Zygmunt BAUMAN Globalizacja
BIBLIOTEKA MYŚLI WSPÓŁCZESNEJ
Zygmunt B A U M A N Globalizacja I co z tego dla ludzi wyn...
28 downloads
1025 Views
693KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Zygmunt BAUMAN Globalizacja
BIBLIOTEKA MYŚLI WSPÓŁCZESNEJ
Zygmunt B A U M A N Globalizacja I co z tego dla ludzi wynika
Przełożyła Ewa Klekot
P a ń s t w o w y
I n s t y t u t
W y d a w n i c z y
Tytuł oryginału GLOBALIZATION THE HUMAN CONSEQUENCES Okładkę projektował MACIEJ URBANIEC
Copyright © Zygmunt Bauman 1998 First published in 1998 by Polity Press in association with Blackwell Publishers Ltd. Reprinted in 1999 © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000
Biblioteka DSWE we Wrocławiu 316
300-017124-00-0
ISBN 83-06-02827-9
WSTĘP „Globalizacja" jest na ustach wszystkich. Słowo na czasie, które szybko zamienia się w slogan, w magiczną formułę, w hasło otwierające bramy wszystkich tajemnic teraźniejszości i przyszłości. Podczas gdy jedni „globalizacja" nazywają praktyki, którym się oddajemy, ponieważ chcemy być szczęśliwi, dla innych stanowi ona przyczynę naszego nieszczęścia. Wszyscy jednak uważają „globalizację" za nieunikniony los świata, a także za nieodwracalny proces, który dotyczy każdego z nas w takim samym stopniu i w ten sam sposób. Jesteśmy „globalizowani", a bycie „globalizowanym" znaczy niemal to samo dla wszystkich, których ten proces dotyka. Los modnych słów jest bardzo zbliżony: im więcej doświadczeń zyskuje dzięki nim przejrzyste wyjaśnienie, tym bardziej same stają się mętne i niejasne. W miarę jak rośnie liczba dogmatycznych prawd, wypartych i wyrugowanych przez modne słowa, one same coraz szybciej stają się zasadami, o których się nie dyskutuje. Aspekty ludzkiego postępowania, tworzące pierwotny zakres pojęcia, umykają z pola widzenia - staje się ono „niezbitym faktem", cechą „otaczającego nas świata ujmowanego wprost", do którego nas odsyła, postulując własną nietykalność. „Globalizacja" nie stanowi tutaj wyjątku. Niniejsza książka stara się pokazać, że globalizacja jest zjawiskiem pojemniejszym, niż się zdaje. Odsłaniając spo-
łeczne korzenie oraz konsekwencje procesu globalizacji, próbuje rozproszyć nieco mgłę spowijającą termin, który pretenduje do miana pojęcia wyjaśniającego współczesną kondycję człowieka. W określeniu „kurczący się czas i przestrzeń" mieszczą się zachodzące obecnie wielowymiarowe przekształcenia, którym podlegają wszystkie aspekty ludzkiej kondycji. Kiedy jednak przyjrzeć się od środka społecznym przyczynom i skutkom tego zjawiska, staje się oczywiste, że skutki procesów globalizacyjnych nie wykazują powszechnie zakładanej jednorodności. Stosunek do czasu i przestrzeni jest bardzo zróżnicowany i różnicujący zarazem. Globalizacja w równym stopniu dzieli i jednoczy, a przyczyny podziału świata są takie same jak czynniki pobudzające do jego uniformizacji. Kiedy biznes, finanse i handel nabierają wymiaru planetarnego, a przepływ informacji odbywa się na skalę ogólnoświatową, zaczyna działać proces „lokalizacji", który zmierza do precyzyjnego zdefiniowania przestrzeni i osadzenia jej w miejscu. Pomiędzy tymi dwoma blisko ze sobą powiązanymi procesami dochodzi do zdecydowanego zróżnicowania warunków życia całych populacji oraz różnych segmentów w obrębie każdej z nich. To, co jednym jawi się jako globalizacja, dla innych oznacza lokalizację; co niektórym ludziom zwiastuje nową swobodę, na wielu innych spada jak bezlitosny wyrok przeznaczenia. Mobilność okazuje się najwyżej cenioną i pożądaną wartością, a swoboda poruszania się - ten nierówno dzielony towar, którego stale brak - szybko staje się głównym czynnikiem kształtującym społeczne podziały w dobie późnej nowoczesności czy też w czasach ponowoczesnych. Chcąc nie chcąc, wszyscy jesteśmy w ruchu, z inicjatywy własnej lub cudzej. Poruszamy się, nawet jeżeli fizycznie stoimy w miejscu: w świecie bezustannych zmian bezruch jest nierealny. Skutki, jakie pociąga za sobą ten nowy stan
rzeczy, bywają diametralnie różne. Niektórzy z nas stają się ludźmi w pełni „globalnymi", podczas gdy inni tkwią w swej „lokalności", co w świecie, w którym „ludzie globalni" nadają ton i ustalają reguły gry, nie jest położeniem przyjemnym ani nawet znośnym. W zglobalizowanym świecie lokalność jest oznaką społecznego upośledzenia i degradacji. Niedogodności -egzystencji w warunkach lokalnych wynikają przede wszystkim i tego, że przestrzeń publiczna, w której tworzy się i negocjuje znaczenia, znajduje się poza zasięgiem lokalnej egzystencji, a w związku z tym lokalność coraz bardziej zdaje się na sensotwórcze i interpretacyjne działania, nad którymi nie ma kontroli. Tyle jeśli chodzi o krzepiące sny o wspólnocie i marzenia intelektualistów, którzy ulegli już globalizacji. Immanentną częścią procesu globalizacji jest postępująca segregacja przestrzenna, separacja oraz wykluczenie. Tworzenie wspólnot neoplemiennych oraz tendencje fundamentalistyczne, stanowiące odbicie i wyraz doświadczenia globalizacji, są tak samo jego pokłosiem jak okrzyczana „hybrydyzacja" kultury na jej zglobalizowanym wierzchołku. Powodów do niepokoju dostarczają przede wszystkim narastające trudności w porozumiewaniu się elit, które w wyniku globalizacji coraz mniej związane są z konkretnym terytorium, z „lokalną" resztą świata. Centra wytwarzania znaczeń i wartości są dzisiaj eksterytorialne i wyzwolone z więzów, które narzuca lokalność - nie dotyczy to jednak ludzkiej kondycji, której owe znaczenia i wartości mają nadawać sens. Swoboda poruszania stanowi centrum dzisiejszej polaryzacji społecznej, która ma wiele wymiarów. Z perspektywy nowego centrum dawne, szacowne rozróżnienia na bogatych i biednych, nomadów i ludzi osiadłych, „normalnych" i nienormalnych, praworządnych lub naruszających prawo zyskują nową interpretację. W jaki sposób te różne wymiary biegunowych podziałów przeplatają się i wpływają na sie7
r bie nawzajem - to kolejne, złożone zagadnienie, które ta książka próbuje naświetlić. Pierwszy rozdział rozważa związek między historycznie zmienną naturą czasu i przestrzeni a wzorem i skalą organizacji społecznej. Ukazuje wpływ, jaki współczesne doświadczenie kurczenia się czasu i przestrzeni ma na strukturę społeczności i wspólnot o charakterze ogólnoświatowym oraz terytorialnym. Jednym z poddanych analizie wyników tego wpływu jest nowa wersja zjawiska „nieobecnych dziedziców" - stosunkowo świeżej daty niezależność globalnych elit od ograniczonych terytorialnie jednostek władzy politycznej i kulturalnej, niezależność, która w konsekwencji prowadzi do osłabienia wpływu tych ostatnich. Śladem podziału na dwa systemy, stanowiące „górę" i „dół" nowej hierarchii, dochodzimy do zmian w organizacji przestrzeni oraz przekształceń, którym we współczesnych metropoliach ulega osiedle. Tematem drugiego rozdziału są kolejne etapy współczesnych wojen o prawo do tego, by określać i potwierdzać znaczenia przestrzeni, którą dzielimy z innymi ludźmi. W ich świetle rozpatruje on zarówno pobudzające wyobraźnię przedsięwzięcia projektowania całych miast, które podejmowano w przeszłości, jak i współczesne dążenia do rozbicia projektu na odrębne fragmenty owocujące wznoszeniem budowli wyłączonych z otoczenia, w którym się znajdują. Trzeci rozdział dotyczy perspektyw na przyszłość, jakie w warunkach globalnej gospodarki, finansów i obiegu informacji ma władza polityczna, przede wszystkim w zakresie samostanowienia i autonomii rządów poszczególnych wspólnot narodowych czy, ogólniej rzecz biorąc, terytorialnych. Interesująca jest coraz większa skala rozbieżności pomiędzy zinstytucjonalizowaną sferą decyzyjną a światem, w którym tworzy się i rozwija, środki potrzebne do podejmowania oraz wcielania w życie decyzji, a także okre-
śla przeznaczenie tych środków. Najwięcej uwagi poświęca ono skutkom głobalizacji, które wpływają paraliżująco na sprawność decyzyjną rządów narodowych - przez większą część dziejów nowożytnych najważniejszych - i ciągle niezastąpionych - ośrodków skutecznego zarządzania społeczeństwami. Rozdział czwarty ocenia kulturowe konsekwencje powyższych przekształceń. Stawia on tezę, że na skalę ogólnoludzką zaowocowały one rozdzieleniem i polaryzacją doświadczenia, skutkiem czego pojawiają się dwie diametralnie różne interpretacje tego samego zjawiska kulturowego. „Być w ruchu" ma zupełnie inny, przeciwstawny sens dla tych, którzy znajdują się na szczycie i na dole nowej hierarchii, podczas gdy przeważająca większość natomiast - nowa „klasa średnia" oscylująca między „górą" i „dołem" - bierze na siebie cały ciężar napięć pomiędzy ekstremami opozycji i w rezultacie cierpi na ostry stan egzystencjalnej niepewności, padając ofiarą niepokojów i lęków. Potrzeba wyciszenia tego rodzaju lęków oraz osłabienia zawartego w nich potencjału niezadowolenia stanowi z kolei potężny czynnik wzmagający polaryzację dwóch znaczeń zjawiska określanego jako „możliwość poruszania się" czy „mobilność". Ostatni rozdział analizuje sytuacje, w których wspomniana polaryzacja wyraża się w sposób ekstremalny: współcześnie obserwowaną skłonność do uznawania za przestępstwo wszystkiego, co odbiega od wyidealizowanej normy. Omawia też rolę, jaką kryminalizacja odgrywa w rekomendowaniu niedogodności „życia w ruchu", odtwarzając w rzeczywistości wizerunek odmiennego sposobu życia - życia w bezruchu - nienawistny i odrażający, jak nigdy dotąd. Złożony problem egzystencjalnego braku poczucia bezpieczeństwa i pewności, które wywołuje proces głobalizacji, bywa często sprowadzany do pozornie prostego zagadnienia „prawa i porządku". Jednak w większości wypad-
ków troska o „bezpieczeństwo" nie ogranicza się jedynie do niepokoju o bezpieczeństwo fizyczne osoby i jej mienia; przeciwnie - bywa „przeładowana" innymi znaczeniami i obarczona niepokojami, których źródeł szukać trzeba w kluczowych wymiarach egzystencji współczesnego człowieka, jakimi są brak poczucia bezpieczeństwa i niepewność. Tezy tej książki nie składają się jednak na deklarację natury politycznej. W zamierzeniu autora ma być ona głosem w dyskusji. Postawiono w niej o wiele więcej pytań, niż dano odpowiedzi. Nie sformułowano też spójnej prognozy przyszłych skutków tendencji, które obserwujemy dziś. Jak powiedział Cornelius Castoriadis, problem naszej współczesnej cywilizacji polega na tym, że przestała zadawać pytania sobie samej. Niepostawienie pewnych pytań pociąga za sobą bardziej niebezpieczne skutki niż nieumiejętność dania odpowiedzi na te, które objęto już oficjalnym programem. Natomiast zadanie źle sformułowanego pytania zbyt często pomaga odwrócić uwagę od zagadnień naprawdę istotnych. Cenę milczenia płaci się w twardej walucie ludzkich cierpień. W końcu to właśnie stawiając dobre pytania, sprawiamy, że los różni się od przeznaczenia, a dryfowanie od żeglugi. Kwestionowanie niepodważalnych przesłanek, na których opiera się konstrukcja naszego sposobu życia, jest zadaniem, które powinniśmy podjąć zarówno ze względu na naszych współtowarzyszy w człowieczeństwie, jak i na nas samych. Niniejsza książka jest więc przede wszystkim rodzajem ćwiczenia w stawianiu pytań; ma pobudzić do ich zadawania. Nie rości sobie pretensji do tego, że wszystkie postawione tu pytania są dobre ani że w ogóle stawia dobre pytania; ani też że zawiera wszystkie pytania, które dotąd zostały zadane.
Rozdział 1 CZAS I KLASA „Firma należy do ludzi, którzy w nią inwestują, a nie do jej pracowników, dostawców czy miejscowości, w której się mieści." 1 Tak oto Albert J. Dunlap, słynny „modernizator" nowoczesnego przedsiębiorstwa (depeceur - „rozcinacz", „ćwiartowacz", „kawałkowacz" -według dosadnego, lecz dobrze oddającego sedno sprawy określenia Denisa Duclos2, socjologa z CNRS*), tryskając samozadowoleniem, streścił swoje credo w zawierającej opis jego dokonań książce, opublikowanej przez wydawnictwo Times Books ku oświeceniu i zbudowaniu wszystkich, którzy dążą do gospodarczego postępu. Dunlapowi, kiedy pisał o tym, że firma „należy", nie chodziło oczywiście o to, by po prostu opisać innymi słowami czysto prawne zagadnienie własności, które trudno zresztą jest kwestionować i chyba niespecjalnie trzeba deklarować na nowo, nie mówiąc już o deklaracji tak dobitnej. Chodziło mu przede wszystkim o to, co wynikało z drugiej części zdania: pracownicy, dostawcy i rzecznicy wspólnoty terytorialnej nie mają nic do powiedzenia, jeśli chodzi o decyzje podejmowane przez „ludzi, którzy inwestują"; prawdziwym decydentom natomiast, czyli inwestorom, przysługuje prawo, by każdy zgłoszony przez tych ludzi postulat Centre Nationale de Recherches Scientifiąues - franc. Narodowe Centrum Badań Naukowych (przyp. tłum.).
11
w sprawie prowadzenia firmy oddalić, uznać za nieważny lub nie mający nic do rzeczy. Zwróćmy uwagę, że Dunlap nie postuluje, lecz stwierdza fakt. Uznaje za pewnik, że zasada, którą jego stwierdzenie wyraża, przeszła pozytywnie próby natury gospodarczej, politycznej, społecznej, a także wszystkie inne sprawdziany, na które wystawić ją mogła złożona rzeczywistość naszych czasów. Obecnie weszła ona do rodziny prawd oczywistych, które służą wyjaśnianiu świata, same wyjaśnień nie wymagając, oraz pomagają dowodzić twierdzenia, podczas gdy ich samych dowodzić nie trzeba, nie mówiąc o kwestionowaniu. Był czas (można by rzec, że „nie tak dawno temu", gdyby nie to, że szybko kurcząca się przestrzeń publicznej uwagi sprawia, iż nawet tydzień staje się długim okresem nie tylko w polityce, ale również w ludzkiej pamięci), kiedy deklaracji Dunlapa wcale nie uznano by za oczywistość, lecz za hasło do boju albo raport z pola walki. W początkach wojny, którą Margaret Thatcher wydała samorządom lokalnym, przedsiębiorcy pchani wewnętrzną potrzebą jeden po drugim wspinali się na mównicę podczas dorocznego zjazdu torysów, by raz po raz recytować przesłanie, którego powtarzanie uważali niewątpliwie za nieodzowne, dlatego że brzmiało tajemniczo i dziwacznie dla nienawykłych jeszcze uszu. Przesłanie to głosiło, że firmy z radością będą płacić na rzecz władz lokalnych podatki przeznaczone na budowę dróg czy wymagany remont kanalizacji; nie widzą jednak powodu, by wspierać swymi pieniędzmi miejscowych bezrobotnych, niepełnosprawnych oraz inny bezwartościowy element, za którego los nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Był to jednak dopiero początek wojny, która przeszło dwie dekady później, w czasach gdy Dunlap dyktował swoje credo, była niemal zakończona wygraną. Nie ma specjalnie sensu dyskusja nad tym, czy wojna została w tajemnicy i z premedytacją ukartowana w nie12
skażonych tytoniowym dymem salach konferencyjnych wielkich firm, czy też na niczego nie podejrzewających, pokojowo nastawionych potentatów przemysłowych konieczność podjęcia działań wojennych spadła jak grom z jasnego nieba wraz ze zmianami, do których doszło na skutek połączenia tajemniczych sił nowej technologii z nowym, światowym wymiarem konkurencji. Nie warto też roztrząsać problemu, czy była to wojna planowana i wypowiedziana o czasie; wojna, której cele były jasno określone - czy też raczej seria rozproszonych i często nieprzewidzianych wcześniej działań, za każdym razem mających inne przyczyny. Jakkolwiek by było (istnieją argumenty przemawiające za każdą z możliwości, ale być może dwa scenariusze jedynie na pozór konkurują ze sobą), całkiem prawdopodobne wydaje się, że ostatnie ćwierćwiecze bieżącego stulecia przejdzie do historii jako Wielka Wojna o Niezależność Przestrzenną. W toku tej wojny centra decyzyjne i strategie brano pod uwagę, naginano konsekwentnie i nieubłaganie tak, by proces podejmowania decyzji oswobodzić z więzów terytorialnych - więzów, które nakłada lokalność. Przyjrzyjmy się bliżej zasadzie Dunlapa. Pracownicy firmy są miejscowi i, ze względu na skrępowanie obowiązkami rodzinnymi, posiadanie domu itp., trudno by im było przenieść się w inne miejsce, gdy firma zdecyduje się na taki krok. Dostawcy muszą dowieźć surowiec, zatem niskie koszty transportu przemawiają na korzyść dostawców lokalnych, którzy tracą swoje zalety, gdy firma się przeprowadzi. Jeśli zaś chodzi o samą miejscowość, to oczywiście trudno sobie wyobrazić, by zmieniła ona miejsce pobytu w związku z przeprowadzką firmy. Wśród wszystkich wymienionych kandydatów do zabierania głosu w kwestiach dotyczących prowadzenia firmy jedynie „ludzie, którzy inwestują" - właściciele akcji - nie są w żaden sposób powiązani z określonym miejscem w przestrzeni. Mogą kupić każdą akcję na każdej giełdzie, za pośrednictwem wybranego ma13
kiera, a położenie geograficzne firmy będzie najprawdopodobniej ostatnią rzeczą, którą wezmą pod uwagę, podejmując decyzję p kupnie lub sprzedaży akcji. Zasadniczo rozproszenie akcjonariuszy nie jest określone przestrzennie w żaden sposób. Stanowią oni jedyny czynnik zupełnie nie ograniczony przestrzenią. I to właśnie do nich, i tylko do nich, należy firma. Zatem tylko od nich zależy przeniesienie firmy w miejsce, w którym poczują szansę wyższych zysków; ograniczonej lokalnymi więzami reszcie pozostawiają lizanie ran, naprawianie szkód i likwidację odpadów. Firma może poruszać się swobodnie, lecz konsekwencje jej działania, związane z miejscem, w którym się znajdowała, pozostają. Każdy, kto może swobodnie skądś odejść, może też uciec od konsekwencji. Oto najważniejsze zdobycze zwycięskiej wojny z przestrzenią.
NIEOBECNI DZIEDZICE - DRUGA GENERACJA
Po zakończeniu wojny z przestrzenią mobilność stała się najsilniejszym czynnikiem stratyfikacji społecznej i przedmiotem powszechnej zazdrości; rzeczą, na której codziennie wznosi się ciągle i przebudowuje gmachy nowych hierarchii społecznych, politycznych, gospodarczych i kulturalnych o coraz bardziej światowym zasięgu. Znajdującym się na ich szczycie swoboda poruszania przynosi korzyści sięgające daleko poza krąg ludzi wymienionych przez Dunlapa. Jego recepta bierze pod uwagę jedynie konkurentów, których słychać - tych, którzy mogą i będą głośno wypowiadać swoje skargi, przekuwając żale w żądania - odpowiednio promując ich lub degradując. Istnieją jednak inni, także uwikłani w lokalne związki, którzy odpadają po drodze i pozostają z tyłu; o nich jednak Dunlap milczy, ponieważ ich głosu najprawdopodobniej nikt nie usłyszy. 14
Mobilność - zdobycz „ludzi, którzy inwestują", czyli właścicieli kapitału, posiadaczy pieniędzy, których wymaga inwestycja - oznacza nowe zjawisko oddzielenia władzy od związanych z nią obowiązków na skalę do tej pory nie spotykaną; obowiązków wobec pracowników, ale także powinności wobec młodszych i słabszych, wobec pokoleń, które dopiero się narodzą, zadań związanych z ich rolą w procesie samoodtwarzania podstaw powszechnej egzystencji; krótko mówiąc, oznacza zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w życiu codziennym oraz tworzenia i przekazywania więzów tworzących wspólnotę społeczną. Pojawia się nowa asymetria pomiędzy eksterytorialną naturą władzy a terytorialnością „życia i jego przejawów". Pozbawiona lokalnego zakotwiczenia władza może bez uprzedzenia przenieść się w inne miejsce, bez problemu wykorzystać i porzucić lokalną rzeczywistość, nie dbając o konsekwencje dokonanej przez siebie eksploatacji. Pozbycie się odpowiedzialności za konsekwencje działań stanowi najbardziej pożądaną i hołubioną zdobycz, którą swobodnie przepływający, wolny od lokalnych więzów kapitał zawdzięcza nowej formie mobilności. Kosztów łagodzenia konsekwencji podjętej inwestycji nie trzeba już wliczać w kalkulacje jej „efektywności". Nowa swoboda, jaką zyskał kapitał, przypomina sytuację tak zwanych nieobecnych dziedziców, którzy słynęli niegdyś z tego, że stale przebywając poza granicami swych posiadłości, skandalicznie zaniedbywali potrzeby społeczności lokalnych, na których koszt żyli. Jeśli chodzi o dobra stanowiące ich własność, to „nieobecni dziedzice" interesowali się jedynie „nadwyżką produkcji", którą można było przejeść. Niewątpliwie istnieje tu pewne podobieństwo; jednak porównanie to nie oddaje całej beztroski i braku poczucia odpowiedzialności, na które może sobie pozwolić pod koniec XX wieku przepływający swobodnie kapitał, lecz których nigdy nie osiągnęli „nieobecni dziedzice". 15
Ci ostatni nie mogli bowiem wymienić jednej posiadłości na drugą i w ten sposób pozostawali związani z okolicą, która ich żywiła, choć więzy były słabe. Sytuacja ta w praktyce ograniczała możliwości wyzysku, teoretycznie nie ograniczone przez prawo, ponieważ z czasem dochody z posiadłości zmniejszyły się lub wręcz zmalały do zera. W rzeczywistości dopuszczalny stopień eksploatacji był o wiele niższy, niż wówczas sądzono, nie mówiąc już 0 praktyce, bardziej liberalnej od ocen. Sprawiało to, że w dobrach „nieobecnych dziedziców" wyjątkowo szybko 1 często dochodziło do trwałego zubożenia gleby i ogólnego spadku przydatności rolniczej terenu. Stwarzało to poważne zagrożenie dla stanu majątkowego, powodując spadek wartości posiadłości z pokolenia na pokolenie. Poza tym pewne granice przypominały o sobie z tym większą bezwzględnością, że zwykle ich nie dostrzegano i nie przestrzegano. Granica jest, według Alberto Melucciego, „ograniczeniem, rozdzieleniem, separacją; znaczy zatem także uznanie tego, co inne, odmienne, nie dające się sprowadzić do znanych kategorii. Spotkanie z innością jest doświadczeniem, które wystawia nas na próbę, ponieważ rodzi pokusę, by na siłę inność ograniczyć, a równocześnie stanowiąc wyzwanie, by się porozumieć podczas 3 usilnie ponawianych prób." W przeciwieństwie do „nieobecnych dziedziców" z początków epoki nowoczesnej, kapitaliści i pośrednicy w handlu gruntami z okresu późnej nowoczesności dzięki swobodzie ruchu, jaką zyskały ich płynne teraz środki, nie stają wobec ograniczeń trwałych na tyle, by skłaniały do ustępstw. Jedyne odczuwalne ograniczenia, które się respektuje, to administracyjne regulacje dotyczące swobodnego przepływu kapitału i pieniędzy. Jednak tego rodzaju utrudnień jest niewiele, a garstka, która się ostała, pozostaje pod ciągłą presją utraty ważności lub likwidacji. Gdyby zabrakło utrudnień, niewiele byłoby okazji do „spotkania 16
z innością", o którym pisał Melucci. Jeśli bowiem doszłoby do spotkania wymuszonego przez drugą stronę - kiedy „inność" próbowałaby zademonstrować siłę swoich muskułów, zwinięcie namiotów nie sprawiłoby kapitałowi specjalnego kłopotu, podobnie jak znalezienie bardziej gościnnej okolicy, która miękko i ustępliwie poddałaby się jego ingerencji. Byłoby zatem o wiele mniej okazji zarówno do podejmowania prób „zmniejszenia różnicy siłą", jak i do wyrażenia chęci stawienia czoła „wyzwaniu, by się porozumieć". Obie te sytuacje wymagałyby przyjęcia faktu, że „inności" nie da się sprowadzić do znanych kategorii; by jednak uznano nieredukowalność „inności", musiałaby stać się ona spójną, nieelastyczną całością i stawić opór. Tymczasem jej szansę na to kurczą się szybko. Aby opór stał się konstytutywną siłą tworzącą spójną całość, potrzebny jest wytrwały i skuteczny napastnik. Natomiast skutki nowej mobilności polegają na tym, że kapitał i finanse generalnie wcale nie muszą zginać tego, co sztywne, spychać przeszkód z toru czy pokonywać, względnie zażegnywać oporu; jeśli pojawia się taka potrzeba, najczęściej ustępuje ona jakiejś łagodniejszej opcji. Jeśli kontakt z „innością" wymaga kosztownego użycia siły lub nużących negocjacji, kapitał może zawsze przenieść się w spokojniejsze miejsce. Nie ma potrzeby się angażować, jeżeli wystarczy zrobić unik.
SWOBODA RUCHU A KONSTYTUOWANIE SIĘ SPOŁECZEŃSTW
Patrząc wstecz na historię, można zadać sobie pytanie, do jakiego stopnia czynniki geofizyczne, a także naturalne i sztuczne granice jednostek terytorialnych, różna tożsamość społeczeństw należących do odmiennych kręgów kulturowych oraz rozróżnienie na „położone w obrębie" i „poza granicami" - wszystko to, co tradycyjnie stanowi przed17
miot badań geografii - było w istocie konceptualnym pokłosiem lub materialnym osadem stanowiącym pochodną „ograniczenia prędkości", czyli sytuacji, gdy czas i koszty przymusowo ograniczały swobodę ruchu. Całkiem niedawno Paul Virilio postawił tezę, że, choć wszystko wskazuje na to, iż Francis Fukuyama o wiele za wcześnie zadeklarował „koniec historii", to z coraz większą pewnością można mówić dzisiaj o „końcu geografii".4 Odległości nie mają już większego znaczenia, a koncepcję granicy geofizycznej w „realnych warunkach" coraz trudniej utrzymać. Nagle staje się jasne, że podziały w obrębie kontynentów i całego globu wynikały z odległości, które niegdyś wydawały się obezwładniająco rzeczywiste z powodu prymitywnych środków transportu i niedogodności związanych z podróżą. W istocie to, co nazywamy odległością, wcale nie jest obiektywną, bezosobową daną natury fizycznej, lecz konstruktem społecznym; jej długość zmienia się w zależności od prędkości, z jaką można ją pokonać (a w gospodarce pieniężnej w zależności od kosztów, które osiągnięcie tej prędkości pociąga za sobą). Wszystkie pozostałe czynniki, dzięki którym zbiorowe tożsamości tworzą się, zyskują odrębność i ją zachowują, takie jak granice państwowe czy bariery kulturowe, wydają się z perspektywy czasu wtórnymi konsekwencjami tej prędkości. Warto więc zwrócić uwagę, że być może właśnie z tego powodu „świat granic" był z zasady przez większą część swego istnienia zjawiskiem o strukturze klasowej: w przeszłości, tak jak i dziś/zamożne elity władzy zawsze przejawiały bardziej kosmopolityczne skłonności niż reszta okolicznej ludności; przez cały czas starały się one tworzyć własną kulturę, która niewiele robiła sobie z granic, stanowiących przeszkodę dla pospólstwa; miały one więcej wspólnego z elitami żyjącymi poza granicami ich własnego kraju niż z resztą ludności zamieszkującej w jego granicach. 18
Właśnie dlatego, jak się wydaje, Bili Clinton, rzecznik najpotężniejszej elity współczesnego świata, mógł niedawno stwierdzić po raz pierwszy, że między polityką wewnętrzną a zagraniczną nie ma już różnicy. Istotnie, dzisiaj w doświadczeniu elity niewiele jest faktów, które skłaniałyby do rozróżnień na „tu" i „tam", „w" i „poza", „tuż obok" i „daleko". Kiedy komunikacja wymaga coraz mniej czasu, który niemalże traci wymiar, kurcząc się do jednej chwili, przestrzeń i jej wyznaczniki przestają się liczyć, przynajmniej dla tych, którzy swe posunięcia potrafią realizować z szybkością przepływu informacji przez elektroniczne łącza. Opozycje takie jak „w" i „poza", „tutaj" i „tam", „blisko" i „daleko" określały stopień oswojenia, udomowienia i znajomości różnych fragmentów otaczającej rzeczywistości, należących zarówno do świata ludzi, jak i do świata rzeczy. Blisko, pod ręką, znajduje się przede wszystkim to, co zwyczajne, swojskie i tak dobrze znane, że oczywiste; coś lub ktoś widywany i spotykany codziennie, wpisany w porządek zwykłego dnia i powszednie zajęcia. „Pobliże" to przestrzeń, wewnątrz której można się czuć u siebie, w domu; przestrzeń, w której człowiek gubi się rzadko albo zgoła nigdy; gdzie nie dochodzi do sytuacji, w których brak mu słów lub nie wie, jak się zachować. Z drugiej strony „daleko" jest przestrzenią, w którą wkracza się jedynie od czasu do czasu albo wcale; gdzie zdarzają się rzeczy nieprzewidywalne i niezrozumiałe, na które nie wiadomo, jak reagować; to przestrzeń pełna rzeczy słabo znanych, po których człowiek nie spodziewa się wiele i o które nie musi się troszczyć. Znalezienie się „daleko" onieśmiela; wybrać się na „daleką" wyprawę to przekroczyć granice własnego poznania, znaleźć się nie na miejscu, poza swoim żywiołem, narazić się na kłopoty i drżeć w strachu przed nieszczęściem. 19
Ze względu na te cechy opozycja „blisko-daleko" ma jeszcze jeden, bardzo istotny wymiar, zawierający się pomiędzy pewnością a niepewnością, zdecydowaniem a wahaniem. Być „daleko" znaczy znaleźć się w tarapatach, a to wymaga rozwagi lub przebiegłości, sprytu albo odwagi; trzeba poznać obce reguły gry, bez których wszędzie indziej można się obejść, i drogą ryzykownych prób oraz błędów, które słono kosztują, nauczyć się działać z nimi w zgodzie. Z drugiej strony, idea tego, co „bliskie", jest równoważna z brakiem problemów: nabyte bezstresowo nawyki wystarczają i jak każdy nawyk wydają się nie obciążać człowieka i nie wymagać żadnego wysiłku; dzięki temu nie ma okazji do wahań, budzących niepokoje. Czymkolwiek byłaby „społeczność lokalna", opozycja między „tu" i „tam", „blisko" i „daleko" powołuje ją do życia. Historia nowoczesna naznaczona jest przez ciągły postęp w dziedzinie rozwoju środków transportu. Przewóz towarów i podróżowanie stanowią dziedzinę, w której doszło do zmian szczególnie radykalnych i szybkich; jak już dawno zauważył Schumpeter,; postęp nie był rezultatem zwiększenia liczby dyliżansów, lecz wynikiem wynalezienia i masowej produkcji zupełnie nowych środków transportu: kolei, samochodów i samolotów. To przede wszystkim dostępność środków umożliwiających szybkie podróżowanie rozpoczęła charakterystyczny dla nowoczesności proces erozji wszystkich okopanych w swej lokalności „całości" społecznych i kulturowych oraz ich kwestionowanie; proces, który jako pierwszy uchwycił Tonnies w swym sławnym ujęciu nowoczesności jako przejścia od Gemeinschaft do Gesellschaft. Wśród wszystkich czynników technicznych stymulujących mobilność szczególnie ważną rolę odegrało przesyłanie informacji - sposób komunikacji, który nie wymaga fizycznego poruszania się przedmiotów lub ludzi albo potrzebuje go jedynie wtórnie i marginalnie. Środki technicz20
ne, rozwijane konsekwentnie i bez przerwy, pozwoliły na przekazywanie informacji niezależnie od jej materialnych nośników, a także uwolniły ją od przedmiotów, których sama dotyczyła; dzięki nim „znaczące" wyzwoliło się od „znaczonego". Oddzielenie wędrówki samej informacji od ruchu jej nośników i przedmiotów pozwoliło z kolei zróżnicować ich prędkość. Informacja nabierała prędkości o wiele większej niż jej fizyczny nośnik i podróżowała szybciej, niż ulegała zmianie sytuacja, o której informowała. W końcu obsługiwana komputerowo sieć www położyła kres samemu pojęciu „podróży informacji" (a także odległości, na jaką ona wędruje), dostarczając danych, które teoretycznie i praktycznie dostępne są w tej samej chwili na całej planecie. Skutki rozwoju, który się właśnie dokonał, są bardzo silnie odczuwane. Szeroko zauważa się oraz szczegółowo opisuje jego wpływ na wzajemne relacje społecznych związków i podziałów. Podobnie jak „istotę młotka" dostrzega się dopiero wtedy, gdy się go zepsuło, tak obecnie widzimy jaśniej niż kiedykolwiek dotąd sposób, w jaki czas i przestrzeń obarczone zostały udziałem w tworzeniu oraz rozpadzie całości społeczno-kulturowych i politycznych, a także rolę, jaką odgrywały w zachowaniu stabilności i utrzymaniu elastyczności tych jednostek. Widzimy teraz, że istniejące niegdyś tak zwane społeczności silnie powiązane wewnętrznie powstawały i trwały dzięki przepaści pomiędzy błyskawicznie odbywającą się komunikacją wewnątrz niewielkiej grupy (której wielkość ograniczona była przez wrodzone właściwości „materiału", czyli zasięg ludzkiego wzroku, słuchu oraz pojemność pamięci) a ogromem czasu i środków potrzebnych do przekazania informacji pomiędzy poszczególnymi wspólnotami lokalnymi. Z drugiej strony, słabość i krótkie życie tworzonych współcześnie wspólnot wydają się wynikać ze zmniejszania się lub wręcz niwelacji tej przepaści: komunikacja wewnątrzgrupowa nie posiada żadnej przewagi nad procesem wymiany informacji 21
pomiędzy wspólnotami, jeśli oba te procesy odbywają się w okamgnieniu. Michael Benedikt reasumuje zatem nasze odkrycie dokonane z perspektywy dziejów oraz streszcza nowy sposób rozumienia powiązań łączących szybkość podróżowania ze spójnością struktury społecznej: Jedność, która możliwa była w niewielkich wspólnotach dzięki prawie natychmiastowej komunikacji za pomocą głosu (której koszt był niemal równy zeru), afiszów i ulotek, na większą skalę ponosi fiasko. Spójność struktury społecznej, niezależnie od skali, jest pochodną społecznej zgody i wiedzy wspólnej dla wszystkich. Zatem bez ciągłego jej uaktualniania i bez społecznych interakcji spójność struktury zależy w sposób żywotny od wcześnie przeprowadzonej i ściśle określonej edukacji w zakresie kultury oraz od pamięci tejże. Elastyczność struktury społecznej uwarunkowana jest natomiast niepamięcią oraz dostępem do taniej komunikacji.5 Dodajmy, że „oraz" w ostatnim z zacytowanych zdań jest zbyteczne: łatwość zapominania oraz tania (a także bardzo szybka) komunikacja nie są niczym innym niż dwoma aspektami tego samego zjawiska i trudno byłoby analizować je oddzielnie. Tania komunikacja, czyli bezustanny napływ wiadomości, oznacza, że zdobyta wcześniej informacja jest szybko tłumiona, wypierana lub zalewana przez potok nowych doniesień. Natomiast możliwości „materiału żywego" pozostają w zasadzie niezmienne co najmniej od paleolitu - tania komunikacja zalewa więc raczej pamięć i ją tłamsi, aniżeli karmi i utrwala. Spośród niedawnych dokonań najbardziej brzemienne w skutki wydaje się zniesienie różnicy kosztów przekazu informacji na skalę lokalną i globalną (niezależnie od tego, dokąd się wysyła wiadomość przez Internet, zawsze płaci się jak za połączenie miejscowe, co ważne jest zarówno z kulturowego, jak i z ekonomicznego punktu widzenia); to z kolei oznacza, że 22
(informacja, która do nas dociera i domaga się naszej uwagi, dopuszczenia do pamięci i zachowania w niej (choćby krótkotrwałego), pochodzi zwykle z bardzo zróżnicowanych i niezależnych od siebie miejsc, a w związku z tym zawiera komunikaty sprzeczne ze sobą lub wykluczające się nawzajem. Zupełnie inaczej dzieje się z komunikatami przepływającymi wewnątrz wspólnot, które nie dysponują oprogramowaniem ani sprzętem komputerowym i polegają wyłącznie na „materiale ludzkim"; komunikaty te zwykłe powtarzają się wielokrotnie i wzajemnie wzmacniają, pomagając w procesie zapamiętywania, nawet jeśli jest ono wybiórcze. Mówiąc słowami Timothy'ego W. Luke'a, „porządek przestrzenny społeczności tradycyjnych zorganizowany jest wokół przyrodzonych możliwości ludzkiego ciała, w większości bezpośrednio zaangażowanego w działanie": Tradycyjne wyobrażenia czynności i działań często uciekają się do metafor związanych z ludzkim ciałem: podczas konfliktu stajemy „twarzą w twarz"; walczymy „pierś w pierś"; idziemy „ręka w rękę"; solidarność wyrażamy, stając „ramię w ramię"; rozmowa może się odbyć „w cztery oczy"; sprawiedliwość natomiast bywała „oko za oko" i „ząb za ząb", podczas gdy zmiany dokonywały się „krok po kroku". Sytuacja zmieniła się nie do poznania wraz z rozwojem środków, dzięki którym konflikty, przymierza, boje i dyskusje zyskały o wiele szerszy wymiar, a sprawiedliwość zaczęła sięgać o wiele dalej niż wzrok i ramię człowieka. Przestrzeń zaczęto „przetwarzać, ześrodkowywać, organizować, normalizować", a co najważniejsze, przestała być ona uzależniona od ograniczeń narzucanych przez ludzkie ciało. Odtąd możliwości, jakie stwarzała technika, szybkość jej działania i koszt zastosowania stały się „organizatorami przestrzeni": „Przestrzeń przez pryzmat techniki jest zupeł23
nie inna; to przestrzeń konstruowana, a nie dana przez Boga; sztuczna, a nie naturalna; przestrzeń określana za pomocą sprzętu mechanicznego, a nie bezpośrednio przez właściwości „żywego materiału"; rozumiana w kategoriach myślenia racjonalnego, a nie potocznego; narodowa, a nie lokalna." 6 Nowoczesna, konstruowana przestrzeń miała być twarda, stabilna, trwała i nie podlegająca negocjacji. Tkanką miał być beton i stal, a sieć torów kolejowych i autostrad - systemem krwionośnym. Autorzy nowoczesnych utopii nie odróżniali porządku społecznego od architektonicznego, jednostek i podziałów społecznych od terytorialnych; dla nich, podobnie jak dla ich współczesnych, którzy ponosili odpowiedzialność za porządek społeczny, klucza do uporządkowanego społeczeństwa należało szukać w organizacji przestrzeni. Całość społeczna miała być hierarchicznym układem coraz większych i bardziej pojemnych wspólnot lokalnych, ze stojącą na szczycie ponadlokalną władzą państwową, która nadzorowała całość, sama pozostając niedostępna i nie dająca się inwigilować. Na tę przestrzeń, która została sztucznie skonstruowana pod względem terytorialnym, urbanistycznym i architektonicznym, nałożyła się przestrzeń trzeciego rodzaju: z pojawieniem się globalnej sieci informatycznej nastał czas cyberprzestrzeni. Jak twierdzi Paulo Virilio, jej elementy „pozbawione są wymiaru przestrzennego, lecz wpisane w specyficzny rodzaj czasowości związanej z procesem błyskawicznego rozpowszechniania. Od tej chwili ludzi nie dzielą już przeszkody natury fizycznej ani dystans czasowy. Współpracujące ze sobą terminale komputerowe i monitory wideo sprawiają, że podział na tu i t a m nic już nie 7 znaczy" . Jak większość twierdzeń na temat ludzkiej kondycji jako takiej - jednej i tej samej dla wszystkich ludzi - także powyższe zdanie nie jest w pełni prawdziwe. Możliwość 24
współpracy terminali komputerowych" ma zróżnicowany wpływ na sytuację ludzi w zależności od ich położenia. Część z nich, dosyć zresztą spora, nadal staje wobec „przeszkód natury fizycznej i dystansu czasowego" jako przyczyn bezwględnych podziałów, których skutki psychologiczne sięgają znacznie głębiej niż kiedykolwiek przedtem.
NOWA SZYBKOŚĆ, NOWA POLARYZACJA
A oto sedno sprawy: z n i w e l o w a n i e o d l e g ł o ś c i czasowych i przestrzennych dzięki technice nie tyle u j e d n o l i c i ł o 1udzką kondyc j ę , i l e ją s p o l a r y z o w a ł o . Wyzwala ono bowiem niektóre jednostki z więzów terytorialnych i pewnym czynnikom konstytuującym wspólnotę nadaje sens eksterytorialny; równocześnie jednak samo odarte ze znaczenia terytorium, w którego granicach inni nadal pędzą życie, pozbawione zostaje potencjału określania ludzkiej tożsamości. Są ludzie, którzy widzą w tym zapowiedź nie spotykanej dotąd wolności od fizycznych ograniczeń oraz niesłychanych możliwości poruszania się i działania na odległość. Dla innych jednak wiąże się to z niemożnością wzięcia w posiadanie lokalnej rzeczywistości, od której mają małe szansę się odciąć, przenosząc w inne miejsce. Kiedy „odległości nic już nie znaczą", także miejsca, które te odległości oddzielały, tracą znaczenie. Choć jednym wróży to swobodę tworzenia znaczeń, innym zapowiada zepchnięcie w „bezznaczeniowość". Niektórzy mogą teraz, niezależnie od miejsca, wyprowadzić się, kiedy zechcą, podczas gdy pozostali widzą tylko, jak lokalna rzeczywistość, którą dotąd zamieszkali, usuwa im się spod nóg. Dzisiejszy przepływ informacji jest niezależny od jej nośników; przemieszczanie się ciał i zmiana ich usytuowania w przestrzeni fizycznej jest znacznie mniej potrzebna 25
niż dotąd, by porządkować na nowo znaczenia i związki. Dla niektórych - dla mobilnej elity, elity mobilności - oznacza to dosłownie „odfizycznienie", nową nieważkość władzy. Elity podróżują w przestrzeni, i to szybciej niż kiedykolwiek, jednak rozpiętość sieci władzy, którą tworzą, i jej gęstość nie zależą od tych podróży. Dzięki nowej bezcielesności władzy, która ma głównie postać finansową, jej posiadacze stali się prawdziwie wyzuci z terytorialnej przynależności, nawet jeśli fizycznie zdarza im się być „na miejscu". Ich władza jest zaiste i w pełni „nie z tego świata" - nie należy do świata fizycznego, w którym wznoszą swe pilnie strzeżone domy i biura: eksterytorialne, chronione przed nieproszonymi wizytami sąsiadów, odcięte od wszystkiego, co można by nazwać wspólnotą l o k a l n ą , niedostępne dla każdego, kto, w przeciwieństwie do nich, jest do niej przypisany. Doświadczeniem nowej elity jest właśnie ta „pozaziemskość" władzy: niesamowite i budzące grozę połączenie eteryczności z wszechpotęgą, bezfizyczności i mocy kształtowania rzeczywistości; utrwala się ono w potocznej pochwale „nowej wolności", której wcieleniem jest elektroniczna cyberprzestrzeń. Godna szczególnej uwagi jest „analogia między cyberprzestrzenią a chrześcijańską koncepcją Nieba" autorstwa Margaret Wertheim: Tak jak pierwsi chrześcijanie wyobrażali sobie Niebo jako idealne królestwo leżące poza chaosem i upadkiem świata materialnego, którego rozpad był dla nich aż za bardzo namacalny, bo wokół waliło się w gruzy cesarstwo - tak i dziś, w czasach społecznej dezintegracji i destrukcji środowiska naturalnego, prozelici cyberprzestrzeni obwołują swoją domenę miejscem idealnym, leżącym „ponad" materialnym światem i „poza" jego problemami. Podczas gdy pierwsi chrześcijanie głosili, że Niebo jest królestwem, w którym ludzka dusza wolna będzie od słabości i upadków ciała, dzisiejsi mistrzowie cyberprzestrzeni twierdzą, że jest ona miejscem, gdzie „ja" może być 8 wolne od ograniczeń fizyczności. 26
W cyberprzestrzeni ciała nie mają znaczenia, choć ona sama ma dla żywych ciał znaczenie nieodwracalne i decydujące. Od wyroków, które zapadły w niebie cyberprzestrzeni, nie ma odwołania i ich mocy nie może podważyć nic, co dzieje się na ziemi. Ciała tych, którzy dysponują mocą bezpiecznego ferowania wyroków w cyberprzestrzeni, nie muszą być ciałami mocnymi ani też uzbrojonymi w ciężki oręż; co więcej, w przeciwieństwie do Anteusza, nie potrzebna im nawet łączność z ziemią, by posiąść moc, utrwalić ją i zamanifestować. Potrzebują za to odizolowania od lokalnej rzeczywistości, odartej teraz ze znaczenia społecznego na rzecz cyberprzestrzeni i zredukowanej do czysto fizycznych wymiarów „terenu". Za niezbędne uważają z a b e z p i e c z e n i e t e j i z o 1 a c j i dzięki brakowi sąsiadów, niewrażliwości na utrudnienia natury lokalnej oraz niezawodnej i niezniszczalnej barierze, którą tłumaczy się jako „bezpieczeństwo" osób, ich domów i miejsc rozrywki. Pozbawienie władzy jej aspektu terytorialnego idzie więc w parze ze znacznie sztywniejszą strukturą wewnętrzną terytorium. W opracowaniu pod wiele mówiącym tytułem Building Paranoia Steven Flusty pisze o zapierającym dech w piersiach wybuchu bezkrytycznego entuzjazmu i szaleńczym boomie w sferze zupełnie nowej dla wielkomiejskiego budownictwa, jaką są „przestrzenie o ograniczonej dostępności", „projektowane tak, by odgradzały od potencjalnych użytkowników, odpierały ich lub odsiewały". Flusty wykazuje się niepospolitym talentem w wykuwaniu precyzyjnych i sugestywnych, a zarazem zjadliwych określeń różnych rodzajów takich przestrzeni, które uzupełniając się nawzajem, tworzą nowy, wielkomiejski odpowiednik fos i wież obronnych, strzegących niegdyś dostępu do średniowiecznych zamków. Wśród nich jest „przestrzeń, która się wymyka", gdzie „nie można się dostać, bo wiodąca tam droga jest zbyt kręta i długa albo w ogóle j ej nie ma"; „przestrzeń, która się jeży", gdzie „nie sposób wygodnie 27
zamieszkać, gdyż strzegą jej na przykład wystające ze ściany polewaczki, uruchamiane, by oczyścić plac z włóczęgów; albo stopnie nachylone tak, by nie można było na nich siedzieć"; lub „przestrzeń, która się irytuje" - „nie można jej użytkować niepostrzeżenie dla nadzorujących patroli lub/i urządzeń do zdalnego monitoringu". Owe „przestrzenie zakazane" nie służą niczemu innemu, jak tylko nadaniu materialnej postaci eksterytorialności nowej, ponadlokalnej elity, przełożeniu jej na fizyczną izolację od lokalności. Przypieczętowują też rozpad zakorzenionych w lokalnej rzeczywistości form bycia razem i życia wspólnotowego. Niezależność elit od terytorium, na którym się osiedlają, gwarantowana jest za pomocą środków jak najbardziej materialnych: ich członkowie są fizycznie niedostępni dla tych, którzy nie posiadają przepustki. Równocześnie przestrzenie miejskie, gdzie mieszkańcy różnych dzielnic i osiedli mogli się spotykać osobiście i nawiązywać przypadkowe kontakty, zagadywać do siebie i wzajemnie się prowokować, rozmawiać, sprzeczać się, zgadzać albo spierać, nadawać swym prywatnym problemom wagę państwową, a sprawami publicznymi przejmować się zupełnie prywatnie - owe publiczne, a zarazem prywatne agory, o których pisze Cornelius Castoriadis, szybko kurczą się i zanikają. Nieliczne, które jeszcze pozostały, coraz częściej dostępne jedynie dla wybranych, przyczyniają się raczej do pogłębienia szkód powstałych pod naciskiem sił dezintegrujących wspólnotę, niż je naprawiają. Jak pisze Steven Flusty: obszary, które tradycyjnie były przestrzeniami publicznymi, coraz częściej zmieniają się w prywatnie (choć często z publicznych dotacji) konstruowane, administrowane i posiadane przestrzenie przeznaczone do publicznego gromadzenia się ludzi, czyli przestrzenie konsumpcji [...] O dostępie decydują możliwości płatnicze [...] Obowiązujące tu reguły wyłączności zapewniają wysoki poziom kontroli, niezbędny, 28
by, ograniczając nieskuteczność działań i redukując to, co nieprzewidywalne, zapobiec nieprawidłowościom mogącym zakłócić uporządkowany przepływ towarów, usług i pieniędzy.9 Elity w y b r a ł y izolację i są g o t o w e płacić za nią słono. Reszta społeczeństwa natomiast stwierdza, że jest odcięta i musi ponosić wysokie koszta ich nowej izolacji; koszta psychologiczne, kulturalne i polityczne. Sytuacja ludzi, dla których życie w separacji od społeczności lokalnej nie jest kwestią wyboru i których nie stać na opłacenie bezpiecznej izolacji, przypomina położenie tych, którzy padli ofiarą grodzenia gruntów u progu nowoczesności: zwyczajnie i po prostu, nie pytając ich o zdanie, odgrodzono ich od miejsc, które jeszcze wczoraj były „wspólne"; zabroniono im wstępu i odegnano, niepokornym grożąc więzieniem; skazano na szok błąkania się po terenach leżących poza granicami prywatnej własności, oznakowanej za pomocą ostrzegawczych tablic lub nie zwerbalizowanych, lecz nie mniej stanowczych „zakazów wstępu" w postaci rozmaitych znaków, których nie umieli czytać ani dostrzec. Teren miasta staje się polem nieustannej wojny o przestrzeń, która czasami zmienia się w publiczny spektakl w postaci zamieszek w śródmieściu, rytualnych potyczek z policją, bijatyk kibiców piłkarskich; na co dzień jednak walka toczy się tuż pod powierzchnią publicznej (dopuszczonej do publicznej wiadomości) wersji porządku spraw dnia powszedniego w mieście. Pozbawieni władzy i zaniedbani mieszkańcy terenów „odgrodzonych", obszarów zepchniętych na margines i nieubłaganie naruszanych, sami odpowiadają agresją i na granicach swoich zamienionych w getta osiedli próbują umieszczać własne znaki zakazu wstępu. Zgodnie z odwiecznym rytuałem bricoleurs używają do tego wszystkiego, co im wpadnie w rękę: „wprowadzają rytuały, noszą dziwne stroje, ich dziwaczne zachowa29
nie rzuca się w oczy; łamią zakazy, tłuką butelki i szyby, rozbijają głowy, posługują się retoryką prowokacji wobec obowiązującego prawa" 10 . Niezależnie od skuteczności tych działań podstawowy problem polega na tym, że są niedozwolone, a w związku z tym oficjalnie klasyfikuje się je zwykle jako naruszanie porządku i prawa, a nie, czym są w istocie, jako próby zwrócenia uwagi na terytorialne roszczenia oraz chęć włączenia się w nową grę o przestrzeń, w którą wszyscy z upodobaniem grają. Warowne umocnienia wznoszone przez elitę oraz samoobrona przez agresję, którą uprawiają ci, co pozostali na zewnątrz, wzajemnie podsycają się tak, jak przewidział Gregory Bateson w swej teorii „łańcuchów schizmogennych". Według modelu teoretycznego Batesona, prawdopodobieństwo pojawienia się i pogłębienia rozłamu w stopniu uniemożliwiającym powrót do poprzedniego stanu rośnie, gdy dochodzi co sytuacji, w której: zachowanie X, Y, Z jest standardową odpowiedzią na X, Y, Z [...] Jeżeli wzorce X, Y, Z obejmują przechwałki, to z dużym prawdopodobieństwem, jeśli przechwałki są odpowiedzią na przechwałki, grupy będą się wzajemnie prowokować do przerysowania wzorca i proces ten, jeśli się go nie powstrzyma, doprowadzi jedynie do rywalizacji przybierającej coraz ostrzejsze formy i ostatecznie zakończonej wrogością i załamaniem się całego systemu. Opisana została tu „dyferencjacja symetryczna". Czy jest jakaś inna możliwość? Co stanie się, jeżeli grupa B na wyzwanie typu X, Y, Z ze strony grupy A nie odpowie zachowaniem typu X, Y, Z? Łańcuch nie ulega wówczas przecięciu; dochodzi jednak do dyferencjacji komplementarnej, a nie symetrycznej. Jeśli na przykład zachowanie asertywne nie wywołuje asertywnej odpowiedzi, lecz natrafia na gotowość podporządkowania się, „to uległość wywoła kolejne zachowania asertywne, które z kolei sprowo30
kują do dalszej uległości", a skutkiem będzie tak samo „załamanie się systemu". 11 Generalnie fakt wyboru jednego czy drugiego wzoru ma minimalne znaczenie, jednak dla stron uwikłanych w „łańcuch schizmogenny" oznacza on różnicę między godnością i upokorzeniem, człowieczeństwem i jego utratą. Można z dużym prawdopodobieństwem przewidywać, że strategia „dyferencjacji symetrycznej" będzie zawsze wybierana chętniej niż strategia „dyferencjacji komplementarnej". Ta druga jest strategią pokonanych lub tych, którzy pogodzili się z nieuchronnością klęski. Jednak niezależnie od wybranej strategii istnieją wygrani: nowy podział przestrzeni miejskiej, kurczenie się i zanik przestrzeni publicznej, rozpad wspólnoty tworzonej przez mieszkańców miasta, podziały i segregacja, a nade wszystko eksterytorialność nowej elity i wymuszona przynależność terytorialna reszty. Jeśli nowa eksterytorialność elity daje poczucie upajającej wolności, to terytorialne przywiązanie reszty odczuwa się coraz mniej jako zamieszkiwanie w domu, a coraz bardziej jako uwięzienie - dodatkowo upokarzające wobec kłującej w oczy swobody poruszania się „tych innych". Pozostawanie w miejscu, niemożność zmiany okolicy wedle swego upodobania i pozbawienie dostępu do bardziej zielonych pastwisk nie tylko ma gorzki smak porażki, oznacza niepełne człowieczeństwo i prowadzi do tego, że jest się oszukiwanym przy podziale bogactw i uroków, jakie niesie życie. Upośledzenie sięga głębiej: „lokalność" w nowym świecie wielkich szybkości nie jest tym samym, czym była w czasach, gdy informacja poruszała się jedynie razem ze swym materialnym nośnikiem: miejscowość i ludność miejscowa niewiele mają wspólnego ze „społecznością lokalną". Przestrzenie publiczne - rozmaite agory i fora, miejsca, w których ustala się programy działania, prywatnym sprawom nadaje wymiar publiczny, kształtuje opinie, zbiera sądy i feruje wyroki - śladem elit odcięły się od lokalnych 31
powiązań; w pierwszej kolejności odrywają się od konkretnego terytorium i sytuują daleko poza zasięgiem komunikacyjnej wydolności jakiejkolwiek lokalnej wspólnoty i jej mieszkańców, która ograniczona jest przez możliwości „materiału ludzkiego". Ludność miejscowa, jak najdalsza od tworzenia wspólnoty, bardziej przypomina pęk sznura o luźno zwisających, nie powiązanych ze sobą końcach. Paul Lazarfeld pisał o „lokalnych autorytetach", które na użytek innych mieszkańców danej okolicy przesiewają, wartościują i przetwarzają wiadomości docierające „z zewnątrz" za pośrednictwem mediów; jednak by mogło tak się dziać, mieszkańcy muszą najpierw usłyszeć „lokalny autorytet" - potrzebują zatem agory, na którą mogliby przychodzić i słuchać. To właśnie lokalna agora umożliwiała miejscowym autorytetom współzawodniczenie z głosami docierającymi z dala i zyskiwanie poparcia stanowiącego przeciwwagę dla o wiele bardziej pomysłowej władzy, której wpływ osłabiała jednak odległość. Wątpię, czy Lazarfeld doszedłby do takich samych wniosków, gdyby przyszło mu powtórzyć badania dzisiaj, zaledwie pół wieku później. Niedawno Nils Christie podjął próbę ujęcia logiki tego 12 procesu i jego następstw w formie alegorii. Jako że tekst ten nie jest jeszcze dostępny dla szerszej publiczności, pozwolę sobie przytoczyć obszerne fragmenty: Mojżesz zszedł z gór. Pod pachą niósł przykazania, wykute w granicie, podyktowane mu przez tego, który jest ponad górami. Mojżesz był tylko posłańcem, lud -populus - odbiorcą [...] Dużo później Jezus i Mahomet działali według tych samych reguł. Są to klasyczne przypadki s p r a w i e d l i w o ś c i p i r a m i d a l n e j . Inny obraz: kobiety gromadzące się przy studni albo nad rzeką [...] Przychodzą po wodę, piorą, wymieniają informacje i oceny. Pretekstem do rozmowy często jest konkretne wydarzenie lub sytuacja.
32
O p i s u j e s i ę j e i p o r ó w n u j e d o podobnych wypadków, które zaszły w przeszłości lub zdarzyły się gdzie indziej; a potem o c e n i a jako dobre lub złe, ładne lub brzydkie, mocne lub słabe. Powoli, choć oczywiście nie zawsze, rodzi się potoczne rozumienie zdarzeń. To właśnie jest proces t w o r z e n i a norm. Jest to klasyczny przypadek „ s p r a w i e d l i w o ś c i e g a l i t a r n e j " [...] [...] nie ma już studni. W nowoczesnym świecie mieliśmy przez jakiś czas małe publiczne pralnie z pralkami na monetę, dokąd przychodziło się z brudną bielizną, a wychodziło z czystą; w trakcie prania można było porozmawiać. Teraz nie ma już publicznych pralni. [...] Duże centra handlowe stwarzają pewne możliwości, by się spotkać, lecz w większości są one za duże, by wytworzyły się poziome struktury sprawiedliwości. Zbyt ogromne, by można było spotkać dawnych znajomych, za bardzo ruchliwe i za głośne do prowadzenia długich pogawędek potrzebnych, by ustalić standardy zachowań.
Dodam jeszcze, że centra handlowe buduje się tak, by ludzie byli ciągle w ruchu, stale się rozglądali; dostarcza się im bez końca - ale nigdy zbyt długo - rozrywki w postaci nie kończącego się pasma atrakcji; w centrum handlowym nic nie zachęca do tego, by się zatrzymać, spojrzeć jeden na drugiego, porozmawiać, zastanowić się czy podyskutować o czymś innym niż wystawione towary; by spędzać czas w sposób pozbawiony wartości handlowej... Dodatkową zaletą alegorycznej opowieści Christiego jest to, że odsłania ona konsekwencje natury etycznej wynikające z obniżenia rangi przestrzeni publicznej. Miejsca spotkań były przestrzenią, w której k o n s t y t u o w a ł y s i ę n o r m y , dzięki czemu sprawiedliwość rozkładała się p o z i o m o, i tak też była wymierzana, umacniając w s p ó l n o t ę tworzoną przez tych, którzy o niej dyskutowali; w s p ó l n o t ę odrębną od innych, spajaną wewnętrznie przez wspólne kryteria oceny. Terytorium odarte z przestrzeni publicznej stwarza mało możliwości do podjęcia dyskusji nad normami, do konfrontacji, ścierania się wartości oraz do ich negocjowania. O tym, co jest dobre i złe, 33
piękne i brzydkie, odpowiednie i nieodpowiednie, użyteczne i pozbawione użyteczności, wyrokuje się tylko na górze, tam, gdzie sięga jedynie najbardziej przenikliwy wzrok. __, Wyroki pochodzące z góry są niepodważalne, ponieważ żadnych sensownych wątpliwości nie można wysunąć wobec sędziów, którzy nie pozostawili żadnego adresu - nawet adresu poczty elektronicznej - gdzie można by owe wątpliwości skierować; poza tym nikt tak naprawdę nie wie, gdzie ci sędziowie urzędują. Nie ma już miejsca na opinię „lokalnych autorytetów"; w ogóle nie ma już miejsca na „opinię miejscowej ludności". Wyroki mogą więc być ferowane bez żadnego związku z lokalnym biegiem spraw; nie mają one wszak wcale znaleźć potwierdzenia w postępowaniu ludzi, których dotyczą. Zrodzone z doświadczeń, które w najlepszym wypadku lokalnym odbiorcom wiadomości są znane z pogłosek, mogą stać się przyczyną dodatkowych cierpień, nawet jeśli w zamierzeniu miały przynieść radość. Sądy ferowane w pozaterytorialnej rzeczywistości wkraczają w życie skrępowane lokalnymi więzami jako własna karykatura, przybierając postać potwornych mutantów. Po drodze pozbawiają miejscową ludność władzy w zakresie moralności, odbierając jej w ten sposób wszystkie środki, które mogłyby ograniczyć szkody.
Rozdział 2 WOJNY O PRZESTRZEŃ - SPRAWOZDANIE Z PRZEBIEGU DZIAŁAŃ Często mówi się, a jeszcze częściej przyjmuje za oczywiste, że idea „przestrzeni społecznej" narodziła się (gdzieżby, jeśli nie w głowach socjologów, rzecz jasna) z metaforycznego przestawienia pojęć stworzonych podczas doświadczania „obiektywnej" przestrzeni fizycznej. Jest jednak na odwrót: odległość, którą zwykliśmy dziś określać mianem „obiektywnej", mierzymy, odnosząc ją raczej do długości równika niż części ciała ludzkiego albo jego możliwości. Nie odwołujemy się także do sympatii czy niechęci ludzi zamieszkujących ową przestrzeń. Tymczasem dystans mierzono za pomocą ciała ludzkiego i międzyludzkich związków, na długo zanim w Sevres umieszczony został metalowy pręt zwany metrem - wcielenie bezcielesności i bezosobowości, które każdy miał respektować i posłusznie stosować. Wielki historyk Witold Kula bardziej wnikliwie od innych uczonych ukazał, że od niepamiętnych czasów ludzkie ciało było „miarą wszechrzeczy" nie tylko w wysublimowanym, filozoficznym znaczeniu rodem z Protagorasa, ale także w sensie całkiem materialnym, dosłownym i absolutnie nie mającym nic wspólnego z filozofią. Przez całe swe dzieje, aż do stosunkowo niedawnych początków nowoczesności, ludzie mierzyli świat za pomocą swego ciała: na stopy, garście czy łokcie; bądź używali do tego celu swych wytworów: koszy i garnców, albo przy pomiarze odwoły35
wali się do ludzkich zajęć, na przykład dzieląc pole na „Morgen" [polskie „morgi"], czyli kawałki, które może zaorać człowiek pracujący od świtu do zmierzchu. Jednak ani garść garści, ani kosz koszowi nierówne - miary „antropomorficzne" i „prakseomorficzne" w sposób nieunikniony były tak zróżnicowane i przypadkowe, jak ludzkie ciało i działania, do których się odwoływały. Sprawiało to trudność, kiedy władcy chcieli jedną normą objąć większą liczbę poddanych, domagając się od nich „takich samych" podatków i świadczeń. Trzeba więc było znaleźć sposób, by obejść różnorodność i przypadkowość, by je zneutralizować. Sposobem tym okazało się narzucenie standardowych, powszechnie obowiązujących miar odległości, powierzchni i objętości, przy jednoczesnym wprowadzeniu zakazu posługiwania się innymi, lokalnymi, grupowymi czy indywidualnymi systemami miar. Jednak problemu nie stanowił jedynie „obiektywny" pomiar przestrzeni. Zanim przystąpi się do mierzenia, trzeba najpierw jasno określić, co ma się zamiar zmierzyć. Jeżeli pomiar dotyczyć ma przestrzeni (którą trzeba sobie wyobrazić jako coś, co można zmierzyć), musi najpierw pojawić się pojęcie „odległości", a ono pierwotnie uzależnione było od rozróżnienia na rzeczy czy ludzi znajdujących się „blisko" i „daleko" oraz od doświadczenia większej bliskości pewnych rzeczy i ludzi niż innych. Edmund Leach, zainspirowany teorią Emile'a Durkheima i Marcela Maussa o społecznym pochodzeniu klasyfikacji, zebrał materiał wskazujący na istnienie zadziwiających analogii między potocznym systemem kategoryzacji przestrzeni, klasyfikacją pokrewieństwa oraz zróżnicowanym traktowaniem zwierząt domowych, hodowlanych i dzikich.1 Okazuje się, że takie kategorie, jak „dom", „zagroda", „pole" oraz „daleko", na potocznej mapie świata wyodrębnia się na bardzo podobnej, a właściwie takiej samej zasadzie, jak kategorie zwierząt domowych, hodowlanych, zwierzyny ło36
wnej i „dzikich zwierząt" z jednej strony i kategorie „brat/siostra", „kuzyn", „sąsiad" i „obcy" lub „cudzoziemiec" z drugiej. Claude Levi-Strauss doszedł do wniosku, że zakaz kazirodztwa, pociągający za sobą narzucenie sztucznie stworzonych, konceptualnych rozróżnień między jednostkami, które „w sposób naturalny" fizycznie i psychicznie się od siebie nie różnią, był pierwszym - konstytutywnym - działaniem kultury; odtąd zawsze już miała ona polegać na wprowadzaniu do świata „natury" podziałów, rozróżnień i klasyfikacji, odzwierciedlających zróżnicowanie ludzkich zwyczajów oraz związanych z nimi pojęć i nie będących cechami samej „natury", lecz ludzkich działań i myśli. Dlatego zadanie, które wobec potrzeby ujednolicenia przestrzeni poddanej teraz jego bezpośrednim rządom, postawiło sobie nowoczesne państwo, nie było wyjątkiem; chodziło o to, by wyplątać kategorie i rozróżnienia przestrzenne z powiązań z ludzkimi zwyczajami, które nie podlegają kontroli państwa. Zadanie polegało na administracyjnym wprowadzeniu zwyczajów państwowych, w postaci jedynego i powszechnie obowiązującego punktu odniesienia dla wszystkich pomiarów i podziałów przestrzeni, w miejsce niespójnych i zróżnicowanych lokalnie praktyk.
BITWA NA MAPY
To, co dla jednych jest łatwe do odczytania i przejrzyste, innym może wydawać się niejasne i nieostre. Tam, gdzie niektórzy poruszają się bez najmniejszego trudu, inni czują się zagubieni i tracą orientację. Dopóki miary były antropomorficzne i różniły się od siebie, a lokalne praktyki były odmienne ze względu na rozmaite punkty odniesienia, służyły one wspólnotom ludzkim jako tarcza, za którą można się było schronić przed ciekawskim wzrokiem i złymi 37
zamiarami intruzów, a przede wszystkim przed nieproszonymi gośćmi posiadającymi władzę i usiłującymi ją wspólnocie narzucić. W epoce przednowoczesnej lokalna rzeczywistość poddanych, dla nich całkowicie przejrzysta, nie była w pełni czytelna dla władzy - stąd przy ściąganiu podatków czy poborze rekrutów władza musiała postępować jak obca, wroga siła, uciekając się do zbrojnych najazdów lub ekspedycji karnych. W istocie ściąganie podatków niewiele się różniło od rabunku i wypraw łupieżczych, a pobór do wojska od brania jeńców. Uzbrojeni najemnicy na żołdzie książąt i baronów, używając nahajki i szabli w charakterze argumentu, przekonywali „miejscowych" do rozstania się z płodami rolnymi czy synami. Udawało im się „wycisnąć" tyle, ile się dało za pomocą brutalnej siły. Ernest Gellner nazwał przednowoczesny system rządów „państwem dentystycznym", w którym, jak pisał, władcy specjalizowali się w „ekstrakcji z zastosowaniem tortur". Zbite z tropu i zakłopotane zapierającą dech różnorodnością lokalnych miar i systemów liczenia, władze podatkowe i ich przedstawiciele z zasady wolały mieć do czynienia z różnego rodzaju zbiorowościami niż z pojedynczym poddanym; raczej z wioskową czy parafialną starszyzną niż z każdym gospodarzem czy dzierżawcą. Nawet w wypadku podatków tak zindywidualizowanych, jak podymne czy podatek od liczby okien, władze państwowe wolały obciążyć całą wieś na łączną kwotę świadczeń, pozostawiając mieszkańcom problem podziału obciążeń między siebie. Można też przypuszczać, że przedkładanie świadczeń wypłacanych w pieniądzu nad świadczenia w naturze wynikało z faktu, że wartość monety bitej w państwowej mennicy nie zależała od lokalnych zwyczajów. Przy braku „obiektywnych" miar pozwalających określić wielkość gospodarstwa, zapisać ją w księgach czy też sporządzić spis żywego inwentarza, państwo przednowoczesne (mające, jak trafnie zauważył 38
Charles Linblom, dwie lewe ręce) wolało opierać swoje dochody na podatkach pośrednich, pobieranych od działalności, której zatajenie było trudne lub zgoła niemożliwe wobec niezliczonych interakcji; ich sens był oczywisty dla ludności miejscowej, lecz nieprzenikniony lub zwodniczy dla przypadkowych gości (np. podatki od sprzedaży soli czy tytoniu, myta drogowe i mostowe, opłaty za urzędy i tytuły). Nie ma wątpliwości co do tego, że czytelność przestrzeni i jej przejrzystość stały się jedną z głównych stawek w walce nowoczesnego państwa o suwerenność władzy. Aby zdobyć kontrolę prawodawczą, regulującą wzorce interakcji społecznych oraz zyskać lojalność, państwo musiało nadzorować przezroczystość układu, w którym przyszło działać wchodzącym w interakcję czynnikom. Nowoczesne stosunki społeczne, wprowadzane dzięki praktykom nowoczesnej władzy, zmierzały do ustalenia i utrwalenia tak rozumianej kontroli. Zatem jednym z decydujących aspektów procesu unowocześniania była długotrwała wojna toczona w imię reorganizacji przestrzeni. Stawką najważniejszej bitwy w czasie tej wojny było prawo do sprawowania kontroli nad urzędem kartograficznym. Celem wojny o przestrzeń, który raz po raz wymykał się toczącym ją siłom nowoczesności, było podporządkowanie przestrzeni społecznej jednej, i tylko jednej, oficjalnie zatwierdzonej, stworzonej pod patronatem państwa mapie. Wysiłkom tym towarzyszyło unieważnienie wszystkich innych, konkurencyjnych map lub odmiennych interpretacji przestrzeni oraz likwidacja wszystkich instytucji zajmujących się kartografią, które nie zostały powołane do życia przez państwo, nie są finansowane z jego środków lub nie posiadają państwowego zezwolenia na działalność. Struktura przestrzeni, która wyłoniłaby się w wyniku wojny, miała być doskonale czytelna dla władz państwowych i ich przedstawicieli, pozostając równocześnie doskonale odporna na przekształcenia semantyczne, dokonywane przez jej 39
użytkowników, czy też ofiary - wytrzymała na wszystkie oddolne inicjatywy interpretacyjne, które mogą wszak fragmenty przestrzeni przepoić znaczeniami nieczytelnymi dla władzy i sprawić, że wymkną się one spod kontroli. Wynalazek malarskiej perspektywy, którego w XV wieku dokonali wspólnymi siłami Alberti i Brunelleschi, stanowił decydujący krok, a zarazem punkt zwrotny, jeśli chodzi o nowoczesne pojmowanie i wykorzystywanie przestrzeni. Koncepcja perspektywy leży w pół drogi między wizją przestrzeni silnie zakorzenioną w zbiorowej i indywidualnej rzeczywistości a jej późniejszym, nowoczesnym wykorzenieniem. Przyjmowała ona za pewnik decydującą rolę ludzkiej percepcji w porządkowaniu przestrzeni: oko widza było punktem wyjściowym dla konstrukcji perspektywy i określało wielkość obiektów oraz ich wzajemne odległości, pozostając jedynym punktem odniesienia, jeśli chodzi o rozmieszczenie obiektów w przestrzeni. Nowość jednak stanowił fakt, że oko widza było teraz „ludzkim okiem, takim jakie ono jest", zupełnie nowym, „bezosobowym" okiem. Teraz nie miało już znaczenia, kim byli widzowie; ważne było jedynie to, by patrzyli z danego punktu. Uznano więc, przyjmując rzecz za pewnik, że k a ż d y w i d z , który znajdzie się w tym konkretnym miejscu, zobaczy relacje przestrzenne między obiektami w dokładnie taki sam sposób. Odtąd o przestrzennym rozmieszczeniu rzeczy decydowały już nie cechy widza, ale dające się wyliczyć położenie punktu obserwacji, umieszczonego w abstrakcyjnej i pustej przestrzeni, w której nie ma ludzi; bezosobowej przestrzeni neutralnej społecznie i kulturowo. Koncepcja perspektywy dokonała podwójnej sztuki, wprzęgając prakseomorficzną naturę odległości w służbę nowej jednorodności propagowanej przez nowoczesne państwo. Uznając subiektywną względność map, równocześnie ją zneutralizowała: konsekwencje, jakie pociągał za sobą subiektywizm leżący u źródeł percepcji, zostały odpersonalizowane niemal tak rady40
kalnie, jak husserlowskie znaczenie zrodzone z „transcendentalnej" subiektywności. W konsekwencji punkt ciężkości, wokół którego budowano porządek przestrzeni, przesunął się z pytania: „kto?" na pytanie: „z jakiego punktu w przestrzeni?" Skoro tylko pytanie zostało postawione w ten sposób, natychmiast stało się oczywiste, że ponieważ ludzie bynajmniej nie zajmują tego samego miejsca, a w związku z tym nie przyglądają się światu z jednej perspektywy, to nie wszystkie spojrzenia mają tę samą wartość. Musi więc, lub przynajmniej powinien, istnieć pewien punkt uprzywilejowany, z którego widok jest najlepszy. Teraz łatwo już było dostrzec, że „najlepszy" oznacza „obiektywny", co z kolei oznaczało bezosobowy lub ponadosobowy. „Najlepszy" punkt był do tego stopnia jedynym odniesieniem, że dokonywał cudu, wznosząc się ponad własną lokalność i relatywność, przekraczając ją. Przednowoczesną różnorodność map, chaotyczną i oszałamiającą, miało więc zastąpić nie tyle jedno, powszechnie podzielane wyobrażenie świata, ile jego wiele ściśle zhierarchizowanych wizerunków. Teoretycznie „obiektywny" oznaczało po pierwsze i przede wszystkim „nadrzędny"; w praktyce jednak dla nowoczesnej władzy jej „nadrzędność" była ciągle idealnym stanem, do którego należało dążyć; raz osiągnięta stała się jednym z podstawowych źródeł jej potęgi. Tereny w pełni oswojone, doskonale znane i czytelne dla wieśniaków czy parafian pogrążonych w codziennych zajęciach, dla władz w stolicy pozostawały niepokojąco obce, zawiłe, niedostępne i nieoswojone; odwrócenie tego związku stanowiło jeden z głównych wymiarów „procesu unowocześniania" oraz jego wskaźnik. Czytelność i przezroczystość przestrzeni, które nowoczesność ogłosiła wyróżnikami porządku racjonalnego, nie były jednak jej wynalazkami. W każdym czasie i miejscu stanowiły one warunek istnienia ludzkich wspólnot, dając 41
odrobinę stabilności i pewności siebie, bez których życie codzienne byłoby zupełnie niemożliwe. Jedyna nowość, jaką wprowadziła nowoczesność, polegała na tym, że przejrzystość i czytelność uznano za cel, do którego należy systematycznie dążyć, za z a d a n i e , za stan, który po uprzednim zaprojektowaniu, staraniem ekspertów i specjalistów, trzeba opornej rzeczywistości stale narzucać siłą. Unowocześnienie oznaczało między innymi przystosowanie zamieszkanego świata na życzliwe przyjęcie ponadlokalnej władzy państwa, a to wymagało z kolei, by świat ten stał się przejrzysty i czytelny dla administracji państwowej. W swym brzemiennym w skutki studium „fenomenu biurokracji" Michel Crozier ukazał bliski związek między skalą niepewności a hierarchią władzy. Od Croziera wiemy, że w każdej zorganizowanej strukturze władza należy do jednostek potrafiących zaciemnić swoją pozycję i sprawić, że ich działania są nieprzeniknione dla tych, którzy pozostają na zewnątrz, podczas gdy dla tworzących je ludzi pozostają absolutnie jasne, nie budzą cienia wątpliwości i są zabezpieczone od wszelkich niespodzianek. W całym świecie nowoczesnej biurokracji strategia każdego sektora, który ocalił niezależność lub pnie się ku górze, polega nieodmiennie na systematycznie podejmowanych próbach rozwiązania sobie rąk, przy równoczesnym usiłowaniu narzucenia sztywnych zasad postępowania wszystkim pozostałym członom struktury. Sektor taki zdobywa coraz większe wpływy, w miarę jak własne postępowanie udaje mu się zmienić w niewiadomą w równaniach, na których inne sektory bazują przy dokonywaniu wyborów, podczas gdy dla niego zachowanie pozostałych elementów struktury jest stałe, przewidywalne i usystematyzowane. Innymi słowy największą władzę mają takie jednostki, które potrafią stać się źródłem niepewności innych jednostek. Manipulowanie niepewnością stanowi kwintesencję zmagań o władzę i ich główną stawkę; wpływa od wewnątrz na każdą strukturę 42
totalną, a nade wszystko na jej najbardziej konsekwentną postać, jaką jest nowoczesna biurokracja, szczególnie zaś biurokracja nowoczesnego państwa. Panoptyczny model nowoczesnej władzy Michela Foucaulta opiera się na bardzo podobnym założeniu. O władzy, którą nadzorcy ukryci w centralnej wieży Panopticonu mają nad więźniami przetrzymywanymi w skrzydłach wzniesionej na planie gwiazdy budowli, decyduje połączenie dwóch faktów: więźniowie są w pełni i zawsze widzialni, podczas gdy nadzorców absolutnie nigdy nie można zobaczyć. Nie mając pewności, czy są właśnie obserwowani, czy też może strażnicy śpią, są zajęci czym innym, odpoczywają albo ich uwagę pochłania to, co dzieje się w innych skrzydłach, więźniowie muszą cały czas zachowywać się t a k, j a k b y w danej chwili znajdowali się pod bezpośrednim nadzorem. Nadzorcy i nadzorowani (pensjonariusze zakładów karnych, robotnicy, żołnierze, uczniowie, pacjenci...) przebywają w „tej samej" przestrzeni, lecz sytuacja ich jest diametralnie odmienna. Nic nie zaburza perspektywy widzenia pierwszej grupy, podczas gdy druga musi poruszać się we mgle. Panopticon był p r z e s t r z e n i ą s z t u c z n ą - wzniesiony w konkretnym celu, zakładający asymetrię widzenia. Chodziło o świadome manipulowanie przestrzenią i celowe przekształcenie jej przejrzystości odpowiednio do stosunków społecznych, w tym wypadku: stosunków władzy. Sztucznie stworzona przestrzeń-dla-porządku była luksusem niedostępnym dla władz manipulujących przestrzenią na skalę państwową. Zamiast budować nową, bez zarzutu funkcjonującą przestrzeń od podstaw, władze nowoczesnego państwa, realizując cele „panoptyzmu", musiały przyjąć nieco gorsze rozwiązanie. Pierwszym zadaniem bojowym w czasie wojny o przestrzeń stało się przedstawienie przestrzeni na mapie w sposób czytelny dla administracji państwowej, lecz sprzeczny z lokalnymi praktykami, negujący miejscowe metody orientacji i mylący dla lokalnej ludności. 43
Nie znaczy to, że koncepcja „panoptyzmu" została porzucona; po prostu odłożono ją na lepsze czasy, w oczekiwaniu na lepsze środki techniczne. Uwieńczony sukcesem pierwszy etap otwierał drogę kolejnym, jeszcze ambitniejszym zadaniom procesu unowocześniania. Teraz nie chodziło już o w y k r e ś l e n i e wytwornych map, jednolitych dla całego państwa i ujednolicających jego terytorium, lecz o f i z y c z n e p r z e k s z t a ł c e n i e p r z e s t r z e n i zgodne z wymaganiami elegancji, którą dotąd osiągnięto jedynie na mapach przechowywanych w urzędzie kartografii; celem nie było już doskonałe odwzorowanie ciągle niedoskonałego obszaru, ale doprowadzenie samego terenu do perfekcji, którą dotąd widziano jedynie na deskach kreślarzy. Przedtem mapa przedstawiała i odwzorowywała formy terenu. Teraz przyszła pora, by teren zaczął odwzorowywac mapę, osiągając taki poziom przestrzennej przejrzystości, o jaki walczyli kartografowie. Teraz sama przestrzeń miała być przekształcana lub formowana od podstaw na podobieństwo mapy i zgodnie z decyzjami kartografów.
OD MAPOWANIA PRZESTRZENI DO UPRZESTRZENNIENIA MAP
Jak się wydaje, prosta, geometryczna struktura przestrzenna zbudowana z jednolitych klocków tego samego rozmiaru najlepiej odpowiada zapotrzebowaniu, o którym przed chwilą była mowa. Nie ma więc wątpliwości, dlaczego we wszystkich nowoczesnych utopiach „miasta doskonałego" zasady architektury i urbanistyki, do których autorzy podchodzili bardzo konsekwentnie i z niezmordowaną uwagą, obracały się wokół tych samych podstawowych założeń: po pierwsze - dokładne, szczegółowe i wyczerpujące, uprzednie rozplanowanie przestrzeni miasta, wznoszonego na surowym korzeniu, w miejscu pustym lub oczyszczonym pod 44
budowę, według projektów wykonanych przed jej rozpoczęciem; po drugie - regularność, jednorodność, jednolitość, powtarzalność elementów przestrzeni otaczających budynki administracji usytuowane w centrum, a jeszcze lepiej: na szczycie wzgórza, z którego można ogarnąć wzrokiem całą przestrzeń miasta. „Fundamentalne i święte prawa" zestawione przez Morelly'ego w Code de la Naturę, ou le veritable esprit de ses lois de tout temps neglige ou meconnu, wydanym w 1755 roku, są reprezentatywnym przykładem nowoczesnej idei doskonałej strukturyzacji przestrzeni miejskiej. Wokół dużego placu o r e g u l a r n y c h p r o p o r c j a c h [podkreślenie moje - Z.B.] wzniesione zostaną magazyny państwowe, w których przechowywać się będzie niezbędne zapasy oraz mieścić się będzie sala zebrań publicznych - wszystkie o wyglądzie jednolitym i przyjemnym dla oka. Na zewnątrz tego kręgu zostaną r e g u l a r n i e rozmieszczone dzielnice miasta: r ó w n e j wielkości, p o d o b n e g o kształtu, podzielone ulicami o r e g u l a r n y m przebiegu [...] Wszystkie budynki będą i d e n t y c z n e [...] Dzielnice zostaną zaprojektowane tak, że w razie potrzeby można j e będzie powiększać, n i e z a b u r z a j ą c i c h r e g u l a r n e g o u k ł a d u [...]
Zasadę regularności i jednorodności, a co za tym idzie, wymienności elementów miasta w myśli Morelly'ego oraz innych wizjonerów i praktyków planowania nowoczesnych miast i zarządzania nimi, uzupełniał postulat funkcjonalnego podporządkowania wszystkich rozwiązań natury architektonicznej i demograficznej „potrzebom miasta jako całości" (jak ujął to sam Morelly, „liczba i wielkość wszystkich budynków podyktowana będzie potrzebami danego miasta") oraz wymogowi przestrzennego oddzielenia od siebie części miasta mających różne funkcje lub zamiesz45
kiwanych przez inne kategorie ludności. Zatem „każda grupa zajmować będzie inną dzielnicę, a każda rodzina oddzielne mieszkanie". (Jakkolwiek budynki, co śpieszy podkreślić Morelly, byłyby takie same dla wszystkich rodzin; można się domyślać, że wymóg ten mógł być związany z pragnieniem, by zneutralizować potencjalnie szkodliwy wpływ nawyków każdej grupy na ogólną przejrzystość przestrzeni miasta.) Mieszkańcy, którzy z jakiegoś powodu nie spełniają wymogów normalności („obywatele chorzy", „obywatele niepełnosprawni i w podeszłym wieku", a także ci, „którzy zasłużyli na czasową izolację od reszty"), zostaną zepchnięci na obszary leżące „poza wszystkimi kręgami, w pewnej odległości". Natomiast ci, którzy zasłużą na „ c y w i l n ą śmierć, czyli dożywotnie wykluczenie ze społeczeństwa", zostaną zamknięci w przypominających jaskinie celach „o bardzo mocnych ścianach i kratach", wzniesionych nieopodal miejsca przeznaczonego dla b i o l o g i c z n i e martwych, w obrębie „otoczonego murem cmentarza". Miasto doskonałe, wyrysowane przez autorów utopii, w niczym nie przypominało rzeczywistych miast, gdzie ci kreślarze fantazji żyli i snuli swe marzenia. Niemniej, jak niewiele później miał zauważyć z aprobatą Karol Marks, chodziło im nie o to, jak przedstawić lub wytłumaczyć świat, ale jak go zmienić; albo raczej mieli za złe ograniczenia, które narzucało otoczenie utrudniające realizację idealnych projektów, i marzyli o zastąpieniu go nową rzeczywistością, wolną od patologicznych zmian pozostawionych przez wydarzenia historyczne, zbudowaną od podstaw w służbie porządku. Pozostawienie „małego śladu", jakim był każdy projekt miasta, które miało powstać ab nihilo, pociągało za sobą zniszczenie miasta już istniejącego. W samym sercu teraźniejszości - jej nieładu, fetoru, chaosu, bałaganu, które zasługiwały na karę śmierci - utopijna myśl była przyczółkiem przyszłego porządku doskonałego i uporządkowanej doskonałości. 46
Jednak fantazja nieczęsto bywa czystym „nieróbstwem", a jeszcze rzadziej jest naprawdę niewinna. Pokryte rysunkami kalki były oknem na przyszłość nie tylko w rozgorączkowanej wyobraźni kreślarzy. Nie brakowało armii i generałów, którzy pragnęli użyć przyczółków utopii, by przypuścić z nich powszechny atak na siły chaosu i udzielić wsparcia przyszłości podbijającej teraźniejszość. Bronisław Baczko w swym wiele wyjaśniającym studium nowoczesnych utopii mówi o „podwójnym ruchu: utopijnej wyobraźni dążącej do podboju przestrzeni miasta oraz marzeń o rozplanowaniu i architekturze miasta poszukujących społecznych ram, w których mogłyby się zmaterializować".2 Myśliciele i ludzie czynu byli w równym stopniu owładnięci ideą „centrum", wokół którego miała zostać logicznie zorganizowana przestrzeń przyszłych miast, realizując w ten sposób postulat przejrzystości postawiony przez bezosobowy rozum. Obsesja na punkcie wszystkich tych powiązanych ze sobą aspektów została po mistrzowsku zanalizowana przez Baczkę przy okazji projektu „Miasta zwanego Wolnością", opublikowanego przez mierniczego i geometrę F.-L. Aubry'ego 12 floreala V roku Republiki i w założeniu pomyślanego jako szkic projektu przyszłej stolicy rewolucyjnej Francji. Zarówno dla teoretyków, jak i dla praktyków przyszłe miasto stanowiło przestrzenne wcielenie, symbol i pomnik wolności wywalczonej przez Rozum w długotrwałej wojnie na śmierć i życie, toczonej przeciwko irracjonalnym i wymykającym się wszelkiej dyscyplinie wypadkom historii. Tak jak obiecana przez rewolucję wolność miała oczyścić czas historii, przestrzeń wyśniona przez autorów utopii miała być miejscem „nigdy nie zanieczyszczonym przez historię". Ten surowy warunek eliminował z konkurencji wszystkie istniejące miasta, skazując je na zagładę. To prawda, że Baczko skupia się tylko na jednym z licznych miejsc spotkania marzycieli z ludźmi czynu, czyli na 47
Rewolucji Francuskiej; było to jednak miejsce często odwiedzane przez poszukujących inspiracji podróżników z bliska i z daleka, bo doszło tutaj do spotkania o wiele bardziej niż gdzie indziej zażyłego i radosnego dla obu stron. Marzenia o doskonale przejrzystej przestrzeni miasta służyły politycznym przywódcom rewolucji za źródło, z którego obficie czerpali inspiracje i odwagę, podczas gdy dla marzycieli rewolucja miała stać się pierwszym, a zarazem najśmielszym, najbardziej zdeterminowanym i dysponującym największymi środkami przedsiębiorstwem projektowo-budowlanym, gotowym wznosić w miastach doskonałych utopijne formy poczęte podczas długich bezsennych nocy spędzonych nad deską kreślarską. Oto jeden z wielu przykładów zanalizowanych przez Baczkę: historia idealnej krainy Sevarambes i jej jeszcze bardziej doskonałej stolicy Sevariade3: Sevariade to „najpiękniejsze miasto świata", którego cechą jest „zachowanie porządku i prawa". „Stolica stworzona została według racjonalnego, jasnego i prostego planu, którego trzymano się skrupulatnie i dzięki któremu jest ona najbardziej regularnym miastem na świecie". Przejrzysty układ przestrzenny miasto zawdzięcza przede wszystkim decyzji, by podzielić je na 260 identycznych jednostek - osmasies, mających formę kwadratowych budynków o fasadzie długości 50 stóp, dużym dziedzińcu wewnętrznym i czterech bramach, zamieszkanym przez tysiąc mieszkańców dysponujących „wszelkimi wygodami". Gościa uderza „doskonała regularność" miasta. „Ulice są szerokie i tak proste, że ma się wrażenie, iż wytyczano je z linijką"; wszystkie otwierają się na „przestronne place, pośrodku których wzniesiono fontanny i budynki publiczne", które także mają identyczną formę i wielkość. „Architektura domów jest niemal jednorodna", choć rezydencje ważnych osobistości odznaczają się pewnym przepychem. „W miastach tych nie ma nic chaotycznego: wszędzie rządzi uderzająco doskonały porządek" (chorzy, upośledzeni umysłowo i przestępcy zostali wyeksmitowani poza granice miasta). Wszystko ma tutaj swoją funkcję, a zatem wszystko jest 48
piękne, jako że piękno oznacza jasno określone przeznaczenie i prostotę formy. Niemal wszystkie elementy miasta można sobą nawzajem zastąpić; tak samo jak można jedno miasto zastąpić innym. Ktokolwiek odwiedził Sevariade, zna wszystkie miasta Sevarambes." Nie wiemy, jak zauważa Baczko, czy autorzy planów miast doskonałych znali wzajemnie swoje projekty; jednak ich czytelnicy nie mogą oprzeć się odczuciu, że „przez całe stulecie wymyślają oni ciągle na nowo jedno i to samo miasto". Wrażenie to bierze się stąd, że wszyscy twórcy utopii wyznawali podobne wartości i hołdowali „ideałom szczęśliwej racjonalności lub, jak kto woli, racjonalnej szczęśliwości", planując życie prowadzone w doskonale uporządkowanej przestrzeni, oczyszczonej z wszelkiej przygodności, wolnej od tego, co nieprzewidywalne, przypadkowe i dwuznaczne. Wszystkie miasta opisane w literaturze utopijnej są według trafnego określenia Baczki „miastami l i t e r a c k i m i " , nie tylko w zupełnie oczywistym sensie bycia wytworem wyobraźni literackiej, ale także w innym, głębszym znaczeniu: można je o p o w i e d z i e ć na piśmie w najdrobniejszych szczegółach, bo nie ma w nich nic nie wypowiedzianego, nieczytelnego, uniemożliwiającego jasne przedstawienie. W dużej mierze jest tak jak u Juergena Habermasa w koncepcji obiektywnego uprawomocnienia twierdzeń i zasad, które mogąc być jedynie uniwersalne, wymagają „zatarcia przestrzeni i czasu" 4 . W związku z tym wizja miasta doskonałego pociąga za sobą całkowite odrzucenie historii i starcie z powierzchni ziemi wszystkich jej materialnych pozostałości. Ten postulat „dematerializacji" przestrzeni i czasu rozpuszczony w idei „racjonalnego szczęścia" zamienia się w stanowcze, bezwarunkowe przykazanie w momencie, gdy tylko zaczyna się patrzeć na ludzi z okien biur administracji 49
państwowej. Dopiero z tych okien różnorodność przestrzeni, a nade wszystko niedookreślenie jej celu i przeznaczenia oraz otwartość na wiele interpretacji, wydaje się zaprzeczać możliwości racjonalnego działania. Z perspektywy administracji trudno jest sobie wyobrazić model racjonalności innej niż jej własna oraz model szczęścia różnego od zamieszkiwania w naznaczonym świecie. Sytuacje pozwalające definiować się na wiele różnych sposobów, które można rozszyfrowywać za pomocą rozmaitych kluczy, nie tylko przeszkadzają osiągnąć przejrzystość w polu własnych działań, ale zapowiadają istnienie „nieprzezroczystości jako takiej". Dla administracji nie są one znakiem wielości współistniejących porządków, lecz symptomem chaosu. Nie widzi się w nich zwykłej przeszkody w zastosowaniu własnego modelu działania racjonalnego, ale stan, który jest nie do pogodzenia z „rozumem jako takim". Z punktu widzenia administrowania przestrzenią unowocześnienie oznacza monopolizację kartografii. Niemniej monopol jest nie do utrzymania w mieście przypominającym palimpsest, gdzie kolejne poziomy wydarzeń historycznych nakładają się na siebie; mieście, które wyłoniło się i ciągle się wyłania na drodze wybiórczej asymilacji rozmaitych tradycji i równie wybiórczej absorpcji kulturowych innowacji. W obu wypadkach wybór podlega zmiennym i rzadko otwarcie formułowanym regułom, o których niemal nie myśli się w chwili działania i które podlegają quasi-logicznej kodyfikacji jedynie po fakcie. O wiele łatwiej jest osiągnąć monopol, jeżeli mapa poprzedza przedstawiony na niej obszar; jeśli miasto jest od początku po prostu projekcją mapy na rzeczywistą przestrzeń i jeśli dzieje się tak przez całe jego dzieje; jeżeli zamiast podejmować rozpaczliwe próby, by nieuporządkowaną różnorodność miasta pochwycić i zamknąć w bezosobowej elegancji siatki kartograficznej, czyni się z mapy ramę, na której tka się wątek przyszłego miasta, gdzie znaczenia i funkcje są pochodną 50
miejsca przypisanego im w obrębie siatki. Jedynie wówczas funkcje i znaczenia mogą być jednoznaczne, a ich Eindeutigkeit będzie z góry zagwarantowany przez pozbawienie władzy lub eksmisję innych instytucji ustalających interpretacje rzeczywistości. O takiej sytuacji, idealnej dla monopolu kartografii, marzyli najbardziej radykalni spośród nowoczesnych architektów i urbanistów naszej epoki, łącznie z przesławnym Le Corbusierem. Próbując pokazać, że proces unowocześniania przestrzeni stoi ponad podziałami na stronnictwa i obozy, a jego założenia nie mają żadnego związku z ideologią polityczną, Corbusier z równą żarliwością i brakiem skrupułów pracował dla władców komunistycznej Rosji oraz dla faszyzującego rządu Francji Vichy. I jakby potwierdzając nierealność wpisaną w ambicje wyznawców nowoczesności, poróżnił się z jednymi i z drugimi: niezamierzony, lecz nieubłagany pragmatyzm rządzących musiał podciąć skrzydła radykalizmowi wyobraźni. W książce La ville radieuse5, wydanej w 1933 roku i stanowiącej w zamierzeniu biblię nowoczesności w urbanistyce, Corbusier wydał wyrok śmierci na istniejące miasta - gnijące siedliska nieszczęsnej, bezmyślnej i niezdyscyplinowanej historii, bezsensownej z urbanistycznego punktu widzenia. Oskarżał istniejące miasta o niefunkcjonalność (niektóre funkcje, niezbędne z logicznego punktu widzenia, nie były spełniane w sposób zadowalający, podczas gdy inne zachodziły na siebie, dezorientując mieszkańców), niezdrowe warunki życia i obrazę poczucia estetyki (na skutek chaotycznego biegu ulic i zamętu stylów architektonicznych). Niedostatków istniejących miast było zbyt wiele, by je naprawiać jeden po drugim i by przedsięwzięcie było warte włożonego wysiłku i niezbędnych środków. Znacznie rozsądniej byłoby zastosować kurację całościową i uleczyć wszystkie bolączki za jednym zamachem: zrównawszy z ziemią istniejące miasta, przygotować miejsce pod budo51
wę nowych, zaprojektowanych wcześniej co do najmniejszego szczegółu; lub też pozostawiając dzisiejsze Paryże ich choremu losowi, przenieść mieszkańców w nowe miejsca, wznoszone od początku zgodnie z regułami. Zasady przedstawione w La ville radieuse miały być przewodnikiem przy wznoszeniu miast przyszłości, koncentrując się na Paryżu (nie skruszonym pomimo chełpliwych deklaracji barona Haussmanna*), Buenos Aires i Rio de Janeiro; wszystkie projekty zaczynały od zera i rządziły się wyłącznie zasadami harmonii estetycznej i bezosobowej logiki podziałów funkcjonalnych. We wszystkich trzech „stolicach wyobrażonych" funkcja dominuje nad przestrzenią, a funkcjonalna jednoznaczność każdego fragmentu miasta jest tyleż wymaganiem logiki, co estetyki. W przestrzeni miejskiej, podobnie jak w życiu, trzeba rozróżniać i oddzielać od siebie pracę, dom, zakupy, rozrywkę, kult religijny, administrację. Każda z tych funkcji wymaga własnego miejsca, a każde miejsce ma spełniać tylko jedną funkcję. Architektura jest według Corbusiera, podobnie jak logika i piękno, urodzonym wrogiem wszelkiego zamieszania, spontaniczności, chaosu, nieładu; jest nauką pokrewną geometrii, sztuką platońskiej sublimacji, matematycznym ładem, harmonią; jej ideałem jest linia prosta, równoległość i kąty proste; zasady jej strategii to standaryzacja i prefabrykacja. Zatem w Ville Radieuse przyszłości podstawową zasadą architektury świadomej swego powołania będzie ś m i e r ć u l i c y , takiej jaką znamy: niezbornego i przypadkowego produktu ubocznego historii, która sama powstaje w wyniku niezgranych ze sobą i niezsynchronizowa* Baron Georges Eugene Hausmann (1809-1891) był w latach 1853-1870 prefektem departamentu Sekwany i autorem wielkiej przebudowy Paryża, który otrzymał wówczas szerokie bulwary i aleje, nowe parki oraz system kanalizacyjny (przyp. tłum.).
52
nych procesów; ulicy jako pola walki sprzecznych sposobów jej użytkowania, domeny przypadku i wieloznaczności. Arterie Ville Radieuse, tak jak gmachy, będą spełniać wyłącznie określone zadanie: przeznaczone będą jedynie dla ruchu ulicznego, umożliwiającego komunikację i przewóz towarów z jednego zaprojektowanego funkcjonalnie miejsca do drugiego. Spełnianiu tej funkcji nie będą już stały na przeszkodzie dzisiejsze utrudnienia w postaci włóczących się bez celu spacerowiczów, obiboków, próżniaków czy przypadkowych przechodniów. Corbusier marzył o mieście, w którym „le Plan dictateur" (zawsze pisał on słowo „plan" dużą literą) sprawować będzie nad mieszkańcami rządy absolutne i niekwestionowane. Władza Planu, zasadzająca się na obiektywnych prawach logiki i estetyki, nie uznaje odstępstw ani sprzeciwów, nie przyjmuje argumentów odwołujących się do systemów wartości innych niż zasady logiki i estetyki. Zatem dzieło projektanta z natury nie podlega niepokojom wywołanym gorączką wyborczą i pozostaje głuche na skargi rzeczywistych czy wyobrażonych ofiar projektu. Plan (który jest wytworem bezosobowego rozumu, a nie wymysłem jednostkowej wyobraźni, jakkolwiek by ona była błyskotliwa czy głęboka) stanowi jedyny warunek - niezbędny i wystarczający - ludzkiego szczęścia, które opierać się może wyłącznie na doskonałym dopasowaniu naukowo określonych potrzeb ludzkich i pozbawionym wieloznaczności, przejrzystym i czytelnym rozplanowaniu przestrzeni życiowej człowieka. Miasto Corbusiera pozostało jedynie na papierze. Jednak co najmniej jeden architekt-urbanista - Oskar Niemeyer - podjął próbę wcielenia w życie słów wielkiego Francuza. Szansę tę stworzyło powołanie komisji, która miała na pustynnym pustkowiu nie skażonym historią założyć na surowym korzeniu nową stolicę, która odpowiadałaby bezmiernym obszarom i niezmierzonym bogactwom natural53
nym Brazylii, jej potędze i nieokiełzanym ambicjom. Stolica ta - Brazylia - okazała się rajem dla architekta-modernisty: w końcu możliwe stało się odrzucenie wszelkich krępujących ograniczeń, tak materialnych, jak i emocjonalnych, i puszczenie wodzy fantazji. Na nie zamieszkanym płaskowyżu centralnej Brazylii można było dowolnie zaprojektować mieszkańców przyszłego miasta, biorąc pod uwagę jedynie wierność zasadom logiki i estetyki; nie trzeba było iść na żadne kompromisy, nie mówiąc już o poświęcaniu czystości zasad na rzecz nie mających nic wspólnego z projektem, a uciążliwych ograniczeń czasu i miejsca. Można było precyzyjnie wyliczyć niedookreślone i ciągle nierozwinięte potrzeby kalkulowania w „jednostkach zapotrzebowania"; tworzyć w sposób nieskrępowany nie istniejących, a zatem milczących i pozbawionych politycznej siły mieszkańców przyszłego miasta, widząc w każdym z nich sumę określonego naukowo i starannie zmierzonego zapotrzebowania na tlen oraz jednostki ciepła i światła. Eksperymentatorzy bardziej zainteresowani dobrze wykonaną pracą niż wpływem, jaki jej wyniki mieć będą na tych, którzy ich doświadczą, traktowali Brazylię niczym wielkie, wspaniale wyposażone laboratorium, w którym można było mieszać w różnych proporcjach rozmaite składniki logiczne i estetyczne oraz obserwować niezmącony przebieg reakcji, wybierając najbardziej zadowalającą postać otrzymanego związku. Zgodnie z założeniami architektonicznego modernizmu w stylu Corbusiera, w Brazylii można było zaprojektować przestrzeń na miarę człowieka (a dokładniej mówiąc na miarę tego, co w człowieku daje się zmierzyć), a także przestrzeń, z której wyeliminowane zostały przypadek i niespodzianka. Jednak dla mieszkańców miasto Brazylia okazało się koszmarem. Nieszczęsne ofiary miasta szybko ukuły termin „brasilitis", określając nim nowy syndrom patologiczny, którego Brazylia stała się 54
prototypem, do dziś pozostając jego najbardziej znanym ogniskiem. W powszechnym odczuciu najbardziej widoczne objawy brasilitis to brak tłumu i tłoku, puste rogi ulic, anonimowość miejsc i ludzkie postaci pozbawione twarzy oraz odrętwiała monotonia otoczenia, które nie kryje żadnych zagadek, pozbawione jest wszystkiego, co mogłoby podniecać lub zdumiewać. Mistrzowskie rozplanowanie Brasilii redukowało do zera szansę spotkania drugiego człowieka poza miejscami przeznaczonymi do zebrań. Kpiono powszechnie, że randka na jedynym „forum", jakie przewidzieli projektanci - ogromnym Placu Trzech Sił - przypominała do złudzenia spotkanie na pustyni Gobi. Być może miasto Brazylia stanowiło przestrzeń doskonale zorganizowaną i przystosowaną do zamieszkania przez homunculusy, urodzone i wykarmione w probówkach, przez stworzenia ulepione z funkcji administracyjnych i prawniczych definicji. Z pewnością była to (przynajmniej w założeniu) przestrzeń doskonale przezroczysta dla tych, którym powierzono zadania administracyjne, oraz tych, którzy z mozołem starali się te zadania odczytać. Oczywiście miejsce to nadawałoby się też doskonale dla wyobrażonych mieszkańców idealnych, którzy utożsamiają szczęście z bezproblemowym życiem: jego struktura wykluczała bowiem dwuznaczne sytuacje, eliminowała konieczność dokonywania wyboru i ryzyko oraz szansę jakiejkolwiek przygody. Jednak, jak się okazało, dla całej reszty przestrzeń ta odarta została ze wszystkiego, co naprawdę ludzkie; wszystkiego, co wypełnia życie znaczeniem i nadaje mu wartość. Niewielu urbanistom ogarniętym pasją unowocześniania dane było pole do działania równie wielkie jak to, które powierzono Niemeyerowi. Większość musiała ograniczyć porywy fantazji (choć nie ambicje) do eksperymentów z miejską przestrzenią, zakrojonych na mniejszą skalę, tu porządkując, tam ogradzając beztroski, zadowolony z siebie 55
chaos miejskiego życia; poprawiając jeden czy drugi błąd albo brak historii, wykrawając w istniejącym uniwersum przypadku małą, dobrze strzeżoną niszę porządku. Zawsze jednak konsekwencje ich działania miały ograniczony zasięg i były w dużej mierze nieprzewidywalne.
AGORAFOBIA I RENESANS WARTOŚCI LOKALNYCH
Richard Sennett jako pierwszy spośród badaczy współczesnego miasta podniósł alarm z powodu zagrażającego nam „upadku człowieka publicznego". Wiele lat temu zauważył on powolne, lecz nieubłagane uszczuplanie miejskiej przestrzeni publicznej i podobnie niepowstrzymany odpływ mieszkańców miasta z miejsc będących już jedynie bladym cieniem ocalałej od zniszczenia agory, która ulegała dalszej dewastacji. W napisanej później błyskotliwej pracy na temat „użytkowania nieporządku"6 Richard Sennett odwołuje się do odkryć Charlesa Abramsa, Jane Jacobs, Marca Frieda czy Herberta Gansa - badaczy o różnym temperamencie, lecz podobnej wrażliwości na doświadczenie życia w mieście i zbliżonych intuicjach badawczych, po czym sam maluje przerażający obraz spustoszenia, jakiego dokonano „w życiu realnie istniejących ludzi w imię wcielania w życie jakichś abstrakcyjnych planów rozwoju czy odnowy". Gdziekolwiek dochodziło do realizacji takich planów, wysiłki, by „ujednolicić" przestrzeń miasta, sprawić, by stała się „logiczna", „funkcjonalna" czy „czytelna", mściły się rozpadem ochronnych sieci utkanych z ludzkich więzów, psychicznie wyniszczającym doświadczeniem opuszczenia i samotności, połączonym z poczuciem wewnętrznej pustki, przerażeniem z powodu wyzwań, które może przynieść życie, oraz udawanego analfabetyzmu w sytuacji wymagającej dokonania samodzielnych i odpowiedzialnych wyborów. 56
Dążenie do osiągnięcia przejrzystości miało straszną cenę. W sztucznie stworzonym środowisku, wyliczonym tak, by zapewnić anonimowość oraz funkcjonalną specjalizację przestrzeni, mieszkańcy miasta stanęli wobec niemal nierozwiązywalnego problemu tożsamości. Monotonia pozbawiona twarzy oraz kliniczna czystość sztucznie stworzonej przestrzeni pozbawiła ich możliwości negocjowania znaczeń, a przez to wiedzy potrzebnej, by stawić czoło temu problemowi i go rozwiązać. Nauka, którą projektanci miast mogli wyciągnąć z długiej kroniki wzniosłych marzeń i przerażających katastrof kształtujących historię nowoczesnej architektury, jest taka, iż podstawowy sekret „dobrego miasta" polega na tym, że raczej daje ono ludziom szansę, by mogli być odpowiedzialni za swoje działania „w historycznie nieprzewidywalnym społeczeństwie", niż stwarza „wyimaginowany świat harmonii i ustalonego z góry porządku". Jeśli ktokolwiek miałby chęć brać się do wymyślania przestrzeni miejskich jedynie w odniesieniu do przykazania harmonii estetycznej i rozumu, powinien najpierw zastanowić się przez chwilę nad tym, że „ludzie nigdy nie stają się dobrzy tylko dlatego, że realizują czyjeś dobre rozkazy lub dobre plany". Dodajmy, że doskonale zaprojektowana przestrzeń nowoczesnej utopii jest dla rozwoju odpowiedzialności - tego podstawowego i koniecznego warunku etycznego postępowania w relacjach międzyludzkich, ziemią jałową, jeżeli nie wręcz zatrutą. Odpowiedzialność nie zakiełkuje i nie wyrośnie w higienicznie czystej przestrzeni bez niespodzianek, dwuznaczności i konfliktów. Stawić czoło własnej odpowiedzialności potrafią jedynie ci, którzy doskonalili się w trudnej sztuce działania w niepewnych warunkach i wieloznacznych sytuacjach, rodzących się tam, gdzie króluje różnorodność i zróżnicowanie. Osoby moralnie dojrzałe to ludzie, którzy wzrastają, „potrzebując nieznanego, i czują 57
się niepełni bez pewnej dozy anarchii w życiu", którzy uczą się „kochać «obcość» pośród siebie". Zanalizowane przez Sennetta doświadczenia z amerykańskich miast wskazują na istnienie nieomal uniwersalnej zasady: podejrzliwość w stosunku do obcych, brak tolerancji wobec inności, niechęć do cudzoziemców, żądania, by ich odizolować i wypędzić, podobnie jak histeryczne przywiązanie do „porządku i prawa", oraz obsesja na jego punkcie, wykazują najwyższe natężenie w najbardziej jednorodnych społecznościach lokalnych, gdzie starannie przestrzega się podziałów rasowych, etnicznych i klasowych. Nic dziwnego: w społecznościach takich odczucie „nas" jako wspólnoty opiera się często na złudzeniu równości, umocnionym monotonią podobieństwa wszystkich ludzi w zasięgu wzroku. Poczucie bezpieczeństwa ulega zmąceniu przy braku sąsiadów, którzy myślą, postępują i wyglądają inaczej. Jednorodność rodzi konformizm, a konformizm i nietolerancja to dwie strony tej samej monety. W miejscowości, której mieszkańcy tworzą homogeniczną wspólnotę, bardzo trudno wykształcić cechy charakteru i umiejętności niezbędne, by radzić sobie z ludzką odmiennością i stawiać czoło niepewności, a przy braku takiego przygotowania bardzo łatwo można zacząć się lękać obcego jedynie dlatego, że jest kimś innym - być może dziwacznym i odmiennym, lecz przede wszystkim nieznanym; kimś, kogo niełatwo zrozumieć, kto nie daje się w pełni pojąć, kto jest nieprzewidywalny. Miasto, które pierwotnie wznoszono, by zapewnić jego mieszkańcom bezpieczeństwo pod ochroną murów broniących przed zakusami najeźdźców z zewnątrz, „kojarzy się w naszych czasach bardziej z zagrożeniem niż bezpieczeństwem" - mówi Nan Elin. W naszych czasach ponowoczesnych „czynnik lęku z pewnością wzrósł, na co wskazują coraz liczniejsze samochody wyposażone w alarm, drzwi zamykane na skomplikowane zasuwy, systemy ochrony 58
oraz popularność, jaką wśród grup różniących się pod względem wieku i poziomu dochodów cieszą się rozmaite «strzeżone», «bezpieczne» osiedla i rosnący nadzór służb porządkowych nad przestrzenią publiczną, nie wspominając o nie kończących się doniesieniach o zagrożeniu, rozpowszechnianych przez środki masowego przekazu" 7 . Współczesne lęki, typowe „lęki miejskie", w odróżnieniu od strachu, który niegdyś prowadził do budowy miast, koncentrują się na „wrogu wewnętrznym". Ten rodzaj lęku powoduje, że mniej uwagi poświęca się nienaruszalności 1 pomyślności miasta j a k o c a ł o ś c i - zbiorowej własności i zbiorowej gwarancji jednostkowego bezpieczeństwa - niż odizolowaniu i umocnieniu własnego domostwa w e w n ą t r z miasta. Mury, wnoszone niegdyś wokół miasta, dzisiaj przecinają miasto na wszystkie strony. Strzeżone osiedla, ściśle nadzorowane przestrzenie publiczne o ograniczonej dostępności, uzbrojeni po zęby strażnicy przy bramie i elektronicznie sterowane drzwi - wszystko to dzisiaj skierowane jest bardziej przeciwko nieproszonym współobywatelom miasta niż obcym armiom, rozbójnikom, pozbawionym zajęcia najemnikom czy innym, bliżej nie znanym zagrożeniom, czyhającym za bramami miasta. Nie bycie razem, ale wzajemne unikanie się i separacja stały się najważniejszymi strategiami przetrwania we współczesnej megalopolis. Problem miłości i nienawiści bliźniego już nie istnieje. Wystarczy trzymać bliźniego na odległość ramienia, a decyzja przestaje być konieczna. Oddalają się sytuacje, w których trzeba wybierać między miłością a nienawiścią.
CZY PO EPOCE PANOPTICONU JEST JAKIEŚ ŻYCIE?
Mało jest w naukach społecznych alegorii równie przekonujących jak wizerunek Panopticonu. Michel Foucault po59
służył się poronionym pomysłem Jeremy Benthama z bardzo dobrym skutkiem, używając go jako metafory przekształceń, jakich dokonała nowoczesność, reorganizując system kontroli i rozdzielając na nowo władzę. Bentham, znacznie bardziej przenikliwie niż większość jego współczesnych, pod pstrym opakowaniem dostrzegł najważniejsze, wspólne zadanie organów sprawujących kontrolę. Polegało ono na utrzymywaniu dyscypliny dzięki rzeczywistej i stale namacalnej groźbie kary oraz dzięki wielości nazw nadawanych sposobom, za pomocą których władza realizowała swoją podstawową, kluczową strategię: rządzeni musieli uwierzyć, że przed wszechobecnym okiem zwierzchników nie ukryją się ani na chwilę, a w związku z tym żadne wykroczenie, nawet popełnione w wielkiej tajemnicy, nie ujdzie kary. Panopticon w wersji idealnej nie dopuszczał istnienia przestrzeni prywatnej, a przynajmniej prywatności n i e p r z e z r o c z y s t e j ; przestrzeni prywatnej nie objętej nadzorem, albo, co gorsza, nie dającej się nadzorować. W mieście opisanym przez Jewgienija Zamiatina w My każdy miał prywatny dom, lecz ściany budynków były zrobione ze szkła. Natomiast u George'a Orwella w Roku 1984 każdy miał prywatny telewizor, którego nie wolno było wyłączyć, i nie wiadomo było, kiedy emitujący audycje używali go także jako kamery... Jak podkreślił Foucault, techniki panoptyzmu grały zasadniczą rolę w przejściu od opartych na więzach lokalnych, samonadzorujących i samoregulujących się mechanizmów integracji skrojonej na miarę przyrodzonych zdolności ludzkich oczu i uszu do ponadlokalnej, państwowej integracji obszarów o wiele rozleglejszych, niż człowiek ogarnąć może za pomocą danych mu przez naturę możliwości. Ta druga sytuacja wymagała wprowadzenia asymetrii nadzoru, zatrudnienia zawodowych strażników oraz reorganizacji przestrzeni, która umożliwiłaby nadzorującym pełnienie ich 60
funkcji, a nadzorowanym uświadomiła, że byli obserwowani i mogą znaleźć się pod obserwacją w każdej chwili. Wszystkie te wymagania zostały niemal całkowicie spełnione w najważniejszych ćwiczących w dyscyplinie instytucjach „klasycznego etapu" nowoczesności: w fabrykach i armiach tworzonych za pomocą masowego poboru; obydwie te instytucje posiadały niemal uniwersalny zasięg działania. Jednak wyobrażenie Panopticonu, jako niemal doskonała metafora najważniejszych rysów unowocześnienia władzy i kontroli, za bardzo zadomowiło się w wyobraźni socjologów, utrudniając raczej, niż ułatwiając postrzeganie natury obecnych zmian. Ze szkodą dla naszych analiz, w sposób naturalny we współczesnych układach władzy doszukujemy się starych i w zasadzie nie zmienionych technik panoptycznych w nowej, usprawnionej wersji. Często umyka naszej uwagi fakt, że większość populacji ani nie musi, ani nie ma okazji, by zaznać dawnych uroków placu musztry. Zdarza nam się też zapominać o specyficznych wyzwaniach, jakie pociągał za sobą proces unowocześniania; wyzwaniach, wobec których strategie panoptyzmu można było zastosować z dużym powodzeniem. Dzisiaj stoją przed nami inne wyzwania i stosowanie z nie słabnącym entuzjazmem ortodoksyjnie panoptycznych strategii okazałoby się niewątpliwie pomysłem chybionym, przynoszącym skutki wręcz przeciwne do zamierzonych. W błyskotliwym artykule na temat elektronicznej bazy danych jako unowocześnionej wersji Panopticonu w cyberprzestrzeni Mark Poster twierdzi, że „nasze ciała zawieszone są między sieciami, informacyjnymi magistralami i bazami danych". Wszystkie te miejsca przechowywania informacji, do których nasze ciała „są informatycznie uwiązane", „nie stanowią już schronienia, w którym można się ukryć przed obserwacją, ani fortecy, wokół której wytycza się linię oporu". Przechowywanie ogromnej ilości danych, 61
przyrastającej z każdym użyciem karty kredytowej, a właściwie za każdym razem, gdy coś kupujemy, doprowadza według Postera do powstania „superpanopticonu". Ten Panopticon jest jednak odmienny: nadzorowani, dostarczając danych do przechowywania, stanowią podstawowy - i d o b r o w o l n y - czynnik w procesie nadzorowania. Prawda, że ilość informacji zgromadzonej na ich temat niepokoi ludzi. Zgodnie z tym, co stwierdziło czasopismo „Time" w 1991 roku, dla 70-80 procent jego czytelników powód do „poważnych lub pewnych obaw" stanowiła informacja zebrana na ich temat przez administrację oraz towarzystwa ubezpieczeniowe i kredytowe, a w nieco mniejszym stopniu dane będące w posiadaniu pracodawców, banków i firm marketingowych. W tej sytuacji Poster zastanawia się, dlaczego „niepokój, jaki budzą bazy danych, nie przekształcił się dotąd w problem polityczny wagi państwowej" 8 . Zastanowienie budzi jednak to, dlaczego powinniśmy się nad tym zastanawiać... Po bliższym przyjrzeniu się większość pozornych podobieństw między Panopticonem Foucaulta a współczesnymi bazami danych okazuje się powierzchowna. Panopticon stworzono przede wszystkim w celu wpojenia dyscypliny i narzucenia jego więźniom jednolitego sposobu zachowania. Była to broń skierowana przeciwko różnicy, wyborowi i różnorodności. Baza danych nie stawia podobnych celów ani sobie, ani swym potencjalnym zastosowaniom. Raczej odwrotnie: towarzystwom kredytowym i firmom marketingowym, które są głównym motorem i użytkownikiem baz, chodzi o to, by ich zawartość potwierdziła „uczciwość" ludzi, których dane zostały umieszczone w bazie, ich wiarygodność jako klientów, którzy dokonują w y b o r u ; o to, by zanim dojdzie do strat lub marnotrawstwa środków, odsiać tych, którzy nie są w stanie w y b i e r a ć . B y ć w ł ą c z o n y m do bazy danych to podstawowy warunek, by otrzymać status kogoś „wartego kredytowania", a co za tym idzie, zyskać dostęp do „najfaj62
1
e.. '
niejszej hecy w mieście". Panopticon zmieniał swych mieszkańców w wytwórców lub żołnierzy, od których oczekiwano i wymagano rutynowego wykonywania monotonnych czynności. Baza danych zawiera dane o uczciwych i godnych zaufania konsumentach, odsiewając całą resztę tych, którym nie należy ufać przy powierzaniu środków do „gry w konsumpcję", jedynie z tego powodu, że o ich życiu niczego nie zapisano w bazie danych. Główna funkcja Panopticonu polegała na tym, że dawał on pewność, iż nikt nie w y m k n i e s i ę poza obręb przestrzeni pod ścisłym nadzorem, podczas gdy baza danych ma przede wszystkim uniemożliwiać w t a r g n i ę c i e do niej pod fałszywymi pozorami nie uprawnionego intruza z zewnątrz. Im więcej danych o tobie baza zawiera, tym swobodniej możesz się po niej poruszać. Baza danych stanowi narzędzie selekcji, podziału i wyłączenia. Na jej sicie pozostają mieszkańcy rzeczywistości globalnej, podczas gdy odsiewa się tych, którzy zamieszkują światy lokalne. Niektórzy dopuszczani są do pozaterytorialnej cyberprzestrzeni, dzięki której wszędzie czują się jak w domu i wszędzie są mile witani, innym odbiera się paszporty i odmawia wiz tranzytowych, uniemożliwiając wędrówkę przez miejsca zastrzeżone dla mieszkańców cyberprzestrzeni, przy czym to drugie jest uzupełnieniem pierwszego. W odróżnieniu od Panopticonu, baza danych jest narzędziem ruchu, a nie więzami, które trzymają ludzi w jednym miejscu. Można się też zastanawiać nad dziejami Panopticonu z innej perspektywy. Według pamiętnego stwierdzenia Thomasa Mathiesena, wprowadzenie władzy panoptycznej było odzwierciedleniem fundamentalnego przekształcenia s y tuacji, w której wielu obserwuje nieliczn y c h , w s y t u a c j ę , gdy n i e l i c z n i o b s e r w u 9 ją w i e 1 u. W sprawowaniu władzy nadzór zastąpił widowisko. W czasach przednowoczesnych władza wywierała 63
wrażenie na ludzie (populus), pozwalając pospólstwu przepełnionemu lękiem, grozą i podziwem oglądać swój przepych, bogactwo i splendor. Współczesna władza woli pozostawać w cieniu, obserwując swych poddanych, sama nie będąc przez nich oglądana. Mathiesen gani Foucaulta za to, że nie poświęcił należytej uwagi innemu właściwemu nowoczesności procesowi, który toczy się równolegle: rozwojowi nowych technik władzy polegających na tym, że wielu - tak wielu jak nigdy dotąd - ogląda nielicznych. Oczywiście chodzi mu o bezustanny rozwój środków masowego przekazu, przede wszystkim telewizji, prowadzący do tego, że obok Panopticonu pojawia się drugi mechanizm władzy, dla którego ukuwa zręcznie nazwę S y n o p t i c o n u . Rozważmy więc taką sytuację: technika Panopticonu, nawet kiedy stosowano ją powszechnie, a instytucje oparte na jej założeniach obejmowały swym oddziaływaniem przeważającą większość społeczeństwa, z natury dostępna była jednie lokalnemu establishmentowi: zarówno warunki, w jakich funkcjonowały instytucje panoptyzmu, jak i skutki ich działań polegały na u n i e r u c h o m i e n i u rządzonych, ponieważ nadzór służył temu, by uniemożliwić im ucieczkę albo w najlepszym wypadku zapobiec ich samodzielnym, przypadkowym ruchom. Synopticon zaś ma naturę globalną, ponieważ czynność oglądania odrywa patrzących od lokalnej rzeczywistości, przenosząc ich, przynajmniej duchowo, w cyberprzestrzeń, gdzie odległość przestaje mieć znaczenie, nawet jeżeli ciało pozostaje nadal w tym samym miejscu. Nie jest już ważne, czy ci, którymi Synopticon rządzi, przekształceni jego mocą z obserwowanych w obserwatorów, zmieniają miejsce pobytu czy nie. Gdziekolwiek by byli i dokądkolwiek by mieli się udać, mogą podłączyć się do pozaterytorialnej sieci, dzięki której wielu ogląda nielicznych - i oczywiście tak robią. Panopticon s i ł ą narzucał ludziom sytuację, w której mogli być obserwowani. Synopticon nie wymaga stosowania przymu64
su - on k u s i ludzi, by oglądali. Natomiast nieliczni, których się ogląda, podlegają starannej selekcji. Mówiąc słowami Mathiesena: wiemy, komu z zewnątrz wolno w mediach wyrażać swe opinie. Liczne badania prowadzone w Norwegii, a także o zasięgu międzynarodowym, wykazały, że ludzie ci konsekwentnie należą do e l i t i n s t y t u c j o n a l n y c h . Ci, którzy mogą znaleźć się w mediach, to mężczyźni - nie kobiety - z najwyższych warstw społeczeństwa, członkowie elit politycznych sprawujących władzę, wielcy przemysłowcy, urzędnicy administracji państwowej.
Szeroko wychwalana „interakcyjność" nowych mediów jest wielką przesadą i raczej powinno się mówić o „medium interaktywnym jednokierunkowo". W przeciwieństwie do tego, w co zwykle wierzą uczeni, którzy sami są członkami nowej elity o wymiarze globalnym, Internet i Sieć wcale nie są dla każdego i nieprawdopodobne wydaje się, by kiedykolwiek ich użytkowanie stało się prawdziwie powszechne. Nawet ci, którzy mają dostęp do sieci, mogą wybierać jedynie w takim zakresie, na jaki pozwalają im dostawcy, zachęcający do „spędzenia czasu i wydawania pieniędzy, dokonując wyboru między proponowanymi pakietami usług i w ich obrębie". Reszta, pozostawiona na łaskę i niełaskę sieci satelitarnej lub telewizji kablowej, które nawet nie pretendują do zachowania symetrii między rzeczywistością po dwóch stronach ekranu, skazana jest na oglądanie w formie czystej i nieskażonej. Oglądanie czego? Wielu ogląda nielicznych. Nieliczni, których się ogląda, to sławy. Mogą należeć do świata polityki, sportu, nauki czy rozrywki, albo być po prostu słynnymi specjalistami od informacji. Niezależnie jednak od tego, kim byłyby oglądane sławy, tym, co wystawiają do oglądania, jest świat sław; świat, który właśnie na tym polega, że jest oglądany - przez wielu i we wszystkich zakątkach świata; który staje się 65
globalny dzięki możliwości oglądania. Każda wypowiedź sław staje się komunikatem o tym świecie i życiu. I c h życiu i i c h świecie. Jeśli postawimy pytanie o wpływ, jaki może to mieć na oglądających, to „raczej tak, jakbyśmy pytali nie tyle o lęki i nadzieje, jakie budzi w nas chrześcijaństwo, ile o skutki, jakie wywiera ono na nasz światopogląd, albo - jak zapytałby Chińczyk - o konsekwencje konfucjanizmu dla moralności publicznej" 10 . W Panopticonie nieliczni wybrani spośród lokalnej wspólnoty obserwowali pozostałych jej członków, a przed pojawieniem się Panopticonu zwykli szarzy członkowie społeczności lokalnej oglądali wybranych spośród siebie. W Synopticonie żyjący na skalę lokalną oglądają tych, których życie ma wymiar globalny. Władza tych drugich zasadza się na ich oddaleniu: ludzie „globalni" są dosłownie „nie z tego świata". Jednak na co dzień unoszą się oni nad lokalnymi światami zwykłych ludzi w sposób o wiele bardziej widoczny i narzucający się niż anioły, które niegdyś polatywały nad światem chrześcijan: w zasięgu wzroku, a jednocześnie niedostępni, wzniośli, lecz należący do tego świata, stojąc nieskończenie wysoko, stanowią świetlany przykład, za którym ci gorsi mogą podążać lub przynajmniej marzyć, że go naśladują. Podziwia się ich, a zarazem zazdrości; królowie, którzy zamiast rządzić, wytyczają drogę. Żyjąc na ziemi osobno i z dala od siebie, ludzie „lokalni" spotykają światowe sławy dzięki regularnym telewizyjnym sprawozdaniom z nieba. Echa spotkania rozbrzmiewają globalnie i tłumiąc wszystkie inne dźwięki, odbijają się od lokalnych ścian, objawiając i potwierdzając ich nieprzenikalna trwałość, która przywodzi na myśl mury więzienia.
Rozdział 3 CO BĘDZIE PO PAŃSTWIE NARODOWYM? „Pokolenie wcześniej polityka społeczna opierała się na przekonaniu, że państwa narodowe i miasta w ich obrębie potrafią kontrolować swój los; obecnie dochodzi do rozdziału między państwem a gospodarką" - zauważa Richard Sennett.1 Wraz z powszechnym wzrostem prędkości, kiedy pędzimy coraz szybciej, a czas i przestrzeń, jak zauważa David Harvey, „ulegają ściśnięciu", pewne rzeczy poruszają się szybciej od innych. Gospodarka, czyli kapitał, oznaczający pieniądze i środki potrzebne do robienia większej ilości pieniędzy oraz innych rzeczy, porusza się wystarczająco szybko, by zawsze wyprzedzać o krok ustrój polityczny (zarówno terytorialny, jak i każdy inny), który czasami podejmuje próby ogarnięcia tych wędrówek kapitału i zmiany ich kierunku. W tym wypadku ograniczenie czasu podróży do zera wprowadza nową jakość, jaką jest całkowity zanik ograniczeń natury przestrzennej, albo raczej „całkowite przezwyciężenie siły ciężkości". Wszystko, co porusza się z prędkością sygnału na elektronicznych łączach, praktycznie przestaje podlegać ograniczeniom miejsc, w których powstało, ku którym zmierza i które mija po drodze. Martin Woollacott niedawno skomentował to w sposób, który dobrze ujmuje następstwa tego uniezależnienia: Szwedzko-szwajcarska grupa Asea Brown Boveri oznajmiła, że w Europie Zachodniej zmniejszy liczbę miejsc pracy o 57 000, tworząc
67
nowe w Azji. Następnie Electrolux poinformował, że zredukuje zatrudnienie o 11 procent w skali globalnej, wprowadzając największe cięcia w Europie i Ameryce Północnej. Zwolnienia zapowiedział także Pilkington Glass. W ciągu dziesięciu dni trzy europejskie firmy dokonały redukcji zatrudnienia na skalę, którą można porównywać z nowymi rządowymi projektami tworzenia nowych miejsc pracy we Francji i Wielkiej Brytanii [...] Niemcy straciły w ciągu pięciu lat milion miejsc pracy, podczas gdy firmy niemieckie wznoszą fabryki w Europie Wschodniej, Azji i Ameryce Łacińskiej. Jeśli cały zachodnioeuropejski przemysł przenosi się masowo poza granice Europy Zachodniej, to trzeba uznać, że wszystkie dyskusje na temat jak najlepszego podejścia rządów do problemu bezrobocia znajdą dość ograniczone zastosowanie w praktyce.2 Zrównoważony bilans Nationaloekonomie [gospodarki narodowej], który wydawał się niegdyś niezbędnym warunkiem całego myślenia ekonomicznego, dziś staje się coraz bardziej aktuarialną fikcją. Jak wskazuje Vincent Cable w swym niedawno opublikowanym pamflecie wydanym przez Demos, „już nie wiadomo, co znaczy to, że Bank Midland czy ICL nazywa się «brytyjskimi firmami» (ani dlaczego British Petroleum, British Airways, British Gas czy British Telecom noszą swe nazwy) [...] W świecie, gdzie kapitał nie ma stałej siedziby, a przepływ finansów pozostaje w dużej mierze poza kontrolą rządów poszczególnych państw, wiele mechanizmów polityki gospodarczej przestaje działać." 3 Alberto Melucci sądzi zaś, że na skutek szybko rosnących wpływów ponadpaństwowych - „światowych" - organizacji „przyspieszeniu uległo zarówno wykluczanie obszarów słabych [gospodarczo], jak i otwieranie nowych kanałów przydziału środków, które, przynajmniej częściowo, zostały wyjęte spod kontroli różnych państw 4 narodowych" . I Mówiąc słowami G.H. von Wrigtha, „wydaje się, że państwo narodowe ulega erozji czy też obumiera. Siły po68
wodujące rozpad mają charakter p o z a n a r o d o w y". Ponieważ jednak państwa narodowe pozostają jedyną ramą zachowania równowagi między blokami politycznymi i jedynym źródłem skutecznych inicjatyw politycznych, „pozanarodowość" powodujących rozpad sił umieszcza je poza zasięgiem przemyślanego, celowego i potencjalnie racjonalnego działania. Jak wszystko, co się takiemu działaniu wymyka, siły te, ich forma i sposoby funkcjonowania, pogrążone są we mgle tajemnicy, stanowiąc raczej przedmiot domysłów niż budzących zaufanie analiz. Von Wright ujmuje to następująco: Siły o pozanarodowym charakterze są w dużej mierze anonimowe, a przez to trudne do określenia. Nie tworzą jednolitego systemu czy porządku. Są raczej zlepkiem systemów, którymi poruszają „niewidzialni" aktorzy. [...] siły, o których mowa, nie działają razem ani nie współpracują ze sobą celowo [...] ,,[R]ynek" jest nie tyle opartą na konkurencji interakcją rywalizujących ze sobą sił, ile działaniem przeciwstawnie ukierunkowanych bodźców, płynących z manipulowania popytem, sztucznie tworzonych potrzeb i pragnienia szybkiego zysku.5 Wszystko to tworzy wokół „obumierających" państw narodowych atmosferę klęski żywiołowej. Jej przyczyny są nie do końca zrozumiałe; choćby jednak przyczyny były znane, nie dałoby się jej do końca przewidzieć; a gdyby można ją było przewidzieć, z pewnością nie udałoby się jej zapobiec. Poczucie niepewności, które jest zupełnie zrozumiałą reakcją na sytuację pozbawioną jasnych mechanizmów kontroli, znalazło wyraz w sardonicznym tytule książki Kennetha Jowitta The New World Disorder [Nowy nieporządek świata]. Przez całą epokę nowoczesną zdążyliśmy przywyknąć do koncepcji, że porządek jest równoznaczny z tym, iż „coś jest pod kontrolą". To właśnie tej kontroli, czy to wspartej na solidnych podstawach, 69
czy będącej zwykłym złudzeniem, brakuje nam najbardziej. Nawet jeśli zamieszanie wywołane gwałtownym końcem Wielkiego Podziału i nagłym załamaniem porządku politycznego opartego na istnieniu dwóch bloków spowodowało bicie na alarm przeciwko „nowemu nieporządkowi", to wydarzeń tych, stanowiących zresztą zupełnie oczywisty powód ludzkiego zagubienia i skonsternowania, nie można uznać za jedyne wytłumaczenie współczesnego „nowego nieporządku świata". J Wizerunek globalnego bezładu odzwierciedla raczej nową świadomość; jej narodzinom mogło sprzyjać załamanie się polityki opartej na podziale na bloki, choć wcale nie musiało stanowić jej przyczyny; świadomość, że rzeczy, które dotąd wydawały się pod kontrolą lub przynajmniej w zasięgu jej „możliwości technicznych", mają z natury charakter żywiołowy i przypadkowy. Przed upadkiem bloku komunistycznego przypadkowa, kapryśna i nieobliczalna natura świata nie tyle nie istniała, ile usunięto ją z zasięgu wzroku za pomocą pochłaniających całą energię i myśl zabiegów służących codziennemu odtwarzaniu równowagi między światowymi potęgami. Dzięki podziałowi świata władza polityczna stworzyła jego wizerunek jako całości. Nasz świat stanowił całość dzięki znaczeniu, jakim były obdarzone każdy jego zakątek i każda dziura w odniesieniu do „światowego porządku", czyli w stosunku do konfliktu dwóch obozów i starannie zachowywanej, choć zawsze niepewnej, równowagi między nimi. Świat stanowił całość dopóty, dopóki nie było rzeczy pozbawionych tego znaczenia i dopóki nic nie było obojętne z punktu widzenia zachowania równowagi pomiędzy dwiema potęgami, które przywłaszczyły sobie jego znaczną część, na resztę rzucając cień tego podziału. Wszystko na świecie miało znaczenie, będące pochodną podziału oraz jednego centrum; pochodną istnienia dwóch ogromnych 70
bloków zwartych w nierozerwalnym uścisku walki na śmierć i życie. Od kiedy Wielki Podział przestał istnieć, świat nie wydaje się już całością; wygląda raczej jak pole działania rozproszonych i nieskoordynowanych ze sobą sił, zamierających w miejscach trudnych do przewidzenia lub nabierających rozpędu, który nie wiadomo, jak powstrzymać. Sedno sprawy leży w tym, że, j a k s i ę z d a j e, n i k t d z i s i a j n i e j e s t p o d k o n t r o l ą . Co gorsza, nie wiadomo specjalnie, jak w dzisiejszej sytuacji miałoby wyglądać „bycie pod kontrolą". Jak dawniej, wszystkie inicjatywy zmierzające do wprowadzenia jakiegoś porządku mają charakter lokalny i konkretny cel na widoku; nie istnieją już jednak wspólnoty lokalne, które czułyby się uprawnione, by zabierać głos w imieniu całej ludzkości albo których ludzkość słuchałaby czy byłaby gotowa im się podporządkować. Nie ma też jednego celu, na który nakierowane byłyby zgodnie działania całego świata.
UNIWERSALIZUJĄCY CZY GLOBALIZOWANI?
Właśnie owo nowe i nieprzyjemne poczucie „rzeczy wymykających się z rąk" wyrażone zostało (z niewielkim pożytkiem, jeśli chodzi o wyjaśnienie kwestii) w modnym obecnie pojęciu g l o b a l i z a c j i . W swym najgłębszym znaczeniu pojęcie globalizacji przekazuje nieokreślony, kapryśny i autonomiczny charakter świata i jego spraw, brak centrum, brak pulpitu operatora, zespołu dyrektorów, biura zarządu. Globalizacja jest inną nazwą „nowego nieporządku świata" Jowitta. Ten rys pojęcia globalizacji, nierozerwalnie z nim związany, zdecydowanie odróżnia je od kategorii, pozornie dającej się stosować wymiennie: chodzi o pojęcie „uniwersalizacji", na którym niegdyś opierał się cały dyskurs nowo71
czesności dotyczący sytuacji na świecie. Dziś wyszło ono z użycia i rzadko się je słyszy, zapomniane przez wszystkich z wyjątkiem filozofów. Podobnie jak pojęcia „cywilizacji", „rozwoju", „konwergencji", „jednomyślności" oraz wiele innych terminów kluczowych dla wczesnej i klasycznej fazy rozwoju myśli nowoczesnej, kategoria „uniwersalizacji" zawierała w sobie nadzieję, celowość i zdecydowane dążenie do wprowadzenia porządku; ponadto, oprócz konotacji, które sugerowały terminy pokrewne, oznaczała ona u n i w e r s a l n y porządek, wprowadzanie porządku na skalę uniwersalną, prawdziwie globalną. Podobnie jak inne pojęcia, kategorię uniwersalizacji ukuto na wzbierającej fali nowoczesności i jej ambicji intelektualnych. Cała rodzina pojęć jednym głosem deklarowała wolę zmiany świata i uczynienia go lepszym, niż był, a także rozszerzenia przemian i ulepszeń na skalę światową oraz objęcie nimi całego gatunku ludzkiego. Podobnie ogłoszono zamiar stworzenia wszystkim ludziom na świecie takich samych warunków życia; to samo dotyczyło szans życiowych, które miały zostać wyrównane. Pojęcie globalizacji w takiej formie, w jakiej ukształtował je współczesny dyskurs, nie przechowało żadnego z tych znaczeń. Nowego terminu używa się przede wszystkim do mówienia o globalnych skutkach, ciągle niezamierzonych i nieprzewidzianych, a nie o globalnych inicjatywach i przedsięwzięciach. Tak - mówi on - nasze działania mogą mieć, i często mają, skutek globalny, ale nie musimy planować ani przeprowadzać akcji na skalę globalną; nie wiemy nawet dobrze, jak to zrobić i skąd wziąć środki. „Globalizacja" nie jest tym, co wszyscy, a przynajmniej najbardziej zasobni w środki i przedsiębiorczy, chcieliby przeprowadzać czy też czym mają nadzieję się zająć. Globalizacja to to, c o s i ę d z i e j e z n a m i w s z y s t k i m i . Pojęcie globalizacji odnosi się bezpośrednio do „anonimowych sił" von Wrighta; sił działających w pustce, na mglistej, grząskiej, nie 72
dającej się oswoić ani przebyć „ziemi niczyjej", rozciągającej się poza zasięgiem możliwości konkretnego planowania i działania kogokolwiek. Jak doszło do tego, że ten rozległy obszar pustkowia „stworzonego ludzką ręką" (mowa nie o „naturalnych" pustkowiach, które nowoczesność wytyczyła po to, by je zdobywać i oswajać, ale o „dżungli w y t w o r z o n e j " , jak można sparafrazować trafne sformułowanie Anthony Giddensa; pustkowie wyłaniające się p o procesie udomowienia, powstające p o podboju i jako jego skutek) pojawił się w polu widzenia? I dlaczego jawi nam się z intensywną i uporczywą mocą, która od czasów Durkheima uważana jest za wyznacznik „twardej rzeczywistości'? Wytłumaczeniem możliwym do przyjęcia wydaje się poczucie słabości, a właściwie niemocy, coraz częściej doświadczane w obliczu powszednich działań porządkujących, które uznajemy za oczywiste. Przez całą epokę nowoczesną jedynie państwo szczyciło się tym, że zajmowało miejsce w przestrzeni. (Państwo terytorialne, rzec by się chciało, lecz pojęcia państwa i „suwerenności terytorialnej" stały się w epoce nowoczesnej synonimami, zarówno w praktyce, jak i w teorii, w związku z czym sformułowanie „państwo terytorialne" jest pleonazmem.) Termin „państwo" oznacza podmiot roszczący sobie słuszne prawo do tego, by ustalać, a także narzucać zasady i normy nadające spójność biegowi spraw na określonym terytorium oraz szczycący się posiadaniem środków wystarczających na ten cel; normy i zasady te z założenia mają zmieniać przypadek w ściśle zdeterminowaną kolej rzeczy, wieloznaczność w Eindeutigkeit, przygodność w rozkład regularny... - krótko mówiąc, przekształcić dziewiczą puszczę w starannie przystrzyżony ogród i zmienić chaos w porządek. Uporządkować pewien fragment świata oznaczało ustanowić niezawisłe państwo, które mogło zaprowadzić ład 73
dzięki posiadanej władzy. Znaczyło także ambicję, by narzucić pewien model porządku kosztem innych, konkurencyjnych modeli. Dokonać tego można było jedynie przez zdobycie nowego państwa lub przejęcie władzy w państwie istniejącym. Max Weber definiował państwo jako podmiot roszczący sobie prawa do monopolu na stosowanie przymusu na terenie suwerennego terytorium oraz do posiadania służących do tego celu środków. Cornelius Castoriadis ostrzega przed szeroko rozpowszechnionym nawykiem myślowym mylenia państwa z władzą społeczną jako taką. [Termin] „państwo" - twierdzi on - odnosi się do specyficznego sposobu podziału władzy społecznej i jej koncentracji, w którym chodzi właśnie o zwiększenie „potencjału porządkowania". „Państwo - mówi Castoriadis - jest jednostką w y o d r ę b n i o n ą ze zbiorowości i ustanowioną tak, by utwierdzić to wyodrębnianie." Nazwę „państwo" należy zachować więc „dla takich wypadków, gdy przyjmuje ono postać a p a r a tu p a ń s t w o w e g o , co pociąga za sobą oddzielne, choćby bardzo elementarne, struktury biurokracji cywilnej, kościelnej czy wojskowej; mówiąc innymi słowy, powoduje powstanie hierarchicznej organizacji o określonym zakresie 6 kompetencji" . Podkreślmy jednak, że takie „wydzielenie władzy społecznej ze zbiorowości" nie było w żadnym razie kwestią przypadku, jednym z wybryków historii. Zadanie zaprowadzenia porządku wymaga wielkich, ustawicznych wysiłków przy konsolidacji władzy społecznej, jej przegrupowywaniu i wzmacnianiu; ta zaś domaga się znacznych środków, które może zgromadzić jedynie państwo w postaci zhierarchizowanego aparatu władzy. Z konieczności niezawisłość ustawodawcza i wykonawcza nowoczesnego państwa wspierała się na trzech filarach: suwerenności w sferze wojskowej, gospodarczej i kulturalnej; innymi słowy, na zdominowaniu przez państwo obszarów działania, niegdyś podlegających 74
rozproszonej władzy wielu ośrodków, a obecnie niezbędnych dla podtrzymania instytucji państwa i utrzymania porządku. Zaprowadzanie ładu było nie do pomyślenia bez możliwości skutecznej obrony terytorium przed wpływami innych modeli porządku, zagrażających państwu od zewnątrz i od wewnątrz. Byłoby ono niemożliwe także bez zrównoważenia bilansu Nationaloekonomie [gospodarki narodowej] oraz możliwości zgromadzenia środków kulturalnych wystarczających do zachowania tożsamości państwa i jego odrębności poprzez odrębną tożsamość jego obywateli. Tylko nieliczne zbiorowości ludzkie dążące do stworzenia własnego, niezawisłego państwa okazały się wystarczająco duże i zamożne, by po przejściu tak trudnego testu móc poważnie myśleć o osiągnięciu suwerennej państwowości. W czasach gdy stanowieniem porządku zajmowały się głównie, jeśli nie wyłącznie, niepodległe organizmy państwowe, istniało stosunkowo niewiele państw, a i one niechętnie dzieliły się tą władzą. Powstanie nowego państwa wymagało z zasady stłumienia państwotwórczych ambicji wielu mniejszych zbiorowości. Pozbawiono je więc samowystarczalności gospodarczej, negowano każdą, choćby najmniejszą odrębność kulturalną, i odbierano w całości potencjał wojskowy. W tych warunkach na „scenie globalnej" rozgrywał się teatr polityki wewnętrznej państwa, które w drodze konfliktów zbrojnych, układów, albo i tak, i tak, zmierzało przede wszystkimi do wyznaczenia i utrzymania („za pomocą gwarancji międzynarodowych") granic, które wydzielały jego obszar, zamykając w swym obrębie ustawodawczą i wykonawczą niezawisłość władzy. „Polityka globalna" w takim zakresie, w jakim możemy mówić o globalnych horyzontach w polityce zagranicznej niepodległych państw, sprowadzała się głównie do utrzymywania zasady pełnej i bezspornej suwerenności terytorialnej każdego kraju oraz dążenia 75
do wymazania z mapy świata kilku „białych plam", a także walki z zagrożeniem, jakie stanowiły niejednoznaczne sytuacje, w których terytoria niezawisłych państw nakładały się na siebie lub kiedy któreś z nich występowało z zaległymi roszczeniami terytorialnymi. Dobitnym, choć dość osobliwym wyrazem uznania dla tej koncepcji miała stać się podjęta podczas posiedzenia założycielskiego Organizacji Jedności Afrykańskiej [Organisation of African Unity] proklamacja nienaruszalności i świętości nowych granic państwowych, co do których wszyscy zgadzali się, iż stanowią całkowicie sztuczny wytwór, owoc kolonialnego dziedzictwa. Wizerunek „globalnego porządku" sprowadzał się, krótko mówiąc, do sumy pewnej liczby porządków lokalnych, z których każdy był skutecznie utrzymywany i regulowany przez jedno i tylko jedno państwo terytorialne. Wszystkie kraje oczekiwały od siebie nawzajem występowania w obronie praw politycznych każdego z nich. Podzielonemu na niepodległe kraje światu narzucony został trwający niemal pół wieku i jeszcze do niedawna żywy podział na dwa bloki. Każdy z nich popierał wzrost koordynacji działań i współpracy między porządkami państwowymi w granicach jego metawładzy, opartej na założeniu, że pojedyncze państwa nie są samowystarczalne w dziedzinie militarnej, gospodarczej i kulturalnej. Stopniowo, lecz nieprzerwanie propagowano nową zasadę integracji ponadpaństwowej, która szybciej zrealizowała się w praktyce politycznej niż w teorii. Na „scenie globalnej" coraz częściej rozgrywał się teatr, w którym aktorami były współistniejące i współzawodniczące ze sobą grupy państw, a nie pojedyncze kraje. Wysunięta w Bandungu inicjatywa powołania absurdalnego „bloku państw nie należących do żadnego bloku" i późniejsze wysiłki przystąpienia do któregoś z bloków, podejmowane przez kraje nie zrzeszone, stanowiły pośrednie potwierdzenie tej nowej zasady. Inicjatywy były jednak 76
skutecznie i zgodnie podkopywane przez dwa superbloki, które zgadzały się przynajmniej w jednej kwestii: oba traktowały resztę świata jako dwudziestowieczny odpowiednik białych plam z czasów dziewiętnastowiecznego wyścigu w budowaniu i terytorialnym zamykaniu państw. Niezrzeszenie, odmowa przystąpienia do jednego z dwóch superbloków, uparte przywiązanie do dawnej, coraz bardziej przestarzałej zasady głoszącej, że najwyższa władza sprawowana jest przez państwo, postrzegano tak, jak niegdyś dwuznaczność „ziemi niczyjej", z którą nowoczesne państwa w okresie formacji zmagały się zaciekle, rywalizując w tej walce ramię przy ramieniu. Polityczna struktura epoki Wielkiego Podziału przesłoniła głębsze i - jak teraz się okazało - bardziej brzemienne w skutki i długotrwałe odchylenia w mechanizmie wprowadzania porządku. Zmiana dotyczyła przede wszystkim roli państwa. Wszystkie trzy filary, na których wspierała się suwerenność władzy państwowej, skruszały do imentu. Samowystarczalność militarna, gospodarcza i kulturalna państwa - każdego państwa - przestała być w perspektywie możliwa. Aby zachować władzę utrzymania porządku i prawa, państwa musiały szukać sprzymierzeńców i dobrowolnie rezygnowały z coraz większych obszarów niezawisłości. Kiedy więc w końcu kurtyna uległa rozdarciu, po nowej, nieznanej scenie krążyły dziwaczne postaci. Były kraje, które - absolutnie nie zmuszane do zrzeczenia się swej suwerenności - szukały aktywnie i z zaangażowaniem możliwości podporządkowania się, prosząc o odebranie im niezawisłości i włączenie w organizm ponadpaństwowy. Były też lokalne mniejszości etniczne i narodowe: te zapomniane, które długo pozostawały martwe, a teraz odrodziły się na nowo, albo takie, o których nikt nigdy nie słyszał, w porę wymyślone. Często zbyt małe, pozbawione pieniędzy, niezdolne, by z pozytywnym wynikiem przejść tradycyjne sprawdziany suwerenności - a jednak domagały 77
się teraz własnych państw, w pełni wyposażonych w oznaki politycznej niezawisłości oraz prawo do wprowadzania własnego ustawodawstwa i porządku na terytorium kraju. Stare i nowe narody uwalniały się z federacyjnych więzów, którymi wbrew ich woli skrępowało je nie istniejące już komunistyczne supermocarstwo; jednak stare więzy zrzucały po to, by skorzystać ze świeżo odzyskanej swobody podejmowania decyzji i doprowadzić do rozpuszczenia się własnej niezależności politycznej, gospodarczej i militarnej w europejskim rynku i sojuszu NATO.7 Nowa szansa, zasadzająca się na lekceważeniu surowych i wymagających warunków uzyskania własnej państwowości, zyskała uznanie dziesiątek „nowych narodów" pospiesznie otwierających swe biura w i tak zatłoczonym gmachu ONZ, który pierwotnie nie był przystosowany, by pomieścić tak wielką liczbę „równych". Paradoksalnie, do tak wielkiego wzrostu popularności idei państwowości przyczyniło się zjawisko, które oznacza śmierć suwerenności państwa, a nie jej triumf. Według nie pozbawionych ironii prognoz Erica Hobsbawma, kiedy Seszele otrzymają w ONZ głos równy głosowi Japonii, „to szybko dojdzie do tego, że większość członków ONZ będzie się składać z dwudziestowiecznych republikańskich odpowiedników organizmów państwowych w rodzaju Saxe-Coburg-Gotha czy Schwarzburg-Sonderhausen. " 8
NOWE WYDZIEDZICZENIE: WYDZIEDZICZONE PAŃSTWO
Od nowych państw, podobnie jak od tych istniejących dłużej, nie oczekuje się faktycznie w obecnych warunkach, że spełniać będą większość funkcji, które niegdyś stanowiły raison d'etre administracji państwa narodowego. Najbardziej rzuca się w oczy rezygnacja państwa (dobrowolna lub 78
nie) z utrzymania „dynamicznej równowagi", którą Castoriadis opisuje jako „w przybliżeniu równy rytm wzrostu konsumpcji i przyrostu produktywności"; jest to zadanie, które powodowało, że niepodległe państwa w różnych okresach swego istnienia wprowadzały embarga wwozowe lub wywozowe, bariery celne lub zgodnie z założeniami ekonomii Keynesa stymulowany przez państwo popyt wewnętrzny.9 Kontrolowanie wspomnianej „dynamicznej równowagi" obecnie przekracza możliwości, a także ambicje przeważającej większości suwerennych pod każdym innym względem (w sensie politycznego porządku i kontroli) państw. Rozróżnienie na rynek wewnętrzny i globalny, czy bardziej generalnie, na to, co znajduje się „wewnątrz" i „na zewnątrz" państwa, jest pod każdym względem coraz trudniejsze do utrzymania, z wyjątkiem najwęższego znaczenia, jakim jest określona „polityka względem terytorium i mieszkańców". Wszystkie trzy filary suwerenności legły w gruzach. O to, czy pogruchotanie „filaru gospodarczego" miało najwięcej następstw, można się spierać. Państwa narodowe, kierujące się politycznymi interesami ludności zamieszkującej teren podlegający ich suwerennej władzy, nie mogąc zrównoważyć bilansu, stawały się coraz częściej pełnomocnikami sił, na których polityczną kontrolę nie mogły liczyć, oraz wykonawcami ich woli. Według zjadliwej opinii radykalnego latynoskiego eksperta od polityki, dzięki nowemu zjawisku „porowatości" rzekomo „narodowych" gospodarek oraz w związku z efemerycznością, nieuchwytnością i pozaterytorialnością przestrzeni działania światowych rynków finansowych, „narzucają [one] światu swoje prawa i nakazy. «Globalizacja» jest w istocie jedynie totalitarnym rozszerzeniem ich logiki działania na wszystkie aspekty życia." Państwa nie posiadają wystarczających środków lub swobody manewru, by mogły wytrzymać tę presję, z tego prostego powodu, że „do upadku przedsiębiorstw i całych państw wystarczy kilka minut": 79
W kabarecie, jakim jest globalizacja, państwo robi strip-tease; pod koniec występu pozostaje mu jedynie to, co najniezbędniejsze: władza dająca możliwość stosowania represji. Materialna podstawa jego bytu uległa zniszczeniu, suwerenność i niezależność przestały istnieć, klasa polityczna została starta w proch - narodowe państwo sprowadza się jedynie do służb wywiadowczych działających dla wielkich molochów gospodarczych [...] Nowi panowie świata nie muszą rządzić bezpośrednio. Zadanie sprawowania władzy w ich imieniu powierzono rządom narodowym.10 Z powodu nieograniczonego i niepowstrzymanego rozprzestrzeniania się zasad wolnego rynku, a nade wszystko dzięki swobodzie przepływu kapitału i środków finansowych, ekonomia coraz bardziej wymyka się spod kontroli politycznej; zresztą pierwotny sens słowa „ekonomia" to „obszar nie będący polityką". To, co zostało z polityki, jest, jak za dawnych dobrych czasów, nadal w gestii państwa; nie ma ono jednak prawa wtrącać się w sprawy związane z jego własną ekonomią: każde usiłowanie czy próba spotkałyby się z natychmiastową reakcją ze strony rynków światowych i podjęciem działań represyjnych. Ku zgrozie aktualnie rządzącej ekipy gospodarcza niemoc państwa uwidoczniłaby się po raz kolejny. Według obliczeń Renę Passata,11 oparte na czystej spekulacji transakcje walutowe sięgają 1300 miliardów dolarów dziennie -jest to pięćdziesiąt razy więcej, niż wynosi wartość wymiany handlowej, i niemal tyle, ile suma rezerw wszystkich „banków narodowych" świata razem wziętych, zamykających się w kwocie 1500 miliardów dolarów. „Żadne państwo" - konkluduje Passat - „nie może zatem dłużej niż kilka dni opierać się naciskom «rynków»". Jedynym zadaniem z dziedziny ekonomii, do którego państwo zostało dopuszczone i którego wypełnienia oczekuje się od niego, jest zapewnienie „zrównoważonego bu80
dżetu" dzięki nadzorowaniu i kontroli nacisków lokalnych umożliwiających sprawniejszą interwencję państwa w prowadzenie przedsiębiorstw oraz ochronę ludności przed najdotkliwszymi skutkami anarchii rynku. Jean-Paul Fitoussi niedawno zauważył: Programu takiego dopóty nie można wprowadzić, dopóki ekonomia w taki czy inny sposób nie usunie się z pola polityki. Ministerstwo Finansów jest z pewnością złem koniecznym, lecz w sytuacji idealnej należałoby pozbyć się Ministerstwa Spraw Gospodarczych (rządzącego ekonomią). Innymi słowy, rządowi powinno się odebrać odpowiedzialność za politykę w sferze makroekonomii.12 Wbrew często powtarzanym opiniom (które wcale nie stają się przez to bardziej prawdziwe), nie ma żadnej sprzeczności natury logicznej czy pragmatycznej między nowym zjawiskiem eksterytorialności kapitału (absolutnej w sferze finansów, niemal zupełnej, jeśli chodzi o handel, i zaawansowanej w sektorze produkcji przemysłowej) a mnożeniem się liczby słabych i bezsilnych, suwerennych państw. Pęd ku wykrawaniu ciągle nowych i za każdym razem słabszych, dysponujących coraz uboższymi środkami, lecz „politycznie niezależnych" jednostek terytorialnych nie stoi w sprzeczności z tendencjami ekonomii dążącej ku globalizacji. Rozdrobnienie polityczne nie jest przysłowiowym „kijem wetkniętym w szprychy koła" rodzącego się „społeczeństwa światowego", połączonego więzami informacji krążącej w swobodnym obiegu. Odwrotnie: jak się wydaje, „globalizacja" ekonomii we wszystkich jej aspektach oraz siła, z jaką ponownie kładzie się nacisk na „zasadę terytorialności", są ze sobą bardzo blisko związane, warunkują się wzajemnie i umacniają. Światowe finanse, handel i przemysł informacyjny ze względu na swobodę ruchu i nieskrępowaną wolność w dążeniu do osiągnięcia własnych celów są uzależnione od 81
politycznego rozdrobnienia, „rozparcelowania" światowej sceny politycznej. Można powiedzieć, że wszystkie one zainteresowane są istnieniem słabych państw, innymi słowy chodzi im o organizmy s ł a b e , które jednak p o z o s t a j ą p a ń s t w a m i . Z rozmysłem lub nieświadomie, międzypaństwowe, ponadlokalne instytucje, powołane do życia i działające za przyzwoleniem globalnego kapitału, poddają wszystkich swych członków oraz niezależne państwa zsynchronizowanym naciskom, które mają na celu systematyczne unicestwianie wszystkiego, co mogłoby powstrzymać lub spowolnić swobodny przepływ kapitału i ograniczyć wolność rynku. Otwarcie bram na oścież i pożegnanie się z myślą o niezależnej polityce gospodarczej jest podstawowym i potulnie spełnianym warunkiem niezbędnym do otrzymania pomocy finansowej światowych banków i funduszy monetarnych. Słabe państwa to właśnie dokładnie to, czego Nowy Porządek Świata, który podejrzanie często wygląda na jego nowy n i e p o r z ą d e k , potrzebuje, by zapewnić sobie trwanie i reprodukcję. Słabe niby-państwa łatwo dają się sprowadzić do pożytecznej funkcji okręgów policyjnych, zapewniających odrobinę porządku potrzebnego do prowadzenia interesów; nie trzeba się natomiast obawiać, że mogłyby skutecznie ograniczyć swobodę firm i przedsiębiorstw. Oddzielenie ekonomii od polityki i pozbawienie tej drugiej możliwości interweniowania w pierwszą, w wyniku czego polityce w dużej mierze odebrano moc skutecznego działania, zwiastuje coś więcej niż tylko przemieszczenie w rozkładzie władzy społecznej. Claus Offe zwraca uwagę, że problematyczne stały się działania polityczne jako takie, czyli „zdolność do dokonywania zbiorowo wiążących wyborów i wywiązywania się z nich. [...] Zamiast pytać, co jest do zrobienia, korzystniej byłoby zorientować się, czy nie ma kogoś, kto potrafiłby zająć się wszystkim, co zrobić trzeba." Ponieważ „granice zaczęły być przenikalne" (co 82
prawda, dość selektywnie), „suwerenność stała się nominalna, władza anonimowa, a jej miejsce puste". Do miejsca przeznaczenia mamy jednak jeszcze daleko, lecz proces trwa i wszystko wskazuje na to, że nic nie jest go w stanie zatrzymać. „Dominujący wzorzec możemy nazwać «popuszczaniem hamulców»: destabilizacja, liberalizacja, elastyczność, rosnąca płynność, ułatwienie transakcji na rynkach finansowych, nieruchomości, pracy dzięki zmniejszeniu obciążeń podatkowych etc." 1 3 Im bardziej świadomie stosuje się ten wzorzec, tym mniej władzy pozostaje w rękach instytucji, która go popiera; natomiast pozbawionej środków instytucji coraz trudniej wycofać się ze stosowania go, gdyby miała taką chęć lub była do tego skłaniana. Jedną z najbardziej brzemiennych w skutki konsekwencji swobody poruszania się po świecie jest to, że problemy społeczne coraz trudniej jest wyrazić w postaci skutecznych działań zbiorowych.
ŚWIATOWA HIERARCHIA MOBILNOŚCI
Przypomnijmy raz jeszcze to, na co wiele lat temu Michel Crozier zwrócił uwagę w błyskotliwej pracy The Bureaucratic Phenomenon [„O fenomenie biurokracji"]: każda dominacja opiera się na podobnej strategii, która zmierza do tego, by pozostawić jak najwięcej wolności i swobody manewru dominującemu oraz surowo ograniczyć swobodę podejmowania decyzji przez tego, kto dominacji podlega. Strategię tę stosowały niegdyś z powodzeniem rządy państwowe, które obecnie znajdują się jednak po przeciwnej stronie układu. Zachowanie „rynków", a przede wszystkim światowych finansów, stanowi dziś główne źródło zaskoczenia i niepewności. Nietrudno więc dostrzec, że zastąpienie słabych państw terytorialnych przez jakiś rodzaj władzy ustawodawczej i politycznej o zasięgu światowym byłoby 83
szkodliwe dla interesów rynków światowych. Można więc podejrzewać, że polityczne rozdrobnienie i globalizacja ekonomiczna nie są ze sobą sprzeczne, ani tym bardziej nie prowadzą ze sobą wojny, lecz pozostają bliskimi sprzymierzeńcami i współkonspiratorami. Integracja i rozdrobnienie, globalizacja i podział terytorialny są p r o c e s a m i " k o m p l e m e n t a r n y m i, a dokładniej rzecz ujmując, stanowią dwie strony tego samego procesu: nowego podziału władzy, suwerenności i wolności działania, zapoczątkowanego (choć nie rozstrzygniętego ostatecznie) przez zdecydowany skok możliwości technicznych. To, że procesy syntezy i rozproszenia, integracji i rozpadu współzachodzą i przeplatają się wzajemnie, nie jest przypadkiem; nie dają się one także odwrócić. Właśnie dlatego że wywołane przez nową swobodę ruchu dwie z pozoru przeciwstawne tendencje przeplatają się ze sobą i współzachodzą, pojawiają się nowe podziały. Tak zwane procesy globalizacji pociągają za sobą przywileje ponownie przyznawane lub odbierane, nowe podziały na dobrobyt i nędzę, dostęp do bogactw i władzę albo niemoc, swobodę albo jej ograniczenia. Dzisiaj jesteśmy świadkami obejmującego cały świat procesu r e s t r a t y f i k a c j i s p o ł e c z n e j , w którego toku ustanawiana jest nowa hierarchia społeczno-kulturalna na skalę światową. Quasi-państwa, podziały terytorialne i segregacja tożsamości, którym sprzyja i do których zmusza globalizacja rynków i informacji, nie odzwierciedlają bynajmniej różnorodności równych sobie partnerów. To, co dla jednych jest wolnym wyborem, na innych spada na mocy bezlitosnych wyroków losu. A jako że tych „innych" przybywa wciąż więcej i więcej, i pogrążają się one coraz głębiej w desperacji zrodzonej z wizji życia pozbawionego perspektyw na przyszłość, można z powodzeniem mówić o g 1 o k a 1 iz a c j i - bardzo trafny termin Rolanda Robertsona, od84
dający nierozdzielność nacisków „globalizacyjnych" i tego, co „lokalne" - nie ma tu miejsca na globalizację „jednowymiarową". Można by ją zdefiniować jako proces koncentracji kapitału i innych skutecznych środków finansowych; także, a może przede wszystkim, jako proces k o n c e n t r a c j i s w o b o d y poruszania się i działania (dwa rodzaje swobody, które z uzasadnionych powodów praktycznych stały się synonimami). Komentując ostatni oenzetowski Raport o rozwoju ludzkości, z którego wynika, że majątek najbogatszych 358 miliarderów świata wynosi tyle, ile łączne dochody 2,3 miliarda najbiedniejszych (45 procent ludności świata), Victor Keegan14 nazwał współczesne przetasowania światowych bogactw „nową formą rozboju drogowego". Faktycznie tylko 22 procent światowego majątku należy do tak zwanych krajów rozwijających się, w których mieszka 80 procent ludności świata. To jednak jeszcze w żaden sposób nie wyznacza granic, ku którym zmierza współczesna polaryzacja świata: część światowego dochodu przypadająca obecnie biednym ciągle maleje: w 1991 roku 85 procent ludności świata żyło z 15 procent światowych dochodów. Nic dziwnego, że nieskończenie mizerne 2,3 procenta światowych bogactw, będące w posiadaniu 20 procent najbiedniejszych krajów świata trzydzieści lat temu, spadło dziś do 1,4 procenta. Także światowa sieć komunikacyjna, ogłoszona bramą do nowej, dotychczas nie znanej wolności, a przede wszystkim uznana za techniczną podstawę zbliżającej się wielkimi krokami równości, użytkowana jest bardzo selektywnie i przypomina raczej wąską szczelinę w grubym murze niż bramę. Tylko nieliczni (których jest coraz mniej) zdobywają prawo wstępu. „Komputery w Trzecim Świecie służą dziś jedynie do bardziej wydajnego spisywania kroniki jego upadku" - mówi Keegan. I konkludując, stwierdza: „Gdyby (jak zauważył pewien amerykański publicysta) 358 osób 85
postanowiło zatrzymać po jakieś 5 milionów dolarów na życie, a resztę by rozdało, podwoiliby oni roczne dochody niemal połowy ludności Ziemi. A zwierzęta przemówiłyby ludzkim głosem." John Kavanagh z waszyngtońskiego Instytutu Badań Politycznych pisze tak: Globalizacja stworzyła bardzo bogatym więcej możliwości jeszcze szybszego robienia pieniędzy. Ludzie ci wykorzystują najnowsze technologie, by operować wielkimi sumami pieniędzy na całym świecie, przenosząc je niesłychanie szybko z miejsca na miejsce i spekulując z jeszcze większym zyskiem. Niestety technika nie ma wpływu na życie najbiedniejszych mieszkańców świata. Globalizacja jest w rzeczywistości paradoksem: przynosząc wielkie korzyści nielicznym, wyklucza lub marginalizuje dwie trzecie ludności świata.15, Potoczna wiedza nowego pokolenia „klas oświeconych", która rodzi się w nowym, walecznym i materialistycznym świecie nomadycznego kapitału, zakłada, że dzięki otwarciu śluz i podminowaniu wszystkich państwowych tam świat stałby się wolnym miejscem, dostępnym dla każdego. Zgodnie ze stanowiącymi część tego folkloru wierzeniami, wolność (przede wszystkim handlu i przepływu kapitału) stwarza cieplarniane warunki, w których dobrobyt rośnie szybciej niż kiedykolwiek, a pomnożenie bogactw oznacza, że będzie wszystkiego więcej dla wszystkich. Biedni świata - ubodzy od pokoleń lub zepchnięci w nędzę niedawno: ci, których ubóstwo jest dziedziczne, i ci, którzy stali się biedni za sprawą komputerów - niełatwo rozpoznaliby się w tych opowieściach. Media są przekazem i to media, które utrwalają porządek światowego rynku, nie starając się ułatwić spływania bogactwa w dół, lecz przeciwnie, uniemożliwiają je. W rzeczywistości wirtualnej nowe fortuny rodzą się, pączkują i kwitną, szczelnie oddzielo86
ne od staroświeckich, nieskomplikowanych rzeczywistości biedaków. Tworzenie bogactw jest na dobrej drodze, by w końcu uniezależnić się od odwiecznych - krępujących i dokuczliwych - związków z wytwarzaniem rzeczy, przerabianiem surowców, tworzeniem miejsc pracy i zarządzaniem ludźmi. Dawni bogacze potrzebowali biednych, by ci czynili ich bogatymi. Zależność ta zawsze łagodziła konflikt interesów i skłaniała do wysiłków na rzecz biednych, jakkolwiek by były one nieprzekonywające. Nowi bogacze nie potrzebują już biednych. Po długim oczekiwaniu zbliżają się rozkosze wolności ostatecznej. Dobrze ukrywa się to, że obietnice wolnego handlu są oszustwem; związek rosnącej nędzy i rozpaczy rzesz, które utknęły na mieliźnie, z nowym wymiarem wolności nielicznych, którzy mają swobodę ruchu, trudno jest wyśledzić w raportach pochodzących z terenów zajmowanych w procesie „glokalizacji" przez tę słabszą stronę. Przeciwnie, wydaje się, jakby zjawiska te należały do dwóch zupełnie różnych światów, a ich przyczyny były zupełnie odmienne. Na podstawie raportów nie dałoby się nigdy odgadnąć, że szybkie bogacenie się i ubożenie wyrastają z tego samego korzenia; że w wypadku biednych „lądowanie na mieliźnie" jest pochodną nacisków „glokalizacji" tak samo, jak jest nią niebotyczna wolność tych, którym się udało. (Z socjologicznych analiz holocaustu i innych zbrodni ludobójstwa nigdy nie udałoby się odgadnąć, że w nowoczesnym społeczeństwie są one tak samo „u siebie", jak postęp ekonomiczny, technologiczny, naukowy czy poprawa warunków bytowych.) Ryszard Kapuściński, jeden z najdoskonalszych kronikarzy współczesności, niedawno napisał, że skuteczność oszustwa osiąga się dzięki trzem powiązanym ze sobą wybiegom, które są świadomie stosowane w mediach, wiodących prym w aranżowaniu sporadycznych, przypominających 87
karnawał wybuchów publicznego zainteresowania położeniem „biednych tego świata." 16 Po pierwsze - wiadomości o głodzie: ostatni, choć dyskusyjny powód, by przerywać codzienną obojętność; z zasady pojawiają się wraz z patetycznym przypomnieniem, że te same dalekie kraje, gdzie ludzie, „jak widzieliśmy w telewizji", umierają z głodu, są ojczyzną „Azjatyckich Tygrysów", świetlanych przykładów, jak wyciągnąć korzyści z nowych, pomysłowych i odważnych strategii. Nie ma znaczenia, że wszystkie „tygrysy" razem wzięte stanowią zaledwie 1 procent ludności Azji. Ilustrują to, co należało dowieść, a mianowicie, że godne opłakania położenie głodnych leni jest ich własnym wyborem: rozwiązania alternatywne istnieją, i to w zasięgu ręki, ale nie korzysta się z nich z powodu braku przemysłu lub odpowiednich rozwiązań. Przesłanie, które stoi za tą informacją, mówi, że biedni są sami winni swemu losowi i sami ponoszą odpowiedzialność za swoje położenie; mogli przecież, tak jak „tygrysy", wybrać łatwy łup, który nie ma nic wspólnego z tygrysim apetytem. Po drugie, wiadomości mają taki scenariusz i są tak zredagowane, by problem biedy i pozbawienia praw zredukować do problemu samego głodu. Dzięki takiej strategii osiąga się dwa cele za pomocą jednego ruchu: zmniejsza się rzeczywistą skalę nędzy (800 milionów ludzi jest stale niedożywionych, podczas gdy około 4 miliardów - dwie trzecie populacji naszego globu - żyje w biedzie), a zadanie sprowadza się do tego, by znaleźć jedzenie dla głodujących. Ale, zwraca uwagę Kapuściński, takie przedstawienie problemu biedy (jako przykład może służyć artykuł analizujący problem światowej biedy, który niedawno został opublikowany w „The Economist" pod tytułem How to feed the world [Jak nakarmić świat?]) „niesłychanie poniża ludzi, którym rzekomo chcemy pomóc,, i w rzeczywistości odmawia im pełnego człowieczeństwa". Równanie „bieda =
głód" ukrywa wiele innych, bardzo złożonych aspektów nędzy: „przeraźliwe warunki mieszkaniowe, choroby, analfabetyzm, agresję, rozpad rodzin, osłabienie więzów społecznych, brak przyszłości i bezproduktywność" - bolączki, których nie uleczą wzbogacane w proteiny herbatniki i mleko w proszku. Kapuściński wspomina, jak wędrując przez afrykańskie miasteczka i wsie, spotykał dzieci, „które żebrały nie o chleb, wodę, czekoladę czy zabawki, lecz o długopis: chodziły do szkoły, lecz nie miały czym pisać na lekcjach". Dodajmy, że w budzących grozę wizerunkach głodu przedstawianych w mediach unika się skrzętnie wszystkiego, co mogłoby doprowadzić do ich skojarzenia z odbieraniem ludziom możliwości zarobkowania i likwidacją miejsc pracy, czyli z globalnymi przyczynami lokalnej biedy. Pokazuje się cierpiących głód ludzi, jednak jakkolwiek by widz wytężał wzrok, nie zobaczy ani jednego narzędzia, kawałka ziemi ornej czy sztuki bydła i nie usłyszy nic na ich temat. Jak gdyby nie istniał żaden związek między rutyną pustych pouczeń „rusz się i zrób coś", skierowanych do biednych w świecie nie potrzebującym więcej pracy, z pewnością zaś nie tam, gdzie głodują patrzący z ekranu ludzie, a położeniem tych, których stłumionym impulsom moralnym proponuje się karnawał „kiermaszu na cele dobroczynne". Bogaci są „globalni", nędza - lokalna; między nimi nie istnieje jednak związek, przynajmniej nie w spektaklu o karmieniu głodnych. Enjorlas, jeden z bohaterów dzieła Victora Hugo, na chwilę przed śmiercią na jednej z XIX-wiecznych barykad woła z nostalgią w głosie: „Wiek dwudziesty będzie wiekiem szczęśliwym". Kiedy jednak ów wiek nadszedł, „ta sama technologia, która podtrzymywała tę obietnicę, równocześnie uniemożliwiła jej spełnienie" - mówi Renę Passet. Zwłaszcza „w połączeniu z zagorzałą polityką światowej liberalizacji wymiany i przepływu kapitału". Wirtualne technologie, które skutecznie radzą sobie z czasem i przestrzenią, potrzebują niewiele czasu, by obnażyć i wyjałowić 89
przestrzeń. Dzięki nim kapitał staje się prawdziwie globalny. Sprawiają one także, że ci, którzy nie potrafią naśladować nowego, nomadycznego sposobu funkcjonowania kapitału ani też go powstrzymać, zastanawiając się, skąd nadeszła klęska, bezradnie obserwują, jak ich sposoby utrzymania i zarobkowania dematerializują się i znikają z oczu. Być może przemieszczanie środków finansowych na skalę światową jest równie niematerialne jak sieć, za której pomocą odbywają się te podróże. Jednak ślady, jakie pozostawiają one w lokalnej rzeczywistości różnych miejsc na ziemi, są dotkliwie namacalne i prawdziwe: „jakościowa depopulacja", zniszczenie gospodarki lokalnej, zdolnej niegdyś do zapewnienia utrzymania miejscowej ludności, wykluczenie milionów ludzi, których ekonomia globalna nie jest w stanie wchłonąć, i Po trzecie - widowisko, w które media przeobrażają katastrofy, oprócz tego, że rozładowuje nagromadzone sentymenty moralne, wzmaga też i wzmacnia zwykłą, codzienną moralną obojętność. Długofalowe skutki takiego działania powodują, że „rozwinięta część świata otacza się sanitarnym kordonem niezaangażowania, buduje Mur Berliński na skalę globalną; wszystkie informacje «stamtąd», spoza muru, to obrazy wojny, grabieży, zbrodni, chorób zakaźnych, głodu, narkomanii i uchodźców, czyli tego, co stanowi dla nas zagrożenie". Z rzadka tylko, w tonie nieodmiennie uspokajającym i bez związku ze scenami z wojen cywilnych i masakr, wspomina się o morderczej broni, której się przy tym używa. Jeszcze rzadziej (jeżeli w ogóle) przypomina się nam o tym, o czym dobrze wiemy, lecz wolimy nie słyszeć: że cała broń, dzięki której odległe ojczyzny innych zmieniają się w pola śmierci, pochodzi z naszych fabryk, zazdrośnie strzegących swych zamówień oraz dumnych z wysokiej wydajności i konkurencyjności na rynkach światowych - życiowej podstawy naszego własnego dobrobytu. W świadomości publicznej osadza się spójny wizerunek I 90
wewnętrznej brutalności i agresji - „złe ulice" i „zakazane dzielnice", kraina gangów - przerysowany obraz obcego, nieludzkiego świata poza moralnością i możliwością zbawienia. Próby ratowania tego świata przed najgorszymi konsekwencjami jego własnej brutalności przynoszą jedynie chwilowy efekt i na dłuższą metę skazane są na fiasko - z liny ratowniczej nietrudno zrobić stryczek. Skojarzenie „mieszkańców miejsc, które są daleko" ze zbrodnią, zarazami i grabieżą odgrywa jeszcze inną ważną rolę: wziąwszy pod uwagę to, jak są potworni, można tylko dziękować Bogu za to, że uczynił ich „mieszkańcami o d l e g ł y c h m i e j s c " , i modlić się, by takimi pozostali. Pragnienie głodnych, by być tam, gdzie jedzenia jest pod dostatkiem, skłonni bylibyśmy uważać za naturalne dla rozumnych jednostek ludzkich; nasze sumienie uznałoby za dobre i moralne pozwolić im, by działali zgodnie ze swym pragnieniem. Właśnie z powodu swej niezaprzeczalnej racjonalności i moralnej poprawności racjonalny i moralnie świadomy świat jest tak stropiony perspektywą masowych migracji biednych i głodnych. Trudno jest bez poczucia winy odmówić biednym i głodnym prawa, by udali się tam, gdzie jest więcej jedzenia, i nie sposób przedstawić przekonujące argumenty, które by dowiodły, że migracja byłaby z ich strony decyzją nieracjonalną. Ta próba sił doprawdy budzi grozę: trzeba innym odmówić tego samego prawa swobodnego poruszania się, które wychwalamy jako najwyższe z osiągnięć globalizacji świata i uznajemy za gwarancję rosnącego dobrobytu... W związku z tym obrazy barbarzyństwa panującego w krajach, gdzie żyją potencjalni imigranci, są bardzo poręczne. Podbudowują decyzję, na której poparcie brak argumentów natury racjonalnej i moralnej. Pomagają utrzymać „ludność lokalną" w ryzach lokalności, pozwalając „ludziom globalnym" podróżować z czystym sumieniem.
Rozdział 4 TURYŚCI I WŁÓCZĘDZY Dzisiaj wszyscy jesteśmy w ruchu. Wielu z nas zmienia miejsce pobytu, przeprowadzając się lub podróżując tam i z powrotem do miejsc, które nie są naszym domem. Inni, by udać się w podróż, nie muszą nawet wychodzić z domu: możemy mknąć przez Sieć, łowiąc na ekranie komputera wiadomości z drugiego końca świata i mieszając je ze sobą. Większość z nas jest w ruchu nawet wtedy, gdy fizycznie stoimy w miejscu; kiedy wpasowani w krzesło z pilotem w dłoni przeskakujemy z kanału na kanał telewizji kablowej czy satelitarnej, przenosząc się z jednego obcego miejsca w drugie z szybkością o wiele większą niż ponaddźwiękowe odrzutowce i rakiety kosmiczne, nigdzie jednak nie pozostając na dłużej, zawsze jako goście, nigdy nie czujemy się u s i e b i e . W świecie, który zamieszkujemy, wydaje się, że odległość nie ma dużego znaczenia. Czasami wygląda na to, że istnieje jedynie po to, by można ją było zlikwidować; jakby przestrzeń ciągle zapraszała do tego, by ją zlekceważyć, obalić, zanegować. Przestrzeń przestała być przeszkodą - potrzeba tylko ułamka sekundy, by ją zdobyć. Nie ma już „naturalnych granic" ani też miejsc w sposób oczywisty nadających się do zamieszkania. Niezależnie od tego, gdzie w danej chwili się znajdujemy, zawsze wiemy, że moglibyśmy być w jakimkolwiek innym miejscu. Coraz mniej mamy więc powodów, by przebywać w jakimś okreś92
lonym miejscu, a w związku z tym często odczuwamy palącą potrzebę, by taki powód znaleźć - lub stworzyć. Dowcipne powiedzenie Pascala stało się proroctwem, i to proroctwem spełnionym: faktycznie żyjemy w dziwacznym kręgu, którego środek jest wszędzie, a obwód nigdzie (albo może na odwrót, kto wie?). Także w sensie duchowym jesteśmy wszyscy podróżnikami. Jak ujmuje to Michael Benedikt, „zaczyna się kwestionować w ogóle znaczenie położenia geograficznego, niezależnie od skali. Stajemy się nomadami, którzy są stale w kontakcie." 1 Jesteśmy w ruchu także w innym, głębszym znaczeniu, niezależnie od tego, czy wyruszamy w drogę albo przeskakujemy z kanału na kanał i czy to lubimy, czy wręcz przeciwnie - robimy z niechęcią. Pojęcie „stanu spoczynku", bezruchu ma sens jedynie w świecie, który stoi w miejscu lub przynajmniej tak wygląda; tam, gdzie są solidne mury, wytyczone drogi i znaki, które mają czas zardzewieć w jednym miejscu. Nie można trwać w bezruchu na ruchomych piaskach. Podobnie nie da się „stać nieruchomo" w naszym późno-, czy też ponowoczesnym świecie, gdzie punkty odniesienia - jak umieszczone na wózkach ruchome tablice reklamowe - mają irytujący zwyczaj: znikają z pola widzenia, zanim zdążymy do końca przeczytać umieszczoną na nich instrukcję, nie mówiąc już o przyswojeniu jej sobie i zastosowaniu. Nie tak dawno profesor Ricardo Petrella z Katolickiego Uniwersytetu w Louvain dobrze podsumował tę sytuację, pisząc: „Globalizacja, poprzez masowe i powszechne ograniczenie długości życia produktów i usług, popycha gospodarki ku produkcji tego, co efemeryczne i ulotne, a także niepewne i nietrwałe: czasowe zatrudnienie, praca na pół etatu czy na godziny."2,Łokciami torując sobie drogę w gęstym, ciemnym, wybujałym, „nie strzyżonym" gąszczu światowej konkurencji, aby znaleźć się w kręgu światła jupiterów publicznej uwagi, 93
towary, usługi i informacje muszą wzbudzać pożądanie, a zatem powinny skusić potencjalnych konsumentów, jednocześnie odwracając ich uwagę od konkurencji. Jednak skoro tylko uda im się to osiągnąć, szybko muszą ustępować miejsca innym przedmiotom pożądania - inaczej globalny pęd za zyskiem i jeszcze większym zyskiem (nazywany wzrostem gospodarczym) stanie w miejscu. Napędem współczesnego przemysłu w coraz większym stopniu staje się produkcja atrakcji i pokus. Naturą atrakcji jest zaś to, że próbują kusić jedynie tak długo, jak długo uda im się wabić z dystansu, który nazywamy przyszłością - kiedy ulegnie się pokusie, jej żywot jest już krótki: zaspokojone pożądanie przestaje istnieć. Pogoń za nowymi pragnieniami, bardziej niż za ich zaspokojeniem, nie ma jasno określonego końca. Dla każdego pojęcia „granicy" niezbędny jest wymiar czasoprzestrzenny. Jeżeli „pozbawimy pragnienie oczekiwania", to oczekiwanie pozbawione-zostanie pragnień. Kiedy każde opóźnienie można skrócić do jednej chwili, a życie ludzkie może objąć nieskończenie wiele wydarzeń-w-czasie; kiedy każdy dystans zdaje się ulegać zredukowaniu do współobecności i w zasadzie żadna skala odległości nie wydaje się zbyt duża dla poszukiwacza nowych doznań -jakie znaczenie mogłoby nieść pojęcie „granicy"? Bez sensu, bez sensownego znaczenia, magiczne koło pokus i pragnień nie może przestać się kręcić. Bardzo poważne następstwa tego stanu rzeczy dotyczą zarówno tych, którzy stoją wysoko w hierarchii społecznej, jak znajdujących się na jej dole. Trafnie ujął to Jeremy Seabrook: Biedy nie można „wyleczyć", ponieważ nie jest ona objawem choroby kapitalizmu. Raczej odwrotnie: stanowi dowód jego świetnego zdrowia, impuls do jeszcze większej akumulacji i wysiłków [...] Nawet najbogatsi na świecie skarżą się, że muszą sobie pewnych rzeczy odmawiać [...] Nawet najbardziej uprzywilejowani muszą walczyć z wewnętrzną potrzebą kupowania.3 i 94
BYC KONSUMENTEM W SPOŁECZEŃSTWIE KONSUMPCYJNYM
Nasze społeczeństwo jest społeczeństwem konsumpcyjnym, ( Kiedy mówimy o społeczeństwie konsumpcyjnym, chodzi nam o coś więcej niż tylko o trywialne stwierdzenie, że wszyscy jego członkowie konsumują; wszyscy ludzie, więcej, wszystkie istoty żywe „konsumują" od niepamiętnych czasów. Chodzi nam o to, że nasze społeczeństwo jest „konsumpcyjne" w podobnie głębokim i podstawowym znaczeniu, jak społeczeństwo naszych przodków - nowoczesne społeczeństwo w fazie tworzenia swych podstaw, na przemysłowym etapie rozwoju - było „społeczeństwem produkcyjnym". Owo nowoczesne społeczeństwo starszego typu zatrudniało swych członków przede wszystkim jako wytwórców i żołnierzy, a sposób, w jaki ich kształtowało, i „zasady", które im stawiało przed oczami, miały pobudzać obywateli do podjęcia obowiązków wynikających z odgrywania wspomnianych ról społecznych. Normą, której realizacji społeczeństwo to wymagało od swoich członków, była chęć odegrania tych dwóch ról i umiejętności potrzebne do tego celu. Jednak na obecnym - późnonowoczesnym, jak nazywa go Giddens, w fazie drugiej nowoczesności (Beck), surmodern (Balandier) czy też ponowoczesnym - etapie rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie potrzebuje specjalnie ani masowej przemysłowej siły roboczej, ani pochodzącej z poboru armii. Potrzebuje natomiast swych członków jako konsumentów. Sposób, w jaki kształtowani są przez współczesne społeczeństwo jego obywatele, podporządkowany jest przede wszystkim roli konsumenta, jaką mają do odegrania. Normą, której realizacji nasze społeczeństwo wymaga od swoich członków, jest chęć odegrania tej roli oraz umiejętności potrzebne do tego celu. Oczywiście, różnica między życiem w naszym społeczeństwie a funkcjonowaniem w społeczeństwie naszych 95
poprzedników nie polega po prostu na porzuceniu jednej roli i podjęciu drugiej. Ani na jednym, ani na drugim etapie swego rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie mogło obejść się bez tych, którzy produkują przeznaczone do konsumpcji rzeczy; oczywiście członkowie obu tych społeczeństw też konsumują. Różnica między dwoma fazami nowoczesności polega „jedynie" na tym, co jest priorytetem i na co kładzie się największy nacisk. Jednak to przesunięcie nacisku spowodowało ogromne różnice w każdej praktycznie dziedzinie życia społecznego, kulturalnego i życia jednostki. j Różnice są tak głębokie i wielopostaciowe, że mamy pełne prawo traktować nasze społeczeństwo jako formację innego rodzaju - społeczeństwo konsumpcyjne. Konsument żyjący w społeczeństwie konsumpcyjnym zdecydowanie różni się od konsumentów ze wszystkich istniejących dotąd społeczeństw. Jeżeli filozofowie, poeci i kaznodzieje naszych przodków rozważali, czy pracuje się, żeby żyć, czy też żyje po to, by pracować, to współcześnie najczęściej roztrząsanym dylematem jest to, czy musimy konsumować, żeby żyć, czy też żyjemy, a więc możemy konsumować; czy ciągle jeszcze potrafimy oddzielić życie od konsumpcji i czy czujemy taką potrzebę. W sytuacji idealnej wszystkie nabyte nawyki powinny tworzyć rodzaj płaszcza, który okrywa konsumenta nowego rodzaju tak, jak protestanckiego świętego spowijać miały inspirowana moralnie pasja zawodowa i pragnienie zysku (według powtarzającego za Baxterem Maksa Webera): „niczym lekka peleryna, którą w każdej chwili można odłożyć na bok" 4 . Nawyki rzeczywiście zmieniają się ciągle, codziennie i przy pierwszej nadarzającej się okazji; nigdy nie mają szansy zmienić się w żelazne pręty klatki (z wyjątkiem metanawyku, jakim jest „nawyk zmiany nawyków"). W sytuacji idealnej konsument nie powinien z niczego korzystać z wielkim przekonaniem, nic nie powinno nakazywać zobo96
wiązań „dopóki śmierć nas nie rozłączy", żadnych potrzeb nie powinno się uważać za zaspokojone w pełni, żadnych pragnień za ostateczne. Zastrzeżenie „do następnego razu" powinno towarzyszyć każdemu ślubowi wierności i każdemu zobowiązaniu. Tym, co się liczy, jest ulotność, immanentna czasowość wszystkich zobowiązań, ważniejsza od nich samych; zresztą zobowiązania nie mogą trwać dłużej niż czas potrzebny na skonsumowanie przedmiotu pożądania czy też raczej czas konieczny, by wypaliło się samo pożądanie. Fakt, że konsumpcja wymaga czasu, jest w rzeczywistości utrapieniem społeczeństwa konsumpcyjnego i największym zmartwieniem tych, którzy dobrami konsumpcyjnymi handlują. Spektakularna kariera „teraz", wywołana rozwojem technologii „ściskania czasu", wyraźnie współbrzmi z logiką gospodarki nastawionej na konsumenta: konsument powinien być zadowolony w j e d n e j c h w i l i , i to w podwójnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście dobra konsumpcyjne powinny przynosić satysfakcję natychmiast, nie wymagając specjalnych umiejętności ani długich przygotowań; jednak zadowolenie powinno się także skończyć w „bez-czasie", to znaczy w chwili, gdy kończy się czas potrzebny do ich skonsumowania, który zresztą powinien zostać ograniczony do minimum. Niezbędną redukcję czasu osiąga się z największym powodzeniem, jeżeli konsumenci nie potrafią skoncentrować uwagi lub skupić pożądania na jednym przedmiocie przez dłuższy czas; jeśli są niecierpliwi, impulsywni, niespokojni, a nade wszystko łatwo popadają w euforię i równie łatwo tracą zainteresowanie. W kulturze społeczeństwa konsumpcyjnego chodzi przede wszystkim o to, by zapominać, a nie by się uczyć nowych rzeczy. Nie da się ukryć, że jeżeli pozbawimy pragnienie oczekiwania, a oczekiwanie pragnienia, zdolności konsumpcyjne konsumentów można rozciągnąć daleko poza ograniczenia wynikające z zaspokoje97
nia naturalnych czy nabytych potrzeb; także fizyczna trwałość przedmiotów pożądania nie jest już dłużej konieczna. Tradycyjny związek między potrzebą a jej zaspokojeniem ulega odwróceniu: obietnica i nadzieja zaspokojenia potrzeby pojawiają się wcześniej niż ona sama - zawsze bardziej intensywna i zniewalająca niż inne. Właściwie obietnica jest tym bardziej atrakcyjna, im o mniej oczywistą i znaną potrzebę chodzi; doświadczenia, 'o których istnieniu się nie wiedziało, sprawiają mnóstwo frajdy, a dobry konsument uwielbia przygody i przyjemności. Dla dobrego konsumenta rzecz jest pokusą nie dlatego, że stanowi nadzieję na zaspokojenie potrzeb, które nim targają, lecz ponieważ obiecuje burze pożądań nigdy dotąd nie przeczuwanych i nie przeżywanych Gatunek konsumenta, który począł się i narodził w społeczeństwie konsumpcyjnym, najbardziej sarkastycznie opisany został przez Johna Carolla, który wykorzystał zjadliwą, lecz proroczą karykaturę „ostatniego człowieka" Nietzschego (patrz będąca w druku książka Carolla Ego and Soul: A Sociology of Modern West in the Search of Meaning [„Ego i dusza. Socjologia współczesnego Zachodu w poszukiwaniu znaczenia"]: Etos tego społeczeństwa głosi: jeśli czujesz się źle - jedz! [...] Konsument jest pełen melancholii, a biorąc pod uwagę, że dolegliwość bierze się z poczucia pustki, zimna, płaskości, odczuwa on potrzebę wypełnienia swego wnętrza czymś ciepłym, smacznym, dającym energię. Oczywiście nie musi to być jedzenie: Beatlesi czuli się „szczęśliwi w środku" [happy inside] dzięki konsumpcji trochę innego rodzaju. Pochłanianie jest drogą do zbawienia: konsumuj i bądź zadowolony! [...] Równocześnie - niepokój, mania bezustannych zmian, ruchu, pogoń za różnorodnością: usiąść bez ruchu znaczy umrzeć. [...] Konsumeryzm jest więc społeczną analogią choroby psychicznej zwanej depresją, której objawami są równocześnie osłabienie i bezsenność. 98
Dla konsumentów w społeczeństwie konsumpcyjnym bycie w ruchu - pogoń, poszukiwanie, nieznalezienie, a właściwie nieznalezienie „jeszcze" - to nie dolegliwości, lecz obietnica rozkoszy, a może wręcz sama rozkosz. Dla nich przybycie do celu podróży staje się przekleństwem. (Maurice Blanchot napisał kiedyś, że pytanie ma zawsze pecha, którym jest odpowiedź; można by rzec, że pożądanie ma pecha, którym jest zaspokojenie.) Gra, w której bierze udział konsument, to nie żądza kupowania i posiadania, nie gromadzenie dóbr w materialnym, namacalnym sensie tego słowa; tutaj chodzi o wzbudzenie nowych, nie znanych dotąd wrażeń. Konsumenci są przede wszystkim zbieraczami w r a ż e ń; kolekcjonują r z e c z y jedynie wtórnie, jako pochodne doznań. Mark C. Tylor i Esa Saarinen trafili w samo sedno sprawy: „pożądanie nie pożąda zaspokojenia. Wręcz przeciwnie, pożądanie pożąda pożądania." 5 W każdym razie pożądanie konsumenta idealnego. Perspektywa pożądania, które blaknie i rozmywa się; możliwość, że w zasięgu wzroku nie będzie niczego, co potrafiłoby je rozbudzić na nowo; wizja, że będzie się wydanym światu, gdzie nie ma nic, czego by można było pożądać - musi być dla idealnego konsumenta ponurym horrorem (i oczywiście koszmarem straszącym po nocach sprzedawców dóbr konsumpcyjnych). Żeby możliwości konsumpcyjne konsumentów wzrastały, nie wolno im pozwolić na odpoczynek. Trzeba utrzymywać ich zawsze w pogotowiu, czujnych, stale wystawionych na nowe pokusy, i pielęgnować w nich bez przerwy stan nigdy nie słabnącego podniecenia, a także stan ciągłej podejrzliwości i permanentnego zniechęcenia. Atrakcje, które przyciągają ich uwagę, powinny potwierdzać wątpliwości, obiecując zarazem możliwość przełamania znudzenia: „Myślisz, że wszystko już widziałeś? Nic nie widziałeś, stary!' 99
Często mówi się, że rynek dóbr konsumpcyjnych uwodzi swych klientów. Jednak żeby było to możliwe, muszą istnieć konsumenci, którzy c h c ą być uwiedzeni - tak jak dyrektor fabryki, który żeby rządzić robotnikami, potrzebuje załogi wdrożonej do przestrzegania dyscypliny i wykonywania poleceń). W prawidłowo działającym społeczeństwie konsumpcyjnym konsumenci aktywnie szukają sytuacji, w której można by ich uwieść. Życie ich dziadków-producentów mierzone było identycznymi obrotami taśmy produkcyjnej. Oni zaś dla odmiany żyją od jednej atrakcji do drugiej, od pokusy do pokusy; zaledwie wywęszą jeden smakołyk, już zaczynają szukać kolejnego; tylko połkną jedną przynętę, już się rozglądają w poszukiwaniu innej - a każda atrakcja, pokusa, smakołyk i przynęta jest nowa, odmienna od znanych do tej pory i bardziej przyciągająca uwagę. Dla dojrzałych konsumentów z prawdziwego zdarzenia takie zachowanie stanowi przymus, konieczność. Niemniej im samym ten „mus", zinternalizowany nacisk, niemożność życia w inny sposób, jawi się jako wolna wola. Rynek prawdopodobnie wybrał ich już na konsumentów i odebrał wolność wyboru: nie potrafią lekceważyć jego umizgów. Jednak podczas każdej kolejnej wizyty w centrum handlowym czy usługowym konsumenci mają wszelkie powody, by sądzić, że to oni, może nawet wyłącznie oni, tutaj rządzą. To oni wydają sądy, krytykują, dokonują wyboru. W końcu przecież mogą zrezygnować z wyboru każdej możliwości - a jest ich nieskończenie wiele. Z jednym wyjątkiem: nie mogą zrezygnować z wyboru możliwości samego dokonania wyboru; ten wybór jednak nie wydaje się wyborem. To właśnie konsumenci, ciągle żądni nowych wrażeń i szybko nudzący się każdą atrakcją, oraz świat, który, z punktu widzenia gospodarczego, politycznego, oraz indywidualnie dla każdego człowieka, uległ pod dyktando rynku dóbr konsumpcyjnych wielostronnym przekształcę 100
niom i, jak rynek, jest gotów uzależniać od siebie ludzi i zmieniać atrakcje ze stale rosnącą prędkością, przyczyniają się wspólnie do tego, że z prywatnych map świata oraz planów życiowej drogi znikają wszystkie na stałe ustawione znaki: czy to ze stali, betonu, czy też ustanowione przez władze. W rzeczywistości podróżowanie jest dla konsumenta o wiele przyjemniejsze niż dotarcie do celu; to ostatnie ma stęchłą woń końca drogi oraz gorzki smak monotonii i stagnacji, które unicestwiłyby wszystko, w czym konsument - konsument idealny - widzi sens życia i dla czego żyje. Używać świata, ciesząc się tym, co ma do zaoferowania, można na wiele sposobów: nie wolno jedynie zakrzyknąć za Faustem Goethego: „Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!" Konsument jest człowiekiem w ruchu i takim musi pozostać.
ROZDWOJENI, ALE W CIĄGŁYM RUCHU i
Nawet najbardziej wytrawni i spostrzegawczy mistrzowie sztuki dokonywania wyborów nie mogą i nie potrafią wybrać społeczeństwa, w którym przychodzą na świat - w ten sposób wszyscy jesteśmy w podróży, czy nam się to podoba, czy nie. Nikt nas zresztą nie pytał o zdanie. Jesteśmy rzuceni na środek morza bez map i kompasu; boje zatonęły albo ich nie widać - mamy tylko dwie możliwości: cieszyć się z zapierających dech wizji nowych odkryć przed nami albo drżeć ze strachu przed zatonięciem. Natomiast szukanie azylu w bezpiecznym porcie jest pozbawione realnych podstaw; można pójść o zakład, że to, co dzisiaj wygląda na spokojną przystań, szybko zostanie unowocześnione, park atrakcji, deptak spacerowy lub zatłoczony bulwar i molo zastąpią senne hangary i szopy na łodzie. Ponieważ trzecia możliwość jest nie do zrealizowania, żeglarzowi pozostaje jedna z dwóch pozostałych, wybrana 101
przez niego lub podyktowana zrządzeniem losu; niebagatelną rolę odgrywają tutaj, rzecz jasna, jego umiejętności oraz stan łodzi. Im statek mocniejszy, tym mniej powodów, by lękać się sztormu i wysokiej fali. Jednak nie wszystkie łódki nadają się do wypłynięcia w morze. Im więcej zatem możliwości swobodnej żeglugi, tym częściej losy żeglarzy zmierzają ku polaryzacji, a przepaść między jej biegunami staje się coraz większa. Rejs, który dla dobrze wyposażonego jachtu jest przyjemną przygodą, dla sfatygowanej szalupy może okazać się niebezpieczną pułapką. W ostatecznym rozrachunku różnica między nimi oznacza życie lub śmierć. Każdego można o b s a d z i ć w roli konsumenta, każdy może c h c i e ć zostać konsumentem i oddać się korzystaniu z możliwości, jakie oferuje ten rodzaj życia. Jednak nie każdy m o ż e być konsumentem. Pożądanie nie wystarcza; by pożądanie stało się pożądane, dostarczając wynikającej z pożądania przyjemności, musimy mieć nadzieję, że uda nam się do przedmiotu pożądania zbliżyć. Nadzieja ta, którą niektórzy żywią całkiem słusznie, dla wielu innych pozostaje płonna. Wszyscy jesteśmy skazani na życie wśród wyborów, jednak nie wszyscy dysponują środkami, by ich dokonywać. Podobnie jak wszystkie znane społeczeństwa, konsumpcyjne społeczeństwo ponowoczesne jest zhierarchizowane. Różne rodzaje społeczeństw można określić na podstawie tego, jak dzielą one swoich członków na warstwy. W społeczeństwie konsumentów ludzi dzieli się na stojących „wyżej" i „niżej" według s t o p n i a m o b i l n o ś c i , czyli swobody wyboru miejsca, w którym się znajdują. Jedna z różnic między „stojącymi wyżej" i „stojącymi niżej" polega na tym, że ci pierwsi mogą pozostawić gdzieś tych drugich, ale nie na odwrót. We współczesnych miastach występuje „apartheid a rebours": jedni mogą sobie pozwolić na opuszczenie brudnych i smrodliwych rejonów, gdzie pozostają ci, których nie stać na przeprowadzkę. Stało się tak już w Waszyngtonie; podobnie dzieje się w Chicago, 102
Cleveland i Baltimore. W Waszyngtonie na rynku mieszkaniowym nie ma żadnej dyskryminacji. A jednak wzdłuż 16 Ulicy (od zachodu) i Potomaku (na północnym zachodzie) przebiega niewidzialna granica, której mieszkający poza nią starają się nigdy nie przekraczać. Większość nastolatków mieszkających za niewidzialną, lecz doskonale namacalną granicą, nigdy nie widziała śródmieścia Waszyngtonu, jego przepychu, wystawnej elegancji i wyszukanych uciech. W ich życiu śródmieście nie istnieje. Przez granicę nie prowadzi się rozmów. Doświadczenia życiowe są tak diametralnie różne, że nie bardzo wiadomo, o czym mieliby ludzie mieszkający po dwóch stronach tej granicy rozmawiać, gdyby przypadkiem spotkali się, by wymienić parę zdań. Jak powiedział Ludwig Wittgenstein: „Jeśli lwy umiałyby mówić, nie zrozumielibyśmy ich". Inna różnica: „stojący wyżej" są zadowoleni z tego, że podróżują według własnego widzimisię, wybierając cel podróży w zależności od oferowanych atrakcji. Natomiast „stojącym niżej" od czasu do czasu zdarza się, że są wyrzucani z miejsc, w których woleliby pozostać. (W 1975 roku pod opieką Wysokiej Komisji do spraw Uchodźców powołanej przy ONZ znalazły się 2 miliony przymusowych emigrantów. W 1995 roku było ich 27 milionów.) Nawet jeśli się nie przenoszą, często ziemia, na której żyją, usuwa im się spod stóp i tak czy inaczej są jakby w ruchu. Jeżeli ruszają w drogę, to najczęściej kto inny określa ich miejsce przeznaczenia; rzadko bywa ono przyjemne i nie wybiera się go ze względu na atrakcje, jakich mogłoby dostarczyć. Zamieszkują miejsca nieprzyjemne i niegościnne, które chętnie by porzucili, ale nie mają dokąd pójść, bo nigdzie indziej ich nie przyjmą i nie pozwolą rozbić namiotu. Stopniowo cały świat wycofuje wizy wjazdowe; nie odchodzi jednak od kontroli paszportowej. Jest ona ciągle potrzebna, być może nawet bardziej niż kiedykolwiek dotąd, by uporządkować bałagan, który mógłby powstać z po103
wodu zniesienia wiz: pomaga oddzielić tych, dla których wygody i łatwiejszego podróżowania wizy zostały zlikwidowane, od tych, którzy powinni byli siedzieć w domu, a nie myśleć o podróży. Dzisiaj zniesienie wiz wjazdowych w połączeniu ze wzmocnieniem kontroli imigracyjnej ma głębokie znaczenie symboliczne. Można je potraktować jako metaforę nowej, tworzącej się stratyfikacji społecznej. Widać jasno, że dostęp do możliwości poruszania się po świecie stał się współcześnie najwyższej wagi czynnikiem klasyfikacji społecznej. Odsłania on jasno także globalny wymiar wszystkich przywilejów i ograniczeń, choćby występowały one na poziomie lokalnym. Niektórzy z nas cieszą się nową swobodą poruszania się sans papiers, podczas gdy inni z tych samych powodów nie mogą trwać bez ruchu. Teraz wszyscy mogą być włóczęgami, faktycznie lub potencjalnie; jednak między doświadczeniami pojawi się przepaść nie do przekroczenia, w zależności od tego, czy człowiek znajdować się będzie u szczytu, czy u dołu skali swobody poruszania się. Modne określenie „nomadzi", stosowane bez różnicy w odniesieniu do wszystkich żyjących w epoce ponowoczesnej, jest wysoce mylące, ponieważ przemilcza głębokie różnice, które dzielą od siebie dwa rodzaje doświadczeń, oddając zarazem łączące je podobieństwo w sposób bardzo powierzchowny.,. W rzeczywistości zjawiska zachodzące na dwóch biegunach wyznaczających górę i dół tworzącej się hierarchii możliwości poruszania się bardzo się różnią; stają się one także coraz bardziej odizolowane od siebie nawzajem. Dla „pierwszego świata", świata totalnej mobilności, przestrzeń przestała być ograniczeniem i łatwo się ją przekracza zarówno „w rzeczywistości", jak i „wirtualnie". Natomiast w drugim świecie, świecie tych, którzy „skrępowani więzami lokalnymi", nie mając możliwości poruszania się, muszą biernie godzić się z każdą zmianą, jaka dotyka miejsca,/ 104
z którym są związani - rzeczywista przestrzeń szybko się zamyka. Ograniczenie to staje się jeszcze bardziej bolesne ze względu na natrętność, z jaką media ukazują podbój przestrzeni i „wirtualną możliwość" przekroczenia odległości, które ciągle są nie do pokonania w rzeczywistości niewirtualnej. Kurczenie się przestrzeni niweluje upływ czasu. Mieszkańcy pierwszego świata pogrążeni są w ciągłej teraźniejszości, a ich życie jest ciągiem epizodów higienicznie oddzielonych od przeszłości i przyszłości. Ludzie ci są stale zajęci i ciągle brakuje im czasu, ponieważ żadna chwila nie trwa - takie samo doświadczenie jak poczucie, że czas jest wypełniony po brzegi. Natomiast ludzie porzuceni jak rozbitkowie na obszarze drugiego świata są przygnieceni bezużytecznym ciężarem nadmiaru czasu, którego nie mają czym wypełnić. W ich czasie „nic się nigdy nie zdarza". Nie „kontrolują" oni czasu, ale też czas nie sprawuje nad nimi kontroli, tak jak sprawował nad ich - podporządkowanymi bezdusznemu rytmowi pracy przy taśmie - przodkami, którym zegar wybijał początek i koniec zmiany. Mogą oni jedynie zabijać czas, tak jak on ich powoli zabija. Mieszkańcy pierwszego świata żyją w c z a s i e ; przestrzeń nie ma dla nich znaczenia, ponieważ każdą odległość pokonuje się w mgnieniu oka. Jean Baudrillard zawarł to doświadczenie w swej wizji „hiperrzeczywistości", gdzie tego, co wirtualne, nie da się już oddzielić od tego, co rzeczywiste, ponieważ jedno i drugie w tym samym stopniu posiada lub jest pozbawione „obiektywności", „zewnętrzności" i „mocy wymierzania kar", które Emile Durkheim wymieniał jako cechy każdej rzeczywistości. W drugim świecie natomiast ludzie zamieszkują p r z e s t r z e ń : ociężałą, rozciągliwą, nienaruszalną; przestrzeń, która wiąże czas i odbiera im możliwość sprawowania nad nim kontroli. Ich czas jest próżny; w ich czasie „nic się nigdy nie zdarza". Jedynie wirtualny czas telewizji ma strukturę, rozkład - reszta to czas upływający w monotonnym tykaniu zegara: 105
przychodzi i odchodzi, nie stawiając żadnych wymagań i nie pozostawiając żadnego wyraźnego śladu. Jego osad pojawia się nagle, niechciany, bez zapowiedzi. Niematerialny, lekki i efemeryczny, pozbawiony czegokolwiek, co mogłoby go wypełnić sensem i nadać mu ciężar, czas nie ma władzy nad zbyt realną przestrzenią, która ogranicza mieszkańców drugiego świata. Dla tych, którzy zamieszkują świat pierwszy - coraz bardziej kosmopolityczny, eksterytorialny świat ludzi globalnego biznesu, menedżerów globalnej kultury czy pracowników wyższych uczelni i akademii naukowych - granice państwowe równa się z ziemią, podobnie jak znikają one dla towarów o zasięgu globalnym, kapitału i środków finansowych. Dla mieszkańca drugiego ze światów piętrzą się coraz wyżej mury kontroli imigracyjnej, prawa stałego pobytu, polityki „czystych ulic" i „zerowej tolerancji". Fosy oddzielające ich od upragnionych miejsc i wyśnionego zbawienia stają się coraz głębsze, a wszystkie mosty już przy pierwszej próbie ich przekroczenia okazują się zwodzone. Pierwsi podróżują, bo mają na to ochotę; podróż sprawia im przyjemność i dostarcza rozrywki (zwłaszcza jeśli lecą pierwszą klasą albo prywatnym samolotem); namawia się ich do wojaży, przekupuje i wita z uśmiechem i otwartymi ramionami, jeśli tylko się na podróż zdecydują. Drudzy podróżują ukradkiem, często nielegalnie, nierzadko płacąc za miejsce w zatłoczonej trzeciej klasie niezdatnego do żeglugi, cuchnącego statku więcej, niż ci pierwsi za pozłacane luksusy „business class". Po przyjeździe są źle widziani, a jeśli mają pecha, aresztuje się ich i deportuje niezwłocznie.
PORUSZAMY SIĘ W ŚWIECIE ŚWIAT PRZECHODZI OBOK NAS
Psychologiczne i kulturalne następstwa polaryzacji są ogromne. Larry Elliott w dzienniku „The Guardian" z 10 listopada 106
1997 roku cytuje Dianę Coyle, autorkę The Weightless World [„Nieważki świat"], która rozwodzi się nad rozkoszami, jakich jej dostarcza nowy, wspaniały, skomputeryzowany, elektroniczny i elastyczny świat wielkich prędkości i ruchu: „Ludziom takim jak ja, wykształconym i dobrze zarabiającym ekonomistom i dziennikarzom, obdarzonym pewną dozą przedsiębiorczości, nowa elastyczność brytyjskiego rynku pracy dostarczyła wspaniałych możliwości." [Jednak kilka akapitów dalej ta sama autorka przyznaje, że „dla ludzi, którzy nie posiadają wystarczających kwalifikacji, nie dysponują odpowiednim wsparciem rodzinnym czy oszczędnościami, coraz większa elastyczność sprowadza się do tego, że pracodawcy coraz bardziej ich wyzyskują [...]".. Wszystkich, którzy pławią się w słońcu nowej elastyczności brytyjskiego rynku pracy, Coyle prosi, by nie lekceważyli słów Lestera Thurowa i Roberta Reicha ostrzegających niedawno przed narastającym niebezpieczeństwem pogłębiania się w USA społecznej przepaści między „bogatą elitą zaszywającą się w strzeżonych rezydencjach" a „bezrobotną, zubożałą większością". Agnes Heller wspomina. jak podczas jednego z dalekich lotów spotkała kobietę w średnim wieku, pracującą w międzynarodowej firmie handlowej, która mówiła w pięciu językach i była właścicielką trzech mieszkań w różnych częściach świata: Ciągle wędruje, odwiedza miejsca, zawsze tam i z powrotem. Sama, nie jako członek wspólnoty, choć wielu ludzi postępuje tak samo jak ona [...] Kultura, do której należy, nie jest kulturą związaną z pewnym miejscem; to kultura czasu. To kultura a b s o l u t n e j t e r a ź n i e j szości. Spróbujmy jej towarzyszyć w ciągłych podróżach pomiędzy Singapurem, Hongkongiem, Londynem, Sztokholmem, New Hampshire, Tokio, Pragą... Zatrzymuje się w tym samym hotelu Hilton, je na drugie śniadanie tę samą kanapkę z tuńczykiem, albo, jeśli ma ochotę, 107
je chińskie jedzenie w Paryżu, a francuskie w Hongkongu. Używa takich samych faksów, telefonów i komputerów, ogląda te same filmy i rozmawia o podobnych problemach z tym samym typem ludzi. Agnes Heller, która jak wielu z nas jest naukowcem-globtroterem, łatwo się wczuwa w doświadczenie anonimowej towarzyszki podróży. Dodaje także coś ze swojego ogródka: „Nawet zagraniczne uniwersytety nie są obce. Po wykładzie w Singapurze, Tokio, Paryżu czy Manchesterze można spodziewać się tych samych pytań. Nie są one obce, ale nie są też domem." Znajoma Agnes Heller nie ma domu, ale nie czuje się bezdomna. Gdziekolwiek się znajduje, czuje się swobodnie. „Orientuje się na przykład, gdzie jest kontakt; z góry wie, co będzie w menu; umie odczytać znaczenie gestów i aluzji; rozumie innych bez dodatkowych wyjaśnień."6 Jeremy Seabrook wspomina inną kobietę, Michelle, z komunalnej kamienicy w sąsiedztwie: Kiedy miała piętnaście lat, jej włosy jednego dnia były rude, następnego blond, potem kruczoczarne; później miała afro, jeszcze później włosy pozwijane w spiralne loki, a następnie warkocze, które z kolei obcięła, strzygąc się niemal na zero. [...] Jej wargi były krwistoczerwone, potem fioletowe, a jeszcze później czarne. Twarz trupioblada, następnie brzoskwiniowa, a potem brunatna, jak odlana z brązu. W pogoni za marzeniami o ucieczce opuściła dom w wieku szesnastu lat, by zamieszkać ze swym chłopakiem, który miał lat dwadzieścia sześć. [...] Mając osiemnaście lat, wróciła do matki z dwójką dzieci. [...] Usiadła w swoim pokoju, z którego uciekła trzy lata wcześniej: ze ścian patrzyły na nią ciągle wyblakłe zdjęcia wczorajszych gwiazd. Powiedziała, że czuje się, jakby miała sto lat. Spróbowała wszystkiego, czego w życiu można zakosztować. Nie pozostało nic.7 Współtowarzyszka podróży Heller mieszka w wyimaginowanym domu, którego de facto nie potrzebuje, w związku 108
z czym jego nierzeczywistość nie przeszkadza jej wcale. Znajoma Seabrooka, posłuszna nakazom wyobraźni, ucieka z domu, któremu ma za złe jego przytłaczającą realność. Obydwie wykorzystują wirtualność przestrzeni, która jednak każdej z nich oferuje inne możliwości. Znajomej Heller pomaga zlikwidować ograniczenia, które narzuca rzeczywisty dom: odebrać przestrzeni materialność bez narażania się na niewygodę i niepokoje, jakie pociąga za sobą bezdomność. Natomiast w wypadku sąsiadki Seabrooka wirtualność przestrzeni osłabia straszną i nienawistną władzę domu zamienionego w więzienie: powoduje rozpad czasu. Pierwsze doświadczenie odbierane jest jako ponowoczesna wolność. Drugie wygląda raczej na ponowoczesna wersję niewolnictwa. Pierwsze doświadczenie określone jest przez paradygmat t u r y s t y (nie ma znaczenia, czy podróżuje się dla przyjemności, czy w interesach)., Turyści, przedkładając słodko-gorzkie sny o tęsknocie za domem nad wygody domu, stają się wędrowcami - bo tak chcą albo ponieważ „w tych warunkach" uważają to za najrozsądniejszą strategię życiową, czy też dlatego, że skusiły ich prawdziwe lub wyobrażone przyjemności życia „łowcy wrażeń". Jednak nie wszyscy wędrowcy są w drodze dlatego, że wolą być w ruchu niż stać w miejscu albo chcą zmierzać właśnie tam, gdzie idą. Prawdopodobnie wielu z nich wolałoby pójść gdzie indziej albo w ogóle nie podjęliby trudów wędrownego życia, jeżeli ktoś zapytałby ich o zdanie - nikt jednak tego nie zrobił. Są w drodze, ponieważ w świecie skrojonym na miarę turystów „pozostanie w domu" wygląda na upokorzenie i niewdzięczną harówkę, a na dłuższą metę i tak wydaje się niewykonalne. Są w ruchu, ponieważ popchnięto ich do tego. Najpierw, siłą lub pod wpływem tajemniczego impulsu, ulegając pokusie zbyt silnej, by się jej oprzeć, zostali duchowo wykorzenieni z miejsca, z którym przestali łączyć jakiekolwiek nadzieje. Za swój obo109
wiązek życiowy uważają jedynie głoszenie swobody. Są w ł ó c z ę g a m i - ciemną stroną księżyca, który odbija światło jasnego słońca turystów i spokojnie podąża za obrotami planet. To mutanci ponowoczesnej ewolucji, monstrualne odpady nowego wspaniałego gatunku; śmietnisko świata, który poświęcił się usługom turystycznym. Turyści poruszają się lub nie - w zależności od własnego widzimisię. Odchodzą, jeśli gdzie indziej skuszą ich nowe, nieznane możliwości. Włóczędzy wiedzą, że niezależnie od własnych chęci nigdzie nie pozostaną dłużej, bo gdziekolwiek by się zatrzymali, nigdzie nie są mile widzianymi gośćmi. Turyści są w ruchu, ponieważ atrakcje dostępnego (globalnie) świata są dla nich pokusą nie do odparcia. Włóczędzy są w ruchu, bo niegościnność dostępnego im (lokalnie) świata staje się nie do zniesienia. Turyści podróżują, bo chcą podróżować; włóczędzy - bo nie mają innego sensownego wyboru. Można powiedzieć, że włóczędzy są turystami wbrew woli, ale określenie „turysta wbrew woli" zawiera wewnętrzną sprzeczność. Choć strategia turysty jest w dużym stopniu koniecznością w świecie, w którym mury się przesuwają, a drogi zmieniają swój bieg, wolność wyboru stanowi esencję jego bytu. Jeśli jej zabraknie, życie turysty utraci całą swą atrakcyjność i poezję, stanie się nie do zniesienia. To, co dziś okrzyknięto „globalizacją", jest napędzane marzeniami i pragnieniami turystów, a jej drugim skutkiem - skutkiem ubocznym, lecz nieuniknionym -jest przemiana wielu ludzi we włóczęgów. Włóczędzy to wędrowcy, którym odmówiono prawa bycia turystami. Nie pozwolono im arii tkwić w bezruchu (nie ma miejsca, które zapewniłoby im stabilność, koniec podróży, w którą wyruszyli wbrew woli), ani też szukać sobie lepszego miejsca. (Wyzwolony spod władzy przestrzeni, kapitał nie potrzebuje już wędrownych robotników, a jego najbardziej uniezależniona od przestrzennych ograniczeń, wysoko zaawansowana technologicznie awangarda w zasadzie w ogóle nie 110
potrzebuje żadnej najemnej siły roboczej, czy to wędrownej, czy zatrudnionej na stałe. W ten sposób naciski, by ostatecznie znieść ciągle istniejące jeszcze bariery, które ograniczają swobodny przepływ pieniędzy i przysparzających pieniędzy towarów oraz informacji, idą ręka w rękę z presją, by kopać nowe fosy i wznosić nowe mury (zwane prawem imigracyjnym lub ustawami o narodowości), zagradzające drogę tym, którzy w międzyczasie zostali wykorzenieni duchowo i fizycznie.8 Z i e l o n e ś w i a t ł o d l a t u r y s t ó w , c z e r w o n e d l a w ł ó c z ę g ó w . Przymusowe przywiązanie do miejsca prowadzi do naturalnej selekcji, jeśli chodzi o następstwa globalizacji. Szeroko zauważalna i coraz bardziej niepokojąca polaryzacja świata i jego mieszkańców nie jest czynnikiem zewnętrznym, czymś obcym, co globalizacji przeszkadza, kłodą rzucaną jej pod nogi; polaryzacja jest wynikiem globalizacji. Nie ma turystów bez włóczęgów. Turyści nie mogą korzystać z wolności, jeśli nie przywiąże się włóczęgów do miejsca.
ZŁĄCZENI NA DOBRE I ZŁE
Włóczęga to alter ego turysty. Jest też jego najbardziej zagorzałym wielbicielem - tym bardziej że nawet nie wyobraża sobie niewygód prawdziwego życia turysty, o których rzadko się wspomina. Jeśli zapytać włóczęgi, jak chciałby żyć, gdyby miał nieograniczoną możliwość wyboru - w odpowiedzi otrzymamy dokładny opis szczęśliwego „jak w telewizji" życia turysty. Włóczęga nie wyobraża sobie, że można dobrze żyć inaczej niż turysta: nie ma innej utopii, nie ma własnego programu politycznego ani własnych celów. Jedyna rzecz, której pragnie, to móc być turystą -jak my wszyscy... W świecie, który nie zna spoczynku, być turystą oznacza jedyny możliwy do przyjęcia i ludzki sposób bycia w ciągłym ruchu. 111
Zarówno turysta, jak i włóczęga są konsumentami, a późnonowoczesny i ponowoczesny konsument jest kolekcjonerem przeżyć i zbieraczem wrażeń; ze światem łączą go przede wszystkim związki natury e s t e t y c z n e j : odbiera świat jako pożywkę dla własnej wrażliwości, matrycę do doświadczeń (w znaczeniu Erlebnisse, stanu przeżywania, a nie Erfahrungen, czyli zdarzeń, które człowieka spotykają), według których tworzy on mapę świata. I jeden, i drugi jest poruszony obietnicą wrażeń, które pociągają lub napełniają odrazą. Obaj smakują świat, jak wytrawni bywalcy muzeów smakują spotkanie „w cztery oczy" z dziełem sztuki. Wspólna postawa wobec świata sprawia, że stają się podobni do siebie, dzięki czemu włóczęga, wczuwając się w sytuację turysty, a w każdym razie w wizerunek turysty, który sobie stworzył, może zapragnąć żyć tak samo; natomiast turysta stara się o tym podobieństwie zapomnieć za wszelką cenę, chociaż ku swemu przerażeniu nie może go w pełni ukryć. Jak przypomina swym czytelnikom Jeremy Seabrook,9 tajemnica dzisiejszego społeczeństwa leży w „rozwoju sztucznie wytworzonego i subiektywnego poczucia braku", ponieważ „nic nie może zagrażać bardziej" jego fundamentalnym zasadom „niż fakt, że ludzie mogliby być w pełni zadowoleni z produktów, które mają". Zatem to, co jest już w ich posiadaniu - ulega deprecjacji i pomniejszeniu w porównaniu z natrętnie rzucającą się w oczy paradą szalonych przygód ludzi zamożnych: „Bogaci stali się przedmiotem powszechnego podziwu." Bogaci, postawieni obecnie na świeczniku jako bohaterowie, których należy powszechnie podziwiać oraz traktować jako wzory do naśladowania, byli kiedyś self-made men. Ich życie uosabiało dobroczynne skutki etyki pracy i rozsądku, które były nierozłącznie ze sobą związane. To już jednak przeszłość. Dzisiaj przedmiotem podziwu jest bogactwo samo w sobie - bogactwo, które gwarantuje życie spędzone 112
na zaspokajaniu własnych, jak najdziwniejszych kaprysów, na rozrywce i marnotrawstwie. Ważne jest to, co m o ż n a z r o b i ć , a nie to, co ma b y ć z r o b i o n e czy też co z r o b i ć n a l e ż y . Tym, co budzi w bogaczach powszechny podziw, jest cudowna możliwość wyboru własnego życia: tego, gdzie je spędzają (teraz i potem), w jaki sposób i z kim; że bez większego wysiłku mogą wszystko zmieniać według własnego widzimisię, jakby nie istniały dla nich sytuacje, z których nie ma już odwrotu, i jakby nie widać było końca ich kolejnych wcieleń; przyszłość wydaje im się ciągle bogatsza i bardziej podniecająca niż przeszłość; a także - co równie ważne - jedyną rzeczą, jaka ma w ich wypadku znaczenie, jest zakres możliwości, które dzięki bogactwu stoją przed nimi otworem. Rzeczywiście wygląda na to, jakby ludzie ci kierowali się w swym postępowaniu estetyką konsumpcji; to nie posłuszeństwo etyce pracy, suche, powściągliwe nakazy rozumu czy znawstwo, nawet nie sukces finansowy leżą u podstaw ich uznanej wielkości i prawa do powszechnego podziwu, lecz niecodzienne, a nawet frywolne gusty, którym ostentacyjnie hołdują. Jak podkreśla Seabrook, „biedni nie należą do innej kultury niż bogaci [...] muszą żyć w świecie, który został wymyślony na użytek tych, co mają pieniądze. Wzrost gospodarczy pogłębia ich biedę tak samo jak recesja i zastój." Rzeczywiście recesja oznacza większą biedę i mniejsze możliwości; jednak wzrost nakręca coraz bardziej szaleńczą paradę konsumpcyjnych cudów, zwiastując pogłębianie się przepaści między pragnieniami a rzeczywistością. Zarówno turystów, jak i włóczęgów przerobiono na konsumentów, ale włóczęga jest konsumentem w y b r a k o w a n y m. W rzeczywistości nie może on sobie pozwolić na dokonywanie wyrafinowanych wyborów, w czym konsumenci powinni celować; ich możliwości konsumpcyjne są tak ograniczone, jak środki, którymi dysponują. Ta wada sprawia, że pozycja włóczęgów w społeczeństwie jest nie113
pewna. Naruszają normy i podkopują istniejący porządek. Sama ich obecność wystarcza, by popsuć frajdę; nie napędzają w żaden sposób trybów społeczeństwa konsumpcyjnego ani nie przyczyniają się do większego rozkwitu gospodarki zamienionej w przemysł turystyczny. Są „bezużyteczni" w znaczeniu, w jakim słowo „użytek" można rozumieć w społeczeństwie konsumentów czy turystów. A ponieważ nie ma z nich żadnego pożytku, są także niechciani, co z kolei sprawia, że, napiętnowani niechęcią, w sposób naturalny stają się świetnymi kandydatami na kozły ofiarne. Ich jedyną zbrodnią jest to, że chcą być tacy jak turyści, ale brakuje im środków, by mogli tę chęć zrealizować. Turystom włóczędzy wydają się ordynarni, podejrzani i odpychający, i nie chcą dobrowolnie przestawać w ich towarzystwie; ma to jednak o wiele głębsze przyczyny niż tylko szeroko nagłaśniana sprawa „publicznych kosztów" utrzymania włóczęgów. Turyści boją się włóczęgów z tych samych powodów, dla których włóczędzy widzą w turystach swoich idoli i guru: w społeczeństwie wędrowców, które jest stale w podróży, turystyka i włóczęgostwo są dwiema stronami tej samej monety. Włóczęga, powtórzmy to raz jeszcze, jest alter ego turysty. Linia między nimi jest cienka i nie zawsze jasno wykreślona. Łatwo można ją niepostrzeżenie przekroczyć... Zawsze istnieje gdzieś to odrażające podobieństwo, które sprawia, że tak trudno jest określić, kiedy portret zaczyna być karykaturą, a zdrowy okaz gatunku staje się mutantem i potworem. Wśród turystów znajduje się trochę „zwykłych podróżnych", zawsze udających się dokądś, zawsze przekonanych, że obrali słuszny kierunek podróży i że podróżowanie jest rzeczą słuszną; ci szczęśliwi turyści rzadko kiedy kłopoczą się tym, że ich wyprawy mogłyby przekształcić się we włóczęgę. Podobnie wśród włóczęgów są tacy, którzy już dawno dali za wygraną i porzucili nadzieję, że kiedykolwiek awansują do rangi turystów. Niemniej pomiędzy tymi dwo114
ma krańcowymi wypadkami istnieje znaczna część, być może przeważająca większość społeczeństwa konsumentów-wędrowców, której członkowie nie są do końca pewni swego aktualnego położenia, a jeszcze mniejszą pewność mają co do tego, czy ich obecna sytuacja potrwa do jutra. Na drodze leży tyle skórek od bananów, na których się można poślizgnąć, a krawężniki są strome i łatwo się potknąć. Przecież każda praca jest zajęciem okresowym, akcje mogą równie dobrze pójść w górę, jak spaść, cena kwalifikacji, które już posiedliśmy, spada, bo pojawiają się nowe umiejętności, które są bardziej w cenie; cenne nabytki, otaczane troską, z których dzisiaj jest się dumnym, tracą na wartości w mgnieniu oka, urocze osiedla stają się tandetne i pospolite, związki zawiera się „do odwołania", wartości, do których warto dążyć, i cele, na które opłaca się stawiać, pojawiają się i znikają. Tak jak żadna polisa nie zabezpiecza przed śmiercią, tak też żadne z ubezpieczeń, za których pomocą turysta chroni swój styl życia, nie zabezpiecza przed popadnięciem we włóczęgostwo. Włóczęga jest zatem koszmarnym snem turysty, siedzącym w nim demonem, nad którym trzeba codziennie odprawiać egzorcyzmy. Spojrzenie włóczęgi przyprawia turystę o dreszcze - nie z powodu tego, c z y m j e s t w ł ó c z ę g a , ale tego, c z y m m o ż e s t a ć s i ę t u r y s t a . Turysta usiłuje więc zatuszować obecność włóczęgi: przepędza żebraków i bezdomnych z ulic miasta, spychając ich daleko, do miejsc, w które się nie chodzi, do getta; domaga się ich wygnania lub zamknięcia w więzieniu. W ten sposób desperacko, choć w ostatecznym rozrachunku na próżno, usiłuje pozbyć się swych lęków. W świecie bez włóczęgów Gregor Samsa nigdy nie przeszedłby przemiany w owada, a turyści nigdy nie obudziliby włóczęgów. Ś w i a t b e z w ł ó c z ę g ó w jest u t o p i ą s p o ł e c z e ń s t w a tur y stó w. Znaczna część działań politycznych w społeczeństwie turystów -jak obsesja „porządku i prawa", kryminali115
zacja ubóstwa, powtarzające się ataki na darmozjadów itp. - daje się wytłumaczyć jako ciągłe, uparte wysiłki podniesienia rzeczywistości społecznej do poziomu utopii. Jednak kruczek polega na tym, że życie turystów ani w połowie nie byłoby tak przyjemne, gdyby wokół nie istnieli włóczędzy, uświadamiający im, jaki jest alternatywny model życia turysty; jedyny, jaki społeczeństwo wędrowców dopuszcza. Życie turysty nie jest usłane różami, a jeżeli są w nim jakieś róże, to zwykle mają kolce. Trzeba cierpieć wiele niedogodności, by móc korzystać ze swobód, jakie oferuje życie turysty: nie można zwolnić biegu; niepewny jest wynik każdego wyboru; ryzyko, jakie pociąga za sobą każda decyzja - to największe z nich, ale nie jedyne. Poza tym radość wyboru traci wiele ze swego powabu, kiedy m u s i się wybierać, a przygoda zostaje w dużej mierze wyzuta z atrakcyjności, kiedy życie staje się nieprzerwanym pasmem przygód. Jest więc kilka rzeczy, na które turysta mógłby się uskarżać. Pokusa, by szukać innej, „nieturystycznej" drogi do szczęścia, jest całkiem realna. Nie można jej nigdy wyplenić do końca -jedynie oddalić, a i to nie na długo. Tym, co sprawia, że turysta żyje dalej swoim życiem, co zmienia jego trudy w irytujące niedogodności o drugorzędnym znaczeniu i powoduje, że pokusa zmiany idzie w odstawkę, jest właśnie spojrzenie włóczęgi, na którego widok turystę przechodzą dreszcze. Paradoksalnie więc życie turysty staje się znośniejsze, a nawet przyjemniejsze właśnie dlatego, że pojawia się w nim koszmarny alternatywny model egzystencji włóczęgi. Podobnym paradoksem jest fakt, że w interesie turystów leży ukazanie tej alternatywnej możliwości w jak najczarniejszych barwach. Im mniej ponętny jest los włóczęgi, tym lepiej smakują turystom ich wędrówki. Im gorsza dola włóczęgów, tym lepiej być turystą. Gdyby nie było włóczęgów, turyści musieliby ich wymyślić... Świat wędrowców potrzebuje jednych i drugich, związanych ze sobą węzłem 116
gordyjskim, którego nikt nie potrafi rozwiązać. Jak się zdaje, nie ma też miecza, żeby go przeciąć, ale też nikt go specjalnie nie szuka. Tak więc dalej pozostajemy w ruchu - turyści i włóczędzy, a może raczej w większości na poły włóczędzy, na poły turyści, w społeczeństwie konsumentów-wędrowców. Nasze losy splecione są ze sobą znacznie ściślej, niż turyści są skłonni przyznać. Losy oraz doświadczenia życiowe zarówno turystów, jak i włóczęgów, prowadzą do tego, że odbierają oni świat zupełnie odmiennie. Inaczej też postrzegają jego choroby oraz sposoby, którymi można je uleczyć - inaczej, lecz ponosząc podobne klęski i podobnie przemilczając wzajemne uzależnienie, w które uwikłane są obydwie strony opozycji. Z jednej strony, w wypowiedziach rzeczników globalizacji, wśród których Jonathan Friedman wymienia „intelektualistów mających bliskie kontakty z mediami, samą inteligencję zatrudnioną w mediach, a w pewnym sensie wszystkich, którzy mogą sobie pozwolić na posiadanie kosmopolitycznej tożsamości" 10 , rysuje się pewna ideologia, albo raczej pojawiają się milcząco przyjmowane założenia, które uwiarygodniają tę ideologię przez prostą odmowę jej zakwestionowania: ten rodzaj założeń, które Pierre Bourdieu opisał nie tak dawno jako doxa - „dowód nie dyskutowany i nie przeznaczony do dys11 kusji" . Z drugiej strony sytuują się działania ludności miejscowej i tych, którzy siłą zostali osadzeni w kontekście lokalnym, a ściślej, którzy próbują z coraz większym powodzeniem zbijać swój polityczny kapitał na gniewie wzbierającym tam, gdzie mieszkają p r z y p i s a n i do z i e m i . Zderzenie, do którego dochodzi, nie tylko nie łagodzi rozłamu, ale go jeszcze pogłębia, odwracając polityczną wyobraźnię od prawdziwej przyczyny sytuacji, w której obie 117
strony znalazły się z na pozór przeciwstawnych sobie powodów. Friedman podkpiwa sobie z kosmopolitycznego bełkotu - ze wszystkich modnych terminów w rodzaju „in-betweenness" [„pomiędzość"], „dis-juncture" [„roz-połączność"], „trans-cendence" [„przekroczalność"] itp., które nie tylko wyrażają doświadczenie tych, co już poodcinali kotwice, „już wyzwolonych", ale mają odnosić się także do „jeszcze-nie-wyzwolonych", gdyby nie brzydka i odrażająca skłonność tych ostatnich do „boundedness" [„więźliwości"] i „essentialization" [„esencjalizacji"]. Jest to język uprzywilejowanych, który uzupełniają wyrażenia charakterystycznie nieostre, jak wspólna „natura ludzka" czy „przyszłość nas wszystkich". Friedman stawia jednak pytanie o to, dla kogo ta kulturalna wędrówka jest rzeczywistością? W dziełach ludzi przekraczających granice epoki postkolonialnej to zawsze poeta, artysta czy intelektualista doświadczają przemieszczenia i obiektywizują je w postaci drukowanego słowa. Ale kto czyta poezje? i jakie identyfikacje są możliwe na niższych poziomach rzeczywistości społecznej? [...] Krótko mówiąc, hybrydy i teoretycy hybrydyzacji są produktem grupy, która identyfikuje się sama i/lub określa świat w tych właśnie kategoriach, nie w wyniku etnograficznego zrozumienia, ale w akcie samookreślenia [...] Globalną sferę elitarną, hybrydyczną pod względem kultury, zamieszkują jednostki o bardzo zróżnicowanym doświadczeniu świata, związane z polityką międzynarodową, nauką i wyższymi uczelniami, mediami oraz sztuką. Kulturalna hybrydyzacja świata „ludzi globalnych" może być doświadczeniem wyzwalającym i twórczym, ale kulturalne ubezwłasnowolnienie ludzi żyjących w rzeczywistości lokalnej bywa nim bardzo rzadko. Zrozumiała, choć niefortunna skłonność tych pierwszych polega na tym, że mylą ze sobą te dwie rzeczy i przedstawiają swój własny 118
wariant „fałszywej świadomości" jako dowód mentalnego niedopasowania drugich. Jednak dla nich - ludzi związanych z lokalną rzeczywistością raczej z wyroku losu niż z wyboru - rozluźnienie i rozpad więzi łączących wspólnotę oraz wymuszone zindywidualizowanie losów jest zapowiedzią zupełnie innej sytuacji i podpowiada zgoła odmienne strategie postępowania. Jeszcze raz zacytujmy Friedmana: Logika postępowania rodząca się w osiedlach zamieszkanych przez underclass będzie inna od tej, która kształtuje się wśród wysoko wykształconych i podróżujących po świecie przedstawicieli przemysłu kulturalnego [...] Biedne, etnicznie mieszane getto wielkiego miasta nie od razu staje się areną, na której powstają zupełnie nowe tożsamości. W okresach stabilizacji i/lub ekspansji problemy związane z przetrwaniem są ściślej związane z określonym terytorium i z tworzeniem bezpiecznej przestrzeni życiowej. Tożsamość klasowa, lokalna tożsamość mieszkańców getta, jest ważniejsza [...] Dwa światy, dwa sposoby odbierania świata, dwie strategie. Paradoks polega na tym, że p o n o w o c z e s n a rzeczywistość nieuporządkowanego, zindywidualizowanego świata konsumpcjonizmu, świata podziałów na to, co globalne, i to, co lokalne, znajduje tylko blade, jednostronne i bardzo zniekształcone odbicie w p o n o w o c z e s n e j narracji. Hybrydyzacja i zwycięstwo nad esencjalizmem proklamowane w ponowoczesnej pochwale globalizującego się świata absolutnie nic nie mówią o złożoności i ostrych przeciwieństwach, które rozdzierają ten świat. Postmodernizm -jeden z wielu sposobów wyjaśniania rzeczywistości ponowoczesnej - jest wyrazem doświadczenia, którego zasięg ogranicza się do kasty „ludzi globalnych": głośnej, dobrze słyszalnej i wpływowej, choć względnie wąskiej kategorii 119
globtroterów. Nie mówi on nic o innych doświadczeniach, które są także integralną częścią sceny ponowoczesnej. Wojciech J. Burszta, znakomity polski antropolog, tak pisze o skutkach tego potencjalnie katastrofalnego załamania się komunikacji: Dawniejsze peryferie najwyraźniej podążają własną drogą, niewiele przejmując się tym, co o nich sądzą postmoderniści. I oni też są raczej bezradni, gdy przychodzi im zetknąć się z realiami wojującego islamu, brzydotą lepianek miasta Meksyk, czy nawet z Murzynem koczującym w wypalonym townhouse South Bronx. Są to ogromne marginesy, z którymi nie bardzo wiadomo, co począć. [...] Jednakże pod cienką warstewką globalnych symboli, nalepek i utensyliów wrze kocioł z nieznanym, którym niewiele się interesujemy i tak naprawdę niewiele mamy do powiedzenia.12 W powyższym cytacie „peryferie" najlepiej rozumieć jako określenie rodzaju przestrzeni: wszystkie to niezliczone obszary, na których „globalne symbole, nalepki i utensylia" odcisnęły co prawda głęboki ślad, ale bynajmniej nie w taki sposób, jak przewidywali piewcy globalizacji. Tak rozumiane „peryferie" rozciągają się wszędzie wokół małych enklaw „globalnej" elity, duchowo niezależnej od miejsca, w którym przebywa, choć jej siedziby są porządnie umocnione. Wspomniany przed chwilą paradoks prowadzi do kolejnej niekonsekwencji: wiek kurczenia się czasu i przestrzeni, niczym nie hamowanego przepływu informacji oraz błyskawicznej komunikacji jest zarazem stuleciem, w którym niemal kompletnie załamało się porozumienie między wykształconymi elitami a populus. Pierwsi (jak nazywa ich Friedman, „nowocześni bez nowoczesności", czyli pozbawieni uniwersalizującej koncepcji) nie mają tym drugim nic do powiedzenia; nic, co zabrzmiałoby dla nich znajomym echem własnych doświadczeń i widoków na przyszłość.
Rozdział 5 GLOBALNE PRAWA, LOKALNE PORZĄDKI W Stanach Zjednoczonych - mówi Pierre Bourdieu, odwołując się do pracy francuskiego socjologa Loica Wacquanta, „Państwo Miłosierne", wzniesione na koncepcji biedy, mającej wyraźne zabarwienie moralne, wykazuje tendencję do rozdwojenia: z jednej strony stoi Państwo Społeczne, które stwarza klasom średnim minimalne gwarancje bezpieczeństwa, z drugiej — państwo coraz bardziej represyjne, które jest odpowiedzią na przemoc, wynikającą z coraz większej tymczasowości położenia, w jakim żyją wielkie 1 masy społeczeństwa, zwłaszcza rasy czarnej. Jest to tylko jeden z przykładów (choć trzeba przyznać, że wyjątkowo wyrazisty i dobitny, jak zresztą wszystkie amerykańskie wersje zjawisk o szerszym zasięgu, także globalnych) bardziej ogólnej tendencji, zmierzającej do tego, by resztki inicjatywy politycznej pozostałe w szybko słabnących rękach państwa narodowego ograniczyć do zachowania porządku i prawa; zadanie, które w sposób nieunikniony w praktyce oznacza dla jednych bezpieczną egzystencję, a dla drugich budzącą grozę moc prawa. Bourdieu napisał cytowany artykuł, wygłoszony w formie wykładu we Fryburgu w październiku 1996 roku, jako rodzaj riposty „z głębi trzewi" na stwierdzenie, które przeczytał w trakcie podróży samolotem. Stwierdzenie to zo121
stało sformułowane przez Hansa Tietmeyera, prezesa Niemieckiego Banku Federalnego, niemal od niechcenia; w sposób, w jaki mówi się o prawdach banalnych i oczywistych, na których dźwięk ani słuchacz, ani czytelnik nie unoszą brwi. „Zadaniem na dziś - stwierdził Tietmeyer -jest stworzenie warunków podnoszących zaufanie inwestorów". Następnie Tietmeyer, znowu pokrótce i bez przytaczania argumentów na poparcie swoich stwierdzeń, jakby były one same przez się zrozumiałe dla każdego, określił, co składałoby się na te warunki. Aby podnieść zaufanie inwestorów, dać im impuls do inwestowania - powiedział - koniecznie trzeba zaostrzyć kontrolę wydatków z funduszy publicznych, obniżyć podatki, zreformować system społecznej ochrony obywateli i „znieść sztywne ograniczenia krępujące rynek pracy". Rynek pracy jest zbyt sztywny i powinien stać się bardziej elastyczny. To znaczy: bardziej giętki i plastyczny, łatwo dający się formować i reformować, wałkować, dzielić i przekształcać - słowem, nie stawiający oporu. Zatem praca jest „elastyczna" wtedy, gdy staje się w ekonomii rodzajem zmiennej, której inwestorzy mogą nie uwzględniać w swoich kalkulacjach, mając pewność, że to ich akcje, i tylko one, będą określały jej przebieg. Po zastanowieniu jednak okazuje się, że koncepcja „pracy elastycznej" zaprzeczy w praktyce temu, czego się w teorii domaga. Czy też raczej, aby zrealizować to, co postuluje, musiałaby pozbawić obiekt owej giętkości i uniwersalności, do których osiągnięcia nawołuje. Podobnie jak większość „wartości priorytetowych", idea elastyczności ukrywa swą naturę społecznej relacji, czyli fakt, że w istocie postuluje redystrybucję władzy, prowadzącą do odebrania możliwości stawiania oporu tym, których „sztywność" należy przezwyciężyć. Praca bowiem nie byłaby „sztywna" jedynie wówczas, gdyby przestała stanowić niewiadomą w kalkulacjach inwestorów; jeżeli w rze122
czywistości straciłaby moc bycia prawdziwie elastyczną - moc odmowy podporządkowania się ustalonym wzorom, zaskakiwania i, nade wszystko, ograniczania swobody manewru inwestorów. „Elastyczność" jedynie pretenduje do bycia jedną z uniwersalnych zasad zdrowej ekonomii, która w równym stopniu stosuje się do popytu i podaży na rynku pracy. W istocie termin ten nabiera diametralnie różnego znaczenia po każdej ze stron tego równania. Elastyczność po stronie popytu oznacza swobodę wędrówki w poszukiwaniu bardziej zielonych pastwisk, pozostawianie odpadków i śmieci wokół opuszczonego obozowiska, bo miejscowi i tak muszą posprzątać; przede wszystkim jednak oznacza lekceważenie wszystkiego, co nie stanowi wartości z ekonomicznego punktu widzenia. Jednak to, co po stronie popytu wygląda na elastyczność, staje się twardym, okrutnym i bezwzględnym losem tych, którzy znaleźli się po stronie podaży. Praca pojawia się i znika równie szybko, jak się pojawiła; jest poszatkowana na małe kawałeczki i bez uprzedzenia można być jej pozbawionym, kiedy zasady gry „w zatrudnienia i zwolnienia" bez ostrzeżenia ulegają zmianom, a zatrudnieni i ci, co szukają pracy, niewiele mogą zrobić, by zatrzymać tę huśtawkę. Zatem „dostawcy pracy", żeby sprostać standardom „elastyczności" ustalonym przez tych, którzy tworzą zasady gry i je zmieniają, czyli aby zasłużyć na miano elastycznych w oczach inwestorów, muszą znaleźć się w sytuacji jak najbardziej sztywnej i nieelastycznej, stanowiącej w rzeczywistości zaprzeczenie wszelkiej elastyczności. Swoboda wyboru, przyjęcia czegoś lub odrzucenia, czy choćby możliwość wprowadzenia własnych reguł gry, muszą zostać zduszone w zarodku. y ( Niesymetryczne położenie obu stron znajduje wyraz także w różnym stopniu przewidywalności w ich życiu. Strona, która ma większe możliwości wyboru zachowań, wprowadza element niepewności do życia drugiej ze stron, czego 123
z kolei ona, dysponując o wiele bardziej ograniczoną możliwością wyboru lub nie mając jej w ogóle, nie jest w stanie odwzajemnić. G l o b a l n y wymiar wyborów dokonywanych przez inwestorów, w zestawieniu ze ściśle l o k a l n y m i ograniczeniami wyborów, które są udziałem „dostawcy pracy", powoduje asymetrię, która leży u podstaw dominacji tych pierwszych nad tymi drugimi. Swoboda przemieszczania się lub jej brak określają nową, późnonowoczesną czy też ponowoczesną polaryzację warunków społecznych. Wierzchołek nowej hierarchii nie jest związany z żadnym konkretnym miejscem; im niższy szczebel drabiny, tym silniejsze stają się przestrzenne ograniczenia, a stojący najniżej są praktycznie „przypisani do ziemi".
FABRYKI BEZRUCHU
Bourdieu zwraca uwagę, że Kalifornia, sławiona przez niektórych Europejczyków jako prawdziwy raj wolności, przeznacza na pokrycie kosztów budowy oraz utrzymania więzień budżet o wiele przewyższający fundusze stanowe kierowane do wszystkich wyższych uczelni. Uwięzienie jest ostatecznym i najbardziej radykalnym ograniczeniem dostępnej przestrzeni. Wydaje się też, że wobec współczesnego kurczenia się czasu i przestrzeni skupia ono na sobie uwagę rządzących elit politycznych. Ograniczenie przestrzenne, zamknięcie w więzieniach o różnym rygorze i stopniu izolacji, było zawsze podstawowym sposobem radzenia sobie z grupami społecznymi, które miały trudności z asymilacją, nie dawały się kontrolować i sprawiały innego rodzaju kłopoty. Niewolnicy mogli zamieszkiwać jedynie dzielnice niewolników; podobnie trędowaci, szaleńcy, ludzie o innej religii czy pochodzeniu etnicznym. Jeżeli wolno im było wychodzić poza obszar dla nich wyznaczony, musieli nosić oznaki swej przestrzen124
nej przynależności, by każdy wiedział, że są skądinąd. Oddzielenie przestrzenne, prowadzące do przymusowego zamknięcia, stanowiło przez wieki instynktowną, niemal naturalną formę reakcji na każdą różnicę, zwłaszcza różnicę, która nie mogła, lub nie chciała, zmieścić się w sieci zwyczajowo przyjętych wzajemnych stosunków. Przestrzenne oddzielenie wiązało się także z zakazem porozumiewania się lub zawieszeniem komunikacji, co utwierdzało i utrwalało obcość. J Obcość jest podstawową zasadą przestrzennego oddzielenia: zmniejsza, spłaszcza i ogranicza widok obcego. Cechy indywidualne, które zwykle ujawniają się wyraźnie dzięki doświadczeniom nagromadzonym w codziennym współżyciu, rzadko dochodzą do głosu, jeśli stosunki uległy ograniczeniu lub w ogóle ich zakazano. Wówczas typizacja zajmuje miejsce osobistej znajomości, a kategorie prawne, których zadaniem jest ograniczenie różnorodności i uznanie jej za nieistotną, pozbawiają znaczenia niepowtarzalność osób i wydarzeń. Nils Christie2 zwrócił uwagę, że jeżeli w życiu codziennym przeważają kontakty oparte na osobistej znajomości, nacisk na wynagrodzenie krzywdy jest większy niż pragnienie zemsty i żądanie kary dla winowajcy. Niezależnie od gniewu, jaki odczuwamy, nie będziemy odwoływać się do kategorii prawa karnego ani nawet myśleć o danej sytuacji za pomocą bezosobowych terminów przestępstwa i kary, do których stosują się odpowiednie paragrafy, „ponieważ wiemy zbyt wiele [...] Wobec całości naszej wiedzy kategorie prawne są o wiele za ciasne." Teraz jednak żyjemy wśród ludzi, których nie znamy i których w większości nie poznamy nigdy. To, że nie odwoływaliśmy się do sztywnej litery prawa, kiedy krzywdzący nas czyn jawił nam się taki, jaki jest, a nie jako jeden z czynów „tej samej kategorii", było naturalne. „Ale niekoniecznie musi tak być w wypadku obcego dzieciaka, który właśnie wprowadził się do domu 125
naprzeciwko." Tak więc - mówi Christie - nie całkiem zaskakuje (choć też i nie zawsze jest nieuniknione) to, że współczesne społeczeństwo wyraźnie dąży do „nazwania przestępstwem [,..] coraz większej liczby czynów, które są niepożądane albo budzą wątpliwości", oraz fakt, że „coraz więcej tych przestępstw jest karanych więzieniem". Można by powiedzieć, że tendencja do ograniczania różnorodności za pomocą kategorii zdefiniowanych przez prawo oraz wynikające z niej przestrzenne oddzielenie tego, co odmienne, stanie się prawdopodobnie obowiązującym wymogiem i zyska na popularności, kiedy wraz z nadejściem nowoczesności fizyczne zagęszczenie ludności przewyższyło znacznie jej zwartość moralną, przekraczając tym samym ludzką zdolność do nawiązywania bliskich kontaktów oraz zasięg struktur opartych na relacjach osobistych. Można jednak spojrzeć na tę sprawę od drugiej strony i stwierdzić, że separacja przestrzenna, która wzmaga redukcję, sama jest środkiem służącym utrwalaniu i przedłużaniu wzajemnej obcości. W tym kontekście redukcja, także podyktowana zasadami prawa karnego, staje się koniecznością. Inny zostaje przymusowo poddany separacji stwarzającej poczucie obcości, potwierdzanej przez obecność ściśle nadzorowanych granic przestrzennych; robi się wszystko, aby utrzymać go na bezpieczną odległość; czasowo lub stale pozbawiony jest możliwości komunikowania się z resztą społeczeństwa. W związku z tym, zachowując swą pozycję obcego, czyli wyzbytego z indywidualności i niepowtarzalności, traci to, co mogłoby zapobiec stereo typizacji i zrównoważyć lub przynajmniej ograniczyć redukcjonistyczne działanie prawa, także prawa karnego. Odległy, jak dotąd, ideał całkowitej izolacji sprowadziłby innego do czystej personifikacji karzącej mocy prawa. Do ideału tego zbliżają się kalifornijskie więzienia stanowe, takie jak na przykład Pelican Bay. Stan, który, jak pisze Nils Christie3, „nade wszystko przedkłada wzrost i żywotność", 126
przewiduje, że na przełomie wieku na każdy tysiąc jego mieszkańców ośmiu siedzieć będzie w więzieniu. Więzienie Pelican Bay, zgodnie z entuzjastycznym artykułem zamieszczonym w „Los Angeles Times" z maja 1990 roku, jest „całkowicie zautomatyzowane i zaprojektowane tak, że więźniowie nie mają osobistego kontaktu ze strażnikami ani ze sobą nawzajem. Większość czasu spędzają w „pozbawionych okien celach wzniesionych z solidnych bloków betonu i nierdzewnej stali [...] Nie pracują w zakładach znajdujących się na terenie więzienia, są pozbawieni zajęć rekreacyjnych, nie widują się z innymi więźniami." Nawet strażnicy „są zamknięci w szklanych kabinach nadzoru i porozumiewają się z więźniami przez system głośników", w związku z czym więźniowie widzą ich bardzo rzadko lub wcale. Jedynym zadaniem strażników jest sprawdzanie, czy więźniowie są zamknięci w celach - izolowani, nikogo nie widzą i sami nie są widziani. Gdyby nie to, że więźniowie ciągle jedzą i wydalają, można by ich cele uznać za trumny, , Na pierwszy rzut oka projekt więzienia Pelican Bay wygląda na unowocześnioną, wzorcową i stojącą na najwyższym poziomie technologicznym wersję Panopticonu. Wydaje się ostatnim wcieleniem marzeń Benthama o absolutnej kontroli dzięki całkowitemu nadzorowi. Jednak uważniejsze spojrzenie odkrywa powierzchowność pierwszego wrażenia. Kontrola panoptyczna miała do spełnienia bardzo poważną funkcję: instytucje panoptyczne wymyślono przede wszystkim jako d o m y p o p r a w c z e . Poprawa miała rzekomo zawrócić więźniów z drogi moralnej zatraty, na której znaleźli się z własnej woli lub w sposób bezpośrednio przez siebie nie zawiniony; miała wyrobić w nich nawyki, dzięki którym mogliby powrócić do „normalnego społeczeństwa"; „powstrzymać moralny rozkład"; pokonać lenistwo i nieróbstwo, zwalczyć brak szacunku lub obojętność dla norm 127
społecznych - wszystkie te schorzenia ducha, które sprawiały, że więźniowie byli niezdolni do „normalnego życia". W owych czasach obowiązywała etyka pracy; ciężką i bezustanną pracę traktowano jako receptę na dobre, pożyteczne życie i jednocześnie jako podstawową zasadę porządku społecznego. Były to także czasy, gdy bezustannie rosły rzesze drobnych posiadaczy i rzemieślników nie mogących związać końca z końcem, podczas gdy maszyny, które pozbawiały ich środków utrzymania, na próżno czekały na zdolne je obsłużyć ręce. W ten sposób w praktyce idea poprawy skazańców ograniczała się do wprowadzenia w więzieniach pracy taniej i dochodowej. Wizja Panoptikonu Benthama stanowi uogólnienie doświadczenia opartego na powszechnie podejmowanych wysiłkach, by rozwiązać podstawowe, uciążliwe i niepokojące problemy, które stanęły przed pionierami zakładającymi nowoczesne fabryki z całą ich rutyną, monotonią i mechanicznym rytmem pracy. W czasach gdy szkicowano projekt Panoptikonu, brak chętnej do pracy siły roboczej był powszechnie uważany za podstawową przeszkodę na drodze do poprawy warunków społecznych. Pierwsi przedsiębiorcy lamentowali nad tym, że potencjalni robotnicy nie chcieli podporządkować się rytmowi pracy w fabryce. W tych warunkach „poprawa" oznaczała pokonanie tego oporu i uwiarygodnienie kapitulacji. Podsumowując, trzeba przyznać, że niezależnie od innych funkcji, jakie miały spełniać, domy odosobnienia wznoszone w duchu panoptyzmu były przede wszystkim fabrykami o surowej dyscyplinie pracy. Często dostarczały także natychmiastowego rozwiązania podstawowego problemu, jakim było zmuszenie więźniów do pracy od razu, zwłaszcza do takiej pracy, której wolni robotnicy nie chcieli wykonywać i której sami więźniowie nigdy by nie podjęli z własnej woli, niezależnie od ewen128
tualnego wynagrodzenia. Niezależnie od tego jak określano ich cele, większość instytucji panoptycznych spełniało funkcję d o m ó w p r a c y . * Pomysłodawcy i założyciele domu poprawczego stworzonego w Amsterdamie na początku XVII wieku widzieli w nim miejsce, które produkować miało „ludzi o zdrowych żołądkach i umiarkowanym apetycie, przyzwyczajonych do pracy, pragnących posiadać dobre zajęcie, zdolnych stanąć na własnych nogach i bogobojnych". Sporządzili też długi spis prac, którymi przyszli pensjonariusze mieli się zajmować, by rozwijać w sobie wspomniane zalety charakteru. Wśród nich znalazły się: szewstwo, wyrób portfeli, rękawiczek i toreb, obszyć do kołnierzy i płaszczy, wyrabianie barchanu, tkanin ze zgrzebnej wełny i dzianin, tkanie płótna lnianego i gobelinów, snycerka, stolarstwo, dmuchanie szkła, koszykarstwo itp. W praktyce jednak działalność produkcyjna przytułku po kilku podejmowanych bez przekonania próbach, by sprostać pierwotnym założeniom, bardzo szybko ograniczyła się do obróbki brazylijskiego kampeszynu* - wyjątkowo ciężkiego i wyczerpującego zajęcia, przewidywanego wcześniej jedynie jako kara, do którego wykonywania trudno byłoby znaleźć chętnych, gdyby pod przymusem nie zajęli się tym pensjonariusze domu poprawczego.4 Od początku istnienia domów poprawczych zażarcie dyskutowano, czy spełniły one kiedykolwiek cel, dla którego, jak głoszono, zostały stworzone, i doprowadziły do „resocjalizacji" i „poprawy moralnej" pensjonariuszy, „przywracając im umiejętność życia w społeczeństwie". Do dzisiaj pozostaje to zresztą kwestią sporną. Wśród badaczy W oryg. workhouses, co dosłownie oznacza „dom pracy", ale tłumaczy się na polski jako przytułek lub poprawczak (przyp. tłum.). Haematoxylon campechianum; tego rodzaju drewna używa się do wyrobu luksusowych mebli (przyp. tłum.).
129
przeważa opinia, że wbrew dobrym intencjom twórców warunki panujące w ściśle nadzorowanych domach odosobnienia nie sprzyjały „resocjalizacji" pensjonariuszy. Wartości etyki pracy nie dają się pogodzić z panującym w więzieniach przymusem, niezależnie od tego, jak je nazwiemy. Thomas Mathiesen, wybitny norweski socjolog prawa, podpierając swoje poglądy badaniami i solidnie je argumentując, stwierdza, że „na przestrzeni swych dziejów więzienie w rzeczywistości nigdy nie resocjalizowało ludzi. Nigdy nie pozwalało im uzyskać na nowo „kompetencji społecznej". 5 Zamiast tego zdołano pensjonariuszy u w i ę z i e n n i ć (określenie Donalda Clemmera)6 - to znaczy skłonić ich lub zmusić do przyswojenia sobie i przyjęcia zwyczajów oraz zachowań właściwych warunkom penitencjarnym, i im jedynie; radykalnie różnych od wzorców zachowań dyktowanych przez normy kulturowe obowiązujące w świecie za murem. „Uwięziennienie" było absolutną opozycją „resocjalizacji" i stanowiło największą przeszkodę na „drodze do odzyskiwania kompetencji społecznej". Chodzi jednak o to, że w przeciwieństwie do czasów, gdy dom poprawczy w Amsterdamie otwierano przy aplauzie wykształconych warstw społeczeństwa, problem „resocjalizacji" jest dzisiaj o wiele mniej ważny nie tyle ze względu na spory, jakie budzi, ile z powodu jego rosnącej nieadekwatności. Wielu kryminologów będzie pewnie jeszcze kontynuować uświęcony przez czas, choć nigdy nie rozstrzygnięty, spór ideologiczny - jednak, jak się wydaje, o wiele bardziej owocnym punktem wyjścia do współczesnej refleksji byłaby dla praktyków więziennictwa raczej rezygnacja z naiwnego lub obłudnego deklarowania „zamiaru resocjalizacji". Wysiłki, by wdrożyć więźniów ponownie do pracy, mogą być bardziej lub mniej skuteczne, pod warunkiem jednak, że pracy jest pod dostatkiem; to właśnie praca czekająca, by ją wykonać, nadaje im sens. Trudno byłoby dzisiaj spełnić 130
pierwszy warunek, o spełnieniu drugiego nie ma co marzyć. Kapitał, niegdyś gorliwie wchłaniający ciągle rosnącą .siłę roboczą, dzisiaj reaguje nerwowo na wieść o spadającym bezrobociu. Przez swoich pełnomocników na giełdzie wynagradza firmy, które zwalniają pracowników i redukują zatrudnienie. W tych warunkach odosobnienie nie jest ani szkołą przygotowującą do pracy, ani nawet sposobem przymusowego powiększania szeregów siły roboczej i sprowadzenia na orbitę wielkiego przemysłu wyjątkowo opornych i niechętnych „ludzi bezpańskich", w których wypadku zwykłe i „dobrowolne" metody nie skutkują. Obecnie więzienie stanowi raczej r o z wiązanie alternatywne wobec zatrudnien i a; sposób pozwalający manewrować całkiem licznym segmentem społeczeństwa lub go neutralizować; członkowie tego segmentu nie są potrzebni jako wytwórcy i nie ma dla nich „pracy do wzięcia". Dzisiaj nacisk kładzie się na w y k o r z e n i e n i e nawyku regularnej, ciągłej i nieustannej pracy. Cóż innego miałoby oznaczać hasło „elastyczna siła robocza"? Obecna strategia polega na tym, by pracownicy z a p o m n i e l i , co to jest etyka pracy, a nie u c z y 1 i s i ę jej, niezależnie od tego, co miałaby im ona do zaproponowania w okresie „błogiego spokoju", jaki panuje w dzisiejszym przemyśle. Siła robocza może stać się prawdziwie elastyczna jedynie wtedy, gdy współcześni i przyszli pracownicy pozbędą się wyuczonego nawyku codziennej pracy czy pracy na zmiany, przyzwyczajenia do stałego miejsca pracy i tych samych współpracowników. Tylko pod warunkiem, że nie przywykną do żadnej pracy, że nie będą podchodzić do żadnego zajęcia jako do swego powołania (lub im się to uniemożliwi) oraz jeżeli porzucą patologiczne skłonności do snucia fantazji na temat prawa własności pracy i odpowiedzialności. Na ostatnim dorocznym spotkaniu, które odbyło się w Hongkongu we wrześniu 1997 roku, dyrektorzy Między131
narodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego skrytykowali metody zwiększania zatrudnienia stosowane przez rządy Francji i Niemiec. Uznali ich wysiłki za godzące w naturalne podstawy „elastyczności rynku pracy". Ta ostatnia -jak stwierdzili - wymaga rewizji „zbyt przychylnego" prawodawstwa o ochronie pracy i zarobków, a także usunięcia wszelkich „wypaczeń" stojących na drodze do wolnej konkurencji oraz złamania oporu siły roboczej wobec odbierania jej posiadanych „przywilejów"7, czyli wszystkiego, co wiąże się ze stabilnością zatrudnienia oraz ochroną pracy i dochodów. Innymi słowy, należy stworzyć nowe warunki, które promowałyby diametralnie różne przyzwyczajenia i zachowania w porównaniu z tym, co głosiła etyka pracy, a wspierające ją instytucje panoptyczne miały wcielać w życie. Siła robocza musi oduczyć się wpojonego oddania sprawom pracy i emocjonalnego przywiązania do jej miejsca oraz osobistego zaangażowania w jego pomyślność. i W tym kontekście więzienie Pelican Bay widziane jako kontynuacja idei domów poprawczych z początkowych etapów rozwoju przemysłu, których doświadczenia, ambicje i nie rozwiązane problemy odzwierciedlał Panoptikon, staje się o wiele mniej przekonywające. Wewnątrz betonowych murów więzienia Pelican Bay nie wykonuje się żadnej użytecznej pracy. Nie próbuje się także nikogo do pracy szkolić: projekt więzienia w ogóle nie przewiduje miejsca dla tego rodzaju działalności. Dla więźniów Pelican Bay nie jest żadną szkołą - nawet jeżeli chodzi o czysto formalną dyscyplinę. W Panoptikonie najważniejszym celem stałego nadzoru było uzyskanie pewności, że pensjonariusz wykonuje pewne ruchy, przestrzega wymaganego porządku działania, robi określone rzeczy. To, co odizolowani więźniowie Pelican Bay r o b i ą w swoich celach, n i e ma z n a c z e n i a . Znaczenie ma to, że tam są. Więzienia Pelican Bay nie zaprojektowano jako fabryki do wytwarzania dyscypliny lub produkowania zdyscyplinowanej siły roboczej. Pomyś132
lano je jako f a b r y k ę , w której produkuje się w y k l u cz e n i e i ludzi oswojonych ze statusem w y k l u c z o n e go. Piętnem wykluczonego w epoce kurczenia się czasu i przestrzeni jest b e z r u c h . W Pelican Bay niemal do perfekcji doprowadzona została technika u n i e r u c h a miania. Jeżeli obozy koncentracyjne służyły za laboratoria społeczeństwa totalitarnego, w których badano, do jakiego stopnia człowiek jest w stanie podporządkować się i dać zniewolić, a budowane w duchu Panoptikonu domy poprawcze były laboratoriami społeczeństwa przemysłowego, gdzie próbowano wyznaczyć granice, w jakich działanie człowieka może się zmienić w rutynę, to więzienie Pelican Bay jest laboratorium społeczeństwa „zglobalizowanego" (czy też „planetarnego", używając określenia Alberto Melucciego), gdzie testuje się techniki przestrzennego ograniczenia oraz unieruchomienia odpadów i śmieci procesu globalizacji.
WIĘZIENIA W EPOCE PO-POPRAWCZEJ
Oprócz funkcji resocjalizacyjnych Thomas Mathiesen w swej książce Prison on Trial [„Więzienie przed sądem"] poddaje skrupulatnej analizie inne, szeroko rozpowszechnione przekonania, które mają usprawiedliwiać więzienie jako sposób rozwiązywania ostrych i szkodliwych problemów społecznych: teorie o zapobiegawczej funkcji więzień (zarówno w wymiarze uniwersalnym, jak indywidualnym); o więzieniu jako środku odbierającym przestępcy możliwość łamania prawa; o więzieniu jako karze... Wszystkie one bez wyjątku okazują się logicznie niespójne i nie sposób ich empirycznie udowodnić. Nie udało się znaleźć żadnego dowodu na poparcie tezy, że więzienia w istocie pełnią funkcje przypisywane im przez te teorie, nie mówiąc już o dowiedzeniu tego faktu; ani też by ich działa133
nie było uwieńczone powodzeniem w wypadku, gdy podejmują próbę spełnienia teoretycznych założeń. Natomiast pod względem sprawiedliwości większość środków stosowanych lub proponowanych przez te teorie nie daje się obronić z punktu widzenia etyki. (Na przykład: „jakie moralne podstawy ma fakt ukarania kogoś, i to ciężko, po to, by zapobiec popełnianiu podobnych czynów przez zupełnie innych ludzi?" Problem jest jeszcze bardziej niepokojący z etycznego punktu widzenia, ponieważ „ci, których karzemy, są w dużej mierze ludźmi naznaczonymi przez biedę i los, potrzebującymi raczej pomocy niż kary".) 8 Liczba ludzi przebywających w więzieniach lub oczekujących na wyrok, prawdopodobnie skazujący ich na pobyt w więzieniu, rośnie szybko niemal we wszystkich krajach. Prawie wszędzie więzienia przeżywają boom budowlany. Na całym świecie rosną wydatki z budżetu poszczególnych państw, przeznaczone na „siły porządku i prawa", co w praktyce oznacza policję i służby więzienne. Co ważniejsze, w społeczeństwie grupa osób pozostających w bezpośrednim konflikcie z prawem i uwięzionych proporcjonalnie wzrasta, i to w tempie sygnalizującym coś więcej niż tylko czysto ilościową zmianę. Prowadzi to do wniosku, że „w polityce wobec przestępczości znaczenie rozwiązań instytucjonalnych znacznie wzrosło" i wskazuje ponadto, że istnieje przyjmowane przez rządy i cieszące się szerokim poparciem opinii publicznej założenie, iż „mamy do czynienia z rosnącą potrzebą objęcia dyscypliną znacznych segmentów społeczeństwa i grup ludności" 9 . Innymi słowy, szybki rozwój praktyki karania więzieniem sugeruje, że pojawiły się duże grupy ludności, wobec których z tego czy innego powodu jest ona stosowana, ponieważ stanowią one zagrożenie dla porządku społecznego. Usunięcie ich siłą z pola stosunków społecznych (przez zamknięcie w więzieniu) traktuje się jako skuteczny 134
sposób neutralizacji zagrożenia; służyć ma również uciszaniu społecznych niepokojów, które ono budzi. Procent ludności odbywającej karę więzienia jest różny w rozmaitych krajach, odzwierciedlając zróżnicowanie tradycji kulturowych i odmienne historie praktyki i teorii kary. Jednak szybki wzrost liczebny wydaje się zjawiskiem uniwersalnym dla całego „najbardziej rozwiniętego" wierzchołka świata. Według najświeższych danych, starannie zestawionych przez Nilsa Christie, USA wyraźnie przoduje i znacznie wyprzedza resztę (choć Amerykę szybko dogania nowa Federacja Rosyjska): w sumie przeszło 2 procent całej populacji Stanów Zjednoczonych znajdowało się pod kontrolą instytucji karnych. Największe wrażenie robi prędkość wzrostu: w 1979 roku na 100000 mieszkańców przypadało 230 więźniów; 1 stycznia 1997 r. było ich już 649. (Na niektórych obszarach przyrost jest oczywiście o wiele wyższy: w dystrykcie Anacostia, gdzie skupia się większość najbiedniejszej ludności Waszyngtonu, połowa mieszkańców płci męskiej między 16 a 35 rokiem życia albo oczekuje na wyrok, albo jest w więzieniu, albo ma karę w zawieszeniu.10) Jak dotąd Stany Zjednoczone są niedoścignione, ale wzrost tempa widoczny jest niemal wszędzie. Nawet w Norwegii, słynącej z tego, że wyjątkowo niechętnie wydaje się tam wyroki skazujące na więzienie, proporcja więźniów na 100 000 mieszkańców wzrosła od mniej niż czterdziestu na początku lat sześćdziesiątych do sześćdziesięciu czterech obecnie. W Holandii w tym samym okresie liczba więźniów na 100 000 mieszkańców wzrosła z trzydziestu do osiemdziesięciu sześciu; w Anglii i Walii obecnie na 100000 mieszkańców przypada stu czternastu więźniów, a kraj „potrzebuje co tydzień nowego więzienia, by sprostać napływowi, który wydaje się nie mieć końca" 11 . Skoro wzrost liczby więźniów nie ogranicza się do wybranej grupy krajów, lecz jest zjawiskiem w dużym stopniu uniwersalnym, poszukiwanie wyjaśnienia tego stanu rzeczy 135
w polityce poszczególnych państw, albo w ideologii lub praktyce takiej czy innej partii, prawdopodobnie wprowadzałoby w błąd i zwyczajnie okazało się bezpłodne (choć podobnym błędem byłoby nie uznać wpływu, jaki polityka na szczeblu krajowym może mieć na przyspieszenie lub spowolnienie tego wzrostu). Ponadto nic nie wskazuje na to, że zaufanie pokładane w instytucji więzienia i uznawanie jej za podstawowe narzędzie do rozwiązywania tego, co określone zostało jako dokuczliwe i budzące niepokój problemy, urosło gdziekolwiek do rangi karty przetargowej w walce wyborczej. Konkurenci, choćby stali na zupełnie odmiennych stanowiskach, jeżeli chodzi o rozwiązanie innych palących problemów, zwykle w tym jednym punkcie wykazują absolutna zgodność, a jedyną publicznie okazywaną przez każdego troską jest przekonanie wyborców, że to właśnie on, nie kto inny, będzie więził przestępców z większą determinacją i bardziej bezlitośnie niż jego polityczni rywale. Kusi zatem, by stwierdzić, że przyczyny tego wzrostu mają ponadpartyjną i ponadpaństwową naturę, a charakter raczej globalny niż związany z konkretnym miejscem (zarówno w znaczeniu terytorialnym, jak i kulturalnym). Według wszelkiego prawdopodobieństwa, przyczyny te łączą się w sposób nieprzypadkowy z przekształceniami ujmowanymi pod zbiorczą nazwą globalizacji. Oczywistą przyczyną wzrostu liczby więźniów jest wyraźny wzrost publicznego znaczenia „zachowania porządku i prawa"; a zwłaszcza wyraz, jaki znaczenie to znajduje w formułowaniu naukowych i autorytatywnych interpretacji chorób społecznych oraz w programach politycznych, które obiecują skuteczną z nimi walkę. W Postmodernity and its Discontents (Polity Press 1997) [Ponowoczesność i jej zawody] twierdziłem, że niezależnie od tego, czy Zygmunt Freud miał rację, utrzymując, że zamiana znacznej części osobistej wolności jednostki na środki zbiorowo gwaran136
towanego bezpieczeństwa była główną przyczyną psychicznych dolegliwości i cierpień w „klasycznym" okresie cywilizacji nowoczesnej, to dziś, w okresie późnej nowoczesności lub ponowoczesności, tendencja jest odwrotna: obserwujemy wyraźną skłonność do tego, by rezygnować z bezpieczeństwa w zamian za możliwość pozbycia się coraz większej ilości więzów krępujących swobodę wyboru, co stwarza bardzo powszechne uczucia niepewności i lęku. Właśnie te uczucia szukają ujścia w niepokoju o zachowanie porządku i prawa, albo też troska ta jest dla nich wyzwaniem. Pełne zrozumienie tego znaczącego „przeniesienia niepokoju" staje się zrozumiałe, jeśli połączyć to, co język - w swej czasem przesadnej gorliwości do rozróżniania i wytyczania granic - podzielił. Mówiącemu po angielsku trudno jest wykryć jedność emocji i czynów, które stoją za rzekomo różnymi - bo językowo oddzielonymi od siebie - doświadczeniami solidności, bezpieczeństwa i pewności [security, safety, certainty]; znacznie łatwiej może ją jednak uchwycić mówiący po niemiecku, dzięki oszczędności tego języka, czasem wręcz niezwykłej: niemieckie słowo Sicherheit obejmuje wszystkie trzy doświadczenia (pewności, poczucia bezpieczeństwa i solidności) i nie uwzględnia ich autonomii, którą ludzie mówiący po angielsku uważają za oczywistą. U progu nowoczesności Freiheit stało się słowem nadużywanym przez poszukiwaczy pewności, poczucia bezpieczeństwa i solidności; Sicherheit natomiast stanowi pierwszą ofiarę wolności jednostki, która zrobiła karierę w czasach późnej nowoczesności. I jako że trudno nam byłoby oddzielić od siebie trzy rodzaje niepokoju, gdyby nie trzy słowa, które sugerują istnienie trzech przedmiotów semantycznych, nie ma specjalnie wątpliwości co do tego, że głód pozbawionych ryzyka, czyli n i e z a w o d n y c h wyborów oraz rosnąca niejasność reguł gry, która sprawia, że niemal 137
każdy ruch staje się n i e p e w n y, zaczynają być odbierane powszechnie jako zagrożenie b e z p i e c z e ń s t w a - n a j pierw własnego ciała, a potem własności, czyli przestrzennego przedłużenia ciała. W świecie coraz bardziej niestabilnym i niepewnym wycofanie się do bezpiecznego azylu, którym byłoby miejsce określone terytorialnie, stanowi nie lada pokusę; podobnie obrona tego miejsca - „bezpiecznego domu" - staje się hasłem otwierającym wszystkie drzwi, które, jak czujemy, muszą pozostawać zamknięte, byśmy mogli odeprzeć potrójne zagrożenie duchowego i materialnego komfortu. Poszukiwanie bezpieczeństwa wywołuje wiele napięć, a tam, gdzie rodzą się napięcia, sprytni inwestorzy i trzeźwo myślący maklerzy szybko dostrzegają szansę zbicia politycznego kapitału. Odwoływanie się do lęków związanych z zagrożeniem bezpieczeństwa ma prawdziwie ponadklasowy i międzypartyjny charakter, podobnie jak sam lęk. Być może jest to sprzyjający zbieg okoliczności dla politycznych spekulantów, żywiących nadzieję, że podstawowy problem braku poczucia stabilności i pewności zogniskował się w ogólnym niepokoju o stan bezpieczeństwa. Od polityków oczekuje się, by zaradzili w dwóch pierwszych kwestiach, ponieważ widać ich, jak krzyczą i debatują na temat trzeciej. To naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, jako że na pierwsze dwa rodzaje niepokoju w rzeczywistości nie ma lekarstwa. Rządy nie mogą obiecać nic innego, jak większą „elastyczność siły roboczej", co w ostatecznym rozrachunku oznacza jeszcze większą niestabilność i to niestabilność bardziej obezwładniającą i bolesną niż dotąd. Poważny rząd nie może też obiecać poczucia pewności, ponieważ - co niemal powszechnie uważa się za bezdyskusyjne, musi zapewnić swobodę wybitnie kapryśnym i nieprzewidywalnym „siłom rynku", które wywalczywszy sobie prawo do eksterytorialności, znajdują się daleko poza zasięgiem działa138
nia bezradnych rządów lokalnych. Niemniej walka z przestępczością zagrażającą osobistemu bezpieczeństwu (lub działania, które tak wyglądają), jest wariantem możliwym do realizacji i, co więcej, posiadającym ogromny potencjał wyborczy. W jej wyniku Sicherheit zyska niewiele, ale elektorat rośnie jak na drożdżach.
BEZPIECZEŃSTWO: REALNY ŚRODEK DO NIEUCHWYTNEGO CELU
Ograniczenie złożonego zagadnienia Sicherheit do osobistego bezpieczeństwa ma z politycznego punktu widzenia jeszcze inne zalety. Wszystkie akcje związane z bezpieczeństwem są o wiele bardziej spektakularne, lepiej nadają się do oglądania i pokazywania w telewizji niż jakiekolwiek działanie wymierzone w głębsze, a z tego właśnie powodu mniej namacalne i bardziej abstrakcyjne pokłady choroby społecznej. Walka z przestępczością, podobnie jak sama przestępczość, a zwłaszcza przestępstwa naruszające ludzką cielesność i własność, są wspaniałym, podniecającym i wciągającym widowiskiem. Producenci i scenarzyści pracujący dla mass mediów mają tego pełną świadomość. Jeśliby oceniać stan społeczeństwa według jego własnych udramatyzowanych reprezentacji (jak czyni zresztą większość z nas, niezależnie od tego, czy przed sobą i innymi przyznajemy się, że tak jest), to nie tylko procent przestępców w stosunku do „zwykłych ludzi" byłby znacznie wyższy niż procent osób przebywających już w więzieniu, a świat wydawałby się generalnie podzielony na przestępców i strażników porządku, ale całe życie ludzkie przypominałoby żeglugę przez wąski przesmyk pomiędzy groźbą napadu a walką z potencjalnymi bandytami. Efektem jest samonapędzający się strach. Troska o osobiste bezpieczeństwo, przewyższająca inne wyrażone lęki, rzuca jeszcze głębszy cień na wszystkie powody do obaw. 139
Dodatkowo jest przeciążona znaczeniami nadawanymi jej przez tych, którzy poddają się egzystencjalnej niepewności i którym brakuje poczucia psychicznej stabilności. Rządy mogą odetchnąć: nikt, albo prawie nikt, nie będzie ich naciskał, by zrobiły coś w kwestiach, których nie są w stanie objąć ani unieść na swych barkach. Nikt jednak, kto ogląda codzienne reportaże, filmy dokumentalne, fabularyzowane dokumenty oraz starannie stylizowane na dokument fabuły, opowiadające o nowych rodzajach broni oddanej do dyspozycji policji, skomputeryzowanych zamkach w więzieniach, alarmach antywłamaniowych oraz o walecznych oficerach służb specjalnych i detektywach ryzykujących życie, byśmy mogli spokojnie spać, nie oskarży rządów o bezczynność i obojętność wobec niepokojów trapiących społeczeństwo. Budowanie nowych więzień, uchwalanie nowych praw, które zwiększają liczbę wykroczeń karanych więzieniem i wydłużają czas kary - wszystko to sprawia, że popularność rządu wzrasta; wykazuje dobitnie, że rząd jest twardy, gotowy na wszystko i dysponuje odpowiednimi środkami, a przede wszystkim, że „coś robi", i to nie tylko bezpośrednio w związku z osobistym bezpieczeństwem obywateli, ale na zasadzie implikacji, także jeżeli chodzi o ich poczucie stabilności i pewności. I do tego robi to w sposób bardzo teatralny, namacalny i widzialny, i wysoce przekonywający. Spektakularny charakter kary - jej uniwersalność, surowość i szybkość - ma większe znaczenie niż skuteczność, która, zważywszy obojętność publiczności i jej krótką pamięć, rzadko bywa poddawana weryfikacji. Jest on ważniejszy nawet od liczby wykrytych i odnotowanych przestępstw, choć, oczywiście, dobrze jest od czasu do czasu zwrócić publiczną uwagę na nowy rodzaj przestępstwa i doprowadzić do tego, by zostało ono uznane za wyjątkowo obrzydliwe i odrażające, a także wszechobecne; wówczas, gdy zorganizuje się nową kampanię zmierzającą do jego 140
wykrywania i karania, jako że dzięki działaniom tego rodzaju opinia publiczna skupia się na niebezpieczeństwie, którego korzenie tkwią w przestępczości i przestępcach, natomiast nie zastanawia się nad tym, dlaczego, pomimo wszystkich tych działań mających przywrócić utęskniony Sicherheit, ludzie ciągle czują się niepewni, zagubieni i wystraszeni jak dawniej. Coś więcej niż szczęśliwy zbieg okoliczności wiąże skłonność do łącznego traktowania niepokojów typowych dla ponowoczesnej czy też późnonowoczesnej egzystencji z nową rzeczywistością polityczną państw narodowych. Łączenie poczucia niepewności oraz braku obezwładniającej wręcz troski o osobiste bezpieczeństwo z ograniczeniem niezależności państwowej, charakterystycznym dla epoki globalizacji, jest nieprzypadkowe. ( Tworzenie „bezpiecznego środowiska" w wymiarze lokalnym oraz to, co działanie takie przypuszczalnie i realnie pociąga za sobą - tego „siły rynku", dziś globalne i eksterytorialne, oczekują od rządów państw narodowych (w rzeczywistości uniemożliwiając im robienie czegokolwiek innego). W świecie finansów globalnych rola rządów państwowych sprowadza się nieledwie do pełnienia funkcji nieco bardziej rozbudowanego komisariatu policji. Liczba policjantów na rewir i jakość ich przeszkolenia; oczyszczanie ulic z żebraków, natrętów i złodziejaszków; grubość więziennych murów - to czynniki, które mają duży wpływ na „zaufanie inwestorów" i liczą się przy decyzji o podjęciu inwestycji lub wycofaniu się z niej. Udoskonalenie pracy posterunkowego jest najlepszą (a może jedyną) rzeczą, którą rząd jakiegoś państwa może zrobić, by nakłonić wędrowny kapitał do zainwestowania w dobrobyt jego obywateli. W ten sposób najkrótsza droga do wzrostu gospodarczego kraju, a co za tym idzie, do dobrego samopoczucia wyborców wiedzie przez publiczną demonstrację policyjnego potencjału państwa.
141
Dbałość o „ład i porządek w państwie", która niegdyś była skomplikowanym zadaniem, odzwierciedlającym wielorakie ambicje oraz szeroki zakres wielowymiarowej władzy państwa, dziś zawęża się do walki z przestępczością. W tej dziedzinie wszelako coraz bardziej uprzywilejowaną, właściwie wiodącą rolę przyznaje się polityce w zakresie więziennictwa. Centralna rola walki z przestępczością nie do końca tłumaczy przyczyny więziennego boomu: są w końcu inne sposoby zwalczania rzeczywistych czy rzekomych zagrożeń osobistego bezpieczeństwa obywateli. Poza tym jak dotąd nic nie wskazuje na to, że zamykanie w więzieniach coraz większej liczby ludzi na coraz dłuższy czas to najskuteczniejszy z tych sposobów. Można więc się domyślać, że jakieś inne czynniki powodują, iż wybiera się zamknięcie w więzieniu jako najlepszy dowód na to, że „coś zostało zrobione", że słowa przybierają postać z krwi i kości. Uznanie więzienia za kluczową strategię w walce o bezpieczeństwo obywateli oznacza ujęcie problemu w idiomie współczesności: języku natychmiast zrozumiałym, odwołującym się do wspólnego, bliskiego wszystkim doświadczenia. Współczesna egzystencja rozpięta jest na drabinie hierarchii wznoszącej się od lokalności ku temu, co globalne. Swoboda poruszania się po świecie oznacza awans społeczny i sukces, podczas gdy bezruch wydziela odstręczający odór klęski i przegranego życia, oznaczającego pozostanie w tyle. Coraz bardziej globalność i lokalność zyskują charakter wartości przeciwstawnych (i fundamentalnych zarazem); wartości najgoręcej pożądanej lub budzącej niechęć; wartości, wokół których koncentrują się życiowe marzenia, koszmary, zmagania. Coraz częściej wyrazem życiowych ambicji jest dążenie do swobody poruszania się i wyboru miejsca pobytu, możliwości podróżowania po świecie; z drugiej strony, życiowe lęki koncentrują się wokół zamknięcia, braku zmiany, usunięcia z miejsc, po których inni 142
poruszają się i korzystają bez przeszkód. „Dobrze żyć" oznacza żyć w ruchu, a dokładniej mieć komfortowe poczucie, że zawsze możemy z łatwością wyruszyć w podróż, gdyby pozostawanie w miejscu przestało nam odpowiadać. Wolność zaczęła oznaczać przede wszystkim wolność wyboru, a wybór zyskał wyraźnie wymiar przestrzenny. W epoce kurczenia się czasu i przestrzeni tak wiele cudownych i nieznanych wrażeń wabi z oddali, że „dom", choć ciągle atrakcyjny, najczęściej dostarcza słodko-gorzkiej przyjemności uczucia tęsknoty za domem. Solidne, ceglane ciało „domu" rodzi niechęć i bunt. Jeżeli jest on zamknięty od zewnątrz, a wyjście majaczy w dalekiej perspektywie lub w ogóle nie widać na nie szansy, dom zmienia się w więzienie. Przymusowy bezruch; sytuacja przywiązania do miejsca, z którego nie wolno się nigdzie ruszyć, wydaje się najbardziej obrzydliwym, okrutnym i odrażającym stanem. To raczej zakaz poruszania się niż frustracja faktycznie odczuwanego pragnienia ruchu sprawia, że sytuacja ta jest wyjątkowo przykra. Obowiązujący kogoś zakaz poruszania się jest najbardziej wymownym symbolem niemocy, bezradności i bólu.Nie budzi więc wątpliwości fakt, że więzienie, które równocześnie jawi się jako najskuteczniejszy sposób obezwładniania potencjalnie szkodliwych ludzi oraz najbardziej bolesna kara za złe czyny, stosunkowo łatwo wydaje się sensowna, zgodna z wymogami rozsądku. Unieruchomienie jest losem, jakiego ludzie ogarnięci lękiem przed brakiem możliwości ruchu naturalnie życzyliby tym, o których sądzą, iż zasłużyli na surową, ciężką karę losu, jakiego by się dla nich domagali. Inne formy kar i środków zapobiegawczych wydają się wyrozumiałe, nieodpowiednie i nieskuteczne - bezbolesne w porównaniu z więzieniem. Jednak więzienie nie oznacza jedynie unieruchomienia, ale także eksmisję. Ta ostatnia wzmaga dodatkowo popularność więzienia w potocznym odbiorze jako środka, który 143
„godzi w niebezpieczeństwo u jego korzeni". Uwięzienie oznacza wyłączenie - pod strażą, być może na stałe (a kara śmierci dostarcza idealnego wzorca, według którego mierzy się wszystkie inne wyroki). Ten aspekt także porusza bardzo wrażliwą strunę. Hasło brzmi: „nasze ulice - znowu bezpieczne", a cóż lepiej zapowiada jego spełnienie niż usunięcie nosicieli niebezpieczeństwa i zamknięcie ich w przestrzeni leżącej poza zasięgiem wzroku i dotyku; przestrzeni, z której nie mogą uciec? Niepewność panująca wokół nas skupia się na lęku o osobiste bezpieczeństwo, który z kolei nabiera ostrości w zetknięciu z dwuznaczną, nieprzewidywalną osobą obcego. Obcego na ulicy; obcego, który kręci się koło domu... Alarmy antywłamaniowe, patrolowane przez ochroniarzy osiedla, strzeżone bramy do prywatnych rezydencji - wszystko to ma jeden cel: trzymać obcych na odległość. Więzienie jest jedynie najbardziej radykalnym z wielu środków i różni się od reszty nie rodzajem działania, lecz poziomem skuteczności. Ludzie wychowani w kulturze alarmów antywłamaniowych i urządzeń zabezpieczających przed złodziejami są w sposób zupełnie naturalny zwolennikami skazujących na więzienie wyroków. Wszystko składa się w jedną spójną całość, a ogarnięta chaosem egzystencja odzyskuje logikę.
SYSTEM NIE DZIAŁA
„Wiemy dzisiaj - pisze Thomas Mathiesen - że system karny uderza przede wszystkim w dół drabiny społecznej, a nie w jej wierzchołek." 12 Socjologowie prawa i praktyk karnych dostarczyli obszernych wyjaśnień, dlaczego tak być musi, a kilka konkretnych przykładów stało się przedmiotem nie kończącej się dyskusji. Pierwsze miejsce wśród nich zajmuje podejście prawodawców, którzy traktując rzeczywistość dość wybiórczo, 144
starają się utwierdzać bardzo określony rodzaj porządku. Czyny popełniane najczęściej przez ludzi, dla których brakuje miejsca w ustalonym porządku, przez społecznie upośledzonych i uciskanych, mają największą szansę na pojawienie się w kodeksie karnym. Okradanie całych narodów z ich bogactw nazywa się „promowaniem wolnego rynku"; okradanie całych rodzin i wspólnot lokalnych ze środków do życia nazywa się „redukcją zatrudnienia" lub po prostu „modernizacją". Żaden z tych czynów nigdy nie został nazwany przestępstwem i nigdy nie podlegał karze. Poza tym, jak szybko przekona się każda jednostka policji zajmująca się walką z poważnymi przestępstwami, sprzeczne z prawem czyny popełniane „na górze" niezmiernie trudno jest rozwikłać, bo wplecione są w gęstą sieć codziennych „zwykłych" spraw firmy. Jeśli chodzi o działania zmierzające w sposób jawny do osiągnięcia korzyści kosztem innych, granica między posunięciami dozwolonymi i niedozwolonymi jest słabo określona i zawsze pozostaje dyskusyjna - nie ma porównania z kojącą jednoznacznością naruszenia cudzego bezpieczeństwa przez wyważenie zamka w drzwiach. Nic więc dziwnego, że, jak stwierdza Mathiesen, więzienia „są wypełnione na ogół ludźmi należącymi do dolnych warstw klasy robotniczej, którzy popełnili kradzież albo inne «tradycyjne» przestępstwo". Przestępstwa popełniane „na górze" są nie tylko kiepsko zdefiniowane, ale też niezmiernie trudne do wykrycia. Popełniane są w zamkniętym kręgu ludzi, których łączy poczucie wspólnictwa, lojalność wobec instytucji oraz esprit de corps; ludzi, którzy zwykle skutecznie potrafią wykryć i uciszyć lub wyeliminować potencjalne źródła „przecieków". Popełnienie tych przestępstw wymaga finansowej i prawnej kompetencji na poziomie, który ludziom z zewnątrz praktycznie uniemożliwia ich przeniknięcie, zwłaszcza pozbawionym odpowiedniego wykształcenia laikom. 145
Nie posiadają też „ciała", fizycznej formy: istnieją w wiecznej, wyobrażonej przestrzeni czystej abstrakcji: są w sensie dosłownym n i e w i d z i a l n e i potrzeba wyobraźni na miarę autorów przestępstwa, by wyśledzić jego materię w tak ulotnej postaci. Wiedziona intuicją i zdrowym rozsądkiem publiczność może podejrzewać, że złodziejstwo odegrało jakąś rolę w historii wielkich fortun, jednak wskazanie palcem, kiedy i gdzie, pozostaje nadal zadaniem budzącym obawy. Jedynie w rzadkich i krańcowych wypadkach „przestępstwa korporacyjne" trafiają do sądu i wychodzą na widok publiczny. Malwersatorzy i oszuści podatkowi mają nieskończenie większą możliwość uniknięcia sądu niż kieszonkowcy i rabusie. Strażnicy lokalnego porządku dobrze zdają sobie sprawę z wyższości sił globalnych i wykrycie przestępstw tego rodzaju zawsze uważają za sukces. Poza tym, jeżeli chodzi o przestępstwa popełniane „na górze", to nadzór opinii publicznej jest w najlepszym wypadku sporadyczny i powierzchowny, a w najgorszym nie ma go wcale. Potrzeba wyjątkowo spektakularnego oszustwa, oszustwa o „ludzkim wymiarze", z ofiarami, którymi są emeryci lub drobni ciułacze i które można nazwać po imieniu (choć nawet wtedy potrzebna jest dodatkowo mała armia dziennikarzy), by wzbudzić zainteresowanie opinii publicznej i utrzymać je dłużej niż dzień-dwa. To, co dzieje się podczas procesów o malwersacje dokonywane na wysokim szczeblu, przerasta możliwości intelektualne zwykłego czytelnika gazet; poza tym brakuje w tym dramatyzmu, dzięki któremu procesy zwykłych złodziei i morderców są tak fascynującym spektaklem. Przestępstwo dokonane „na górze" (zwykle na eksterytorialnym wierzchołku drabiny społecznej) może być w ostatecznym rozrachunku jedną z przyczyn egzystencjalnej niepewności, czasami najważniejszą, i mieć przez to bezpośre146
dni związek z dokuczliwym niepokojem, który jest źródłem ich lęku o własne bezpieczeństwo, natrętnie nawiedzającym mieszkańców późnonowoczesnego świata. Wyobraźnię przerasta jednak powiązanie popełnionego „na górze" wykroczenia z utratą bezpieczeństwa. Zagrożenie odczuwane w związku z tym przestępstwem należy do zupełnie innego porządku. Niesłychanie trudno wykazać, jak doprowadzenie winnych przed wymiar sprawiedliwości mogłoby ulżyć w codziennych, o wiele bardziej namacalnych cierpieniach czających się w złych dzielnicach i na zakazanych uliczkach miasta. Niewiele kapitału politycznego da się więc wycisnąć z tego, że „widzą nas, jak «robimy coś» z przestępstwami popełnianymi «na górze»". Niewielkie są więc naciski na prawodawców i strażników porządku, by wytężali umysł i napinali muskuły do skuteczniejszej walki z tego rodzaju przestępstwami. Nie ma porównania z larum podnoszonym przeciwko złodziejom samochodów, rabusiom i gwałcicielom, a także przeciw tym, którzy w opinii publicznej ponoszą odpowiedzialność za praworządność i porządek, a wykazują zbytnią pobłażliwość lub opieszałość w wysyłaniu przestępców do więzienia, gdzie jest ich miejsce, f Na koniec trzeba jeszcze pamiętać, że nowa globalna elita ma niesłychaną przewagę nad strażnikami porządku: porządek jest lokalny, podczas gdy elita i wolny rynek, którego praw przestrzega, są pozalokalne. Jeśli stróże lokalnego porządku stwarzają zbyt wiele trudności i stają się za bardzo natrętni, można odwołać się do praw globalnych i zmienić lokalne rozumienie porządku i miejscowe reguły gry. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, by się przenieść gdzie indziej, jeśli na miejscu sytuacja staje się za bardzo napięta i niewygodna. Globalność nowych elit oznacza możliwość poruszania się, która z kolei oznacza możliwość ucieczki i stosowania uników. Jeżeli dojdzie do konfliktu, zawsze znajdą się miejsca, gdzie lokalni 147
strażnicy porządku chętnie spojrzą na sprawę z innej perspektywy. Powyższe czynniki razem wzięte prowadzą do identyfikacji przestępstwa z (zawsze lokalną) underclass; albo - co w zasadzie na jedno wychodzi - do kryminalizacji ubóstwa. Najbardziej popularne w opinii publicznej typy przestępców niemal bez wyjątku pochodzą z nizin społecznych. Getta wielkich miast i zakazane dzielnice uważa się za kolebkę zbrodni i przestępstwa. I odwrotnie - źródła przestępczości (przestępczości, która naprawdę się liczy - uważanej za zagrożenie dla osobistego bezpieczeństwa) wydają się mieć charakter wyłącznie miejscowy, lokalny. Donald Clemmer ukuł w 1940 roku termin „uwięziennienie" [prisonization] opisujący rzeczywiste skutki pozbawienia wolności, zdecydowanie różne od „reedukującego" i „resocjalizującego" wpływu przypisywanego zamknięciu w więzieniu przez jego teoretyków i propagatorów. Jak stwierdził Clemmer, więźniowie przyswajali sobie bardzo swoistą „kulturę więzienną", sprawiającą, że jeszcze gorzej nadawali się do życia poza murami więzienia i w jeszcze mniejszym stopniu byli w stanie przestrzegać zasad „zwykłego życia". Jak wszystkie kultury, kultura więzienna posiada zdolność samoreprodukcji. Według Clemmera więzienie było szkołą przestępstwa. Czternaście lat później Lloyd W. McCorkle i Richard R. Korn opublikowali wyniki kolejnych badań13, wyraźnie ujawniających mechanizm, dzięki któremu więzienia stawały się szkołami przestępczości. Cały proces policyjny i sądowy, którego uwieńczeniem jest kara więzienia, stanowi w pewnym sensie długi i starannie ustrukturowany rytuał symbolicznego odrzucenia i fizycznego wyłączenia. Odrzucenie i wyłączenie są upokarzające, i takie mają być. Mają przyczynić się do tego, by osoba odrzucona i wyłączona uznała swą społeczną niedoskonałość i fakt, że jest gorsza. Nic dziwnego więc, że ofiary starają się bronić. Zamiast 148
pokornie zaakceptować sytuację i zamienić odrzucenie społeczne w samoodrzucenie, wolą odrzucić tych, którzy ich odrzucili. Osoby wykluczone uciekają się więc do środków, jakie im pozostały, a one wszystkie wymagają użycia przemocy. Odrzuceni uciekają się do metod, dzięki którym rośnie ich „władza dokuczania" - jedyna władza, którą mogą przeciwstawić przeważającej potędze tych, którzy ich odrzucili i wykluczyli. Strategia „odrzucenia odrzucających" szybko przenika do stereotypu odrzuconego, dodając do wizerunku przestępcy przekonanie o jego wrodzonej skłonności do recydywy. W ten sposób więzienie jawi się jako podstawowe narzędzie spełniającego się proroctwa. Oczywiście nie znaczy to, że nie istnieją inne przyczyny przestępstwa i zwyczajni przestępcy; oznacza to jednak, że odrzucenie i wykluczenie, którego praktykowaniu służy system więzienny, są integralną częścią społecznego procesu tworzenia przestępstwa oraz że ich wpływu nie można w sposób jednoznaczny oddzielić od statystyk dotyczących przestępczości. Znaczy to także, iż ustaliwszy, że więzienia są w większości zaludnione przez klasy niższe lub underclass, oczywiście oczekiwać będziemy efektów samopotwierdzenia i samoodtwarzania, a co za tym idzie, przestępczości najbardziej widocznej u dołu drabiny społecznej. Clemmer oraz McCorkle i Korn prowadzili badania wśród więźniów przebywających w zakładach karnych i to, co tu zastali, uznali za skutek pozbawienia wolności. Można jednak przypuszczać, że przedmiotem ich poszukiwań i odkryć były nie tyle skutki oddziaływania więzienia jako takiego, ile szersze zjawiska z a m k n i ę c i a , o d r z u c e n i a i w y ł ą c z e n i a . Innymi słowy, więzienia służyły za laboratoria, gdzie tendencje obecne w „normalnym" życiu (choć w bardziej rozmytej postaci) można obserwować w skondensowanej i czystej formie (potwierdza to praca Dicka Hebdidge'a Hiding in the Light [„Ukrywając w świe149
tle"]). Jeśli byłaby to prawda, to tajemniczą logikę współczesnej obsesji prawa i porządku można by próbować zrozumieć, odwołując się do skutków „uwięziennienia" i powszechnego wyboru strategii „odrzucenia odrzucających", z właściwą jej siłą samonapędzania. Można by też w tym świetle wytłumaczyć widoczny sukces strategii polegającej na zastąpieniu tą obsesją wszystkich innych sposobów stawienia czoła egzystencjalnej niepewności. Łatwiej będzie też może zrozumieć, dlaczego pozbawienie globalnych swobód wzmacnia lokalne odrębności. Odrzucenie tego, co miejscowe, z jednej strony wywołuje dążenie do tego, by lokalną rzeczywistość obwarować na wzór obozów koncentracyjnych, a z drugiej skłania do przekształcenia jej w twierdzę. Działania te potęgują nawzajem swoje skutki, dodając jednocześnie gwarancję, że podziałom i obcości „na dole" zawsze towarzyszyć będzie ich brat-bliźniak: globalizacja zachodząca „na górze".
PRZYPISY ROZDZIAŁ 1 1
Albert J. Dunlap (i Bob Andelman), How I saved Bad Companies and Made Good Companies Great, Time Books, New York 1996, s. 199-200. 2 Denis Duclos, La cosmocratie, nouvelle classe planetaire, „Le monde diplomatique", sierpień 1997, s. 14. 3 Alberto Melucci, The Playing Self: Person and Meaning in the Planetary Society, Cambridge University Press, Cambridge 1966, s. 129. 4 Paul Virilio, Un monde surexpose: fin de l'histoire, ou fin de la geographie?, „Le monde diplomatique", sierpień 1997, s. 17. O ile wiem, idea „końca geografii" po raz pierwszy pojawiła się u Richarda O'Briena (por. jego Global Financial Integration: The End of Geography, Chatham House/Pinter, London 1992). 5 On Cyberspace and Virtual Reality, w: Man and Information Technology (wykłady z międzynarodowego sympozjum zorganizowanego w 1994 r. przez Committee on Man, Technology and Society w szwedzkiej Królewskiej Akademii Nauk Inżynieryjnych /IVA/), Stockholm 1995, s. 41. 6 Timothy W. Lukę, Identity, Meaning and Globalization: Detraditionalization in Postmodern Space-Time Compression, w: Paul Heelas, Scott Lash i Paul Morris, Detraditionalization (red.), Blackwell, Oksford 1996, s. 123, 125. 7 Paul Virilio, The Lost Dimension, Nowy Jork, Semiotext(e), 1991, s. 13. 8 Margaret Wertheim, The Pearly Gates of Cyberspace, w: Nan Elin, Architecture of Fear, (red.), Princeton Architectural Press, New York 1997, s. 296. 9 Steven Flusty, Building Paranoiai, w: Nan Elin (red.), Architecture of Fear, s. 489, 51-52. 10 Dick Hebdige, Hiding in the Light, Routledge, London 1988, s. 18. 11 Gregory Bateson, Steps to an Ecology of Mind, Paladin, Frogmore 1973, s. 41-42. 12 Nils Christie, Civility and State, rękopis nie publikowany.
151
ROZDZIAŁ 2 1
Edmund Leach, Anthropological aspects of language: animal categories and verbal abuse, w: Eric H. Lenneberg (red.), New Directions in the Study of Language, University of Chicago Press, Chicago 1964. 2 Bronisław Baczko, Utopian Lights: The Evolution of the Idea of Social Progress, przeł. Judith L. Greenberg, Paragon House, New York 1989, s. 219-235. 3 Napisana przez D. Veirasse'a Histoire de Sevarambes była według Baczki lekturą tak popularną w wieku Oświecenia, że na przykład Rousseau i Leibnitz cytowali ją bez wskazania źródła, wyraźnie odwołując się do wiedzy powszechnej wśród ich czytelników. 4 Jiirgen Habermass, The Philosophical Discourse ofModemity, MIT Press, Cambridge Mass., 1987, s. 323. 5 Zawartość La ville radieuse poddana została bezwzględnej i bardzo odkrywczej analizie przez socjologa polityki z Yale, Jima Scotta; mój komentarz wiele zawdzięcza jego inspirującym spostrzeżeniom. 6 Richard Sennett, Uses of Disorder: Personal Identity and City Life, London, Faber&Faber, 1996, zwł. s. 39-43, 101-109, 1994-1995. 7 Nan Elin, Shelter from the Storm, or Form Follows Fear and Vice Versa, w: Nan Elin (red.), Architecture of Fear, Princeton Architectural Press, New York 1997, s. 13, 26. Zbiór szkiców Architecture of Fear został zainspirowany doświadczeniem Nan Elin podczas badań terenowych prowadzonych w starannie zaprojektowanym francuskim „nowym mieście" Jouy-le-Moutier. Elin była poruszona odkryciem, że „przedmiot wzbudzający lęk [1'insecuritie] pojawił się, mimo że współczynnik przestępczości na tym obszarze był śladowy" (s. 7). 8 Mark Poster, Database as discourse, or electronic interpellations w: Paul Heelas, Scott Lash, Paul Morris (red.), Detraditionalization, Blackwell, Oxford 1996, s. 291, 284. 9 Por. Thomas Mathiesen, The viewer society: Michel Foucault 's „Panopticon" revisited, „Theoretical Criminology" 1997, s. 215-234. 10 George Gerbner i Larry Gross, Living with television: the violence profile, „Journal of Communication" 26, 1976, s. 173-198, cyt. za Mathiesenem.
ROZDZIAŁ 3 1
Richard Sennett, Something in the city: the spectre of uselessness and the search for a place in the world, „Times Literary Supplement", 22 września 1995, s. 13. 2 Martin Woollacott, Bosses must learn to behave better again, „The Guardian", 14 czerwca 1997.
152
3
Vincent Cable, The World's New Fissures: Identities in Crisis, Demos, London 1996, s. 20, 22. 4 Alberto Melucci, Challenging Codes: Collective Action in the Information Age, Cambridge University Press, 1966, s. 150. 3 Georg Henrik von Wright, The crisis of social science and the withering away of the nation state, „Associations" 1, 1997, s. 49-52. 6 Cornelius Castoriadis, Pouvoir, politique, autonomie, w: Le monde morcele, Seuil, Paris 1990, s. 124. 7 Jak można się spodziewać, to właśnie „mniejszości etniczne" i ogólnie małe i słabe grupy etniczne, niezdolne do prowadzenia niezależnego państwa, którego standardy mieściłyby się w normach obowiązujących w epoce „świata państw", z reguły wyrażają największy entuzjazm wobec potęgi organizacji ponadpaństwowych. Stąd niestosowność aspiracji do posiadania państwowości wyrażanych w kontekście przynależności do organizacji, których misją, jak można podejrzewać, lub jak deklarują same, jest ograniczenie niezależności państwowej, a później jej całkowite zniesienie. 8 Eric Hobsbawm, Some reflections on the „break-up of Britain", „New Left Review" 105 (1977). Proszę zwrócić uwagę na datę publikacji: od 1977 roku proces przewidywany przez Hobsbawma nabrał rozpędu i jego słowa szybko stają się ciałem. 9 Por. Cornelius Castoriadis, La crise des societes occidentales, w: La montee de 1'insignifiance, Seuil, Paris 1996, s. 14-15. 10 Por. Sept pieces du puzzle neoliberal: la quatrieme guerre mondiale a commence, „Le monde diplomatique", sierpień 1997, s. 4—5. Artykuł podpisany jest „Sous-Commandant Marcos" i pochodzi z terenu objętego buntem chłopskim w meksykańskiej prowincji Chiapas. 11 Rene Passet, Ces promesses des technologies de 1'immateriel, „Le monde diplomatique", lipiec 1997, s. 26. 12 Jean-Paul Fitoussi, Europe: le commencement d'une aventure, „Le monde", 29 sierpnia 1997. 13 Claus Offe, Modernity and the State: East, West, Polity Press, Cambridge 1996, s. 7, 9, 37. 14 Victor Keegan, Highway robbery by the super-rich, „The Guardian", 22 lipca 1996. 15 Cyt. za: Graham Balls i Milly Jenkins, Too much for them, not enough for us, „Independent on Sunday", 21 lipca 1996. 16 Ryszard Kapuściński, Lapidarium III, Warszawa 1996. ROZDZIAŁ 4 1
Michael Benedikt, On cyberspace and virtual reality, w: Man and Information Technology, Stockholm, IVA 1995, s. 42.
153
2
Ricardo Petrella, Une machinę infernale, „Le monde diplomatiąue", lipiec 1997, s. 17. 3 Jeremy Seabrook, The Race for Riches: The Human Cost of Wealth, Marshall Pickering, Basingstoke 1988, s. 15, 19. 4 Max Weber, Etyka protestancka a duch kapitalizmu, Test, Lublin 1994. 5 Mark C. Taylor i Esa Saarinen, Imagologies: Media Philosophy, London, Routledge, b.d., Telerotics 11. 6 Agnes Heller, Where are we at home?, „Thesis Eleven" 41 (1995). 7 Jeremy Seabrook, Landscapes of Poverty, Blackwell, Oxford 1985, s. 59. 8 Przypomnijmy, że ratowanie zamożnej części Europy przed zalewem uchodźców wojennych stanowiło, jak przyznała ówczesna Sekretarz Stanu, decydujący argument za przystąpieniem USA do wojny w Bośni. 9 Por. Seabrook, The Race for Riches, s. 163, 164, 168-169. 10 Ten cytat z Jonathana Friedmana i następne pochodzą z Global crises, the struggle for cultural identity and intellectual porkbarrelling: cosmopolitans versus locals, ethnics and nationals in an era of de-hegemonisation, w: Pnina Weber i Tariq Modod (red.), Debating Cultural Hybridity, Zed Books, London 1997, s. 79-80. 11 Pierre Bourdieu, L'Architecte de l'euro passe aux aveux, „Le monde diplomatiąue", wrzesień 1997, s. 19. 12 Wojciech J. Burszta, Czytanie kultury, Łódź 1996, s. 74-75.
ROZDZIAŁ 5 1 Pierre Bourdieu, L 'architecture de l'euro passę aux aveux, „Le monde diplomatiąue", wrzesień 1997, s. 19. 2 Nils Christie, Civility and State, rękopis nie publikowany. 3 Nils Christie, Crime Control.and Industry: towards Gulag, Western Style?, Routledge, London 1993, s. 86—87. W wydaniu drugim znak zapytania po drugiej części tytułu został pominięty. 4 Thorsten Sellin, Pioneering in Penology: the Amsterdam Houses of Correction in the Sixteenth and Seventeenth Centuries, University of Philadelphia Press, 1944, s. 27-29, 58-59. 5 Thomas Mathiesen, Prison on Trial: a Critical Assesment, Sage, London 1990, s. 40. 6 Donald Clemmer, The Prison Community, Holt, Reinhart&Winston, New York 1940. 7 Por. raport Serge'a Marti ze spotkania w Hongkongu, Le FMI critique les methodes anti-chomage de Bonn et Paris, „Le monde", 19 września 1997. 8 Mathiesen, Prison on Trial, s. 70. 9 Mathiesen, Prison on Trial, s. 13.
154
10
Laurent Zucchini, Segregation ordinaire a Washington, „Le monde", 25 września 1997. 11 Nils Christie, Penal Geography, nie publikowany rękopis. 12 Zob. Mathiesen, Prison on Trial, s. 70-72. 13 Lloyd W. McCorkle i Richard R. Korn, Resocialization within walk, „Annals of American Academy of Political and Social Science", 1954, s. 88-98.
L_
SPIS RZECZY
Wstęp Rozdział 1 Czas i klasa Nieobecni dziedzice - druga generacja Swoboda ruchu a konstytuowanie się społeczeństw N o w a szybkość, nowa polaryzacja
.
Rozdział 2 Wojny o przestrzeń - sprawozdanie z przebiegu działań Bitwa na mapy O d mapowania przestrzeni d o uprzestrzennienia map Agorafobia i renesans wartości lokalnych Czy po epoce Panopticonu jest jakieś życie? Rozdział 3 Co będzie po państwie narodowym? Uniwersalizujący czy globalizowani? N o w e wydziedziczenie: wydziedziczone państwo Światowa hierarchia mobilności Rozdział 4 Turyści i włóczędzy Być konsumentem w społeczeństwie konsumpcyjnym Rozdwojeni, ale w ciągłym ruchu Poruszamy się w świecie / świat przechodzi obok nas Złączeni na dobre i złe Rozdział 5 Globalne prawa, lokalne porządki Fabryki bezruchu
.
. .
.
. .
.
.
.
.
.
.
.
.
.
11 14 17 25
35 37 44 56 59
67 71 78 83
92 95 101 106 111
121 124
157
Więzienia w epoce po-poprawczej Bezpieczeństwo: realny środek do nieuchwytnego celu System nie działa Przypisy
.
.
133 139 144 151
PRINTED IN POLAND Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2002 r. Wydanie pierwsze - dodruk Skład i łamanie ANTER, Warszawa, ul. Tamka 4 Druk i oprawa: Drukarnia WN ALFA-WERO Śp. z o.o.