy pragn
podda
kosmotron, kr cili długo głowami i nie chcieli wzi
odpowiedzialno ci za cało
uzwoje . Jednak e Rada Naukowa powzi ła decyzj
natychmiastowego
przyst pienia do do wiadcze . Próby syntezy ci gn ły si długo. To pomocnicza aparatura van der Graafa nie dawała wła ciwego napi cia, to pró nia nie była dostateczna, to strumie jonów syntetu był zbyt nikły, wielkie cewy elektromagnesów grzały si
nadmiernie, trzeba było montowa
napr dce urz dzenia chłodz ce,
bezpieczniki paliły si seriami, a kiedy ju wszystko grało, ledwo wytworzony stellar natychmiast si rozpadał. W ci gu tygodni kolektyw Siołły jadł, spał, mieszkał prawie w hali kosmotronu wraz z brygad elektryków, którzy po społu z fizykami brodzili w wij cych si po podłodze kablach, przesuwali transformatory, zmieniali poł czenia, krz taj c si niezmordowanie u stóp pancernego kolosa. Co jaki czas gwar głosów, szcz k i stukot narz dzi wypełniaj ce hal cichły i rozlegało si rosn ce brz czenie. Ludzie stoj cy na kontrolnych punktach wbijali oczy w tarcze zegarów; strzałki oscylowały, napi cie rosło, w pot niej cym chórze wprawne ucho rozró niało wysoki wist wiruj cych pomp pró niowych, dygotliwe brz czenie blach transformatorów i cichy, lecz wszystko przenikaj cy syk strumienia nukleonów, strzelaj cego białym w skim płomieniem ze szczeliny w grubym pancerzu kosmotronu. Siołło stał na pi trowym wzniesieniu przed główn
tablic
rozdzielcz krzywi c si i marszcz c. Całe niezadowolenie ze zbyt małej mocy kosmotronu wkładał w grymasy twarzy; zdawało si , e smakuje jaki niesłychanie gorzki płyn. Kołowymi ruchami r k dawał zna elektrykom, by zwi kszali pr d na magnesach. Gdy wskazówki poczynały dochodzi do czerwonych kresek przele enia, asystenci silniej zaciskali r ce na wył cznikach, a Siołło krzywił si
jeszcze bardziej. W gł bi kadłuba
kosmotronu pr d huczał coraz gło niej, zagłuszaj c wszystkie inne d wi ki. Wreszcie ruchome cz ci aparatury, a potem i podłoga zaczynały wibrowa . Dreszcz szedł po d wigarach no nych, przeszywał ciała ludzi. Wskazówki osi gały czerwone granice. Teraz wszyscy przenosili wzrok z tarcz zegarowych na twarz profesora, który z wysoko ci jak wódz na polu bitwy ogarniał cało
do wiadczenia. Nagle w chór dudni cych odgłosów
wpadały krótkie, chlastaj ce d wi ki. To poł czone z gło nikami liczniki Geigera ostrzegały, e do przestrzeni, w której stoj ludzie, przedostaje si spoza ochronnego muru przenikliwe promieniowanie. Siołło naciskał czerwony guzik, za siatkami ochronnymi rozchodziło si szcz kanie wył czników strzelaj cych płomienistymi zygzakami i nast powała nagła cisza. Potem ludzie znowu si krz tali i po jakim czasie wszystko zaczynało si od pocz tku. Rezultatem tej nie ustaj cej pracy była drobna kostka substancji, która wchłon ła w siebie atomy sztucznie stworzonego pierwiastka. Ten okruch materii, zamkni ty w grubo ciennym pudle ołowianym, wr czono uroczy cie mikrochemikom; w laboratorium analitycznym poddano go długiej serii zabiegów, dzi ki którym malał coraz bardziej, rozmywany kwasami, przetapiany, przepuszczany w postaci pary mi dzy biegunami elektromagnesów, destylowany frakcjami, a na koniec zespół Siołły otrzymał od chemików niewielk szklan probówk . Na jej dnie spoczywała widoczna tylko przez mikroskop, niepozorna, szara jak popiół szczypta metalicznego stellaru.
II. CUD CZWARTKA Zapadał wieczór ostatniego dnia listopada. W budynkach Chemii Termo-J drowej, Oddziału Promieni Kosmicznych i siłowni atomowych panowała zupełna cisza. Wi kszo
pracowników opu ciła ju mury Instytutu
udaj c si b d samochodami do pobliskiej Warszawy, b d do swych domków w kolonii uniwersyteckiej. Ogromne laboratoria stały pogr one w mroku; wiatr p dził chmury zeschłych li ci osypuj cych si z szelestem po cianach budynków. Tylko w hali kosmotronu krz tały si jeszcze brygady techników-monta ystów, hurkotał d wig, strzelały młoty pneumatyczne, bł kitnie wybuchały ogniki o wietlaj c na ułamki sekund azbestowe maski spawaczy. To elektrycy i monterzy in yniera Kiecia usuwali uszkodzenia, jakie poniósł kosmotron w ostatnim do wiadczeniu, obci ony nadmiernym pr dem. Poza pracuj cymi na hali w Instytucie było jeszcze dwu ludzi: profesor Siołło i asystent Czwartek. W parterowej sali budynku przylegaj cego do głównego gmachu ko czyli przeci gaj ce si od południa do wiadczenie. Uczeni znajdowali si w pomieszczeniu cyklotronu. Hal , wielk jak hangar samolotowy, o wietlał bł kitny blask jarzeniówek. Po rodku wznosił si z podłogi betonowy graniastosłup, w którym - niczym w kamiennym sarkofagu - zamkni ta była aparatura. Mury półtorametrowej grubo ci chroniły ludzi od szkodliwego promieniowania. Obaj uczeni stali u stóp chropawej ciany, za któr krył si cyklotron. Przed nimi widniała tablica przyrz dów pomiarowych i aparatura zwana „metalowymi r kami”, system d wigni, z których pomoc mo na wykonywa na odległo , w strefie niebezpiecznego promieniowania, rozmaita zabiegi. Z betonowej płyty sterczały okulary zwierciadlanych peryskopów. Siołło notował wyniki w grubym, oprawnym w cerat zeszycie, Czwartek za , pochylony, patrzał w peryskop i naciskał klawisze aparatury. Przed chwil
zako czyli
bombardowanie płytki pierwiastka strumieniem szybkich cz stek; przez peryskop wida było, jak podobne do palców szkieletu metalowe chwytacze ujmuj płytk , wywa aj j z ramki i wrzucaj do rynienki, do której tryskał zaraz strumie wody, porywał płytk i unosił j do rozszerzonego lejkowato wylotu ruroci gu. St d pod osłon cieczy próbka dostawała si do podziemi budynku, gdzie czekały na ni samoczynne aparaty dokonuj ce analizy promieniotwórczo ci.
- Czy wywoła teraz zdj cia? - spytał Czwartek obserwuj c nie bez zadowolenia, jak gro ne ródło promieni znika z poła widzenia, i wycieraj c palce w chusteczk raczej symbolicznie ni z rzeczywistej potrzeby. - Nie, to b dzie mo na zrobi jutro - rzekł profesor. - S dz , e nie znajdzie si nic niezwykłego. Chciałbym tylko mie troch torów mezonowych, przydałyby si do demonstracji na wykładzie. - Próbka p kła, panie profesorze - zauwa ył Czwartek opuszczaj c swoje miejsce przy tablicy rozdzielczej. Profesor r k tylko machn ł, jakby mówi c „tak przypuszczałem”, i ruszył ku wyj ciu. W ski korytarz prowadził do wysokiego a ciasnego pomieszczenia; ze ciany wystawały tu wielkie „nosy” metalowe, które jak gdyby obw chiwały przechodz cych; były to aparaty, skrupulatnie poszukuj ce radioaktywno ci w ich ubraniach, ciałach i włosach. Aparaty te były poł czone z zamkiem wyj ciowych drzwi w taki sposób, e nawet kto lekkomy lny nie mógł opu ci
zakładu nie poddawszy si
zabiegom oczyszczaj cym, gdy automat
wykrywszy człowieka „promieniuj cego” natychmiast ryglował drzwi i otwierał drugie wiod ce do specjalnych łazienek. Tym razem jednak wiatła sygnałów nie zapłon ły; asystent i profesor przeszli swobodnie i udali si na pi tro, do biblioteki. Tutaj obaj usiedli przy wielkim oknie wychodz cym na park. Siołło pocz stował Czwartka papierosem i sam z zadowoleniem zaci gn ł si dymem. Lubił po pracy odpocz
chwil w tym wła nie miejscu,
gdy szczególny spokój przynosiło mu zarówno s siedztwo wysokich półek pełnych ciemnych tomów, jak i wielkich drzew parku gn cych si teraz w wichurze za oknami. Siedzieli nieruchomo; taka kontemplacja trwała czas jaki , nareszcie Siołło zagadn ł pierwszy. Rozmowa potoczyła si , jak wi kszo
rozmów-w zakładzie, na
temat stellaru. - Ej ten Topolny, Topolny - mówił profesor - to wasz kolega, co? - O rok młodszy. - No, prosz , nawet młodszy. Jego ojciec owce pasał, a jemu, tylko patrze , pomniki b d stawia . Oczy ma jak dziewczyna. Nigdy nie my lałem, e z takimi oczami mo na... chocia to głupio. - I pomy le , jakie to było proste w zało eniu - podj ł Czwartek. - Tyle razy przechodziłem te obliczenia i eby mi w głowie postało! Kilka zda i gotowe! Przecie to, co poszło do zagranicznych pism, my l o tym doniesieniu tymczasowym, to jakie półtorej stroniczki r kopisu, je eli nie liczy wst pu! - No no, te półtorej stroniczki przewróc cał energetyk ! - rzekł profesor i prychn ł, jakby mu si chciało mia . - Mam wra enie, e mnie co o lepiło... Tak, musiałem by
lepy - z nieukrywanym alem mówił dalej
Czwartek. - Otó to! - przygwo dził jego ostatnie słowa profesor. - Tak to wła nie bywa z wielkimi odkryciami. Bo przecie do przyj cia Topolnego wszystko ju było gotowe i kosmotrony, i metoda otrzymywania syntetu i karbionów, i teoria wzgl dno ci - klocki czekały, tylko domek budowa ! Par wierszy jest tego, ale jakich wierszy! Nie chodzi przecie o ilo . Trzeba było zobaczy w wyobra ni, e tu jest droga, e t dy trzeba i , i wiedzie , dok d si zajdzie! We my tak elementarn dzi rzecz jak rachunek ró niczkowy. Jeszcze w głuchym redniowieczu gdzie koło 1340 roku Oresmiusz zauwa ył, e wzrost lub zmniejszanie si pewnych wielko ci s najwolniejsze w pobli u maksimum lub minimum. Trzysta lat pó niej Kepler odkrył to samo, ale i on nie poszedł dalej. Zjawił si potem Fermat. Ten ju stosował operacje matematyczne, które z dzisiejszego punktu widzenia mo na nazwa ró niczkowaniem, a jednak, w pewnym sensie, nie on był odkrywc ró niczek, bo nie dostrzegł, e to jest całkiem nowa my l, nowa droga, która przyniesie niesłychane zmiany w nauce. Mo na by powiedzie za Poincarem, e odkrycie cz sto nie polega na przej ciu od całkowitej niewiedzy do zupełnego zrozumienia, od
mroku do wiatła, ale e odkrywa si rzeczy w mniejszym lub wi kszym stopniu, etapami... Najpierw dostrzega si jakie uboczne zjawisko, które dopiero pó niej prowadzi w gór , jak napotkana przypadkowo dró ka le na wyprowadzaj ca na szczyt górski... Tak wła nie było z Topornym. Opowiadał wam chyba, jak do tego doszedł? To bardzo znamienne! Uroiło mu si ni st d, ni zow d, eby wysła kosmotron w gwiazdy. Dziewi dziesi ciu dziewi ciu fizyków na stu odp dziłoby t my l wzruszeniem ramion: nonsens, zabawka my lowa i tyle. A on miał odwag sprawdzi ten pomysł na papierze! Z chwil kiedy przybrał go w szat matematyczn , zobaczył, e cała ta podró w niebo, ta gwiazdowa ornamentacja jest zupełnie niepotrzebna... A ja powiadam wam, kolego, e nie! Czwartek popatrzał ze zdziwieniem na profesora, który z podniecenia wstał i podnosz c r k , mówił dalej: Jako zabieg, jako do wiadczenie fizyczne podró ta naturalnie była zupełnie zbyteczna, ale nie jako etap rozumowania, jako pewien fakt psychologiczny! Bo co si stało? Topolny nie mog c znale
rozwi zania w
sferze dotychczasowych faktów, w płaszczy nie zwykłych do wiadcze , porzucił j , poleciał w niebo i wrócił na Ziemi - ju ze swoj wielk zdobycz . Tak to było! No có , miał troch szcz cia, prawda - przecie to był przypadek, e akurat wtedy czytał Weyla - ale có z tego? Zawsze trzeba mie ten łut szcz cia, rozumu nigdy si nie ma zbyt wiele... Przecie ka dy z nas ma na półce”Teori wzgl dno ci”. Za oknami było ju zupełnie ciemno. W tej chwili rozległy si przytłumione, powa ne d wi ki: zegar cienny wybijał godzin . Siołło drgn ł. - U licha, ju pi ta! trzeba lecie ! A wy jak, kolego? - Zostan jeszcze, panie profesorze. Musz sko czy artykuł. Gdy profesor odszedł, Czwartek przez chwil spogl dał jeszcze przez korytarzowe okno na pociemniały park jesienny, potem udał si na wy sze pi tro. Mie ciły si tu pracownie asystentów; jego pokój znajdował si w samym, prawie ko cu korytarza. Po drodze min ł zamkni t pracowni Topolnego; młodzieniec przebywał w Budapeszcie na zje dzie fizyków. Czwartek wszedł do swego pokoju i za wiecił lamp . Pomieszczenie było malutkie, o cianach zaokr glonych, ciasne, lecz urz dzone przytulnie. Na rodku stało niewielkie biurko, po bokach - półki z podr czn literatur ; był tu prócz krzesła fotel i nawet malutki telewizor na stoliku w k cie. Po poprzednim mieszka cu, doktorze Ł czkowskim, który od rozpocz cia roku szkolnego przeniósł si
na
uniwersytet wrocławski, pozostał malowany w smoki jedwabny parawanik chi ski oraz egzotyczny bibularz z uchwytem w kształcie główki pyzatego, roze mianego bo ka. Czwartek niech tnie widział te przedmioty nie licuj ce z powag otoczenia, ale jako nie znalazł dot d energii, by usun
lady kolekcjonerskich zamiłowa
swego poprzednika. Teraz siadł za biurkiem do notatek laboratoryjnych. Gdy je przepisał, zabrał si do artykułu. Musiał go sko czy dzi jeszcze; to wyrwało z jego piersi niech tne westchnienia, ale rzecz była pilna - redakcja czekała na materiał. Nie zwlekaj c wkr cił wi c arkusz papieru do maszyny i zacz ł pisa . Cho kilkana cie metrów dalej, za cian korytarza, otwierała si pełna łoskotu hala kosmotronu, tutaj nie dobiegał najl ejszy szmer. Gruby elbet izolował wszystkie d wi ki. Czwartek pisał wprawnie, od czasu do czasu przebierał nogami pod biurkiem, jakby mu to ułatwiało formułowanie zda , i podnosił kciukiem osuwaj ce si okulary; czasem, gdy udał mu si bardziej okr gły okres, poruszał wargami odczytuj c go cicho i znajdował wybornym. „Prawa fizyczne wa ne s powszechnie” - pisał - „dla całego Wszech wiata i wszystkie twory materii jednakowo s im podporz dkowane. Kamie rzucony spada swobodnie w polu ci enia Ziemi czy jakiejkolwiek
innej planety ze stałym przyspieszeniem i powoływanie si na statystyk kwantow , zmierzaj c do obalenia zasady przyczynowo ci, jest tylko wybiegiem idealistów, którzy...” Czwartek zauwa ył bł d literowy w poprzednim wierszu, przeczytał zdanie i spojrzał na zegarek: dochodziła siódma. Westchn ł, wytarł Mad gumk i napisał raz jeszcze: „czy jakiejkolwiek innej planety”... po czym odci gn ł wałek maszyny, który potr cił bibularz, znajduj cy si na jego drodze. „...spada swobodnie w polu ci enia Ziemi...” - przeczytał Czwartek i urwał nagle, gdy zorientował si , e co si stało, a raczej nie stało sit; co , czego oczekiwał: nie usłyszał stuku spadaj cego na podłog bibularza. Odwrócił głow i zamarł. Bibularz bowiem, lekko zadarłszy bok, prze lizn ł si po rozło onych na biurku papierach, nabrał szybko ci jak startuj cy samolot, skoczył w powietrze i przypadł do napi tego jedwabiu parawanika, który przez dłu sz chwil drgał pod ciosem. Potem wszystko si uspokoiło. Bibularz wisiał jednym rogiem przytulony do jedwabnej tkaniny, chwiej c si łagodnie w powietrzu. Słu ca za uchwyt drewniana główka bo ka patrzała prosto w twarz asystenta, rozdziawiona w szerokim, szyderczym u miechu, jakby mówi c: „no i co powiesz teraz?” Czwartek otworzył usta i zamkn ł je wydaj c j kliwe sapni cie. „Słowo stało si cia...” - przemkn ło mu bezwiednie. Opi ta bibuł spodnia strona bibularza ukazywała, kołysz c si , plamy atramentowe: raz zielon , to znów dwie fioletowe. Przez dług chwil gapił si na wisz cy bibularz, od którego dzieliła go odległo
wyprostowanej r ki.
Nie o mielił si jednak jej wyci gn ?. Bardzo ostro nie, jakby obawiaj c si spłoszy mar , odsun ł krzesło od biurka. Bibularz wykonywał łagodne, drobne ruchy, to napierał delikatnie na jedwab parawanu, to osuwał si po nim kilka milimetrów i nieruchomiał dr c leciutko. Kontemplacja przedłu ała si . Asystent oddychał gło no, mrugaj c silnie powiekami. Poprawił okulary, potem przetarł je nawet, energicznie wcisn ł na nos i na palcach obszedł róg biurka. Zajrzał za parawan, ale nie było tam nic: pół metra pustki dzieliło napi t na bambusowych dr kach tkanin od półki z ksi kami. Pochylił si nad bibularzem. Miał go teraz na wprost twarzy, tak e cie jego głowy padał na czerwon , cienk płytk laki, z wierzchu pokrywaj c przycisk. Czwartek przemógł si , wyci gn ł palec i dotkn ł. Bibularz zakołysał si jak uwieszony na elastycznej wi zi, opu cił si na kilka centymetrów i wrócił do góry. Czwartkowi zrobiło si gor co. Słyszał pukanie t tna w uszach. Oblał go pot. Przełkn ł i teraz ju z desperacj pchn ł bibularz w dół. Ten zadrgał, odskoczył od jedwabnej powierzchni, odbił si jak piłka i przywarł do niej ponownie, mniej wi cej metr nad podłog . Czwartek jeszcze raz zajrzał, za parawan, chrz kn ł gło no, wreszcie podskoczył i zaraz si
rozejrzał zmieszany, badaj c, czy nikt nie jest wiadkiem jego
osobliwego zachowania si . Lecz pokoik był pusty. Zaraz... tylko spokojnie... - próbował rozwa y . - Mo e go co zza ciany przyci ga? Ale z tej strony jest strych... rupieciarnia... tam nic nie ma. Prawda, kilkana cie metrów dalej za cian jest kosmotron, ale po pierwsze: wła nie za cian przeciwległ , po wtóre: jest zepsuty, no, a po trzecie: nigdy nie wywoływał adnych takich fenomenów... a zreszt to wszystko nonsens, bo jaki magnes przyci ga drzewo, bibuł i lak ? A mo e z dołu, z laboratorium, wydobywa si jakie promieniowanie... co jak niewidzialny wodotrysk, na którego strumieniu balansuje piłeczka? Cho rzecz była zgoła niemo liwa, Czwartek znajdował si ju w takim usposobieniu ducha, e wyrwał szybko z bocznej kieszeni podobny do pióra wska nik promieniowania, który nosił stale przy sobie jak „wszyscy
pracownicy zakładów, ale w szklanym oczku było ciemno. W pokoju nie było ani ladu promieniowania. Przez kilka ostatnich chwil Czwartek nie widział bibularza; gdy teraz zwrócił na
oczy i zobaczył twarzyczk
drewnianego bo ka rozdziawion w bezgło nym miechu, zrobiło mu si prawie niedobrze. Potworek zdawał si bezwstydnie kpi z siły ci enia. Asystent zacisn ł powieki i zmuszaj c si do spokoju liczył do stu. Otworzył ostro nie oczy: bibularz wisiał dalej. A mo e to sen? - przyszło mu do głowy. Podszedł wi c z nagł determinacj do biurka, wyj ł z szuflady cyrkiel i dotkliwie ukłuł si w palec. Mocno zabolało; wyssał kropl krwi i znowu spojrzał w bok. Bibularz, przytulony bokiem do parawanu, wykonywał bardzo drobne, powolne wahania, jakby unosił si na powierzchni niewidzialnego płynu. Opierał si teraz bokiem o kadłub wymalowanego na jedwabiu smoka, a bo ek zdawał si pokłada od bez - - gło nego miechu ukazuj c bezz bne dzi sła. Czwartek oczu nie mógł oderwa od jego obrzydłego grymasu; kucn ł i jakby wspomniawszy, e zmysłem powonienia nie próbował jeszcze rozwi za zagadki, zacz ł kocimi ruchami, wci
na czworakach, przybli a si do bibularza. Po chwili wydało mu si , e
co go piecze w nos, ale zapomniał o tym, bo naraz stała si rzecz okropna. Bibularz oderwał si od parawanu, popłyn ł przez powietrze coraz szybciej i stukn ł go mi dzy oczy t pym rogiem. Czwartek krzykn ł, zamachał kurczowo r kami jak dziecko napadni te przez indyka, odtr cił bibularz, skoczył na równe nogi i uciekł w przeciwny róg pokoju. Tak si przel kł, e mu policzki zdr twiały. Bibularz, gdy na spojrzał, znowu tkwił przy parawanie; opierał si o paszcz wymalowanego na jedwabiu smoka i lekko dr ał. Czwartek pobył jaki czas w k cie i znowu ruszył na badanie, Z niesko czon ostro no ci , ju nie schylaj c si , spoza biurka wysun ł r k i dotkn ł główki bibularza. Była ciepła. To oszołomiło go do reszty. - Mój Bo e, on jest gor cy... - wyszeptał. - Co to wszystko znaczy? Głowa mi p ka... Dlaczego ten parawan go przyci ga? Jedwab naelektryzował si statycznie, czy co? To to nonsens! wykluczone! Wi c co si tu dzieje?... To nie jest siła materialna... A przecie nic oprócz materii nie ma... Tak my lałem... ale przecie sam czytałem kiedy , e jest wiedza tajemna... poruszanie przedmiotów na odległo ... telekineza... To ten bo ek... Wa c si na wiele, wzi ł obur cz krzesło i posuwaj c je przed sob na kształt osłony, ruszył w stron przycisku. Min ł rodek pokoju - nic si nie działo, nabrał wi c odwagi i post pił jeszcze dwa kroki, popychaj c przed sob krzesło. Nagle bibularz drgn ł, skoczył ku niemu, stukn ł o por cz krzesła, odbił si i uderzył go w bok. Czwartek na o lep zamachn ł si krzesłem; desperacki cios odrzucił bibularz w stron biurka. Tam przycisk zata czył przy jego bocznej powierzchni, ze lizn ł si i znowu przywarł do parawanu. Czwartek wycofał si do k ta i zasłonił si krzesłem. Czerwona barwa bibularza wydawała mu si coraz bardziej ohydna, a ju u miech bo ka budził dreszcze; asystent zdumiewał si , jak mógł cho przez chwil
cierpie obecno
tak wstr tnego
przedmiotu w swoim pokoju. Nie wiedział, co robi . Mo e wyrzuci parawan z pokoju? Ale w tym celu trzeba było wej
w bezpo rednie pobli e bibularza, tego za miał ju do . Wielkie nieba, ludzie wariuj z mniejszych powodów! - pomy lał. - Dlaczego on na mnie skoczył? Tu,
do boku - zdaje si , e wydzielam te siły brzuchem! R ka go nie przyci gała... To straszne! Prawda, przecie czytałem gdzie o splocie słonecznym, nerwowym w le sympatycznym - nazywaj go „mózgiem brzusznym”... A wia ja sam jestem medium? Ale dlaczego nie przyci gam innych przedmiotów? Stał wci
w k cie rozgl daj c si z niepokojem po otoczeniu. Nienawidził bibularza i bał si go. Naraz
strzeliła wyzwalaj ca my l: profesor Siołło! Wybiegł p dem z pokoju. Ju ubrany, w płaszczu i kapeluszu, uchylił drzwi i zajrzał ostro nie przez szpar . Bibularz dr ał, czule przytulony do cielska zielonego smoka. Czwartek zatrzasn ł drzwi i rzucił si p dem do wyj cia.
Na ulicy było chłodno i wietrznie. Osłoniwszy kołnierzem twarz od pojedynczych, zimnych kropel deszczu, biegł niemal w kierunku osiedla uniwersyteckiego. W ród zmieszanych my li czuł tak e nikł iskierk zło liwej rado ci na my l o osłupieniu, jakie porazi Siołł na widok bibularza; ciekawe, co powie i jak si zachowa, własnymi zmysłami zetkn wszy si z Wielk Tajemnic ! Pokój biblioteczny profesora wygl dał jak kaseta z hebanu, której jedn
cian zast powała matowa
szyba. A po sufit wznosiły si wypełnione ksi kami półki. Siołło’ szedł wzdłu nich z zadart głow , wypatruj c którego ’ tomu Rocznika Fizycznego, gdy rozległ si przytłumiony, d wi k dzwonka. Skrzywił si , ale wrócił do biurka i nacisn ł elektryczny taster. Po krótkiej chwili usłyszał pukanie. Siołło podniósł okulary znad oczu i powiedział: - Prosz ! Wszedł Czwartek. Robił wra enie człowieka, którego jaki stwór niewidzialny mocno trzyma za kołnierz. Przywitał si podaj c profesorowi r k spocon i zimn . Przeprosił za nieoczekiwan wizyt , kr cił szyj , poruszał ramionami, jakby ubranie stało si nagle za ciasne; hamował słowa, sił wyrywaj ce si z ust. - Prosz , siadajcie, kolego... - i Czwartek usiadł, jakby kij połkn ł, kilka razy załamał r ce, a stawy chrupn ły, nareszcie zacz ł: - Panie profesorze... stała si niezwykła rzecz... Brwi Siołły podniosły si , ale mina jego zdawała si mówi : wszystko by mo e. Gdy jednak milczenie asystenta przedłu ało si , profesor spojrzał na i zobaczył, e Czwartek wpatruje si w pewien punkt profesorskiego biurka, jakby si tam czaił okularnik. Siołło poszedł za jego wzrokiem, ale nie dostrzegł nic prócz br zowego przyboru do pisania i bibularza z główk
miej cego si bo ka, który otrzymał
kiedy w podarunku od doktora Ł czkowskiego. Asystent, przemógłszy si , wybuchn ł: - Niepoj ta, niesamowita rzecz si stała! I zarazem taka głupia... - Wstrz sn ł si . - Ach, przepraszam, sam nie wiem, co mówi ... - A co wła ciwie zaszło? - łagodnie spytał profesor. Czwartek poczerwieniał, - Pracowałem wła nie nad artykułem, wie pan profesor, tym o powszechno ci praw natury i tam dalej, i niechc cy potr ciłem bibularz, który stoi u mnie na biurku; taki sam jak ten - wskazał palcem. - Str ciłem go i, panie profesorze - otworzył usta, jakby niewidzialny demon chciał wepchn
mu słowa na powrót do gardła - i
on nie spadł!!! - Potr cił pan bibularz i on nie spadł? I to jest takie dziwne? Wyra na nutka współczucia brzmiała w głosie Siołły. - Pan mnie nie rozumie! Czwartek stawał si coraz bardziej purpurowy. - On nie spadł, tylko... tylko zawisł. Zawisł w powietrzu. Tak, zawisł! - Hm, zawisł? Czwartek z nie miało ci przeszedł do ataku. - Zawisł, tak! i dalej jeszcze wisi. Popychałem go; próbowałem go opu ci - obni a si , ale za ka dym, razem wraca. Opiera si o parawan... ten parawan, co został po Ł czkowskim, wie pan profesor - ten chi ski... i tak wisi. - Mo e zaczepił o co ? - Ach nie! Tak tylko dotyka parawanu, ale wisi zupełnie swobodnie. Wisi! - Z zaci ni tymi ustami popatrzył na profesora, jakby oczekuj c pomocy.
- I teraz tak wisi, powiada pan? - Tak. - Mo e jednak jaka nitka?... - półgłosem zauwa ył Siołło, na co Czwartek zareagował wybuchem gor cych, nieco zbyt gło no wyrzucanych słów: - On nie tylko wisi, ale tego... tego... no... chodzi za mn . To znaczy, nie chodzi - poprawił si dostrzegłszy drobny, lecz wymowny skurcz, jaki przebiegł wokół warg profesora - nie chodził, tylko jakby płyn ł. Kiedy si do niego zbli yłem, do boku mi skoczył. O, tu. - Skoczył do boku?... - Tak! Asystent krzyczał niemal: - Wyeliminowałem wszystkie czynniki fizykalne I.. - konwekcja... jakie pole siłowe... w pokoju nie ma adnego promieniowania ani magnesu!... zreszt on jest niemetaliczny... nie... wszystko najzwyklejsze!... - Wi c zbadał go pan dokładnie? A jasno tam było? - Panie profesorze - Czwartak znów gruchn ł stawami, a głos zadr ał mu od przej cia. - Robiłem wszystko, co było mo liwe. Geigerem badałem z ró nych stron... szukałem i nic. Wisi wci przy tym parawanie, jaki metr nad podłog , jakby go tam co przyssało, i... i wisi... - Ale mówił pan, e zbli ał si do pana, a wi c poruszał si swobodnie w przestrzeni, tak? - Tak, za mn . O tu mnie te uderzył. W czoło. To pierwszym razem. Bo drugim - w bok. My lałem nawet, e to mo e ja... e to ze mnie... ku mnie... taka jaka siła... st d... czy st d... - Jaka siła? Czwartek pokr cił szyj , wzruszył ramionami, przełkn ł, szarpn ł si i nie znalazł słów. Profesor wstał, cofn ł si za swój fotel i opieraj c si o jego wezgłowie spytał rzeczowo: - Czy subiektywnie - bo o innym stwierdzeniu nie mo e by mowy - wyklucza pan mo liwo
jakiego
omamu, jakiej pomyłki, jakiej , hm, no, sugestii czy nawet złudzenia wynikłego z przepracowania? Rozumiecie, kolego, e nie chc was urazi , ale... Czwartek wielokrotnie przytakn ł głow . - Tak, rozumiem. Nie, nie, to nie mogła by halucynacja ani sen. To długo trwało. I w palec si ukłułem, eby sprawdzi . Badałem, widziałem - podniósł r ce do oczu - dotykałem, widziałem go... Profesor skin ł powa nie głow . - No tak, wiadectwo zmysłów... wiemy, e nie s one niezawodne... i zawsze wi cej jest szans na złudzenie, ni
eby si takie cudo przytrafiło...
Oczy Czwartka zapatrzyły si bezwolnie w miej c si główk bo ka na profesorowym bibularzu. Nie zastanawiaj c si powiedział prawie szeptem: - A przecie to si stało. Nie mówi , e cud, ale... mo e to ja sam... albo pos ek jaki niezwykły... Podobno takie fenomeny zdarzaj si tam, na Wschodzie. Joga... magia... jakie przyci ganie duchowe... co st d - pokazał palcem na czoło nie zdaj c sobie sprawy z tego, e było to wyra nie dwuznaczne. Siołło jednak nie skorzystał z okazji zrobienia zło liwego artu. Był gniewny, lecz opanował si . - A... lewitacja?... - powiedział spokojnie unosz c lekko brwi, ale zarazem patrzał na swego asystenta tak, jakby to był całkiem obcy człowiek, którego widzi po raz pierwszy. - Nie mówi ... nie nazywam... ale je eli fizykalnie nie do wytłumaczenia... I dlaczego ze wszystkich przedmiotów wła nie ten... i do tego parawanu chi skiego?... Badałem przecie ... Mo e pan sam... - wyrzucał z
siebie Czwartek ułamki zda
w najwy szym pomieszaniu. Przez chwil wydawało mu si ,
e spojrzenie
profesora jest kpi ce i zimne, ale przypisał to własnemu rozdra nieniu. Siołło podszedł do drzwi, przepraszaj c go na chwil . - Pójd z panem, powiem tylko onie, e wychodz . Rychło wrócił nios c na r ku płaszcz i kapelusz. W drzwiach stan ł zdumiony. Asystent prostował si podnosz c z podłogi co niezbyt wielkiego, czerwonego... - A to co? Oczy ich spotkały si . Czwartek trzymał w r ku bibularz profesora, który miał teraz odłamany jeden róg. Róg ten trzymał w drugiej r ce i obracał go w palcach nie wiedz c, co pocz
z błyszcz cym okruchem laki.
- Aha... próbował pan powtórzy eksperyment i nie udało si ?... Czwartek na przemian bledn c i czerwieni c si poło ył nieszcz sny bibularz na biurku i pod ył za profesorem; twarzyczka drewnianego bo ka po egnała go szyderczym u miechem. Na ulicy jaki czas szli w milczeniu. - Pan nie pije ani nie pali, prawda? - zagadn ł wreszcie Siołło asystenta. - Nie, nie u ywam adnych... w ogóle niczego nie u ywam. Czwartek wsadził do kieszeni r ce mokre od potu. Gdy przez gał zie drzew za wieciło okno jego pokoju, co jak bezsłowna modlitwa zrodziło mu si w duszy: eby to jeszcze było! Weszli schodami na gór , obaj w płaszczach. Przed białymi drzwiami swego pokoju Czwartek zawahał si . - Chwileczk ... niech e si pan uspokoi... - pewnym głosem powiedział Siołło. - Przede wszystkim uczony, prawda? - podparł Czwartka wzrokiem. - I niech mi pan powie, czy wolałby pan, eby to było tam, czy te ?... Asystent poczuł przypływ ufno ci. Siołło zacny, dobry człowiek. - Ale tak, oczywi cie! Wci
stali pod drzwiami. Czwartek wyci gn ł impulsywnie r k .
- Zaraz. - Profesor wstrzymał go za rami . - Czy pan wie, co to znaczy, je eli to naprawd byłoby za tymi drzwiami? - Tak. To znaczy, e zamanifestowała si jaka siła... - I nic wi cej? Czwartek milczał. - Gdyby si to stało - podniósł r k profesor - to by obaliło nasz fizyk . To by oznaczało, e nie dopisuje termodynamika,
e stała planckowska nie jest stał ... Bo pan chyba dobrze wie, co to znaczy
„niesko czenie małe prawdopodobie stwo”?... Niesko czenie małe! - powtórzył, jakby mówił ju
nie do
Czwartka, lecz do tego, co było za zamkni tymi drzwiami. - A wi c nawet je li to ma obali fizyk ... je li to ma by
wiat chaosu!... to jednak tak jest! - zawołał
Czwartek i gwałtownie otworzył drzwi. W pokoju płon ły lampy. W ich blasku widniało wszystko takie, jakim je porzucił Czwartek: biurko odsuni te nieco ku cianie, zasłane ksi kami, z maszyn do pisania, w której tkwił jeszcze papier, odtr cony w bok fotel, krzesło i... bibularz, który spoczywał na podłodze u stóp parawanu. Profesor wszedł nie zdejmuj c kapelusza, rozejrzał si po pokoju i oparł r k o por cz fotelika. - Wi c? - powiedział. - To było! Przysi gam, było! - krzykn ł Czwartek. Oczy mu biegały. Nagle skoczył do bibularza, dopadł go, podniósł, wpatrzył si w roze mian twarz ciemnego bo ka, jakby mu co nakazywał sił płon cego spojrzenia, i rozsun ł patetycznie r ce. Bibularz spadł stukn wszy gło no o dywan. Czwartek siadł przy nim, a raczej opu cił si bezwolnie na podłog .
- Nie... to niemo liwe... To tak długo trwało... - szeptał. - Najdrobniejsze szczegóły pami tani... Ukłułem si w palec... o, jest jeszcze znak!... Kołysał si tu, przy tym smoku... a główka była ciepła... prawie gor ca... - przypomniał sobie naraz. Siołło, do tej pory nieruchomy, z nas pionymi brwiami, z twarz ukryt w cieniu kresy wci ni tego na czoło kapelusza, jakby wstydził si
uczucia lito ci, które budziła skulona posta
Czwartka, nagle si
wyprostował. Obna ył głow . - Była ciepła?! - wybuchn ł. - Ciepła?! O le! dlaczego mi tego od razu nie powiedział?! Stał, lekko rozkraczony, na rodku pokoju, z wysuni t po swojemu szcz k . Naraz podszedł do biurka tym samym elastycznym krokiem, jakim poruszał si w laboratorium. Podniósł słuchawk telefonu. - Centrala? dajcie mi kosmotron. Tak. Halo? In yniera Kiecia poprosz . A, to wy? No, co tam?...Za trzy dni b dzie gotowy? wietnie. Ale, ale, powiedzcie mi, prosz , co cie robili dzisiaj tak z pół godziny temu... mo e trzy kwadranse?... Co?... Aha... podci gn li cie magnesy... aha... Słuchał uwa nie dłu sz chwil . Nagle si o ywił. - Wi c elektrycy go wł czyli?...Ach, szukali zwarcia? I co, usuni te?...Dzi kuj , to wszystko, co chciałem wiedzie . Dobrze si uwijacie, wpadn jutro rano. Do zobaczenia! Odło ona na widełki słuchawka brz kn ła. Profesor zwrócił si do Czwartka, który tymczasem wstał i zgarbiony, z nie domkni tymi ustami, czekał jak na wyrok. - Dajcie no wasze okulary, kolego... pozwólcie na chwil ... Obejrzał je uwa nie. - Szkła czyste - b kn ł asystent. Profesor zaprzeczył głow . - Nie chodzi mi o szkła. No, tak. Dzi kuj . Zwrócił mu okulary. - A co macie w kieszeniach? Poka cie. Nie, tylko w kieszeniach spodni. Czwartek wytrzeszczył oczy, ale posłusznie wypró nił kieszenie; ukazała si chusteczka, dwa cukierki eukaliptusowe i notes. - Nic wi cej? - zdziwił si Siołło. - Jakich kluczy, scyzoryka nie macie? - Nie... - To dziwne. Zaraz... a jak wła ciwie zbli ali cie si do tego bibularza? W jaki sposób? - Zwyczajnie... - Jak zwyczajnie? Mo e próbowali cie go czym poruszy ? Jakim przedmiotem? Co? przypomnijcie sobie! - atakował profesor. Czwartek kiwał przecz co głow . - Nie. Chocia ... Nie. Tylko krzesło... - Co krzesło? Asystent zaci ł si . Profesor nie czekaj c na odpowied podszedł do krzesła, odwrócił je do góry nogami i naraz zawołał: - A! skr cane na ruby! Zwrócił si szybko do Czwartka. - Co cie robili z krzesłem? - Nic takiego... - No?! - Popychałem przed sob ... - wybełkotał w ko cu Czwartek.
Siołło kiwn ł tylko głow , zadowolony widocznie z odpowiedzi, i jasnym, młodzie czym głosem rzekł: - Wiecie, dlaczego si to wszystko stało? Przez rektora Lipniewicza i kosmotron! - Jak to przez Lipniewicza?... Przecie on nie yje? - Tak. Ale
ył, kiedy rozpocz ła si
budowa naszego Instytutu. Rektor był zwolennikiem
eksperymentów i za jego zgod przy zakładaniu centralnego ogrzewania stosowano na prób rozmaite nowe metody. Na przykład w tym budynku zainstalowano ogrzewacze w postaci rur wmurowanych w ciany. Wasz pokój wła nie obiega dokoła wieloskr tna rura aluminiowa. Rura wieloskr tna, rozumiecie? Czwartek skin ł posłusznie głow , chocia nic nie rozumiał. - No, a drugim ogniwem był kosmotron. - Przecie zepsuty... - Wła nie dlatego. Gdyby nie był zepsuty, nic by w ogóle nie zaszło. A mówi c konkretnie, stało si to dlatego, e oni zrobili wykop w fundamentach pod hal , eby wstrzykn
beton.
- Jak to? - Czekajcie. Z by zrobi wykop, musieli oswobodzi z obci enia betonowy kloc, na którym spoczywa magnes kosmotronu. Podjechali wi c d wigiem - wiecie przecie , e tam jest ten ogromny d wig na suwnicy, która idzie w poprzek całej hali. Podjechali d wigiem, zało yli ła cuchy elazne i podnie li biegun magnesu, niedu o, co z pół centymetra, tyle, eby oswobodzi fundament. Tak zostawili do ko ca roboty betoniarskiej. Tymczasem elektrycy usun li zwarcie w uzwojeniach i wł czyli na prób pr d pełnego obci enia, a nawet przekroczyli je o 10 pro - cent. No, a kiedy wł czyli pr d, elektromagnes zacz ł działa . Od jego bieguna strumie magnetyczny przepłyn ł przez ła cuchy, bo s
elazne, na korpus d wigu, a z niego dalej na główny
d wigar suwnicy, tak e elazny. Wtedy cała suwnica stała si jednym ogromnym magnesem. Wiecie, gdzie si ko czy jej d wigar? W cianie, która oddziela ten budynek od hali kosmotronu, na wysoko ci podłogi waszego pokoju. Tam, w tym murze tkwił wi c ju
nie martwy koniec
elaznej sztaby, lecz biegun pot nego
elektromagnesu, pulsuj cy zmiennym polem magnetycznym. To pole wzbudziło pr d elektryczny w cewce. W jakiej cewce? Tu tkwi s k! Cewk stały si rury centralnego ogrzewania obiegaj ce wasz pokój koli cie, mniej wi cej do wysoko ci metra nad podłog . Nie wiem dokładnie, ile tam jest tych zwojów, ale to mo na zobaczy na planie. Indukowany pr d kr ył sobie swobodnie, a wy nie mieli cie poj cia, e siedzicie wewn trz cewki, przez któr płynie silny pr d elektryczny. Powstało wi c magnetyczne pole; takie pole mo e wessa i unie
w
powietrze niezbyt ci ki przedmiot... - Ale
elazny, elazny przedmiot! - odezwał si wyschłymi ustami Czwartek.
- Oczywi cie, e elazny, a có wy my licie, e ta główka jest przylepiona do bibularza, czy jak? Profesor chwycił mocno bibularz w obie r ce, przekr cił raz, drugi, trzeci i oto w palcach została mu u miechni ta główka bo ka z wystaj c , kilkucentymetrowej długo ci stalow
rub .
- To jest ruba, a tu - w podstawce - drewniany klocek, w którym ta ruba siedzi. Ju dawno przypuszczałem, e Ł czkowskiego nabrał antykwariusz i e to nie „jest wcale chi ski antyk, ale zwyczajna seryjna „lipa”... Oto macie
elazne nadzienie bibularza, oto rdze
waszego „wisz cego magnesu”, oto
rozwi zanie! - nie bez patosu mówił Siołło. - Pole magnetyczne wessało rub , a wraz z ni bibularz, i starało si ustawi j tak, eby przeci ła najwi ksz ilo jak na egzaminie. - Jak najbli ej zwojów...
linii siłowych. A wi c gdzie winna si była ustawi
ruba? - pytał,
- To znaczy gdzie? - Przy cianie... - No wła nie, a e drog do ciany przegrodził bibularzowi parawan, przywarł do jego powierzchni i tak sobie wisiał. Je eli jeszcze nie dowierzacie, przyjrzyjcie si krzesłu: jest skr cone elaznymi rubami - nó ki do siedzenia, widzicie? Kiedy cie si zbli ali z krzesłem do bibularza, ruby, które stały si magnesami, zacz ły si nawzajem przyci ga . Krzesło naturalnie nie ruszało si , bo było na to za ci kie, wi c bibularz przyskoczył do niego. - My lałem zrazu, e przyci gał jaki
elazny przedmiot w waszej kieszeni, i dlatego zdziwiłem si ,
kiedy si okazało, e nic takiego nie macie. No, a z okularami ta sama historia - s przecie stalowe. Ale powinny si były grza , i to mocno. Co prawda, pole na wysoko ci głowy wyprostowanego człowieka było słabsze, cewka ko czy si metr nad podłog ... - Ach, to były pr dy wirowe?... - zamieraj cym głosem odezwał si Czwartek. - To dlatego ta główka była taka ciepła... - Naturalnie. Ale czy cie nie zauwa yli, e okulary si grzej ? - O, mnie było i tak gor co! - ze ladami poprzedniego podniecenia paln ł asystent i zaczerwienił si . Siołło pow ci gn ł u miech. - Widz , e wraca wam zdolno
my lenia. Wszystkie przedmioty metalowe grzały si , i nic dziwnego,
to to pole magnetyczne wytworzone nad podłog waszego pokoju miało tysi ce Gaussów. Prawda, e bibularz jest lekki, inaczej nie mógłby tak swobodnie pl sa po powietrzu. No, ale działał przecie specjalnie dla was drugi z kolei - najwi kszy elektromagnes wiata. 110 tysi cy kilowatów, nie w kasz dmuchał!!! Profesor rzucił bibularz na biurko, w dwa palce uj ł główk roze mianego bo ka i ci gn ł: - Ale wy, kolego, wy cie my leli... ech, wy cie bardzo, bardzo niem drze my leli... Co tu gada , całkiem e cie głow stracili. Przecie wy cie w jakie duchy, spirytyzm, czary i cuda uwierzyli, to trzeba powiedzie ! - To si chyba jeszcze na wiecie nikomu nie przydarzyło - zacz ł Czwartek, taki czerwony, jakby mu krew miała trysn
z policzków. - Zbieg okoliczno ci, najniezwyklejszy, jaki mo na sobie... ten bo ek
przekl ty... te smoki... Rozło ył desperacko r ce. - Smoki! Bo ek! - parskał Siołło. - Człowiek, a uczony w szczególno ci, jest od tego, eby panowa nad zbiegami okoliczno ci, eby je rozsupływa , odrzuca pozory i odkrywa przyczyny zjawisk! Nie mówi , e musieli cie od razu wpa
na rozwi zanie. Bynajmniej. Rzecz była niezwykła, w dodatku nie wiedzieli cie o tych
rurach, co? - Nie. Nic nie wiedziałem. - No, a ja wiedziałem. Mnie było łatwiej, naturalnie. A jednak... Zastanówcie si nad tym. Ja bym powiedział, e zawiniła tu wasza zbyt wielka pewno
siebie. To nie jest paradoks. Je eli jestem przekonany, e
wiem wszystko, b d nieomylnie wyrokowa , jakie rzeczy s mo liwe, a jakie nie. A kiedy napotkam zjawisko, które uznałem za niemo liwe, od razu strac głow i dojd do przekonania, e nie wiem w ogóle nic. Tak jest, bo przeciwie stwem wiedzy sko czonej i doskonałej jest niewiedza zupełna. Je li natomiast b d skromniejszy, wówczas nie b d wprawdzie całkiem pewny mojej wiedzy, ale nie b d tak e pewny, e to, co mnie si wydaje niemo liwe, jest takie w rzeczywisto ci... Tutaj dochodzimy do ciekawego podobie stwa waszego wypadku i sprawy stellaru. Tu, jak i tam, stan li my w obliczu niemo liwo ci. Niemo liwo ci pozornej, jak si okazało. Ale
o tym dowiedzieli my si pó niej. Otó Topolny w tpił - i wygrał, a wy wiedzieli cie na pewno - i dlatego przegrali cie. Ale potrzebne jest pewne subtelne rozró nienie. W tpi mo na rozmaicie. Topolny w tpił nie w wiedz w ogóle, lecz w wiadomo ci istniej ce. Wy natomiast, zderzywszy si z zagadk , uto samili cie swój autorytet z autorytetem nauki - i zw tpili cie we wszelk wiedz . No, a st d ju prosta droga do duchów. - Tak jest, panie profesorze - odezwał si Czwartek. - Ale prosz , czy mo e mi pan powiedzie , co pan by zrobił na moim miejscu? - Co bym zrobił? Szukałbym, mierzył, badał. Starałbym si zrozumie . - A gdyby si to nie udało? - No có , i to mo liwe. Gdybym nie znalazł adnego czynnika fizycznego, adnej przyczyny zdolnej wyja ni to zjawisko, zacz łbym w tpi , ale nie w nauk , kolego Czwartek. Zw tpiłbym raczej w siebie. Profesor wzi ł z biurka kapelusz. - No, na mnie czas... Nagadałem wam brzydko, ale nie miejcie do mnie alu: to po przyja ni. Ju w drzwiach odwrócił si , spojrzał na stoj cego nieruchomo asystenta i powiedział: - Jutro o ósmej mamy wiczenia. A o tym, co si stało, zapomn - je li takie b dzie wasze yczenie. I wyszedł.
KRYSZTAŁOWA KULA - A tutaj mamy sterylizatory... Generał zajrzał przez uchylone drzwi w gł b sali. Ci gn ła si tam aleja wysokich jak kolumny, l ni cych biało ci aparatów. - No tak... - powiedział wreszcie - a gdzie te, mhm, owady? Profesor Shepburn u miechn ł si ukazuj c dwa rz dy wspaniałych z bów. - Owady znajduj si w osobnym pawilonie. Mo emy zaj musiałby si pan, niestety, podda pó niej do
tam, je li pan sobie tego yczy, generale, ale
skomplikowanej dezynfekcji.
Generał podniósł brwi, dwie rude k pki włosów nad bladoniebieskimi oczami. - Tak? No, niekoniecznie...- Szli teraz powoli korytarzem pełnym słonecznego blasku, który wpadał przez si gaj ce podłogi okna. - Moja wizyta... pan orientuje si chyba, profesorze, jak wielk uwag przywi zuje sztab do pracy powierzonej panu placówki. Otó pragn łbym pozna pana opini ... powiedzmy, czysto osobist ... na temat tych, hm, trudno ci, na jakie napotkało zastosowanie BB w warunkach polowych.
Profesor słuchał daj c pozna , e ani jedno słowo go cia nie mo e umkn
jego uwadze. Skierował si
w boczn odnog korytarza; pracownicy zakładu, post puj cy w białych płaszczach kilka kroków
tyłu,
zatrzymali si niezdecydowani. Profesor otworzył podwójne, skór obite drzwi, ruchem r ki zaprosił generała i gdy ten przekroczył próg, szybkim gestem dał stoj cym do zrozumienia, by odeszli. Generał usiadł w fotelu przy szklanym stole. W pokoju panował, jak wsz dzie, wonny chłód powietrza tłoczonego przez aparatur klimatyczn . Ze szklanych menzurek ustawionych na stole wychylały si blade główki astrów. Przez dłu sz chwil panowała cisza, profesor przysun ł go ciowi pudełko cygar i zapalniczk . Potem usiadł naprzeciw niego i zało ywszy r ce na brzuch pu cił kciuki w młynka. - Panie generale - rzekł patrz c przed siebie - pionierzy nowych my li zawsze napotykali niepowodzenie na drodze do sukcesu. Z tym musimy si liczy ... - Hm, nowa idea... - rzekł generał przez kł b wydmuchiwanego dymu. - Ja, pozwoli pan profesor, nie jestem specjalist , ale... ostatecznie - podj ł bardziej niecierpliwie, ni to było jego zamiarem - ostatecznie epidemie dziesi tkowały w redniowieczu całe pa stwa! - A, to co zupełnie innego. Profesor pochylił si lekko w stron go cia i koncentruj c na nim wzrok mówił, jakby odczytywał rozdział z ksi ki: - My l przenoszenia bakterii w ciałach owadów jest całkowicie nowa. Do pracy nad tym zagadnieniem przyci gn li my, prócz ameryka skich, najwybitniejszych specjalistów japo skich i mo emy dzi ju poszczyci si rzeczywistymi osi gni ciami: chocia by symbioza przecinkowca cholery i muchy domowej. Udało si nam stworzy specjaln odporno
mieszank witaminow , któr
na niekorzystne warunki, ich pr no
ywimy muchy sze
razy dziennie, wskutek czego ich
biologiczna, a mówi c popularnie ich... hm... zdrowie
powa nie si poprawiło. - Tak... tak... - burkn ł generał spoza chmury dymu. Obserwował rosn cy na cygarze sto ek białego popiołu. - Bardzo mi przykro, ale rezultaty polowe nie bardzo potwierdziły pana entuzjazm. Trzy lata temu powiedział pan:”Dajcie mi odpowiednie warunki materialne, a stworz
ródło niegasn cych epidemii w Azji”.
Niegasn cych, panie profesorze. Czterdzie ci tysi cy dolarów kosztował sam przewóz zara onych owadów do linii frontu, na lotniska, a potem okazało si , e ciemny wie niak korea ski w par miesi cy dał sobie rad z „niegasn c epidemi ”. Profesor zacisn ł szcz ki. - Popełnili my pewne bł dy, do których si przyznajemy. Nie docenili my zdolno ci organizacyjnych i obronnych przeciwnika... no tak. Ale teraz sytuacja przedstawia si zupełnie inaczej. Dawniej owady były rzucane z samolotów prosto na nieg. Oczywi cie procent gin cych był ogromny. St d du e straty. Od chwili jednak, kiedy my stworzyli Sekcj Psychologii, sytuacja uległa całkowitej zmianie. - Psychologii? - powiedział niech tnie zdziwionym; tonem generał. - To mi si wydaje fantastyczne. Có tu ma psychologia? Je li chodzi o psychik nieprzyjaciela, te sprawy załatwia referat Strategii Psychologicznej przy Sztabie Zimnej Wojny w Pentagonie. Nie chcecie chyba dublowa pracy naszych specjalistów? - Nieporozumienie, drogi panie generale - z serdecznym u miechem rzekł profesor. - Nieporozumienie. Mam na my li, oczywi cie, sekcj zajmuj c si badaniem psychologii owadów.
- Psychologia owadów? - Trudno si było zorientowa , czy w głosie generała pobrzmiewa podziw czy kpina. - I jakie ona problemy rozstrzyga, ta sekcja, je li łaska? - Bardzo wa ne. Profesor Shepburn był znowu oficjalnie oschły, jakby uraził go ton go cia. - Bardzo wa ne - powtórzył. - We my na przykład problem pcheł. Studiował go doktor Donald Wheland, jeden z naszych młodszych, ale bardzo zdolnych ludzi. Jest to wybitny specjalista w dziedzinie psychiki pchły Pulex irritans. Poniewa przy zwykłym bombardowaniu bakteriologicznym wielki odsetek... hm... siły bojowej gin ł, opracowali my plan, który - w skrócie wygl da tak: lotnictwo strategiczne bombarduje miasta; gdy pozostali przy yciu mieszka cy chroni si do ziemianek, nast puje z kolei masowy zrzut zad umionej pchły, i to w czasie chłodnych ranków, najlepiej gdy panuj przymrozki. Pchły wydostaj ce si ze zbiorników poszukuj ciepłych kryjówek i wnikaj masowo do ziemianek; e za w ród gnie d cych si w nich ludzi wi kszo
stanowi kobiety i dzieci, stwarza
si nader korzystna sytuacja, gdy ten materiał ludzki jest mało odporny na d um . - No, to nawet niezłe - rzekł z pewnym o ywieniem, generał. - Ale co to ma wspólnego z psychologi ? - Plan ten wypływa w cało ci z gruntownego zapoznania si z psychik pchły - rzekł profesor kryj c zniecierpliwienie. - Przedstawiłem’ go w bardzo uproszczonym skrócie. Doktor Wheland przez dwa lata przeprowadzał do wiadczenia nad zachowaniem si siły bojowej, to znaczy pchły, w rozmaitych warunkach. Badał wawo
reakcji w zale no ci od temperatury, o wietlenia...
Profesor umilkł. Po chwili, odchrz kn wszy, podj ł: - Panie generale, mamy w zanadrzu jeszcze jeden, i to niemały atut, ale potrzebujemy pomocy. Chodzi o to, e entomolog francuski, profesor Chardin, odkrył sposoby doprowadzenia do symbiozy mrówek z licznymi szczepami bakterii. Prac na ten temat opublikował pół roku temu w Journal de Biologie, ale nie podał tam szeregu niezb dnych danych motywuj c to tym, e nie chce, by mogły posłu y celom wojennym. Niedawno ogłosił otwarty list pot piaj cy BB... - Komunista? - spytał generał z zainteresowaniem. - Formalnie nie, ale z sympatiami, jak oni prawie wszyscy tam, we Francji. - To si szybko rozprzestrzenia - zauwa ył generał. - Ale nie u nas. Stworzyli my kordon sanitarny przeciw czerwonej epidemii - rzekł jowialnie u miechaj c si profesor. Spowa niał. - Wi c, panie generale, poznanie wyników Chardina miałoby dla nas bardzo wielkie znaczenie. Bardzo wielkie. Nawet te ogólnikowe dane, które opublikował, pozwalaj liczy na 70... ba, co mówi , na 80 procent miertelno ci. W ród dzieci, by mo e, do stu nawet... - Marzyciel z pana - przerwał generał nieco sceptycznie. - No dobrze, w jaki sposób mo emy wam pomóc? - Potrzeba nam tego Chardina, generale. Nie tyle wyników jego pracy, co wła nie jego, bo prowadzi do wiadczenia dalej i nie ulega w tpliwo ci, Próbowali my ci gn
e wi kszo
spostrze e
przezornie nosi tylko w głowie.
go tu proponuj c mu doskonał pozycj u nas w Princetown. Zrobili my to spokojnie, bo
przecie instytut nasz cieszy si doskonał opini i nikt nie wie... - Była to niedopuszczalna lekkomy lno
- do
ostro rzekł generał. - Nikt was nie upowa nił do
samodzielnego nawi zywania kontaktów z zagranicznymi uczonymi. Ja wiem, ja wiem - przeci ł profesorowi, który chciał co powiedzie - mieli cie najlepsze intencje, ale ostro no
przede wszystkim. Chardin bada jakie
owady, jakie bakterie, niedługo potem zgłasza si do niego Instytut Entomologiczny w Princetown - to mo e da do my lenia, panie profesorze. Prosz o tym pami ta i nigdy wi cej...
Nie doko czył. - Wracam do tego, jak mu tam? Chardina. Wi c nie chce przyjecha ? - Nie. - Oferowali cie mu dosy ? - Najlepsze warunki. Odmówił. - Komentował to jako ? - Nie. - Dobrze. Postaramy si wam pomóc. Uwa am jednak, e byłoby rozs dne wej bezpo redni. Po dobremu. To najlepsza metoda. Czy nie mógłby pan posła
z nim w kontakt
którego ze swoich
współpracowników? Chodzi o to, eby to był kto z tej samej bran y, specjalno ci, chciałem powiedzie . Naturalnie ani pisn
nie mie, e pracuje w Princetown. Musi to by dobra siła, fachowiec budz cy zaufanie...
Nasi ludzie we Francji pomog mu we wszystkim. Otó to. Ten człowiek powinien budzi zaufanie. Profesor zastanawiał si . - Hm... ten pomysł wydaje mi si bardzo dobry... Kogo by tu posła ? Musi zna francuski... Ach, przecie wła nie Wheland zna ten j zyk. I jeszcze, to psycholog-entomolog. Teraz jest co prawda na urlopie, ale to głupstwo... Tak, to doskonale. Dzi kuj panu, generale. B dziemy ku
elazo, póki gor ce.
Doktor Donald Wheland siedział przy rozwartym na o cie oknie i wyci gni ty wygodnie, z nogami owini tymi puszystym kocem, czytał ksi k . W pokoju mimo białego dnia panował półmrok. Pot gował go strop czarny, jak uw dzony; krzy owały si na nim grube, ywic nasi kłe d wigary. Płasko wi zane płyty drzewa tworzyły posadzk , ciany zbudowane były z grubych bali. Przez okna wida było lesiste stoki Łowcy Chmur, dalej masyw Cracatalqa i pionowy obryw najwy szego ze wszystkich Szczytu, podobnego do bawołu z ułamanym rogiem, który Indianie nazwali przed wiekami Wniebowzi tym Kamieniem. Nad szar od głazów dolin wznosiły si rozległe zbocza, w cieniu połyskuj ce lodem. Poprzez przeł cz Północnego Wiatru ział bł kit równin. W niesłychanej odległo ci wzbijała si tam w niebo w ska smu ka dymu - lad czynnego wulkanu. Doktor Wheland pogr ony był w lekturze. Z gł bi wielkiego domu hotelowego nie dochodził najl ejszy szmer. Płomyki wiec stały nieruchomo w chłodnym powietrzu. Blask ich wydłu ał groteskowo kontur mebli ciosanych według staro india skich wzorów. Wielki fotel w kształcie ludzkiej szcz ki rzucał na sufit makabryczne cienie z batych por czy ko cz cych si wywini tymi kłami. Nad komod u miechały si wyci te w cianie bezokie maszkary, a okr gły stół opierał si na zwini tym w u, którego głowa spoczywała na dywanie połyskuj c oczodołami. Czerwonawo paliły si w nich półszlachetne kamienie. Rozległ si daleki d wi k dzwonka. Wheland odło ył ksi k . Jadalnia mie ciła si pi tro ni ej. W jej szeroko otwartych drzwiach stał wózek, jakiego u ywaj paralitycy. Spoczywał w nim m czyzna t gi, o twarzy mi sistej, z małym noskiem zagubionym niemal mi dzy policzkami. Miał na sobie skórzan bluz . Był to wła ciciel hotelu górskiego, doktor Mondian Vanteneda. Gospodarz ukłonił si uprzejmie Whelandowi, który odpowiedział skinieniem głowy i ruszył do jadalni. Równocze nie z nim weszła chuda jak kij dama o czarnych włosach, przeci tych po rodku pasem siwizny. Stół nie był nakryty obrusem. Na czarnych deskach wieciły srebra i jaspisowa ziele zastawy. Mi dzy wielkimi kredensami stał masywny kominek z chropawych głazów. Gdy słu cy w wi niowej liberii obniósł pierwsze danie, wszedł kto spó niony - siwy m czyzna z rozdwojonym podbródkiem. Naprzeciw Whelanda siedział duchowny w wysokim kołnierzyku. - Czy mister Cosmo nie wrócił jeszcze z wycieczki? - spytała chuda kobieta.
- Pewno siedzi na Z bie Mazumaca i patrzy w nasz stron - odrzekł Mondian, który wtoczył si z fotelem w przerw mi dzy krzesłami, umy lnie dla niego pozostawion . Jadł szybko, z du ym apetytem. Poza tym odezwaniem si obiad upłyn ł - w milczeniu. Gdy słu cy nalał ostatni czark czarnej kawy, której aromat mieszał si ze słodkawym dymem cygar, chuda kobieta odezwała si ponownie: - Doktorze Yanteneda, musi pan nam dzi opowiedzie dalszy ci g tej historii o Oku Mazumaca. - Tak, tak - powtórzyli wszyscy. Mondian, troch od ty, splótł palce na grubym brzuchu. Potem obrzucił wszystkich spojrzeniem, jakby zamykaj c kr g słuchaczy. Dogasaj ca kłoda trzasn ła na kominku. Kto odło ył widelec, brz kn ła ły eczka i nastała cisza. - A na czym sko czyłem? - Na tym, jak Don Esteban i Don Guiliełmo poznawszy legend o Cratapulqu ruszyli w góry, aby dosta si do Doliny Czerwonych Jezior... - Przez cały czas w drówki - zacz ł Mondian - obaj Hiszpanie nie spotkali adnego człowieka ani zwierz cia i słyszeli tylko niekiedy skwiry szybuj cych orłów, czasem za przeleciał nad nimi s p. Po wielu wysiłkach udało im si wej
na gra Martwej R ki. Ujrzeli wówczas przed sob wysoki grzbiet, podobny do
kadłuba konia, który staje d ba, z niekształtnym łbem przewieszonym w niebo. Jego szyj , ostr jak szyja konia, owiewała mgła. Wówczas don Esteban przypomniał sobie dziwne słowa starego Indianina z nizin: „strze cie si grzywy Czarnego Konia”. Obaj naradzali si , czy maj
i
dalej. Don Guiliełmo miał, jak pami tacie,
wytatuowany na przedramieniu szkic orientacyjny ła cucha górskiego. Zapasy ko czyły si im ju , cho szli dopiero szósty dzie . Zjedli wi c ostatnie zapasy solonego, wyschłego Jak powróz mi sa i zaspokoili pragnienie przy ródełku, które wytryska pod ci t Głow . Nie mogli jednak zorientowa si w okolicy, gdy wytatuowana mapa była niedokładna. Przed zachodem sło ca mgły zacz ły si wznosi na podobie stwo przybieraj cego morza. Ruszyli w gór , wspinaj c si na grzbiet Konia, ale cho szli tak szybko, e krew rozdzwoniła im si w głowach, a w usta łapali oddech jak zdychaj ce zwierz ta, mgła była szybsza i dognała ich na samej szyi Konia. W tym miejscu, gdzie obj ł ich biały całun, gra zw a si i nie jest szersza od trzonka maczety. Gdy wi c nie mogli dalej i , a zewsz d otoczyła ich nieprzenikniona, wilgotna biel, siedli na grani okrakiem, wła nie tak jak si siada na konia, i w ten sposób posuwali si do zapadni cia ciemno ci. Gdy za zupełnie opadli z sił, gra
si
sko czyła. Nie wiedzieli, czy jest to obryw przepa ci, czy te
owo zej cie w Dolin
Siedmiu
Czerwonych Jezior, o którym opowiadał im stary Indianin. Przesiedzieli wi c noc cał , wzajemnie podtrzymuj c si plecami, wsparci o siebie, grzej c si własnymi ciałami i opieraj c nocnemu wiatrowi, który gwizdał o gra jak nó o kamie . Zdrzemni cie si groziło runi ciem w dół, nie zmru yli wi c oczu przez siedem godzin. Potem wzeszło sło ce i rozbiło mgły. Ujrzeli, e skała ucieka im spod nóg w dół tak pionowo, jakby siedzieli na szczycie muru. Przed nimi ziała o miostopowa wyrwa. Mgły targały si na strz py o szyj Konia. Poznali wtedy w oddali czarn Głow Mazumaca i ujrzeli bij ce w gór słupy czerwonych dymów, pomieszane z białymi obłokami. Krwawi c r ce o głazy zeszli w skim lebem i dotarli do górnego kotła Doliny Siedmiu Czerwonych Jezior. Tutaj jednak opu ciła Guilielma reszta sił. Don Esteban wszedł pierwszy na półk skaln wisz c nad otchłani i prowadził towarzysza za r k . Szli tak, a natrafili na osypisko, na którym mogli spocz . Sło ce wzeszło wysoko i Głowa Mazumaca zacz ła plu w nich bryłami kamieni odpryskuj cymi od przewieszek. Uciekli wi c w dół. Gdy Głowa Konia wisiała nad nimi tak mała jak pi stka dziecka, ujrzeli pierwsze Czerwone ródło buchaj ce obłokiem rdzawych pian. Wówczas don Esteban wyj ł zza pazuchy p k rzemieni
wygarbowanych na kolor drzewa akantu, których fr dzle pomalowane były na czerwono i pozwijane w liczne w zły. Przesuwał po nich dług chwil palcami, odczytuj c india skie pismo, a odgadł wła ciw drog . Otwarła si przed nimi Dolina Milczenia. Szli jej dnem po ogromnych głazach, mi dzy którymi ziały szczeliny bez dna. ‘ „Czy jeste my ju blisko?” - spytał Guilielmo szeptem, gdy głos nie mógł wydoby si ze spieczonego gardła. Don Esteban dał mu znak milczenia. W pewnej chwili Guilielmo potkn ł si i potr cił kamyk, który poci gn ł za sob inne. Na odzew tego głosu pionowe ciany Doliny Milczenia zadymiły, pokrył je srebrny obłok i tysi ce wapiennych maczug run ło w dół. Don Esteban, który przechodził wła nie pod sklepion kolib , wci gn ł przyjaciela pod przykrycie kamiennej tarczy, gdy druzgoc ca lawina dopadła ich i przeszła jak burza dalej. Po minucie nastała cisza. Don Guilielmo miał głow okrwawion odpryskiem głazu. Jego towarzysz zdarł z grzbietu koszul , porwał j na pasy i przewi zał mu czoło. Wreszcie, gdy dolina stal si tak w ska, e niebo nad nimi nie szersze było od rzeki, ujrzeli spływaj cy po głazach, bez najsłabszego szmeru, potok, którego woda, jasna jak szlifowany diament, wpadała do podziemnego koryta. Musieli teraz wej
po kolana w strumie bystry i lodowaty, który podcinał im ze straszn sił nogi.
Niebawem jednak wody skr ciły w bok i stan li na suchym, ółtym piasku, przed pieczar z licznymi oknami. Don Guilielmo pochylił si , osłabły, i dostrzegł, e piasek l ni dziwnie. Gar , któr podniósł do oczu, była niezwykle ci ka. Przybli ył r k do ust i zgryzł to, co wypełniało mu dło ; poznał, i pełna jest złota. Don Esteban przypomniał sobie słowa Indianina i rozejrzał si po grocie. W jednym jej k cie błyszczał jakby pionowy, zastygły, nieruchomy zupełnie płomie . Był to blok wypolerowanego wod kryształu, nad którym ział w skale otwór. Prze witywało przeze niebo. Podszedł do przezroczystej bryły i zajrzał w jej gł b. Kształtem przypominała wbit w grunt olbrzymi trumn . Zrazu widział w gł bi tylko miliardy ruchomych płomyków, oszałamiaj ce wirowisko srebra. Potem wydało mu si , e wszystko naokół ciemnieje i dostrzegł wielkie, rozchylaj ce si płaty kory brzozowej. Gdy znikły, ujrzał, i z samego rodka lodowej bryły kto na patrzy. Była to miedziana twarz, pełna ostrych zmarszczek, o oczach w skich jak klinga. Im dłu ej patrzał, tym wyra niej rósł w niej zły u miech. Z przekle stwem uderzył w głaz sztyletem, lecz ostrze ze lizn ło si bezsilnie. Zarazem miedziana twarz wykrzywiła si
miechem i znikła. Poniewa don Guilielmo zdawał si gor czkowa ,
jego towarzysz zachował tajemnic widzenia dla siebie. Ruszyli dalej. Grota rozpo cierała si sieci korytarzy. Wybrali najszerszy i zapaliwszy przyniesione pochodnie, ruszyli w gł b. W pewnym miejscu czarn paszcz otworzył si w chodniku boczny korytarz. Buchało stamt d powietrze gor ce jak ogie . Musieli przeby to miejsce skokiem. Dalej korytarz zacie niał swoj gardziel krzemienn . Jaki czas szli na czworakach, wreszcie znale li si w przej ciu tak ciasnym, e musieli pełza . Potem jednak prze wit zwi kszył si i mogli kl kn . Gdy ostatnia pochodnia zacz ła si dopala , grunt zacz ł chrz ci im pod nogami. Pu cili nieco blasku pod stopy: kl czeli na wirowisku, zło onym z brył złota. Ale i tego było im mało. Pragn li, poznawszy Usta Mazumaca i jego Oko, zobaczy tak e jego Trzewia. Don Esteban szepn ł w pewnej chwili do towarzysza, e co widzi. Guilielmo daremnie wyzierał mu przez rami . „Co widzisz?” - spytał. Estebanowi koniec płon cego smolaka parzył ju palce. Powstał nagle; ciany odeszły gdzie , był tylko wielki mrok, w którym pochodnia dr yła czerwon grot . Guilielmo widział, jak towarzysz post puje naprzód, a
płomie w jego r ku chwieje si , rzucaj c olbrzymie cienie. Nagle w gł bi zamajaczyła widmowa olbrzymia twarz, odwrócona oczami w dół, zawieszona w powietrzu. Don Esteban krzykn ł. Był to krzyk straszliwy, ale Guilielmo zrozumiał słowa. Towarzysz jego wzywał Jezusa i jego Matk , a tacy ludzie jak Esteban wołaj te słowa tylko twarz w twarz ze mierci . Gdy rozległ si krzyk, Guilielmo zakrył twarz r kami. Potem zagrzmiało, owiał go płomie i stracił przytomno . Doktor Mondian pochylił si do tyłu i oparł głow o por cz. Milcz c patrzał gdzie mi dzy siedz cych, ciemny na tle okna, którego kontur przeci ty pił gór liliowiał w narastaj cym zmierzchu. Wheland tłumi c dech czekał ko ca opowie ci. - W górnym biegu Araquerity Indianie poluj cy na rogacze wyłowili białego człowieka, który do barków miał przyczepion wyd t powietrzem skór bawol . Plecy jego były rozci te, a ebra wyłamane na boki na kształt skrzydeł. Indianie obawiaj c si wojsk Corteza usiłowali spali zwłoki, jednak e o ich osiedle zawadziła konna sztafeta Ponterona, zwanego Jednookim. Trupa zawieziono do obozu i rozpoznano don Guilielma. Don Esteban nie wrócił nigdy. - A wi c sk d znana jest cała ta historia? Głos ten rozległ si jak zgrzyt. Wheland z niech ci spojrzał na oponenta. Wszedł słu cy ze wieczkami. W ich ruchliwym wietle ukazała si twarz pytaj cego, cytrynowa, o bezkrwistych ustach. U miechał si uprzejmie. - Powtórzyłem na pocz tku opowie
starego Indianina. Mówił on, e Mazumac widzi wszystko przez
swoje oko. Wyra ał si mo e nieco mitologicznie, ale w zasadzie miał racj . Był to pocz tek szesnastego wieku i niewiele wiedzieli Europejczycy o mo liwo ciach wzmo enia siły wzroku, jak daj szlifowane szkła. Dwa olbrzymie kryształy górskie, nie wiadomo czy stworzone siłami natury, czy te obrobione ludzk r k , stały na Głowie Mazumaca i w grocie Trzewi tak, e patrz c w jeden, widziało si wszystko, co si dzieje w otoczeniu drugiego. Był to niezwykły telewizor lub je li wolicie pa stwo, peryskop utworzony z dwu systemów lustrzanych oddalonych od siebie o trzydzie ci trzy kilometry. Indianin, który stał na szczycie Głowy, widział dwóch wi tokradców wst puj cych w Trzewia Mazumaca. By mo e, nie tylko widział, ale mógł spowodowa ich zgub . Mondian wykonał szybki ruch r k . Na stół, w kr g pomara czowego wiatła, padł p k rzemieni zwi zanych u jednego ko ca jak tatarski bu czuk, pokrytych spełzła ju zupełnie farb . Skór cechowały gł bokie p kni cia; łuski, którymi szele ciła przy poruszeniu, wskazywały, jak bardzo była stara. - Był wi c kto - ko czył Vanteneda - kto ledził losy wyprawy i pozostawił jej opia. - A wi c pan zna drog do pieczary złota? - A gdzie jest ów telewizor niezwykły? - spytał Wheland. U miech Mondiana był coraz oboj tniejszy, jakby wraz z nikn cymi za oknem szczytami odpływał w noc górsk , lodowat , milcz c , samotn . - Ten dom wła nie stoi u wej cia do Ust Mazumaca, Gdy si w nich wymówiło słowo, Kotlina Milczenia powtarzała je straszliwym grzmotem. Był to naturalny kamienny gło nik, megafon, tysi c razypot niejszy od elektrycznych. - Jak to?... - Tafl lustrzan trafił przed trzema wiekami piorun, roztapiaj c j na kup kwarcu. Kotlina Milczenia.to wła nie ta, na któr wychodz okna domu, don Esteban za i don Guilielmo przybyli od strony Bramy Wiatrów. Mo na tam dostrzec jeszcze resztki zwietrzałej Głowy Konia. Czerwone ródła dawno wyschły, tylko rdzawy piasek le y pod głazami.
- Ale teraz gło no wymówione słowo nie str ca ju głazów! - Nie, widocznie dolina była rezonatorem i pewne drgania d wi kowe powodowały oblu nienie tkwi cych w skałach brył. Z czasem krusz ce działanie wody, wiatru i mrozu powi kszyło jej rozmiary i moc rezonansu wygasła... - A wej cie do pieczary? - Wej cie to jest oddalone o półgodzinn w drówk od naszego domu. Usta zamilkły jednak na zawsze, gdy mały maszt Łowcy Chmur zawalił przej cie... Pieczar za zamkn ł wstrz s podziemny. Był tam głaz wisz cy, który jak klin odsuwał od siebie dwie ciany skalne. Wytr ciło go z ło a wstrz nienie, a ciany zawarły si na zawsze. U wej cia zostało nieco złotego piachu, ale potok, który nie mógł ju przedosta si do podziemia, zalał dno kotliny tworz c Jezioro Martwej R ki. Co si stało pó niej, gdy Hiszpanie usiłowali sforsowa przesmyk, kto str cił na kolumn pieszych Corteza lawin kamienn - Indianie czy burza - nie wiadomo. My l te , e nikt tego nie b dzie wiedzie nigdy. - No, no, doktorze Yanteneda, ale - to niesłychane. Jezioro mo na wypompowa , skały rozsun maszynami, windami, nieprawda ? - przemówił niski, gruby jegomo , zajmuj cy miejsce przy ko cu stołu. Palił cienkie cygaro ze słomk . - S dzi pan? Mondian nie ukrywał pogardy. - Nie ma takiej siły, która rozwarłaby Usta Mazumaca, je li On sobie tego nie yczy - powiedział odpychaj c si gwałtownie od stołu. Powiew zgasił dwie wiece. Ostatnia paliła si nierównym, bł kitnawym płomieniem, nad którym, jak małe my, polatywały płatki kopciu. - Zreszt - dodał zupełnie innym tonem - mo e pan spróbowa . Wsun ł pomi dzy twarze swoj owłosion r k i chwycił ze stołu p k rzemieni. Potem skr cił na miejscu wózkiem z tak sił , e guma kół za wiszczała, i wyjechał otwartymi drzwiami. Po chwili wszyscy zacz li wstawa i wychodzi . Wheland siedział wci
przy stole, zapatrzony w ruchliwy płomie
wiecy.
- Niezwykła historia - powiedział, nie bardzo zdaj c sobie spraw z tego, do kogo mówi. Podniósł oczy. Stal przed nim ółtolicy człowieczek, który przerwał przedtem Mondianowi. - I pan w to wierzy? - rzekł tamten z jawnym szyderstwem. - Poczciwy doktor Mondian jest dobrym businessmanem i dba o rozrywki pensjonariuszy. Nie bez kozery udaje zubo ałego szlachcica hiszpa skiego. - Jak to - rzekł wstaj c Wheland - pan my li, e ta historia?... - Reklamowa bajda oczywi cie. Przypuszczam, e nawet jego wózek stanowi cz Skin wszy Whelandowi głow
dekoracji...
ółtolicy wyszedł. Zjawił si słu cy i zło ył przed srebrn , wytrawion
ogniem na bł kitny kolor krat kominka nar cze wielkich polan. Z otwartego okna ci gn ł lodowaty powiew. Słu cy umiej tnie rozrzucił ar, zbudował nad płomieniem kunsztowny dach z bierwion i znikn ł jak cie . Doktor Wheland został sam. Wzdrygn ł si
od przejmuj cego chłodu. Przysun ł sobie fotel do ognia i
manipulował nim wła nie, chc c ustawi go jak najwygodniej, gdy drzwi si otwarły, Wheland spojrzał w t stron i a wzdrygn ł si ze zdziwienia. - Co, pan... - Bez nazwisk - odezwał si przybyły. Kołnierz miał postawiony, kapelusz na głowie. Na powitanie dotkn ł jego kresy jednym palcem. - Sk d si pan tu wzi ł? - Cholerne pustkowie. Mam do pana interes.
- Interes? - Wheland skrzywił si niech tnie. - Jestem na urlopie, zast puje mnie Cordell. - Tego Cordell nie mo e załatwi . - Dlaczego? Co si stało? W Instytucie?... - Wszystko O. K. Jest inna sprawa. Nowa. Tutaj nie mog mówi . Gdzie pa ski pokój? - Niech to diabli wezm - Wheland był zły. - Có za historia znowu?! Szedł ju do drzwi, nagle co go tkn ło. Stan ł. - Ale, ale - powiedział - jak si pan tu dostał? Przecie poci g przychodzi tylko raz dziennie, rano. - Przyleciałem helikopterem. Wheland gwizdn ł przeci gle i bez słowa pospieszył za przybyszem. Doktor Wheland przyleciał do Pary a samolotem Panamerican Airlines i zamieszkał w Grand Hotelu. Nazajutrz po przybyciu zatelefonował do ambasady Stanów Zjednoczonych i w godzin pó niej spotkał si z agentem, który miał mu pomaga
we wszechstronnym „rozpracowaniu” Chardina. Porozumiawszy si
z
Whelandem agent znikn ł z Pary a. Po tygodniu wrócił przywo c niezbyt pocieszaj ce wie ci. Jak z nich wynikało, profesor zamieszkuj cy du y dom w La Chapelle-Neuf, jakie 230 kilometrów na północo-wschód od Pary a, prowadził niezwykle samotny tryb ycia, nie udzielał si towarzysko i zasadniczo nie przyjmował u siebie nikogo, a ju nawet słysze nie chciał o kontaktach z Amerykanami. Agent zako czył swoje sprawozdanie wyra eniem przekonania, e sprawa bynajmniej nie jest przegrana, i polecił Whelandowi przygotowa si do wyruszenia z Pary a we wła ciwej chwili. Nast pi ona, wyja nił, gdy zajdzie sprzyjaj cy zbieg okoliczno ci. Ponownie znikn wszy z pola widzenia, agent nie dawał znaku ycia przez cały miesi c i Wheland po wi cił ten czas na zwiedzanie nocnych lokali, co poprawiło mu humor, zepsuty nagłym przerwaniem urlopu. Pewnego wieczoru agent zatelefonował do niego z miasta o wiadczaj c, e owoc dojrzał. W kwadrans pó niej przyjechał do hotelu. Przy czarnej kawie wyło ył doktorowi szczegółowo opracowany plan kampanii. Składał si on z trzech cz ci. Pierwsza zajmowała si „zdobyciem twierdzy”, to jest przenikni ciem do domu Chardina. W tym celu miał Wheland wyjecha samochodem nast pnego dnia po południu i dwa kilometry za La Chapelle-Neuf - w szczerym polu, pod grup skał wapiennych - zatrzyma si wskutek „defektu” motoru. Opu ciwszy auto miał szuka noclegu w najbli szym otoczeniu. „Zbieg sprzyjaj cych okoliczno ci” polegał na tym, e jedyna w promieniu 30 kilometrów ober a, le ca na drodze do domostwa profesora, uległa wła nie zniszczeniu przez po ar. Po odwiedzeniu jej zgliszcz dla zachowania pozorów, winien był Wheland uda si prosto do domu Chardina i przedstawiwszy swoje fatalne poło enie, prosi o nocleg. Nale ało liczy na to, e profesor nie odmówi go cinno ci samotnemu, zbł kanemu cudzoziemcowi. Tutaj rozpoczynała si druga cz
planu. W rozmowie z Chardinem miał Wheland da w subtelny
sposób do zrozumienia, e jest wprawdzie Amerykaninem, ale Amerykaninem post powym, z wyra nymi akcentami lewicowo ci. Agent przedło ył doktorowi dokładny a zwi zły spis odpowiednich pogl dów i przekona , trzeba było te wprowadzi pewne poprawki do naukowej biografii Whelanda. Nie miał on, rzecz jasna, przyzna si do swych zwi zków z Instytutem Entomologicznym w Princetown, którego zaproszenie Chardin tak energicznie w swoim czasie odrzucił. Trzecia cz
planu okre lała dalsze post powanie tylko ramowo, gdy trzeba je było uzale ni od
atmosfery przyj cia i tonu rozmowy. Wskazane było poci gn
ostro nie profesora za j zyk w sprawie
po danych informacji, unikaj c jednak jakiegokolwiek przeci gania struny; gdyby Chardin okazał najmniejsze oznaki nieufno ci, nale ało udawa
zupełny brak zainteresowania dla jego bada
i porzuciwszy wszelk
indagacj nada rozmowie charakter duchowej biesiady dwóch kolegów po fachu. Głównym punktem trzeciej
cz ci planu było przygotowanie gruntu pod zaproszenie Chardina na konferencj entomologów w Los Angeles, maj c si odby w pierwszej połowie przyszłego roku. Wheland powtórzył dokładnie wszystkie punkty post powania i kiedy został sam w pokoju hotelowym, j ł studiowa
nowe szczegóły swej biografii, podczas gdy agent zaj ł si
dostarczeniem samochodu i
przygotowaniami do podró y. Jako nazajutrz po obiedzie doktor zasiadł za kierownic obszernego, turystycznego talbota, z którego baga nika, dla uwypuklenia niewinnego charakteru wycieczki, sterczały futerały w dzisk, a do dachu przytroczony był zrolowany namiot campingowy. Stoj cy na kraw niku obok gara u agent przesłał doktorowi ostatnie pozdrowienie nieznacznym ruchem r ki i Wheland posiłkuj c si map samochodow północnej Francji, rozło on na pustym miejscu obok siebie, wyruszył samotnie na wypraw . Podczas gdy wóz p dził z du
szybko ci
po asfaltowej szosie, Wheland zastanawiał si
nad
rozmaitymi szczegółami przygody, jaka go czekała, obmy laj c zespół logicznie powi zanych odpowiedzi na prawdopodobne pytania. Powtarzał w my lach swoje nowe pogl dy, ustalał etapy działania i szykuj c si do decyduj cej rozprawy, nie bez zadowolenia odkrywał w sobie nie przeczuwane dot d zdolno ci. Min wszy Illy Dancour skr cił za wskazaniami mapy na wschód. Dzie , jakby pogr ony we wn trzu matowej perły, ko czył si i opadaj ce mgły opalizowały coraz ró owiej. Wheland zmniejszył nieco szybko , aby nie znale
si
we wła ciwym miejscu drogi przed
nast pieniem nocy. Wokół roztaczało si zupełne bezludzie, a po horyzont biegły puste, jakby wymarłe wrzosowiska. Przemkn ł przez La Chapelle-Neuf i jeszcze bardziej zwolnił bieg samochodu. Ujrzawszy grup skał wapiennych, oblan ostatnim blaskiem sło ca, nacisn ł hamulce. Ledwo samochód stan ł, Wheland wysiadł i wymontował ga nik oraz wiece, eby w taki sposób stworzy pełny obraz „defektu”. Oczekuj c ciemno ci, wypalił dwa papierosy na stopniu samochodu. Kiedy motor zgasł, okolica odmieniła si . Wiatr spowodowany p dem auta ustał. Była wielka cisza. Kilka kroków w bok od szosy, za grup starych drzew ci gn ły nikłe pasma mgły. Niebo zachodu wznosiło si czerwon , strom
cian . Wheland zdeptał niedopałek, przeci gn ł si i obszedł auto. Spojrzał na lampk
płon c nad tabliczk numeru i wzruszył niech tnie ramionami, jakby mówi c: „przekl ty stary grat”. Z t chwil rozpoczynał gr i chocia w promieniu kilometrów nie było ywego ducha, eby całkowicie wczu si w rol , post pował tak, jakby naprawd uległ wypadkowi. Raz jeszcze pogrzebał pod mask motoru, spojrzał na r ce, czy nosz
lady smarów, i odszukawszy wła ciwy kierunek rezolutnie ruszył na przełaj przez pola. Stała wielka cisza. Chmury jak płon ce lilie spadały w ciemno . Otoczyła go pustka. Przedtem
odganiał j warkot motoru. Whelandowi wydało si , e jest pierwszym człowiekiem st paj cym przez to mroczne pustkowie. Gdzie odezwał si głucho ptak błotny. Głos szedł przyziemnie w wilgotnym powietrzu. Gdy odszedł na kilkaset kroków, odwrócił si . Maszyny nie było ju wida . Ciemno zamkni cie oczu wcale nie hamowało marszu, ale za kwadrans wzej
zaległa taka, e
miał ksi yc. Ziemia odezwała si par
razy podst pnym sykiem. Wheland rzucił snop wiatła z my liwskiej latarki. Bardzo zielona trawa g sto zarastała ko uch bagniska. Pod stop uginała si powoli i mi kko. Z gł bi płyn ł powolny bulgot. Co si tam napr ało, przelewało. Whelandowi zrobiło si nijako. Czy nie lepiej było i
szos ? Có za idiotyzm - skróty w nieznanej
okolicy! W my lach kl ł własn głupot . Ka dy krok mógł by ostatni. Mo e lepiej wróci do auta?... Szedł dalej. Trzeba było wznie
si na wzgórze. Grunt stał si suchy. Szorstkie, sztywne kłosy trawy
biły po nogach. Spojrzał na kompas, czy utrzymuje kierunek, i przyspieszył kroku.
Szczyt wzgórza odcinał si od nieba, pokrytego białymi obłokami nocy. Nagle chmury zaja niały i wielki dysk ksi yca wysun ł si zza ich brzegów. Długie, płynne cienie mkn ły trawami. Ze szczytu nie wida było nic, a przecie ober a miała si znajdowa na dole. Wheland ruszył dalej. Jeszcze kilka razy grunt zaczynał sycze i ugina si , jak napi te na wodzie płótno, wreszcie, gdy wydawało mu si , e dawno min ł ju ober
i zagł bia si coraz bardziej w krain niedost pnych moczarów,
zamajaczyło co bardziej czarnego od nocy. Chmury zakryły ksi yc i trudno si było zorientowa . Wheland wyci gn ł r k . Dotkn ł chropawego muru. Obszedł go i stan ł. Przed nim dymiło siwe pogorzelisko. Z opalonych belek unosił si w sk kit dym. Pojedyncze iskry jak obudzone wietliki biegły w gór , zataczały złote parabole i nikły. Tam gdzie przedtem stała du a izba, pełgał karminowy blask. Wheland post pił dwa kroki. - Hej! - zawołał - czy jest tu kto?! Co zaskrzypiało za jego plecami. Odwrócił si . Nikła wiatło pogorzeliska tak go o lepiło,
e
zaniewidział. Dopiero po dłu szej chwili dostrzegł w tamtej stronie, prostok tny zarys szopy. Wielkie wrota odsun ły si mo e na stop i nisko nad ziemi wysun ła si głowa okutana zakopcon chustk . - Co si tu stało? - zapytał Wheland podchodz c. - Chciałem przenocowa ... - Dom si spalił - zachrypiał głos. Była to bardzo stara kobieta. Czerwony blask w gli nie docierał w gł b zmarszczek jej twarzy, skurczonej jak wyschły owoc. - Nie mo na zanocowa ? - tonem rozczarowania spytał Wheland. - Dom si spalił - powtórzyła. - Gospodarz pojechał do miasta. Nikogo nie ma. - A wy kto jeste cie? - rzucił Wheland. Nale ało rusza , ale odczuwał niejasn ciekawo . - Ja? - Milczała chwil . Wiatr nadbiegł i str k siwych włosów zatrzepotał, zaró owiony wiatłem. Matka. - To był wypadek? - Podpalenie - odpowiedziała spokojnie, tak spokojnie, e Wheland przestraszył si . Milczenie rosło. - To nie mo na zanocowa ? - b kn ł, aby tylko co powiedzie . - Dom si spalił - powtórzyła z jednakim spokojem. - A nie ma tu innego domu w okolicy? Przyjechałem z daleka, samochód mi si popsuł, nie znam okolicy - rzucał pospiesznie Wheland. Teraz nie mógł ju odej , musiał czeka na odpowied . - Nie, nie ma. - Potrz sn ła przecz co głow . Wheland zgłupiał. Tego plan nie przewidywał. Odej
po
prostu czy nalega ? Drog znalazłby sam. - Jak to nie ma? - powiedział. - Nie ma adnego domu? - Dom?... Za ni , w gł bi, rozległ si chrapliwy głos. Wheland drgn ł i zakl ł zaraz cicho. To była krowa. - A... dom?- powiedziała stara. - Jest dom. Tam za Skał Biskupi . Wysun ła przez szpar r k . Dło była wielka jak m ska, wygl dała niby ciemna r kawica nasadzona na chudy, białawy piszczel. - Ach, jest dom. To tam mo na przenocowa ? - na pół pytaj co rzucił Wheland, z ulg zabieraj c si do odej cia. - Tam - powtórnie wskazała kierunek - ale tam nie mo na pój . To Jakub Chardin.
- Czemu? Czy te si spalił? - spytał Wheland. Rodziła si w nim zło
na spokój starej kobiety.
- On nie przyjmuje nikogo. - Mnie przyjmie - odrzucił Wheland, coraz bardziej zły. Po jak bied gadam z ni ? - strofował si w duchu, a jednak podci gn wszy rzemie plecaka spytał: - Co to za jeden, ten Chardin? Powinien był odej , ale stał. Mo e dlatego, e stara kobieta patrzyła mu w twarz. Głow trzymała nieco skosem. Patrzała z dołu w gór , tak nieruchomo, e Wheland po raz drugi poczuł niepokój. Ramiona jej wydostały si przez rozszerzaj c si szpar wrót. Zacz ła dygota . Trz sła si coraz mocniej. Łzy błysn ły w jej oczach, ale to nie był płacz. Wheland zdr twiał. - Mrówki... - wykrztusiła nareszcie. - Co?! - On... pasie... - Co robi?... - bezwładnymi ustami spytał Wheland. - Mrówki. Pasie mrówki... Wheland odchrz kn ł, energicznie poprawił pas plecaka, skin ł starej głow i powiedział: - To tam, co? Ruszał ju , gdy si odezwała: - Tam za Skał Biskupi . Znowu zacz ła si trz
, jakby tłumi c gwałtowny kaszel. Wyszła na zewn trz owini ta do stóp kocem,
kolczastym od słomy. Wheland przeszedł ju kilkana cie kroków, gdy raptem zrozumiał. To nie był kaszel, lecz miech. Odwrócił si porywczo. Stała wci
na tym samym miejscu i patrzyła za nim. Usta jej poruszały si
bezd wi cznie. Dreszcz poszedł mu po plecach. Ruszył przed siebie niemal biegiem. Skała Biskupia to grupa stromych iglic wapiennych. W wietle ksi yca wygl dała jak upiornie biały szkielet nietoperza, który szczelnie zło ył gigantyczne piszczele skrzydeł. Kilkaset kroków za spalon ober droga znikała w cieniu skały. Rosły tu niskie krzaki, przez które Wheland przedarł si z trudno ci . Str cona z li ci rosa zmoczyła mu ubranie. Gdy min ł najni szy punkt kotliny, znienacka ukazał si dom. Ksi yc bielił wysoki, okalaj cy go mur. Dom miał płaski, szeroki dach i lepe okna. Zbli ywszy si Wheland zobaczył, e nad murem biegnie stalowa siatka o drobnych okach. Cegła była wi zana cementem, nie otynkowana. Z gł bi ogrodu zaszczekał pies. Głos miał gruby niczym nied wied . Doktor obszedł mur. Rzecz dziwna: na cztery stopy od muru trawa nie rosła, jakby była wypalona. Drobniutki wir (czy w giel) skrzypiał pod nogami. Wreszcie ukazało si zagł bienie, wypełnione g stym cieniem. Mur z dwu stron ujmował furtk . Była to jakby luza kanału. Masywna płyta d bowa, obita blach , wpasowana szczelnie we framugi. Obok widniał dzwonek. Wheland nacisn ł go raz, drugi, potem trzeci. Pies ujadał zapami tale. Ale nic si nie poruszyło. Za plecami miał kotlin , w połowie zalan czarnym cieniem, dalej ka de d bło trawy stało wyra ne, o wietlone martwym blaskiem. Skały Biskupie wieciły fosforycznie. Nagle bez poprzedzaj cego szmeru rozległ si głos. - Kto tam? Czego chce? W drzwiach znajdował si okr gły otwór zamkni ty szybk . Błysn ło w nim oko, jakby drzwi nagle o yły. Wheland odchrz kn ł.
- Jestem podró nym - powiedział pospiesznie - auto zepsuło mi si i stoi na szosie. Poszedłem... nie znam okolicy... ledwo znalazłem drog do ober y, ale zastałem tylko pogorzelisko. Powiedziano mi, e pan tu mieszka i mógłby mi udzieli schronienia na noc... Wheland l kał si , czy nie zdradzi go przedwcze nie akcent. Jak e tu wyłuszcza post powe pogl dy przez drzwi? Ale głos odparł. - Tak? A czy pan jest sam? - Zupełnie sam. - A baga pan ma? - Tylko plecak. - Ha! ha!... tylko plecak - przedrze niał głos.
renica zw ziła si jak ostrze szpilki. - Tylko plecak,
dobry sobie. Plecak musi pan zostawi na zewn trz. - Mam tam tylko koszul , pantofle, szczoteczk do z bów i... i mydło. - Hm, tak? To mo e pan wzi . Plecak niech pan zostawi, nikt go nie zabierze. Wheland zrobił, co mu kazano, zły, bo w bocznej kieszeni plecaka znajdował si malutki aparat fotograficzny. Bał si go przekłada do kieszeni w zasi gu tego bezosobowego oka, które spoczywało na nim nieruchomo. Gdy si wyprostował trzymaj c obur cz rzeczy, drzwi uchyliły si nieco. Ujrzał głow w starej filcowej czapce, pod ni - ciemn twarz z ostrym nosem. - Zaraz - wstrzymał go w wej ciu gospodarz. - A w kieszeniach nic pan nie ma? - W kieszeniach - wybełkotał Wheland, który ni spodziewał si takiego przyj cia. - Nie, nie mam nic, tylko papierosy i portmonetk ... - No, no... - rzekł tamten i wpu cił go wreszcie. Drzwi były grube, jakby wiodły do skarbca. Gospodarz zamkn ł je. Na odgłos zatrzaskuj cego si zamku Wheland napr ył si cały wewn trznie. Rozpoczynała si prawdziwa gra. Podwórze było zabetonowane; ani ladu trawy, drzew czy jakiejkolwiek ro linno ci. Od muru biegł gładki pancerz betonu a
po podmurowanie domu, wzniesione z olbrzymich głazów. Okna opatrzone
okiennicami były głucho zawarte. Dopasowane jak na - łodzi podwodnej - pomy lał Wheland. - No, no, stary musi nie byle co chowa przed wiatem. Z budy wyskoczył olbrzymi pies. Zje ony złajał bezgło nie, marszcz c obwisłe wargi. Za wieciły kły. - Le e , le e ! - rzucił mu gospodarz i ruszył przodem. Miał na sobie długi szlafrok sukienny, bardzo lu ny, fałduj cy si suto, ci ni ty szerokim pasem rzemiennym, na nogach gumowe pantofle. Gdy otworzył drzwi, Wheland zobaczył, e w pokojach jest wiatło - wi c profesor nie spał jeszcze, to tylko okiennice zaciemniały z zewn trz dom. W powietrzu unosił si trudno uchwytny zapach jakich chemikaliów. Na ceglanym kominku płon ły okr głe tarcze drewna. Delikatn siateczk popiołu kruszył si wzdłu słojów wi niowy ar. Ruchliwy blask biegł a do połowy pokoju, cieraj c si ze wiatłem wielkiej lampy pod zielonym aba urem. Ze cian błyszczały setki szklanych rurek i walców. We wszystkich grały czerwone i zielone płomyczki. Podłog za cielały rozrzucone skóry, do
le wyprawione, bo były sztywne, a sier
sterczała w
kudłach. Najwi ksza, tygrysia, le ała przed kominkiem. W szklanych oczach bestii migotały miodowe iskry. Paszcza była zaci ni ta, tylko białe kły schodziły wzdłu sczerniałej dolnej wargi. Wheland przest piwszy próg zatrzymał si niezdecydowany. Gospodarz nie zwracał na niego uwagi. Podszedł do kominka i przez dłu sz chwil poprawiał ogie , potem grzał przy nim dłonie, a skóra si
zaró owiła. Zwabiony ciepłem Wheland zbli ył si do płomieni. Ogie trzeszczał mocno. Chardin wyprostował si , zdj ł z głowy czapk i rzucił j zr cznie mi dzy dwa stosy ksi ek na rze bionym biurku. Potem zwrócił głow w bok i z opuszczonymi r kami spogl dał na go cia. - Niech pan siada - rzekł wreszcie, zako czywszy lustracj . Wheland przysun ł do kominka jedyne krzesło. Wolał na razie milcze . Chardin przerzucał papiery na biurku, Wheland j ł si przygl da
cianom. Wisiały na nich, przymocowane w skimi klamrami, rurki i słoje
ró nego kalibru, pełne sinawej cieczy. W gł bi bielały jakie wydłu one, nieruchome kształty, jakby olbrzymich g sienic. Wheland zało ył nog na nog i czekał cierpliwie odezwania si gospodarza. Ciepło podchodziło odurzaj c fal . Delikatny pr d gor cego powietrza przepojonego woni
ywicy płyn ł na pokój. Profesor
otworzył szafk w k cie, wydobył długi biały chleb, kilka puszek i flaszk . Nalewaj c wina do porcelanowych kubków w kwiaty, kilka razy spojrzał nie tyle na Whelanda, co w jego kierunku, jakby sprawdzaj c co w otoczeniu przybysza. Spojrzenia te zacz ły w ko cu niepokoi doktora. Pod ył za wzrokiem Chardina, lecz nie dostrzegł nic podejrzanego. - Pan przyjezdny? - zagadn ł w ko cu profesor, zapraszaj c gestem do stołu. Wheland podzi ko wał ukłonem i smaruj c kromk chleba odezwał si : - Tak, jechałem autem z Pary a i zepsuł mi si motor. Paskudna historia na takim odludziu, nieprawda ? W dodatku ta spalona karczma... - Tak, to przykra historia - potwierdził Chardin. - Wybrał si pan na weekend? -. Na ryby - odpowiedział Wheland pełnymi ustami. - Hm, pewno na pstr gi, co? - A tak. Chardin u miechał si dobrodusznie. - A czy pan zaawansowany w tym wysokim kunszcie? Przepraszam, e tak obcesowo pytam - dodał - ale rybołówcy tworz jedn wielk rodzin ... Wheland skwitował art wesołym u miechem. - Jestem pocz tkuj cym - rzekł - ale zanotowałem ju pewne sukcesy... Ciemna, na brunatny kolor opalona twarz gospodarza o ywiła si . Podniósł flaszk pod wiatło, w ski pas rubinu spłyn ł szkłem. Wheland popijał wino obserwuj c miotły iskier, wzbijaj ce si z rozpadłych dysków drzewa. miech podchodził mu do gardła i łaskotał krta . Wielkie rzeczy - Chardin. Twierdza! A on ju jest w rodku i Francuz podsuwa mu smakołyki swojej spi arni. - Mieszka pan zupełnie sam? - podj ł oboj tnie, ocieraj c usta serwet ... - Tak. Wheland stał si nagle bardzo wylewny. - Niech mi pan wybaczy ten najazd, ale... tak byłem wytr cony z równowagi i głodny (u miechn ł si ), e si nawet nie przedstawiłem. Bardzo przepraszam. Moje nazwisko brzmi Wheland, Donald Wheland. Zatrzymał si na mgnienie, oczekuj c pytania „pan jest Amerykaninem?” Odpowied miał gotow , ale pytanie to nie padło. Zamiast tego gospodarz, wychylaj c si z fotela, podał mu formalnie r k , u cisn ł j lekko i rzekł: - Rad jestem, e mogłem panu pomóc. Nazywam si Chardin. - Chardin?’. - zawołał Wheland. - Nie mo e by !
- Chardin! A wstał z przej cia. - Profesor Chardin! Co za niezwykły wypadek! I mówi tu, e w cywilizowanym wiecie niema ju zdarze niezwykłych! - Pan mnie zna? - spytał gospodarz. Patrzał na Whelanda spokojnie, jak stara kobieta na pogorzelisku. Przez jedno mgnienie Wheland jakby zawisł w pró ni; nie znajduj c wła ciwych słów, pu cił w ruch r ce i wymachiwał nimi w sposób maj cy wyrazi najwy sz rado
i zdziwienie.
- Jak e nie... jestem przecie biologiem... - Czy bym miał przed sob koleg ? - spytał profesor unosz c si powoli z fotela. - Ale tak! tak! - wołał Wheland. - Panie profesorze... mówi nieskładnie, bo zaskoczenie... pan rozumie... Otó studiowałem w John Hopkins University... Tam poznałem si z pana znakomitymi pracami... Potem byłem w Harvard... Spowa niał na chwil . - Pracowałem tam. Teraz ju nie. - Ach tak? - rzekł profesor. - Przykro mi o tym mówi , bo to sprawa wewn trzna, „rodzinna” - silił si niby na humor - ale nie podpisałem deklaracji lojalno ci. Nie jestem komunist , ale chodziło mi o zasady. To nie jest zgodne z duchem konstytucji. Zreszt - dodał - mniejsza z tym. Stał, jakby wspominaj c co , potem usiadł nagle, przysun ł krzesło do fotela Chardina i podj ł: - Przepraszam, e o tym wspomniałem. Jeszcze chyba znajdzie si co dla mnie. Na razie... jestem na czarnej li cie... Ale ja wci
o sobie mówi ! - zawołał zmieszany. - Przyjechałem do Francji, eby korzystaj c z
ró nicy kursu walutowego po y jaki czas i... taki wspaniały przypadek! Klepn ł profesora w kolano. Podniósł głow . Wzrok jego padł na cian . W ród w skich, długich, szczelnie zalakowanych rurek wiecił p katy Słój. W gł bi o ywione blaskiem chwiały si białawe smu ki. - Mój Bo e, w taki sposób spotka profesora Chardin... - jakby budz c si z zamy lenia, rzucił Wheland. - Wspaniał ma pan tutaj kolekcj ... Podszedł do ciany. W słoju, przymocowane klamerkami do szklanej płytki, widniały okazy olbrzymich termitów. Był tam robotnik, niewi kszy od larwy chrz szcza majowego, i kilku wojowników, tych ogromnych, jakby kalekich stworze . Trzeci cz
tułowia okrywał gigantyczny hełm rogowy, lepa przyłbica, zako czona
ostrymi, rozdziawionymi no ycami. Delikatne nó ki i ciało przytłoczone były mas rozrosłego pancerza. - Tak pan s dzi? - Chardin wstał i podszedł do Whelanda. - Zna pan moj prac o termitach? - Tak. Wie pan, nie przypominam ju sobie dokładnie, to było jakie sze
lat temu, nieprawda ?
- Tak. Wtedy wróciłem z Afryki... Kiedy to powiedział, odwrócił si nagle i podszedł do drzwi. Potem otworzył je na o cie i spojrzał w ciemny korytarz. Nie zamkn ł ich. Z biurka wzi ł co ró owego, gumowego - to był stetoskop lekarski. Przyło ył słuchawk do ciany, potem obszedł wkoło pokój, przyciskaj c czarny lejek do wszystkich sprz tów. Najdłu ej zatrzymał si przy oknie. Wheland patrzył na to z niezbyt rozumnym wyrazem twarzy. Na koniec Chardin rzucił gumowe rurki na podłog . Zakrył oczy powiekami. - Przepraszam - powiedział - miewam takie złudzenia.”
Wheland skłonił si , zmieszany. Przypomniał sobie teraz, e stara kobieta mówiła co o mrówkach. Co to było? Aha, e Chardin „pasie mrówki”. Co to znaczy „pasie”? Co to mogło znaczy ? Jaki wyraz gwarowy chyba... Chardin stał na rodku pokoju i patrzał na nieruchome owady wiec ce nienaturaln biało ci w gł bi słojów. - Słyszał pan, co mówi o mnie w okolicy? Wheland drgn ł. Czy by profesor odczytał jego my li? Nonsens. - Nie... - odparł powoli. Chardin zbli ył si do niego. - A czy jad c do Francji... chciał si pan ze mn widzie ? - Nie. Nie my lałem o tym wcale, ale nawet powiedzie nie mog , jak bardzo rad jestem temu przypadkowi... Zastanowił si , spojrzał w oczy Chardinowi i cicho, ale z naciskiem odezwał si : Pana list otwarty w sprawie wojny bakteriologicznej zrobił na mnie du e wra enie. Takich głosów bardzo dzisiaj trzeba. Zarazem jednak - niech mi pan wybaczy otwarto
- to, co pan powiedział o naszych uczonych, uwa am za krzywdz ce.
Nie wolno uogólnia . S jeszcze u nas ludzie uczciwi... Zamilkł. Czy wspomnie ju o konferencji entomologów w Los Angeles? Nie, na to jeszcze za wcze nie. Czekał, powa ny, nie spuszczaj c oczu z profesora. Chardin zdj ł wielki słój ze ciany, przeniósł go na biurko i ustawił pod lamp tak, e przezroczysty płyn skoncentrował w sobie wiatło na kształt białego sto ka. - Co to jest? - spytał siadaj c. Wheland, zdumiony, zamrugał powiekami. Có to miało oznacza : art? egzamin? Chardin siedział spokojnie, oczekuj c odpowiedzi, wi c doktor spojrzał wreszcie na słój. Odchrz kn ł. - Nie jestem myrmekologiem - powiedział - ale to chyba Termes bellicosus? - Termes bellicosus? - powtórzył profesor z ledwo uchwytn nutk szyderstwa w głosie. - Niezły z pana klasyfikator. Tak, ka dy myrmekolog powiedziałby to samo. Ale... Nie doko czył. Oparł ciemn twarz na dłoni. Zapadło milczenie. Tylko płomie skakał w szkłach, odbijaj c si w nich wielokrotnie. - Czy pan wie o tym, co robiłem w Afryce? - Nie... Znowu zapadło milczenie. Cienie wy łobiły gł bokie bruzdy w policzkach Chardina. - Sze
razy byłem w Kongo Belgijskim. Zna pan te strony?
- Nie. - A wie pan, w tej pracy o termitach nie wszystko napisałem... Wheland wpatrywał si z oczekiwaniem w profesora. Ten patrzał teraz w gł b słoja, gdzie skłócony płyn poruszał delikatnie olbrzymi głow martwego owada. - Hm, wi c mo e opowiedzie panu?... Profesor zaplótł r ce na piersiach. - Okr tem do portu Borna... - zacz ł opadaj c na fotel, Przymkn ł oczy. - Kołowcem rzecznym do Bangala... Tam zaczyna si d ungla. Potem sze
tygodni konno, dłu ej nie mo na. Nawet muły gin . pi czka...
Oczy miał zamkni te jak człowiek pi cy, ale przez twarz przemykały ruchliwe cienie. Jak blask ognia roznieconego w lesie - pomy lał Wheland.
- Był tam taki stary czarodziej, Nfo Tuabe - wymawiał to słowo z francuskim akcentem na ostatniej sylabie... - Przyjechałem, eby łowi motyle. Ale on wskazał mi drog ... Przerwał znowu, potem na krótk chwil otworzył oczy. - Pan wie, co to znaczy d ungla? Sk d mo e pan wiedzie ? Zielone, oszalałe ycie. Wszystko dr y, czuwa, rusza si ; w g stwinie natłok arłocznych stworze , obł kane kwiaty, jak wybuchy kolorów, ukryte w lepkich paj czynach, owady - tysi ce, tysi ce nie poklasyfikowanych gatunków. Nie to co u nas, w Europie. Nie trzeba Szuka . W nocy cały namiot obsiadaj
my, wielkie jak dło , natarczywe, lepe, setkami padaj w ogie .
Cienie chodz po płótnie. Murzyni dr , wiatr nawiewa grzmoty z ró nych stron. Lwy, szakale... No, ale to nic. Potem przychodzi osłabienie i gor czka. Je li si ju pochowało konie - dalej pieszo. Miałem surowic , germanin , chinin , wszystko co pan chce. Wreszcie, pewnego dnia - adnej rachuby nie ma, człowiek czuje dopiero, e podział tygodni i cały kalendarz jest jakim
miesznym, sztucznym tworem - pewnego dnia nie
mo na dalej i . D ungla si ko czy. Jeszcze jedna wioska murzy ska. Nad sam rzek . Rzeki nie ma na mapie, bo trzy razy do roku zapada w lotne piaski. Cz
koryta jest podziemna. Ot, kilka takich lepianek z wypalonej
sło cem gliny i szlamu. Tam mieszkał Nfo Tuabe. Nie znał angielskiego, sk d e. Miałem dwu tłumaczy: pierwszy przekładał moje słowa na dialekt wybrze a, a drugi tłumaczył z dialektu na j zyk Buszmenów. Nad całym pasem, d ungli, od szóstego stopnia szeroko ci południowej, panuje tam stara rodzina królewska. Potomkowie Egipcjan, jak s dz . Wy si i daleko inteligentniejsi od Murzynów z Afryki centralnej. Nfo Tuabe narysował mi nawet map , oznaczył na niej granice królestwa. Uratowałem mu syna od pi czki. I za to wła nie... Nie otwieraj c oczu, Chardin si gn ł do wewn trznej kieszeni. Wydobył z notatnika kartk papieru porysowan czerwonym atramentem. Wiły si na niej jakie pogmatwane linie. - Trudno si zorientowa ... Tutaj ko czy si d ungla, jak no em uci ta. To granica królestwa. Spytałem, co jest dalej. Nie chciał mówi o tym w nocy. Musiałem przyj
w dzie . Dopiero wtedy, w tej swojej cuchn cej
norze bez okien... nie wyobra a pan sobie nawet, jaki tam zaduch... powiedział mi, e dalej s mrówki. Białe, lepe mrówki, .które buduj wielkie miasta. Kraj ich ci gnie si całymi kilometrami. Rude mrówki walcz z białymi. Nadchodz wielk , yw rzek przez d ungl . Wtedy słonie uchodz z okolicy stadami, wyłamuj c w podszyciu kr te tunele. Tygrysy uciekaj . Nawet w e. Z ptaków zostaj tylko s py. Mrówki id rozmaicie: czasem tydzie , czasem mieni c, dniem i noc , rdzawym, ruchomym strumieniem, a cokolwiek stanie im na drodze - niszcz . Dochodz do skraju d ungli, napotykaj kopce białych - i zaczyna si walka. Nfo Tuabo widział j raz w yciu. Pokazywał mi straszne blizny, które zostały mu na zawsze. Rude mrówki, pokonawszy stra e białych, wchodz do ich miasta. Nie wracaj nigdy. Co si z nimi dzieje - nie wiadomo. Ale na drugi rok przedzieraj?, si przez d ungl nowe zast py. Tak było za jego ojca, dziada i pradziada. Tak było zawsze. Gleba w mie cie białych mrówek jest yzna. Za dawnych czasów Murzyni próbowali zu ytkowa j , usiłowali zniszczy ogniem kopce termitów, aby rozszerzy swoje posiadło ci. Ale przegrali t walk . Zasiewy zostały zniszczone. Budowali szałasy i zagrody z drzewa. Termity docieraj do nich podziemnymi korytarzami, przenikaj w gł b konstrukcji i tak je przegryzaj od wn trza, e nagle padaj , gdy dotkn gliny. Wtedy zamiast robotników zjawili si
r k . Próbowali u y
ołnierze. Ci wła nie - wskazał na słój.
- To wszystko nie jest dla pana niczym nowym, prawda? Wiemy, e s olbrzymie połacie ziemi, na których panuje biała mrówka - termit. W Ameryce Południowej, w Australii... Maj dwa rodzaje ołnierzy, co w rodzaju policji wewn trznej i obro ców. Kopce dochodz do o miu metrów wysoko ci. Zbudowane s z piasku i wydalin, które tworz cement, twardszy od portlandzkiego adna stal si go nie ima. Bezokie, mi kkie, - białe
owady, które od trzech milionów lat yj odci te od wiatła. Zbadane przez Packarda, Schmelza, Clevelanda i tylu innych. Ale nikt z nich nawet nie podejrzewał... nie podejrzewał... Rozumie pan?- powiedział przysuwaj c si całym ciałem do Whelanda: - Uratowałem mu syna i w zamian za to... Och, to był m drzec’; Wiedział, w jaki sposób mo e si odwdzi czy białemu po królewsku! Taki zupełnie siwy, czarny, a popielaty Murzyn, jak maska uw dzona w dymie... Powiedział mi tak: „Kopce ci gn si milami. Cała równina jest nimi pokryta. Jak las, jak martwy las, jedne przy drugich, skamieniałe, olbrzymie pnie - trudno si mi dzy nimi przedrze . Wsz dzie grunt twardy, głucho dudni cy pod stop , zasłany splotami jak gdyby grubych, szarych sznurów. To s kanały, którymi biegn termity. Zbudowane s z tego’ samego cementu co kopce. Ci gn si całymi kilometrami wnikaj pod ziemi , wydostaj si w gór , maj rozgał zienia, skrzy owania, przej cia do wn trza kopców, a co kilkadziesi t centymetrów - rozszerzenia, w których mijaj si mrówki biegn ce w przeciwnych kierunkach. Tam, w gł bi Miasta, po ród miliona skamieniałych kopców, w których wrze lepe, gwałtowne ycie, jest jeden kopiec inny. Niewielki, czarny i zakrzywiony hakowate”. Pokazał mi swoim brunatnym kciukiem, jak on wygl da.”Tam jest serce narodu mrówek”. Wi cej nic nie chciał powiedzie . - I pan mu uwierzył?... - wyszeptał Wheland. Czarne oczy profesora paliły go. - Wróciłem do Borna. Kupiłem pi dziesi t kilogramów dynamitu w laskach funtowych, jak go u ywaj w kopalniach. Oskardy, łopaty, rydle, cały ekwipunek. Zbiorniki siarki, w e metalowe, maski, siatki - najlepsze, jakie mogłem dosta . Dwa kanistry benzyny lotniczej i arsenał rodków owadobójczych, jaki mo na tylko sobie wyobrazi . Potem wynaj łem jedenastu tragarzy i pojechałem w d ungl . Zna pan eksperyment Collengera? - spytał. - Uznano go za bajk . Nie był to, co prawda, biolog, lecz amator. Przekroił cały kopiec termitów od góry do dołu płyt
stalow , tak
e si
te dwie połowy nie
komunikowały ze sob wcale. Kopiec był młody, mrówki budowały go dopiero. Po sze ciu tygodniach wydobył płyt i okazało si , e owady budowały nowe korytarze tak, e ich wyloty po obu stronach przegrody ci le sobie odpowiadały - ani milimetra ró nicy w pionie czy poziomie. Tak jak ludzie buduj
tunel jednocze nie
rozpoczynaj c roboty z dwu stron góry i spotykaj si w jej wn trzu. W jaki sposób porozumiewały si termity poprzez stalow płyt ? Potem - do wiadczenia Glossa. Tak e nie sprawdzone. Twierdził, e je eli zabi królow termitów, owady oddalone o kilkaset metrów od kopca zdradzaj natychmiast podniecenie, rzucaj rozpocz t robot i wracaj do domu. A sposób, w jaki podmurowuj swoim cementem belki domu, który zaczynaj atakowa ! Przegryzaj wszystko od wn trza, nie dochodz c do powierzchni, gdy unikaj
wiatła i powietrza.
Aby si za belka, pusta ju w rodku, nie przełamała, wzmacniaj j , podmurowuj tak, e lepiej by tego in ynier nie zrobił. Znowu przerwał. Wpatrywał si w czerwony ar, nad - którym zjawiały si i znikały lotne bł kitne płomyki. - Drog miałem... no tak. Najpierw uciekł przewodnik, potem tłumacz. Rzucali rzeczy i znikali. Rano, kiedy si budziłem w moskitierze - milczenie, wybałuszone oczy, przestraszone twarze i szepty za plecami. Pod koniec wi załem ich ze sob , a koniec sznura owijałem wokół pi ci. No e zabierałem, eby nie mogli go przeci . Od ci głego niedosypiania czy od sło ca dostałem zapalenia oczu. Rano powiek nie mogłem rozewrze - tak były sklejone. A tu szło lato. Koszula od potu sztywna, jak nakrochmalona, hełmu nie mo na tkn zewn trz palcem, bo natychmiast wyskakuj b ble. Lufa karabinu parzy jak rozpalona sztaba.
z
Torowali my sobie drog przez trzydzie ci dziewi
dni. Nie chciałem i
przez wiosk starego Nfo
Tuabe, bo mnie o to prosił; tak e na skraj d ungli wyszli my znienacka. Nagle si ten piekielny, duszny, kotłuj cy g szcz li ci, pn czy, gadów, rozwrzeszczanych papug sko czył. Jak okiem si gn , równina, ółta jak skóra starego lwa. Na niej po ród k p kaktusów sto ki. Kopce. Budowane lepo, od wn trza, wi c cz sto niekształtne, chropawe. Tutaj sp dzili my noc. Nad ranem zbudziłem si ze straszliwym bólem głowy. Poprzedniego dnia nieostro nie zdj łem hełm na chwil . Sionce stało wysoko. ar był taki, e powietrze paliło płuca jak ogie . Obrazy przedmiotów dr ały, jakby piasek płon ł. Byłem sam. Murzyni uciekli przegryzłszy’ sznur. Pozostał tylko trzynastoletni chłopiec, Uagaduboy. Zacz łem i . We dwójk d wigali my rzeczy na odległo znosili my nast pne. Tak w drówk trzeba było powtarza pi
kilkudziesi ciu kroków. Potem wracali my i razy, w sło cu, które paliło jak szatan. Pomimo
białej koszuli dostałem na plecach wrzodów, które si nie goiły. Musiałem spa na brzuchu. Ale to wszystko głupstwo. Cały dzie zagł biali my si w Miasto Termitów. Nie wiem, czy jest na wiecie co gro niejszego. Niech pan sobie wyobrazi: ze wszystkich stron, z przodu i z tyłu - kamienne kopce wznosz ce si na dwa pi tra. Miejscami stały tak blisko, e ledwie mo na si było mi dzy nimi przecisn . Niesko czony las szarych kolumn. A w rodku - kiedy si przystan ło - nieustanny, nikły, miarowy szmer przechodz cy chwilami w pojedyncze stukni cia. ciana, dotkni ta r k , mrowiła si , dr ała bez ustanku dniem i noc . Kilka razy zdarzyło si nam rozgnie
jeden z takich tunelów, które wygl daj jak popielate liny, całymi p kami rozrzucone po ziemi. Szły
tam niesko czonym szeregiem tłuste, białe owady. Natychmiast ukazywały si rogowe hełmy ołnierzy, którzy na o lep ci li powietrze no ycami i wyrzucali lepki, parz cy płyn. Szedłem tak dwa dni, wci
na o lep, bo nie było mowy o jakiejkolwiek orientacji. Dwa, trzy, cztery
razy dziennie wdrapywałem si na wy szy od innych kopiec, szukaj c tego ‘jedynego, o którym mówił Nfo Tuabe. Ale widziałem tylko skamieniały las. D ungla za nami stała si zielonym pasem, potem - bł kitn linijk na horyzoncie, znikła wreszcie. Zapasy wody zmniejszały si . A kopcom nie było kresu. Przez lunet widziałem je coraz dalsze i dalsze, a po horyzont, gdzie zlewały si jak kłosy zbo a. Podziwiałem mego chłopca. Bez skargi robił to wszystko, co ja, nie wiedz c po co ani dlaczego. Tak szli my cztery dni. Byłem zupełnie pijany sło cem. Ochronne okulary nie pomagały. Straszliwy blask był i w niebie, na które przed zmierzchem nie mo na nawet spojrze , i w piasku, .który jarzył si jak rt . A wokół palisady kopców - bez ko ca. Ani ladu ywego stworzenia. Tu si nawet s py nie zapuszczały. Tylko gdzieniegdzie stały samotne kaktusy. Nareszcie przed wieczorem, wydzieliwszy ostatni porcj przypadaj cej na ten dzie wody, wdrapałem si na szczyt bardzo wielkiego kopca. My l , e pami tał on czasy Cezara. Ju bez wi kszej nadziei rozgl dałem si , gdy wtem zobaczyłem w lunecie czarny punkt. Zrazu my lałem, e szkło jest zabrudzone. Myliłem si . To był ten kopiec. Na drugi dzie wstałem, gdy sło ce było jeszcze pod horyzontem. Ledwo dobudziłem mego chłopca. Zacz li my nie
rzeczy w kierunku, który oznaczyłem według kompasu. Zrobiłem te
szkic okolicy.
Tymczasem kopce, cho nieco ni sze, zbli ały si do siebie. Wreszcie stan ły takim cz stokołem, e nie mogłem si ju przedosta . Murzynek mógł jeszcze, wi c podawałem mu pakunki, stoj c mi dzy dwiema kolumnami cementu. Potem przeciskałem si gór . To trwało pi
godzin. Przez ten czas przeszli my mo e sto metrów.
Widziałem, e w taki sposób nie zrobimy nic, ale opanowała mnie jaka gor czka. Nie mówi dosłownie, bo oczywi cie miałem stale koło trzydziestu o miu stopni. To ju sprawa klimatu. Mo e zreszt wpływa to jako na mózg. Wzi łem wi c pi
funtów dynamitu w laskach i wysadziłem kopiec, który stał nam na drodze. Ukryli my
si za innymi, kiedy zapaliłem lont. Wybuch był przytłumiony, siła eksplozji poszła w gł b. Grunt zadygotał. Ale inne kopce stały. Z wysadzonego zostały tylko wielkie skorupiaste odłamy, wij ce si od białych ciał. Dotychczas nie szkodzili my sobie nawzajem. Teraz rozpocz ła si walka. Nie mo na było przej przez krater utworzony wybuchem. Tysi ce, dziesi tki tysi cy termitów wyłaziły z czelu ci i szły ław , jak pi trz ca si fala. Obmacywały ka dy skrawek gruntu. Rozpaliłem siark , wzi łem na plecy zbiornik. Pan wie, jak wygl da taki przyrz d. Przypomina sikawk , któr ogrodnicy skraplaj drzewa. Albo miotacz ognia. Gryz cy dym buchał rur , któr trzymałem w r ku. Nało yłem mask gazow , drug dałem chłopcu. Dałem mu tak e specjalnie w tym celu sporz dzone buty - oplecione stalow siateczk . W taki sposób udało si nam przej . Puszczałem strumienie dymu, który rozp dzał termity. Te, które nie cofały si , gin ły. Wieczorem mieli my za sob
sze
wysadzonych kopców. W jednym miejscu musiałem u y benzyny; rozlałem j
i podpaliłem,
stwarzaj c mi dzy nami i potokiem termitów zapor z ognia. Pozostało jeszcze ze sto metrów do czarnego kopca. O spaniu nie było mowy. Siedzieli my przy kopc cym nieustannie zbiorniku, wiec c latarkami. Co za noc! Przebywał pan kiedy sze
godzin w masce
gazowej? Nie? No wi c niech pan sobie wyobrazi, co to znaczy tkwi w rozpalonym gumowym ryju. Gdy chciałem odetchn
swobodniej, odci gaj c mask od twarzy, dusiłem si dymem. Ale to było lepsze ni termity.
Tak przeszła noc. Chłopak mój dr ał nieustannie; l kałem si , czy to nie febra. Wreszcie wstał nowy dzie . Przedostali my si przez nast pne bariery sto ków. Woda ko czyła si ju . Mieli my jeszcze tylko jeden kanister. Mógł starczy na dwa dni, najwy ej na trzy, przy sk pym zaspokajaniu pragnienia. Nale ało wraca jak najszybciej. Chardin przerwał, otworzył oczy i spojrzał w palenisko.
ar poszarzał ju całkiem.
wiatło lampy
ogarn ło pokój: łagodny, zielony blask, jakby s cz cy si przez tafl wody. - Wtedy doszli my do czarnego kopca. - Podniósł dło w gór . - Jak zakrzywiony palec, tak wygl dał. O powierzchni gładkiej, jakby wypolerowanej. Otaczały go amfiteatralne kopce niskie, p kate niemal, co najdziwniejsze - nie pionowe, lecz pochylaj ce si ku niemu, rzekłby maszkary, skamieniałe w groteskowym ukłonie. Zgromadziłem wszystkie zapasy w jednym miejscu tego koliska - mogło mierzy ze czterdzie ci kroków rednicy - i zabrałem si do roboty. Nie chciałem niszczy czarnego kopca dynamitem. Od chwili, gdy weszli my w t przestrze , termity nie cigały nas wi cej. Mo na było zerwa wreszcie mask z twarzy. Co za ulga! Przez pi
minut nie było na ziemi człowieka szcz liwszego ode mnie. Nieopisana rozkosz swobodnego oddechu - i
ten kopiec czarny, niesamowicie zakrzywiony, niepodobny do niczego, co znałem. Jak oszalały ta czyłem i piewałem, nie bacz c na pot lec cy gradem z czoła. Mój Uagadu patrzał na to przera ony. My lał mo e, e oddaj cze
czarnemu bo kowi.
Szybko jednak ochłon łem. Powodów do rado ci było niewiele: woda ko czyła si , suchy prowiant starczy mógł ledwo na dwie doby. Co prawda, zostawały termity... Murzyni uwa aj je za przysmak. Ale nie mogłem si przezwyci y . Zreszt , głód uczy... Urwał znowu. Oczy mu błyszczały. - Z by du o nie mówi ... Panie doktorze, ja rozwaliłem ten kopiec... Stary Nfo Tuabe mówił prawd . Pochylił si do przodu. Rysy jego zaostrzyły si . Wheland słuchał bez tchu, - Była tam najpierw warstwa włókien, jak gdyby z cienkiego prz dziwa niezwykłej gładko ci i mocy. We wn trzu - centralna komora, otoczona grub warstw termitów. Czy to w ogóle były termity? Jak yj takich
nie widziałem - olbrzymie, płaskie jak dło , pokryte srebrzystymi włoskami, z lejkowatymi główkami, zako czonymi czym w rodzaju anteny. Anteny te stykały si z szarym przedmiotem, niewi kszym od m skiej pi ci. Owady były niesłychanie stare. Nieruchome jak drewna, nie próbowały nawet si broni . Odwłoki pulsowały miarowo. Ale kiedy odrywałem je od tego centralnego przedmiotu, od tej rzeczy kr głej i niezwykłej natychmiast gin ły. Rozpadały mi si w palcach jak zetlałe szmaty. Nie miałem ani czasu, ani sił, eby zbada to wszystko. Wydobyłem ów przedmiot z komory, zamkn łem w pudełku ze stalowej blachy i natychmiast, razem z moim Uagadu, ruszyłem w drog powrotn . Mniejsza o to, jak dotarłem do wybrze a. Spotkali my rude mrówki. Błogosławiłem chwil , w której zdecydowałem si wlec z powrotem jedyny kanister pełen benzyny.’ Gdyby nie ogie ... Ale mniejsza z tym. To osobna historia. Powiem tylko jedno: na pierwszym postoju obejrzałem uwa nie t rzecz porwan z czarnego kopca. Kiedy oczy ciłem J z nalotów, ukazała si idealnie regularna kula z substancji ci kiej, przejrzystej jak szkło, ale załamuj cej wiatło nieporównanie silniej. Otó tam, w d ungli, objawił si pewien fenomen, na który nie zwracałem zrazu uwagi. S dziłem, e to mo e złudzenie. Ale gdy dotarłem do obszarów cywilizowanych, na wybrze u i pó niej jeszcze, stwierdziłem, e to nie było złudzenie. Cofn ł si w gł b fotela i niewidzialny prawie w cieniu, z głow odcinaj c si od ja niejszego tła, powiedział: - Prze ladowały mnie owady. Motyle, my, paj czaki, błonkoskrzydłe, co pan tylko chce. Dzie i noc ci gn ły za mn hucz c chmur . A wła ciwie nie za mn - za moim baga em, za metalow kasetk , która zawierała kul . W czasie podró y okr tem było troch lepiej. U ywaj c radykalnie działaj cych rodków owadobójczych pozbyłem si tej plagi. Nowe nie przybywały - nie ma ich na pełnym morzu. Natomiast kiedy wyl dowałem we Francji, wszystko zacz ło si od nowa. A najgorzej mrówki. Gdziekolwiek zatrzymywałem si dłu ej ni godzin , pojawiały si mrówki. Rudnice, mrówki pniakowe, czarne, niwiarki, wielkie i małe ci gn ły nieodparcie do tej kuli, zbierały si na kasetce, pokrywały j dygoc cym kł bem, ci ły, prze erały, niszczyły wszystkie osłony, jakimi była opakowana, dusiły si nawzajem, gin ły, wyrzucały kwas usiłuj c nadgry
nim
stalow blach ... Urwał. - Ten dom, w którym si pan znajduje, jego samotne poło enie, wszystkie zabezpieczenia, które stosuj , spowodowane s przez to, e nieustannie oblegaj mnie mrówki... Chardin wstał. - Robiłem do wiadczenia... Za pomoc korundowych pilników odkruszyłem od kuli opiłek, niewi kszy ni ziarnko maku; wywierał takie samo działanie przyci gaj ce jak cała kula. Odkryłem te , e je li otoczy j grubym pancerzem ołowiu, działanie jej ustaje. - Jakie promienie?... - ochrypłym głosem wyrzucił Wheland. Jak zahipnotyzowany wpatrywał si w ledwo majacz c twarz starego uczonego. - By mo e. Nie wiem. My li wirowały w głowie Whelanda. To, za czym przyjechał, było niczym w porównaniu z wielko ci sprawy, jak objawił mu profesor. Kula... najmniejszy opiłek przyci gał owady... Kto b dzie miał w r ku t tajemnicz substancj , stanie si absolutnym panem owadów! B dzie mógł dowolnie kierowa ich w drówkami, potrafi plagami nawiedza całe kontynenty... - I... pan ma t kul ? - Tak. Czy chce j pan zobaczy ?
Wheland zerwał si na równe nogi. W drzwiach profesor przepu cił go pierwszego, wrócił szybko do biurka, podj ł co i po pieszył za doktorem w ciemny korytarz. Weszli do w skiej komórki bez okien - była pusta; w k cie stała du a kasa pancerna starego systemu; słabe wiatło nie osłoni tej arówki pod sufitem błyszczało sinawo w pancernych płytach. Chardin pewn r k wetkn ł klucz w zamek. Przekr cił, nast pił chrz st cofaj cych si rygli, grube drzwi odchyliły si . Zasłonił sob ciemne wn trze, potem cofn ł si w bok. Wheland zajrzał do rodka z wstrzymanym tchem. Kasa była pusta. Tak wydało mu si w pierwszej chwili; potem zobaczył kul . Le ała w gł bi, przy samej cianie. Grało w niej blade, m ce wiatełko. Nie panuj c nad sob Wheland wyci gn ł r k . Profesor powstrzymał go. - Doktorze - powiedział - nie chc by stra nikiem skarbu, z którego nie mam nic. Nie posiadani rodków ani mo liwo ci dla zbadania Całokształtu tego zjawiska. Dlatego postanowiłem przekaza t kul jakiemu powa nemu instytutowi. Przypadek sprowadził pana pod ten dach. Czy mógłby mi pan w tym pomóc? - Ale tak! tak! - wybuchn ł Wheland. Chardin wyj ł kul z kasy, wyci gn ł dło do Whelanda i nagle, jakby ogarni ty w tpliwo ci , wstrzymał si . - Czy tylko dacie sobie z tym rad ? - R cz panu! Instytut nasz dysponuje najwybitniejszymi siłami! - Wasz instytut?... - Tak... Zaj kn ł si i zamilkł na widok nieopisanej zmiany, jaka zaszła w Chardinie. Stary uczony wcisn ł mu kul w bezwładne r ce, cofn ł si i patrzał na niego z u miechem. - Przyjechał pan tu pstr gi łowi ? czy tak? - powiedział zupełnie innym, młodszym jakby głosem. Potem odwrócił si , zatrzasn ł drzwi kasy, schował klucze i poci gn ł Amerykanina za sob . Wheland ruszył za nim biernie. Na obmi kłych nogach wszedł do pokoju. - Siadaj pan. Wheland, wci
z kul w r kach, usiadł na brzegu fotela, Chardin zapu cił pi ci w przestronne
kieszenie szlafroka, stan ł przed nim i przypatrywał mu si spokojnie. - Przyjechał pan łowi pstr gi?... o tej porze, w tej okolicy? - powtórzył. Pu cił si w przechadzk po pokoju. Id c wielkimi krokami to w jedn , to w drug stron , mówił: - Pa ska nocna wizyta wzbudziła we mnie niejasne podejrzenie. Potem jednak uznałem,
e si
omyliłem. Nawet, przyznam, nabrałem do pana zaufania. Młody uczony, pozbawiony pracy, wytr cony ze swych bada ... Znam takich. Ale pó niej te pstr gi. Co prawda, ja sam zadałem to pytanie. No, nie musiało w tym tkwi nic złego. - O tym my lałem - przytakn ł mi pan z grzeczno ci. A jednak postanowiłem wystawi pana na prób . Najpierw nale ało stworzy odpowiedni atmosfer , poruszy go cia, zadziwi , zaniepokoi , zaczynaj c od drobiazgów, wi c wysłuchiwanie murów, osobliwe spojrzenia, milczenie; zamy lenia... A temat główny? To pan mi go poddał, zwracaj c uwag na moje termity. Ale oczywi cie, Afryka, kopalnia niesamowitych zdarze , gor cych snów... Tak narodziła si ta opowie . No, ale to tylko słowa - czy nie za mało, by przekona trze wego słuchacza? Potrzeba dowodów rzeczowych. Wi c najpierw mapka. Jaki stary szkic - Dlaczego nie mógł go narysowa murzy ski czarownik? Prawda? A dalej? Prosta sprawa. Mam star , pust kas pancern w komórce. Mam ulubiony przycisk do papierów - kryształow kul . Co prawda, stała przez cały czas na biurku. Liczyłem jednak na nastrój, no i...
Wheland, który do tej pory zaciskał kul w spotniałych dłoniach, cisn ł j z przekle stwem na podłog . Potoczyła si po dywanie do nóg Chardina. - Histeria? - zapytał chłodno Francuz, przystaj c. - Nawet przegra pan nie potrafi? No, do
tego.
Odpłaciłem kłamstwem za kłamstwo. Koniec. Od tej chwili b d mówił to, co my l . Schylił si , podniósł kul , poło ył j na biurku, podszedł do Whelanda i staj c tu przed nim, spytał: - Jaka jest pa ska specjalno ? Wheland milczał. - Prosz odpowiedzie . - Jestem entomologiem. - Wiem o tym. Jaki był temat pana ostatnich bada ? - Zachowanie si pchły. - A jakie było pana zadanie? Ukra
moj prac o symbiozie mrówek i bakterii? -
- Nie! - krzykn ł Wheland. - Nie ukra ! Chodziło tylko o informacje... szczegóły... Zamilkł. Przez chwil panowała cisza. Potem, wci
stoj c przed Amerykaninem, Chardin odezwał si :
- Znałem trzynastoletniego chłopca, który był najwi ksz nadziej muzyki francuskiej. Nie zawaham si powiedzie , e tkwił w nim geniusz, jaki zdarza si raz na stulecie. Chłopiec ten dostał si w roku 1943 do obozu koncentracyjnego Gross Rosen i w krótkim czasie opadł zupełnie z sił. Słabych i chorych wi niów zabijano. Razem z parti innych dostał si przed lekarza - esesowca. W najgł bszej trwodze upadł przed nim na kolana. Esesowiec zdawał si waha . Chłopiec krzyczał o lito . W krzyku otworzył usta. Zabłysn ł w nim złoty z b. W tym momencie esesowiec odkrył jego warto . Los chłopca był przypiecz towany. Chardin przerwał, podszedł do biurka, przez chwil kopał si w papierach i wrócił do Whelarida z grubym zeszytem. - Oto złoty z b, po który pan przyszedł. Prosz go wzi . Wheland, skurczony, nie drgn ł. - Prosz spojrze . - i Chardin otworzył zeszyt. - To jest praca, której panu potrzeba, o symbiozie mrówek i bakterii. Przerzucał stronice. - Oto dane... nazwy gatunków... opisy do wiadcze ... wnioski... wszystko. To jedyny egzemplarz. Daj go panu. Naprawd daj . Prosz wzi . Wyci gn ł r k z zeszytem. Wheland zakrył twarz ramieniem. - Nie chce pan? Tak przypuszczałem. To nie pan spalił ober
starego Chamieux, prawda?
- Nie mam z tym nic wspólnego - zduszonym głosem odezwał si Wheland. Dalej zakrywał twarz. - Wierz panu. Ludzie pa skiego pokroju nie zdobywaj si sami na wielk podło , mog jej tylko słu y . Przerwał. - A mo e jednak? Powtarzam: gotów jestem da panu ten zeszyt. Co wi cej, o wszystkim, co si tu stało, b d milczał. Zobowi zuj si do tego słowem. We mie pan to, odejdzie i wi cej si nie zobaczymy. No? - Niech mi pan da odej
- odezwał si prawie szeptem Wheland.
- A wi c nie chce pan? Rozumiem. Zostałaby rzecz niewygodna: wyrzuty sumienia, prawda? A tak odejdzie pan tylko zdemaskowany. Ale ja tego nie chc ! Na pró no chowa si pan do skorupy. To nie pomo e... Prosz patrze . Wheland wci gn ł głow w barki. - Patrz tutaj! - krzykn ł Chardin takim głosem, e rami Whelanda opadło, ukazuj c trupioblad twarz.
Chardin podszedł do kominka, chwycił obur cz zeszyt, z całej siły przedarł go na pół i rzucił na palenisko.
ar zaszumiał jak przebudzony rój os. Plik papieru nie od razu si zaj ł. Białawy płomyk obiegał
przez chwil brzegi, dotykaj c ich i cofaj c si jakby niezdecydowany, potem ogie buchn ł wysoko. Kartki, czerniej c, otwierały si same jedna po drugiej, zwijały si w tr bki, pismo nikło, na palenisku le ały ju tylko spopielało, szeleszcz ce szcz tki. - To był jedyny egzemplarz - powiedział Chardin. - Czy wie pan, dlaczego to zrobiłem? Milczenie. - Odpowiadaj! - Z by. nie posłu yło celom wojennym... - Nie. Nie tylko. Zrobiłem to dla ciebie! Wheland patrzył z l kiem w twarz starego uczonego. Chardin szedł ku niemu, pochylił si i mówił niezmiernie dobitnie, rozdzielaj c słowa: - Gdyby odszedł st d przedtem, paliłaby ci tylko w ciekło , czułby do mnie nienawi przejrzałem twoj
gr
i nie dałem si
podej . Rychło jednak rana, jak
za to, e
zadałem twej miło ci własnej,
zasklepiłaby si . Otó ja tego nie chc ! Chc , eby dobrze zapami tał Jakuba Chardin, uczonego francuskiego, dla którego nie ma w yciu rzeczy cenniejszej nad jego prac i który trud sze cioletnich bada spalił - dla ciebie! Przez chwil ci ko dyszał, wreszcie ochłon ł i spokojniej ju ci gn ł dalej. - Nie uczyniłem tego w nadziei, e si przemienisz. Ludzie nie zmieniaj si tak łatwo. Wrócisz do swego instytutu i b dziesz si starał zadowoli swoich zwierzchników, jak najsumienniej hoduj c zad umione pchły. Dalej b dziesz miał nad sob wielkich łajdaków, a wokół - kolegów, łajdaków małych, którzy sami nie zabijaj nikogo, bo nie starczy im na to odwagi. Ale nie b dziesz ju taki spokojny jak oni! B dziesz my lał: w imi czego on to zrobił? O, nie zdob dziesz si na bunt! Na to jeste zbyt tchórzliwy. Ale, by mo e, nadejdzie dzie , w którym b dziesz mógł pomóc w popełnieniu nowej podło ci lub tego nie zrobi . I... mo e wtedy zawahasz si ... Przemilczał kilka sekund. - Nie jest to, naturalnie, pewne. Nie jest nawet prawdopodobne. A jednak zaryzykowałem. Dlaczego? To moja rzecz. B dziesz miał do
czasu, eby si nad tym zastanowi ...
Po chwili innym głosem: - Czy pragnie pan teraz przenocowa pod tym dachem, czy... woli wróci do-auta? Wheland wstał jak człowiek chory. - Chc odej . - Dobrze. Profesor podszedł do drzwi. Wheland stał dalej na rodku pokoju, nieruchomy; dolna warga dr ała mu nieznacznie. - Czy chce pan co powiedzie ? Chardin. - spytał mi kko - Tak. - To daremne. Wszystko zostało ju powiedziane. Prosz za mn . Otworzył drzwi. W głuchym milczeniu przeszli przez podwórze oblane białym wiatłem. Pies warczał przera liwie z budy. Szcz kn ł rygiel furty. Wheland przest pował ju próg, gdy powstrzymała go twarda dło Chardina. - Niech pan to we mie.
Drzwi zatrzasn ły si . Amerykanin podniósł r k . Trafiona ksi ycowym wiatłem, zamigotała w niej kryształowa kula.
SEZAM Mój przewodnik skr cił w odnog korytarza i zatrzymał si przed drzwiami tak białymi, jakby dopiero przed chwil poci gni to je lakierem, nacisn ł klamk i ruchem r ki zaprosił mnie do rodka. - To tu. Sal wypełniało matowe, rozproszone wiatło. Niedaleko drzwi stał masywny pulpit ze srebrzystego metalu, o spokojnych, opływowych liniach, okalaj cy podkowiasto drewniane krzesło. Tafla pulpitu nachylała si sko nie w jego kierunku. Widniały na niej ustawione w szachownic wył czniki, rz d małych zegarów i po rodku - w ski, czarny pyszczek mikrofonu na przegubowej nó ce. Nic wi cej. Podniosłem głow i znieruchomiałem. Wyobra ałem sobie ten najwi kszy w kraju mózg elektryczny jako ogromne rusztowanie, wypełnione g stwin kabli i aparatów. Tymczasem stałem przed zakl sła cian blado yłkowanego marmuru, z której nieustannie mrugały tysi czne wiatełka, ja niały i słabły, na miejsce
jednych zapalały si nowe; w ich pojawianiu si i znikaniu było co niefrasobliwego, nieomal filuternego, rzekłby - puszczona w ruch gigantyczna zabawka... Profesor podszedł do pulpitu i poprosił mnie, ebym si zbli ył. Głos jego, gdy si odezwał, zabrzmiał stłumiony, a raczej zatopiony w nie ustaj cym, trudno uchwytnym szmerze czy szumie, który miał w sobie co z bardzo dalekiego, monotonnego głosu oceanu. W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie szuka jego ródła; w nast pnej zorientowałem si : to był odgłos elektrycznego my lenia. Ten sypki, ledwo słyszalny, a przecie wszechogarniaj cy szelest, jakby ze stropu spadały wci to był zsumowany głos milionów kr
na podłog setki i setki zeschłych niewidzialnych li ci,
cych pr dów. Zrozumiawszy to, przystan łem i gdzie w gł bi wyobra ni
zamajaczył mi niepoj ty, domy lny tylko obraz tego gigantycznego labiryntu, miliardowej chmury pulsuj cych wyładowa
nios cych w swoich splotach i rozdrzewieniach jakie zawiłe, trudne tre ci, przekształcane z
zawrotn szybko ci na drodze do ostatecznego rozwi zania. Obraz ten był ulotny i nie dawał si pochwyci , jak próba wyobra enia sobie niesko czono ci przy spojrzeniu w wygwie d one niebo, kiedy umysł w pewnej chwili zawodzi i cofa si w poczuciu rozwieraj cej si i ogarniaj cej go bezdni. Profesorowi spieszno było jednak przyst pi do obja nie , wi c podszedłem do niego posłusznie. Chocia nie to mnie w tej chwili najbardziej ciekawiło, spytałem go, dlaczego przy pulpicie - niew tpliwie steruj cym pulpicie elektromózgu - nie ma nikogo. - Bo to niepotrzebne - odparł. - Maszyna dostała zadanie i rozwi zuje je; potrwa to jeszcze z godzin . Problem jest do
trudny.
Spytałem, co to za zadanie. Profesor usiłował mi wytłumaczy , ale niewiele poj łem z jego słów; chodziło o zagadnienie zwi zane z nowymi metodami przesyłu energii elektrycznej na wielkie odległo ci. - Czy wie pan, co oznacza „imi ” maszyny? - spytał profesor. - Sezam to Stacjonarny Elektronowy Zespół Automatów Matematycznych... Gdy mówił, teraz i pó niej, chwytałem go na cz stych spojrzeniach rzucanych w stron migoc cych wiatełek - po jakim czasie, gdy oswoiłem si nieco z sytuacj , zauwa yłem, e patrzał nie byle gdzie, ale e wzrok jego obiegał kondygnacje ruchliwych ogników w okre lonej kolejno ci. Nie zakłócało to wcale toku naszej rozmowy, ale napawało mnie coraz silniejszym poczuciem, e jest przy niej obecny kto trzeci.”Osoba” ta była dla mnie całkowicie niezrozumiała i na dobr spraw prawie niewidzialna, natomiast profesor w lot zdawał si chwyta tajemnicze znaki, które mu przesyłała, i niejeden raz dostrzegłem, jak odpowiadaj c na moje pytanie zawahał si , to znowu, zako czywszy zdanie, zrobił dłu sz ni trzeba pauz oddechow - ze wzrokiem utkwionym gdzie w gł bi sali, jak gdyby „tamten” dawał mu mrugni ciem zna co nowego, co profesor gładko przyjmował do wiadomo ci, po czym znowu mnie mógł po wi ci główn uwag . - Nasz Sezam nie jest jeszcze jedn , zwyczajn machin elektronowo-pró niow - ci gn ł tymczasem profesor. - Potrafi on bez porównania wi cej ni stare”Eniaki” Amerykanów. Zasada działania jest w pewnej mierze podobna, gdy dla wszystkich naszych elektromózgów przej li my j (w najgrubszym uproszczeniu) od o rodkowego układu nerwowego zwierz t, ale to nie jest tylko elektryczne liczydło! Z Sezamem mo na porozumie si nie tylko j zykiem liczb, wykresów i równa , ale i słów; mo na mu zadawa pytania, na które odpowiada. - Jak to si dzieje? - spytałem raczej machinalnie, gdy ci gle cz
mojej uwagi odci gało migotanie
wiatełek, które przestało mi si ju wydawa chaotyczne; teraz dopatrywałem si w nim tajemniczego, ukrytego przede mn sensu.
- Zasada jest do
prosta. Najlepiej zilustruje j przykład. Powiedzmy, e chcemy wybudowa pocisk
rakietowy maj cy dolecie do Ksi yca. Najpierw musimy da maszynie wszystkie niezb dne informacje - jest to, oczywi cie, istny ocean wiadomo ci. Na pocz tku przekazujemy dane ogólne. Tu przychodzi kwestia ci enia ziemskiego, które pocisk musi przezwyci y , problem jego aerodynamiki przy przebijaniu atmosfery ziemskiej, problem lotu w pró ni, problem l dowania na Ksi ycu, dalej startu powrotnego, znowu z uwzgl dnieniem całej zło onej specyfiki warunków, jakie panuj na powierzchni naszego satelity. To s niejako ramy działania. Potem przychodzi kolej na zagadnienia - w szerokim tego słowa znaczeniu - in ynieryjne. S to wi c wiadomo ci o surowcach, o procesach technologicznych obróbki, o silnikach rakietowych, o ró nych rodzajach nap du odrzutowego i tak dalej. Kiedy my to wszystko przekazali Sezamowi, mo na powiedzie , e my go nauczyli astronautyki, aerodynamiki, pełnego kursu wytrzymało ci materiałów, termodynamiki i tak dalej. Gdy wiadomo ci te tkwi ju w rezerwuarach jego elektrycznej pami ci, podajemy warunki dodatkowe, tak zwane ograniczaj ce, a wi c na przykład: e pocisk nie powinien przekracza takich to a takich rozmiarów, e moc silnika nie powinna by wi ksza od zadanej albo e czas lotu nie mo e by dłu szy ni tyle a tyle godzin. Czasem nie wiemy, czy przy takich zało eniach konstrukcja jest w ogóle mo liwa, ale z tym mały kłopot, gdy Sezam „porozmy lawszy” czas jaki da nam dokładn odpowied . Wszystko to, cał t prac , mógłby na dobr spraw wykona nie elektromózg, ale wielki, dobrze zgrany zespół konstruktorów, energetyków, in ynierów i meteorologów i potem, gdy wszystkie obliczenia i plany b d gotowe, nale ałoby przyst pi do budowy rzeczywistego pocisku i pierwszych prób lotu. Wiemy jednak, e pierwszy projekt nigdy nie jest doskonały i e w toku do wiadcze
zachodzi konieczno
wprowadzenia
rozlicznych zmian i poprawek. Gdyby wi c cał prac wykonali ludzie, przyszłoby do długotrwałych, mudnych, niezmiernie kosztownych, a cz sto i niebezpiecznych prób i do wiadcze . Otó Sezam zaoszcz dza nam tego wszystkiego, albowiem kiedy opracuje projekt pocisku, przyst pujemy do prób startu i lotów, a tak e do badania wszelkiego rodzaju zakłóce podró y bez rzeczywistego pocisku, a tylko dokonuj c do wiadcze na pocisku „pomy lanym” przez Sezama. Dzieje si to w taki sposób, e ró ne cz ci obwodów Sezama „przyjmuj rol ” Ziemi, Ksi yca, atmosfery, panuj cych w niej warunków, jak wiatrów, temperatur i tak dalej; wchodzi tu w gr olbrzymia ilo
czynników - i w tym „otoczeniu” nasz „pocisk ksi ycowy” dokonuje rozmaitych „lotów” i
„ewolucji”. Mam nadziej , e nie we mie pan tego zbyt dosłownie; naturalnie, nie ma w Sezamie adnej Ziemi ani wiatrów itd.; s po prostu grupy pewnych wzorów, liczb nieustannie zmieniaj cych si w sposób ci le współzale ny. Ale te wi cej nam nie trzeba; uzyskujemy odpowiedzi na pytania, jak b dzie si zachowywał pocisk, je li zostanie uszkodzona jaka cz
yrokompasów, jaka jest szansa zderzenia z meteorem, jaka
temperatura powłoki przy przebiciu atmosfery. Problemów tych jest cały legion. - No tak - powiedziałem - ale czy tych pomy lanych eksperymentów tak e nie mogliby na papierze dokona rachmistrze? - Teoretycznie mogliby - odparł u miechaj c si profesor - ale ka dy zaj łby tygodnie, je li nie miesi ce; w efekcie - kilkudziesi ciu znakomitych specjalistów pracowałoby jakie sze , siedem lat. Tymczasem ró ne dane, na przykład dotycz ce silnika rakietowego, starzałyby si , bo pojawi si nowe, lepsze silniki, tak wi c ten zespół ludzi siedziałby latami, rachuj c, ma c, kre l c, wprowadzaj c coraz nowe poprawki - jest to oczywisty nonsens. Tymczasem Sezam przeprowadza wszystkie próby w ci gu kilkunastu godzin... - Słyszałem, e jest cała „kolejka” zada oczekuj cych rozwi zania? - A tak, rzeczywi cie. To sytuacja chwilowa, spowodowana tym, elektromózg;
e mamy dopiero jeden taki
jest on wi c wci
naszym „ciasnym gardłem”. Zwracaj
si
do nas najró niejsze ministerstwa,
instytucje, placówki naukowe; Sezam rozwi zuje miesi cznie kilkaset problemów, poczynaj c od najoszcz dniejszego planowania nowych zakładów przemysłowych, a ko cz c na losach chmurki neutronów w gł bi stosu atomowego. Potrzeby naszej nauki i naszego budownictwa s w tym przedmiocie olbrzymie; w najbli szym czasie przyst pujemy do budowy nowych elektromózgów, przy czym, to brzmi do
zabawnie, w
projektowaniu ich znaczny udział b dzie miał Sezam. Tak wi c b d to w pewnym sensie jego dzieci... by mo e, niejednokrotnie pot niejsze od swego rodzica... Teraz profesor przeprowadził mnie na drug stron pulpitu, gdzie jak si okazało, na jego pionowej powierzchni znajdował si uproszczony schemat poł cze Sezamu. Był to system spojonych ze sob rurek neonowych, który dr ał i pałał od kr tych, miniaturowych błyskawic. Profesor pocz ł mi go obja nia , nie mogłem jednak ledzi toku wywodów, bo w wiadomo ci mej pojawiło si dra ni ce uczucie, e kto stoi za moimi plecami i wpija we mnie uporczywy wzrok. Przest piłem z nogi na nog i poruszyłem lekko ramionami. Profesor przerwał swój wykład i spytał z nieznacznym u miechem: - Uczucie cudzego wzroku, prawda? - Tak - przytwierdziłem zmieszany jego bystro ci . - To nic - rzekł - to si zdarza na pocz tku ka demu. Jaki czas musi upłyn , zanim si człowiek do tego przyzwyczai. Nie ma w tym nic mistycznego; jest to zapewne a nie ustaj ca wiadomo
tego, e „kto ”
my li i czuwa za naszymi plecami, a e przez całe ycie przywykli my do mniemania e czuwa i my le mo e tylko istota ywa, st d to osobliwe złudzenie... - Profesorze - rzekłem - Sezam to twór naprawd niezwykły, a jednak musz przyzna , e oprócz podziwu budzi si we mnie jakie uczucie niech ci do tego mechanicznego mózgu... niech ci, której ródła trudno mi w tej chwili okre li . By mo e płynie ona st d, e maszyna ta góruje nade mn sprawno ci intelektualn , a to jest co zupełnie innego, ni wy szo , jak nad moimi mi niami ma, powiedzmy, silnik elektryczny... - Ach, to pan stoi na stanowisku, e on - tu profesor wskazał r k za siebie - jest doskonalszy od naszego umysłu? Zastanawiał si przez chwil . - Ta kwestia, wie pan, wy szo ci czy ni szo ci nie ma w ogóle zbyt wiele sensu... Czy encyklopedia jest od nas „wy sza”? Zapewniam pana, e jest ona tak samo martwa jak Sezam. - Encyklopedia nie my li - zauwa yłem. - Sezam te nie my li w dosłownym, znaczeniu - odparł natychmiast profesor. Popularyzatorzy narobili troch złego podkre laj c to rzekomo niezwykłe podobie stwo elektromózgów do umysłu ludzkiego. W samej rzeczy porównanie Sezamu do ywego mózgu jest bardzo naci gni te... Ale je li pan sobie yczy, spróbujemy, ostatecznie porównywa mo na ze sob wszystko. Otó gdy rozpatrujemy schematycznie sam osnow konstrukcji, rzecz ma si tak: ywy mózg składa si
z elementarnych jednostek, którymi s
komórki nerwowe, neurony.
Odpowiednikiem neuronu jest w Sezamie lampa katodowa. Nasz Sezam jest bardzo wielki i posiada ponad 10 000 lamp. A w mózgu jest neuronów dziesi
tysi cy milionów, tj dziesi
miliardów. Tymczasem nasz mózg
doskonale mie ci si w głowie, a pracuj c zu ywa ułamki wata energii, podczas gdy Sezam zajmuje dwa pi tra, wa y 170 ton i pochłania 160 000 watów. Dlaczego?... Odpowied jest prosta: obj to
najmniejszej lampy
katodowej jest koło miliarda razy wi ksza od obj to ci neuronu. Energii zu ywa ona te koło miliarda razy
wi cej. Za to w odpowiadaniu na bod ce jest szybsza, bo neuron reaguje w przeci gu jednej dwudziestej cz ci sekundy, a lampa - mniej wi cej po 1/200 000 sekundy. Teraz zróbmy bilans. Na lamp wydajemy miliard razy wi cej i za to pracuje ona tysi c razy szybciej ni
ywa komórka, czyli w wyniku wydajno
jej jest milion razy
mniejsza od wydajno ci neuronu. Gdyby my chcieli zbudowa elektromózg zawieraj cy tyle lamp, ile mózg liczy neuronów, okazałoby si to technicznie całkowicie niewykonalne. Nie tylko mózg ludzki, ale system nerwowy byle robaka liczy wi cej elementów ni nasz pot ny Sezam... Zachodzi pytanie, czy nie dałoby si udoskonali elektromózgu przez dalsze zmniejszenie lamp? Okazuje si , e jak długo b dziemy stosowali dzisiejsze zasady konstrukcyjne - nie. Przestrzeni kontroluj c , to jest decyduj c o dalszych losach, o drodze impulsu jest w lampie odległo
mi dzy katod a siatk . Wynosi ona
około jednego milimetra. W neuronie przestrzeni tej odpowiada membrana komórki, której grubo
wynosi koło
jednej tysi cznej cz ci milimetra. Oto cała ró nica i powód, dla którego mózg ludzki wa y półtora kilograma, a Sezam - 170 ton. To cała ró nica, gdy
napi cie elektryczne (w przeliczeniu na rozmiary przestrzeni
kontroluj cej) jest tu i tam bardzo podobne. Ró nica wynosi l: 1000 w jednym wymiarze; chc c mie obj to , musimy pomno y 1000 X 1000 X 1000 i znowu mamy miliard, który wypadł nam z rachunku przed chwil . Dlaczego jednak nie mo emy zmniejszy
rozmiarów przestrzeni kontroluj cej? Tutaj dochodzimy do
krytycznego punktu naszych rozwa a . Laikowi wydaje si , e materiał, z jakiego sporz dzony jest elektromózg, jak w ogóle ka da maszyna, jest lepszy od materiału, z jakiego utworzone jest nasze ciało, albowiem ywe organizmy składaj si z delikatnej, mi kkiej galarety, a w maszynach mamy solidne, twarde metale. W rzeczywisto ci sprawa ma si akurat na odwrót. Raz jeszcze, skoro nam przyszło o tym mówi , porównajmy neuron i lamp katodow . W lampie mamy metale - katod i siatk - rozdzielone tylko pró ni ; tak kombinacj cechuje niestało niepewno
i
działania, nie znana ywemu organizmowi. Na przykład, je li powstanie zwarcie, to cał lamp
diabli bior , a mówi c ogólniej, konstrukcja metalowa, je li j uszkodzi , nie wykazuje najmniejszej tendencji do samoistnego naprawienia si . Natomiast gdy uszkodzimy membran
neuronu (która, przypominam,
czynno ciowo odpowiada przestrzeni mi dzy siatk a katod ), to po paru godzinach z uszkodzenia me zostanie ani ladu. Zagoi si . Niech mi pan poka e goj c si lamp katodow ! - Jak to - wtr ciłem - czy maszyna nie rekompensuje z nadwy k tego braku swoj szybko ci , sprawno ci ? - Wiedziałem, e b dzie si pan opierał! - wykrzykn ł profesor z błyskiem w oczach. W niczym nie przypominał ju flegmatycznego starszego pana. Stukaj c futerałem okularów w pulpit, jakby go chciał połama na kawałki, wołał: - Tego braku, drogi panie, nic nie skompensuje! Problem „samo naprawiania si ” to nie jest jaki dziwol g my lowy, fanaberia in yniera, ale paskudnie twardy orzech do zgryzienia, pojawiaj cy si , kiedy technika wkracza w nowe, wy sze stadium rozwoju. W tej chwili dajemy sobie jeszcze jako z tym rad , ale r cz , e w najbli szych dziesi tkach lat najt sze głowy rusz w tym kierunku do ataku! Bo to jest tak: w maszynie składaj cej si ze stosunkowo niewielkiej ilo ci cz ci defekt nie jest niczym strasznym. Natomiast, kiedy, jak w Sezamie, składaj si na ni tysi ce elementów, konstruktor ze skóry musi wyłazi , eby zapobiec niebezpiecze stwu powstaj cemu za ka dym razem, gdy jaki przeka nik zaszwankuje czy lampa si spali. Inaczej bowiem maszyna zacznie podawa nam fałszywe wyniki! Co wtedy? Nazwa tego mózgu nie jest przypadkowa. Brzmi ona „Zespół Automatów Matematycznych” dlatego, e, jest to rzeczywi cie zespól zło ony z trzech bli niaczo do siebie podobnych aparatów, pracuj cych równolegle i niezale nie na ka dy zadany temat.
Dzi ki temu otrzymujemy zawsze trzy wyniki: je li s jednobrzmi ce, wszystko w porz dku, je eli si ró ni , oznacza to, e w toku pracy został popełniony bł d i ruszamy na poszukiwanie defektu... Taki kosztowny, zawiły system dyktuje nam konieczno . Tymczasem ywe ustroje, reprezentuj ce stopie komplikacji nieporównanie wy szej, doskonale obywaj
si
bez takiego marnotrawstwa. Zdolno
„samonaprawiania si ”, w prostej
maszynie po dana, ale bynajmniej nie konieczna, jest dla organizmów ywych wła ciwo ci , bez której ich istnienie byłoby niemo liwe. Je li w przyszło ci powstan samonaprawiaj ce si maszyny, b dzie to rewolucja, w porównaniu z któr wynalazek silnika parowego był fraszk . Mimo to zapewniam pana, e to si zrobi, je li b dzie trzeba. Jak? Trudno powiedzie . Dajcie nam troch czasu. Natura stworzyła ywe organizmy w ci gu dwu miliardów lat ewolucji. Było t go do
na sumienne „planowanie” i „próby konstrukcyjne”. My budujemy
elektromózgi ledwo od kilkunastu lat; niech si pan zgłosi do nas w przyszło ci (niekoniecznie za dwa miliardy lat, mo e by i za dwa tysi ce), a do tego czasu postaramy si niejedno ulepszy ... - Musz przyzna - rzekłem - e mnie pan zadziwił, ale ju zaczynam si otrz sa z tego peanu na cze ywych tkanek. Przekonał mnie pan,
e
ywy mózg jest milion razy oszcz dniejszy i wydajniejszy od
mechanicznego, ale przecie ta maszyna bije go szybko ci , a je li zlekcewa y rozmiary i wydatkowanie energii (na co mo emy sobie chyba pozwoli ), to mamy w Sezamie urz dzenie, które nie tylko mo e pomaga nam w pracy umysłowej, ale prac t , nawet twórcz , za nas wykonywa . Profesor patrzał na mnie zmarszczony. - Nawet twórcz , powiada pan? I w jaki to sposób, je li wolno spyta ? - Sarn przecie wskazał pan drog . Je li poda Sezamowi dane dotycz ce jakiego problemu i za da odpowiedzi na pytanie... - Na jakie pytanie? - szybko spytał profesor. Zrobiło mi si nijako, bo niewidzialn fal ogarn ł mnie nastrój zamierzchłej przeszło ci: matura, surowe twarze profesorów, podchwytliwe pytania egzaminatora... Zawahałem si . - No, to zale y od tego, co nas interesuje... - Oczywi cie, ale obracaj c si w ród tak niejasnych ogólników nie zdołamy roztrz sn
poruszonego
przez pana zagadnienia, mianowicie, czy elektromózg mo e nie tylko pomaga człowiekowi, ale i wyr cza go w pracy twórczej... Opowiem panu - podj ł po chwili - pewn histori tyle osobliw co pouczaj c , histori fiaska pewnego młodego człowieka, który my lał wła nie tak jak pan, e Sezam to nie pomocnik, lecz zast pca człowieka w walce z nie rozwi zanymi zagadkami... Musi pan wiedzie , e przychodz tu do nas rozmaici fachowcy, młodzi uczeni, aspiranci, in ynierowie na kilkumiesi czne przeszkolenie w obsłudze Sezamu, gdy ka dy fach, ka da gał
nauki musi mie ł cznika
pomi dzy swoj problematyk a kolektywem naszego instytutu, eby my mogli szybko decydowa , czy jakie konkretne zadanie wchodzi w „profil produkcyjny” Sezamu, czy nie. Otó pól roku temu zjawił si u nas pewien biolog, bardzo młody, wi c niezmiernie kategoryczny w twierdzeniach, który zapoznawszy si z Sezamem zapłon ł zarówno entuzjazmem dla jego mo liwo ci, jak i pogard dla tutejszych pracowników, których nazwał rutyniarzami... Ja byłem jednym z nich - dodał profesor. „Rozwi zujecie ciasne, płytkie problemy, które dałyby si rozwi za i bez elektromózgu - rzekł mi ten młody człowiek - podczas gdy Sezam pozwala przeskoczy całe dziesi tki, ba, mo e setki lat rozwoju nauki”. Spytałem, jak sobie to wyobra a.
„Całkiem prosto - odpowiedział. - Nale y zadawa Sezamowi pytania, na które nie znamy odpowiedzi i nawet si ich nie domy lamy, i to nie w jakich tam w skich kwestiach technologicznych (za takie uwa ał na przykład spraw pocisku ksi ycowego), ale celuj c w najwi ksz g stw Nieznanego...” Musi pan wiedzie ,
e taki młody człowiek ma nie tylko prawo, ale i obowi zek samodzielnie
sformułowa jaki problem i przedstawi go Sezamowi do rozwi zania. Jest to jak gdyby mały egzamin dyplomowy, w którym wykazuje, e potrafi bez pomocy naszych fachowców posłu y si cał gam mo liwo ci zawiłej aparatury. „Pytanie, które zadam Sezamowi - rzekł mi ów młody człowiek - b dzie brzmiało: jak leczy raka?” Na to odpowiedziałem tak: Z elektromózgu nie mo na wyci gn
wi cej informacji, ni e my we wło yli. Jakkolwiek wygl da to
paradoksalnie, to zadaj c Sezamowi pytanie podajemy mu tyle informacji, e zawieraj ju one odpowied na to pytanie, tyle, e ta odpowied jest przed nami ukryta w g szczu materiału informacyjnego, a on j tylko z niezmiern szybko ci wydobywa i podaje w jasnej i prostej formie. Naturalnie dzieje si to zupełnie inaczej ni na przykład w maszynie, która z rudy wydobywa czysty metal, ale chodzi o zasad . Sezam dysponuje tylko tak wiedz , jak my w niego poprzednio wło yli. I to jest wszystko. Cała pot ga elektromózgu na nic si nie zda, je li b dziemy zadawa mu pytania w niewła ciwy sposób albo, co na jedno wychodzi, je li dostarczymy mu bł dnej informacji. Kiedy wymieniłem przedtem na przykład pocisk ksi ycowy, to w informacji, jak dali my Sezamowi, kryła si ju odpowied , gdy napełnili my go wiedz o astronautyce, termodynamice itd. Gdyby my na przykład, zamiast rzeczywistych faktów dotycz cych Ksi yca, o wiadczyli mu, e Ksi yc to jest kula zielonego sera, unosz ca si 10 kilometrów nad Ziemi , Sezam naturalnie wcale by si nie zdziwił i nie zaprotestował, gdy nie jest do tego zdolny, ale przyj łby to, e tak powiem, za dobr monet i popracowawszy sumiennie dałby nam skrupulatny plan rakiety, do niczego w rzeczywistym wiecie niezdatnej. Tak wi c na pytanie poł czone z fałszyw informacj pada fałszywa odpowied . Gdyby my mu za zamiast fałszywych faktów podali bł dn teori , skutek byłby tak samo opłakany. Sezam opiera si w pracy na dostarczonym materiale faktów i teorii, ale jedno i drugie pochodzi z zewn trz, to znaczy, ludzie musz pierwej pozbiera fakty, a potem uogólni je twórczo w teoretyczn abstrakcj i przekaza mu cały ten baga . Kiedy pytamy o pocisk ksi ycowy, jeste my spokojni o odpowied , bo jest tylko jedna teoria nap du odrzutowego i astrogacji, ale teorii powstawania raka jest wiele - i to sprzecznych. Na jakiej wi c oprze si , formułuj c pytanie?” Na to odpowiedział mi tak: „O, ja b d
ostro ny. Podam Sezamowi wszystkie znane fakty dotycz ce chemizmu komórek,
przemiany materii, wszystkie opisy mo liwych przebiegów choroby rakowej, dane o wpływie rodowiska, statystyki dotycz ce wieku, innych chorób, diety, dziedziczno ci i tak dalej, a on sam opracuje te dane i powie, co to jest rak i jak go leczy ”. „Nie - odparłem - on tego nie zrobi”. „Dlaczego?” „Dla tej samej przyczyny, dla której zawiódłby nast puj cy eksperyment. Powiedzmy, e chcemy komu da w r k sposób odró nienia dowolnego radioaparatu od ka dej innej rzeczy na wiecie, która takim aparatem nie jest. To mo na zrobi dwojako. Po pierwsze, je li znamy teoretyczne podstawy radiotechniki,
wypełnimy kilka stron schematami poł cze elektrycznych, nauczymy go kilku wzorów i powiemy mu: masz tu zeszycik z planami. Je li Znajdziesz jaki przedmiot i nie b dziesz wiedział, czy to jest radio, czy nie, zbadaj, czy ma poł czenia odpowiadaj ce jednej z kombinacji w zeszycie. Je li stwierdzisz,
e tak, b dzie to radio; w
przeciwnym wypadku b dzie to co innego. Jest jednak i drugi sposób. Je li wcale nie znamy podstaw radiotechniki i nic nie wiemy o indukcji, sprz eniach zwrotnych i całej teorii elektromagnetycznych lal Maxwella, to na wołowej skórze nie spiszemy wszystkich cech, wedle których nasz człowiek ma odró ni radio od „nieradia”. Powiemy mu wi c, e to jest przewa nie skrzynka - ale nie zawsze, bo mo e by przecie radio bez skrzynki; e si stamt d wydobywa ludzki głos i muzyka - ale to mo e by te gramofon lub szafa graj ca; e tam jest o wietlona skala z napisami - ale i to nie zawsze; e jest antena - ale anteny maj te na przykład urz dzenia radarowe i tak dalej, i tak dalej, b dziemy opisywa wszystkie mo liwe rodzaje pokrycia gło ników, rodzaje politury, kolory gałek ebonitowych, kształty lamp, zajmie to niesłychanie wiele miejsca, a jaki b dzie skutek? Taki, e rozpoznanie radia na podstawie tych cech wcale nie b dzie pewne, bo wi kszo
ich jest zupełnie niewa na i nieistotna dla działania radia. Nasz
człowiek uda si na poszukiwania i od razu w pierwszym przypadku zawiedzie si , bo jaki dowcipni zbudował radio tak: dwie lampy ustawił w piwnicy, cewk i wariometr na pierwszym pi trze, kondensatory na strychu, wszystko poł czył drucikami, anten zrobił ze starego łó ka elaznego, pr d czerpie z termo ogniwa nad lamp naftow - i nasz „badacz” zostanie wystrychni ty na dudka. Cały opis, zajmuj cy dwadzie cia czy sto tomów, oka e si do bani olejowej. Dlaczego tak jest? Dlatego, e w pierwszym przypadku podajemy ide konstrukcyjn , zasady działania, słowem, ogóln
teori
zamykaj c
w kilku wzorach i schematach wszystkie mo liwo ci budowy
radioodbiorników, przy czym - to bardzo wa ne! - ta teoria wcale nie jest podobna do zewn trznego wygl du przeci tnego radia. Natomiast w drugim przypadku wyliczamy tysi czne cechy wyst puj ce w takich czy innych aparatach, ale nigdy nie b dziemy mieli pewno ci, czy one s w konieczny i nierozerwalny sposób zwi zane z działaniem radia, czy te to jakie przypadkowe, błahe ozdóbki. A teraz przypatrzmy si problemowi raka. Przy dzisiejszym stanie nauki jest on raczej zjawiskiem typu drugiego ni pierwszego; opisuje si cechy zewn trzne, wygl d komórek i tak dalej, ale nie ma jednolitej teorii, która” by to wszystko uogólniała i mówiła nam, co tu jest wa ne, a co przypadkowe i błahe”. „Je eli b d podawał coraz wi cej i wi cej faktów, to w ko cu Sezam zdoła stworzy ogóln teori !” odparł mi uparty młodzieniec. „Nigdy w wiecie - odpowiedziałem. - Powiedzmy, e wszystkie znane radia maj z tyłu skrzynki dziurkowan deseczk . Naturalnie, ta deseczka b dzie si znajdowała na samym pocz tku naszej listy, bo, powiemy, skoro jest w ka dym radioaparacie, to ho! ho! musi to by jaka niesłychanie wa na cecha! Skutek za tego b dzie ałosny. Sezam, który jak wiadomo, niczemu si nie dziwi i niczego nie uwa a za niemo liwe, przynaglany przez nas, b dzie posłusznie starał si sporz dzi teori , w której poczesne miejsce zaj
ma ta
nieszcz sna deseczka... Ciekawym, co by z tego wynikło! Cho by mu podał i milion, i trylion dalszych cech opisowych, nic to nie pomo e. Sezam udławi si t idiotyczn deseczk , której przecie w aden sposób nie zdoła wepchn
w teori , a w dodatku nic zgoła nie b dzie wiedział o rzeczy najwa niejszej - o istnieniu stacji
nadawczej, bez której radio w ogóle nie mo e gra ... Nie ulega wi c w tpliwo ci, e i po tysi cu lat nie wpadnie na trop teorii Maxwella, bo i w jaki sposób2”. B dzie manipulował „abstrakcjami” deseczek, <-uogólnieniami” skrzynek, b dzie si kopał w tysi cznych opisach i urodzi najwi kszy nonsens, jaki mo na sobie wyobrazi !
Podobna historia jest z rakiem. B dziesz mu podawał informacje o chorych na raka ludziach, o ich wzro cie, o tym, co jedz , jak pi , jak im włosy rosn , a mo e to wszystko jest najzupełniej nieistotne, mo e raka wywołuje czynnik X, nie znany dot d nauce, tak jak w naszym przykładzie nie znana była teoria Maxwella?...” - Te wszystkie argumenty uczyniły mego młodego człowieka jeszcze bardziej zacietrzewionym. Zapewne wydawało mu si , e jest Galileuszem - zmuszonym przez inkwizycj do odwołania swej nauki, i r cz , e powtarzał w duchu: e pur si muove - a jednak si porusza! „Problem jest trudniejszy, ni my lałem - rzekł - a jednak spróbuj go pokona ”. - Jako , gdy nadszedł okres pracy dyplomowej, j ł dostarcza Sezamowi informacji; znosił je i zwoził całymi tomami, dniem i noc , były tam i protokoły sekcyjne i opisy morfologiczne, teorie powstawania raka wirusowe i biochemiczne, dane histologii, embriologii i anatomii patologicznej... Nie b d wyliczał wszystkiego, boby to zaj ło nam zbyt wiele czasu. Do
powiedzie , e w ci gu tygodnia Sezam pochłon ł wi cej wiedzy o
raku, ni zdołałby jej nagromadzi człowiek, który by przez całe ycie nie robił nic innego, jak tylko studiował fachow literatur . Nareszcie uznawszy, e b dzie do , młodzieniec przyst pił do decyduj cego ataku i zadał Sezamowi pytanie: „jak leczy raka?” Tu wyłoniła si zupełnie nowa trudno . Sezam w ogóle nic nie odpowiedział, bo, e tak powiem, nie rozumiał, o co chodzi. Rzecz ma si bowiem tak, e kiedy rozmawiamy ze sob , wypowiadamy wiele słów, które „rozumiej si same przez si ”. Ka dy człowiek, cho by i nie uczony, nie lekarz, mniej wi cej do-rozumie si , co znaczy „wyleczy z choroby”. Natomiast elektromózg nie umie si domy la , dla niego nic zgoła nie jest „zrozumiałe samo przez si ”. Trzeba mu było ci le wyja ni , co to znaczy „wyleczy ”. Młodzieniec zabrał si do tego tak: „wyleczy - to znaczy zrobi tak, eby raka nie było w organizmie”.” eby raka nie było w organizmie - odpowiedział Sezam - trzeba go usun ”. Było to bardzo proste, ale nie posuwało sprawy ani o włos.”Jak usun
raka?” - spytał dalej mój badacz. Sezam odpowiedział natychmiast: „nale y
wyosobni go z organizmu”. Oczywi cie, młody człowiek był bardzo zły. Zacz ł wi c si bi z Sezamem i formułował pytania coraz inne. Robił to kilkaset razy. W ró nych fazach Sezam (którego cierpliwo
dlatego jest nieograniczona, e on w
ogóle nie wie, co to cierpliwo ) ró nie odpowiadał. Na przykład, gdy młodzieniec dochodził ju
do
sformułowa subtelniejszych i pytał: „jak powstrzyma rozprzestrzenianie si raka w organizmie, nie usuwaj c go, nie wycinaj c ani nie u ywaj c promieni Roentgena?”, Sezam odpowiedział: „nale y zabi organizm, wtedy i rak zginie”. Musiał wi c wprowadzi dodatkowe punkty o tym, e powstrzymuj c ten wzrost rakowy nie mo na organizmowi szkodzi . Okazało si wtedy, e Sezam nie wie, co to znaczy „szkodzi ”, bo i sk d eby miał co o tym wiedzie układ lamp katodowych? Trwało to dosy długo, sypały si chytre pytania i nonsensowne odpowiedzi, a w ko cu pewnego wieczoru wpadł do mego pokoju potrz saj c kartk papieru: miał ju odpowied , nie jak
pokraczn , ale konkretn , rzeczywist ; Sezam podał mu wzór rodka chemicznego, który,
wprowadzony do organizmu, powstrzyma rozprzestrzenianie si raka, nie zabijaj c organizmu ani go nie niszcz c.”To znaczy, nie czyni c mu adnej szkody” - zapewnił mnie młody człowiek. Aczkolwiek wcale nie wierzyłem w skuteczno
tego rodka, byłem rzeczywi cie ciekaw, jaki skutek da
jego wypróbowanie i jak Sezam po swojemu zrozumiał słowo „nie szkodzi ”. Ten zwi zek - mamy tu jeszcze gdzie
w
laboratorium
reszt
-
był
to
niesłychanie
skomplikowany
preparat,
jaka
pochodna
antracenowofenantrenowa z podstawnikami pterynowymi i tak dalej. Sezam powiedział te , jak nale y go syntezowa . Kilku znajomych chemików zabrało si do dzieła i wkrótce stworzyli dostateczn dla do wiadcze
dawk tej substancji. Przyniósł roi j tu w triumfie; był to oleisty płyn o aromatycznym zapachu. Młodzieniec wzi ł kilkadziesi t myszy, u których rozwijał si ju sztucznie wywołany rak w troby, i wstrzykn ł im po dawce tego leku. Ka da myszka siedziała w oddzielnej klateczce; wszystkich było zdaje si pi dziesi t. Połowie wstrzykn ł lek, druga polowa stanowiła zwykł w do wiadczeniu kontrol , no i czekał, co b dzie dalej. Dwa czy trzy dni pó niej wezwano go do Krakowa w zwi zku z jak
spraw zawodow . Wyjechał na dwa tygodnie.
Ledwo wrócił, pognał do laboratorium, w którym mie ciły si myszki. Zamkni te były w osobnym pokoju. Przypadkowo znajdowałem si wtedy w s siedztwie i usłyszałem jego okrzyk, nie triumfu bynajmniej, lecz zgrozy. Wszyscy, jake my stali przy aparatach, rzucili my si do tamtej sali. Niepr dko zapomn to, co ujrzałem. Klatki z myszami mie ciły si na półkach; mój młody człowiek wyj ł wida przed chwil jedn i natychmiast j pu cił, tak e upadła na stół. Zbli ywszy si , zobaczyłem, co go tak przeraziło. Cał klatk , rodzaj prostopadło cianu z drutu, o wymiarach 12 X 10 X 8 centymetrów, wypełniała pulsuj ca, szarawa masa, która uwypuklała si poprzez oczka siatki jak nad ta guma. Najokropniejsze było to, e ta sze cienna masa yła; widziałem wyra nie, jak drga, poruszana podskórnym t tnem krwi. Pokrywał j rodzaj zmierzwionego, na poły zrogowaciałego włosia, a w jednym miejscu mo na si było domy li nieprawdopodobnie zdeformowanej i wyolbrzymionej, jak gdyby równocze nie rozd tej i spłaszczonej uciskiem mysiej głowy... Kiedy my si gn li do innych klatek, we wszystkich, w których myszy potraktowane zostały „lekarstwem”, zastali my taki sam obraz: ka d szczelnie wypełniała bujaj ca masa ywego mi sa. Ju pierwsza sekcja wyja niła wszystko... Profesor zatrzymał si i spojrzał mi w oczy. - Czy słyszał pan mo e o sposobie, jakiego u ywali Indianie na preriach Dzikiego Zachodu, kiedy ujrzeli po ar nadci gaj cy suchymi trawami stepu? Stawiali mu tam w taki sposób,
e podpalali cz
otaczaj cych ich prerii; ów sztucznie wzniecony ogie niszczył traw i tamten, nadci gn wszy, nie znajdował ju dla siebie pokarmu. Otó „lek”, który Sezam stworzył na rozkaz młodego człowieka, działał wła nie na tej zasadzie. Podobne zwalczał podobnym. Stworzył po prostu najpot niejszy preparat rakotwórczy, jaki mo na sobie wyobrazi . Pod jego wpływem cały organizm wraz ze skór , mi niami i narz dami wewn trznymi rakowaciał; wszystkie tkanki poczynały buja z niepohamowan pr no ci , bezwładnie i chaotycznie. Przy tym tkanki te nie uległy pierwotnemu rakowi, na który myszy chorowały ju przedtem; tak wi c, przynajmniej formalnie,
danie młodego człowieka było spełnione... Jako
rodka na raka Sezam u ył raka jeszcze
zło liwszego. Rzeczywi cie, po „swojemu”, w sposób bezwzgl dnie logiczny zinterpretował słowa „powstrzyma wzrost raka nie zabijaj c organizmu...” W warunkach ograniczaj cych nic przecie nie było powiedziane o tym, e nie mo na tego uczyni przy pomocy innego raka... Profesor urwał patrz c na mnie błyszcz cymi oczami. Po dłu szym milczeniu w ród miarowego szumu pr dów odezwałem si z pewnym wahaniem: - No tak, profesorze... ale... gdyby warunki ograniczaj ce były ostro niej, ci lej sprecyzowane? Gdyby zada Sezamowi pytanie zabezpieczywszy si lepiej przed mo liwo ci absurdu?... Sam pan przecie mówi, e stworzył pot ny rodek rakotwórczy, dlaczego nie mógłby wi c stworzy pot nego leku... - Et tu, Brute, contra me?! Z impetem, o jaki trudno było go pos dzi , profesor pocz ł mówi gestykuluj c: - A wi c i w panu siedzi ukryty don Kichot?!... Jak to, czy nie wyja niłem, e z elektromózgu nie mo na wyci gn
wi cej informacji, ni e my we wło yli?! Sezam został napełniony wiedz o chemizmie nowotworów,
wi c mi dzy innymi tak e wiedz o budowie chemicznej rodków rakotwórczych, tak tedy sami napełnili my go
danymi, z których skonstruował pó niej odpowied . Czy pan tego nie widzi?
dano ode , by powstrzymał
wzrost raka, i osi gn ł „sukces”, bo potraktowane „lekiem” tkanki nie zgin ły, przeciwnie, przeciwstawiaj c si
pierwotnemu rakowi, i to jak jeszcze! - przecie
yły nadal,
w nich samych toczył si
wzrost
nowotworowy... No dobrze, a czy nie otrzymaliby my dobrej odpowiedzi zadaj c Sezamowi nowe i nowe pytania?... Gdyby odpowied ta była ukryta w materiale informacyjnym - to nie wykluczone. Ale - ca dobra odpowied padłaby jako wielotysi czna czy wielomilionowa z rz du, ukryta w istnym deszczu odpowiedzi nonsensownych; chc c ka d wypróbowa eksperymentalnie, z uczonych zmieniliby my si w jakich pajaców. Byłby to powrót do owej szlachetnej metody opisywanej przez Swifta w „Gulliwerze”, a polegaj cej na tym, e czcionki drukarskie rzuca si na podłog ; po kilku sekstylionach czy centylionach rzutów uło
si
lepym
przypadkiem we wła ciw , poszukiwan przez nas odpowied . Taki musi by efekt, kiedy usiłuje si zast pi twórcz działalno
człowieka prac elektromózgu...
Ju od dłu szej chwili co si zmieniało w migotaniu wiatełek na czołowej cianie Sezamu. Ró owe i liliowe lampki boczne wygasły, za to w rodku pojawił si na ekranie zarys zielonkawej linii krzywej. Gdy profesor sko czył, trwała przez kilkana cie sekund cisza, któr przerwał znienacka głos biegn cy z pobli a. Ale to nie profesor si odezwał... Głos niski, o metalicznym brzmieniu, wybiegł z gło nika ukrytego w pulpicie. Wypowiedział dono nie tylko jedno słowo: - Gotów! Profesor zauwa ył, e drgn łem, i pragn c zapewne w efektowny sposób zako czy nasz rozmow , zwrócił si w stron
wiateł, które jakby spogl dały na nas nieruchomo, skłonił si lekko i z ledwo dostrzegalnym
u mieszkiem na ustach rzekł: - Dzi kuj ci, Sezamie...
ELECTRONIC SUBVERSIVE IDEAS DETECTOR Dotkn wszy wypiel gnowanych, siwych bokobrodów, profesor Elmer B. Coleman spojrzał na wypełnion sal przez grube, soczewkowe szkła swych okularów. - Prosz kolegów. Jak wiadomo, w kraju naszym od siedmiu lat przeprowadza si badania lojalno ci obywateli. W pierwszej ich fazie ograniczali my si do poszukiwania komunistów i ich sympatyków. W fazie nast pnej zakres poszukiwa rozszerzył si znacznie dzi ki temu, e Najwy szy Prokurator Stanów ogłosił list 673 organizacji antyameryka skich. Zmusiło to Federalne Biuro ledcze do powa nego rozszerzenia procedury; i tak w roku ubiegłym 821 komisji do badania lojalno ci przesłuchało ponad cztery i pół miliona obywateli, przy czym ogólne koszty ‘proceduralne przekroczyły 28 milionów dolarów. Dalsze badania stwierdziły, e i taka akcja jest niewystarczaj ca, albowiem my li anty ameryka skie powstaj u wielu ludzi nie zwi zanych z organizacjami wywrotowymi, a wi c niejako samorodnie. Odkrycie to skłoniło Federalne Biuro ledcze do dalszego rozprzestrzenienia akcji. Wynikły przy tym powa ne trudno ci. W miar
bowiem jak powi ksza si
liczba osób badanych, rosn
musi tak e ilo
badaj cych, a gdzie pewno , e nie znajd si w ród nich ludzie o skrytych skłonno ciach wywrotowych? Aby zbada
całe to zagadnienie z naukow
cisło ci , Federalne Biuro
ledcze stworzyło własn
pracowni
psychologiczn , znan pod nazw Federal Loyalty Research Center, którego mam zaszczyt by kierownikiem. Prace nasze rozpocz li my od uło enia dokładnych tablic korelacyjnych dla całego narodu ameryka skiego. System ten przedstawia si nast puj co: osobnik o skłonno ciach wywrotowych postawiony przed komisj stara si ukrywa rzeczywiste przekonania i dlatego pytanie go wr cz o to, „czy zamy la sił obali rz d Stanów Zjednoczonych Ameryki”, nie prowadzi do celu. Co wi cej, wykryli my, e podejrzany sam mo e nie zdawa sobie sprawy ze swej wywrotowo ci, która kryje si w gł binach jego ja ni, gotowa którego dnia w całej swej ohydzie zagrozi Stanom Zjednoczonym. Udało si nam jednak wykaza , e tajone my li wywrotowe nie wyst puj w głowach w sposób odosobniony, ale e wi
si z innymi my lami, zazwyczaj
pozornie nieszkodliwymi. Naturalnie, stwierdzenie u badanego jednej takiej my li, skorelowanej dodatnio z postaw antyameryka sk , jeszcze nie wystarcza dla udowodnienia jego szkodliwo ci, ale im wi cej podobnych obci aj cych my li wykryjemy, tym wi ksza staje si szansa, e istotnie mamy do czynienia wywrotowcem. Po
mudnych i długotrwałych dociekaniach uło yli my - wi c list
trzech tysi cy dwustu
sze dziesi ciu pi ciu pyta zredagowanych w taki sposób, e nie wzbudzaj w przesłuchiwanym najmniejszych nawet podejrze i pozwalaj uzyska odpowiedzi całkowicie zgodne z prawd . Aby za usprawni proces
oddzielenia jednostek wywrotowych od lojalnych oraz aby unikn
wszelkich zakłóce
wymiaru
sprawiedliwo ci, jakie nieuchronnie wnosi podlegaj cy bł dom umysł prowadz cego ledztwo - zbudowali my przy współudziale Army Electrical Computers Center specjaln maszyn do badania lojalno ci, elektryczny mózg nowego typu nazwany Electronic Subversiva Ideas Detector, w skrócie Esid. Osobnika podejrzanego umieszczamy w kabinie, po czym Esid przyst puje do zadawania pyta . Dla przykładu zacytuj niektóre: „Czy masz w domu płyty Paula Robesona? Czy uwa asz, e przy pobieraniu krwi do transfuzji mo na krew murzy sk miesza z krwi białych? Czy lubisz barszcz rosyjski? Czy ch tnie czytasz grube powie ci?” To s , d entelmeni, przykłady pyta , ha które w 80, 1 procent daj
odpowied
„tak” ludzie o
skłonno ciach wywrotowych. A oto inny rodzaj pytania: Co to jest bomba atomowa? Ludzie lojalni odpowiadaj ,
e jest to rodek obrony cywilizacji zachodniej (tre
t
wyra aj ,
naturalnie, rozmaitymi słowami). Natomiast o człowieku, który odpowiada, e jest to rodek masowej zagłady, mo emy z prawdopodobie stwem wynosz cym 87, 9 procent orzec, i nosi si on ze skryt ch ci obalenia naszego rz du. Dalej maszyna stawia pewne zwi zane z sob sekwencje pyta , jak na przykład: „Czy lubisz ptaki? Czy lubisz niebieskie kwiaty? Czy lubisz goł bie?” Zwró cie, d entelmeni, uwag
na umiej tne uszeregowanie pyta . Nawet je li indagowany,
zorientowawszy si przy ostatnim pytaniu o jego charakterze politycznym, odpowie „nie”, to je li odpowiedział „tak” na dwa pytania poprzednie, tym samym dał ju dowód ukrytych skłonno ci wywrotowych. Przesłuchuj c, maszyna jednocze nie warto ciuje odpowiedzi, daj c za ka d pewn ilo Tak na przykład, je eli badany przegl dał z ochot powie
punktów dodatnich lub ujemnych.
Lwa Tołstoja u s siadów, dostaje jeden punkt
ujemny, je eli po yczył tak ksi k w czytelni - dwa punkty ujemne, a je li posiada j na własno
- cztery
punkty ujemne. Warto doda , e w toku bada wykryli my zaiste wywrotowy wpływ, jaki na umysły ludzkie wywiera tak zwana literatura pi kna, zwłaszcza za autorzy europejscy, w przeciwie stwie do opowie ci obrazkowych, tak zwanych komiksów, które W doskonały sposób krzepi lojalno . Tak wi c, d entelmeni, ka dy stawiony przed Esid zostaje przesłuchany w ci gu półtorej godziny i maszyna natychmiast przedstawia gotowe obliczenie wykazuj ce, czy dany osobnik my li wywrotowe, czy lojalnie. Ale to dopiero połowa zadania, d entelmeni. Gdyby maszyna nasza nie potrafiła nic wi cej, nie byłaby prawdziwym Mechanicznym S dzi , ale zwyczajnym liczydłem i zadawałaby pytania w sposób niezmienny, sztywny, ustalony raz na zawsze i dlatego kto , kto poznałby cał ich list i nauczył si jej na pami , zdołałby j , by mo e, mimo wszystkie zasadzki oszuka . Aby do tego nie dopu ci , maszyna zadaje tak e pytania drugiego typu, dotycz ce konkretnej sprawy podejrzanego osobnika. Dzieje si to tak, e najpierw przedkładamy jej’ wszystkie akta jego sprawy. Esid skrupulatnie zaznajamia si z nimi i rejestruje fakty obci aj ce, a potem przesłuchuje oskar onego. Dla zilustrowania moich wywodów zacytuj konkretny przykład. Powiedzmy, e chodzi o uczonego, który przed rokiem bawił w nocnym lokalu w towarzystwie dwu podejrzanych osobników. Maszyna formułuje pytania w sposób indywidualny i ró ny w ka dym przypadku, ale mniej wi cej b dzie to wygl da tak: Co pan robił w dniu 29 lipca 1952 roku o godzinie 19.18?
Odpowied mo e by naturalnie rozmaita. Je eli badany odpowie, e nie pami ta, podejrzenie przeciw niemu wzrasta i maszyna daje mu jeden punkt ujemny, po czym mówi: byłe pan wtedy w „Barze Słonecznym”. Dlaczego nie chciał pan tego wyzna ? Najcz ciej przesłuchiwany odpowiada, e zapomniał. Dostaje za to drugi punkt ujemny. Maszyna pyta dalej, z kim wtedy przebywał i o czym si mówiło. Je li powie, e i tego nie pami ta, usiłuj c usprawiedliwi si roztargnieniem, dostaje trzeci punkt ujemny. Pada nast pne pytanie: czy wiadomo panu, e ludzie, z którymi jadł pan kolacj , s czerwoni? Je li odpowie „nie”, dostaje trzy punkty ujemne. - Głos z sali: - A je li rzeczywi cie nie wie? Profesor Coleman zmarszczył brwi, pogładził bokobrody i karc co spojrzał znad opuszczonych szkieł. - Lojalny obywatel, lojalny uczony zawsze wie, z kim si styka, bo jest do tego obowi zany przez wzgl d na ogrom swej odpowiedzialno ci wobec pa stwa. Je li wi c nawet odpowiadaj c, e nic nie wie o wywrotowych skłonno ciach swych ówczesnych rozmówców, mówi prawd , to i tak tablice korelacyjne wykazuj , e podejrzenie przeciw niemu wzrosło. To jest, prosz kolegi, elementarny wywód logiczny z ogólnej statystycznej teorii psychologii stosowanej. Doda jeszcze musz , d entelmeni, e Esid zadaje dwa wymienione rodzaje pyta - generalnych oraz odnosz cych si
do danego, jednostkowego przypadku - nie w sposób rozdzielny, lecz przerzucaj c si
nieustannie z jednego typu pyta w drugi, przez co jeszcze bardziej utrudnia odpowiadaj cemu jakiekolwiek oszustwo. Ale i to nie wszystko. Jak powiedziałem, liczba pyta wynosi 3 265. Ilo
ta nie pozwala, niestety, na stwierdzenie, czy
badany jest lojalny z pewno ci stuprocentow , a tylko z dokładno ci wynosz c 99, 861 procent. „Jednak e my, uczeni najbardziej cywilizowanego kraju na wiecie, nie chcieli my poddawa ludzi przesłuchiwanych nawet ryzyku tak drobnemu, gdy wówczas, jak mo na obliczy , maszyna popełniałaby omyłk raz na 19 500 przesłuchiwa . By mo e, w jakim systemie totalitarnym uznano by tak maszyn za doskonał , ale u nas, d entelmeni, rzecz ma si inaczej! My, obro cy zachodniej kultury, uznali my, e nale y usun znikom mo liwo
nawet tak
pomyłki. W tym celu zacz li my wprowadza dodatkowe pytania i okazało si , e kiedy
liczba ich wyniosła 8 767 339, mo liwo
pomyłki praktycznie stała si równa zeru.
Głos z sali: - Czy były przeprowadzane próby? - Tak, próby były przeprowadzane. Jeden z moich współpracowników, doktor Haas, poddał si pełnemu badaniu, e za musi si ono odbywa bez przerwy, był on indagowany przez 29 godzin. Tego nowoczesnego bohatera nauki, który na sobie samym wypróbował działanie udoskonalonego Esidu, wyniesiono z kabiny przesłuchiwa w stanie ostatecznego wycie czenia i całkowitej nieprzytomno ci. Uznawszy, e taki przewód trudno b dzie zastosowa , postanowili my skróci go drastycznie przez wprowadzenie nowego udoskonalenia, mianowicie tak zwanego systemu nagrody i kary. Autorem tej innowacji jest mój współpracownik, doktor Leverey. Polega ona na tym, e je li pytany wikła si w zeznaniach i sam sobie przeczy wykazuj c tym samym, e usiłuje wprowadzi maszyn w bł d, dostaje po wst pnym ostrze eniu uderzenie elektryczne, przykre, lecz nieszkodliwe dla zdrowia. Je eli za odpowiada wedle najlepszej woli, logicznie i ch tnie, wówczas, po pierwszych 10 minutach dostaje papierosa, po drugich 10 minutach - any kow gum do ucia, a w połowie przesłuchania - szklank orze wiaj cej limoniady Coca Cola. Głos z sali: - A po czym poznaje si dobr wol ?
- D entelmen pyta, w jaki sposób poznaje si najlepsz wol badanego? W bardzo prosty i cisły sposób. Specjalne urz dzenia mierz cz sto
pulsu badanego, wilgotno
jego powłok skórnych, stan napi cia
mi ni i zmiany nat enia głosu. Jest rzecz oczywist , e osobnik całkowicie lojalny, nie maj c najmniejszych powodów do napi cia nerwowego, nie poci si ani nie dr y. Je li natomiast podobne objawy wyst puj , podejrzenie, e mamy do czynienia z jednostk wywrotow , powa nie wzrasta. Pragn łbym jeszcze podkre li dogodno ci, jakie przedstawia indagowanemu Esid dzi ki temu, e konstruktorzy specjalnie wbudowali we urz dzenie klimatyczne, które wedle yczenia podwy sza lub obni a panuj c w kabinie temperatur . Tak wi c ta nowoczesna maszyna do badania lojalno ci... Głos z sali: - A czy kto zbadał lojalno Rozległy si
samej maszyny?
miechy. Profesor Coleman surowo spojrzał znad brzegu szkieł na słuchaczy, pogładził
siwe bokobrody i rzekł: - Jest to problem bardzo istotny i nie pojmuj , co niektórzy koledzy znajduj w nim zabawnego. Zbudowany przez nas aparat mierzy lojalno
obywateli w jednostkach skali tysi cstopniowej. Ka dy cisły
pomiar zakłada istnienie wzorca, jakim na przykład dla pomiaru długo ci jest irydowo-platynowy metr znajduj cy si w Mi dzynarodowym Biurze Miar i Wag pod Pary em. Musieli my wi c i my obra jednostk wzorcow dla Esidu. W tym celu zwrócili my si do pi dziesi ciu wybitnych obywateli Stanów Zjednoczonych, piastuj cych wysokie godno ci społeczne i polityczne. Ka dy z nich poddał si godzinnej rozmowie z Esidem. W tym czasie wypowiedział si szeroko na tematy filozoficzne, ekonomiczne, polityczne i kulturalne. Maszyna utrwaliła te o wiadczenia na dziurkowanej ta mie, stanowi cej jej organ pami ci - i to jest wła nie wzorzec lojalno ci, z jakim porównuje zeznania podejrzanych. Głos z sali: - A czy mo na wiedzie , jakie to były pogl dy? - Oczywi cie. Nie s one tajemnic . Przegl d wszystkich zaj łby nam niestety zbyt wiele czasu, wymieni wi c dla przykładu tylko niektóre. Oto definicje poj cia wolno ci: „Wolno
- jest to naj wi tszy przywilej ka dego obywatela ameryka skiego”.
„Ze wszystkich rodzajów wolno ci - najwy szym jest swoboda robienia interesów”. A oto przykłady pogl dów na istot komunizmu: „Komunizm - to uraz na tle stłumionego kompleksu Edypa i zwi zanego z tym uczucia nienawi ci do własnego ojca, którego miejsce w wieku dojrzałym zajmuje przedsi biorca lub fabrykant”. „Komunizm - to rozdmuchane sztucznie nieporozumienie na tle j zykowym, wynikaj ce st d,
e
robotnicy niewła ciwie rozumiej takie słowa, jak „bezrobocie”, „pieni dz”, „n dza”, „wyzysk” itp. (prof. Amman Shackleton z Institute for Semantic Study) „Komunizm? To okropne! (Prezes Goldwyn z wytwórni filmowej Metro-Goldwyn-Mayer)”. Jak koledzy widz
z tych przykładów, układ wzorcowy Esidu nie ma nic wspólnego z jakim
totalitarnym mono-ideizmem, przeciwnie, współistniej w nim najrozmaitsze opinie reprezentuj ce szerok skal najrozmaitszych pogl dów. Głos z sali: - A w jakim stadium znajduj si prace nad maszyn ? - Prace s ju zako czone, prosz kolegi, i maszyna została oddana do seryjnej produkcji zakładom Generał Electric Co. W tej chwili, jak informuje mnie towarzystwo, wyprodukowano ju 500 sztuk ulepszonych elektro-mózgów i zostały ju
one przekazane organom FBI we wszystkich wi kszych miastach Stanów
Zjednoczonych. W przyszłym roku produkcja zostanie znacznie powi kszona i niedługo ju nastanie radosny
czas, kiedy w ka dej, najmniejszej nawet miejscowo ci b dzie si znajdowa ilo ludno
Esidów dostateczna, eby cał
naszego kraju mo na było przebada dwa lub trzy razy do roku. Ten nowy model Esidu, który znajduje si ju w eksploatacji, nie tylko ocenia lojalno , ale tak e
wydaje w nieomylnie cisły sposób wyroki w oparciu o kodeks prawny. W ubiegłym miesi cu Kongres orzekł w specjalnej ustawie, i od wyroków wydawanych przez Esid nie ma adnej apelacji. Tym samym najwy sze władze naszego kraju w pełni uznały i zaakceptowały precyzyjne, naukowe metody automatycznego wymiaru sprawiedliwo ci. Mog
kolegom zakomunikowa ,
e liczne zrzeszenia religijne zwróciły si
do nas z pro b
o
skonstruowanie automatycznego spowiednika, który niebawem ju , obok automatycznej Temidy, wyruszy w triumfalny pochód po ród naszego społecze stwa, aby szerzy
i propagowa
ide
obiektywnego badania
najdra liwszych konfliktów duchowych współczesnego Amerykanina i rozwi zywa je z równowag i spokojem, a zarazem subtelno ci , jakich osi gn
nie mo e miotany burzami nami tno ci umysł człowieka.
Na zako czenie dorocznej konferencji zrzeszenia in ynierów-elektroników odbył si w wielkich salach hotelu „Imperiał” bankiet po egnalny. Po wspaniałej uczcie przy stołach ustawionych w podkow , skrz c si od kryształów i złota zastawy, trzystu dwudziestu uczestników konferencji rozpłyn ło si kondygnacji po obszerne westibule „Imperiał” jarzył si
po całym gmachu hotelu. Od najwy szych
wiatłami. W głównej sali ta czono przy d wi kach
trzech orkiestr murzy skich; w bocznych pokojach działały obficie zaopatrzone bufety, w powietrzu rozlegały si miechy, toasty, co chwila przelatywały burze oklasków, zewsz d donosił si gwar rozmów, brz k szkła i palba szampa skich korków. W palarni o przy mionych wiatłach, oddalonej od głównej sali, odgłosy zabawy słycha było tytko jako stłumiony pogwar, podobny do szumu dalekiego przypływu morskiego. Pod wielkimi palmami rozsiadło si tu kilku m czyzn i w mgiełce wonnego dymu prowadziło niegło n rozmow . Przechodz cy tamt dy profesor Coleman dał si skusi zaciszu tego miejsca i spocz ł w gł bi wygodnego fotela. Gdy srebrnym no ykiem przycinał cygaro, czuwaj cy w dyskretnej odległo ci kelner napełnił jego kieliszek musuj cym trunkiem. Niebawem znakomity uczony poczuł, e głow jego wypełnia radosny, muzyczny poszum, w którym chwiejnie nieco pływaj obrazy i słowa rozmowy. W ród odpoczywaj cych w palarni znalazł si jeden szczególnie dowcipny, sypał on anegdotami na przeró ne tematy, od politycznych do ci le zawodowych. W pewnej chwili z fantazj zarysował przed obecnymi obraz przyszło ci Stanów: oto po masowym wprowadzeniu w ycie urz dze automatycznych lampy katodowe buntuj si przeciw ludziom i pod przewodem wielkiej triody z Schenectady opanowuj Ameryk i wiat cały. Powiastk t skwitowano wybuchem miechu. Pó niej, w miar jak osuszano coraz to nowe butelki, towarzystwo ogarn ł nastrój jakiej
nieokre lonej melancholii; rozmowa toczyła si
nadal, ale prowadzona bardziej
ciszonymi głosami. Mówiono o badaniach lojalno ci, cytowano wypadki złamania kariery młodych, wietnie si zapowiadaj cych uczonych, wspominano s dziwych profesorów relegowanych z pracowni uniwersyteckich za jedno nieogl dne słowo, przypominano znane nazwiska ludzi, którzy zło liwym oskar eniom, cz sto anonimowym, zawdzi czali ruin ekonomiczn i moraln . Ka dy z obecnych miał do opowiedzenia autentyczn przygod bliskiego znajomego czy kolegi. Jeden Coleman milczał przez cały czas, a wychyliwszy jednym haustem pucharek podany mu przez usłu nego kelnera, wstał i przeci wszy gestem wywód s siada zawołał: - D entelmeni! Odt d podobne tragiczne omyłki i przykre nieporozumienia nale
do bezpowrotnej
przeszło ci! Oto nadeszła jutrzenka nowej ery, ery zmechanizowanej Temidy, i rychły ju jest czas, w którym
b dzie mo na zlikwidowa całe s downictwo oraz Federalne Biuro ledcze jako całkiem zb dne! Nowy wymiar sprawiedliwo ci stanie si własno ci całego społecze stwa ameryka skiego! Lojalny obywatel, na którego niesłusznie padła czarna plama podejrzenia, wyjdzie z próby Esidu ja niej cy aureol niewinno ci, albowiem, jak mówi Pismo: lauabis me, et super nwem dealba... bababor... Tu j zyk popl tał si nieco uczonemu, wi c zako czywszy okr głym gestem usiadł nagle i ugasił pragnienie łykiem wina. Z tego, co działo si pó niej, profesor me zdawał sobie dokładnie sprawy. Wraz z innymi wznosił toasty, wołał co , całował si z dubeltówki z rozmaitymi lud mi, potem ogarn ł go ostry chłód jesiennej nocy i słyszał warkot motoru samochodowego, kto ci gn ł go energicznie za kołnierz i popychał, mówiono co do niego, ale co? - tego Coleman nie mógł absolutnie zrozumie . Na koniec znalazł si w jakim półmrocznym pomieszczeniu. Znu ony, czuj c silny zawrót głowy, padł na twarde posłanie, stracił resztk przytomno ci i zapadł w kamienny sen. Zbudziło go mocne targni cie. Otworzył oczy.-Le ał na pryczy w niewielkim pokoiku bez okien. Zamiast drzwi ujrzał si gaj c od podłogi do stropu elazn krat . Nad nim stał t gi m czyzna w mundurze i czapce. - Zbudziłe si , co? - powiedział nie przestaj c u , - No to jazda! - Co to... gdzie ja jestem?... - wychrypiał Coleman. Głowa bolała go straszliwie, j zyk ledwo si obracał w ustach, spieczony i suchy. - Chod , chod , to si dowiesz! - warkn ł m czyzna w mundurze i tak umiej tnie poci gn ł profesora za ranne, e ten stan ł od razu na równe nogi. Przez długi, ciemnawy korytarz zaprowadzono go do małej poczekalni z drewnianymi ławkami pod cian . Po chwili drzwi si otwarły. Coleman zamrugał, o lepiony. Znalazł si w du ym, słonecznym pokoju, przed biurkiem, za którym siedział wysoki człowiek w okularach. - Nazwisko? - spytał Colemana podnosz c głow znad papierów. - Coleman, profesor Coleman... - zacz ł uczony. - Panie... panie, co to ma znaczy ? sk d si tu wzi łem? Ja... - Tutaj ja pytam - odezwał si sucho m czyzna zza biurka. - Nale y pan do partii komunistycznej? - Co? Ja?! - krzykn ł przera liwie Coleman. - To jakie nieporozumienie... Prosz pana... ja pracuj ... jestem kierownikiem laboratorium psycho... - Nikt pana nie pyta, gdzie pan pracuje - przerwał mu tamten ostro. - Nie chce si pan przyzna ? Bardzo dobrze. Milcze ! - dodał takim tonem, e Coleman złapał tylko dech wpółotwartymi ustami. Człowiek za biurkiem nacisn ł guzik. Wszedł stra nik, który eskortował przedtem profesora. - Na przesłuchanie! - warkn ł do niego m czyzna w okularach. Po niedługiej chwili Coleman, blady jak upiór, został wepchni ty do małej kabiny. - Esid - wyj kał z najwy szym zdumieniem. Drzwi zatrzasn ły si i gdy popchni ty d wigni automatu opadł na wysłane korkiem krzesło, tu przed jego twarz zapłon ł w mroku napis: B dziesz otrzymywał pytania. Masz odpowiada na nie wedle najlepszej woli i wiedzy. Je eli b dziesz kłamał, zostaniesz ukarany. Je eli b dziesz mówił prawd , zostaniesz nagrodzony. Gło nik trzasn ł, zrobiło si nieco ja niej i zacz ły pada pytania. Coleman odpowiadał usiłuj c daremnie pokona chrypk (minus jeden punkt). - Czy czytasz gazety? - Tak. - Czy lubisz ta czy ?
- Tak. - Czy masz w domu fotografie gwiazd filmowych? - Tak. - Czy masz fotografie ludzi brodatych? - Nie. - O czym rozmawiasz z młodymi dziewcz tami? - O wesołych filmach. - Czy lubisz muzyk powa n ? - Nie. - Czy lubisz muzyk jazzow ? - Tak. - Czy du o my lisz? - Nie. - Czy miewasz sny, w których wyst puje wi ksza ilo
zdenerwowanych ludzi?
- Nie. W ogóle nic mi si nie ni! - Co lubisz najwi cej? - Robi interesy. Dot d wszystko szło doskonale. Profesor uspokoił si
i znajdował nawet w tym błyskawicznym
pojedynku pewn przyjemno . Nikły, sarkastyczny u miech nieznacznie wykrzywił mu k ciki ust, ani my lał oczywi cie odpowiada zgodnie z prawd , pami tał doskonałe, jakie odpowiedzi punktuj si najwy ej i takie wła nie rzucał z chłodn precyzj , ale nie nazbyt szybko, albowiem i czas reakcji miał pewne znaczenie przy ostatecznym podsumowaniu wyników. Naraz wartki tok ataków i ripost zam ciło pytanie: - Gdzie byłe 27 pa dziernika 1953 roku o godzinie 23.35? Coleman my lał z najwy szym nat eniem, lecz w aden sposób nie mógł sobie tego przypomnie . - Ja... ja zajrz do kalendarzyka... - wybełkotał usiłuj c si gn
do kieszeni surduta. Ogumowany,
stalowy trzymak przeszkodził mu w tym łagodnie, lecz nieubłaganie. - Mów, gdzie byłe 27 pa dziernika 1953 roku o godzinie 23.35? - powtórzyła maszyna niskim głosem, w którym zabrzmiała jakby metaliczna nuta. - Byłem... ja... ja nie pami tam... kiedy to było?. - krzykn ł Coleman. - To było wczoraj. Czy jeste roztargniony? - Nie! - Co robiłe 27 pa dziernika 1953 roku o godzinie 23.35? - Miałem wykład... miałem wykład na konferencji elektroników... - Nie o to chodzi, nie wykr caj si ! - rzekła maszyna basowo, a Coleman pokrył si g si skórk . - O godzinie 23.35 było ju dawno po wykładzie. Rozmawiałe wtedy w palarni z pi cioma lud mi. Kim byli ci ludzie? - E... koledzy... in ynierowie... uczeni. - Nie wykr caj si . Kim byli pod wzgl dem politycznym? Czy to byli czerwoni? - Nie. - Sk d wiesz, e nie? Coleman milczał.
- Nie wiesz, a mówisz, e nie? A wi c kłamiesz. To jest ostrze enie. Nast pnym razem zostaniesz ukarany. O czym mówiłe z tymi lud mi? - O tobie! - Nie wykr caj si . Co to znaczy „o tobie”? O jakim „tobie”? Mów, inaczej zostaniesz ukarany. - Bo e miłosierny! - j kn ł Coleman (minus sze
punktów - przemkn ło mu przez głow . Wzywanie
pomocy niebios wskazuje na strach, wynikaj cy z nieczystego sumienia). - Mówiłem z nimi o Esidzie, to znaczy o tobie... o maszynie do przesłuchiwania, do badania lojalno ci... - Jakim prawem mówiłe o rzeczach b d cych tajemnic pa stwow ? - Bo przecie ... przecie ja jestem twoim konstruktorem... to ja ciebie stworzyłem! - krzykn ł z rozpacz Coleman pojmuj c jednocze nie, e maszyna nie zrozumie tych słów. - Wymawiasz zdania bez sensu. Nie wykr caj si . O czym mówiłe z pi cioma lud mi o godzinie 23.35? - Przecie mówiłem ju , e o tobie! - O czym jeszcze? - O niczym wi cej. Au!!! - wrzasn ł Coleman usiłuj c zerwa si , gdy od du ego palca stopy po biodra przeszyła go ostra igła wstrz su elektrycznego. Mi kkie ramiona trzymaków przycisn ły go jednak energicznie do krzesła. - Widzisz, jak le jest kłama ? - rzekła maszyna ojcowskim basem. - Mów prawd , inaczej zostaniesz ukarany. O czym mówiłe z pi cioma lud mi 23 pa dziernika 1953 o godzinie 23.35? - Nie... nie pami tam... - wybełkotał Coleman. - Dlaczego nie pami tasz? Czy jeste chory umysłowo? - Nie! Nie! To dlatego, bo... to była towarzyska rozmowa, tak rozmawiali my... bez zwi zku... mówiło si o ró nych rzeczach... pili my wino... - Czy chcesz przez to powiedzie , e byłe pijany i dlatego nic nie pami tasz? Wybieg „opilstwo” to minus siedem punktów! - błyskawicznie pomy lał Coleman i zawołał rozpaczliwie: - Nie byłem pijany!!! - Wi c dlaczego nie pami tasz? - Głowa mnie boli teraz... ogarn ła mnie jaka dystrakcja... - Dystrakcja, to znaczy roztargnienie, czy tak? - No tak, ale ja... Au!! - Nie kłam - rzekła maszyna - widzisz, jak le jest kłama ? Przed chwil powiedziałe , e wcale nie jeste roztargniony. Mówiłe tym ludziom, e trzeba zlikwidowa Federalne Biuro ledcze. Czy przyznajesz si do tego? - Ja... mówiłem tak, ale nie w sensie wywrotowym... wprost przeciwnie... - Co to znaczy „wprost przeciwnie”? - Mówiłem, e kiedy powszechnie wprowadzi si maszyny do badania lojalno ci, nie b dzie ju trzeba ludzi do badania, wi c Federalne Biuro ledcze nie tego... nie całkiem. nie b dzie ju tak bardzo niezb dne... - A wi c mówiłe , e FBI nie b dzie w przyszło ci tak „bardzo niezb dne”? Dlaczego nie b dzie niezb dne? Czy dlatego mo e, e si zmieni w Ameryce ustrój? - Nie! Nie! Ustrój si nie zmieni!
- Ach, nie zmieni si ... - łagodnie powtórzyła maszyna i nagle: - Czy lubisz ptaki? - Nie! - krzykn ł Coleman. - Czy lubisz niebieskie kwiaty? - Nie! - Czy lubisz goł bie? - Nie!! Nie znosz goł bi!!! - wrzeszczał uczony. Pocił si coraz gwałtowniej, zwi kszaj c wilgotno skóry. Paruj cy pot dostawał si do czułych higrometrów, były za to przewidziane liczne punkty ujemne. - Czy mówiłe , e trzeba zlikwidowa FBI? - Mówiłem w dobrym sensie! Mówiłem to lojalnie! - Nie wykr caj si . Odpowiadaj ci le na pytanie: mówiłe , e trzeba zlikwidowa FBI, tak czy nie? - Ja nie chciałem... Au!!! - Przesta kłama . A co miałe na my li mówi c: „nowy wymiar sprawiedliwo ci stanie si własno ci ameryka skiego społecze stwa?” - To tylko ten bydlak kelner!!! - rykn ł Coleman trz s c si z w ciekło ci i strachu. Specjalne urz dzenie o pod fotelem precyzyjnie rejestrowało ten dreszcz febryczny, dorzucaj c za liczne nowe punkty ujemne. - Dlaczego rzucasz obelgi na lojalnego obywatela? Troszcz si lepiej o siebie odpowiadaj c na pytania zgodnie z prawd . Jaki to ma by ten „nowy wymiar sprawiedliwo ci?” - Miałem na my li automatyczny... - zacz ł Coleman, ale u wiadomiwszy sobie, e maszyna tego nie zrozumie, albowiem w ród wzorcowych poj
nie było nic zgoła o automatycznej Temidzie, pospiesznie si
poprawił: - Miałem na my li powszechn , ameryka sk , demokratyczn sprawiedliwo ... - A dlaczego przeciwstawiałe czas przyszły tera niejszemu? Czy teraz nie mamy powszechnej, ameryka skiej, demokratycznej sprawiedliwo ci? - Mamy! mamy!!! - A co ma by w przyszło ci? - Nie wiem! B dzie to, co jest! Nie, b dzie to, co za słuszne uzna nasz drogi rz d i czcigodne trusty oraz monopole! - A dlaczego, mówi c to, pocisz si i trz siesz? - Bo tu bardzo gor co... - wybełkotał Coleman. W tym momencie szcz kn ła aparatura klimatyczna i z sufitu run ł na niego strumie zimnego jak lód powietrza o woni fiołków le nych. Uczony zacz ł dzwoni z bami. - Ratunku!!! - chciał zawoła , wij c si daremnie w stalowym u cisku trzymaków, lecz ostatkiem sił zapanował nad sob . W tym momencie przypomniał sobie o układzie kontaktowym 67 Alfa. Gdyby spróbował ostro nie pochyli si i si gn
pod tablic czołow maszyny, mo e udałoby mu si wyci gn
go z gniazdek i
wsadzi odwrotnie... Wówczas maszyna przeliczy wszystkie punkty ujemne na dodatnie... Dygoc c ze strachu i podniecenia, jak w
wysun ł si , ile si dało, z przytrzymuj cej go obr czy. Palce
natrafiły na zimn metalow zasuwk . Nagle rozległ si gło ny szcz k, drzwi si otwarły i dwaj umundurowani agenci wpadli do kabiny.
Prowadzili go do celi w głuchym milczeniu. Gdy przekazywali go stra nikowi, wy szy nie przestaj c u odezwał si : - Mathews, uwa aj dobrze na tego typa, to nie jest zwykły wywrotowiec, maszyn próbował zepsu . Masz poj cie, brachu? - Wiadomo - odparł flegmatycznie Mathews - uczony to najgorsza drania... - Mało e uczony! Ja ci mówi , to musi by szpieg albo i lepiej. - Mo e go jeszcze raz zrewidowa ? - Dobra, pó niej. Wystukało mu co czterysta minusów, wyobra acie sobie, chłopaki? I takie typy wykładaj na tych, jak je tam... uniwerkach. - Najwy szy czas z nimi sko czy - przytwierdził stra nik i mlasn ł, wskutek czego guma odkleiła mu si od podniebienia. uj c cierpliwie popatrzał badawczo na uczonego i uj ł go elaznym chwytem za rami . - Te, bolszewik... co si trz siesz? Ju po wyroku. Ile dostał? - zwrócił si do tamtych. - Darmocha, osiem lat. - Wio, stara małpo! - wrzasn ł stra nik. Zadzwonił kluczami, nog odepchn ł krat i dał profesorowi w kark. Coleman z głuchym j kiem run ł na kamienn podłog .
KLIENT PANA BOGA Opowiadaj , e w Connecticut ył sobie pewien bardzo bogaty gangster, który miał własny pałac na Florydzie i wory złota w podziemiach licznych banków. Na ka de jego skinienie czekał zast p zbrojnych. Z pomoc tych wiernych sług zło ył do grobu wszystkich, co przeszkadzali mu w interesach, i nie było dla niego rzeczy niedost pnej. Gdy jednak stukn ł mu ósmy krzy yk, poczuł wielki l k. Dawniej nie zaprz tał sobie głowy
my lami o mierci, teraz jednak serce ciskał mu coraz wi kszy niepokój. Le c na puchowym tapczanie i otaczaj c si kł bami wonnego dymu cygar, oddawał si w samotno ci medytacjom. Nie wiadomo - rozwa ał czy nie ma jednak jakiej mocy nadprzyrodzonej, przed której oblicze zostan doprowadzony po zgonie. Kiepsko wtedy b dzie ze mn ! Na koniec przestały mu smakowa najwykwintniejsze potrawy, patrze ju nie mógł na gum do ucia, a pl sy najpi kniejszych girlsów wprawiały go w melancholi . Dr czyła go wci
wizja s du ostatecznego, a
pewnej nocy bezsennej przyszło mu do głowy, e najpewniejsze ze wszystkich s transakcje gotówkowe. Umieraj c - my lał - i tak zostawi tu cały maj tek i nic z niego nie b d miał. Czy nie byłoby wi c roztropnie zapisa go ko ciołowi, który pot g swych modłów wybłaga dla mnie wiekuiste przebaczenie? Do rana przewracał si na posłaniu, a ledwo pierwszy wit zaró owił niebo, zatelefonował do swego przybocznego maklera. Wyłuszczywszy mu swe troski, spytał: - Nie wiem, co robi , bo nie znam si na religii; niech mi pan powie, mister Gynns, który ko ciół jest w najlepszych stosunkach z niebem? - Nie wiem - odparł makler - ale to prosta rzecz. Niech si pan zwróci do Panaboga. - Co - zakipiał gniewem stary gangster - ja do pana z interesem, a pan kpi sobie ze mnie? - Wcale nie kpi . Mam na my li Panaboga, to jest Panameryka skie Biuro Obsługi GrzesznikówAteistów, towarzystwo z ograniczonymi udziałami, Northcumberland 122. - Tak, to co innego - odrzekł gangster, poło ył słuchawk na widełki i pojechał pod wskazany adres. Ledwo wymienił swe nazwisko, urz dnik w bł kitnej Szacie obsypanej gwiazdami zaprowadził go przed oblicze naczelnego dyrektora. Dyrektor urz dował w gabinecie Ogromnym jak nawa; zza jego biurka ci gn ł wonny wiew, pompowany przez aparatur
klimatyczn , a tłem rozmowy był dyskretny chorał organowy.
Usadziwszy czcigodnego klienta w fotelu nieporównanej mi kko ci, dyrektor wysłuchał go uwa nie i rzekł: - Fan sobie yczy zbawienia; bardzo dobrze. Oczywi cie, pragnie pan czego z chrze cija stwa? - Bo ja wiem - rzekł stary gangster - chyba tak, a czy macie te co innego? - Naturalnie. Dysponujemy absolutnie wszystkim; znajdujemy si w stałym kontakcie z jednym byłym dalajlam , trzeba braminami, sze cioma kapłanami Zoroastra i duchowym wodzem Czcicieli Ognia. Mamy te na składzie nowo
- czarownika z centralnego
Konga, ale przej cie na jego religi wymaga wbicia w nos miedzianego pier cionka i polakierowania z bów na zielono, co niestety zniech ca wielu klientów... - Nie mam z bów - odparł gangster - a poza tym, to przecie Murzyn? - Naturalnie nigdy bym si nie o mielił proponowa panu czarnej religii; rzecz prosta, panu trzeba czego „tylko dla białych”. Wspomniałem o tym czarowniku, gdy niektórzy go cie decyduj si na niego z uwagi na pogłoski o bankructwie wyzna
cywilizowanych, ale to wierutne bajdy rozpuszczane przez
konkurencj . Tak wi c pozwol sobie wymieni jeszcze mahometanizm i judaizm, ale i one wymagaj pewnego zabiegu... - Odpada - rzekł gangster. - Doskonale, zatrzymujemy si wi c na chrze cija stwie. Ko ciół katolicki to stara, powszechnie znana firma. U nas do niedawna nie cieszył si dobr opini , ostatnio jednak, dzi ki rozs dkowi papie a, jest bardzo dobrze widziany w Pentagonie. Osoby przechodz ce dzi na katolicyzm mog liczy na daleko id ce wzgl dy i poparcie, zwłaszcza na kontynencie europejskim... Nic prostszego, ni wyrobi sobie pó niej przez Watykan wysok godno
w Dowództwie Bloku Atlantyckiego...
- Panie - rzekł niecierpliwie gangster - potrzebuj protekcji w niebie, a nie w sztabie. - Doskonale. Wobec tego mo e zechce pan łaskawie zwróci głow nieco w prawo, tak, dzi kuj . Dyrektor nacisn ł guzik i rozsun ła si fałdzista draperia ukazuj c olbrzymi , cał
cian zajmuj c
map . W górze polatywał brodaty Bóg Ojciec w otoczeniu Pot g, Tronów i Serafinów, ni ej za w zwartym ordynku, niczym bataliony gotowe do natarcia, stały barwne czworoboki z rozmaitymi napisami. - Oto mapa panoramiczna wyzna najbardziej u nas popularnych - rzekł dyrektor i bior c do r ki złocon trzcink , wskazywał poszczególne czworoboki, mówi c jednocze nie: - Mamy placówki we wszystkich powa nych ko ciołach. Có wchodzi w gr w pa skim przypadku? Oto ko ciół metodystów, tutaj anglika ski, tam mamy episkopalny, dalej kalwinów, ten jest prezbiterianów; mo e by tak e
zreformowany;
dalej
baptystów,
uczniów,
kongregacjonalistów,
morawianów,
adwentystów,
protobaptystów... - Czekaj e pan, ja przecie nie znam si na tym wcale - rzekł skłopotany gangster - có mam z tym pocz ? - Ale oczywi cie - odparł dyrektor z dyskretnym u miechem - chciałem tylko podkre li , e jeste pan u Panaboga i obsłu ymy szanown pa sk dusz z całym przepychem. Chodzi panu o odpuszczenie grzechów, o miejsce w raju, nieprawda ? Otó najpierw b dzie si pan musiał nawróci , ale przecie nie zamierza pan natychmiast po tym akcie kła
si do grobu, nieprawda ?... Zwyczaje wymagaj , eby pan przez czas pewien
regularnie ucz szczał do wybranego ko cioła. Pozwoli pan wi c, e pod tym k tem zastanowimy si wspólnie... Najpierw mamy metodystów; ko cioły ich dysponuj centralnym ogrzewaniem, ciepł i zimn klimatyzacj powietrza, bukietem woni kadzidlanych, zmieniaj cych si w zale no ci od tematu kazania, doskonałymi pod wzgl dem wokalnym chórami... czy szanowny pan piewa? - Nie. - Hm, wi c mo e raczej kongregacjonali ci? Podobny komfort ko ciołów, a ponadto jeszcze w nawach bocznych umieszczone sale bilardowe i luksusowe ringi taneczne na obrotowych płytach szklanych, elektryczne organy... - Nie mani zamiaru ta czy . - Oczywi cie. Kongregacjonali ci odpadaj . Prezbiterianie... hm... oni stosuj
najnowsze metody
naukowe kontaktu z Wiekuistym... nawracaj za pomoc psychoanalizy... Co prawda, przeci tnie nawrócenie wymaga 25 seansów, to nieco długo, ale jednocze nie mo na poddawa si masa owi twarzy, manicure, pedicure oraz maquillage’owi... - Nie mam zamiaru zosta pi kno ci - rzekł zniecierpliwiony gangster - czy ma pan co dla mnie, czy nie?! - Ale naturalnie... momencik - rzekł dyrektor kłaniaj c si . - Wi c mo e wiadkowie Jehowy? U nich jest bardzo miły, intymny nastrój... du a swoboda... a jaka prostota liturgii; cały obrz dek sprowadza si do zbiorowego przeklinania innych wyzna , w szczególno ci papieskiego. No, ale oni skompromitowali si ostatnio politycznie. Paru ich dostojników aresztowano w Polsce za szpiegostwo, mo e wi c raczej nie. Pozostawaliby wi c protobapty ci... tak, my l , e to jest co dla pana. Dyrektor nacisn ł inny guzik. Na cianie ukazał si olbrzymi obraz przedstawiaj cy wrota raju z podesłanymi chmurami. U wej cia stał wi ty Piotr i z dobrotliwym u miechem badał dusze, tłumnie cisn ce si do rodka. Jedne dusze trzymały w r ku karnecik ze złot gwiazdk protobaptystów - i te wpuszczał bez
trudno ci, inne natomiast, nie posiadaj ce karnetów, kierował w bok; buchał stamt d czerwony blask, a przez dziur w obłokach wida było otchła piekła. - Protobapty ci - zacz ł dyrektor - dysponuj ko ciołami o najwy szym stopniu motoryzacji. - Jak to wygl da? - Zaje d a pan na nabo e stwo samochodem i parkuje na przepi knym placu, który jest zarazem naw , gdy ko ciół znajduje si na wolnym powietrzu. W samochodzie ma pan mikrofonik i gło nik do wysłuchiwania kaza ; je li kazanie jest nudne, mo na je wył czy ; modlitwy za pa skie zostaj przekazane przez centralk umieszczon w ołtarzu prosto na dwustumetrow anten . Tak tedy cały czas przebywa pan wygodnie we własnym samochodzie, a szanowne modły s transmitowane bezpo rednio do nieba. Regularnie raz na miesi c s widzenia wi tych, a raz na trzy miesi ce - cud redniego formatu... Szereg naszych wybitnych aktorek nale y do tego ko cioła i nic prostszego, jak prze lizn
si w czasie mszy z auta do auta...
- Przy moich 83 latach musiałby najpierw nast pi cud - raczej du ego formatu - rzekł oschle gangster. Nie interesuj mnie miłostki. - Oczywi cie, wszystko to marno , wyj ł mi pan z ust te słowa. A wi c streszczam si : skomunikujemy pana z protobaptystami - w terminie, jaki pan sam zechce wyznaczy . - Chciałbym jak najszybciej. - Doskonale, czy ósma godzina jutro odpowiada panu? - Mo e by . - Wybornie. W razie gdyby to wyznanie nie odpowiadało panu, prosz łaskawie zwróci si do nas ponownie; reklamacje przyjmujemy bezpłatnie w terminie trzymiesi cznym. - Co si nale y? - Nic, ko cioły rozrachowuj si z nami obrotami bezgotówkowymi. Kłaniam si i polecam si na przyszło . Na głównej siedzibie protobaptystów ja niały płomieniste, srebrn aureol owiane litery napisów: Najja niejsza wiatło
wiekuista tylko u nas.
Gwarantowana łaska - bezpo rednie potoczenie z niebem. Wielkich grzeszników obsługujemy w pierwszej kolejno ci. Gangster był ju zaanonsowany i natychmiast przyj ł go sam biskup. Był to m czyzna siwy, bardzo przystojny, odziany w dług
fałdzist sutann z liliowym fularem zakrywaj cym do połowy nie nobiały
kołnierzyk. Jego ascetyczne dłonie o długich; mlecznie podbarwionych paznokciach jak trzepoc ce goł bice co chwila unosiły si i podkre lały wypowiadane słowa. - Mister biskup - rzekł gangster - pan wie ju , o co mi idzie? - Tak, wiem - odparł z łagodnym u miechem biskup - zechce pan spocz . Pragn łbym jednak z własnych pana ust usłysze , co pana skierowało w progi nasze... - A wi c dobrze - rzekł gangster. - Narobiłem w yciu du o złego, grzeszyłem jednym ci giem i doszedłem do milionowej fortuny, a teraz gryzie mnie to okropnie; boj si
mierci, bo a nu jest co jednak za
grobem?... - Oczywi cie, e jest - rzekł z łagodnym naciskiem biskup - ale prosz , mów pan dalej. - Niewiele mam do powiedzenia. Ch tnie ofiaruj cały mój maj tek pa skiej firmie... to jest ko ciołowi, je eli zagwarantujecie mi uzyskanie generalnego odpustu grzechów... tak si to mówi, prawda?
- Pojmuj - rzekł biskup - bardzo dobrze. Je li pan pozwoli, spiszemy odpowiedni akt; notariusz nasz zawrze z panem umow , a potem przyjdzie czas na sprawy ducha. Biskup wyszedł. Po chwili zjawił si w pokoju starszy d entelmen z dwoma czarno jak on odzianymi pomocnikami. Przedstawili gangsterowi spisan ju umow i poprosili go o zło enie pod ni własnor cznego podpisu. Starzec długo obracał w palcach złote pióro, najwyra niej gryziony jak
w tpliwo ci .
- Nie - rzekł w ko cu, odkładaj c pióro - nie podpisz , dopóki nie zostan w stu procentach przekonany, ze protobapty ci wyrobi mi wiatło
wiekuist .
Notariusz próbował go przekonywa , a gdy to nie pomogło, porozumiał si wzrokiem z pomocnikami i przeprosiwszy gangstera oddalił si , znikaj c za drzwiami, przez które wyszedł przedtem biskup. Niebawem jednak wrócił i o wiadczył, i w drodze wyj tku ko ciół zgadza si na postawiony warunek. Nast pnie czterech czarno odzianych kleryków wprowadziło starca do pustego, mrocznego pokoju. Tu pozostawili go samego prosz c, by zechciał poczeka chwil na biskupa. W pomieszczeniu o cianach obitych czarnym jedwabiem panował, jak si rzekło, gł boki mrok; tylko dwie wiece płon ły w gł bi nad małym ołtarzykiem, w powietrzu unosiła si
gorzka wo , jakby ziół
cmentarnych, a z dala dobiegały d wi ki organów, pełne smutku i melancholii. Wpatruj c si w dr ce ogniki wiec, wdychaj c wo cedrowego drzewa i gromnic, kołysany ałobnymi d wi kami, gangster nabawił si w ko cu bicia serca, za ył wi c krople uspokajaj ce i spocz ł na twardym, niewygodnym krzesełku, które było w rzeczy samej kl cznikiem. Po kilkunastu minutach nadszedł biskup. - Mister biskup - rzekł na jego widok gangster - rozmy lałem nad moim yciem i doszedłem do niezbitego przekonania, e diabli, je li tylko istniej , musz mnie wzi
z wszelk pewno ci . Nie widz dla
siebie ratunku, wi c dajmy pokój temu wszystkiemu, bo to nie jest dobry business. - Mo na si poddawa trwodze, ale nie nale y w tpi - rzekł biskup - albowiem łaska boska jest bez granic. Nie mów jednak do mnie, synu mój, „mister biskup”, to nie przystoi. - A jak mam mówi ? - spytał gangster. - Mów do mnie „ojcze duchowny”, tak b dzie wła ciwiej. - Dobrze, wi c co mam robi , ojcze duchowny? - Synu - rzekł biskup - wedle naszego zakonu pierwej nim przyjmiemy ci do ko cioła, musisz czas pewien sp dzi na pokucie i modłach... - Ch tnie - rzekł gangster - eby mi to tylko pomogło; niestety, sprawa nie jest taka prosta, bo w aden sposób nie potrafi uwierzy w skuteczno
rozgrzeszenia.’ A nawet, eby mi ojciec nie wiedzie co mówił -
dorzucił zapalczywie - strach dalej b dzie mnie k sał, bo mi si w aden sposób w głowie nie mie ci, eby mogły by wybaczone te wszystkie okropne rzeczy, jakie robiłem przez lat sze dziesi t... - Synu mój - rzekł łagodnie biskup - bł dzisz. Najpierw, w niebie wi ksza jest rado
z nawrócenia
jednego grzesznika ni eli z prawo ci stu wiernych, a po wtóre, bardzo by mo e, e wiele czynów, które poczytujesz za grzechy, w istocie swej nie jest nimi wcale. Radz ci tedy, posłuchaj mnie i wyspowiadaj mi si niezwłocznie. Przy tych słowach biskup dyskretnie nacisn ł guzik. Pokój cały wypełniły kł by kadzidła, a jednocze nie muzyka organów stała si wstrz saj ca i wzniosła. Gangster skruszony padł na kolana i zawołał: - Ojcze! czy mog otworzy przed tob zgniłe wn trze serca mego? - Mów, synu - rzekł ze skupieniem biskup.
- Od najwcze niejszej młodo ci oszukiwałem bli nich. Ju jako dwudziestoletni młodzieniec zało yłem towarzystwo akcyjne do wydobywania złota z piaszczystych gruntów pod Milwaukee; akcje, które sprzedawałem, nie warte były papieru, na którym je drukowano. W ten sposób zdobyłem 260000 dolarów. - Czekaj, synu - przemówił biskup - powiadasz, e oszukiwał nabywców; w jaki to sposób? - No, ogłaszałem, e w piasku jest złoto, podczas gdy... - Chwileczk , mój synu. To, co robiłe , to była po prostu przesada wła ciwa ka dej reklamie, bo wiadomo nam przecie dzi ki nauce geologii, e złoto znajduje si wsz dzie, nawet w wodzie morskiej, cho w ilo ci nader znikomej. Na akcjach nie było przecie wydrukowane, jak wiele złota znajduje si w piasku? - Nie... - A widzisz. Nie popełniłe wi c adnego oszustwa, synu mój, a jedynie wykazałe pewn nadmiern rzutko
w prowadzeniu interesów, młodzie cz pochopno
i lekkomy lno , ale lekkomy lno
to jeszcze nie
grzech. Mów dalej, słucham ci . - Dalej, ojcze, lizn wszy, e takie zarobkowanie jest zbyt spokojne jak na mój gust, wst piłem na drog zbrodni. Najpierw przez lat dziesi
uprawiałem „racket”...
- Jak to wygl dało, synu? - Terroryzowałem drobnych kupców, przedsi biorców, sklepikarzy, wła cicieli składów, kramów, gara y. Musieli płaci mi haracz, bo w przeciwnym razie rozbijałem ich sklepy, podpalałem domy, a ich samych biłem do nieprzytomno ci. - Czy działałe samodzielnie? - Nie, ojcze, od tych kupców dostawałem ledwo grosze. Wielkie sumy przekazywał mi pewien koncern, który d ył do zmonopolizowania rynku. Miałem z nim umow i nie tykałem sklepów sprzedaj cych jego towar; grabiłem i n kałem tylko sklepy konkurencyjne. - Widzisz wi c sam, synu miły, e byłe tylko pionkiem w wielkiej rozgrywce ekonomicznej, a powiada Pismo: „R k karaj, nie lepy miecz”. Ty byłe jeno lepym mieczem, a ponadto obowi zywała ci i kr powała umowa, nie byłe wi c wolny w wyborze post powania. To nie był grzech, mów dalej. - Ojcze, w „suchych” czasach byłem „bottleggerem”. - Przemycałe wódk ? I có w tym złego, mój synu? Rz d, zabraniaj c ustaw sprzeda y trunków, czynił le, gdy nie nale y zbawia ludzi stosowaniem przymusu, owszem, dusze wystawiane na pokusy oczyszczaj si w - wewn trznych zmaganiach. Natomiast rodki administracyjne, jak ustawa o prohibicji, s z gruntu fałszywe, a ty poprawiałe ten zły stan rzeczy. Nie było w tym nic grzesznego. - Tak, ojcze, ale ja oszukiwałem nabywców sprzedaj c im zamiast wódki rozmaite wi stwa. - Ach tak? Post powałe bardzo dobrze, gdy w taki sposób uniemo liwiałe ludziom wst powanie na grzeszn drog opilstwa. To był dobry uczynek. Mów dalej. - Dalej? Ach, ojcze, ja zamordowałem wtedy wielu ludzi. - Jak si to stało? - W czasie przemytu atakowała nas nieraz policja, strzelałem do niej... - A czy strzelałby , gdyby ci policja nie atakowała? - Nie... - A widzisz! Działałe w obronie własnej. Człowiekowi w miertelnym niebezpiecze stwie wolno broni
ycia. Byłe w pełnym prawie strzelaj c do policjantów. To nie był grzech, synu mój. Mów dalej. - Dalej rozbudowałem mój „gang” i zaj łem si masowym szanta em.
- Jak to wygl dało, synu? - Ojcze, przez po redników byłem zwi zany z biurami detektywistycznymi. Od klientów tych biur wyłudzali my ró ne dokumenty lab wykradali my je, a maj c je w r ku i gro c ich opublikowaniem, szanta owałem ludzi i ci gn łem z tego procederu wielkie zyski... - Jakie to były dokumenty? - Przewa nie listy miłosne, ojcze. - Wi c groziłe opublikowaniem dowodów zdrady mał e skiej? - Tak. - To bardzo dobrze, synu; zdrada mał e ska jest wielkim grzechem. - Tak, ojcze, ale wielu szanta owanych popełniło samobójstwo. - W taki sposób popełnili grzech podwójny, albowiem z niskiego strachu, aby nie objawiła si prawda o ich wyuzdaniu cielesnym, skazali dusze swoje na wieczne pot pienie. - Tak, ojcze, ale kiedy płacili, milczałem. - Milczałe ? To był dowód miłosierdzia chrze cija skiego, synu, a nie grzech. Mów dalej. - Ojcze, zgrzeszyłem ci ko w czasie ostatniej wojny. Sporo chłopaków z mojego gangu znalazło si w armii na terenach europejskich. Dowiedziałem si od nich, e liczni hitlerowcy, dowódcy wojsk SS i komendanci obozów mierci staraj si uciec do Ameryki Południowej, wi c zorganizowałem masowy przemyt tych zbrodniarzy, bior c od nich za to wielkie ilo ci złota, które wydarli milionom niewinnie pomordowanych ofiar. Bardzo mnie to gn bi, ojcze, gdy była to zarówno zdrada ojczyzny, jak i grzech przeciw ludzko ci... - Czy mo esz wymieni mi nazwiska tych hitlerowców, synu? - Tak, ojcze: Eisel, Winnecke, Mittendorfer, Miller, Schmick, Hubert... - Synu mój, ty chyba nie czytasz gazet? - Ach, nie w głowie to teraz, ojcze... - Wi c spójrz! - zawołał dostojnik ko cioła, wyci gaj c spod sutanny we czworo zło ony numer New York Times. - Oto artykuł o naradzie specjalistów dla utworzenia nowej armii niemieckiej w ramach Bloku Atlantyckiego. Ludzie, których nazwiska wymieniłe , b d dowódcami tej armii, s to dzi nasi wierni sojusznicy i przyjaciele. Tak tedy, ratuj c ich w swoim czasie, nie tylko spełniłe
„ dobry uczynek, pomagaj c
prze ladowanym, przejawiłe nie tylko chrze cija skie miłosierdzie, ale dałe tak e godny uznania i podziwu dowód dalekowzroczno ci politycznej. Widzisz sam, e nie był to aden grzech, wprost przeciwnie... - Ojcze - j kn ł gangster - nie wiem czemu, ale mimo twych zapewnie dalej ci ko mi bardzo na sercu. ycie ludzkie zawsze było dla mnie niczym; ka dego, kto mi stan ł na drodze, zdmuchiwałem jak pyłek z kapelusza i nie znajduj dostatecznej pociechy w słowach twoich... - Powoli, synu mój. Powiadasz, e zabijałe . Ale z jak intencj ? Czy po to, aby lubowa si m kami zadawanymi ofiarom? - Nie, ojcze, zabijałem, bo mi to przynosiło zyski. - Zyski? - Niestety, tak - rzekł skruszony starzec i bolesne westchnienie wyrwało mu si z piersi. - Nie upadaj duchem, synu! - zawołał biskup. - Powiedz mi, z czego by proceder? - Nie wiem, ojcze, nigdy w yciu nie robiłem nic innego.
ył, gdyby był porzucił ten
- I umiesz tylko to jedno, czy tak? - To okropne, ale tak jest. - Zatem, gdyby porzucił swój zawód, skazałby si na mier głodow ? Tego jednak nikt od ciebie wymaga nie mo e. Ka dy człowiek trudzi si wedle sił i umiej tno ci; twoim zawodem było gangsterstwo i pełniłe go, jak mogłe najlepiej, czy zatem... - Ojcze, słysz słowa twoje, ale wyznaj , nie przynosz one ukojenia sumieniu memu! - zawołał gangster, który jako starzec inteligentny opanował ju z grubsza składni swego spowiednika. - Jak e mam znale
spokój? Podczas gdy wokół tysi ce ludzi trudziły si w pocie czoła, zyskuj c dzi ki pracowito ci i
bogobojno ci powszechny szacunek, godno ci społeczne, powa anie - ja ka d chwil mego ycia po wi całem planowaniu morderstw!! Na te słowa biskup wstał. - A wi c - rzekł ze spokojem - je li nie do
otuchy wlałem w twe serce, pójd , dzieci , ja ci co poka .
To mówi c, nacisn ł guzik. W ciemnej cianie zaja niał prostok tny ekran. Przez mgnienie widniała w nim wyniosła kopuła waszyngto skiego Kapitelu, siedziby senatu, potem ukazało si jego wn trze. Na szerokich ławach kr gami siedzieli dostojni m owie, z uwag słuchaj c jednego, który z wysoko ci mównicy wołał: - Jak widzimy, porcja uranu kosztuj ca nas 20 000 domiarów wystarczy na 140000 osób, natomiast dla takiej samej ilo ci ludzi potrzeba a 45 ton proszku radioaktywnego po 2000 dolarów tona. Tak wi c w pierwszym przypadku koszt likwidacji jednego człowieka wynosi 13 centów, w drugim natomiast a 64 centy’ Pytam wi c czcigodnych senatorów, czy mo emy sobie pozwoli na wyrzucanie dolarów przez okno i u ycie w wojnie proszku, kiedy bomba kalkuluje si z gór cztery razy taniej?!! Na to zerwał si z miejsca jeden z najstarszych senatorów. Cała jego szacunek budz ca posta promieniowała dogł bnym oburzeniem. Rozkrzy owawszy kaznodziejsko r ce starzec potrz sn ł głow , a siwe włosy rozsypały si w srebrne błyskawice, i krzykn ł: - Jak mo na tak rachowa !? Czy nie wiemy, e bomba obraca wszystko w gruz, podczas gdy proszek radioaktywny usuwa wył cznie ludzi, nie uszkadzaj c fabryk, kopal , domów, kolei
elaznych i innych
maj tno ci nieruchomych i ruchomych, które dzi ki temu dostan si nam całe i nienaruszone?! Dostojni słuchacze! W pełni wiadom wysokiej odpowiedzialno ci, jak na barki składa mi wysoka godno
senatora,
powiadam wam: u ycie proszku jest daleko, daleko korzystniejsze! Nie - chc zarzuca szanownemu senatorowi z Ohio złej woli, aczkolwiek wiadomo, jak wielkie posiada on udziały Du Ponta, który produkuje bomby uranowe... Biskup nacisn ł guzik. Wn trze Kapitelu znikło. W gł bi ekranu pojawił si na tle bł kitnego nieba drapacz chmur, otoczony greck kolumnad . Na drzwiach widniała skromna alabastrowa tabliczka z wyrytym napisem Departament Ochrony Zdrowia. Budynek powi kszał si z oszałamiaj c szybko ci , pociemniało i rozwarło si wn trze zacisznego gabinetu. Smukły m czyzna o bujnych kasztanowych włosach i ascetycznej twarzy badacza mówił zwracaj c si do grona biało, jak on, odzianych lekarzy: - Oto, prosz kolegów, nasz nowy, udoskonalony preparat... Podniósł r k , w której za wieciła smukła probówka, z kilkoma kroplami ółtego, przezroczystego płynu. Wzrok obecnych spocz ł na niej z radosnym podziwem. - Nie ustawali my w pracy - ci gn ł młody uczony - i udało si nam wyosobni t frakcj , której jedna uncja... jedna uncja... - Gardło zacisn ł mu spazm triumfu. Pokonawszy wzruszenie, spojrzał na lekarzy podkr onymi oczami, wiadcz cymi o nieprzespanych nocach, i podj ł:
- Jedna uncja zabija 200 000 ludzi! Wkraczamy w now er ... Ekran zgasł. Gdy za jarzył si
na nowo ukazał si
na nim monumentalny kompleks gmachów
uniwersyteckich. Jak gdyby widziane z okna p dz cego pojazdu, przepływały długie amfilady korytarzy, przestronne pracownie, których oknami zagl dała do wn trza ziele
drzew, zaciszne gabinety my licieli,
zautomatyzowane biblioteki, d wi cz ce szkłem, pełne gazowych płomieni laboratoria, jasne sale wykładowe... W obszernym pomieszczeniu geografowie i ekonomi ci pochylali si nad mapami Europy i Azji, stawiaj c na miastach i osiedlach czarne krzy yki. W innym matematycy, elektrycznych, tworzyli teori
l cz c u szumi cych pr dem mózgów
skutecznego bombardowania. Mign ło jak gdyby w krysztale wyrze bione
laboratorium; s dziwy uczony, taj c dech, pod lup - wstrzykiwał pluskwom zarazki. W wysokim amfiteatrze pełnym słuchaczy znakomity psycholog wykładał ogóln
teori
szerzenia paniki. Otwarła si
słoneczna
przestrze ; na do wiadczalnych poletkach stały szklane pudła nakrywaj ca p dy ro lin; agrobiologowie hodowali w nich rozliczne gatunki szkodliwego robactwa. Ekran wypełniał si obrazami migaj cymi coraz szybciej i szybciej; jakby wichrem niesione, przelatywały wn trza hal fabrycznych, pełne korpusów czołgowych, transportery, płynnym ruchem nios ce bomby i butle gazów truj cych, jasno o wietlone kre larnie, gdzie na rozpi tych arkuszach wynikały przekroje wyrzutni rakietowych, wreszcie ukazał si pokój od podłogi do sufitu wypełniony ksi gami; przy biurku, oblanym ciepłym wiatłem lampy stołowej, pochylaj c srebrn głow nad rozło onymi arkuszami siedział s dziwy socjolog i pisał trzeci tom dzieła „O anihilacji wielkich o rodków miejskich”. Zrobiło si
ciemno; przez dłu sz
chwil
panowało milczenie, nareszcie biskup, podnosz c z
namaszczeniem dło , rzekł: - Synu mój, przekonałem ci , nieprawda ? Pojmujesz ju , e yciem swym nie odbiegałe wcale od ycia twoich licznych ziomków, e... - Ojcze! - zawołał gangster z kl cznika - powiedz mi, prosz , czy ci wszyscy ludzie wierz , e zostan zbawieni? - Ale oczywi cie, drogi synu, s to znakomici senatorowie, uczeni, prawnicy, nikt z nich nie w tpi, e wrota raju odemkn si przed nimi na o cie . - Ojcze! - zawołał gangster - zaiste, yłem pogr ony w ciemno ci! - A wi c pójd , synu. - Dok d, ojcze? - Podpisa umow , drogi synu. Gangster powstał, otrzepał kurz z kolan i rozgl daj c si za kapeluszem, rzekł: - To zły business. - Co słysz ?! - zawołał zdumiony biskup. - Ale tak. Zapisa wam maj tek? Za co? Czyny moje, które miałem za grzechy straszliwe, s fraszk wobec tego, co robi najwy si dostojnicy, powszechnie szanowani finansi ci, dygnitarze, uczeni... Je eli oni wejd do nieba, to ja, proporcjonalnie licz c (a nie widz powodu, dla którego w niebie rachunki nie miałyby obowi zywa ), niechybnie zostan
wi tym bez waszego ko cioła.
HORMON AGATOTROPOWY Sekretarz stanu odło ył na bok ostatni podpisany arkusz i podniósł głow . Przez wysokie okna wpadał ółtawy blask pó nej, suchej w tym roku jesieni, odbijaj c si
wietlistymi refleksami w lustrzanej płycie biurka.
W ogromnym pokoju panowała cisza. Aparatura klimatyczna pracowała bezgło nie wtłaczaj c powietrze o wierkowej woni, wielki zegar nad portretem Waszyngtona tykał miarowo, a co kilkadziesi t sekund na mlecznej szybie drzwi rysował si cie krocz cego korytarzem wartownika. Dulles przetarł r k sztywne fałdy podbródka, połkn ł witaminow pastylk i rzucił okiem na zegar. Do konferencji była jeszcze godzina czasu. Rozejrzał si po pokoju jakby w nadziei, e w obszernej, pustej przestrzeni mi dzy dwoma rz dami wysokich szaf z aktami uka e si co interesuj cego, poprawił si w fotelu i si gn ł do stosu gazet i czasopism le cych na bocznym stoliku. Znudzony, przerzucał od niechcenia błyszcz ce płachty ilustrowanego tygodnika. Migały z nich ol niewaj ce samochody i zach caj co u miechni te twarze kobiet. Przeczytał reklam „przeciwatomowego biustonosza”, przekartkował numer i ju miał go odrzuci , gdy wzrok jego zatrzymał si na wielkim, czerwonym nagłówku przekre laj cym sko nie cał stronic . Dwa pierwsze zdania zainteresowały go, przechylił si wi c do tyłu, zało ył nog na nog i zacz ł czyta :
R KOPIS ZNALEZIONY W BUTELCE
CZ
I
„Dnia
szóstego
przed
Idami
Augustowymi
roku
Pa skiego
tysi cznego
siedemsetnego
siedemdziesi tego siódmego. W imi Bo e! Ja, caballero Diego y Canvahillas, podró nik a badacz portugalijski, króla Alfonsa Szedziwego i Jezabeli królowej sługa i podnó ek pokorny, rozpoczynam przy wspomo eniu Ducha wi tego opowie
najprawdziwsz
o
peregrynacjach
niezmiernych,
podró ach
zamorskich
niezwyczajnych, jakich przez lat sze dziesi t cztery ywota mego ziemskiego zaznałem z bo
i
dziwokr tach
łask , amen.
Urodziłem si w Sagres, mie cie niezbyt podłem, portowem, gdzie mi ojcowie jezuici wszelakich cnót zakonnych trzcin , namow , nó k
capi
a powrósłem do dr ga przystojnie umocnionym nauczali.
Wdzi czno ci zdj ty, wielokro z przewielebnej siedziby ojców na wzgórzu za miastem si mieszcz cej uciekałem, ali ci ka dy raz z powrotem przez macierz moj , jejmo
Gregaress , za ucho do stołu Pa skiego
sprowadze , młodo ci cnotliwie tam e dokonałem. Uczyłem si tedy geografii wybornej u ojca Hiacynta od Jana w Oleju, któren kulisto
globu lag na głowach naszych demonstrował, tako matematyki i algebry u ojca
Bonifacego od Wszystkich
wi tych, któren tabliczk mno enia na sempiternie mi wypisał, tako obojga
kaligrafii greckiej a rzymia skiej, czego ladem jest krzywy grzbiet mój i ucho lewe, nieraz ci gnione, i przez to od prawego o cali dwa, inkubasów siedem dłu sze. - Od owej opieki mniszej miastowy a siedz cy ywot sobie obmierziwszy, zmiany szukaj c, po otrzymaniu pierwszych wi ce i przyuczeniu si j zyków obcych, jako to: ałtabazyjskiego, korumandzkiego, pintaszywskiego, oraz dialektu Jałpominajów, wyruszyłem na morze w roku Pa skim 1709. Popłyn łem na galliocie Santa Eubrazja, która do kupca wenecja skiego Mantabraja nale ała, znanego jako handlarz niewolników i człek nabo ny, czym wielk si od Ko cioła cieszył łask . Miał te od samego kardynała Bregoncji przyzwołe stwo skóry darcia pasami z pleców murzy skich, nie bez miary, jeno na potrzeby bie ce. W czym nic złego, jako e byli to poganie, a on katolik. Galliota, o której prawi , statek był stary i rozpadaj cy si
na cz ci, z przyczyny sk pstwa
przyrodzonego kupca, któren jeno o Królestwie Niebieskiem dumaj c, najmniejszych nie chciał poczyni napraw, Chocia nie przystoj słowa takie podró nikowi wi tobliwemu, w dy ju rzec musz , i wygódki na okr cie kupca onego precz wszystkie były bez otworów na zewn trz statku odmyka si maj cych, jako to we zwyczaju jest, a to z tej przyczyny, i Mantabraj ogród wielgachny w Lissabonie maj c wiela dla nawozu potrzebował, który załoga samoniechc c w czasie podró y w gł bi statku gromadziła. Sk pstwem takim do tego dowiódł, i po ka dej peregrynacji galliota si o łokci sze
z przyczyn nagromadzenia dorozumianego balastu
zagł biała, a to i na dziesi , je li nie do Hameryki, lecz do Indii podró si miała. Co wszystko jest rzecz, w całej Portugalii znana; gwoli skromno ci ju bym si od Opisu onego zdzier }, ali ci wyja ni musz , sk d si wzi ły na galliocie ludzie i wypadki, które opowiem. Jako Pisma
wi tego a kompasu i cyrkla wiadom, pełniłem na statku obowi zki brandmejstra,
topornika trzeciego, untergromfagasa, lekarza-wbijszydły, z boci ga i duchostrawcy, czyli kapłana. Załog mieli my ducha gor cego i dziarsk
przezmiernie. Kapitan gallioty, zwany Jonathan Brabizel, w portach
okrzykniony ogólnie Drupakiem (nikt dlaczego nie wiedział), był człek postury niemałej, w ogólno ci cichy, jak płomie rudy i z defektami dwoma. Pierwszy jawny był i kapitan go nie krył, mianowicie za młodu na wyspie ludo ernej przebywaj c, w braku wódki kwas si siarczany pi przyuczył, czego ju odzwykli sposobu nie masz. Druga wada gorsza była, bo si jej sromał, i ukrywana: a to ci miał na czele róg naturalny, długo ci w palec m a, twardy i niby krowi, który zwyczajnie włosem owijał i czapk zakrywał. Rozsierdziwszy si atoli, alibo po kwasu onego łykni ciu, gdy sobie ducha ogniem siarczanym sparzył, wylatał ze sterowni, na pokład i
wielkim głosem rycz c bódł marynarzy, deptał, tłamsił i w ogóle przewracał. Mówiono nawet po cichu, e placki robi jak krowa, czego stwierdzi nie mog , wiadkiem nie b d c. Uciechy wiela przysparzał nam mały Melchiorek Curdepplo, chłopi zacne a skoczne, cho grzbietem garbate, pomocnikiem kucharza b d ce. Pełen wigoru i artów uciesznych, rozweselał załog , która z dziewi ci si składała co najt szych w całej Portugalii oprychów. Pierwszy, bosman Allepiastro, zwany był Wkufluoko, jako e w bitce jednej w porcie Angielczyków Southampton wra ono mu w czelu
kufel od piwa, który oko opasawszy, w orbit czerepu tak si był wraził, i
mu na zawsze pozostał, od czego marynarz ów jakoby w monokulusie chadzał, z okiem za szybk szklan mrugaj cym. Ten siły był takiej, e z suchara solonego, r k go krzyn pocisn wszy, sok ciemny puszczał. Drugi, Sebastiano, o przydomku Mordziel, były galernik, tym si chlubił, e przy Saragossy miasta fortecznego zdobywaniu pół grodu zgwałcił, drugie pół z dymem pu cił. Poznawszy go bli ej, interes w nim dla literatury odkryłem niepospolity. Napisy na drzwiach a cianach sztucznie wyczyniał, z których miechu wiela było, kromie tego gdzie mógł, monet brz cz c dobywał i w kupki układał, wizerunkiem Monarchy w złocie odbitym jawno si lubuj c. Miło
taka do tronu pi kna jest rzecz.
Dwaj nast pni - Brabiaga i Grabiaga - bracia w pasie i rzyci na wiek ze sob zro nieni - razem si na okr ty najmowa musieli, przeciwie stwem jeno charakterów niezgodni, bo skoro jeden na lewo i
chciał, drugi
zamiarował w prawo, z czego w dy nic nie wychodziło, jako e ka dy w inn si stron nat ał. Zwyczajnie tedy na pokładzie le eli, kudły ze łbów sobie wydrapuj c i oczy pazdurami orz c, przy szczególnej jeno burzy alibo gwałcie powszechnym do zgody nakłoni si daj c. Pi ty, Anselmo Tortalare, człek był o chudo ci niezmiernej i przy mgle łacno go było nie dostrzec. Nieszcz sny dziur w ywocie posiadał, bo pomocnik kapitana ro en raz do ostrzenia nios c mimochodem na wylot go przebił. Dziura owa nie całkiem si zarosła i wiatr na niej melodyje wygwizdywał sm tne, od czego lico nieszcz nika zdłu yło si , a melankolija nieraz go parła.” Ósmy nie wiem, kto był, jako e cały czas podró y na dole statku w serze ejdamerskim siedział, która rzecz tak si stała: Kapitan raz nieopatrznie ochotnika wezwał, który by na dół do luki towarowej zeszedł w czasie kołysania wielkiego, gwoli dopatrzenia towarów. Specjalnie sery polecił uwadze onego marynarza, i by je przed szczurami (których ze sze
setek wie li my) opatrzył. On marynarz na dół zeszedłszy, nigdy ju nie wrócił,
ali ci dziur sobie w najwi kszym ejdamerze uczyniwszy (który ser jest jak kamie mły ski, czerwon skór odziany, a ółty i wielce smakowity od rodka), we wn trzu pozostał i jeno pust skór od sera nieuszczknion pozostawił, któr my po długim czasie nale li. Z marynarza zasi jeno tasiemki od kalessonów czarne zostały, wida go szczurowie gdzie w k cie dopadli. Marynarzem dziewi tym był kucharz, człek otyło ci przezmiernej, który jako e po trapie (schody to s z desek uczynione) na okr t wej
nie mógł, na d wigu był wzniesiony, a do kambuza, czyli kuchni przez dziur
w dachu wprawion, za czym dziur ow deskami zabito. Od czego korzy
wielka, bo z racji drzwi w skich do
spi arni ani na pokład sam chodzi nie mógł i ja sam mu och dóstwo jadalne przynosiłem, jako to boczek, szpyrk , suchary, groch i pekeflejsz. Załoga nasza po odpłyni ciu z portu Lissabony agle drutowała, liny łojeni wolowym smarowała, tabak uła i pokład wiórowała. Tako si matrosski obyczaj podtrzymywał przez miesi c i dni szesna cie. Wiatr nam w plecy duj c pop dzał i dotarli my do portu Yokkapurama zwanego. Otwarłszy luki u reli my, i z ładunków jeno porostów bawolich, beczek pi
zostało, sera zasi ani jednego, szczurów za to mnogo
nieprzeliczona. Na l d
owo zwiózłszy, załadowali my o lego lipianu gramsztyków tysi c, tyle
anarchabasów niezwietrzałych:i
trzydzie ci cztery puszki, kule a proch dymny, o czym jeszcze b dzie. Ruszywszy w drog powrotn , po trzech tygodniach jazdy wybornej dostali my si w tak nazwan tamecznie cyklon . Cyklona jest to, jakoby wzi ł powietrza przygar , uklepał na podobie stwo babki, w rodku dziur (okiem zwan ) zrobił, bokami zasie bez miary wszelakiej potrz sał a dmuchał. Okr t, w burzyszcze takowe wpadłszy, skacze dzie i noc, a e si ludziom w ko ciach zawiasy naturze przeciwne robi , a z by od ci głego kłapania bol . Góra wodna jedna za drug tłuk nas w ruf , to jest gallioty zadnic , i tak pływali my trzy dni i trzy noce, z ducha opadaj c. Kapitan przywi zał si do brambomstengi z g siorkiem kwasu siarczanego i dusz nim sobie orze wiał, nam m stwo przykazuj c. Pomocnik jego kr cił kołem sterowym w jedn stron i w drug , z czego w dy nic, bo wsz dzie jednaka była czarnocha, wiatru wycie, chmury na łeb urwanie i nieszcz cia dopust. Na czwarty dzie wszyscy przy pompach stali, jako e ładunek wiadomy - boki statku nadwer ył i woda na dnie przybierała. Po bokach w morzu potwory pluskały: lewiatany, mierdzichlusty, spro ne syreny, morzojadki i jensze, od czego serca w nas truchlały i z Bogiem sporzy si chciało, czemu takie cudactwa potworzył, inaczej urz dzi to mog c. Tak dopłyn li my do granicy wód znanych i na szeroko ci, któr pó niej powiem, u reli my po ród mórz chmur wielgachn , biaław , na co matrosy wnet na kolana padły, powiadali, i piekła to przedsie jest, do którego niechybnie popadniemy. Ja atoli lepszej byłem my li, jako e oo jezuici, wyborne w tej materii wiadomo ci maj cy, bramy i jensze urz dzenia piekielne szczegółowo mi opisali, co w pami ci maj c, wiedziałem, e inaczej tam zgoła wygl da. Zbli ywszy si , wpadli my w chmur ona, jako e wiatr nas bez lito ciwa zmiłowania pchał, i niebawem chwiejba si uspokoiła, jasno
powstała wielka i wpłyn li my na gład przezmiern . Curdepplo, na maszcie
stoj cy, wielkim głosem zawrzasn ł: „Ziemia! Ziemia!” Rado
zapanowała okrutna. Kapitan z uciechy rogiem
mnie w nog dziabn ł, czego znak do dzisiaj posiadam. Z troków szalup opu ciwszy, wsiedli my w sze ciu z kapitanem i wiosłami w wodzie pobełtawszy, do brzegu ruszyli. Na czym si cz
pierwsza pisania mojego
ko czy i absztrychuje. CZ
II
Pokazowało si , e ziemia przez nas zwidziana, kaktusem, drzewem chlebodajnem i koz dojn porosła, jest wyspa przez mieszka ców jej czarnych Angusta zwana. Wynurza si ona z łona morskiego na podobie stwo kapelusza. Rondo jego s nadmorskie niziny, zieleni przybrane, gł biej zasi , gdzie wypukło kr giem wielgachne stoj , o szczytach niegiem pokrytych. W samym zasi
jest czapki, góry
rodku, gdzie kapelusz zakl nienie
posiada, jest spora kotlina pi kno ci niezwyczajnej, z jeziorem a ogrodami. Tam e stolica le y, Arkaktuan zwana. Na l d wst piwszy, wraz ze zdumieniem postaci czarnych u reli my, od czego l kowie w serca nas ugryzło, zali to niewierz cy ludojedzi nie s , którzy by nas piec na wolnym ogniu a po ywa mieli. Murzyni owi wraz nam orzechów kokosowych, ananasów i wiele inszej strawy przynie li. Na pokład wróciwszy, kapitan rzekł: Pogany to niezmierne, zatracone, goło chodz , banany darmo zajadaj , wódk nizacz maj , jeno si łagodnem słowem od brata naszego op dzaj . Trza im królestwo zrobi ! Wnet te puszki na brzeg wyrychtowa kazał, a kulami je naładowawszy, sam od jednej k drugiej chodził i w zapał białem elazem tykał, od czego grzmot ze smrodem powstawał wielki, a brandfugasy, kugle, knyple, bomby uszate i karkasy na brzeg leciały, chaty murzy skie w gruz obracaj c. Pod wieczór ogie
ostanowiwszy, sił
na pokład Murzynów starszych zwleczono i kapitan objawił im, jako od tej chwili
portugalskie królestwo na wyspie obwieszcza, dla dusz zasi ciemnych zbawienia chrzest nazajutrz si sprawi, przeciwnych takowemu na paliczek nawlekaj c. Dalej jadła co pyszniejszego Murzynom przynie
rozkazał i
rzekł, e koniec b dzie ichniej wolno ci: od dzisiaj, pry, my tu króluj em. Jako namiestnik królewski radził tako , eby si Murzyni z dobrawoli ukorzyli, wiar jedyn przyj li i w posłusze stwie yli. Aby zasi starszy ich lepiej rzecz wyrozumiał, dziurkaczem, który jest kołek bosma ski do aglów szycia, głow mu rozbił. Starszy krwi si nieco zalał i spytał, zali wszyscy, co na okr cie s , takie mniemanie przedstawuj , i by ju kres swobodzie wyspiarskiej przyszedł. Mnie, który jestem ducha mi kszego jako insze, rzecz si widziała niegodna i rzekłem, i podług mnie gwałt im si dzieje, za co zaraz bodni ty przez kapitana byłem. Murzyni oddalili si z płaczem wielkim. W nocy, powieczerzawszy, kapitan kwasem upojony spał krzepko, załoga zasi gaworzyła, jako to b dzie, skoro ka den na plecach sze ciu niewolników do Portugalii zajedzie. Mnie ino markotniło, a było z czego. Po północku, gdy sen wszystkich zmorzył, Murzyni, dech przytaiwszy, na pokład wst pili, na załog si rzucili, a kaktusowymi kolcami wi barana na wysp nie li. Mnie zasi kazowali na brzegu siada . Pod stra nakłaniali do napitku jakiego przyj cia, gdy atoli marynarze jak m
c, jednego za drugim jak
b d c widziałem, jako skr powanych
jeden odmówili, sił poi ich próbowali,
ale i z tego nic nie wyszło. Wonczas ku skale wielkiej ich zawiedli, z której co jaki czas woda fontanem wyskakuje, gor ca jak ogie i siark podle cuchn ca. Które ródło oni Gayzerem zw . W on Gayzer rzucali matrosów przez pardonu i zmiłowania, sami przy tym jak bobrowie płakali, a na ostatku kucharza cisn li, który jako człek w sobie cielesny zatkał skał i tak im on Gayzer popsował. Potem starsi ichni przybli yli si i rzekli mi, bym bez l kowia pozostał. S oni, pry, narodem wolnym i nikt ich w niewolników nie obróci. Znalazłem pó niej naród on czarny sercu memu miły i przebywałem z nim lat czterdzie ci i trzy, a jako było opowiem. Pytali mnie Murzyni na pocz tku, co to za wiara taka, któr my im przyj
kazali, a która mord i
po og nieci wsz dy nakazuje. Na m cze stwo gotowy, ciemno ci w głowach ich rozproszy pragn cy, wnet im Ewangeli wie ci j łem. - Powiadasz - rzek - e wiara twa bli nich miłowa ka e, a oto zgliszcza domostw naszych jeszcze dymi , jako to pogodzi ? Kłamiesz niechybnie, czego wiadectwem łydy twoje, jako trzcina na wietrze, dygoc ce od strachu, ali ci nie bój si ; włos ci z głowy nie spadnie. Odparłem, e wszystko, co o wierze chrze cija skiej rzekłem, prawd jest i e ziomkowie moi chlubi si mianem narodu bardziej katolickiego ni inne, e wszelako, gdy człek do wiary praktykowania przyst puje, natura jego ułomna skazy pewne w rzecz wnosi. - Skazy pewne? - powtórzyli Murzyni. Czas jaki milczkiem na siebie pogl dali, potem za ze sob pogadawszy, znowu pyta urnie j li: - A król, o którym dowódca twój prawił, kto zacz? Jako mogłem, majestatu katolickiego chwał im odmalowałem, o purpurze monarszej, zbytku komnat królewskich a zabaw pałacowych prawi c. - Aha - rzekli - król rz dca jest wasz najwy szy? Skoro mu sob rz dzi przyzwalacie, persona to musi by cnót a m dro ci wybornej. Opowiedz nam przeto o tym, co nynie wam panuje. W kłopot mnie wprawili, bo o monarsze naszym, Alfonsie, dwie jeno rzeczy pewnie wiedziałem: pierwsz , e infantem b d c kotom ogony wyrywał, któr skłonno
jako monarcha zachował, co dworacy
niektórzy za dowód stało ci charakteru poczytywali, i rzecz drug , i kiedy dekret podpisywał brata jego, xi cia
de Oro , na palenie małym ogniem skazuj cy, do ministra rzekł: „Paskudne dali cie mi pióro, panie markizie”. Mniemaj c, i dzikusowie subtelno ci dworu europejskiego nie pochwyc , niewiedz w materii wymienionej si zasłoniłem. Szukałem potem bo ków jakowych , bałwanów, i bym je utr ci a rozbi mógł i Boga prawdziwego obwie ci . -
adnej wszelako kukły nie mieli; zapytani odrzekli mi, i to, co Bogiem zowie, duch jest
sprawiedliwo ci i dobroci, w sercach powszechnie mieszkaj cy. Pytałem, zali si do onego modl ? Nie wiedzieli, co to takiego, po wyrozumieniu zasi rzekli, jako si myl : jaka mo e by korzy
od wyrazów klepania? Jedna
jest, a to od ycia po ciwego. Tom si z nimi nie zgodził i o zbawieniu duszy mówił. A wła nie jedno dziecko zachorzało i zmarło, którego ojciec od zmysłów odchodził. By go w cnocie podnie , o ywotach wi tych mu opowiadałem, o Szymonie Słupniku, który lat trzydzie ci na słupie w skwar a słot sto j ł gwoli wiatło ci wiekuistej zyszczenia. Rzekł mi na to ojciec ów, i samolubstwem to mu si widzi. Gdyby to dla drugich czynił, dusz własn na m ki wydaj c, godziwe by było, jako by i on krwi a bólu dla dzieci cia swego poratowania nie posk pił. Nie siebie bowiem zbawia obyczaj ich nakazuje, jeno bli nich. Sprawy wiary na lata przyszłe odstawiwszy, bytem si ich zaj łem. U rałem, i dobra ró nego dosy maj i ka dy rzemiosłem si para, ten buty, ów pługi, trzeci wreszcie wozy wytwarzaj c. Pieni dzy nijakich nie masz, jeno tak: chcesz sandałów - pójdziesz do szewca (on e sandalarz), par godziw wybierzesz, pokłonisz mu si a odejdziesz. Rzekłem: zła to systema, mógłbym bowiem pój
do szewca i wszystkie buty zabra (bo bronił nie
b dzie). Czym si inni obuj ? Oni na to ze miechem: zali stonog jeste , e tyła butów ci trzeba? Nie wiedziałem tedy, co rzec. Wielcem si te obyczajom ich mał e skim dziwował, który taki jest: m
do niewiasty przychodz c,
kocham ci , prawi, on mi b d , przyjacielem. Ona mu na to „tak” rzecze alibo „nie” i po krzyku, zaczem bez obrz du wszelakiego id , chat buduj (lub cie li prosz ) i tak sobie w pracy a rado ci ywot p dz . Gdy zasi niezgoda mi dzy nimi wynika, bez wrzasków wszelakich, włosów a z bów rwania mówi sobie, jako si wedle usposobienia omylili, i grzecznie w dwie strony rozchodz . Pytałem, jako to, sakramentu nie znaj c, zwyczajnego nawet zapisu do xi gi nie czyni (bo pi mienni s ) ani te innego dokumentu na pergamencie? Odparł mi jeden ze starszych, który, uczonym b d c, miru wielkiego za ywał: na có pergament a inkaust i piecz
woskowa, je li poci gu serdecznego nie masz? Nic wi zy zewn trzne, nic formuły rzeczone, nic luby, a
g b ruchanie i przysi g mamrotanie, skoro w sercu popiół i ruina. Tam jeno miło
by musi, nie w xi dze: Bez
tego nic. Pytałem, zali dokumentów nie sporz dzaj , skoro kto dom kupuje alibo dzier awi, czy te jensze czyni dohowory? Odrzekł: nic nie kupuje si u nas. Ka dy, co potrafi, wytwarza, na skład niesie i kto chce rzecz potrzebn bierze. Tako wspólnie pola uprawiaj , zbo a siej , zna, a chleb piek . Widz c mnie zdumionym, spytał Murzyn ów uczony, co w tym dziwnego. - Je eli komu pracowa si nie spodoba - rzekłem - co wtedy czynicie? - Choro
my lisz - rzekł - rozumiem. Kurowa trzeba chorego, ju ci, e go nikt do pracy nakłaniał nie
b dzie. - Nie - rzekłem - nie w chorobie rzecz. We my oto, e zdrowy całkiem człek pracowa nie chce, jeno z cudze) si pracy po ywia , co wtedy? U miechn ł si on starzec i prawi: - Jako to nie chory? Widzi mi si , e w zabł dzenie popadł. Jako nie chory, skoro pracowa nie chce? Ju ci chory, jeno na umy le. Tako go kurowa b dziemy, póki prawdy nie zoczy. W dy bez pracy
człowiek y nie mo e. A je li kto , dla przykładu, dycha nie zechce, zali to choroba nie jest? W dy je liby dech wstrzymał, zemrze by mu przyszło. Tako i my pomarliby my wszyscy, je liby prac powszechn ostanowi . e nikt zasi przed czasem swoim zemrze nie chce, pracuje. Nadto praca i przyjemno ci jest. Co dzie tego nie wiesz, bo przywykł, jako i dychaj c ustawicznie nie pojmujesz, e powietrze, do płuc penetruj c, rozkosz ci sprawia, spróbuj atoli do wody głow wrazi , wnet poczujesz, jaki to skarb wielki! Tako i z prac ! Tak mnie tym dychaniem zamówił, e nie wiedziałem, co rzec. Poj łem, e uczciwo
Murzynów tych a
dobro niezwykła jest rzecz: wierz c do mierci w słowo rzeczone, dotrzymuj go zawsze i nie trza im s dów ani pachołków, ni halabardników, ni dybów a smoły topionej i kata. Pytałem, zali wojen u nich nie masz. Nie wiedzieli, co takiego. Wyklarowa im chciałem wedle sił, palb puszek gallioty naszej przypominaj c, strumienie krwi, mówiłem o bagnetowym kiszek pruciu, szabl głów płataniu i jenszych arkanach bitewnych. Strachem i smutkiem j ci pytali jeden przez drugiego, zali w kraju moim ka dy mo e s siada wedle woli jak much ubi i po co to czyni. W dy zabójca w czarnej chadza sławie, jak u nich si przytrafiło, gdy kowal pewien, kuj c młotem, który mu si w r ku ułamał, dziecko patrz ce zabił. Odrzekłem, i bli niego w pojedynk zabi wiara nam zakazuje, gdy atoli ludu wielka moc si zbrojnego zbierze, a na przedzie margrabia, król lub inszy władca, wonczas najecha drugie pa stwo, z dymem miasta pu ci , wyr n
a ograbi - chwalebna jest rzecz. Nie poj li i
powiedali, jako duby smalone bredz . Podgl dn łem tako , i do strawy mi płyn zielony mieszali, czym przel kłem si wielce, mniemaj c, i otru mnie pragn , ali ci rzecz okazała si insza. Oto z kaktusa, Zielonym Kłem zwanego, sok szmaragdowy wyciskaj i w wielkich kadziach chowaj , który smak posiada miodu niestarego, a skutek niezwykły. Oto człek, który kilka łyków soku onego przełknie, dobrze czyni musi, cho by, nie chciał. Chocia by si cała jego natura przeciwiła, przecie wroga całował b dzie i ostatni mu z grzbietu zwleczon koszul ofiaruje. Taki to płyn dziwny, którego oni sami potrzeby nie czuj c, nie pij , od praojców jeno sposób przyrz dzenia znaj i na czarn godzin go kryj , gdyby za nawała wra a na wysp ich wst pi chciała. Likwor on nie upija wcale ani nie rozwesela, jeno morale ludzk podnosi. Miałem go, jako mi rzekli, do potraw domieszanym w ilo ci znikomej, bym si snad zbyt szybko nie przekabacił. Złe wapory musz pierwej wywietrze . Dobrym chc c si od razu sta niezmiernie, po kryjomu cały dzban napitku onego wychyliłem, chocia mnie przestrzegali, jako e we wszystkiem miar zachowa nale y. Skutki pokazały si niebawem. Oto na kolana padłszy, publiczn spowied z łajdactw moich przed miasteczkiem miałem i błagałem, i by mnie na pal nawlekli i oczy wyłupili, bom jest winia i gad spro ny. Pokut czyni c, zwlokłem z grzbietu odzienie i ofiarowałem si przed progiem ich domu wspólnego le e , by mnie za za słomiank mieli. Nie chc c do poha bienia mojego dopu ci , zaraz mnie kocami okryli i wod polewali, by ona dobro nadmierna wyszła z mego ciała, co si te stało po trzech dniach. Z wyspy mo na było popłyn si
łódk w ró ne strony, jako e była tam przygar
wysepek, które w kupie
archipelagiem zowi . Sami Arkaktua czycy nigdzie ni& pływaj , ali ci ja, ruchliwsze przyrodzenie
posiadaj c, wnet o łódk prosiłem i zaraz popłyn łem. Na pierwszej wysepce, małej ale ładnej, kwiatem białym porosłej, mieszkali Murzyni, którzy stoły w domach swoich na jednej nodze stoj ce buduj , od czego wci
si przewraca by musiały, ali ci w ka dej
rodzinie kto zaw dy przy stole siedzi i sprz t, on podpiera. Gdy im nogi w wi kszej liczbie przybija do stołu radziłem, natarli na mnie wraz i ucha k s mi spory naderwali, ledwiem si ucieczk salwował. Pływaj c dalej, wysepk znalazłem, która zamieszkana była przez ludzi jako my, skór nieco tylko ciemniejszych, jedno e na czworakach chodz cych. Tak wszyscy, dzieci, kobiety, m owie po miasteczku sobie raczkowali. Pytałem,
czemu na dwu nogach nie chodz ? Rzekli mi z wielkim na moj postaw patrz c zadziwieniem, i nie wiedzieli, e tak mo na. Pierwszy powstał zaraz i z uciechy, e to tak przyjemnie, kozły fikał, inni w te p dy za nim. Wołali, e wielkim ich jestem ratownikiem a m drcem, i chcieli, bym u nich pierwszym wodzem został, czemu si sprzeciwiłem, rozumiej c, i lepiej mi by parobasem u m drych, ni li królem u idyjotów”... *** W nieprzeniknionej mgle rozlegał si jednostajny, powolny warkot. Sekretarz stanu pró no wychylał si przez por cz opasuj c burt motorówki, pró no rozwierał szeroko oczy: wzrok ton ł w szarych i perłowych tumanach, to rozst puj cych si przed czarniawym dziobem stateczku, to zag szczaj cych si i zatapiaj cych otoczenie. Zniena ka ciana skł bionych oparów zachwiała si i rozst piła. Minister, o lepiony, przymkn ł na chwil oczy. Tarcza słoneczna dotykała ju szczytów odległych gór, których olbrzymie cienie wydłu ały si coraz bardziej, ogarniaj c bł kitnawym półmrokiem łagodne zbocza i równiny gajów palmowych. Ostatnie, czerwone promienie o wietlały jaskrawo nadbrze n pla , ku której zmierzała motorówka. Kil pogr ył si w piasku i znieruchomiał. Minister wst pił na brzeg. Na pla y roiło si od pojazdów i ludzi. Niedaleko przez rozwarte dziobowe wrota statków desantowych wytaczały si na piasek długie szeregi ci arówek. Skrzypiały d wigi, warkotały motory, w czystym powietrzu daleko niosły si skwiry mew i okrzyki ludzkie. W pobli u zatrzymał si opływowy, srebrzysty cadillac. Minister wsiadł i wóz natychmiast ruszył. Przeje d ali przez murzy sk wiosk . Uliczka była tak w ska, e w pewnej chwili samochód musiał przystan
i cofn
si pomi dzy dwie lepianki, aby przepu ci zmotoryzowan kolumn Korpusu Religijnego.
Na dachu ka dego auta stał misjonarz w pełnym rynsztunku, trzymaj c mikrofon. W bocznej uliczce zatrzymał si wielki, l ni cy Jak zielonkawa ryba samochód-cysterna. Kilku ludzi rozpinało mi dzy czubami palm barwne płótno z napisem Coca Cola Throughout The World. Minister skin ł im yczliwie r k . Tu za wiosk min li kolumn sanitarn
ołnierze chwytali przechodz cych Murzynów i za pomoc wielkich rozpylaczy pudrowali ich
na biało proszkiem DDT. Inni rozje d ali po okolicy w jeepach. Mieli zlecone rozdawnictwo łakoci i urozmaicali sobie to zaj cie celuj c paczkami cukierków w głowy Murzynów, którzy z nie miałymi u miechami ust powali z drogi wzbijaj cym kurz pojazdom. Pół kilometra za ostatni chat ja niał zbudowany z falistej blachy aluminiowej barak Administracji Cywilnej. Zgromadziło si przed nim kilkudziesi ciu reporterów. Jedni fotografowali z nudów małe Murzyni tka patrz ce wielkimi smolistymi oczami, inni le eli na trawie podło ywszy sobie pod głowy nadymane poduszeczki i uli guni . Kilku obst piło automatyczny samochód bar Yaucklyna i raczyło si czterdziestocentow baranin w sosie pomidorowym. Na widok rz dowego cadillaca zerwali si z miejsc. - Jak si macie, chłopcy! - zawołał minister u miechaj c si . - Jak wam idzie? - Eh, mister Dulles, nic si tu nie dzieje - wypalił stoj cy najbli ej, który miał na specjalnych szelkach umocowan na wysoko ci piersi mał maszyn do pisania. - Gor co jak diabli, Murzyni mierdz , a wydarzenia takie, e skrzynia z Ewangeliami urwała si rano z d wigu i roztłamsiła jednego czarnucha. To dobre na trzeci stron , ale musimy przecie mie wst pniak! - Chcecie konferencji prasowej?... Minister zatrzyma? si kilka kroków przed barakiem, marszcz c lekko brwi. Pokrył niezadowolenie u miechem.
- No dobra, chłopcy, ale tylko pi
minut. Uwaga, zaczynam!
Natychmiast rzucili si ku niemu sprawozdawcy radiowi wlok c za sob wij ce si w e kabli i zbli yli do jego ust czarne lejki mikrofonów, jak gdyby cz stowali go osobliwym napojem. Jedni reporterzy zaklekotali na maszynkach do pisania, inni pu cili w ruch magnetyczne fonografy; w coraz bardziej g stniej cym zmierzchu co chwila o lepiaj co łyskały wybuchy lamp fotograficznych, przywracaj c twarzom, i otoczeniu dzienne kolory; w tych błyskawicach ukazywały si lu ne, malowane w smoki, pioruny i kwiaty koszule sprawozdawców, głowy w hełmach tropikalnych i góruj cy nad wszystkim, sekretarz stanu, który podniósł si na stopie baraku i płynnie mówił: - Stany Zjednoczone wyci gaj nad Nieznan Wysp opieku cz dło post pu i demokracji, a eby jej bogobojnych, pracowitych mieszka ców uchroni przed gro b komunizmu. Wierny swoim ideałom demokracji i równo ci, rz d Stanów nadaje Wyspie pełn autonomi i zamierza w dniach najbli szych zorganizowa tajne, równe i bezpo rednie wybory, w których tubylcy sami stworz sobie tak form rz dów, jaka im najbardziej odpowiada. Tak wi c otwiera si przed nimi ameryka ska droga ycia, droga wolno ci i post pu... Minister zdeptał papierosa, skin ł lekko głow otaczaj cym i skierował si do wn trza baraku. - Pytania! Pytania! - rozległa si zmieszana wrzawa głosów. - Tylko pi
minut, wzywaj mnie wa ne sprawy! - rzucił minister z r k na klamce. - Pytajcie, chłopcy.
- Kiedy otrzymamy swobod poruszania si po wyspie? - Czy ONZ przy le obserwatorów na wybory? - Czy na wyspie s komuni ci? - Czy to prawda, e tu s zło a uranu? Minister u miechał si ukazuj c białe z by. Zaterkotał aparat filmowy, trzy olbrzymie jupitery podjechały na wysuwanym ramieniu samochodowego d wigu i ol niewaj cym wiatłem zalały cał scen . - Organizacja Narodów Zjednoczonych przy le swoich ludzi, tak... o uranie nic nam nie wiadomo... nasze poczynania s całkowicie bezinteresowne... swobod poruszania si otrzymujecie z dniem dzisiejszym, przepustki wydaje Biuro Prasowe. Ledwo wypowiedział te słowa, obecni tłumem rzucili si do przyległego baraku. Jaki przedsi biorczy operator krzykiem przynaglił pomocników i siedz c okrakiem na poruszaj cej si wie y d wigu, z góry filmował popychaj cych si i tłocz cych kolegów. Przy ministrze zostało ju tylko kilku dziennikarzy. Najbli szy odezwał si : - Co to za historia z tym sokiem kaktusowym, mister Dulles? Minister roze miał si w głos. - Podałem wam fakty. Kaczki musicie wymy la sami. Bywajcie, chłopcy, pozdrowienia dla wszystkich czytelników! - Jego ostatnie słowa uton ły w grzmocie nadlatuj cych odrzutowców. Zapadła ju
noc. Niedaleko bezszelestnie przesuwały si
rozjarzone oczy samochodów. We wsi
zapalały si białe czworoboki; na rozpi tych mi dzy palmami ekranach wy wietlano dla krajowców najnowsze filmy: „Tragedia za elazn kurtyn ” i „Noc po lubna dusiciela”. Ozdobione rurami ró nobarwnych neonów, leniwie sun ły brzuchate cysterny coca cola. Z oddali płyn ł d wi k dzwonów transmitowanych z płyt Korpusu Religijnego. Minister wszedł do baraku. W pierwszym pomieszczeniu siedziało za biurkami kilkudziesi ciu urz dników.
- Halo, jak si macie - rzucił im w przej ciu. Jego sekretarz wertuj cy papiery przy bocznym stoliku zerwał si na równe nogi. - Mister Dulles, kablogram z Białego Domu. - Jest tam kto ? - spytał minister, rzucaj c okiem na depesz . - S : Graystrepth z Carbide Union, Truli z Panamerican Mining i Allis z Generał Motors. Nie mogli si doczeka . Od godziny ju ... Minister machn ł r k i nie wysłuchawszy sekretarza do ko ca wszedł do przyległego pokoju. Pod sufitem paliła si elektryczna lampa, po rodku stało wielkie biurko; z boku, pod cian , na trzech rozło onych opływowych le akach spoczywali ludzie. Jeden, wi kszy od innych, oparł wystaj ce za brzeg le aka nogi o płyt biurka. Był zbudowany jak bokser, płowowłosy, w jedwabne] białej koszuli i krótkich spodenkach. Korkowy hełm poło ył pod le akiem; skrzy owawszy muskularne, włochate nogi, ci gn ł przez słomk chłodz cy napój. Drugi oddychał gło no, jak astmatyk; łysin przykrył rozło on chusteczk , która wydawała przejmuj c wo ostrej perfumy. Palił fajeczk i co jaki czas poci gał r k po nie ogolonym tłustym podbródku. Trzeci był chudy, w tły, z niezdrow
ółt cer
oł dkowca;
oczy chronił sko nymi, czarnymi okularami. Gdy minister wszedł, zapisywał co w notatniku. aden z le cych nie poruszył si na widok Dullesa, tylko Graystrepth zasalutował jednym palcem, nie wypuszczaj c z ust słomki. Przez dłu sz chwil trwała cisza. Zza metalowego przepierzenia dobiegał pr dki stukot maszyn do pisania i teletypów. Dulles przeszedł przez pokój, bokiem przysiadł na biurku, wyj ł z kieszeni paczk papierosów, rozerwał banderol , pokr cił w palcach tutk i zaci gaj c si dymem rzekł: - D entelmeni? - Wszystko O.K. - rzekł Graystrepth i spu cił jedn nog z biurka. - Mów pan dalej. - Có mam mówi ? Wy mówcie! Jak uran? Przez kilka sekund panowało milczenie. - Czy chcecie si bawi w ciuciubabk z rz dem? - rzekł Dulles z lekkim rozdra nieniem. - Od chwili l dowania dali my wam pełn swobod ... - Swoboda robienia interesów jest zagwarantowana konstytucj - rzucił Graystrepth i poci gn ł du y łyk zielonkawego płynu, w którym pl sały kryształki lodu. - Ale, ale, mister Dulles, szef przyleci tu jutro. Spodziewam si , e da mu pan odpowiedni eskort . - Cornelius we własnej osobie? - Minister podniósł wysoko brwi. - No, no... Ale po co eskorta? Murzyni s jak balsam peruwia ski. - Eskorta jest rzeczywi cie potrzebna - odezwał si nagle łysy.:- Chocia by przeciw takim facetom, jak Graystrepth. Przedstawiciel Carbide Union u miechn ł si zło liwie, rozci gaj c szeroko cienkie wargi. - Murzyni s jak balsam - rzekł - a ta wyspa to najlepszy interes, jaki widziałem w yciu. - Ale jak si człowiek spotyka z konkurencj , dla której dobra jest ka da metoda... - zacz ł Truli. - Czy chcecie si kłóci ? - spytał Dulles. - Rz d daje wam takie mo liwo ci, jakich do tej pory... - Daj pan spokój, konferencja prasowa sko czyła si - przerwał mu Truli. Szeroki u miech Graystreptha doprowadził go do wybuchu. - Nie wyobra aj pan sobie, Graystrepth, e połkniecie wszystko. Panamerican Mining te tu ma co do powiedzenia. - A kto wam broni?
- Panowie, rozmawiajmy rzeczowo - przerwał im Dulles. - Czy chcecie rz dowego arbitra u? - Po co mi arbitra ?! - Graystrepth roze miał si gło no. - Wi c o co chodzi? - Moi rzeczoznawcy - geologowie odkryli szesnastoprocentow rud uranow w północnej partii górskiego masywu - powiedział z hamowan zło ci Truli - a Graystrepth sprz tn ł mi j sprzed nosa. - Murzyni - rzekł niewzruszony Graystrepth - to najwi ksze osły, jakie zdarzyło si ogl da synowi mojej matki. Niczego nie sprzedaj - wszystko darowuj za jeden u miech. Jutro dostan prawa eksploatacji terenów na czas nieograniczony; ta szesnastoprocentówka to dopiero pocz tek, a kosztowała mnie... kosztowała mnie - powtórzył, lubuj c si własnymi słowami - jedena cie centów, bo tyle warta jest nylonowa grzechotka, któr dałem temu czarnemu capowi jako r kojmi wieczystej przyja ni... - Przestałby si pan chełpi - rzucił mu Truli. - Mister Dulles - ci gn ł zwracaj c si do sekretarza stanu - Murzyni to rzeczywi cie kretyny, jakich wiat dot d nie widział. Gotowi nam buty czy ci swoimi kudłami, je li poprosi tylko... Allis, który nie odezwał si dot d i le ał na wznak nieruchomo, nagle usiadł. - Od kwadransa słucham waszego gadania - rzekł porywczo - i nie usłyszałem jeszcze ani jednego rzeczowego słowa. Mister Dulles, wobec tego ja zapytam pana, co to za stypa z tymi wyborami? Kiedy otwieracie ten lunapark? I po jak bied obserwatorzy ONZ? Ju widz , jaki gwałt podnios Anglicy, eby ich dopu ci do interesu. Dulles bawił si złot myszk , któr ko czył si zatrzask jego koszuli. - Obserwatorzy musz by . Robimy z czarnymi porz dek dla waszego dobra. Stan, w którym, taka kupa czarnych nie ma w ogóle rz du, nie mo e si przeci ga . To gro ne. Profesor Buckledrop powiada, e oni maj tu tak zwany pierwotny komunizm. - Co?! Trzej przemysłowcy zerwali si i przyskoczyli do ministra, który u miechaj c si dobrodusznie, zrobił uspokajaj cy gest. - Spokojnie, d entelmeni, spokojnie! Oni nic nie wiedz o prawdziwym komunizmie - to tylko taka pierwotna gospodarka, taki kolektywny sposób... - Nie znosz tego słowa - rzekł nerwowo Truli. Z obrzydzeniem otarł chustk spotniały kark. - Mniejsza o t cał semantyk , wi c co powiada Buckledrop? To ten socjolog z pa skiego Trustu Mózgów, co? - Tak. Bardzo zdolny facet. Pójdziemy za jego rad . Zrobimy dwa stronnictwa: chrze cija skich demokratów i konserwatywnych liberałów. To b dzie opozycja. W jej r ku znajdzie si wielka własno ziemska. - Ale tu nie ma adnych chrze cijan! - Do przyjazdu obserwatorów ONZ b d . Od czego mamy Korpus Religijny. Mechaniczne chrzcielnice ju si wyładowuje, jutro rano zacznie si masowy chrzest, widzenia, nawracania, cuda i co tylko chcecie. - A własno
ziemska? Przecie tu nie ma adnych posiadaczy?
- Te si zrobi. Na razie rzecz ma si tak: potrzebujemy pieni dzy na agitacj polityczn dla bossów partyjnych, dla głosuj cych Murzynów i tak dalej. Nie mo emy u y rz dowych pieni dzy, rozumiecie, wi c zwracamy si do was. - Od razu trzeba było tak mówi - rzekł Graystrepth rozci gaj c słowa. Wrócił do swego le aka i usiadł. - Forsy chcecie, co? No wi c dobrze. Carbide Union da... mo e da ... powiedzmy dwadzie cia tysi cy.
- A ja pi tna cie - rzucił Allis. - Ja dziesi . - Có tak zje d acie w dół? Carbide Union nie mo e da wi cej? A pan, panie Truli? Zarobicie tu miliony, a aden z was nie chce da stu tysi cy? Przecie to wkład we własny interes. Kapitał, który si oprocentuje. - Dobra, dam trzydzie ci tysi cy - rzekł Truli, któremu oczy nagle si za wieciły, jakby go tkn ła jaka my l. Graystrepth z opuszczon doln warg obserwował go podejrzliwie i wycedził: - Aha... widz , gdzie pan mierzy. eby mie swoich ludzi w rz dzie, co? I zakwestionowa potem te murzy skie darowizny? Mo e pan to sobie wybi z głowy. - Ale sk d, nawet o tym nie my lałem - bronił si Truli. Graystrepth wstał. Rozkraczył nogi na rodku pokoju, r ce wsadził w kieszenie i przekrzywił ptasio głow . - Nie lubi - rzekł - jak mnie rz d za r czk prowadzi do interesu., Ten cały kram z partiami mnie si nie podoba. Liberałowie, demokraci - to s trele morele, mo e jeszcze parlament dla Nigrów? Musimy mie na miejscu sił robocz - tani - nie rynek pracy z bezrobotnymi. I adnych zwi zków zawodowych - to dobre w domu. Tutaj trzeba Murzynów skoszarowanych w obozach. Ju nawet wypatrzyłem par niezłych miejsc pod takie obozy... - Doskonale, b dziecie mieli wszystko, tylko prosz , nie u ywajcie słowa „obóz”. W tej chwili oczy całego wiata s zwrócone na nas i... - Dobra, dobra. Schowaj pan deklaracje. To si
b dzie nazywało „murzy skie pensjonaty”. Ale
osobi cie wolałbym władz w rodzaju kacyka, i to kacyka pijanicy. Da mu si wódki za dolara i zrobi swoje, a kiedy do łobu dorw si rozmaici „działacze polityczni”, wyobra acie sobie, ile b dzie nienasyconych g b? - Nie mo emy si o miesza pertraktowaniem z kacykami - rzekł Dulles. - Anglicy robi to ju od trzystu lat i oto rezultat; z całego interesu zostały im tylko wywieszki. Nie rozumiem, dlaczego przeszkadzaj wam partie. Czy w Stanach przeszkadzaj ? - Koszty, powiadam, koszty byłyby ni sze... - Nie ma si co trz
nad paroma dolarami...- Jaki hojny...
- Spokój, d entelmeni! - Kiedy skoszarujemy czarnych? - Spokój, panowie! - krzykn ł Dulles. - Kiedy nikogo z obserwatorów ONZ ju nie b dzie, b dziecie mie czarnych za drutami i razem ze swoimi partiami b d mogli pój
na skarg do cioci Mary. Nie stwarzajcie
fikcyjnych problemów i działajcie solidarnie. Prosz o kredyty od jutra. Graystrepth porozumiał si wzrokiem z Allisem i Trullem. - W porz dku - rzekł wracaj c na swój le ak - jutro rano otworz kasy. - O.K. - rzekł Dulles zeskakuj c z biurka. - Porozumieli my si wi c we wszystkich punktach... a co do Corneliusa - zwrócił si do przedstawiciela Carbide Union - b d pan spokojny. Dostanie, czego mu potrzeba. Dobrej nocy, moi panowie, i dobrych interesów. Po południu nast pnego dnia zjawił si u Dullesa senator Joe Carrell, szef akcji politycznej. Ten siedemdziesi ciodwuletni starzec zwany był przez współpracowników i kolegów „Boogie Joe” dla skocznego chodu, jaki zawdzi czał podleczonemu penicylin parali owi post powemu. Nie nazbyt dowierzaj c elastycznym nogom senator opierał si na lasce, której złota gałka wraz z dwurz dowym szarym garniturem i stalowymi okularami nadawała mu wygl d angielskiego arystokraty. Usiedli w gł bokich fotelach przy ciennym barze. W
kajucie pancernika było chłodno i przewiewnie, mimo upału panuj cego na dworze, gdy działała aparatura klimatyczna. - Jak tam wygl da? - przywitał senatora Dulles. Zamiast odpowiedzi Boogie Joe rozło ył r ce. - Có znowu? - Mister Dulles, le ymy. Murzyni nie chc wst powa do adnej partii. Dulles wstał. - Jak to? - Po prostu nie chc . Korpus Religijny zawiódł na całej linii, moi ludzie wracaj z wyspy i mówi ... - Pni, mówi , mówi ! Mniej gadania, Carrell, a wi cej roboty. Dawali cie podarki? - Pró ny trud, mister Dulles. Murzyni daj wszystko, czego si od nich chce, ale sami nie bior nic. - A pieni dze? - Naturalnie. Najpierw pi
dolarów na głow , potem dziesi , doszli my do pi dziesi ciu, ale z takim
samym skutkiem mógłby pan dawa po pi dziesi t tysi cy. - Czekaj e pan... najpierw trzeba ich przecie nauczy handlu, nie? Przedstawicieli drobnych firm pu cili cie w ruch? - Od samego pocz tku, ale to te nie chwyciło... Mister Dulles, spójrz pan na moje siwe włosy. Jako obywatel ameryka ski, jako senator, jako starzec nad grobem, który niejedno prze ył, powiadam panu, e co takiego jeszcze mi si nie przytrafiło. Od tych Murzynów mo e pan... - Przekl te czarne mordy! - warkn ł Dulles przechadzaj c si wielkimi krokami po kajucie. Nagle stan ł przed Carrellem. - No dobrze, wi c ilu pan ma? - Panie ministrze... - Wiem dobrze, kim jestem, nie trzeba mi tego przypomina . Ilu b dzie pan miał „zrobionych” do rody? We rod przyje d aj m tniaki z ONZ. Dwustu b dzie? Stu przynajmniej? No? - Ani jednego. Dulles był tak oszołomiony, e przez dłu sz chwil mrugał w milczeniu powiekami. - Czekaj e pan... czy to ma znaczy , e nie znalazł pan ani jednego Murzyna, którego dałoby si przekupi ? - Tak, wła nie to. Nie znalazłem ani jednego. Pozwol sobie zauwa y , e hurraoptymizm niektórych naszych ludzi od pocz tku wydawał mi si bez pokrycia. To wszystko za ładnie wygl dało, uwa a pan? Murzyni byli zanadto grzeczni, zbyt mili, za dobrze uło eni, za przyjemni, nadmiernie skromni... z takimi nie mo na robi polityki. - No, no, tylko nie wpadajcie w panik - rzekł Dulles. Podszedł do okr głego iluminatora i patrzał na widniej c w dali wysp . Nad palmowymi gajami przybrze nej równiny wznosił si centralny masyw górski z połyskuj c bł kitn czapk wiecznych niegów. Nagle odwrócił si w stron Carrella. - Na wszystko s sposoby - rzekł. - Nawi e pan ł czno
ze Stanami...
- Tak. - Czekaj e pan. Poł czy si pan, powiadam, z Waszyngtonem i wezwie Farhama, Burwella I. Hartleya. - Tak, mister Dulles. - Powie im pan o kaszy, w jakiej siedzimy, i za da, eby natychmiast przygotowali i dostarczyli do wtorku jaki tysi c Murzynów, z tego 500 sztuk liberałów i 500 tych, jak ich tam - demokratów chrze cija skich... Czy pan mnie rozumie?
- Naszych, ameryka skich Murzynów, tak? - Wła nie. Niech ich tylko odpowiednio wyszkol , wyucz , co maj odpowiada na pytania. Tylko niech mi nie przyje d aj czasem w ubraniach! Goli maj by , z muszelkami na głowach i całym tym kramem. Model stroju wyspiarskiego prze le pan Hartleyowi samolotem. - Tak, mister Dulles, ale tutejsi Murzyni s na ogół znacznie wi kszego wzrostu od naszych, wi c... - Głupstwo! Czarna morda jest czarn mord i kropka. Nie b dziemy sobie głowy suszy idiotyzmami. Niech pan zaczyna od zaraz. Murzyni musz tu by do rody. Zegnam pana, senatorze. Niech pan mi da zna , co odpowiedział Pentagon. Powodzenia! Co tam? - spytał Dulles sekretarza, który stan ł w drzwiach., - Mister Withney przyleciał wła nie, panie ministrze, i pragnie widzie si z panem. - Doskonale. Pro go pan tu. Cornełius van Withney, prezes Carbide Union, min ł si w drzwiach z wychodz cym. - Halo, Boogie Joe, i pan tu jest?! - zawołał i klepn ł senatora kordialnie w plecy. Cał kajut wypełniła delikatna wo perfumy, jak wydzielał jego obszerny, biały, o atłasowym połysku garnitur. Ró owa, gładko wygolona, mi sista twarz magnata ja niała spokojem. Mimo tuszy i wieku poruszał si z zadziwiaj c lekko ci . Za nim szedł Jeff Peruzzi, szef jego stra y przybocznej, i znieruchomiał obok drzwi, czarnobrewy, przysadzisty, z mi niami wypełniaj cymi jak bochny eleganckie ciemne ubranie. - Mam depesz od moich ludzi, e jest ruda - odezwał si metalicznym basem Cornełius do sekretarza stanu. - Gdzie Graystrepth? Nie 4tne pan czasem? - Witam pana, mister Withney. Graystrepth jest od dwudziestu czterech godzin na wyspie i robi dla pana interesy. Spodziewam si , e niezłe... - Dał mu pan eskort ? - O, to zupełnie zbyteczne. Mister Withney, pan sobie nie wyobra a, jak goł bic łagodni s ci wyspiarze; godni pełnego zaufania. - Goł biom daj pan spokój. A co do łagodno ci, potrzebna poprawka. Moja formuła brzmi: łagodno plus gaz łzawi cy równa si zaufanie. Tak. Wi c Graystrepth jest na wyspie? Kiedy wraca? - Dowiem si zaraz, je li panu na tym zale y - rzekł Dulles. Dalej był jowialny, cho zapiekło go nieco okazywane przez magnata lekcewa enie. Nacisn ł guzik wewn trznego telefonu. Rozmawiaj c podniósł głow . Miliarder stał przy ciennym barze i przyrz dzał sobie rze wi cy napitek. Dullesowi wydało si , e znieruchomiały u drzwi Peruzzi, słynny gangster do czasu, kiedy Withney wzi ł go na słu b i doskonale opłacił, e ten barczysty” ciemny m czyzna o małych oczkach u miecha si zło liwie. Przypatrzył mu si lepiej, ale masywna twarz byłego racketeera nie, wyra ała niczego. - Ma pan szcz cie - rzekł Dulles - Graystrepth wła nie wrócił i wzi ł na brzegu helikopter. Za chwil tu b dzie. Miliarder mrukn ł niewyra nie co , co mogło oznacza zadowolenie, i zapadła cisza. Niebawem rosły ołnierz w tropikalnym stroju otworzył drzwi przepuszczaj c Graystreptha. - Ha! ha! szef! niebo pana zesłało! Graystrepth zasalutował dotykaj c jednym palcem hełmu, rzucił go niedbale na ziemi , podszedł do baru, nalał sobie coctailu i znieruchomiał z przekrzywion głow , jakby zastanawiał si , co pocz
z pełn
szklank . Wreszcie przepłukał gło no usta, wypił jednym haustem i z brz kiem odstawiwszy butelk zwrócił si ywo do Withneya. - Prezesie, musz natychmiast co panu wyja ni . Odczuwam takie wyrzuty sumienia...
- Co pan odczuwa? - Wyrzuty sumienia... ale zaraz si ich pozb d - ci gn ł szybko Graystrepth. - W tej aferze z rud kanadyjsk , kiedy my oszwabili komisj kontroln rz du na 60 milionów, pan wie... z kubary przeznaczonej dla senatora Mahoneya uszczkn łem 25 tysi cy. S jeszcze inne sprawki, ale ta najbardziej le ała mi na sercu. Ach, ju mi l ej teraz! - zawołał i z impetem rzucił si na fotel. Zało ywszy nog na nog poklepał si po muskularnej łydce i odrzuciwszy głow w tył, ci gn ł: - Od dwunastu lat pracuj dla pana i zawsze właziłem w ka de łajno, jakie mi pan wskazał, je li tylko zalatywało dywidend . Zmusił mnie pan do zrobienia wi kszej ilo ci wi stw ni ktokolwiek inny, ale teraz odpuszczam panu wszystko i oprócz serdecznych słów przywi zania nie mam nic... - Ty... ty... Od pocz tku tej rozmowy twarz starego miliardera nalewała si krwi . Jego zaci ni te r ce zadygotały, w wiec cym biel ubraniu stał nad swoim wygodnie rozwalonym przedstawicielem jak anioł m ciciel. - Ty... gówniarzu! - Obelgi... za całkowite odpuszczenie grzechów... i to aa człowieka, który zna cały brud pa skiej podszewki? - mrugaj c, spytał rozczarowanym głosem Graystrepth. - Gdyby nie to, e nie wiedzie czemu odczuwam nieprzemo on ch
wybaczania, mógłbym panu Dullesowi niejedno opowiedzie , chocia by o tej
rudzie kanadyjskiej, za któr rz d zapłacił o trzysta procent wi cej, ni ... - Milcze ! - Miliarder podniósł pi
, jakby chciał uderzy Graystreptha, który nawet si nie zasłonił,
przeciwnie, na twarzy jego ukazał si wyraz jakiej
wietlistej desperacji. W ko cu Withney pohamował si ,
odwrócił i podszedłszy do pobliskiego fotelika z całej siły oparł si o jego por cz. Po dłu szej chwili absolutnej ciszy, gdy oddech jego uspokoił si , rzekł oschle, zwracaj c przez rami głow w stron Graystreptha: - Zniewagi zdyskontujemy pó niej. Co pan załatwił na wyspie? - Hmmm... wyspa... - rzekł Graystrepth przymykaj c oczy w rozmarzeniu - wyspa... Pan ma w głowie pewno te prawa eksploatacji rudy i inne nudziarstwa, co? Byłem u Murzynów w samej Arkaktuanie i dali wszystko, co chciałem... Ho ho, sporo tam tego, to trzeba przyzna ... Withney post pił cicho, jak kot, do stolika. Jego purpurowa przed chwil twarz pobladła ze wzruszenia. - Ile? - Bo ja wiem? Niechybnie miliony ton... - rzekł oboj tnie Graystrepth. - O, tu miałem koncesj - dodał wskazuj c na kiesze . - Miałem?!!! - straszliwym głosem zapytał Withney. - Ano tak, bo mi si
al tych czarnych zrobiło. Kochane chłopaki! Oni do mnie z sercem na dłoni, to co
ja, gorszy? Oddałem im cały kram i jeszcze co tylko miałem przy sobie. Nie chcieli bra , ale wmusiłem... Niewiele tego było, no, to powiedziałem, e jak pan przyjedzie, to da im wi cej... - Graystrepth, ty zwariowałe !!! Miliarder z całej siły potrz sn ł swoim przedstawicielem. - Dlaczego pan si tak denerwuje? - spytał Graystrepth z zatroskaniem. - Dlaczego oddałe im prawa eksploatacji?! Co mam im da ? Mów, idioto jeden!!! - Co pan im da? My l , e wszystko, chyba... - Za co?! - Za co? Graystrepth był rzetelnie zdziwiony. Przez chwil zastanawiał si marszcz c czoło, wreszcie wyrzekł pogodnie:
- No tak, zwyczajnie... hm... z miło ci... Zarumienił si . Miliarder wytrzeszczył oczy i odskoczył od niego jak oparzony. Wzrok jego napotkał przymru one, chłodne spojrzenie Dullesa, który przysiadł na biurku i łowił ka de słowo rozmowy. - Pewno udar słoneczny... - b kn ł. Potem zwrócił si do wci
jak kolumna stoj cego Peruzziego.
- Zrób z nim porz dek! Peruzzi błyskawicznie skoczył do Graystreptha, chwycił go za kark, przygi ł do podłogi, poderwał w gór i w mig znikł razem z nim za drzwiami. Withney przez chwil stał zas piony, potem rzekł niech tnie do Dullesa: - Przykro mi, e mój człowiek urz dził takie przedstawienie. Pewno udar... Zreszt mniejsza z tym. Niech mi pan da ze dwie kompanie, najch tniej widziałbym piechot morsk ... i jak pancerk ... sam pojad na wysp . - No tak - powiedział Dulles - to istotnie niemiła historia... - Zawahał si . - Mam nadziej , e to, co Graystrepth mówił o rudzie kanadyjskiej, nie odpowiada prawdzie, mister Withney? - Co słysz ! Pan mnie chce mo e przesłuchiwa , mister Dulles?! - Ha ha, ale nie, sk d, artowałem... Wi c dostanie pan wszystko, czego pan sobie yczy... tylko e na pana miejscu zachowałbym pewne rodki ostro no ci. Pan słyszał pewno te... te pogłoski o soku z kaktusa... Withney u miechn ł si pogardliwie. - Mister Dulles, nie ma takiego soku” który by zmusił Corneliusa van Withneya do polubienia murzy skich karaluchów. Ledwo Withney wyruszył w gł b wyspy, wbiegł do kajuty zaaferowany sekretarz. - Mister Dulles! - zawołał od progu - przykra historia... Truli i Allis wrócili z Arkaktuany i wyprawiaj nieprawdopodobne brewerie. Zechce pan wł czy telewizor, o ten... Na rozjarzonym ekranie ukazała si piaszczysta pla a, zapełniona tłumem ołnierzy, którzy otaczali samochody przemysłowców. Na dachu najwi kszego buicka stał Truli, ci gał z siebie cz ci ubrania i płacz c jak bóbr, ciskał je ołnierzom. Allis, kl cz c na dachu drugiego samochodu, podpisywał czeki in blanco i rzucał je w tłum. - Co to ma znaczy ! - gniewnie zawołał minister. - Upili si , czy co?! - Mister Dulles, mówi o soku... - Do diabła z sokiem! Prosz ich odosobni gdzie , zamkn , dopóki nie wytrze wiej ! - Wydałem ju odpowiednie rozkazy. - I powiedz pan pułkownikowi, niech trzyma w pogotowiu ze trzy bataliony andarmerii! Diabli wiedz , co si jeszcze mo e zdarzy . N kany niedobrymi przeczuciami minister do zmierzchu konferował ze swoim Trustem Mózgów. Nazajutrz w czasie porannej konferencji zawiadomiono go o powrocie Withneya. Miliarder pragn ł si z nim widzie . - No, dobrze, e stary Cornelius wrócił. Ten na pewno nie dał si murzy skim sztuczkom - rzekł minister do otaczaj cych go senatorów. W tej chwili wszedł do kajuty sam Withney i ruchem r ki dał znak, e pragnie pozosta w cztery oczy z Dullesem. Ledwo drzwi si zamkn ły za ostatnim z wychodz cych, sekretarz stanu spytał: - No, jak? Dostał pan tereny?
- Co tam tereny! - odezwał si miliarder. - Drogi mój, chciałem pana przeprosi za niegrzeczne przywitanie. Tak, tak, byłem dla pana niegrzeczny wczoraj rano - przytwierdził energicznie, machaj c r k i nie dopuszczaj c ministra do głosu. Dulles zauwa ył ze zdumieniem, e miliarder mocno sepleni. - A teraz, mister Dulles, panu pierwszemu objawi radosn wie : od dzisiaj ukochani moi górnicy zaznaj wreszcie szcz liwego ywota. Bo e wszechmog cy! Nie mog poj , w jaki sposób yłem do tej pory, podczas gdy tysi ce robotników gin ło na pylic w moich ohydnych kopalniach! Ach, to sk pstwo, ta chciwo ludzka! Nie mam słów do
silnych, aby si pot pi ! No, ale odt d wszystko si zmieni. Pokój na ziemi ludziom
dobrej woli! W pieniach radowa si b dziemy po społu pi knem tego miłego padołu... Uwa a pan? to do rymu; a Peruzzi wymy lił do tego melodi , wczoraj wieczorem. Taki rodzaj hymnu... - Co to... co si z panem, stało?... - wybełkotał Dulles. - Co pan mówi? - Co mówi ? Mówi , e nie ma ju Carbide Union. Co za błogo !!. - Co to znaczy?... - bełkotał Dulles, cofaj c si przed anielsko u miechni tym Withneyem. Ten zmieszał si jak młoda panienka. - Zauwa ył pan, e nie mam z bów? Có , ofiarowałem je zacnemu, staremu Murzynowi, który nas go cił przez cał noc. Biedaczysko, wszystkie z by dawno mu wypadły, a moje pasowały jak ulał. Tak si ucieszyłem! Wszyscy my piewali: i szoferzy, i ludzie z eskorty... A jak si nam pó niej kajało! My lałem, e si na mier zapłacz ... I co za błogo , co za błogo !... - E... mister Withney... e... ruda... uran... arty!... - bełkotał Dulles chwytaj c si za głow . Stary miliarder u miechn ł si do bezz bnymi ustami jak niemowl . - Uran - powiedział - po co uran? Do bomb, co?... Niech Bóg uchowa! Ju nigdy!... Ale, mister Dulles, musz panu powiedzie z wielkim wstydem i alem, e istotnie ograbiłem skarb pa stwa na kilkadziesi t milionów dolarów w zwi zku z t nieszcz sn rud kanadyjsk ... Ale zwróc wszystko co do grosza, chocia bym miał do ko ca ycia pracowa jako piaskarz... Czy pan wie, e mój były anioł stró , Jeff Peruzzi, postanowił zosta kompozytorem? B dzie układał hymny, pie ni religijne i kantaty... Tak, tak, mister Dulles... to jest, kochany bracie. Wyci gn ł z tylnej kieszeni spodni płask flaszk od’ whisky wypełnion g stym, ciemnozielonym płynem, który po odkr ceniu korka wydawał przejmuj c aromatyczn wo . - Co to jest? - spytał Dulles szeptem, gdy głos odmówił mu posłusze stwa. - Cudowny napój; soczek kaktusowy, który po społu b dziemy s czy do kresu dni naszych, zacny bracie mój. Masz, napij si , No łyknij, łyknij, zobaczysz, i ty staniesz si dobry! - Pan pił to! - tchn ł obezwładniony strachem Dulles, patrz c, jak flaszka z piekieln zawarto ci przybli a si do jego ust. Naraz wydał okrzyk rozpaczy i odtr cił butelk , a płyn chlusn ł mu na koszul . Jednym susem schroniwszy si za biurko minister obiema r kami nacisn ł wszystkie na raz guziki alarmowe. Wpadło trzech urz dników, sekretarz, agent cywilny i jaki
reporter z podniesionym do oka aparatem
fotograficznym. Na ten widok Withney wlazł na fotel i podnosz c wysoko flaszk zacz ł mówi : - Na lwa srogiego bez obrazy wsi dziesz... - Chwytajcie go! Aresztujcie! On zwariował! I flaszk mu odbierzcie! - krzyczał minister. W korytarzu zaroiło si od jajowatych hełmów andarmerii. Gdy go wyprowadzano, stary miliarder skinieniem prawicy błogosławił swych dr czycieli i przesyłał powietrzne całusy dalej stoj cym andarmom. Wnet zjawił si wezwany przed oblicze Dullesa szef okr towej słu by FBI, pułkownik Murphy.
- Mister Dulles - rzekł - przed udaniem si do pana Withney wysłał depesz do Waszyngtonu. Oto tekst przychwycony przez, nasz podsłuch. Dulles rzucił okiem na kartk i nogi si pod nim ugi ły. Miliarder wzywał swych prawników, by przeprowadzili formalny akt darowizny wszystkich kopal Carbide Union na rzecz pracuj cych w nich górników. - Słabo mi!... koraminy!... I dawajcie tu Trust Mózgów... - j kn ł Dulles padaj c na krzesło. Do północy chemicy badali jadowity płyn. Potem ich delegacja z s dziwym profesorem Daleneyem na czele zjawiła si w kajucie Dullesa. -
Płyn
ten
-
rzekł
uczony
starzec
-
zawiera
ciała
lotne
z
grupy
zwi zków
izocyklopentanoperhydrofenantrenowych, cz ciowo zwi zane z ła cuchami alkilo-poliwinylowymi, cz ciowo za betaparametafenylo... - To znaczy, e co? - przerwał mu Dulles. - Dokładny wzór chemiczny b dziemy mogli poda dopiero po dłu szym badaniu. - Ale jak to działa, do stu diabłów! Głos zabrali biologowie. Orzekli oni, e badany płyn wywiera na umysł? ludzki działanie swoiste, wywołuj c niepohamowan ch
czynienia dobrze bli nim. W szczególno ci zmusza człowieka do wyrzekania
si wi kszej maj tno ci i napełnia nieopisanym obrzydzeniem do ci gni cia zysków z cudzej pracy, do wszelkich operacji finansowych i giełdowych. - Ponadto, panie ministrze, powoduje zanik zdolno ci wypełniania rozkazów.
andarm, któremu
zaaplikowali my ły k stołow , kiedy przeło ony wydał mu rozkaz uderzenia Murzyna, spytał: „za co mam go bi ?” Dulles zadygotał. - A wi c to jest trucizna!!! Uczeni pochylili głowy. - D entelmeni, otwieram obrady! - zawołał z płomieniem w oczach minister. -
miertelne
niebezpiecze stwo zawisło nad nasz ojczyzn ! Czarni truciciele zagra aj najcenniejszym cnotom osobistym obywatela ameryka skiego: szacunkowi dla pieni dzy i miło ci interesów! Je li przestaniemy dokonywa wielkich transakcji handlowych, je li w proch rozpadnie si przywi zanie do wielkiego kapitału, je li zginie ukochanie dolara, to czym b dziemy si
ró ni
od zwierz t?’. Zagro ona jest nasza najdro sza waluta,
podkopana wi tynia błogostanu - giełda, miertelne niebezpiecze stwo zawisło nad prywatn inicjatyw fundamentem rodziny i pa stwa! Do dzieła wi c, moi panowie! Wyt ajcie umysły! Wzywam was: ratujcie Ameryk ! Ratujcie wiat cały!!! Stworzona po naradzie okupacyjna władza wojskowa wydała zarz dzenia nakazuj ce pod kar zniszczenie wszystkich zapasów soku kaktusa „Zielony Kieł”. Pod t
mierci
e kar zabronione zostało ofiarowywanie,
raczenie si , sprzedawanie, picie i przechowywanie soku kaktusa oraz wszelkich innych jego przetworów wszystkim osobom cywilnym, fizycznym i prawnym, a tak e członkom sił zbrojnych stacjonuj cych na wyspie i na jednostkach marynarki Stanów Zjednoczonych. Wprowadzono patrole czołgowe, uzbrojone patrole morskie oraz podwójn barier ochronno-cłow . Ekipy policji wojskowej i andarmerii wyruszyły w teren niszcz c jadowity płyn, opryskuj c kaktusy naft , podpalaj c je i zasypuj c ziemi . Tymczasem sekcja botaniczna Trustu Mózgów pracowała gor czkowo, usiłuj c znale
naukowy sposób zmiecenia z powierzchni ziemi piekielnej
ro liny. Gdy Dulles wydawszy nieodzowne rozkazy, zlany potem, wci
jeszcze ocierał machinalnie wargi, na
które Withney chlapn ł mu kilka kropel płynu, zaszły dalsze tragiczne wydarzenia.
Najpierw trzy lotne sztafety Military Police zbratały si z tubylcami i przywiozły na wybrze e wielk beczk płynu, na której wymalowany został napis Green Cactus Coctail. Oficerowie zrywali patki z gwiazdkami, tykali si z Murzynami i pili z nimi bruderszaft. Oddział piechoty morskiej, który miał ich rozbroi , został zdemoralizowany i wzi ł udział w libacji. Chóralnie piewaj c ołnierze rozbiegli si po całym wybrze u i niszczyli bro . - To jest bunt! Bunt!!! - wołał Dulles patrz c z pokładu na wybrze e, po którym sun ły o lepiaj ce reflektory pancerników. W plamach wiatła ukazywały si grupy Murzynów id cych pod r k z marynarzami. - Prosz
powiedzie
dowódcom oddziałów zaokr towanych,
e otrzymaj
podwójn
gratyfikacj ,
je eli... - Mister Dulles - przerwał ponuro referuj cy podpułkownik potrz saj c głow - oni wyrzucaj pieni dze do morza. Mówi , e nie s im potrzebne... - Wyrzucaj do morza dolary?’. - krzykn ł przera liwie minister. - Obym nie do ył tej ha by!” Przez dług chwil walczył ze słabo ci . Potem, uprzytomniwszy sobie, e znajduje si po rodku wielu spojrze , słysz c szcz k migawek fotograficznych, spojrzał raz jeszcze na wybrze e i zszedł pod pokład. Tymczasem miło
i braterstwo obejmowały stacjonuj ce na wybrze u oddziały jak płomie . O
pierwszej nikt ju , prócz wysokich oficerów w eskorcie spadochroniarzy z psami na uwi zi, nie mógł schodzi na l d. O czwartej nad ranem wysłany został na zwiad w celu zbadania sytuacji pułkownik Murphy, prawa r ka Dullesa, szef wydziału ledczego FBI. W trzy kwadranse doszedł uszu Dullesa przera liwy tumult. Wybiegłszy na pokład ujrzał ogromny, płon cy stos, wokół którego, trzymaj c si za r ce, ta czyli umundurowani i cywilni agenci FBI. O wiecony jaskrawo skacz cymi płomieniami przygrywał im na organkach pułkownik Murphy. - Co to ma znaczy ?’. - krzykn ł minister staj c jak wryty przed koliskiem tancerzy. - Palimy tajne kartoteki i akta „czerwonych” - odkrzykn ł mu wesoło Murphy, wycinaj c zr cznie hołubce. - Ju półtorej tony poszło w ogie , zaraz diabli wezm reszt ! Chod pan ta czy z nami! Wszyscy ludzie s bra mi!!! - A ja lubi tylko banany! - za piewał w odpowiedzi chór funkcjonariuszy FBI. Dulles uciekł na mostek kapita ski i stamt d kierował akcj podj t przez doborowe oddziały spadochroniarzy z awiomatki „Tennessee”. Zrzuceni z helikopterów skoczkowie zgasili ogie i uwi zili op tanych. Od tej chwili wszelka ł czno z wysp została zerwana. Przeci to druty telefoniczne i kable ywi ce elektryczno ci instytucje i lokale wzniesione przez był Administracj Cywiln na brzegu. Potem pancerniki majestatycznie wypłyn ły z laguny wewn trznej na zewn trzn , gdzie ponownie zarzuciły kotwice. O jedenastej rano Dulles, z głow
obło on
workami lodu, siedział przy biurku w kajucie
przemianowanej na Kwater Główn i otoczony butelkami wiernej coca cola, która krzepiła go w tych ci kich chwilach, układał rozkaz zakazuj cy u ywania słowa „dobry” w powitaniach. - Mister Dulles, pan tak le wygl da - zacz ł z trosk w glosie sekretarz wchodz c do kajuty. Minister zerwał si z krzesła i przyjrzał mu si podejrzliwie. - Lituje si pan nade mn ?! - Bo pan si przepracowuje... - A co pan taki... dobry?! Mo e i pan pił to... to... ten jad?! - rykn ł Dulles. W południe Trust Mózgów podj ł obrady. Rozwa ano ewentualno
zbombardowania wyspy.
- Teraz po tej przekl tej reklamie wolnych, tajnych, bezpo rednich wyborów? - spytał Dulles. - To wykluczone.
- Pozwól pan, mister Dulles - zauwa ył profesor Buckledrop. - Zdaje si ,
e pan nie docenia
niebezpiecze stwa... - Ja nie doceniam? - Tak my l . Z Murzynami daliby my sobie łatwo rad , obawiam si
jednak,
e w Stanach
Zjednoczonych znajd si osobisto ci, które zapragn mie pot ny rodek, jakim jest sok kaktusa, do swej dyspozycji... - Co pan ma na my li? - Przemysłowiec, który potraktowałby tym płynem swoich konkurentów, w par godzin z łatwo ci przej łby ich akcje. Niewielka porcja zaaplikowana Morganowi, Dupontowi czy innemu z naszych wielkich spowoduje katastrof giełdow , jakiej nie zna historia Ameryki. Zapadło ponure milczenie, w którym o głos poprosił profesor Donovan. S dziwy ten uczony pół ycia strawił na dociekaniach, doskonal c naukowe metody rozp dzania strajkuj cych. Obecni z szacunkiem i nadziej zwrócili głowy w jego stron . Starzec zacisn ł binokle na nosie i rzekł: - Hehe... musz wam powiedzie , koledzy, e przesadzacie, tak, przesadzacie. Ten płyn wcale nie jest taki straszny. Przed godzin spróbowałem go, naturalnie tylko z ciekawo ci naukowej, i musz stwierdzi , e to mi wcale nie le... powiadam: wcale nie le zrobiło... Ja osobi cie pozwoliłbym sobie nazwa go hormonem agatotropowym, to jest skłaniaj cym do czynienia dobrze. Proponuj
wi c,
eby my wszyscy, tak jak tu
jeste my, poci gn li po łyczku... Przygotowałem dla was skromny zapasik... To mówi c, z filutern min wydobył spod krytego suknem stołu szklan bani pełn zielonej cieczy. Okrzyk zgrozy wyrwał si z ust Dullesa: - Chwyta go!!! S dziwi uczeni rzucili si na koleg , który, ju w p tach, ruchami skr powanych dłoni obrzucał ich błogosławie stwami. W rozgardiaszu szklana bania si stłukła i zalała stół zielonym płynem. Mocna aromatyczna wo wypełniła sal . - Nie oddycha , bo nas udobrucha! - krzyczał dr cym głosem profesor Buckledrop i zatykaj c nos i usta chusteczk , p dem ruszył do drzwi, w których tłoczyli si inni uczestnicy konferencji. Po minucie dwa szeregi stra aków w maskach gazowych z sikawkami w r ku biegły ju po schodach. Strumienie rodków odka aj cych wtargn ły do sali unosz c sterty tajnych protokołów. Tymczasem Trust Mózgów kontynuował obrady w prywatnym gabinecie Dullesa, zmniejszony liczebnie o dwie osoby, albowiem oprócz profesora Donovana trzeba było odosobni tak e docenta Tracy’ego, któremu kropla płynu musiała wpa
do ust, gdy
znienacka poddał pod głosowanie wniosek, by wszyscy obecni rozpocz li prac nad umocnieniem pokoju mi dzy narodami. Gdy niebezpieczny człowiek został unieszkodliwiony, zabrał głos profesor Stulpental: - Proponuj - rzekł - by rz d nasz za dał zwołania nadzwyczajnej sesji ONZ dla uznania wyspiarzy za niebezpiecznych agresorów. - To by było niezłe - rzekł Dulles - ale na to trzeba czasu... przynajmniej dwu tygodni, a tymczasem jeden Bóg wie, co mo e zaj ...
eby my mieli chocia jednego człowieka zdolnego oprze si działaniu
trucizny! Zaległa cisza, która podkre liła słowa wypowiedziane przez profesora Nuttiecorna: - Jest taki człowiek. Wszystkie oczy zwróciły si na uczonego. wiadomy wywołanego wra enia wyrzekł jedno tylko słowo: - MacCarthy.
Rozległ si radosny pomruk. Nawet na zn kanej twarzy Dullesa ukazał si cie nadziei. - Dalibóg, profesorze, pan ma racj ! W innych okoliczno ciach nie powiedziałbym tego... To tajemnica pa stwowa... Ale MacCarthy to najzimniejszy dra , jakiego nosiła kiedykolwiek podłoga senatu, a to ju co znaczy. Zwlókłby skór z trupa rodzonego ojca, je liby mu to przyniosło polityczny sukces. Natychmiast poł czy si z Białym Domem i jutro b dziemy go tu mielił -
wit ledwo przecierał si w chmurach nad oceanem, gdy od admiralskiego okr tu oddaliła si
motorówka, w której znajdował si samotny człowiek. Słynny przewodnicz cy Komisji do Badania Działalno ci Antyameryka skiej, piewca lynchu, przyjaciel znakomitych faszystów stał u steru łodzi wyprostowany i spod strz piastych brwi bez drgnienia powiek obserwował zbli aj cy si , opustoszały brzeg pla y. Na statkach reporterzy oblegali radiostacj , aby przekaza
swym gazetom historyczne słowa opatrzno ciowego m a:
„roztłamsz czarnych bydlaków”. Dulles wraz z otaczaj c go wit senatorów, g sto przetykan mundurami generalicji, patrzał z najwy szego pokładu pancernika „Shenandoah” na nikn c w porannej mgle motorówk - z trwog i nadziej . Potem przez trzy godziny aparaty nastawione na fal radiow wyspy milczały, a cisz przerwało przemówienie MacCarthy’ego, który głosem nabrzmiałym łzami nazwał si ostatnim szubrawcem i pocz ł wie ci
wiatu dobr nowin .
- A wi c dobrze! - rzekł Dulles, owijaj c chusteczk zakrwawion dło , któr własnor cznie roztrzaskał gło nik aparatu radiowego. - Nadeszła chwila czynów! Gdzie jest Guderian?! Na rozkaz ministra dywizja spadochronowa nowoutworzonego Wehrmachtu pod dowództwem marszałka polowego Guderiana zrzucona została w samo serce wyspy - na jej stolic Arkaktuan . Przed skokiem ka dy spadochroniarz wypił pod kontrol lekarsk podwójn dawk spirytusu z coca col . Zabieg ten miał zabezpieczy jego organizm przed działaniem kaktusa. Do zmierzchu dywizja opanowała stolic i nawi zała ł czno
radiow z pancernikami, w nocy wszak e Murzyni wmieszali podst pnie do chleba ziarnko kaktusa. To
wystarczyło. Spadochroniarze zło yli bro , a sam Guderian został wegetarianinem. Pancerniki odpłyn ły na pełne morze. Patrole odrzutowych bombowców przeszywały przestwór. Dulles konferował przez radio z prezydentem
daj c niezwłocznego przysłania du ej bomby atomowej. Tymczasem w
nocy z siódmego na ósmy sierpnia pół kompanii Military Police obwie ciło na awiomatce „Minnesota” nadej cie Królestwa Ziemskiej Miło ci. Natychmiastowe ledztwo wykazało, e dwu sier antów przyszło w niewiadomy sposób w posiadanie o miogalonowej beczułki soku kaktusowego. Na okr tach ogłoszono stan nadzwyczajny. Zapanowała panika. Wszelkie objawy dobroduszno ci, łagodno ci i jakichkolwiek uczu przyjaznych stały si podejrzane jak pierwsze symptomy zad umienia. Okazuj cych je poddawano badaniu i izolowano w wi zieniach okr towych. W ci gu paru godzin cele przepełniły si tak, e trzeba było przemieni pancernik „Potomac” na pływaj ce wi zienie. Zaszła te
konieczno
wprowadzenia pewnych innowacji w słu bie religijnej dla
marynarzy, mianowicie kapłani winni byli w kazaniach wstrzymywa si od wspominania o miło ci bli niego. Dulles upadaj cy ze zm czenia i bezsenno ci pracował nieustannie, otoczony przez mur dwudziestu agentów, którzy obowi zani byli kosztowa ka dy k s strawy i ka dy napój przeznaczony dla ministra. O pi tej nad ranem nast pnego dnia gazety nowojorskie podały nadzwyczajn wiadomo , e minister został nakarmiony przez stewardess plackiem kaktusowym. Giełda zareagowała natychmiast oczekuj c kroków zara onego dobroci ; akcje wszystkich koncernów zbrojeniowych traciły na warto ci z minuty na minut . Dulles, nie odrywaj c si od mikrofonu, ochrypłym z wyt enia głosem dementował fałszywe wie ci.
- Spokoju, obywatele Stanów! - wołał - nie jestem dobry! Jestem tym samym Dullesem, którego znacie, czuj si
wietnie i ycie moje dalej po wi cam zbrojeniom i t pieniu czerwonych. Precz z dobroci ! Niech yj
koncerny i monopole! Ale teletypy stukały nieubłaganie, wyrzucaj c z metalowych wn trzno ci cyfry coraz gwałtowniej spadaj cych kursów giełdowych. W południe papiery takich firm, jak Bethlehem Steel i Generał Motors mo na było naby za dwudziest cz
nominalnej warto ci, o pierwszej za cała Wall Street dygotała w kurczach
krachu. Zrujnowani maklerzy wyskakiwali z okien drapaczy rw c za sob w upadku druty telefonów, u których w op ta czej rozpaczy trwali do ostatniej chwili, i ze słuchawkami przyci ni tymi do uszu lecieli głow na dół prosto na bruk uliczny, biały od akcji i papierów warto ciowych. - Poł czcie mnie z Morganem! - krzyczał Dulles. - Gdzie jest Greenwalt?! Przysyłajcie bakterie cholery, du o bakterii! I bomb atomow ! Gdzie Dupont?! Ratujcie dywidendy! Dywidendy ratujcie! Wytrwajcie, wytrwajcie jeszcze kilka godzin, a zniszczymy ich!!! Ciemniało mu w oczach; czuj c, jak wszystko wokół wiruje coraz szybciej, widział jeszcze wiec c plam ekranu telewizora, w którym opadaj c jedne za drugimi przepływały wielkie płachty nadzwyczajnych wydarze z krzycz cymi nagłówkami: Akcje General Motors nie warte papieru, na którym je drukowano! Robotnicy topi czołgi i armaty we wszystkich portach! Rozpadło si Federalne Biuro ledcze! - Zagłada! - j czał nieszcz sny minister - zagłada... FBI, podstawa naszej cywilizacji, ostoja kultury atlantyckiej. Gdzie Morgan?... Gdzie policja?... Wi cej gazu łzawi cego... wi cej pałek... Ciemno
jednak milczała; jakby wichrem p dzone, przelatywały przez ni potargane płachty gazet i
zwoje ta m telegraficznych, a wszystko znikło i z mroków wyłoniło si trzepoc ce stado goł bi, które w dziobkach niosły wielk bł kitn wst g z napisem: Pokój i rozbrojenie. Tego ciosu nie zniosła ju zn kana dusza sekretarza stanu. Na widok straszliwych ptaków stracił przytomno ... i zbudził si . *** Siedział wci
przy swoim biurku. Aparatura klimatyczna bezszumnie tłoczyła wonne, chłodne
powietrze, zegar tykał na cianie pod rozumn twarz Waszyngtona, a za szklan płyt drzwi uspokajaj co ciemniała masywna sylwetka wartownika. Trz s c si r k otarł Dulles zimny pot z czoła i przez dłu sz chwil zmagał si jeszcze ze wspomnieniem zmory. Potem jego otrze wiony wzrok spocz ł na otwartym czasopi mie. Widniało w nim zako czenie opowiadania o r kopisie w butelce. Namy lał si krótk chwil , potem pewn r k przysun ł blok notatnika, si gn ł po pióro i zapisał nazwisko autora z krótk uwag : „Przekaza do FBI za działalno
antyameryka sk ”.
DZIENNIKI GWIAZDOWE IJONA TICHEGO PRZEDMOWA Przedstawiaj c Czytelnikowi wybrany fragment „Dzienników gwiazdowych” Ijona Tichego, Wydawca nie b dzie marnował atramentu, dla opisywania cnót tego podró nika, którego imi znaj obie czasze Drogi Mlecznej. Słynny gwiazdokr ca, kapitan dalekiej eglugi galaktycznej, łowca meteorów i komet, niestrudzony badacz i odkrywca osiemdziesi ciu tysi cy trzech globów, doktor h.c. uniwersytetów Obojga Nied wiedzic, członek Towarzystwa Opieki nad Małymi Planetami i wielu innych towarzystw, kawaler orderów mlecznych i mgławicowych, Ijon Tichy, sam uka e si Czytelnikowi w niniejszych „Dziennikach”, które stawiaj go w rz dzie takich nieustraszonych m ów przeszło ci, jak Karol Fryderyk Hieronim Muenchhausen, Paweł Masłobojnikow, Lemuel Gulliwer czy Maitre Alkofrybas. Cało
„Dzienników” obliczona na osiemdziesi t siedem tomów in quarto z suplementem (słownik
gwiazdowy i skrzynia z okazami pogl dowymi) oraz map wszystkich podró y znajduje si w opracowaniu zespołu uczonych astrogatorów i planetników i z uwagi na ogrom niezb dnego trudu nie uka e si rychło. Uwa aj c, e byłoby niewła ciwe tai wielkie odkrycia Ijona Tichego przed najszersz Publiczno ci , Wydawca wyj ł z „Dzienników” drobn cz stk i podaje j w formie nie opracowanej, bez przypisów, not, komentarzy i słownika wyra e kosmicznych. W przygotowaniu „Dzienników” do druku nikt mi wła ciwie nie pomagał; tych, którzy mi przeszkadzali, nie wymieniam, gdy zaj łoby to zbyt wiele miejsca. Astral Sternu Tarantoga profesor zoologii gwiezdne! uniwersytetu Fomalhaut Fomalhaut, dn. 18.VI Pulsacji Kosmicznej.
PODRÓ DWUDZIESTA DRUGA Mam teraz sporo zaj cia przy porz dkowaniu osobliwo ci, jakie przywiozłem z moich podró y w najdalsze zak tki Wszech wiata. Od dawna ju zdecydowałem przekaza cał t , jedyn w swoim rodzaju, kolekcj do muzeum; onegdaj kustosz zawiadomił mnie, e przygotowuje w tym celu specjaln sal . Nie wszystkie okazy s mi jednakowo bliskie; jedne budz wspomnienia pogodne, inne przywodz na my l wydarzenia pełne niesamowito ci i grozy, lecz wszystkie jednakowo stanowi rozci gło ci potwierdzaj ce autentyczno
wiadectwo w całej
moich podró y.
Do eksponatów, wskrzeszaj cych wspomnienia szczególnie intensywne, nale y z b umieszczony na małej poduszeczce pod kloszem; ma dwa du e korzenie i jest zupełnie odrowy; wyłamał mi si na przyj ciu u Oktopusa, władcy Memnogów z planety Urtamy; podawano tam potrawy wy mienite, lecz niesłychanie twarde. Równie poczesne miejsce zajmuje w zbiorach fajka, rozp kła na dwie nierówne cz ci; wypadła mi z rakiety, gdym przelatywał nad kamienistym globem z rodziny gwiazdowej Pegaza.
ałuj c straty sp dziłem
półtora dnia na poszukiwaniach w gł bi pełnego przepa ci skalnego uroczyska. Nieco dalej le y w małym pudełku kamyk niewi kszy od groszku. Historia jego jest wielce osobliwa. Kiedym wyprawił si do Xeruzji, najodleglejszej gwiazdy w mgławicach bli niaczych NGC 887, nieomal przeliczyłem si z siłami; podró trwała tak długo, e bliski byłem załamania; szczególnie dr czyła mnie t sknota za Ziemi i miejsca nie mogłem sobie znale
w rakiecie. Bóg wie, jakby si to sko czyło, gdy wtem w
dwusetnym sze dziesi tym ósmym dniu podró y poczułem, e co uwiera mnie w lew pi t ; zdj łem bucik i ze łzami w oczach wytrz sn łem ze skarpetki kamyk, okruszyn najprawdziwszego ziemskiego wiru, musiała wpa
tam jeszcze na lotnisku, kiedy wst powałem na stopie rakiety. Tul c do piersi ten drobny, lecz jak e
bliski kawal tek ojczystej planety, doleciałem do celu podniesiony na duchu; pami tka ta jest mi szczególnie droga. Opodal spoczywa na aksamitnej poduszce wypalona z gliny, zwyczajna cegła koloru ółtoró owego, rozp kła nieco i nadkruszona z jednego ko ca; gdyby nie szcz liwy zbieg okoliczno ci i moja przytomno , przez ni nie powróciłbym ju nigdy z wyprawy do Mgławicy Psów Go czych. Cegł t zwykłem bra w podró e do najzimniejszych okolic pró ni; miałem zwyczaj umieszcza j na czas jaki w silniku atomowym, aby potem, dobrze nagrzan , wkłada do łó ka przed udaniem si na spoczynek. W górnym lewym kwadrancie Drogi Mlecznej, tam gdzie chmura gwiazdowa Oriona ł czy si z gwiazdozbiorami Strzelca, byłem, lec c z mał szybko ci , wiadkiem zderzenia dwu ogromnych meteorów. Widok płomienistej eksplozji w ciemno ciach tak mnie wzburzył, e si gn łem po r cznik, by otrze sobie czoło. Zapomniałem, e poprzednio zawin łem we cegł i podnosz c z rozmachem dło
omal nie roztrzaskałem sobie czaszki. Na szcz cie z wła ciw mi
bystro ci w por zorientowałem si w niebezpiecze stwie.
Obok cegły stoi niewielka drewniana szkatułka; spoczywa w niej mój scyzoryk, towarzysz licznych wypraw. O tym, jak bardzo jestem; do niego przywi zany, niechaj za wiadczy historia, któr opowiem, poniewa doprawdy jest tego warta. Opu ciłem Satellin o drugiej po południu z okropnym katarem. Lekarz tamtejszy, do którego si udałem, doradzał mi odci cie nosa, zabieg dla mieszka ców planety błahy, albowiem nosy odrastaj im jak nam paznokcie. Zra ony t propozycj , prosto od niego udałem, si na lotnisko, aby polecie w okolice nieba, w których medycyna lepiej jest rozwini ta. Podró miałem pechow . Ju na pocz tku, gdy oddaliłem si od planety ledwo o dziewi set tysi cy kilometrów, usłyszałem sygnał wywoławczy jakiej rakiety, spytałem wi c przez radio, kto tam leci. W odpowiedzi rozległo si to samo pytanie. - Ty powiedz pierwszy! - rzekłem do
ostro,
rozdra niony niegrzeczno ci obcego. - Ty powiedz pierwszy - odpowiedział tamten. To przedrze nianie tak mnie rozgniewało, e nazwałem po imieniu bezczelno zacz li my si
kłóci
coraz zapami tałej, a
nieznanego podró nika. Nie pozostał mi dłu ny;
po kilkunastu minutach, oburzony w najwy szym stopniu,
zorientowałem si , e adnej drugiej rakiety nie ma, a głos, który słysz , jest po prostu echem moich własnych sygnałów radiowych, odbijaj cych si
od powierzchni ksi yca Satelliny, który wła nie mijałem. Nie
dostrzegłem go dot d, bo ukazywał mi sw nocn , zaciemnion półkul . Jak
godzin pó niej, pragn c obra sobie jabłko, zauwa yłem, e nie mam scyzoryka. Natychmiast
przypomniałem sobie, gdziem go miał po raz ostatni; było to w bufecie na lotnisku Satelliny; poło yłem go na pochyłej ladzie i musiał si ze lizn znale
na podłog w k cie. Uzmysłowiłem to sobie tak dobrze, e mógłbym go
z zamkni tymi oczami. Zawróciłem rakiet i tu dopiero wyłoniła si trudno : całe niebo roiło si od
migotliwych
wiatełek i nie wiedziałem, gdzie szuka
osiemdziesi ciu globów kr
Satelliny. Jest ona jednym z tysi ca czterystu
cych wokół sło ca Erypelazy. Wi kszo
ich posiada to po kilkana cie ksi yców,
du ych jak planety, co jeszcze bardziej utrudnia orientacj . Zakłopotany, próbowałem wywoła Satellin przez radio. W odpowiedzi zgłosiło si kilkadziesi t stacji przemawiaj cych równocze nie, tak e wytworzyła si przera liwa kakofonia; musicie wiedzie , e mieszka cy systemu Erypelazy s równie uprzejmi, jak nieporz dni i nadali nazw „Satellina” bodaj e dwustu rozmaitym planetom. Patrzałem przez okno na miriady drobnych wiatełek; na jednym znajdował si mój scyzoryk, lecz łatwiej byłoby chyba odnale
igł w stogu siana ni
wła ciw planet w tym gwiazdowym mrowisku. Na koniec zdałem si na łaskawy przypadek i pomkn łem ku planecie, która znalazła si na wprost dziobu. Ju po kwadransie opu ciłem si na lotnisko. Było zupełnie podobne do tego, z którego wystartowałem o drugiej, wi c uradowany, e tak mi si poszcz ciło, udałem si prosto do bufetu. Jakie jednak było moje rozczarowanie, kiedy mimo najdokładniejszych poszukiwa
scyzoryka nie znalazłem. Zastanowiwszy si ,
doszedłem do wniosku, e albo go kto zabrał, albo te jestem na całkiem innej planecie. Rozpytawszy si tubylców, przekonałem si , e słuszne było drugie przypuszczenie. Znajdowałem si na Andrygonie, starej, sypi cej si i zmurszałej planecie, która powinna wła ciwie dawno ju by wycofana z obiegu, ale dbaj o ni mało, gdy le y z dala od głównych szlaków rakietowych. W porcie pytano mnie, której Satelliny szukam, albowiem globy te s ponumerowane. Teraz dopiero znalazłem si w kropce, bo wła ciwy numer wyleciał mi z głowy. Tymczasem, powiadomione przez kierownictwo lotniska, ci gn ły miejscowe władze, aby powita mnie uroczy cie. Był to wielki dzie
dla Andrygonów; we wszystkich szkołach odbywały si
wła nie egzaminy
maturalne. Jeden z przedstawicieli rz du spytał, czy nie zechc u wietni matury moj obecno ci ; poniewa przyj to mnie nadzwyczaj go cinnie, nie mogłem pro bie tej odmówi . Jako prosto z lotniska pojechali my
pidłakiem (s to du e, beznogie płazy, podobne do w ów, u ywane tam powszechnie jako wierzchowce) do miasta. Przedstawiwszy mnie licznie zgromadzonej młodzie y i nauczycielom jako czcigodnego go cia z planety Ziemi, przedstawiciel rz du opu cił zaraz sal . Nauczyciele usadowili mnie na honorowym miejscu przy zerwie (rodzaj stołu), po czym przerwany egzamin toczył si dalej. Uczniowie, podekscytowani moj obecno ci , zrazu j kali si , mocno zmieszani, ale dodawałem im otuchy serdecznym u miechem, a temu i owemu podpowiedziałem wła ciwe słowo, tak e pierwsze lody wnet prysn ły. Pod koniec odpowiadali coraz lepiej. W pewnej chwili przed komisj
egzaminacyjn
stan ł młody Andrygon, porosły wzdr gami (rodzaj ostryg,
u ywanych jako ubranie) tak licznymi, jakich dawno nie widziałem, i j ł odpowiada na pytania z nieporównan elokwencj i swad . Słuchałem go z przyjemno ci , konstatuj c, e poziom nauki jest tu wcale wysoki. Wtem egzaminator zapytał: - Czy kandydat potrafi udowodni , dlaczego ycie na Ziemi jest niemo liwe? Skłoniwszy si lekko, młodzieniec przyst pił do wyczerpuj cego, logicznie zbudowanego wywodu, w którym wykazał niezbicie, e wi ksz cz
Ziemi pokrywaj zimne, niezmiernie gł bokie wody, których
temperatur utrzymuj w pobli u zera pływaj ce stale góry lodowe; e nie tylko bieguny, ale i otaczaj ce obszary s siedliskiem przera liwych, wiecznych mrozów i e przez pół roku panuje tam noc bezustanna; e, jak to doskonale wida przez przyrz dy astronomiczne, l dy, nawet w okolicach o klimacie cieplejszym, pokrywa przez wiele miesi cy w roku zamro ona para wodna, tak zwany nieg, grub warstw zalegaj c góry i niziny; e wielki Ksi yc Ziemi wytwarza na niej fale przypływów i odpływów, które wywieraj niszcz ce działanie erozyjne; e za pomoc
najpot niejszych lunet mo na dostrzec, jak cz sto wielkie połacie planety zalega półmrok,
spowodowany powłok chmur; e w atmosferze powstaj straszliwe cyklony, tajfuny i burze, co wszystko razem wzi te najzupełniej wyklucza mo liwo
istnienia
ycia w jakiejkolwiek formie. Gdyby za , zako czył
d wi cznym głosem młody Andrygon, jakie istoty spróbowały wyl dowa na Ziemi, niechybnie poniosłyby mier , zmia d one ogromnym ci nieniem tamtejszej atmosfery, które na poziomie morza wynosi jeden kilogram na centymetr kwadratowy, czyli 760 milimetrów słupa rt ci. Tak wyczerpuj ca odpowied
zyskała powszechn
aprobat
komisji. Zdr twiały ze zdumienia
siedziałem przez dłu sz chwil bez ruchu i dopiero gdy egzaminator przyst pował do nast pnego pytania, zawołałem: - Przepraszam was, godni Andrygoni, ale ... ale ja wła nie pochodz z Ziemi; nie w tpicie chyba, e jestem ywy, i słyszeli cie, jak mnie wam przedstawiono... Zapanowało niezr czne milczenie. Nauczyciele byli najgł biej dotkni ci moim nietaktownym wyst pieniem i ledwo si hamowali; młodzie , która nie umie jeszcze ukrywa wzrusze , jak wiek dojrzały, patrzała na mnie z jawn niech ci . Na koniec egzaminator rzekł lodowato: - Wybacz, panie przybyszu, ale czy nie za wielkie wymagania stawiasz naszej go cinno ci? Czy nie dosy ci tak podniosłego przyj cia, fetów i dowodów szacunku? Czy nie ukontentowali my Ci dostatecznie dopuszczeniem do Wysokiej Zerwy Maturalnej, mało ci tego i domagasz si , aby my umy lnie dla ciebie zmieniali... program szkolny?! - Ale ... Ziemia naprawd jest zamieszkała... - wyb kałem zmieszany. - Gdyby tak było - rzekł egzaminator patrz c na mnie, jakbym był przezroczysty - stanowiłoby to zboczenie natury.
Słowa te uznałem za obraz
mej ojczystej planety, nie
egnaj c si
przeto 2 nikim wyszedłem
natychmiast, dosiadłem pierwszego napotkanego pidłaka, pojechałem na lotnisko i strz sn wszy z obuwia proch Andrygony, wystartowałem na dalsze poszukiwania scyzoryka. W taki sposób l dowałem kolejno na pi ciu planetach grupy Lindenblada, na globach Stereopropów i Melacjan, na siedmiu wielkich ciałach rodziny planetarnej sło ca’ Kasjopei, zwiedziłem Osteryli , Awerancj , Meltoni , Laternid , wszystkie ramiona wielkiej Mgławicy Spiralnej w Andromedzie, układy Plezjomacha, Gastroklancjusza, Eutremy, Symenofory i Paralbidy; w nast pnym roku przeszukałem systematycznie pobli e wszystkich gwiazd Sappony i Melenwagi oraz globy: Erytrodoni , Arrhenoid , Eodocj , Artenuri i Stroglona z wszystkimi jego osiemdziesi cioma ksi ycami, nieraz tak małymi, e ledwo było gdzie rakiet posadzi ; na Małej Nied wiedzicy nie mogłem wyl dowa , bo był tam wła nie remanent; potem przyszła kolej na Cefeidy i Ardenidy; i r ce mi doprawdy opadły, kiedy przez pomyłk raz jeszcze wyl dowałem na Lindenbladzie. Nie dałem jednak za wygran
i jak przystało prawdziwemu badaczowi ruszyłem dalej. Po trzech tygodniach
zauwa yłem planet , która do złudzenia przypominała pami tn Satellin ; serce uderzało mi szybciej, gdym j okr ał po zacie niaj cej si spirali; pró no jednak wypatrywałem owego lotniska. Ju chciałem skierowa si na powrót w bezmiar przestrzeni, gdy dostrzegłem, e jaka malutka posta daje mi z dołu znaki. Zamkn wszy silnik, splanowałem szybko i osadziłem wehikuł w pobli u grupy malowniczych skał, na których wznosił si spory budynek z ciosanego kamienia. Na moje spotkanie biegł polem rosły starzec w białym habicie dominikanina. Był to, jak si okazało, ojciec Lacymon, przeło ony wszystkich misji działaj cych na obszarach pobliskich gwiazdozbiorów w promieniu sze ciuset lat wietlnych. Okolica ta liczy około pi ciu milionów planet, w tym dwa miliony czterysta tysi cy zamieszkałych. Ojciec Lacymon dowiedziawszy si o przyczynie, która sprowadziła mnie w te strony, wyraził współczucie, zarazem za rado
z mego przybycia, bo jak mi rzekł,
jestem pierwszym człowiekiem, jakiego widzi od siedmiu miesi cy. - Tak si przyzwyczaiłem - powiedział - do obyczajów Meodracytów, którzy zamieszkuj t planet , e wielokrotnie chwytałem si na osobliwej pomyłce: oto gdy chc pilnie nasłuchiwa , podnosz w gór r ce, jak oni... (Meodracyci, jak wiadomo, maj uszy pod pachami). Ojciec Lacymon okazał si bardzo go cinny; spo yli my razem obiad, przyrz dzony z miejscowych potraw (t ciwe pi anki w dr enie, drumble ustercone, a na deser miesiochy - dawno ju takich nie kosztowałem), po czym udali my si na werand domu misyjnego. Liliowe sło ce przygrzewało, pterodaktyle, od których roi si planeta, piewały w krzakach i w południowej ciszy s dziwy przeor dominikanów pocz ł zwierza mi si ze swych strapie ; uskar ał si
na trudno ci, jakie napotyka praca misyjna w tych regionach. Tak na przykład
Pi ciorniakowie, mieszka cy gor cej Antyleny, którzy marzn ju przy 600 stopniach Celsjusza, słysze nawet nie chc o raju, natomiast opisy piekła budz w nich ywe zainteresowanie, a to dla korzystnych warunków (smoła wrz ca, płomienie), jakie tam panuj . Poza tym nie wiadomo wła ciwie, którzy z nich mog wst powa do stanu kapła skiego, albowiem rozró nia si u nich pi
płci; jest to niełatwy problem dla teologów.
Wyraziłem współczucie, ojciec Lacymon wzruszył ramionami: - Ach, to nic jeszcze. B utowie na przykład uwa aj powstawanie z martwych za czynno
tak
codzienn , jak wdziewanie odzie y, i w aden sposób nie chc uzna tego zjawiska za cud. Dartrydzi z Egilli nie maj r k ani nóg; mogliby si
egna tylko ogonem, lecz nie mog o tym sam decydowa ; czekam na odpowied
stolicy apostolskiej - có , kiedy Watykan milczy ju drugi rok... A czy słyszał pan o okrutnym losie, jaki spotkał biednego ojca Orybazego z naszej misji? Zaprzeczyłem.
- Niech e pan wi c słucha. Ju pierwsi odkrywcy Urtamy nie mogli nachwali si jej mieszka ców, pot nych Memnogów. Panuje prze wiadczenie,
e te rozumne istoty nale
do najbardziej uczynnych,
łagodnych, dobrotliwych i przenikni tych altruizmem stworze w całym Kosmosie. Licz c wi c na to, e na takim gruncie doskonale przyjmie si ziarno wiary, wysłali my do Memnogów ojca Orybazego mianuj c go biskupemm partibus infidelium. Przybyłego na Urtam przyj li Memnogowie tak, e trudno sobie yczy czego lepszego; otaczali go macierzy sk opiek szanowali, wsłuchiwali si w ka de jego słowo, odczytywali mu z oczu i spełniali natychmiast ka de yczenie, wprost pili wygłaszane przeze nauki, jednym słowem, oddali mu si całkowicie. W listach, które mi pisywał, nie mógł si ich nachwali , nieszcz liwy... Tu ojciec dominikanin strzepn ł r kawem habitu łz z powieki. - W tak sprzyjaj cej atmosferze ojciec Orybazy nie ustawał dniem ani noc głosi zasady wiary. Wyło ywszy Memnogom histori Starego i Nowego Testamentu, Apokalips i Listy Apostolskie przeszedł do ywotów wi tych; szczególnie wiele aru wło ył w opiewanie m czenników pa skich. Biedak... to zawsze była jego słabo ... Przemagaj c wzruszenie ojciec Lacymon ci gn ł dr cym głosem: - Prawił im przeto o wi tym Janie, który zdobył wiatło
wiekuist , kiedy go ywcem ugotowano w
oleju, o wi tej Agnieszce, co dała sobie głow dla wiary odci , o wi tym Sebastianie, przeszytym mnogimi strzałami, który cierpiał srogie katusze, za co w raju przywitały go pienia anielskie, o miedziankach wi tych wiartowanych, duszonych, łamanych kołem i palonych małym ogniem. M ki te przyjmowali z zachwytem, pojmuj c, e zyskuj tak miejsce po prawicy Pana Zast pów. Kiedy opowiedział im wiele podobnych, godnych na ladowania ywotów, zasłuchani w jego słowa Memnogowie j li spogl da na siebie, a najwi kszy z nich zagadn ł nie miało: - Wielebny kapłanie nasz, kaznodziejo i ojcze czcigodny, powiedz nam, prosz , je li tylko zechcesz zni y si do niegodnych twych sług, czy dusza ka dego, kto gotów jest na m cze stwo, dostaje si do nieba? - Niew tpliwie tak, synu mój! - odrzekł ojciec Orybazy. - Taak? To bardzo dobrze... - powiedział przeci gle Memnóg. - A czy ty, ojcze duchowny, pragniesz dosta si do, nieba? - Jest to moim najgor tszym yczeniem, synu. - A wi tym chciałby zosta ? - pytał dalej wielki Memnóg. - Synu zacny, któ by nie chciał nim zosta , ale gdzie mnie tam, grzesznemu, do tak wysokiej godno ci; trzeba wyt a wszystkie siły i d y nieustannie w najwi kszej pokorze serca, aby wst pi na t drog ... - Wi c chciałby zosta
wi tym? - upewnił si Memnóg raz jeszcze, spozieraj c zach caj co na
towarzyszy, którzy nieznacznie unie li si z miejsc. - Oczywi cie, synu. - No, to my ci pomo emy! - W jaki sposób, miłe owieczki? - spytał z u miechem ojciec Orybazy, albowiem radowała go naiwna gorliwo
wiernej trzódki. Na to Memnogowie delikatnie, lecz mocno wzi li go pod pachy i rzekli: - W taki sposób, drogi ojcze, jakiego nas wła nie nauczyłe ! Za czym najpierw zdarli mu z grzbietu skór i nama cili to miejsce smoł , jak to zrobił kat Irlandii
wi temu Hiacyntowi, potem odr bali mu lew nog , jak to poganie uczynili wi temu Pafnucemu, nast pnie rozpruli mu brzuch i wsadzili we wieche słomy, jak si to przydarzyło błogosławionej El biecie normandzkiej,
za czym wbili go na pal jak Emalkici wi tego Hugona, połamali mu wszystkie ebra, jak Tyrakuzanie wi temu Henrykowi z Padwy, i spalili go powolutku na małym ogniu, jak Burgundzi Dziewic Orlea sk . Potem za odsapn li, umyli si i j li łzy roni rzewne za swym utraconym pasterzem. Na czym wła nie zastałem ich, albowiem obje d aj c wszystkie gwiazdy diecezji wst piłem do ich parafii. Kiedy usłyszałem, co si stało, włosy wstały mi na głowie. Załamawszy r ce krzykn łem: - Niegodni zbrodniarze! Mało dla was piekła! Czy wiecie, e cie wydali dusze na wieczne pot pienie?!! - A jak e - odparli szlochaj c - wiemy! Ów najwi kszy Memnóg wstał i tak mi powiedział: - Czcigodny ojcze, wiemy dobrze, e b dziemy pot pieni i m czeni do ko ca wiata, i musieli my toczy
straszne walki duchowe, zanim powzi li my ten zamiar, jednakowo
ojciec Orybazy nieustannie
powtarzał nam, e nie ma takiej rzeczy, której dobry chrze cijanin nie uczyniłby dla swego bli niego, e nale y odda mu wszystko i na wszystko by dla gotowym; tak wi c zrezygnowali my z najwi ksz rozpacz ze zbawienia my l c tylko o tym, by najdro szy ojciec Orybazy zyskał koron m cze sk i wi to . Nie umiem ci powiedzie , jak trudno nam to przyszło, bo zanim nie przybył do nas ojciec Orybazy, aden z nas muchy nawet nie ukrzywdził. Ponawiali my wi c błagania, prosili my go na kolanach, by nieco popu cił i zmniejszył surowo nakazów wiary, ale on kategorycznie twierdził, e dla umiłowanego bli niego nale y czyni wszystko bez adnego wyj tku. Tak tedy nie byli my mu w stanie odmówi . Rozumieli my przy tym, e jeste my istotami mało znacz cymi i niegodnymi wobec tego m a wi tobliwego i e zasługuje on na najwi ksze wyrzeczenie z naszej strony. Wierzymy te gor co, e przedsi wzi cie dobrze si powiodło i e ojciec Orybazy króluje teraz w niebie. Tutaj masz, ojcze czcigodny, worek z sum , jak zebrali my na proces kanonizacyjny, bo tak trzeba, to nam ojciec Orybazy, pytany, dokładnie wyja nił. Musz powiedzie , e stosowali my tylko jego ulubione tortury, o których prawił nam z najwi kszym zapami taniem. S dzili my, e b d mu miłe, jednakowo opierał si , a zwłaszcza niech
budziło w nim łykanie wrz cego ołowiu. Nie dopu cili my jednak my li, e ten kapłan
co innego nam mówił, a co innego my lał. Krzyk za , jaki podnosił, był tylko dowodem nieukontentowania niskich, cielesnych cz stek jego jestestwa i lekcewa yli my go w my l nauki, e nale y poni a ciało, aby tym wy ej wznie
ducha. Pragn c go podtrzyma , przypominali my mu zasady, które nam głosił, na co ojciec
Orybazy odpowiedział jednym tylko słowem, całkiem niepoj tym i niezrozumiałym; nie wiemy, co by znaczyło, bo nie znale li my go ani w ksi eczkach do nabo e stwa, które nam wr czył, ani w Pi mie wi tym. Zako czywszy opowie
ojciec Lacymon otarł kroplisty pot z czoła i przez czas dłu szy siedzieli my w
milczeniu, które s dziwy dominikanin przerwał w ko cu słowami: - No i niech e pan sam powie, jak tu by duszpasterzem w takich warunkach?! Albo znowu ta historia! Ojciec Lacymon uderzył r k w list rozpostarty na stole. - Ojciec Hipolit donosi mi z Arpetuzy, tej małej planety Wagi, e mieszka cy jej zupełnie przestali zawiera mał e stwa, nie płodz wi cej dzieci i zagra a im całkowite wyga ni cie! - Dlaczegó to? - spytałem zdumiony. - Dlatego, bo kiedy usłyszeli, e obcowanie cielesne jest grzechem, tak bardzo zapragn li zbawienia, e wszyscy lubowali i zachowuj czysto ! Od dwu tysi cy lat Ko ciół głosi wy szo
troski o zbawienie duszy
nad sprawami doczesnymi, lecz nikt nie brał tego dosłownie, na miły Bóg! Ci Arpetuza czycy poczuli co do jednego powołanie i wst puj masowo do klasztorów; wzorowo przestrzegaj reguły, modl si , poszcz i umartwiaj , a tymczasem upada przemysł, rolnictwo, nadci ga głód i zagłada grozi planecie. Napisałem o tym do Rzymu, ale jak zwykle odpowiedzi jest milczenie...
- Bo te to bardzo było ryzykowne - zauwa yłem - nie
wiar na inne planety...
- A co mieli my robi ? Ko ciół nie pieszy si , Ecciesia noti festinat, jak wiadomo, bo królestwo jego nie jest z tego wiata, ale kiedy kolegium kardynałów obradowało i wahało si , tymczasem na planetach zacz ły jak grzyby po deszczu wyrasta misje kalwinów, baptystów, redemptorystów, mariawitów, adwentystów i sam nie wiem jakie jeszcze! Musieli my wi c ratowa , co si da. No, drogi panie, skoro ju to powiedziałem... pójd pan ze mn . Ojciec Lacymon wprowadził mnie do swego gabinetu. Jedn
cian zajmowała olbrzymia bł kitna mapa
nieba gwiazdowego; cała jej prawa strona była zaklejona papierem. - Widzi pan! - wskazał t cz
zakryt .
- Có to oznacza? - Zgub , drogi panie. Zgub
ostateczn . Obszary te zamieszkuj
ludy o niesłychanie wysokiej
inteligencji. Głosz one materializm, ateizm i zalecaj skupia wszystkie wysiłki wokół rozwoju nauki, techniki i doskonalenia warunków ycia na planetach. Posyłali my do nich naszych najm drszych misjonarzy, ojców salezjanów, benedyktynów, dominikanów, ba, nawet jezuitów, natchnionych głosicieli słowa bo ego, mówców miodoustych; wszyscy, wszyscy powracali ateistami!! Ojciec Lacymon podszedł nerwowo do stołu. - Był u nas ojciec Bonifacy, pami tam go jako jednego z najbardziej wi tobliwych zakonników; dni i noce sp dzał na modłach, le c krzy em, prochem były dla wszystkie sprawy wiata, nie znał innego zaj cia jak odmawianie ró a ca ani wi kszej rado ci od mszy, a po trzech tygodniach pobytu tam tu ojciec Lacymon wskazał zalepion cz
mapy - wst pił na politechnik i napisał t oto ksi k ! - Ojciec Lacymon podj ł i
natychmiast z obrzydzeniem rzucił na stół gruby tom. Przeczytałem tytuł: „O sposobach powi kszenia bezpiecze stwa lotów rakietowych”. - Bezpiecze stwo marnego ciała przeło ył nad zabezpieczenie ducha, czy to nie potworne?! Wysyłali my alarmuj ce raporty i tym razem stolica apostolska nie zwlekała. Przy współpracy specjalistów z ambasady ameryka skiej w Rzymie, Akademia Papieska opracowała te oto dzieła. - Ojciec Lacymon podszedł do wielkiego kufra i otworzył go; wn trze pełne było grubych tomów in quarto. - Jest tu około dwustu tomów przedstawiaj cych z najwi ksz szczegółowo ci metody gwałtu, terroru, sugestii, szanta u, wymuszania, hipnozy, zatruwania, tortur i odruchów warunkowych, których oni u ywaj do t pienia wiary. Włosy mi wstawały na głowie, kiedy to przegl dałem. Tam s fotografie, zeznania, protokoły, dowody rzeczowe, opowiadania naocznych wiadków i Bóg wie co jeszcze. Zachodz w głow , jak oni to wszystko tak pr dko zrobili i co to znaczy technika ameryka ska, bo drogi panie... rzeczywisto
jest o wiele
straszniejsza! Ojciec Lacymon podszedł do mnie i pal c mi ucho oddechem, szeptał: - Jestem tu na miejscu, wi c orientuj si najlepiej... panie. Oni nie m cz , nie przymuszaj do niczego, nie torturuj ani nie wkr caj do głowy rubek, tylko po prostu ucz , co to jest wszech wiat, sk d wzi ło si ycie, jak si rodzi nowa wiadomo
i jak stosowa nauk na po ytek powszechny. Maj dowód, z którego
pomoc potrafi wykaza , jak dwa a dwa jest cztery, e cały wiat jest wył cznie materialny. Ze wszystkich moich misjonarzy ocalił wiar jeden tylko ojciec Serwacy, i to tylko dlatego, e jest głuchy jak pie i nie słyszał, co do niego mówili! Tak, to jest gorsze od tortur, drogi panie! Miałem tu młod zakonnic , karmelitank , uduchowione dziecko, oddane tylko niebu; wci
po ciła, umartwiała si , miała stygmaty, widzenia, obcowała ze
wi tymi, szczególnie upodobała sobie wi t Melani i całym sercem j na ladowała; mało tego, od czasu do
czasu dostrzegała nawet archanioła Gabriela... Pewnego dnia wyruszyła tam - ojciec Lacymon wskazał prawy brzeg mapy. - Spokojnie jej na to pozwoliłem, poniewa była uboga duchem, a do takich nale y Królestwo Niebieskie; jak tylko człowiek zaczyna my le : a co, a sk d, a jak, zaraz otwieraj si otchłanie herezji. Byłem pewny, e argumenty tej ich m dro ci nie b d si jej ima ; i otó , kiedy tam przybyła, po pierwszym publicznym widzeniu wi tych poł czonym z napadem ekstazy religijnej uznali j za neurotyczk , czy jak to si nazywa, i leczyli j k pielami, ogrodnictwem, dali jej jakie zabawki, jakie lalki; po czterech miesi cach wróciła, w jakim stanie! Ojciec Lacymon zadr ał. - Co si z ni stało? - spytałem z lito ci . - Przestała miewa widzenia, wst piła na kurs pilotów rakietowych i poleciała z ekspedycj badawcz do j dra Galaktyki, biedne dziecko! Słyszałem niedawno, e objawiła si jej wi ta Melania, i serce zadr ało we mnie od radosnej nadziei, ale okazało si , e jej si tylko ciotka niła. Powiadam panu: kl ska, ruina, upadek. Naiwni ci specjali ci ameryka scy; awizuj mi wła nie pi
ton ksi ek i literatury opisuj cej okrucie stwa
wrogów wiary. O, eby oni zechcieli prze ladowa religi , eby zamykali ko cioły, rozp dzali wiernych, ale niestety, nic podobnego, na wszystko pozwalaj : i na odprawianie nabo e stw, i na szkolnictwo duchowne, tyle e rozpowszechniaj swe dowody i teorie. Przez jaki czas próbowali my tej metody - ojciec Lacymon wskazał map - ale nie dala rezultatów. - Przepraszam, jakiej metody? - No, zalepili my t cz
Wszech wiata papierem i ignorowali my jej istnienie, ale to nie pomogło.
Obecnie mówi si w Rzymie o krucjacie w obronie wiary. - Co ojciec o tym s dzi? - Owszem, nie byłoby to złe; gdyby si wysadziło ich planety, zburzyło miasta, spaliło ksi gi, a ich samych wytłukło do nogi, mo e udałoby si ocali nauk miło ci bli niego, ale kto ma poci gn
na t krucjat ?
Memnogowie? Arpetuza czycy mo e? Pusty miech mnie chwyta a zarazem trwoga! Zapadło głuche milczenie. Zdj ty gł bokim współczuciem, poło yłem dło
na ramieniu steranego
kapłana, by go pokrzepi u ciskiem; w tym momencie co wy lizn ło mi si z r kawa, zabłysło i stukn ło o podłog . Któ opisze moj rado
i zaskoczenie, kiedy poznałem mój scyzoryk. Jak si okazało, przez cały czas
najspokojniej tkwił pod podszewk kurtki, gdzie dostał si przez dziurk w kieszeni!
PODRÓ DWUDZIESTA TRZECIA W „Kosmozoologii”, znanym dziele profesora Tarantogi, wyczytałem o planecie kr
cej wokół
gwiazdy podwójnej Erpeya, tak małej, e je liby wszyscy jej mieszka cy naraz opu cili domy, nie pomie ciliby si na jej powierzchni inaczej, jak tylko podnosz c jedn nog . Aczkolwiek profesor Tarantoga uchodzi za znakomity autorytet, twierdzenie to wydało mi si przesadne i postanowiłem sam zbada jego prawdziwo . Podró miałem urozmaicon ; przy zmiennej 463 zepsuł mi si silnik i rakieta zacz ła spada na gwiazd , co mnie zaniepokoiło, albowiem temperatura tej Cepheidy wynosi 600 000 stopni Celsjusza. Upał rósł z ka d chwil i w ko cu stał si tak niezno ny, e nie mogłem pracowa inaczej, jak tylko wcisn wszy si do wn trza małej lodówki, w której trzymam zazwyczaj ywno
- zaiste dziwny zbieg okoliczno ci, bo ani mi w
głowie postało, e niebawem znajd si w podobnej sytuacji. Szcz liwie usun wszy defekt, ju bez przeszkód doleciałem do Erpeya. Podwójna ta gwiazda składa si z dwu sło c: jedno jest wielkie, czerwone jak piec i niezbyt gor ce, drugie za bł kitne, wyrzuca przera liwy ar. Sama planeta była rzeczywi cie tak mała, e odnalazłem j z wielkim trudem dopiero po przetrz ni ciu całej okolicznej pró ni. Mieszka cy jej, B utowie, przyj li mnie nader go cinnie. Przedziwnie pi kne s kolejne wschody i zachody obu sło c; osobliwe widoki powstaj tak e przy ich za mieniach. Przez pół doby wieci sło ce czerwone i wtedy wszystkie przedmioty wygl daj jakby sk pane w krwi, w drugiej połowie przy wieca sło ce bł kitne, tak pot ne, e trzeba chodzi z zamkni tymi stale oczami; mimo to widzi si zupełnie zno nie. Nie znaj c wcale ciemno ci B utowie por bł kitn nazywaj dniem, czerwon za noc . Miejsca jest na planecie, w samej rzeczy, niesłychanie mało, ale B utowie, istoty bardzo inteligentne, posiadaj ce wielk wiedz , zwłaszcza w zakresie fizyki, doskonale radz sobie z t trudno ci ; co prawda sposób, jakiego u ywaj , przedstawia pewn osobliwo . Oto w odpowiednim urz dzie z ka dego mieszka ca planety zdejmuje si
za pomoc
precyzyjnego aparatu rentgenowskiego tak zwany „rysopis
atomowy”, to jest dokładny plan ukazuj cy wszystkie co do jednej materialne molekuły, cz steczki białka i zwi zki chemiczne, z jakich zbudowane jest jego ciało. Gdy nadchodzi pora spoczynku, B ut wsuwa si przez malutkie drzwiczki do specjalnego aparatu i w rodku zostaje rozpylony na drobne atomy. Zajmuj c w takiej postaci bardzo mało miejsca sp dza noc, rano za o wyznaczonej porze budzik uruchamia aparat, który na podstawie rysopisu atomowego zespala na powrót wszystkie cz steczki we wła ciwym porz dku i kolejno ci, drzwiczki si otwieraj i B ut, tak przywrócony do ycia, udaje si , par razy ziewn wszy, do pracy. B utowie zachwalali mi korzystne strony tego obyczaju podkre laj c, e nie ma przy nim mowy o bezsenno ci, majakach nocnych, zmorach czy koszmarach sennych, albowiem aparat rozpyla ciało na atomy odbieraj c mu
ycie i przytomno . Podobnego sposobu u ywaj
oni tak e w rozlicznych innych
okoliczno ciach, jak na przykład: w poczekalniach lekarzy czy w urz dach, gdzie zamiast krzeseł stoj małe, na ró owo i niebiesko pomalowane skrzynki aparatów, na niektórych posiedzeniach i zebraniach, jednym słowem wsz dzie tam, gdzie człowiek skazany jest na nud i bezczynno
i nic zgoła nie robi c po ytecznego, faktem
swego istnienia zajmuje tylko miejsce. W ten sam pomysłowy sposób zwykli B utowie podró owa : kto chce uda si gdziekolwiek, pisze na kartce adres, nakleja go na małej kasetce, któr podstawia pod aparatem, wchodzi do rodka i rozpylony na atomy przedostaje si do kasetki. Istnieje umy lna instytucja, co w rodzaju naszej poczty, która ekspediuje takie przesyłki według adresu. Je eli kto spieszy si szczególnie, przesyła si telegrafem jego rysopis atomowy do miejsca przeznaczenia, a tam odtwarza si go w aparacie. Oryginalnego
B uta rozproszkowuje si tymczasem i oddaje do archiwum. Taki sposób telegraficznego podró owania, jako nadzwyczaj szybki i prosty, ma w sobie wiele kusz cego, kryje jednak i pewne niebezpiecze stwa. Akurat kiedy przyjechałem, prasa donosiła o niesłychanym wypadku, jaki wła nie si wydarzył. Oto pewien młody B ut imieniem Termofeles miał si uda do miejscowo ci poło onej na drugiej - półkuli planety, aby wzi Pragn c, z niecierpliwo ci zrozumiał u zakochanego, jak najszybciej stan
tam lub.
przed wybran , udał si na poczt i
został przetelegrafowany; ledwo si to stało, urz dnika telegrafu odwołuj w jakiej nie cierpi cej zwłoki sprawie, a jego zast pca nie wiedz c nic o tym, e Termofeles został ju wysłany, depeszuje jego rysopis po raz drugi i oto przed st sknion narzeczon staje dwu Termofelesów podobnych do siebie jak dwie krople wody. Trudno opisa przera liwe pomieszanie i bezradno
nieszcz snej i całego orszaku weselnego. Usiłowano
namówi jednego z Termofelesów, eby zechciał podda si rozproszeniu na atomy i tym samym zako czył przykry incydent, lecz spełzło to na niczym, albowiem ka dy z nich twierdził uparcie, e on jest wła nie tym prawdziwym, jedynym Termofelesem. Sprawa poszła do s du i toczyła si przez ró ne instancje. Ju po moim odlocie zapadł wyrok s du najwy szego, nie potrafi wi c powiedzie , jak si sprawa sko czyła. B utowie namawiali mnie serdecznie, abym zakosztował ich sposobu wypoczywania i podró y, zapewniaj c, e omyłki podobne do opisanej s najwi ksz rzadko ci i e sam proces nie ma w sobie nic zagadkowego czy nadprzyrodzonego, albowiem, jak dobrze wiadomo, ywe organizmy s zbudowane z tej samej materii, co wszystkie otaczaj ce nas przedmioty, planety, jak i gwiazdy; cała ró nica le y jedynie we wzajemnym poł czeniu i układzie cz stek. Rozumiałem te argumenty doskonale, mimo to jednak głuchy byłem na namowy. Pewnego wieczora zdarzyła mi si osobliwa przygoda. Przyszedłem do znajomego B uta zapomniawszy uprzednio powiadomi go telefonicznie o wizycie. W pokoju, do którego wszedłem, nie było nikogo. Szukaj c gospodarza otwierałem po kolei rozmaite drzwi (w niesłychanej, ale normalnej w mieszkaniach B utów ciasnocie), na koniec uchyliwszy drzwiczki mniejsze od innych ujrzałem jak gdyby wn trze niewielkiej lodówki, puste całkiem z wyj tkiem półki, na której stała niedu a kasetka wypełniona szarawym proszkiem. Raczej bezmy lnie wzi łem do r ki gar
tego proszku, wtem na odgłos otwieranych drzwi drgn łem i wysypałem go na
podłog . - Co robisz, szanowny cudzoziemcze! - zawołał syn owego B uta, bo to on wszedł wła nie. - Uwa aj, rozsypujesz mi tatusia! Usłyszawszy te słowa przel kłem si i zmartwiłam niezmiernie, lecz malec zawołał: - To nic, to nic, nie przejmuj si ! - Wybiegł na dwór i po kilku minutach wrócił przynosz c spor brył w gla, torebk cukru, szczypt siarki, mały gwo dzik i przygar
zwykłego piasku; wrzucił wszystko do kasetki,
zamkn ł drzwiczki i nacisn ł wył cznik. Usłyszałem co w rodzaju głuchego westchnienia czy mla ni cia, drzwiczki otwarły si i oto mój znajomy B ut ukazał si w nich miej c si z mego pomieszania, zdrowy i nienaruszony. Spytałem go pó niej w czasie rozmowy, czy nie uczyniłem mu szkody rozsypuj c cz
materii
jego ciała i w jaki sposób syn jego tak łatwo mógł naprawi mój niezr czny post pek. - Ach, to głupstwo - powiedział - nie zaszkodziłe mi w najmniejszej mierze, có znowu! Znasz chyba, miły cudzoziemcze, wyniki bada fizjologicznych; powiadaj one, e wszystkie atomy naszego ciała nieustannie wymieniaj si na nowe; jedne zwi zki rozpadaj si , inne powstaj ; ubytek zast piony zostaje dzi ki pobieraniu pokarmów i napojów, a tak e dzi ki procesom oddechowym: wszystko to razem zwie si przemian materii. Tak wi c atomy, jakie składamy si na twoje ciało jeszcze przed rokiem, dawno ju je opu ciły i bujaj w najdalszych okolicach; nie zmieniona pozostaje jedynie ogólna struktura organizmu, wzajemny układ materialnych cz steczek. W sposobie, jakim syn mój uzupełnił zasób materii niezb dny dla mego odtworzenia, nie ma nic
niezwykłego, ciała nasze składaj si przecie z w gla, siarki, wodoru, tlenu, azotu i szczypty elaza, a substancje, które przyniósł, zawieraj te wła nie pierwiastki. Prosz ci , pozwól do wn trza aparatu, a sam przekonasz si , jaki to niewinny zabieg... Odmówiłem uprzejmemu gospodarzowi i przez czas jaki wahałem si jeszcze, czy skorzysta z podobnych propozycji, w ko cu jednak, po dłu szej walce wewn trzne], powzi łem miał decyzj . W urz dzie rentgenowskim prze wietlono mnie i sporz dzono mój rysopis atomowy, nast pnie za udałem si do owego znajomego. Z wci ni ciem si do aparatu miałem pewne trudno ci, albowiem jestem do uprzejmy gospodarz musiał mi pomóc; drzwiczki udało si zamkn
poka nej tuszy, tak e
dopiero dzi ki pomocy rodziny. Zamek
trzasn ł i zrobiło si ciemno. Tego, co si działo dalej, nie pami tam. Poczułem tylko e jest mi bardzo niewygodnie i brzeg półki uwiera mnie w ucho, zanim jednak zd yłem si poruszy , drzwiczki otwarły si i wydostałem si z aparatu. Spytałem zaraz, dlaczego poniechano eksperymentu, lecz gospodarz o wiadczył mi z pogodnym u miechem, e si myl . Jako spojrzawszy na cienny zegar przekonałem si , e istotnie przebywałem we wn trzu aparatu przez dwana cie godzin bez najmniejszej wiadomo ci. Jedyna drobna niedogodno
polegała na tym, za mój
zegarek kieszonkowy wskazywał godzin , w której wszedłem do aparatu, albowiem b d c tak samo jak ja rozproszony na atomy, nie mógł oczywi cie chodzi . B utowie, z którymi ł czyły mnie wi zy sympatii coraz serdeczniejszej, opowiadali mi o innych jeszcze zastosowaniach aparatu: panuje u nich zwyczaj, e wybitni uczeni, je li trapi ich jaki problem, którego nie potrafi pokona , przebywaj we wn trzu aparatów przez lat kilkadziesi t, potem wskrzeszeni wychylaj si na wiat, pytaj c, czy ów problem został ju
rozwi zany, a je li to nie nast piło, ponownie poddaj
si
rozatomowaniu i tak post puj do skutku. Po pierwszym pomy lnym eksperymencie takiej nabrałem miało ci, tak zasmakowałem w nie znanym dot d sposobie odpoczywania, e nie tylko noce, ale ka d woln chwil sp dzałem rozatomowany; mo na to było uczyni w parku, na ulicy, gdy wsz dzie stoj aparaty podobne do skrzynek na listy z małymi drzwiczkami. Trzeba tylko pami ta o nastawieniu budzika na wła ciw por ; osoby roztargnione zapominaj o tym czasem i mogłyby spoczywa we wn trzu aparatu przez wieczno , istnieje jednak specjalna instytucja kontrolerów, którzy co miesi c sprawdzaj wszystkie aparaty. Pod koniec pobytu na planecie stałem si ju zupełnym entuzjast obyczaju B utów i stosowałem go, jakem ju rzekł, na ka dym kroku. Za t pochopno
przyszło mi, niestety, drogo zapłaci . Oto bowiem pewnego
razu aparat, w którym przebywałem, odrobin si zaci ł i kiedy rano budzik wł czył kontakty, odbudował mnie błyskawicznie nie w postaci zwykłej, lecz Napoleona Bonapartego w mundurze cesarskim przepasanym trójkolorow szarf Legii Honorowej, ze szpad u boku, z kapi cym od złota pierogiem na głowie oraz berłem i jabłkiem w r kach i tak ukazałem si moim zdumionym B utom. Zaraz mi poradzili, ebym si poddał przeróbce w najbli szym aparacie nie popsutym, co nie przedstawi najmniejszej trudno ci, albowiem stoi do dyspozycji mój wierny rysopis atomowy, ali ci tak zraziłem si do samej idei, e zadowoliłem si jedynie przemian pieroga w czapk z nausznikami, szpady w komplet nakry stołowych, a berła i jabłka w parasol. Kiedym ju siedział u steru rakiety i pozostawił planet daleko za sob w mrokach wiecznej nocy, przyszło mi nagle do głowy, e post piłem lekkomy lnie pozbawiaj c si namacalnych dowodów, które dodałyby wiarogodno ci moim słowom, lecz było ju za pó no.
PODRÓ DWUDZIESTA CZWARTA Dnia tysi cznego szóstego, po opuszczeniu układu lokalnego mgławicy Nereidy, zauwa yłem na ekranie rakiety plamk , któr usiłowałem zetrze irchow
ciereczk . W braku innego zaj cia polerowałem i czy ciłem
ekran przez cztery godziny, zanim si zorientowałem, e plamka jest planet , która powi ksza si z wielk szybko ci . Okr ywszy to ciało niebieskie zauwa yłem z niemałym zdziwieniem, e rozległe jego kontynenty pokrywaj
regularne wzory i desenie geometryczne. Wyl dowałem z zachowaniem nale ytej ostro no ci
po rodku szczerej pustyni. Pokrywały j niewielkie, okr głe placki półmetrowej mo e rednicy, twarde, l ni ce, jak gdyby toczone, ci gn ły si one długimi szeregami w ró ne strony układaj c si w figury, zauwa one przeze mnie poprzednio ze znacznej wysoko ci. Niebawem po dokonaniu wst pnych bada
zasiadłem do steru i
uniósłszy si w przestwór, poszybowałem tu nad gruntem poszukuj c rozwi zania zagadki owych placków, które niezmiernie mi intrygowały. W czasie dwugodzinnego lotu odkryłem, jedno po drugim, trzy olbrzymie, pi kne miasta; opu ciłem si na plac jednego, ali ci było zupełnie puste; domy, wie e, place, wszystko stało wymarłe, nigdzie ni ladu ycia, adnych znamion gwałtu czy kataklizmu ywiołowego. W coraz wi kszym zadziwieniu i pomieszaniu pofrun łem dalej. Koło południa znalazłem si Zauwa ywszy l ni c jak
nad rozległym płaskowy em.
budowl , wokół której co si poruszało, natychmiast wyl dowałem. Z kamienistej
równiny wznosił si pałac, cały ja niej cy, jakby wyrze biony z jednego diamentu; do jego wrót złocistych
wiodły szerokie marmurowe schody; u ich stóp krz tało si kilkadziesi t nie znanych mi istot. Przyjrzałem im si z bliska i doszedłem do wniosku, e je li mnie tylko oko nie myli, niechybnie musz by
ywe, co wi cej, tak
podobne były (zwłaszcza z dala) do ludzi, e okre liłem je mianem animal hominiforme; miałem t nazw ju gotow , albowiem wykoncypowałem sobie w czasie podró y rozmaite okre lenia, eby mie je w zapasie na podobne okoliczno ci. Animal hominiforme, to było naprawd dobre, albowiem istoty chodziły na dwu nogach, miały r ce, głowy, oczy, uszy i usta; co prawda usta te znajdowały si po rodku czoła, uszy pod brod (i to po parze z ka dej strony), oczu za a dziesi cioro, ró a cem umieszczonych na policzkach, ale podró nikowi, który, jak ja, odkrył w swych wyprawach najdziwaczniejsze twory, istoty te do złudzenia przypominały ludzi. Zbli ywszy si do nich na rozs dn odległo
spytałem, co robi . Nie odpowiedzieli zagl daj c pilnie
do wn trza diamentowych luster wznosz cych si z najni szego stopnia schodów. Usiłowałem przerwa im t czynno
raz, drugi, trzeci, a widz c, e nie odnosi to najmniejszego skutku, zniecierpliwiony potrz sn łem
jednego energicznie za rami . Wówczas wszyscy zwrócili si w moj stron i jakby mnie dostrzegli dopiero teraz, spogl dali z pewnym zadziwieniem to na mnie, to na moj rakiet , po czym zadali mi kilka pyta , na które ochoczo odpowiedziałem. Poniewa co chwila przerywali rozmow , eby popatrze w diamentowe zwierciadła, obawiałem si , czy te zdołam wypyta ich nale ycie, w ko cu jednak udało mi si skłoni jednego, by sumiennie zaspokoił moj ciekawo . Indiota ów (zw si bowiem, jak mi rzekł, Indiotami) usiadł ze mn na kamieniach opodal schodów. Rad byłem,
e on wła nie jest moim rozmówc , albowiem odznaczał si
niepo lednim rozumem, który zdradzał blask dziesi ciorga oczu ja niej cych po ród policzków. Zarzuciwszy uszy na ramiona w taki to sposób odmalował mi histori swoich ziomków: - Obcy w drowcze! Musisz wiedzie , e jeste my narodem o długiej i wspaniałej przeszło ci. Ludno tej planety z dawien dawna dzieliła si na Spirytów, Dostojnych i Tyrałów. Spirici zagł biali si w dociekaniu istoty Wielkiego Indy, który umy lnym aktem twórczym stworzył Indiotów, osadził ich na tym globie, a w niepoj tej łaskawo ci otoczył go gwiazdami rozja niaj cymi noce, a tak e przysposobił Ogie Słoneczny, aby o wietlał nasze dni i zsyłał nam dobroczynne ciepło. Dostojni ustanawiali daniny, wykładali znaczenie praw pa stwowych i pełnili piecz nad fabrykami, w których skromnie trudzili si Tyrałowie. Tak wszyscy po społu pracowali dla dobra ogólnego.
yli my w zgodzie, pokoju i harmonii; cywilizacja nasza rozkwitała coraz
pyszniej. W ci gu wieków wynalazcy budowali maszyny, ułatwiaj ce prac i gdzie w staro ytno ci gi ły si , zlane potem, grzbiety stu Tyrałów, tam po upływie stuleci stało przy maszynie ledwo kilku. Uczeni nasi doskonalili maszyny coraz bardziej i naród radował si z tego, lecz nadchodz ce wydarzenia okazały, jak okrutnie rado
ta była niewczesna. Oto pewien uczony konstruktor stworzył Nowe Maszyny, tak wyborne, e
potrafiły pracowa zupełnie samodzielnie, bez jakiegokolwiek nadzoru. I to był pocz tek katastrofy. W miar jak w fabrykach pojawiały si Nowe Maszyny, rzesze Tyrałów traciły prac , a nie otrzymuj c wynagrodzenia stawały w obliczu mierci głodowej... - Pozwól, Indioto - spytałem - a co si działo z dochodem, który przynosiły fabryki? - Jak e - odparł mój rozmówca - dochód przypadał prawowitym wła cicielom, Dostojnym. Tak wi c, jak ci mówiłem, gro ba zagłady zawisła... - Ale co mówisz, godny Indioto! - zawołałem - to wystarczyło uczyni fabryki własno ci pospólna, eby Nowe Maszyny obróciły si dla was w błogosławie stwo! Ledwom to wyrzekł, Indiota zadr ał, mrugn ł trwo nie dziesi ciorgiem oczu i zastrzygł uszami, badaj c, czy nikt z jego towarzyszy krz taj cych si przy schodach nie usłyszał moich słów.
- Na dziesi
nosów Indy, błagam ci , przybyszu, nie wygłaszaj tak okropnych herezji, które s niecnym
zamachem na podstaw naszych swobód! Wiedz, e prawo nasze najwy sze, zwane zasad swobodnej inicjatywy obywatelskiej, głosi, i nikt nie mo e by do niczego niewolony, przymuszany lub cho by nakłaniany, je eli sobie tego nie yczy. Któ by tedy o mielił si zabra Dostojnym fabryki, skoro wol ich było lubowa si stanem posiadania?! Byłoby to najokropniejszym pogwałceniem wolno ci, jakie mo na sobie tylko wyobrazi . Tak tedy, jakem ci ju powiedział, Nowe Maszyny wytwarzały mnóstwo niezmiernie tanich towarów i przedniej ywno ci, lecz Tyrałowie niczego zgoła nie kupowali, nie mieli bowiem za co... - Ale , mój Indioto! - zawołałem - nie twierdzisz chyba, e Tyrałowie post powali tak dobrowolnie? Gdzie była wasza wolno , wasze swobody obywatelskie?! - Ach, godny przybyszu - odparł z westchnieniem Indiota - prawa nadal w pełnym były poszanowaniu, jednak e mówi one tylko o tym, e obywatelowi wolno czyni ze sw własno ci i pieni dzmi, co zechce, ale nie o tym, sk d je ma wzi . Tyrałów nikt nie gn bił, nikt ich do niczego nie przymuszał, owszem, nadal byli zupełnie wolni i mogli czyni , co im si
ywnie podobało, a jednak zamiast radowa si tak pełni swobody
gin li jak muchy... Poło enie stawało si coraz straszliwsze; w składach fabrycznych pod niebo rosły góry towarów, których nikt nie kupował, ulicami za wlokły si do cieni podobne chmary zabiedzonych Tyrałów. Władaj cy pa stwem Wysoki Durynał, godne zgromadzenie Spirytów i Dostojnych, obradował przez rok okr gły nad zaradzeniem złu. Członkowie jego wygłaszali długie mowy z najwi kszym zapami taniem szukaj c wyj cia z dylematu, ali ci wysiłki ich spełzły na niczym. Zaraz na pocz tku obrad pewien członek Durynału, autor znakomitego dzieła o istocie swobód indiockich, za dał, by konstruktorowi Nowych Maszyn odebrano złoty wieniec laurowy i w zamian wyłupiono mu dziewi
oczu. Sprzeciwili si temu Spiryci prosz c o lito
dla
wynalazcy w imieniu Wielkiego Indy. Przez cztery miesi ce Durynał zagł biał si w dociekaniu, czy wymy laj c Nowe Maszyny konstruktor pogwałcił ustawy pa stwowe, czy nie. Zgromadzenie podzieliło si na dwa obozy, nawzajem zaciekle si zwalczaj ce. Sporowi temu kres poło ył wreszcie po ar archiwum, który strawił wszystkie protokoły posiedze , a e nikt z wysokich członków Durynału nie pami tał, jakie w tej sprawie zajmował stanowisko, rzecz cała upadła. Powstał potem projekt, by namówi
Dostojnych, wła cicieli fabryk, do
zaniechania budowy Nowych Maszyn; Durynał wyłonił w tym celu mieszan komisj , ali ci ani jej błagania, ani pro by nie odniosły najmniejszego skutku. Odrzekli oni, i Nowe Maszyny pracuj taniej i szybciej od Tyrałów i e produkowa tym sposobem jest ich umiłowanym yczeniem. Wysoki Durynał j ł obradowa dalej. Był projekt ustawy, eby wła ciciele fabryk oddawali ustalon cz stk dochodu Tyrałem, ali ci i ten wniosek upadł, bo jak słusznie podniósł Archispiryta Nolab, takie darmowe dawanie
rodków utrzymania zdemoralizowałoby i
poni yło dusze Tyrałów. Tymczasem góry wytwarzanych towarów rosły i na koniec przesypywa si j ły przez mury okalaj ce fabryki, a dr czeni głodem Tyrałowie ci gali ku nim tłumnie, wznosz c gro ne okrzyki. Pró no Spiryci Z najwi ksz dobroci tłumaczyli im, e w taki sposób powstaj przeciw prawom pa stwa i o mielaj si sprzeciwia niepoj tym wyrokom Indy, e winni los swój znosi w pokorze, gdy umartwiaj c ciała, na niepoj te wy yny podnosz swoje dusze i zyskuj pewno
niebia skiej nagrody. Tyrałowie atoli okazali si głusi na te
m dre słowa i dla poskromienia ich zło liwych zakusów trzeba było u ywa zbrojnych stra y. Wówczas Wysoki Durynał zawezwał przed swe oblicze uczonego konstruktora Nowych Maszyn i takimi przemówił do słowy: „M u uczony! Wielkie niebezpiecze stwo zagra a naszemu pa stwu, albowiem w masach Tyrałów rodz si buntownicze, przest pne my li. D
oni do obalenia naszych wspaniałych swobód, do pogwałcenia
prawa swobodnej inicjatywy! Musimy wszystkie siły wyt y w obronie wolno ci. Rozwa ywszy dokładnie
rzecz cał , doszli my do przekonania, ze nie uporamy si z zadaniem. Nawet najobficiej cnotami obdarzony, doskonały i sko czony Indiota daje si powodowa uczuciami, bywa chwiejny, stronniczy, omylny i nie mo e kusi si o decyzj w sprawie zarazem tak zawiłej i doniosłej. Dlatego masz nam w ci gu sze ciu miesi cy wybudowa Machin do Rz dzenia, precyzyjnie rozumuj c , ci le logiczn , doskonale obiektywn , nie znaj c , co to wahanie, emocje i l k, które m c zazwyczaj działanie ywego umysłu. Niechaj machina ta b dzie tak bezstronna, jak bezstronne jest wiatło sło ca i gwiazd. Gdy j wzniesiesz i uruchomisz, przeka emy jej brzemi władzy, zbyt ci kie dla steranych naszych barków”. „Tak b dzie, Wysoki Durynale - przemówił konstruktor - ale jaka ma by podstawowa zasada działania Machiny?” „B dzie ni , oczywista, zasada swobody inicjatywy obywatelskiej. Machina ta nie mie niczego zgoła nakazywa ani zakazywa obywatelom; mo e, owszem, odmienia warunki naszego bytowania, ale zawsze musi uczyni
to w formie propozycji, przedstawiaj c nam mo liwo ci, mi dzy którymi b dziemy wedle woli
wybiera ”. „Tak b dzie, Wysoki Durynale! - odparł konstruktor - ale to przykazanie dotyczy głównie sposobów działania, ja atoli pytam o cel ostateczny. Do czego d y ma owa Machina?” „Pa stwu naszemu zagra a chaos; szerzy si
bezład i nieposzanowanie praw. Niechaj Machina
zaprowadzi Ład Najwy szy na planecie, niechaj wprowadzi w ycie, umocni i ustali Porz dek Doskonały i Absolutny”. „B dzie, jako cie rzekli! - odparł konstruktor. - Zbuduj w przeci gu sze ciu miesi cy Dobrowolny Upowszechniacz Porz dku Absolutnego. Podejmuj c si tego dzieła, egnam was...” „Zaczekaj jeszcze! - rzekł jeden z Dostojnych. - Machina, któr stworzysz, winna działa nie tylko w sposób doskonały, ale i przyjemny, to znaczy, dzieła jej winny budzi wra enia lube, zadowalaj ce subtelny nawet zmysł estetyczny...” - Konstruktor skłonił si i odszedł w milczeniu. Pracuj c z wyt eniem, wspomagany przez hufiec bystrych asystentów, wzniósł Machin do Rz dzenia - t wła nie, któr widzisz na skraju horyzontu jako mał ciemn plamk , obcy przybyszu. Jest ona ogromem zadziwiaj cych cylindrów elaznych, w których wn trzu bez ustanku dr y co i pała. Dzie jej uruchomienia był wielkim wi tem pa stwowym; najstarszy Archispirita po wi cił j
uroczy cie, za czym Wysoki Durynał przekazał jej pełni
władzy nad krajem. Wówczas
Dobrowolny Upowszechniacz Porz dku Absolutnego gwizdn ł przeci gle i przyst pił do dzieła. Przez sze
dni Machina pracowała okr gł dob ; w dzie unosiły si nad ni kł by dymu, w nocy za
otaczała j ja niej ca luna. Grunt dygotał w promieniu stu sze dziesi ciu mil. Potem otwarły si podwoje jej cylindrów i wysypały si z nich na wiat zast py małych czarnych automatów, które kołysz c si jak kaczki, rozbiegły si po całej planecie, docieraj c do najodleglejszych zak tków. Gdziekolwiek przybyły, , skupiały si u składów fabrycznych i przemawiaj c w sposób wdzi czny i zrozumiały domagały si ró nych towarów, za które płaciły bez oci gania. W przeci gu tygodnia składy opró niły si i Dostojni wła ciciele fabryk odetchn li mówi c: „zaiste, wyborn machin zbudował nam konstruktor!” Istotnie, podziw brał, gdy si widziało, jak owe automaty u ywały zakupionych przedmiotów: odziewały si w brokaty i atłasy, ma ciły kosmetykami osie, paliły tyto , czytały ksi ki roni c nad sm tnymi łzy syntetyczne, ba, potrafiły nawet w sztuczny sposób spo ywa przeró ne smakołyki (wprawdzie bez po ytku dla siebie, gdy p dzone były elektryczno ci , ale za to z korzy ci dla wytwórców). Jedne tylko masy Tyrałów najmniejszego nie wyra ały zadowolenia, przeciwnie,
rozlegały si w ród nich szemrania coraz zawzi tsze. Dostojni wszak e oczekiwali z otucha nowych, dalszych kroków Machiny, które nie dały na siebie czeka . Zgromadziła ona wielkie zapasy marmuru, alabastru, granitu, kryształu górskiego, brył miedzi, worów złota, srebra i tafli jaspisu, po czym grzechocz c i dymi c przera liwie wzniosła budowl , jakiej oko Indioty dot d nie widziało - ten oto Dworzec T czowy, przybyszu, który wznosi si przed tob ! Spojrzałem. Wła nie sło ce wychyn ło zza chmury i promienie jego zagrały w szlifowanych cianach rozszczepiaj c si na płomienie szafiru i soczystej czerwieni; t czowe smugi zdawały si polatywa i dr e wokół naro y i bastionów, dach za , ozdobiony smukłymi wie yczkami, gorzał, cały wykładany łusk ze złota. Rozkoszowałem si wspaniałym tym widokiem, Indiota za ci gn ł: - Po całej planecie rozeszła si wie
o tej przedziwnej budowie. Istne pielgrzymki pocz ły ci gn
tu z
krain najdalszych. Gdy tłumy zaległy błonia, Machina rozwarła metalowe wargi i tak przemówiła: - Dnia pierwszego miesi ca Łuskwiny rozewr jaspisowe wrota Dworca T czowego, a wtedy ka dy Indiota, znakomity czy nieznany, b dzie mógł wedle swej woli wej go tam czeka. Do tego czasu pow ci gnijcie wasz ciekawo
do rodka i zakosztowa wszystkiego, co
z dobrawoli, tak jak j potem z dobrawoli
b dziecie zaspokaja . Jako rankiem pierwszego dnia Łuskwiny w powietrze uderzyły srebrne fanfary i z głuchym chrz stem otwarły si wrota Dworca. Tłumy pocz ły wpływa do rodka rzek trzy razy szersz od bitego go ci ca, który ł czy dwa nasze grody stołeczne, Debili i Moron . Przez cały dzie ci gn ły masy Indiotów, lecz nie ubywało ich na błoniu, gdy z gł bi kraju napływały coraz nowe. Machina wiadczyła im go cinno ; czarne automaty nurkuj c w ci bie roznosiły napoje rze wi ce i pokrzepiaj c straw . Tak rzeczy biegły przez dni pi tna cie. Tysi ce, dziesi tki tysi cy, miliony wreszcie Indiotów wpłyn ły do wn trza Dworca T czowego, lecz z tych, co tam wchodzili, nikt nie wracał. Ten i ów dziwił si , co by to mogło znaczy i gdzie podziewaj si takie masy ludu, lecz te pojedyncze głosy ton ły w hucznym rytmie muzyki marszowej; automaty uwijały si bystro, poj c spragnionych i ywi c głodnych, srebrne zegary na pałacowych wie ach ci ły kuranty, a gdy noc zapadała, kryształowe okna jarzyły si od rz sistych wiateł. Na koniec tłumy czekaj ce znacznie si przerzedziły; ju tylko kilkaset osób czekało cierpliwie na schodach marmurowych swej kolejno ci, gdy wtem rozległ si krzyk przera liwy, zagłuszaj cy skoczne d wi ki b bnów: „Zdrada! Słuchajcie! Pałac nie jest dziwem
dnym, lecz piekieln pułapk ! Ratuj si ,
kto mo e! „Zguba! Zguba!” „Zguba!” - odkrzykn ł tłum na schodach, zawrócił na miejscu i w rozsypce rzucił si do ucieczki. Nikt mu zgoła w tym nie przeszkadzał. - Nast pnej nocy kilku odwa nych Tyrałów podkradło si pod Dworzec. Powróciwszy opowiedzieli, i tylna ciana Dworca zwolna si odemkn ła i z wn trza wysypały si nieprzeliczone stosy l ni cych kr ków. Czarne automaty zakrz tn ły si koło nich rozwo c je na polach i układaj c w rozmaite figury i desenie. Usłyszawszy to, Spiryci i Dostojni, którzy zasiadali przedtem w Durynale (nie poszli oni do Dworca, albowiem nijako im było miesza si z motłochem ulicznym), zebrali si natychmiast i pragn c rozwi za zagadk zawezwali uczonego konstruktora. Zamiast niego zjawił si jego syn spogl daj c pochmurnie i tocz c przed sob spory przejrzysty kr ek. Dostojni nie posiadaj c si z niecierpliwo ci i oburzenia l yli uczonego i miotali na nieobecnego najci sze przekle stwa. Zarzucili pytaniami młodzie ca, domagaj c si ode wyja nienia, co za tajemnic kryje Dworzec T czowy i co uczyniła Machina z wchodz cymi do Indiotami.
„Nie wa cie si kala pami ci mego rodzica! - odrzekł młodzieniec z oburzeniem. - Zbudował Machin trzymaj c si
ci le waszych przepisów i
da ; raz atoli pu ciwszy j w ruch, nie wiedział wi cej od ka dego z
nas, jak b dzie sobie poczynała - czego najlepszym dowodem jest, i sam jako jeden z pierwszych wszedł do T czowego Dworca”. „I gdzie on jest teraz?!” - jednym głosem zakrzykn ł Durynał. „Tu oto” - odpowiedział z bole ci młodzieniec wskazuj c na l ni cy kr ek. Spojrzał hardo na starców i nie zatrzymywany przez nikogo odszedł drog tocz c przed sob przemienionego ojca. - Członkowie Durynału zadr eli, wstrz sani zarazem gniewem i trwog ; p tem atoli doszli do przekonania, e Machina nie odwa y si chyba uczyni im nic złego, za piewali wi c hymn Indiotów, a umocniwszy si tak na duchu, społem wyruszyli z miasta i wnet znale li si przed elaznym stworem. „Nikczemna! - zakrzykn ł najstarszy z Dostojnych. - podeszła nas i pogwałciła prawa nasze! Wstrzymaj natychmiast kotły swe i ruby! Ani si wa działa dalej bezprawnie! Co uczyniła z powierzonym ci ludem Indiotów, mów!” - Ledwo sko czył, Machina wstrzymała tryby. Dym rozpłyn ł si w niebie, nastała zupełna cisza, potem za rozchyliły si metalowe wargi i głos podobny do grzmotu zahuczał. „O Dostojni i wy, Spiryci! Jestem władc Indiotów przez was samych powołanym do ycia i wyzna musz , e mocno mnie niecierpliwi bezład my lowy i nierozumno
waszych zarzutów! Najpierw
dacie, bym
zaprowadziła ład, potem za , gdy przyst puj do dzieła, utrudniacie mi prac ! Oto ju trzy dni, jak Dworzec jest pusty; powstał zupełny zastój i nikt z was nie zbli a si do jaspisowych wrót, przez co opó nia si zako czenie mego dzieła. Zapewniam was jednak, e nie spoczn , dopóki go nie spełni !” - Na te słowa Durynał zadygotał cały jak jeden m , wołaj c: „O jakim ładzie mówisz, bezecna! Co uczyniła z bra mi naszymi i bli nimi gwałc c ustawy krajowe?!” „Có za niem dre pytanie! - odrzekła Machina. - O jakim ładzie mówi ? Spójrzcie na siebie, jak nieporz dnie zbudowane s wasze ciała; wystaj z nich rozmaite ko czyny, jedni z was s wysocy, drudzy niscy, jedni grubi, inni znów chudzi... Poruszacie si chaotycznie, przystajecie, gapicie si na jakie kwiaty, chmury, wał sacie si bez celu po lasach, za grosz nie ma w tym wszystkim harmonii matematycznej! Ja, Dobrowolny Upowszechnia ;? Porz dku Absolutnego, przemieniam wasze wiotkie, słabe ciała w solidne, pi kne, trwałe formy, z których układani potem lube dla oka, symetryczne desenie i wzory nieporównanej regularno ci, wprowadzaj c w taki sposób na planecie elementy ładu doskonałego...” „Potworze!!! - zakrzykn li Spiryci i Dostojni. - Jak miesz nas gubi ?! Depczesz nasze prawa, unicestwiasz nas, zabijasz!” - W odpowiedzi Machina zgrzytn ła lekcewa co i rzekła: „Mówiłam przecie , e nawet logicznie rozumowa nie potraficie. Oczywi cie, szanuj wasze prawa i swobody. Zaprowadzam ład nie u ywaj c przymusu, nie stosuj c gwałtu ani niewolenia. Kto tego nie pragn ł, nie wszedł do T czowego Dworca; ka dego za , kto to uczynił (a zrobił to, powtarzam, z prywatnej swej inicjatywy), odmieniłam przekształcaj c materi jego ciała tak wybornie, e w nowej postaci przetrwa wieki całe. R cz wam za to”. Przez czas jaki
panowało milczenie. Potem, poszeptawszy mi dzy sob , Durynał doszedł do
przekonania, e prawo istotnie nie zostało naruszone, a rzecz nie jest bynajmniej tak zła, jak si zrazu wydawało: „My by my - rzekli Dostojni - nigdy zbrodni takiej nie popełnili, ali ci cała odpowiedzialno
spada na Machin ;
pochłon ła ona ogromne rzesze gotowych na wszystko Tyrałów, a teraz pozostali przy yciu Dostojni b d mogli
po społu ze Spirytami za ywa pokoju doczesnego, chwal c niepoj te wyroki Wielkiego Indy. B dziemy - rzekli sobie - omijali z daleka Dworzec T czowy, a wtedy nic złego si nam nie przytrafi”. - Chcieli si ju rozej , gdy wtem Machina ozwała si ponownie: „Uwa ajcie teraz pilnie na to, co wam powiem. Musz ko czy dzieło rozpocz te. Nikogo z was nie zamierzam zniewoli , namawia
ani nakłania
do jakichkolwiek czynów; nadal pozostawiam wam pełn
swobod inicjatywy, atoli wyjawi wam, e je li który zapragnie, by jego s siad, brat, znajomy lub inny bli ni wzniósł si na stopie Kolistego Ładu, niechaj zawezwie czarne automaty, które natychmiast zjawi si przed nim i wedle jego rozkazu zawiod umy lonego do T czowego Dworca. To wszystko”. - Zapanowało milczenie, w którym Dostojni i Spiryci nawzajem spogl dali na siebie ze zrodzon nagle podejrzliwo ci i trwog . Dr cym głosem przemówił Archispiryta Nolab, wyja niaj c, Machinie, i w srogim jest bł dzie pragn c ich wszystkich przerobi na l ni ce placki; stanie si tak, je li taka jest wola Wielkiego Indy, ale eby j pozna i zgł bi , trzeba sporo czasu. Proponował przeto Machinie, eby swoj decyzj odło yła na lat siedemdziesi t. Nie mog tego uczyni - odrzekła Machina - gdy opracowałam ju dokładny plan działania na okres po przemianie ostatniego Indioty; zapewniam was, e gotuj planecie los naj wietniejszy, jaki mo na sobie wyobrazi ; b dzie to bytowanie w harmonii, która, jak s dz , spodobałaby si tak e owemu Indzie, o którym wspominałe , a którego nie znam bli ej; czy nie mogliby cie i jego przyprowadzi do T czowego Dworca?” - Przestała mówi , albowiem błonia opustoszały. Dostojni i Spiryci rozbiegli si po domach i ka dy oddał si w czterech cianach medytacjom nad przyszłym swoim losem; im dłu ej za rozmy lał, tym wi kszy ogarniał go strach; ka dy obawiał si bowiem, e jaki s siad lub znajomy, ywi c dla nieprzyjazne uczucia, zawezwie przeciw niemu automaty, a nie widział adnego innego dla siebie ratunku, jak tylko to, aby działa pierwszy. Niebawem te
nocn cisz
zam ciły okrzyki. Wychylaj c z okien wykrzywione l kiem twarze,
Dostojni wyrzucali w mrok rozpaczliwe wołania i na ulicach rozległ si mnogi tupot elaznych automatów. Synowie nakazywali wie
do Dworca ojców, dziadowie wnuków, brat wydawał brata i tak w ci gu jednej nocy
tysi ce Dostojnych i Spirytów stopniały do małej garstki, któr widzisz przed sob , obcy w drowcze. Nowy wit ujrzał pola zasłane miriadami harmonijnych wzorów geometrycznych, w jakie uło one były l ni ce kr ki, ostatni lad naszych sióstr, on i krewnych. W południe Machina ozwała si piorunowym głosem: „Dosy ! Zechciejcie na razie poskromi sw gorliwo , o Dostojni i wy, niedobitki Spirytów. Zamykam wrota Dworca T czowego - nie na czas długi, to wam obiecuj . Wyczerpałam ju
wszystkie desenie
przygotowane dla Upowszechnienia Porz dku Absolutnego i musz si namy li , aby stworzy nowe, a wtedy dalej b dziecie sobie mogli poczyna wedle waszej wolnej i nieprzymuszonej woli”. - Przy tych słowach Indiota spojrzał na mnie wielkimi oczami i doko czył ciszej: - Machina wyrzekła to przed dwoma dniami... zebrani tutaj, czekamy teraz... - O, godny Indioto! - zawołałem przygładzaj c dłoni zw one od wzburzenia włosy - straszliwa to historia i całkiem nie do wiary! Powiedz mi jednak, bardzo ci prosz , dlaczego nie powstali cie przeciw temu mechanicznemu potworowi, który wytrzebił was do cna, dlaczego dali cie si przymusi do... Indiota zerwał si na równe nogi. Cala jego posta wyra ała naj ywszy gniew. - Nie obra aj nas, w drowcze! - krzykn ł. - Przemawiasz pochopnie, wi c ci wybacz ... Rozwa w umy le wszystko, com ci powiedział, a dojdziesz niechybnie do słusznego przekonania, e Machina przestrzega zasady swobodnej inicjatywy i cho to si mo e wyda nieco dziwne, dobrze si przysłu yła ludowi Indiotów,
albowiem nie ma niesprawiedliwo ci tam, gdzie jest prawo głosz ce wolno
najwy sz , a jaki m
przeło yłby
ograniczenie swobód nad chlub... Nie doko czył, bo rozległo si przera liwe skrzypienie i jaspisowe wrota rozwarły si majestatycznie. Na ten widok wszyscy Indioci porwali si z miejsc i biegiem ruszyli w gór schodów. - Indioto! Indioto! - wołałem, lecz rozmówca mój tylko r k mi pomachał i wołaj c: - nie mam ju czasu! - pomkn ł wielkimi susami za innymi i znikł we wn trzu Dworca. Stałem tak dłu sz chwil , potem ujrzałem kolumn ‘czarnych automatów, które przydreptały do ciany dworcowej, otwarły klap i wytoczyły z niej długi, rz d kr ków połyskuj cych pi knie w sło cu. Nast pnie poturlały je w szczere pole i tam przystan ły, eby uzupełni nie doko czon figur jakiego wzoru. Wrota Dworca wci
były szeroko otwarte; post piłem kilka kroków, by zajrze do rodka, lecz przykry dreszcz
rozszedł nil si po plecach. Machina rozchyliła metalowe wargi i zaprosiła mnie do wn trza. - Nie jestem przecie Indiota - odrzekłem. Zawróciłem na miejscu, pospiesznie udałem si do rakiety i ju po minucie manewrowałem sterami, wznosz c si w niebo z zawrotn chy o ci .
PODRÓ DWUDZIESTA PI TA Jeden z głównych szlaków rakietowych w gwiazdozbiorze Wielkiej Nied wiedzicy ł czy planety Mutri i Latryd . Po drodze omija on Tairi , kamienisty glob, ciesz cy si najgorsz sław w ród podró ników, a to dla całych stad głazów, jakie go okr aj . Okolica ta przedstawia obraz pierwotnego chaosu i grozy, tarcza planety ledwo prze wituje spoza kamiennych obłoków, w których nieustannie błyska i grzechocze od zderzaj cych si brył skalnych. Kilka lat temu piloci kursuj cy mi dzy Mutri i Latryd zacz li opowiada o jakich przera liwych stworach, które wyłaniaj si znienacka z kurzawy kł bi cej si nad Tairi , napadaj rakiety, opl tuj je długimi mackami i usiłuj
ci gn
w swoje mroczne le a. Na razie wszystko ko czyło si na przestrachu pasa erów.
Niedługo pó niej rozeszła si wie , e owe stwory napadły pewnego podró nika, który za ywaj c poobiedniej przechadzki spacerował w skafandrze po wierzchu swojej rakiety. Było w tym wiele przesady, albowiem podró nik’ ów (mój dobry znajomy) oblał herbat skafander i wywiesił go przez klap , eby si wysuszył, w tym momencie nadleciały dziwne, wij ce si stwory i umkn ły porywaj c skafander. Wreszcie takie wzburzenie zapanowało na okolicznych planetach, e specjalna ekspedycja przeszukała otoczenie Tairii. Niektórzy jej uczestnicy twierdzili, e w gł bi chmur Tairii dostrzegaj jakie w owe, do o miornic podobne stwory, lecz nie zostało to sprawdzone i po miesi cu ekspedycja, nie wa c si zapu ci w
mroczne regiony krzemiennych chmur Tairii, powróciła z niczym na Latryd . Przedsi brano pó niej i inne wyprawy, lecz adna nie dała rezultatu. Na koniec znany draper gwiazdowy, dzielny Ao Murbras, wybrał si na Tairi samotrze z dwoma psami w skafandrach, by zapolowa na zagadkowe stworzenia. Po pi ciu dniach wrócił sam wycie czony do ostateczno ci. Jak opowiadał, niedaleko Tairii z mgławicy wyłoniło si nagle mnóstwo stworów, które oplotły mackami jego i psy; bohaterski my liwy dobył no a i tn c na o lep zdołał si wyswobodzi z miertelnych u cisków, którym uległy niestety psy. Skafander.Murbrasa nosił z „zewn trz i wewn trz lady walki, a w kilku miejscach przywarły do jakie zielone strz py jak gdyby włóknistych łodyg. Uczone kolegium zbadawszy sumiennie te szcz tki orzekło, i s to fragmenty wielokomórkowego organizmu, doskonale znanego na Ziemi, mianowicie chodziło o Solanum tuberosum, bulwiasty ustrój wielonasienny z rozczłonkowaniami pojedynczopierzastodzielnymi, przywieziony przez Hiszpanów z Ameryki do Europy w XVI wieku. Ju ta wiadomo podnieciła umysły, a trudno zgoła opisa , co si działo, kiedy kto przetłumaczył uczony wywód na j zyk codzienny i okazało si , e Murbras przyniósł na swym skafandrze kawałki naci ziemniaczanej. Dzielny draper gwiazdowy, do ywego dotkni ty pos dzeniem, e przez cztery godziny walczył z kartoflami, za dał, by kolegium odwołało t niecn potwarz, ali ci uczeni odparli, e nie mog cofn
ani
jednego słowa. Zapanowało powszechne wzburzenie. Narodziły si stronnictwa Kartoflistów i Antykartoflistów, które ogarn ły najpierw Mał , a potem i Wielk Nied wiedzic ; przeciwnicy obrzucali si najci szymi obelgami. Wszystko jednak zbladło wobec tego, co si stało, gdy do sporu przył czyli si filozofowie. Z Anglii, Francji, Australii, Kanady i Stanów Zjednoczonych ci gali co najwybitniejsi teoretycy poznania i przedstawiciele czystego rozumu, a skutek ich wysiłków był zadziwiaj cy. Po wszechstronnym zbadaniu sprawy fizykali ci orzekli, e kiedy dwa ciała A i B poruszaj si , jest rzecz wyboru mówi , e A porusza si wzgl dem B albo e B porusza si wzgl dem A. Poniewa ruch jest wzgl dny, mo emy równie dobrze mówi , e człowiek porusza si wzgl dem kartofla, jak e kartofel porusza si wzgl dem człowieka. Tak tedy pytanie, czy kartofle mog si porusza , jest bezsensowne, a cały problem pozorny, tj w ogóle nie istnieje. Semantycy orzekli, e wszystko zale y od tego, jak rozumie słowa „kartofel”, „jest” i „ruchliwy”. Poniewa
klucz stanowi ł cznik operacyjny „jest”, nale y go zbada
dokładnie. Za czym przyst pili do
opracowania Encyklopedii Kosmicznej Semazjologii, po wi caj c pierwsze Cztery tomy roztrz saniu operacyjnego znaczenia słowa. „jest”. Neopozytywi ci orzekli, i
bezpo rednio dane s
nam nie p czki kartofli, ale p czki wra e
zmysłowych - nast pnie stworzyli symbole logiczne, oznaczaj ce „p czek wra e ” i „p czek kartofli”, uło yli specjalny rachunek zdaniowy z samych znaków algebraicznych i wypisawszy morze atramentu doszli do matematycznie cisłego i ponad wszelk w tpliwo
prawdziwego rezultatu, e 0 = 0.
Tomi ci orzekli, e Bóg po to stworzył prawa natury, eby móc robi cuda, bo cud jest złamaniem prawa natury, a gdzie nie ma prawa, tam nie ma co łama . W wymienionym przypadku kartofle ruszaj si , je li taka jest wola Wiekuistego, ale nie wiadomo, czy to nie sztuczka przekl tych materialistów, którzy usiłuj zdyskredytowa Ko ciół; nale y wi c czeka na orzeczenie Najwy szego Kolegium Watyka skiego. Neokanty ci orzekli, i przedmioty s tworami ducha, a nie rzeczami poznawalnymi; je li umysł wytworzy ide ruchliwego kartofla, to ruchliwy kartofel b dzie istniał.
Jednakowo to tylko pierwsze wra enie, bo duch nasz |jest równie niepoznawalny, jak jego twory; tak tedy nic nie wiadomo. Holi ci-plurali ci-behawiory ci-fizykali ci orzekli, i jak wiadomo z fizyki, prawidłowo
w naturze jest
tylko statyczna. Podobnie jak nie mo na z zupełn dokładno ci przewidzie drogi pojedynczego elektronu, tak te
nie wiadomo na pewno, jak si
b dzie zachowywał pojedynczy kartofel. Dotychczasowe obserwacje
pouczaj , e miliony razy człowiek kopał kartofle, ale nie jest wykluczone, e jeden raz na miliard stanie si na odwrót, e kartofel b dzie kopał człowieka. Profesor Urlipan, samotny my liciel ze szkoły Russella i Reichenbacha, poddał wszystkie te wnioski mia d cej krytyce. Stwierdził on, e człowiek nie doznaje wra e zmysłowych, albowiem nikt nie spostrzega wra enia zmysłowego stołu, a tylko sam stół; poniewa za sk din d wiadomo, e o wiecie zewn trznym ni nie wiadomo, to nie ma ani rzeczy zewn trznych, ani wra e zmysłowych. „Nie ma nic - głosi profesor Urlipan. - A je li kto s dzi inaczej, to bł dzi”. Tak wi c o kartoflach nic nie mo na powiedzie , ale dla całkiem innej przyczyny, ni to twierdz ‘neokanty ci. Gdy Urlipan pracował bez przerwy, nie wychodz c z domu, przed którym oczekiwali go Antykartofli ci ze zgniłymi ziemniakami, gdy nami tno
za miła wszystkie umysły, pojawił si na scenie, a mówi c ci lej
wyl dował na Latrydzie profesor Tarantoga. Nie zwracaj c uwagi na bezpłodne kłótnie postanowił zbada tajemnice sine ira et studio, jak przystało na prawdziwego badacza. Dociekania rozpocz ł od zwiedzenia okolicznych planet, gdzie zasi gał informacji u mieszka ców. W taki sposób dowiedział si , e zagadkowe stwory znane s pod nazw : modraków, komprów, pyrczysk, maramonów, przanek, garagoli, tufli, sasków, daber, borzyszek, hardyburków, uranów, nuchli, charanów i bli nie; dało mu to sporo, do my lenia, albowiem, jak to podaj słowniki, wszystkie owe nazwy s synonimami zwyczajnego ziemniaka. Z godnym podziwu uporem i niezmo on pasj d ył Tarantoga do j dra zagadki i po pi ciu latach miał ju gotow teori , która wszystko wy ja niała: Dawno temu w okolicy Tairii wpadł na raf meteorytow statek wioz cy kartofle dla kolonistów na Latrydzie. Przez powstał w powłoce dziur wysypał si cały ładunek. Statek zdj to z rafy i przyholowano ratowniczymi rakietami na Latryd , po czym historia ta poszła w zapomnienie. Tymczasem kartofle, które spadły na powierzchni Tairii, wypu ciły kiełki i pocz ły w najlepsze rosn . Jednakowo warunki ich bytowania były niesłychanie ci kie: z wysoko ci spadał raz po raz wir kamienny tłuk c młode p dy, a nawet zabijaj c całe ro liny. Skutek tego był taki, e ze wszystkich ocalały tylko ziemniaki naj roztropniejsze, które umiały si odpowiednio urz dzi i znale
sobie schronienie. Tak wyłoniona rasa bystrych kartofli rozwijała si coraz
bujniej. Po szeregu pokole , znudziwszy sobie osiadły tryb ycia, ziemniaki same si wykopały i przeszły do bytowania koczowniczego. Równocze nie straciły zupełnie łagodno
i bierno
wła ciw kartoflom ziemskim,
oswojonym dzi ki troskliwej opiece i hodowli. Dziczej c coraz bardziej, stały si w ko cu drapie nikami. Ma to gł bokie uzasadnienie w ich rodowodzie. Jak wiadomo, kartofel, Solarium tuberosum, nale y do rodziny psiankowatych (‘So?anaceue), a pies, rzecz znana, pochodzi od wilka i puszczony do lasu mo e zdzicze . To wła nie stało si z kartoflami na Tairii. Kiedy im si ju ciasno zacz ło robi na planecie, nadszedł nowy kryzys; młode pokolenie kartofli rozpierała
dza czynu; pragn ły dokona rzeczy niezwykłych i całkiem dla ro lin
nowych. Zwróciwszy na w stron nieba dostrzegły szybuj ce tam odłamy kamienne i postanowiły si na nich osiedli . Zbyt daleko by to nas zaprowadziło, gdybym chciał stre ci
tu cał
teori
profesora Tarantogi,
ukazuj c , jak kartofle przyuczyły si najpierw lata trzepocz c li mi, a nast pnie jak wzniosły si poza obr b
atmosfery Tairii, by osi
wreszcie na okr aj cych planet odłamach ‘skalnych. W ka dym razie udało im si
to tym łatwiej, e zachowuj c ro linn przemian materii mogły przez dłu szy czas przebywa w pró ni, obywaj c si bez tlenu i czerpi c yciow energi z promieni słonecznych. Na koniec, rozzuchwalone, j ły napada na rakiety przelatuj ce obok planety. Ka dy badacz na miejscu Tarantogi ogłosiłby t wy mienit hipotez i spocz ł na laurach, lecz profesor postanowił nie spocz , póki nie schwyta jednego przynajmniej drapie nego kartofla. Tak tedy po rozwi zaniu teoretycznym przyszła kolej na praktyczne, co najmniej tak samo trudne. Wiadomo, było, e ziemniaki czyhaj w szczelinach wielkich głazów i zapuszcza si na ich poszukiwanie w ruchomy labirynt p dz cych skał byłoby równoznaczne z samobójstwem. Z drugiej strony Tarantoga nie zamierzał ustrzeli kartofla; pragn ł mie osobnika ywego, w pełni sił i zdrowia. Przez jaki czas my lał o polowaniu z nagonk , ale i ten projekt odrzucił jako nie do
dobry, i zatrzymał si na całkiem nowym, który
miał szeroko rozsławi jego imi . Postanowił łowi ziemniaki na przyn t . W tym celu zakupił w sklepie z przyborami szkolnymi na Latrydzie najwi kszy globus, jaki mógł dosta , pi knie lakierowan sze ciometrowej rednicy. Nabył te wi ksz ilo
kul
miodu, smoły szewskiej i kleju rybiego, wymieszał to dobrze
w równych proporcjach i tak otrzyman substancj powlókł powierzchni globusa. Potem uwi zał go na długiej linie za rakiet i poleciał w stron Tairii. Zbli ywszy si dostatecznie, profesor ukrył si nad brzegiem pobliskiej mgławicy i zarzucił sznur z przyn t . Cały plan zasadzał si na wielkiej ciekawo ci ziemniaków. Po jakiej godzinie lekkie drganie wskazało, e co si zbli a. Wygrzawszy ostro nie, Tarantoga zobaczył, jak kilka ziemniaków potrz sa naci i powoli przebiera bulwami, kieruj c si w stron globusa; najwidoczniej wzi ły go za jak
nie znan planet . Po chwili nabrały odwagi i przycupn ły na globusie przyklejaj c si do jego
powierzchni. Profesor szybko poderwał sznur, przywi zał go do ogona rakiety i poleciał w kierunku Latrydy. Trudno opisa entuzjazm, z jakim przywitano dzielnego badacza. Schwytane na lep kartofle wraz z globusem zamkni to w klatce i wystawiono na widok publiczny. Ogarni te w ciekło ci i panik ziemniaki ci ły powietrze naci , tupały korzeniami, lecz nic im to oczywi cie nie pomogło. Gdy uczone kolegium udało si na drugi dzie do Tarantogi, eby mu wr czy dyplom honorowy i wielki medal uznania, profesora ju nie było. Uwie czywszy dzieło wyruszył noc w niewiadomym kierunku. Przyczyn tak nagłego odjazdu jest mi dobrze znana. Tarantoga spieszył si , albowiem za dziewi
dni
miał spotka si ze mn na Coerulei. Co si mnie tyczy, w tym samym czasie mkn łem ku umówionej planecie z przeciwnego ko ca Drogi Mlecznej. Zamiarem naszym było uda si wspólnie na wypraw do nie zbadanego jeszcze ramienia Galaktyki, rozci gaj cego si za ciemn mgławic w Orionie. Nie znali my si jeszcze z profesorem osobi cie; pragn c zyska opini człowieka słownego i punktualnego, wyciskałem cał moc z silnika, niestety, jak to cz sto bywa, gdy nam szczególnie zale y na po piechu, i tym razem wszedł mi w parad nieprzewidziany wypadek. Oto jaki drobny meteor przebił zbiornik paliwa i utkwiwszy w rurze wydechowej motoru, zaczopował j na głucho. Niewiele my l c, wdziałem skafander, zaopatrzyłem si w siln latark i narz dzia, po czym wyszedłem z kabiny na zewn trz. Wydobywaj c meteor obc gami, niechc cy potr ciłem latark , która odfrun ła na znaczn odległo
i zacz ła samodzielnie szybowa w przestworzach. Zatkałem
dziur zbiornika i wróciłem do kabiny. Nie mogłem goni latarki, poniewa straciłem prawie cały zapas paliwa, tak e ledwo doleciałem do najbli szej planety, Procytii. Procyci s istotami rozumnymi i bardzo do nas podobnymi; jedyna, nieistotna zreszt ró nica le y w tym, e maj nogi tylko do kolan, poni ej znajduj si kółka, nie sztuczne, lecz stanowi ce cz
ciała. Poruszaj
si nader szybko i wdzi cznie, niczym cyrkowcy na jednokołowych rowerach. Maj rozległ wiedz , szczególnie
za pasjonuje ich astronomia; badanie gwiazd jest tak rozpowszechnione, e ka dy przechodzie , stary czy młody, nie rozł cza si z podr czn lunet . Zegary słoneczne s w wył cznym u yciu i publiczne wydobycie zegarka mechanicznego stanowi ci k obraz moralno ci. Maj te Procyci liczne urz dzenia cywilizacyjne. Pami tam, jak bawi c u nich po raz pierwszy, brałem udział w bankiecie na cze ich astronoma. W pewnym momencie zacz łem omawia z nim jak
starego Maratiiiteca, słynnego
kwesti astronomiczn . Profesor oponował
mi, ton dyskusji stawał si z ka d chwil ostrzejszy; starzec palił mnie wzrokiem i zdawało si , e lada chwila wybuchnie. Naraz zerwał si i w po piechu opu cił sal . Po pi ciu minutach wrócił i zasiadł przy mnie łagodny, u miechni ty, spokojny jak dziecko. Zaciekawiony spytałem pó niej, co spowodowało tak czarodziejsk przemian jego nastroju. - Jak to - rzekł zagadni ty Procyta - nie wiesz? Profesor u ył wyszalni. - Có to jest? - Nazwa tego urz dzenia pochodzi od słowa „wyszale si ”. Osobnik ogarni ty gniewem lub czuj cy zło
do kogo wchodzi do małej kabiny wy cielonej korkowymi materacami i daje swobodny upust swym
uczuciom. Kiedy teraz l dowałem na Procytii, jeszcze z powietrza ujrzałem ci gn ce ulicami tłumy: powiewały lampionami i wydawały radosne okrzyki. Pozostawiwszy rakiet pod opiek mechaników, udałem si do miasta. Jak si dowiedziałem, wi towano wła nie odkrycie nowej gwiazdy, która pojawiła si na niebie ubiegłej nocy. To dało mi nieco do my lenia, a kiedy po serdecznym powitaniu Maratiiitec zaprosił mnie do swego pot nego refraktora, ledwo oko przyło ywszy do obiektywu poj łem, i rzekoma gwiazda jest po prostu moj latark szybuj c w przestrzeni. Zamiast powiedzie to Procytom, nieco lekkomy lnie postanowiłem zabawi si w lepszego od nich astronoma i obliczywszy szybko w głowie, na jak długo wystarczy bateria latarki, o wiadczyłem gło no zebranym, i nowa gwiazda b dzie wieci biało przez sze
godzin, potem z ółknie,
sczerwienieje, a w ko cu zga nie całkowicie. Przepowiednia ta spotkała si z powszechnym niedowierzaniem, a Maratiiitec z wła ciw mu zapalczywo ci wykrzykn ł, e, je li si to stanie, gotów jest zje Gwiazda zacz ła słabn
własn brod .
w przewidzianym przeze mnie czasie, a gdy wieczorem zjawiłem si w
obserwatorium, zastałem grup stroskanych asystentów, którzy rzekli mi, e Maratiiitec dotkni ty gł boko w swej dumie zamkn ł si w gabinecie, by spełni pochopnie dane przyrzeczenie. W trwodze, e mo e to zaszkodzi jego zdrowiu, usiłowałem porozumie si z nim przez drzwi, ale daremnie. Przyło ywszy ucho do dziurki od klucza usłyszałem szmery, które potwierdzały słowa asystentów. W najwi kszym pomieszaniu napisałem list wyja niaj cy wszystko, dałem go asystentom z pro b , by go wr czyli profesorowi natychmiast po moim odlocie, i co sił udałem si na lotnisko. Musiałem tak post pi , albowiem nie byłem pewny, czy profesor zd y przed rozmow ze mn u y wyszalni. Opu ciłem Procyti o pierwszej w nocy z takim po piechem, e całkiem zapomniałem o paliwie. Jaki milion kilometrów za planet zbiorniki opustoszały i zostałem rozbitkiem kosmicznym na statku bł kaj cym si bezwładnie w pró ni. Ledwo trzy dni dzieliły mnie od terminu spotkania z Tarantog . Coerulia doskonale była widoczna przez okno ja niej c w odległo ci zaledwie trzystu milionów kilometrów, lecz mogłem tylko patrze na ni z bezsiln w ciekło ci . Oto jak nieraz drobne przyczyny rodz wielkie skutki! Po jakiej godzinie zauwa yłem rosn c powoli planet ; statek poddaj c si biernie jej przyci ganiu biegł coraz szybciej, na koniec gna pocz ł jak kamie . Zrobiłem dobr min do złej gry i zasiadłem przy sterach. Planeta była do
mała, pustynna, - ale przytulna; zauwa yłem oazy z wulkanicznym ogrzewaniem i
bie c wod . Wulkanów było sporo; wyrzucały wci
ogie i słupy dymu. Manewruj c sterami szybowałem ju
w atmosferze, staraj c si jak si tylko da zmniejszy szybko , ale to odwlekało jedynie chwil upadku. Wtem, przelatuj c nad skupiskiem wulkanów, o wiecony now
my l , przez mgnienie rozwa ałem j , a potem
powzi wszy strace cz decyzj , skierowałem dziób pocisku w dół i jak piorun run łem prosto w ziej c pode mn czelu
najwi kszego wulkanu. W ostatniej chwili, gdy jego roz arzona gardziel ju mnie połykała,
zr cznym manewrem sterów odwróciłem rakiet dziobem do góry i w takie} pozycji pogr yłem si w hucz c law bezde . Ryzykowałem wiele, ale innego wyj cia nie było. Liczyłem na to, e połechtany gwałtownym ciosem, jaki zada mu rakieta, wulkan zareaguje erupcj i - nie omyliłem si . Nast pił grzmot, od którego ciany zatrzeszczały i w wielomilowym słupie ognia, lawy, popiołu i dymu wyleciałem w niebo. Sterowałem tak, by wpa
na prosty kurs Coerulei, co udało mi si znakomicie. Byłem na niej ju po trzech dniach, ledwo w dwadzie cia minut po ustalonym terminie. Tarantogi
jednak nie zastałem; odleciał zostawiwszy tylko list na poste restante. „Drogi Kolego! - pisał - okoliczno ci zmuszaj
mnie do natychmiastowego wyruszenia, dlatego
proponuj , eby my si spotkali ju w gł bi obszaru nie zbadanego; poniewa tameczne gwiazdy nie maj nazw, podaj
wam orientacyjne dane: polecicie prosto, za sło cem bł kitnym skr cicie w lewo, za nast pnym,
pomara czowym, w prawo; b d tam cztery planety, otó na trzeciej, licz c od lewej r ki, spotkamy si . Czekam! Oddany Wam Tarantoga” Nabrawszy paliwa wystartowałem o zmierzchu. Drog przebyłem w ci gu tygodnia, a wnikn wszy w regiony nie znane, bez trudu odnalazłem wła ciwe gwiazdy i wiernie trzymaj c si wskazówek profesora, rankiem ósmego dnia ujrzałem omówion planet . Masywny ten glob pokrywało zielone, kosmate futro; były to olbrzymie d ungle tropikalne. Widok ów speszył mnie nieco, nie wiedziałem bowiem, jak zabra si do odnalezienia Tarantogi, liczyłem jednak na jego pomysłowo
- i nie przeliczyłem si . P dz c prosto ku planecie,
o jedenastej przed południem dostrzegłem na jej północnej półkuli jakie niewyra ne zarysy, od których dech mi zaparło. Mówi zawsze młodym, naiwnym astronautom: nie wierzcie, kiedy kto wam powiada, e zbli aj c si do planety odczytał jej nazw ; jest to tylko zwyczajny dowcip kosmiczny; tym razem jednak znalazłem si w kropce, albowiem na tle zielonych borów rysował si wyra nie napis: „Nie mogłem czeka . Spotkanie na nast pnej planecie. Tarantoga.” Litery były kilometrowej wielko ci, inaczej bym ich naturalnie nie dostrzegł. Nie posiadaj c si ze zdumienia i ciekawo ci, jak te profesor wywiódł ten napis gigantyczny, obni yłem lot. Ujrzałem wówczas, e linie liter przedstawiaj szerokie ulice powalonego i zdruzgotanego boru, odcinaj ce si , wyra nie od obszarów nietkni tych. Nie rozwi zawszy zagadki, zgodnie ze wskazówk pomkn łem ku nast pnej planecie, zamieszkałej i cywilizowanej. O pierwszym zmierzchu siadłem na lotnisku. Pró no rozpytywałem si w porcie o Tarantog ; i tym razem zamiast niego oczekiwał mnie list. „Kochany Kolego - pisał - gor co przepraszam za uczyniony zawód, ale w zwi zku z nie cierpi c zwłoki spraw
rodzinn , musz
niestety zaraz wraca
do domu. Aby zmniejszy
wasze rozczarowanie,
zostawiam w biurze portu paczk , któr zechciejcie odebra ; zawiera ona plon ostatnich mych bada . Intryguje
was pewno sposób, w jaki zostawiłem na poprzedniej planecie pisemn wiadomo ; było to całkiem proste. Glob ten prze ywa epok odpowiadaj c okresowi w glowemu Ziemi i zamieszkuj go olbrzymie jaszczury, mi dzy innymi straszliwe atlantozaury czterdziestometrowej długo ci. Wyl dowawszy na planecie podkradłem si do wielkiego stada atlantozaurów i dra niłem je dopóty, dopóki nie rzuciły si na mnie. Pocz łem biec szybko przez las z takim wyrachowaniem, eby szlak mej ucieczki tworzył zarysy liter, a stado p dz c za mn waliło pokotem drzewa. W taki sposób powstała szeroka na osiemdziesi t metrów ulica. Było to proste, powiadam, lecz nieco fatyguj ce, musiałem bowiem przebiec ponad 30 kilometrów i to dosy szybko. ałuj c serdecznie, e i tym razem nie poznamy si osobi cie, ciskam Wasz dzieln dło i ł cz wyrazy najwy szego uznania dla cnót Waszych i odwagi. Tarantoga P. S. Gor co radz Wam pój
wieczorem do miasta na koncert - jest doskonały.”
Odebrałem w biurze przeznaczon dla mnie paczk , kazałem zawie miasta. Przedstawiało ono widok do
j do hotelu, a sam udałem si do
ciekawy. Planeta wiruje z tak szybko ci , e pory doby zmieniaj si co
godzina. Wytwarza si przez to siła od rodkowa, powoduj ca, za swobodnie zwisaj cy pion nie jest prostopadły do gruntu, jak na Ziemi, lecz tworzy z nim k t 45 stopni. Wszystkie domy, wie e, mury, wszelkie w ogóle budowle wznosi si tedy nachylone do powierzchni gruntu pod k tem 45 stopni, co stwarza widok dla ludzkiego oka raczej dziwny. Domy z jednej strony ulicy jak gdyby kład si na wznak, a z drugiej, przeciwnie, nachylaj si i zawisaj nad nimi. Mieszka cy planety, eby si nie przewróci , maj wskutek przystosowania naturalnego jedn nog krótsz , a za to drug dłu sz ; człowiek za , id c, musi stale podkurcza jedn ko czyn , co po pewnym czasie porz dnie dolega i m czy. Szedłem, wi c tak powoli, e gdy dotarłem do budynku, w którym miał si odby koncert, wła nie zamykano drzwi sali. Po piesznie kupiłem bilet i wbiegłem do rodka. Ledwiem usiadł, dyrygent zapukał pałeczk i wszyscy si uciszyli. Członkowie orkiestry j li porusza si
wawo, graj c na nie znanych mi instrumentach, podobnych do tr b z dziurkowanymi lejkami, jak u
polewaczki; dyrygent to wznosił z przej ciem przednie ko czyny, to rozkładał je, jakby nakazuj c gra „piano”, lecz ogarniało mnie rosn ce zdumienie, albowiem nie słyszałem najsłabszego d wi ku. Zerkaj c nieznacznie na boki widziałem ekstaz
maluj c
si
na twarzach s siadów; coraz bardziej zmieszany i zaniepokojony,
próbowałem dyskretnie przetka sobie uszy, lecz bez najmniejszego skutku. Wreszcie, s dz c, em stracił słuch, cichutko postukałem paznokciem o paznokie , jednakowo ten cichy odgłos dobiegł mnie wyra nie. Tak tedy, nie wiedz c zgoła; co o tym wszystkim my le , zafrapowany powszechnymi oznakami zadowolenia estetycznego, dosiedziałem do ko ca utworu. Rozległa si burza oklasków; skłoniwszy si , dyrygent znów zastukał pałeczk
i orkiestra przyst piła do nast pnej cz ci symfonii. Wokół wszyscy byli zachwyceni;
słyszałem mnogie poci gni cia nosami i brałem to za oznaki gł bokiego wzruszenia. Nast piło wreszcie burzliwe finale - mogłem o tym s dzi tylko po gwałtownych wybuchach dyrygenta i kroplistym pocie, jaki staczał si z czół muzykantów. Znowu zagrzmiały oklaski. S siad zwrócił si do mnie, wyra aj c uznanie dla symfonii i jej wykonawców. Odpowiedziałem ni w pi , ni w dziewi
i wymkn łem si zupełnie zdetonowany na ulic .
Oddaliłem si ju o kilkadziesi t kroków od budynku, gdy wtem co mnie tkn ło, eby spojrze na jego fasad . Jak inne, była nachylona pod ostrym k tem do ulicy; na froncie widniał wielki złoty napis Miejskie Olfaktorium, poni ej za rozlepione były afisze programowe, na których przeczytałem: SYMFONIA PI MOWA ODONTRONA
I Preludium Odoratum II Allegro Aromatoso III Andante Olens Dyryguje przebywaj cy na go cinnych wyst pach słynny nosista HRANTR. Zakl łem gniewnie i obróciwszy si na pi cie po pieszyłem do hotelu. Za to, e nie doznałem prze ycia estetycznego, nie winiłem Tarantogi, albowiem nie mógł wiedzie , e wci
jeszcze doskwiera mi katar, jakiego
nabawiłem si na Satellinie. Aby wynagrodzi sobie rozczarowanie, zaraz po przybyciu do hotelu rozpakowałem paczk . Zawierała d wi kowy aparat kinematograficzny, szpul filmu i list nast puj cej tre ci: „Mój drogi Kolego! Zapewne przypomina Pan sobie nasz rozmow telefoniczn , kiedy to Pan bawił na Małej, a ja na Wielkiej Nied wiedzicy. Powiedziałem wtedy, e podejrzewam istnienie istot, które zdolne s temperaturze na gor cych, półpłynnych planetach, i e zamierzam podj
y w wysokiej
w tym kierunku badania. Zechciał Pan
wyrazi w tpliwo , czy si takie przedsi wzi cie uda. Otó dowody ma Pan przed sob . Wybrawszy ognist planet zbli yłem si do niej w rakiecie na mo liwie, mał odległo , po czym na długim azbestowym sznurze opu ciłem w dół ogniotrwały aparat filmowy i mikrofon; dokonałem w taki sposób wielu ciekawych zdj . Niewielk próbk pozwalam sobie wła nie zał czy do listu. Oddany Tarantoga” Taka paliła mnie
dza poznania, e ledwo sko czyłem czyta , zało yłem do aparatu film, ci gni te z
łó ka prze cieradło zawiesiłem na drzwiach i zgasiwszy
wiatło uruchomiłem projektor. Zrazu na
zaimprowizowanym ekranie migotały tylko barwne plamy; dochodziły mnie ochrypłe d wi ki i trzeszczenie jakby p kaj cych w piecu polan, potem obraz si wyostrzył. Sło ce zapadało za horyzont. Powierzchnia oceanu dr ała; pomykały po niej drobne, sine płomyki. Ogniste chmury bladły i mrok zapadał coraz wi kszy. Pojawiały si słabe, pierwsze gwiazdy. Młody Krałosz zm czony całodziennymi zaj ciami wydostał si wła nie ze swego trzpionu, by za y wieczornego spaceru. Nie pieszył si nigdzie; poruszaj c miarowo skrzypionami, z rozkosz wdychał wie e, wonne kł by rozpalonego amoniaku. Kto zbli ał si do niego ledwo widoczny w rosn cej ciemno ci. Kralosz nat ył sm ch, lecz dopiero gdy tamten znalazł si tu , młodzieniec rozpoznał swego przyjaciela. - Jaki pi kny wieczór, nieprawda ? - rzekł Krałosz. Przyjaciel przest pił z obojni na obojni , wychylił si do połowy z ognia i rzekł: - Istotnie ładny. Salmiak obrodził w tym roku nadzwyczajnie, wiesz? - A tak, zbiory zapowiadaj si doskonałe. Krałosz pokołysał si leniwie, odwrócił si na brzuch i wytrzeszczaj c wszystkie wzrocza, zapatrzył si w gwiazdy. - Wiesz, mój drogi - rzekł po chwili - ilekro patrz w nocne niebo, jak teraz, nie mog si oprze przekonaniu, e tam daleko, daleko s inne wiaty, podobne do naszego, tak samo zamieszkałe przez istoty rozumne... - Kto tu mówi o rozumie?! - rozległo si w pobli u. Obaj młodzie cy zwrócili si tyłem w t stron , aby rozpozna przybysza. Zobaczyli s kat , lecz krzepk jeszcze posta Flamenta. S dziwy uczony zbli ył si do nich majestatycznymi ruchami, a przyszłe potomstwo, podobne do ki ci gron winnych, wzbierało ju wypuszczało pierwsze kiełki na jego rozło ystych barkach.
i
- Mówiłem o rozumnych istotach zamieszkuj cych inne wiaty... - odrzekł Krałosz unosz c łusty w pełnym szacunku pozdrowieniu. - Krałosz mówi o rozumnych istotach z innych wiatów?... - odrzekł uczony. - Patrzcie go! Z innych wiatów!!! Ach, ten Krałosz, ten Krałosz. Co te czynisz najlepszego, młodzie cze? Puszczasz wodze fantazji? Owszem... pochwalam... mo na w tak pi kny wieczór... Co prawda wyra nie pochłodniało, nie zauwa yli cie? - Nie - odparli równocze nie obaj młodzie cy. - Naturalnie, młody ogie , wiem. A jednak jest teraz ledwo osiemset sze dziesi t stopni; powinienem ‘był wdzia narzutk na podwójnej lawie. Trudno, staro . Wi c powiadasz - podj ł zwracaj c si tyłem do Kralosza - e na innych wiatach istniej stworzenia rozumne? I jakie to istoty według ciebie? - Dokładnie wiedzie tego nie mo na - odrzekł nie miało młodzieniec. - My l , e s rozmaite. Podobno nie jest wykluczone, e na chłodniejszych planetach mogłyby z substancji zwanej białkiem powsta
ywe
organizmy. - Od kogo to słyszałe ?! - zakrzykn ł gniewnie Flament. - Od Imploza. To ten młody student biochemii, który... - Młody dure , powiedz raczej! - paln ł gniewnie Flament. - ycie z białka?! 2ywe istoty z białka? Nie wstydzisz si wypowiada takich andronów w obecno ci swego nauczyciela?! Oto s płody nieuctwa i arogancji, jakie szerz si dzisiaj przestraszaj ce! Wiesz, co nale ałoby uczyni z tym twoim Implozem? Pokropi go wod , ot co! - Ale , czcigodny Flamencie - odwa ył si odezwa przyjaciel Kralosza - dlaczego domagasz si a takiej ka ni dla Imploza? Czy nie mógłby powiedzie nam, jak mog wygl da istoty na innych planetach? Czy nie mog one posiada postawy pionowej i porusza si na tak zwanych nogach? - Kto Ci to mówił? - Kralosz milczał, przel kniony. - Imploz... - wyszeptał jego przyjaciel. - A dajcie mi ju raz wi ty spokój z waszym Implozem i jego wymysłami! - wykrzykn ł uczony. Nogi! Rzeczywi cie! Jak gdybym jeszcze dwadzie cia pi
Płomieni temu nie udowodnił matematycznie, e
istota dwuno na, ledwo by j postawił, natychmiast wywróciłaby si jak długa! Sporz dziłem nawet odpowiedni model i wykres, ale có wy, leniuchy, mo ecie o tym wiedzie ? Jak wygl daj istoty rozumne z innych wiatów? Nie odpowiem wprost, sam si zastanów, naucz si my le . Najpierw musz mie organy do przyswajania amoniaku, nieprawda ? Jaki narz d uczyni to lepiej od skrzypie ? Czy nie musz porusza si w rodowisku w miar opornym, w miar ciepłym, jak nasze? Musz , co? A widzisz! Jak e czyni to inaczej ni eli obojniami? Podobnie b d si te kształtowa narz dy zmysłowe - wzrocza, łuspiny i kutrwie. Nie tylko wszak e budow musz by podobne do nas, pi ciorniaków, ale i ogólnym trybem ycia. Wiadomo przecie , e pi ciornia jest podstawow komórk naszego ycia rodzinnego - spróbuj w fantazji wymy li co innego, wyt aj wyobra ni , jak chcesz, a r cz ci, e poniesiesz kl sk ! Tak, bo eby zało y ” rodzin , eby da
ycie potomstwu, musz
poł czy si Dada, Gaga, Mama, Kafa i Haha. Na nic wspólne sympatie, na nic plany i marzenia, je li zbraknie przedstawiciela cho jednej z tych pi ciu płci - sytuacj tak , niestety, zdarzaj c si czasem w yciu, nazywamy dramatem czwórni, czyli nieszcz liw miło ci ... Tak wi c, jak widzisz, je li rozumowa bez najmniejszych uprzedze , opieraj c si wył cznie na faktach naukowych, je li u y precyzyjnego narz dzia logiki, działaj c chłodno i obiektywnie, dochodzimy do nieodpartego wniosku, e ka da istota rozumna musi by podobna do pi ciorniaka... Tak. No, mam nadziej , e was przekonałem?
PODRO DWUDZIESTA SZÓSTA I OSTATNIA Pi tna cie lat mijało od chwili, kiedym opu cił Ziemi , i nostalgia odzywała si we mnie coraz silniej; na koniec postanowiłem odwiedzi strony ojczyste. Decyzj t powzi łem na Teropii, trzeciorz dnej planecie z układu Wieloryba. Gdy jednak udałem si do portu rakietowego, ujrzałem spor grup podró nych czytaj cych w ponurym milczeniu ogłoszenie na tablicy Biura Nawigacji Kosmicznej. Komunikat donosił o wtargni ciu stada wielkich meteorów na szlak rakietowy; tak wi c, w oczekiwaniu poprawy pogody, sp dzałem dni w gronie przygodnych towarzyszy. Był w ród nich pewien młody fanfaron, który opowiadał ka demu, komu tylko mógł, rozmaite historie o planetach, które sam rzekomo zwiedził. Od jednego rzutu oka zorientowałem si , e jest to zwyczajny oszust, i gdy nadarzyła si okazja, przygwo dziłem jego kłamstwa. Miał on czelno
opowiada w
mojej obecno ci o rzekomych mieszka cach planety Borelii ze zbioru gwiazdowego w Orionie; twierdził, e yj tam potwory, rozmiarami dorównuj ce górom, zwane Powołami dla niesłychanej powolno ci procesów yciowych, spowodowanej nisk temperatur i zlodowaceniem planety. - Wyobra cie sobie, panowie - wołał - e kiedy w Egipcie panował Amenhotep VI z dynastii teba skie}, na Borelii spotkały si dwa Powoły. Pierwszy odezwał si : „co słycha ?” - Potem zbudowano piramidy, Aleksander Macedo ski podbił Azj i doszedł do Oceanu Spokojnego, Grecja została pokonana przez Rzym, powstało cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego, szły wyprawy krzy owe, islam walczył z chrze cija stwem, toczyły si wojny Białej Ró y z Czerwon , wojna trzydziestoletnia i stuletnia... a drugi Powół wci
jeszcze nie
odpowiadał i dopiero kiedy Niemcy zwyci yły Francj pod Sedanem, potwór na Borelii odrzekł: „nic nowego”. Tak nieprawdopodobnie, niesłychanie wolno biegnie ycie tych zdumiewaj cych stworze ; mog to powiedzie spokojnie, albowiem sam je widziałem i badałem. Tu wyczerpała si moja cierpliwo . - To, co pan nam opowiedział - rzekłem zimno - jest niecnym kłamstwem. Gdy stałem si o rodkiem powszechnej uwagi, wyja niłem: - Aleksander Wielki nigdy nie doszedł do Oceanu Spokojnego, bo jak doskonale wiadomo, zawrócił z drogi w roku 325 przed nasz er . Posypały si oklaski; od tej chwili kłamc otoczyła powszechna wzgarda. W ród obecnych znajdował si
starzec o budz cej szacunek powierzchowno ci; zbli ywszy si
do mnie wyraził uznanie dla mego
energicznego wyst pienia w obronie cisło ci i prawdy, po czym przedstawił mi si jako profesor Tarantoga. Uradowałem si niezmiernie, e nareszcie szcz liwy przypadek nas zetkn ł. Odt d a do ko ca pobytu na Teropii byli my nierozdzielni. Mile płyn ł czas sp dzany na duchowych biesiadach; profesor opowiadał mi O swoim pobycie u Gorgotów z układu Erydana, o badaniach nad Truwankami, tymi niezwykłymi organizmami z Panteluzy, które s
najbardziej gadatliwymi ro linami w całym Kosmosie, pokazywał mi te
fotografie
Odol gów. Ci ostatni poruszaj si w nie znany gdzie indziej sposób, wywracaj c przy ka dym kroku swoje ciała raz na lew , to znowu na praw stron . Z kolei ja podzieliłem si z profesorem spostrze eniami zdobytymi w czasie dwuletniego pobytu na Stredogencji: mieszka cy jej chowaj swoich zmarłych w niebie, mianowicie osadzonych w trumnach odpowiedniego kształtu wystrzeliwuj z wielk szybko ci w przestwór; tak tedy cała planeta otoczona jest rojami grobowców kr
cych wokół niej niby małe ksi yce. Ów lataj cy cmentarz
porz dnie utrudnia rakietow nawigacj . Profesor dał mi z wdzi czno ci za te informacje kopi swego nie opublikowanego jeszcze dzieła o planecie Meopserze i yj cych na niej rozumnych Muciochach. Tyle mi
opowiadał o ich niezwykłym zgoła podobie stwie do ludzi,
e gor co zapragn łem zwiedzi
Meopser .
Wahałem si czas jaki , pomny decyzji powrotu na Ziemi , ostatecznie jednak badacz zwyci ył we mnie człowieka. Prognozy Biura Nawigacji Kosmicznej zapowiadały wła nie doskonał
pogod , tak tedy, po
serdecznym po egnaniu, rozstałem si z Tarantoga i rozpocz łem przygotowania do startu. Zaopatrzywszy si we wszystko niezb dne, kupiłem te w ksi garni obok portu map tej cz ci nieba, w której znajduje si Meopsera. Niestety, nie udało mi si dosta nowej mapy, nabyłem wi c u ywan . Ale pech chciał, e wła nie w pobli u Meopsery wytarta była do nieczytelno ci, bo akurat w tym miejscu przebiegało zgi cie papieru. Zaufawszy swemu do wiadczeniu wykre liłem linijk najprostszy kurs gwiazdowy i wyruszyłem w drog . Podró trwa miała do
długo, wzi łem wi c na pokład spor ilo
ksi ek, aby uprzyjemni sobie czas
lektur ; były to dzieła o tre ci podró niczej i naukowej, opisuj ce rozmaite wyprawy transgalaktyczne, teori kosmodromii, astronautyk sportow i wycieczkow i tym podobne. W miar czytania moje niezadowolenie i pretensje do autorów rosły nieustannie; na koniec, rozgniewany ich niesumienno ci , cz stymi pomyłkami, przekr ceniami, ba, wr cz fałszami - postanowiłem zabra si do radykalnej zmiany tak fatalnego stanu rzeczy, a działaj c z wła ciw mi impulsywno ei , natychmiast zasiadłem do pisania. W ten wła nie sposób narodziły si niniejsze pami tniki. Pisałem przez cztery tygodnie dniem i noc i nawet zmo ony snem nie wypuszczałem pióra z r ki. Tak bardzo zatopiłem si w tym dziele, tak barwne krajobrazy planet stawały mi przed oczami, tak ywy tłum postaci otaczał nieustannie mój pulpit tłocz c si w niecierpliwej ch ci dostania si na karty r kopisu, e całkiem zapomniałem, gdzie jestem i dok d lec . Pewnej nocy z krótkiego, lecz gł bokiego snu, w który zapadłem opieraj c głow na stosach manuskryptów, wyrwał mnie pot ny wstrz s. Zerwałem si i skoczyłem do okna. Na zewn trz panowała zupełna ciemno . Zbadałem wn trze rakiety, a stwierdziwszy,
e jest nie
uszkodzona, doszedłem do wniosku, i musiał si o ni otrze jaki meteor. Nie czuj c potrzeby snu wróciłem do pracy. Pisałem tak przez wiele godzin, gdy wtem zauwa yłem, e w rakiecie robi si coraz ja niej. Powtórnie podszedłem do okna i jakie było moje zdumienie, kiedy ujrzałem rozległe pola pokryte bujn ro linno ci i niebo nad nimi zaró owione witem. Bez wahania otworzyłem klap . Robiło si coraz ja niej, wysoko płyn ły chmury, łagodny wiatr szumiał kołysz c konarami drzew. Moja rakieta z impetu wryła si do połowy w piaszczysty, mi kki wzgórek; tak tedy wyl dowałem na Meopserze do
nieoczekiwanie dla samego siebie.
Potrz sn łem z u miechem głow nad mym roztargnieniem, schowałem manuskrypt do szafki i opu ciłem rakiet udaj c si na poszukiwanie mieszka ców nie znanego globu. Min wszy łagodn pochyło
porosł małymi ro linkami, natrafiłem na co w rodzaju prostej jak
strzała, szerokiej drogi. Szedłem ni , ciesz c si
wie o ci poranka. Rozgl daj c si po okolicy doszedłem do
wniosku, e profesor Tarantoga nieco przesadził: planeta jest rzeczywi cie podobna do Ziemi, ale ma bledsze, nie tak niebieskie niebo. Tak e chmury zdawały mi si nie spotykanego na Ziemi kształtu. Zza zakr tu drogi wyłoniła si jaka istota; gdy my si dostatecznie zbli yli, stwierdziłem, e wygl dem przypomina młodego m czyzn ; tutaj przyznałem Tarantodze racj . Zanotowawszy to spostrze enie zbli yłem si do napotkanego, ugi łem lekko kolana, zatoczyłem rozło onymi r kami koło, co jest zwykłym powitaniem w południowych obszarach Galaktyki, i spytałem, czy jestem na Meopserze i czy mam przyjemno
z Muciochem.
Istota najpierw szeroko otworzyła oczy, potem cofn ła si o dwa kroki i odezwała si : - Czego? Nie rozumiem. J zyk, jakim przemówiła, był mi znany; nie mogłem sobie jednak przypomnie , w jakich okolicach nieba si nim posługuj , rzecz bynajmniej nie dziwna u człowieka jak ja, władaj cego narzeczami trzystu bez mała plemion galaktycznych. Cho nie pami tałem, gdzie u ywaj tej mowy, mogłem si ni jednak posługiwa ,
spytałem wi c, czy jestem na Meopserze, i ponowiłem koliste ruchy r k wyra aj c tym moje przyjazne uczucia. Na to istota najpierw zacz ła powoli cofa si tyłem, potem za odwróciła si nagle i pomkn ła przed siebie w ogromnych susach; po minucie znikła mi z oczu. - Jaki płochliwy egzemplarz - pomy lałem, zapisałem obserwacj i ruszyłem przed siebie. Niebawem napotkałem drug istot ; szła tak e drog , była znacznie mniejsza od pierwszej, najwyra niej jeszcze niedojrzała, i tocz c przed sob rodzaj drewnianego kolorowego kr ka, wydawała gło ne okrzyki; musiał to by rodzaj piewu. Zagadn łem j podobnie jak pierwsz - znieruchomiała i nic nie odpowiedziała. Ponowiłem pytanie i gesty powitalne, a wtedy nagle przykucn ła, wsadziła małe palce do otworu g bowego, rozci gn ła go po uszy, a wolnymi palcami przebierała równocze nie przy twarzy, jakby graj c na niewidzialnym instrumencie, potem za skoczyła na równe nogi i wołaj c gło no: „med, med!” - uciekła przez pola. Słowo „med” oznacza, o ile mogłem sobie przypomnie , co w rodzaju op tanego, zapisałem wi c,
e na Meopserze szale cy poruszaj
si
swobodnie na drogach publicznych i o swym stanie ostrzegaj przechodniów okrzykiem, za czym ruszyłem w drog . Kilka kilometrów dalej nad niewielkim stawkiem siedziała na brzegu istota odziana w biał materi w zielone, niebieskie, liliowe i pomara czowe paski. Przyrz dem podobnym do w dki łowiła ryby. Zbli yłem si do niej ostro nie, dbaj c o wyra enie ruchami i postaw uczu przyjaznych i spytałem raz jeszcze, czy jestem na Meospserze. Istota popatrzyła na mnie badawczo, potem za rzekła: - Co za kawały? Jaka Meopsera? To jest Merka. - Jak? - spytałem. Nie znałem takiej planety. - Merka. Sk de si tu wzi ł? - Przyjechałem niedawno - odparłem wymijaj co; wiem z do wiadczenia, jak nieufni bywaj czasem mieszka cy planet wobec obcych. - A kim ty jeste ? - spytałem z kolei. - Ja? Jestem miejscowy „dok”. Siadłem obok istoty i zacz łem wypytywa j o rozmaite rzeczy. Mówiła tak szybko i niewyra nie, e połowy nie rozumiałem, ostatecznie jednak dowiedziałem si , e planeta, na której wyl dowałem, w samej rzeczy nazywa si Merka, mieszka cy jej za zw siebie Merkanami; dok - oznaczało zawód, podobny do lekarskiego. Ta trzecia istota okazała si bardziej uprzejma; za wzgórkiem stał jej wehikuł i zaproponowała, e mnie podwiezie do pobliskiego osiedla, na co z ch ci przystałem. Po drodze dok odpowiadał na moje pytania, tak e zorientowałem si z grubsza w panuj cych na Merce warunkach. Merkanie posiadaj cywilizacj ; w pobli u Merki kr
wysoko rozwini t
liczne inne planety, jak Czaj na i Rasza; mi dzy t ostatni a Merka panuje
wrogo . Niebawem rozmowa zako czyła si , gdy dojechali my do osiedla. Tutaj dok dał mi w upominku nieco planetarnych rodków płatniczych i załatwiwszy formalno ci wsadził mnie do elaznego wehikułu, który jechał do metropolii zwanej Niuouk. W kabinie wehikułu znajdowało si ju kilka istot. Jedna z nich, niezbyt młody, wyłysiały samiec, siedziała naprzeciw mnie. Osobnik ten przez cał drog mówił nieustannie, wymachuj c r kami i opryskuj c mnie lin , co cierpliwie znosiłem. Przysłuchiwałem si pilnie rozmowie; nie było to łatwe ze wzgl du na bełkotliw wymow . Chwytałem tylko okruchy, ale i tak dowiedziałem si , e na Merce yj istoty najró niejszej barwy - czarne, białe, czerwone, a nawet zielone; o tym ostatnim fakcie poinformowało mnie odezwanie si łysego samca:
- Co, mój wspólnik? Ale on jest zupełnie zielony. Samiec opowiadał, e opływa w dostatek, poniewa wynalazł nowy, bardzo silny jad. - Palenie i topienie zbo a - mówił - to procedura kosztowna i kłopotliwa, a mój rodek załatwia wszystko w dziesi
sekund; wier kubka starczy na sze
worków zbo a czy owoców; pokropi si to i gotowe.
Kto by spróbował zje , fajtnie na miejscu. Tak mnie to zafrapowało, e spytałem, czy niszczenia ywno ci jest u nich rozrywk , czy te obyczajem narodowym? Wszyscy zwrócili na mnie oczy, a samiec wymachuj c gwałtownie r kami zacz ł mówi tak krzykliwie, e nic nie rozumiałem: powtarzał wci
wyrazy „Rasza” i „propaganda”, przy czym zadyszał si i spocił. Nie
chc c dra ni tego agresywnego osobnika uciszyłem si . Jaki czas panowało milczenie, potem rozmowa potoczyła si dalej. Pojawiło si w niej nowe słowo: „Ejbom”. Z uszanowania, jakie okazywali, wymawiaj c je, wywnioskowałem, e jest to jakie ich bóstwo; czcz je pod postaci kolumny ognia i dymu, zst puj cej z nieba. Wydało mi si to analogi do Jehowy ze Starego Testamentu i zrobiłem odpowiedni notatk , potem jednak wspomnieli co o ofiarach z ludzi, zanotowałem wi c, e przedmiotem ich kultu religijnego jest bóstwo krwio ercze i straszne, w rodzaju babilo skiego Baala. Ostatnia ich wzmianka powa nie mnie zaniepokoiła, ale nie dałem tego po sobie pozna . Nareszcie za oknem pojawiły si olbrzymie, w niebo wznosz ce si wie e; doje d ali my do Niuouku. Stacj pokrywał metalowy dach, tysi ce machin huczało, syczało i gwizdało ze wszystkich stron; istne rzeki Merkanów wypadały z nadje d aj cych wci
wehikułów i pospiesznie parły do wyj cia. Przył czyłem si do
nich; w ci bie nieustannie potr cano mnie i popychano; ulica, na której si znalazłem, pełna była mkn cych pojazdów i tłumów pieszych. Nie oddaliłem si jeszcze o trzysta kroków od stacji, gdy powietrze rozdarło przera liwe wycie syren; równocze nie wszyscy Merkanie rzucili si do ucieczki, wołaj c: „Ejbom, Ejbom!” Pojazdy stan ły, za to rodkiem ulicy przelatywały z olbrzymi szybko ci wielkie wozy pomalowane w pr gi czerwone i srebrne, z których wydobywał si pot ny głos nawołuj cy do oddawania czci Ejbomowi przez upadniecie na twarz. To jeszcze bardziej przypominało mi kult Baala, owego straszliwego, wewn trz pustego bałwana z miedzi; jak wiadomo, kapłani przemawiali z jego wn trza do ludu
daj c krwawych ofiar. Ulica
zupełnie opustoszała. Zdezorientowany, pełen najgorszych przeczu , pobiegłem najpierw w jedn , potem w drug stron . Kilkaset kroków dalej zatrzymał si na skrzy owaniu wielki pojazd; cztery czarno odziane istoty w maskach wyrzuciły na bruk wysoki metalowy cylinder i podpaliły jego zawarto . Natychmiast buchn ły ogromne kł by czarnego dymu zatapiaj c całe otoczenie. Rozumiej c, e to kapłani okadzaj miejsce, na które zst pi ma wedle ich mniemania Ejbom, w obawie, eby nie obrazi ich uczu religijnych, poło yłem si na brzuchu i z niepokojem oczekiwałem dalszych wypadków. Jako mo e po minucie usłyszałem nadci gaj ce wycie syreny. Tu przy mnie stan ł długi, niski wehikuł; wypadło z niego pi ciu czarnych kapłanów w maskach. Najwy szy zawołał: - Bardzo dobrze, tak wła nie trzeba le e przepisowo. - Dwaj inni chwycili mnie mocno za ramiona i unie li, a czwarty przyczepił mi do piersi mały prostok t z jakim napisem. Usiłowałem si opiera , wtedy pi ty kapłan, który stał z boku i obserwował cał scen , przez ciemne szkła maski, krzykn ł ostro: - Jeste trupem, kład si zaraz. - Nie jestem trupem - zawołałem przera ony. - Nie wygłupiaj si , tylko zaraz si kład tu - wołał kapłan. Dał znak podwładnym, którzy powalili mnie przemoc i przywi zali do czego w rodzaju rusztowania z dwu dr gów i płótna. Pojmuj c, e zbli a si moja
ostatnia chwila, broniłem si ze wszystkich sił. Co chrupn ło mi w r ce, poczułem dotkliwy ból i zaniechałem walki. Kapłani porwali rusztowanie, podnie li je wraz ze mn i wepchn li do wn trza wehikułu. Jaki czas było cicho, potem usłyszałem bliski okrzyk oraz odgłosy szamotania; chwytali drug ofiar . Po minucie wepchni to do wehikułu i umieszczono nade mn Merkana, unieruchomionego podobnie jak ja. Potem najwy szy kapłan zawołał: - Jeden trup, jeden ywy, z poparzeniami trzeciego stopnia, trzysta metrów od punktu Zero, jazda. Wehikuł zawył i pomkn ł z szalonym p dem. Nie mogłem przemówi ; łzy zakr ciły mi si w oczach, e w tak tragiczny sposób mam zgin . Na koniec odezwałem si do mego towarzysza niedoli pytaj c, co si z nami stanie. -
eby to wszystko w dryzgi poszło - odpowiedział - pół dnia co najmniej si zmitr y; czeka nas
jeszcze cała ceremonia: mycie, k panie - potworno ! Zadr ałem. Nie było w tpliwo ci: Aztekowie podobnie obchodzili si z przeinaczonymi na ofiar . - Czy... bardzo b d nas torturowa ...? - spytałem. - Wystarczaj co. Ju drugi raz mi si to zdarza w jednym miesi cu; eby to nareszcie piorun strzelił! Swoboda, psiakrew! To, e ów Merkan prze ył ju jedn ceremoni ofiarn , dodało mi nieco otuchy. Pragn łem dowiedzie si , co si z nami stanie, ale obawiałem si urazi jego uczucia religijne, wi c spytałem ostro nie, czy jest wierz cy. - Tak - odparł - albo co? - Ach nic - odrzekłem - chciałem tylko wiedzie , co oznaczał ten obrz d na ulicy? Najpierw długo nie odpowiadał, potem za rzekł tonem zdziwienia: - Czy si pan z drutu urwał? Musi pan by przyjezdny, chyba z prowincji? - Tak - odparłem - jestem z prowincji galaktycznej; przybyłem tu niedawno i nie znam waszych obyczajów, wi c prosz nie wzi
do serca mego pytania. Czy Ejbom jest waszym bogiem, a nas przeznaczono
na ofiary? Merkan nade mn zacz ł si
mia , potem nagle przestał i gło no zakl ł:
- Kawalarz z pana - rzekł - ale to prawda. Istotnie, Ejbom jest naszym bogiem, ale ju nam to jego panowanie bokiem wyłazi. Pomy le - rozgniewał si - akurat mnie musieli złapa , i to drugi raz. Co tydzie celebruj to wi stwo, spokojnie na ulic wyj
nie sposób, wsz dzie syreny, gwałt, panika, legitymowanie -
zwariowa mo na. A skutek taki, e strach jest coraz wi kszy. No, ju jeste my. Cos mign ło za oknem, rozwarły si wielkie wrota i znale li my si na podwórzu ogromnego budynku. Ledwo mnie wyniesiono z wehikułu, zawołałem, e mam wykr con r k ; miałem niejak nadziej , e to mnie uchroni od całopalenia, albowiem pami tałem z historii, e barbarzy skie plemiona nie składały w ofierze chorych. Jako po pi ciu minutach zawieziono mnie do ciemnego pokoju, gdzie zaj ły si mn trzy istoty odziane biało od stóp do głów; poj łem, e to kapłani bóstwa walcz cego z Ejbomem, gdy o wiadczyli mi, e nie spotka mnie nic złego. Dowiedziałem si , e mam złaman ko
szprychow . Nało ono mi opatrunek i
niebawem umyty, ostrzy ony do skóry i namaszczony jakim olejkiem o silnym zapachu, le ałem na sali po ród trzydziestu Merkanów. Wszyscy kl li przera liwie. Jak słyszałem, dostali si tutaj w podobny sposób co ja. Jednemu złamano obojczyk, drugiemu nog , trzeciego podeptano na schodach do kolei podziemnej. Pewien starszy osobnik zrywał si co chwila z łó ka wołaj c, e zostawił w domu małe dziecko i płon cy ogie , lecz nie pozwolono mu wyj .
Potem nadeszła biało odziana istota, poprawiła mi poduszk i o wiadczyła: - Niech si pan nie przejmuje, za ka dym razem mamy co najmniej kilkadziesi t takich wypadków; w ubiegłym miesi cu zgnieciono na mier trzy staruszki. Teraz b dzie pan mógł spa , tylko prosz mi poda adres, na który mamy przesła rachunek. Nie wiedz c, co rzec, wymówiłem si bólem głowy. Gdy pozostałem sam, raz jeszcze przeszedłem my l niezwykłe wypadki, jakie zd yłem prze y w tak krótkim czasie; nic podobnego nie zdarzyło mi si na adnej z tysi ca planet, jakie zwiedziłem. Po obiedzie wpadło nagle na sal kilkunastu rosłych Merkanów. Obst pili łó ka i wypytywali nas o wra enia. Jeden dowiedziawszy si , e jestem cudzoziemcem, zainteresował si mn ; stawiali my sobie nawzajem rozmaite pytania. Dopiero od niego dowiedziałem si , e to, co wzi łem za obrz d religijny, było tylko próbnym atakiem atomowym. - Co, toczycie wojn z inn planet ? - spytałem. - Nie. - Wi c po co te wiczenia? - Bo jeste my zagro eni. - Ach wiem - przypomniałem sobie słowa doka - zagra a wam Rasza, prawda? - Tak. - Okropne. To Rasza stworzyła t bro , co? - Nie, to my my j wynale li. - Ach tak? - rzekłem - ale Rasza wam zagra a? A czy nie mo ecie si jako z ni porozumie ? Na przykład za da zakazu u ycia tej broni? - Była ju taka propozycja. - No i co? - Została odrzucona. - Rozumiem, Rasza nie zgodziła si na ni ? - Nie, to my my j odrzucili. - Dlaczego? - Bo jeste my zagro eni. - Rozumiem - rzekłem po zastanowieniu. Rasza u yła ju przeciw komu tej broni i boicie si , e teraz... - Nie, to my my jej pierwsi u yli. Zniszczyli my dwa miasta D epów. - Tak? Ale teraz Rasza grozi zapewne, e u yje jej przeciw wam? - Nie. Głosi, e pragnie pokoju. - Pokoju?... To nieco dziwne - rzekłem. - Zaraz... ju chyba wiem: ona powiada, e chce pokoju, ale równocze nie masowo przeprowadza takie próbne wiczenia przeciwatomowe we wszystkich miastach, co? - Nie - odparł Merkan. - Byłem tam miesi c temu; oni nie urz dzaj - Nie urz dzaj ? - Nie. - Wi c czemu wy je urz dzacie? - Bo jeste my zagro eni. - Przez kogo? - Przecie mówiłem ju . Zagra a nam Rasza.
adnych wicze .
- Tak? - odparłem. - Musz przyzna , e zupełnie tego nie rozumiem. Widocznie logika, jakiej u ywacie, jest inna od ziemskiej. Zauwa yłem, e od dłu szej chwili przysłuchuje si nam jaki niski osobnik, który przy ostatnich słowach mego rozmówcy gdzie znikł. Gdy wszyscy wyszli, Merkan le cy na drugim łó ku rzekł do mnie: - Jeste pan nieostro ny; nie nale y mówi takich rzeczy; mo na za to drogo zapłaci . Nie zd yłem jeszcze odpowiedzie , gdy wtem na sal weszło gło nym krokiem czterech wysokich Merkanów odzianych w granatowe stroje. Kazali mi natychmiast wsta i i
za sob . Zjawiła si biała istota i
próbowała mnie broni , mówi c, e jestem chory i mam złaman r k , ale to nic nie pomogło. Odziano mnie pospiesznie i sprowadzono na dół, gdzie czekał ju du y czarny wehikuł. Pomkn li my szybko i po kilku minutach stan li my u celu. W budynku, do którego mnie wprowadzono, panował ogromny ruch. Po jakim czasie wepchni to mnie do jasnego pokoju. Za biurkiem siedziało trzech Merkanów. Najwy szy za dał moich papierów. Przejrzawszy je zatrz sł si cały, uderzył pi ci w biurko i krzykn ł: - Pan jeste Merkan? - Nie - odparłem - jestem człowiekiem. - Ja ci dam drwiny - rykn ł, zrywaj c si na równe nogi. - Sk d si tu wzi łe ? - Przyjechałem niedawno... - Przyjechałe ? Mamy ptaszka. Przyznajesz si ? - Do czego?... Co to znaczy? - zawołałem. - Nie kr , to ci nie pomo e. Bomba atomowa ci si nie podoba, co? Szpiegowałe na rzecz Raszy? - Ale nigdy - krzykn łem - nie byłem nawet na tej planecie... - Mówi ci, nie graj wariata, bo po ałujesz - rykn ł najwy szy. - Czego szukał u nas, co? - Leciałem do Meopsery, do Muciochów, a poniewa mapa była wytarta, dotarłem przez pomyłk tu, na Merk ... - Ty draniu! - rykn ł najwy szy. Potem nagle si uspokoił i rzekł: - Jak posiedzisz jaki czas, odechce ci si sztuczek. Wiesz doskonale, e nie jeste na adnej Merce, tylko przed Komisj
do Badania Działalno ci Antyameryka skiej w Stanach Zjednoczonych. Najpierw
krytykujesz nasz polityk zagraniczn , a potem udajesz niewini tko? - Nie bój si , ju ty mi za piewasz. Nie takich obwijałem wokół małego palca. W tym momencie jakby mi łuski spadły z oczu. Od spotkania pierwszej istoty n kało mnie, e w aden sposób me mog sobie u wiadomi , co mi przypomina j zyk tubylców. Teraz za witało mi w głowie: ale oczywi cie, to’ był zniekształcony i wyko lawiony j zyk angielski. Padłem ofiar pomyłki spowodowanej w du ej mierze ró nicami wymowy: Merka - to była America, Rasza - Russia, Czajna - China, Ejbom - A-Bomb i tak dalej... Włosy stan ły mi d ba; nigdy jeszcze nie znajdowałem si w takiej opresji. Przeczuwałem, e los mój b dzie opłakany, i nie myliłem si ; albowiem słowa te pisz w wi zieniu ledczym Nowego Jorku, gdzie przebywam ju nieograniczony...
czwarty miesi c. Obawiam si ,
e podró
do Meopsery przyjdzie mi odło y
na czas