Michael Bond JESZCZE O PADDINGTONIE More About Paddington Tłumaczył Kazimierz Piotrowski
Wydanie oryginalne: 1958 Wydan...
27 downloads
451 Views
370KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Michael Bond JESZCZE O PADDINGTONIE More About Paddington Tłumaczył Kazimierz Piotrowski
Wydanie oryginalne: 1958 Wydanie polskie: 1998
ROZDZIAŁ PIERWSZY
RODZINNE ZDJĘCIE W domu państwa Brown przy ulicy Windsor Gardens 32 panowała niezwykła cisza. Był ciepły letni dzień i cała rodzina z wyjątkiem Paddingtona, który w tajemniczy sposób ulotnił się po obiedzie, siedziała na werandzie ciesząc się słońcem południa. Poza szelestem przewracanych przez pana Browna stronic olbrzymiej księgi i cichym pobrzękiwaniem drutów, na których robiła szalik pani Brown, słychać było tylko, jak pani Bird, ich gospodyni, przygotowuje podwieczorek. Jonatan i Judyta za bardzo byli zajęci dobieraniem części ogromnej składanki, by się odezwać choć jednym słowem. Pan Brown pierwszy przerwał milczenie. – To dziwne – zaczął i mocno pociągnął z fajki – przejrzałem tę encyklopedię od deski do deski i wyobraźcie sobie, nie ma w niej ani słowa o takim niedźwiedziu, jak nasz Paddington. – Nie ma i nie będzie! – zawołała pani Bird. – Takie niedźwiedzie bardzo rzadko się spotyka. No i całe szczęście, moim zdaniem, bobyśmy majątek wydali na marmoladę. Pani Bird często się rozwodziła na temat apetytu Paddingtona, a jednak nietrudno było zauważyć, że zawsze miała w spiżarni, na wszelki wypadek, nietknięty słój marmolady. – A czy można wiedzieć – spytała męża pani Brown odkładając robótkę – w jakim celu szukasz w encyklopedii wiadomości o Paddingtonie? Pan Brown z zamyśloną miną podkręcił wąsa. – Oo, bez specjalnego powodu – odparł wymijająco. – Byłem ciekaw, to chyba wystarczy. Mieć w rodzinie niedźwiedzia – a zwłaszcza takiego, jak Paddington – nie lada to odpowiedzialność, nic więc dziwnego, że pan Brown bardzo poważnie traktował tę sprawę. – Chodzi o to, że... – powiedział zatrzaskując encyklopedię – jeśli ma zostać z nami na stałe... – Jeśli? – ozwał się przerażony chór całej rodziny wraz z panią Bird. – A to co znowu, Henryku! – zawołała pani Brown. – „Jeśli” Paddington ma zostać z nami na stałe? To jasne, że zostanie. – Skoro zostaje z nami – szybko poprawił się pan Brown – nie mogę zapomnieć o paru sprawach. Myślę przede wszystkim o tym, że należałoby odmalować dla niego wolny pokój.
Wszyscy się na to zgodzili. Paddington, od chwili gdy się zjawił w domu państwa Brownów, zajmował pokój gościnny. Jako uprzejmy niedźwiedź nie powiedział złego słowa, nawet kiedy musiał opuścić pokój, by ustąpić miejsca gościom, ale od dawna myślało się o tym, że powinien mieć własny pokój. – A druga sprawa – podjął pan Brown – to fotografia. Moim zdaniem pięknie by było, gdybyśmy zrobili sobie rodzinne zdjęcie. – Zdjęcie?! – zawołała pani Bird. – Ciekawe, skąd panu to przyszło do głowy. – Co? – spytał pan Brown. – Cóż w tym dziwnego? Uwagę pani Bird pochłonął dzbanek z herbatą. – Zobaczy pan, jak przyjdzie na to pora – powiedziała. I choćby wszyscy nie wiedzieć jak na nią nalegali, nic więcej z niej nie zdołaliby wydobyć. Na szczęście uniknęła dalszych pytań, bo właśnie w tej chwili z jadalni dobiegł donośny łoskot i Paddington w swej własnej osobie zjawił się w szklanych drzwiach werandy. Szamotał się z dużym pudłem z kartonu, na którego wierzchu leżał tajemniczy metalowy przedmiot z długimi prętami zwróconymi w jedną stronę. Nie tyle jednak to, co Paddington niósł, zatkało wszystkim dech w piersi ze zdumienia. Sprawił to jego ogólny wygląd. Futro Paddingtona nabrało niezwykle gładkiego i złocistego wyglądu, uszy zaś, a właściwie niewielka ich część wystająca spod szerokiego ronda starego kapelusza, były równie czarne i lśniące jak koniec jego nosa. A łapy i wąsy Paddingtona trzeba było zobaczyć, by uwierzyć, że coś podobnego może istnieć. Wszyscy oniemieli z wrażenia, a pani Brown opuściła parę oczek. – O rany boskie! – wykrztusił wreszcie z siebie pan Brown i o mało nie wylał herbaty na encyklopedię. – Coś ty z siebie zrobił? – Wykąpałem się – odparł Paddington z wielce obrażoną miną. – Wykąpałeś się? – wycedziła Judyta. – Choć nikt cię o to nie prosił? – A to heca! – oświadczył Jonatan. – Należałoby z powodu tego święta wywiesić flagi. – I nic ci się nie stało? – spytał pan Brown. – To znaczy, nie jesteś chory i nic ci nie dolega? Paddington poczuł się jeszcze bardziej urażony poruszeniem, jakie wywołał. Nie żeby nigdy się nie mył. Owszem, mył się niemal co dzień rano. Chodziło po prostu o to, że miał wyrobiony pogląd w sprawie kąpieli. Za kąpiel uważał zamoczenie całego futra tak, żeby długo potem schło. – Chciałem tylko ładnie wyglądać na fotografii – oświadczył stanowczo. – Fotografii? – powtórzyli wszyscy jak echo. Skóra cierpła na myśl o tym, ile rzeczy wie Paddington! – Tak – potwierdził niedźwiadek.
Przybrał ważną minę, pochylił się i zaczął odwiązywać sznurek, którym związane było tekturowe pudło. – Kupiłem sobie aparat fotograficzny – dodał. Zapadła głucha cisza. Wszyscy siedzieli wpatrzeni w widok, jaki przedstawiał z tyłu pochylony nad pudłem Paddington. – Aparat fotograficzny – odezwała się w końcu pani Brown. – A czy nie są to bardzo drogie rzeczy? – Ten nie był drogi – ciężko dysząc odparł Paddington. Wyprostował się trzymając z trudem w łapach największy aparat fotograficzny, jaki państwo Brown w życiu widzieli. – Kupiłem go na targu – z wyprzedaży. Kosztował tylko trzy i pół szylinga! – Trzy i pół szylinga! – zawołał pan Brown. Widać było z jego miny, że cena zrobiła na nim niemałe wrażenie. – Muszę przyznać – zwrócił się do wszystkich – że w życiu nie znałem niedźwiedzia, który by miał takiego nosa do tanich zakupów, jak Paddington. – O rany! – zawołał Jonatan. – Niczego mu nie brakuje, ma nawet kaptur do zakładania na głowę. – A to długie, co to jest? – zapytała Judyta. – To jest statyw – z dumą wyjaśnił Paddington. Usiadł na podłodze i zaczął rozkładać nogi statywu. – Aparat umieszcza się na statywie po to, żeby się nie trząsł – dodał. Pan Brown podniósł aparat i dokładnie go obejrzał. Gdy go odwrócił górą na dół, wyleciały z niego zardzewiałe śrubki i parę starych gwoździ. – Dosyć stary ten aparat, prawda? – powiedział bez namysłu. – Zdaje się, że ktoś używał go jako skrzynki na narzędzia. Paddington podniósł rondo kapelusza i zmierzył pana Browna surowym wzrokiem. – To bardzo rzadki okaz – odpowiedział. – Wiem o tym od właściciela sklepu z okazjami, gdzie za pół darmo można nabyć bezcenną rzecz. – A ja uważam, że to jest prima! – zawołał Jonatan. – Zaklepuję sobie pierwsze zdjęcie. – Mam tylko jedną kliszę – stanowczym tonem odparł Paddington. – Dodatkowe klisze kosztują majątek, a już nic mi nie zostało z kieszonkowego – więc nie ma rady, zrobi się państwu zdjęcie rodzinne. – Rzeczywiście, ten aparat wygląda na niezwykle skomplikowany i raczej za duży dla niedźwiadka – zauważyła pani Brown, kiedy Paddington przyśrubował aparat do statywu, a potem dopasował nóżki statywu tak, by wysokość była odpowiednia. – Czy na pewno dasz sobie z tym radę? – zapytała. – Chyba tak – odparł Paddington stłumionym głosem, bo zniknął pod czarnym kapturem za aparatem. – Pan Gruber pożyczył mi książkę, w której jest wszystko o fotografowaniu, i już robiłem próby pod kołdrą.
Pan Gruber miał antykwariat na targowisku przy Portobello Road, był serdecznym przyjacielem Paddingtona i jego doradcą we wszystkich skomplikowanych sprawach. – W takim razie – pan Brown wziął sprawę w swoje ręce – proponuję, byśmy wszyscy wyszli na trawnik i dali się sfotografować Paddingtonowi, póki świeci słońce. Pan Brown pierwszy wyszedł z domu. Paddington żwawym krokiem podążał za nim trzymając wysoko aparat przymocowany do statywu. Niebawem Paddington oznajmił, że wszystko jest gotowe, i zaczął ustawiać grupę tak, jak chciał ją mieć na fotografii, przy czym raz po raz biegał z powrotem do aparatu, by obejrzeć ją przez wziernik. Ze względu na to, że aparat był bardzo blisko ziemi, Paddington musiał poprosić pana Browna, by przykucnął za Jonatanem i Judytą, w pozycji dość niewygodnej, a panie Brown i Bird usadził po obu bokach. Paddington, choć słowa nie pisnął, był trochę rozczarowany widokiem przez wziernik. Pana Browna mógł rozpoznać po wąsach, ale z resztą sprawa była nieporównanie trudniejsza. Wszyscy byli zamazani, jakby stali w gęstej mgle. Wydało mu się to dziwne, bo ilekroć wysuwał głowę spod czarnego sukna, widział, że słońce świeci wcale nie najgorzej. Wszyscy cierpliwie czekali, kiedy Paddington siadł na trawie i zaczął przeglądać podręcznik. Od razu znalazł bardzo interesujący rozdział pod tytułem: obiektyw. Było tam wyjaśnione, jak ważne jest, jeżeli chcemy mieć piękne i wyraźne zdjęcia, sprawdzenie, czy aparat stoi w należytej odległości i czy został odpowiednio nastawiony. W podręczniku była nawet ilustracja, na której jakiś pan sznurkiem mierzył odległość. Minęło dobrych parę minut, gdyż Paddington czytając dość wolno składał litery, a poza tym w książce było sporo wykresów, które należało przestudiować. – Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo – powiedział pan Brown. – Już mnie kurcz łapie w nodze. – Paddington doznałby zawodu, gdybyś się ruszył – zwróciła mu uwagę pani Brown. – Tak się nabiedził, żeby nas ustawić, i teraz grupa rzeczywiście bardzo ładnie wygląda. – Łatwo ci mówić – burknął pan Brown. – Bo siedzisz. – Psst! – szepnęła pani Brown. – Zdaje mi się, że jest prawie gotów. Manipuluje tylko sznurkiem. – A to co znowu ma znaczyć? – spytał pan Brown. – Żeby was wszystkich zmierzyć – odrzekł Paddington robiąc pętlę na jednym końcu sznurka. – Zaraz, jeśli pozwolisz – zaprotestował pan Brown, jak tylko się spostrzegł, co Paddington knuje – stokroć bym wolał, żebyś drugi koniec sznurka przywiązał do aparatu, a nie ten koniec do mojego ucha! Reszta słów pana Browna zamieniła się w bełkot, gdy Paddington mocno pociągnął sznurek.
Paddington zrobił zdziwioną minę i z zainteresowaniem obejrzał węzeł, ściskający ucho pana Browna. – Widocznie przez pomyłkę zrobiłem zaciskającą się pętlę – oświadczył wreszcie. Paddingtonowi nie najlepiej szło robienie węzłów – głównie dlatego, że łapy wcale nie ułatwiały mu zadania. – No wiesz, Henryku – powiedziała pani Brown. – Robisz z igły widły. Myślałby kto, że Bóg wie, co ci się stało. Pan Brown nacierał sobie ucho, które nabrało zabawnego koloru – fiołkowo-różowego. – To jest moje ucho – stwierdził – i nielicho mnie rwie. – A ten gdzie znów się wybrał?! – zawołała pani Bird, kiedy Paddington żwawo pomknął w stronę domu. – Na mój rozum, poszedł zmierzyć sznurek – oświadczył Jonatan. – Uuu! – zawołał pan Brown. – Zaraz wstanę. – Henryku! – powiedziała pani Brown. – Jeżeli to zrobisz, bardzo się będę gniewała. – Trudno – jęknął pan Brown. – Nogi mi całkiem zdrętwiały. Na szczęście dla pana Browna właśnie wrócił Paddington. Spojrzał surowo na słońce, a potem na czekającą grupę. – Niestety, będziecie państwo musieli przejść tutaj – oświadczył po sprawdzeniu w podręczniku. – Słońce się przesunęło. – Wcale się nie dziwię – mruknął pan Brown, który usiadł na trawniku i nacierał sobie nogę. – Jak się dalej będziemy tak uwijali, słońce zajdzie, zanim skończymy. – Nie wyobrażałam sobie, że zrobienie zdjęcia może być tak skomplikowaną operacją – oświadczyła pani Bird. – Nie bardzo rozumiem – szepnęła Judyta – dlaczego Paddington zadał sobie tyle trudu i wykąpał się, skoro to on fotografuje. – Ano właśnie – powiedział pan Brown. – Powiedz, Paddington – zapytał – w jaki sposób znajdziesz się na zdjęciu? Paddington jakoś dziwnie spojrzał na pana Browna. Była to sprawa, o której jeszcze nie pomyślał, ale postanowił pokonać i tę trudność. Przedtem miał do zrobienia mnóstwo innych ważnych rzeczy. – Nacisnę wężyk – powiedział po chwili namysłu – i przebiegnę na drugą stronę. – Ale nawet niedźwiedzie nie biegną tak szybko – opierał się pan Brown. – Paddington na pewno doskonale wie, co robi – szepnęła pani Brown. – A nawet jak nie wie, to, na miłość boską, siedź cicho. Jeżeli dojdzie do wniosku, że się niepotrzebnie wykąpał, to nigdy nie doczekamy się końca. – Ten czarny kaptur jest bardzo długi – powiedziała pani Bird patrząc w stronę aparatu fotograficznego. – W ogóle nie widzę Paddingtona. – Bo Paddington jest mały – wyjaśnił Jonatan. – I musiał skrócić statyw.
Wszyscy siedzieli jak trusie, bez przerwy uśmiechnięci, gdy Paddington wyszedł spod czarnego kaptura. Dokonał jakichś skomplikowanych poprawek na przedzie aparatu, po czym oznajmił, że zaraz włoży kliszę, i znów zniknął pod czarną płachtą. Nagle, ku ogólnemu zdziwieniu, aparat i statyw zaczęły się kołysać w tył i do przodu w nader niebezpieczny sposób. – Wielkie nieba! – zawołała pani Bird. – Cóż to się dzieje? – Uwaga! – krzyknął pan Brown. – To idzie w naszą stronę. Wszyscy wstali i zaczęli się cofać, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w aparat, który podążał za nimi. Ale kiedy zbliżył się do nich na odległość paru stóp, nagle stanął, skręcił w lewo i poszedł w stronę krzaka róży. – Chyba nic złego mu się nie stało – powiedziała zaniepokojona pani Brown. – Czy nie można by mu pomóc? – spytała pani Bird, gdy dał się słyszeć stłumiony okrzyk Paddingtona. Zanim doczekała się odpowiedzi, aparat odbił się od krzaka róży i jak strzała pomknął z powrotem przez trawnik. Dwa razy okrążył basen na środku trawnika, po czym wykonał serię skoków w górę, by wreszcie z głuchym jękiem wylądować na środku najpiękniejszego klombu pana Browna. – Boże drogi! – zawołał pan Brown biegnąc w stronę klombu. – Moje petunie! – Nie zawracaj głowy twoimi petuniami, Henryku! – krzyknęła na męża pani Brown. – Co z Paddingtonem? – Nic dziwnego – powiedział pan Brown, gdy schyliwszy się uniósł w górę czarną zasłonę. – Głowa mu utkwiła w aparacie! – Ja bym był bardzo ostrożny, tato – powiedział Jonatan, kiedy pan Brown zaczął ciągnąć Paddingtona za nogi. – Bo wężyk mógł go złapać za wąsy. Pan Brown przestał ciągnąć i na czworakach okrążył aparat, by przez obiektyw zajrzeć do środka. – Nic nie widzę – oświadczył po chwili. – W środku jest zupełnie ciemno. Poklepał pudło aparatu – ze środka znów dobiegł cichy głos. – Masła! – krzyknęła pani Bird biegnąc co sił w nogach do kuchni. – Nie ma lepszego sposobu, jak ktoś gdzieś utknie. Pani Bird święcie wierzyła w masło. Już nieraz posłużyła się nim, jak Paddington w czymś ugrzązł. A jednak, choć Jonatan mocno trzymał z jednej strony, a pan Brown ciągnął z drugiej, dopiero po jakimś czasie z aparatu wynurzyła się głowa Paddingtona. Usiadł na trawie. Nacierał sobie uszy i widać było, że zupełnie się załamał. Sprawa przyjęła obrót całkiem niezgodny z planem.
– Głosuję – odezwał się pan Brown, kiedy wreszcie porządek został przywrócony – za tym, byśmy wszystko zrobili dokładnie tak jak przedtem, tylko sznurek trzeba przywiązać do wężyka. Wtedy Paddington będzie mógł usiąść z nami i dokonać dzieła na odległość. Będzie to znacznie bezpieczniejsze. Wszyscy zgodzili się, że myśl jest dobra. Kiedy pan Brown ustawił całe towarzystwo do zdjęcia, Paddington zajął się przygotowaniem aparatu i włożeniem kliszy – tym razem miał się na baczności i nie zbliżał się zbytnio do aparatu. Nastąpiła krótka zwłoka, gdy Paddington za mocno pociągnął sznurek i statyw się przewrócił, ale w końcu przyszła wielka chwila. Dało się słyszeć pstryknięcie – wszyscy odetchnęli z ulgą. Właściciel zakładu fotograficznego miał bardzo zdziwioną minę, kiedy nieco później pani Bird, cała rodzina i Paddington wparadowali do środka. – Jest to niewątpliwie bardzo rzadki okaz – rzekł, oglądając z zaciekawieniem aparat Paddingtona. – Bardzo rzadki. Naturalnie, czytałem o tych aparatach, ale prawdę mówiąc sam ani jednego z nich nie widziałem. Ten musiał... hm, być przechowywany w spiżarni albo w czymś podobnym. Zawiera w sobie duże ilości masła. – Miałem mały wypadek, kiedy próbowałem włożyć do środka kliszę – wyjaśnił Paddington. – Bardzo wszyscy jesteśmy ciekawi, jak wyszła fotografia – dodał bardzo szybko pan Brown. – Czy nie zechciałby pan wywołać kliszy na poczekaniu? Właściciel sklepu odparł, że zrobi to z największą przyjemnością. Po tym, co widział i słyszał, sam chciał zobaczyć zdjęcie, szybko więc wyszedł do ciemni zostawiając całą rodziną Brownów w sklepie. Nie przypominał sobie, by jako klient przyszedł już kiedyś do niego młody niedźwiedź fotograf. Kiedy wrócił, na jego twarzy malowało się zakłopotanie. – Powiedział pan, że zrobił to zdjęcie dzisiaj? – spytał patrząc przez wystawę na skąpaną w słońcu ulicę. – Tak jest – odparł Paddington podejrzliwie łypiąc okiem w jego stronę. – Właśnie – właściciel sklepu przytrzymał kliszę pod światło, żeby Paddington mógł zobaczyć – zdjęcie jest ładne i ostre... wszystkich państwa widzę wyraźnie... ale mogłoby się zdawać, że zostało zrobione w mglisty dzień. No i te smugi światła, jak promienie księżyca – bardzo są dziwne. Paddington wziął od niego kliszę i uważnie jej się przyjrzał. – Przypuszczam – powiedział po dłuższym namyśle – że to jest od latarki, którą świeciłem sobie pod kołdrą. – A ja uważam, że to jest bardzo dobre zdjęcie, jak na pierwszą próbę – oświadczyła pani Bird. – Poproszę o sześć pocztówek. Na pewno jedna z nich ogromnie spodoba się Lucy, ciotce Paddingtona. Mieszka ona w domu emerytowanych niedźwiedzi w Peru – poinformowała dodatkowo właściciela sklepu.
– Ach, tak – powiedział. Wiadomość zrobiła na nim ogromne wrażenie. – Będą to pierwsze z wywołanych przeze mnie zdjęć, które powędrują za ocean, i to jeszcze do domu emerytowanych niedźwiedzi. Pomyślał chwilę. – Coś państwu powiem. Gdybym mógł pożyczyć ten aparat na tydzień i umieścić go na wystawie, zrobię za darmo tyle odbitek, ile państwo zechcecie, a na dokładkę wszystkich po kolei sfotografuję. Co państwo na to? – Nietrudno się było domyślić – powiedział pan Brown, gdy szli do domu – że jak Paddington nas sfotografuje, to musi stać się coś bardzo dziwnego. Pomyślcie tylko. Wszystkie zdjęcia dostaniemy za darmo! – Niedźwiedzie zawsze padają na cztery łapy – powiedziała pani Bird patrząc na Paddingtona. Ale on nie słuchał. Wciąż jeszcze myślał o swoim aparacie. Wczesnym rankiem następnego dnia pobiegł do sklepu fotograficznego i z radością zobaczył, że jego aparat zajmuje już honorowe miejsce na środku wystawy. Na kartce pod aparatem było napisane: BARDZO RZADKI OKAZ APARATU FOTOGRAFICZNEGO Z WCZESNYCH CZASÓW OBECNIE WŁASNOŚĆ PANA PADDINGTONA BROWNA, TUTEJSZEGO MŁODEGO DŻENTELMENA NIEDŹWIEDZIA. Ale jeszcze większą przyjemność sprawiła Paddingtonowi druga kartka z napisem: OTO JEDNA Z PRAC PANA PADDINGTONA, a pod nią dokonane przez niego zdjęcie. Trochę było zamazane, a na skraju znać było ślady łap, ale gromadka sąsiadów podeszła do Paddingtona i złożyła mu gratulacje, a niektórzy powiedzieli, że rozpoznali wszystkich na zdjęciu. Razem wziąwszy, wydatek w wysokości trzech i pół szylinga na pewno sowicie się opłacił.
ROZDZIAŁ DRUGI
MAŁY REMONT Paddington westchnął głęboko i naciągnął kapelusz na uszy, żeby się odizolować od hałasu. W domu szumiało jak w ulu i trudno było pisać w notesie. Państwo Brown i pani Bird dostali nieoczekiwanie zaproszenie na wesele. Na szczęście Jonatan i Judyta wyjechali na jeden dzień, bo gdyby nie to, sprawa mogłaby przybrać znacznie gorszy obrót. Paddington nie został zaproszony, ale wcale go to nie zmartwiło. Nie przepadał za weselami – z wyjątkiem placka, którym częstowano gości, ale obiecano mu, że dostanie kawałek placka niezależnie od tego, czy będzie na weselu, czy nie. Właśnie marzył o tym, by wszyscy jak najprędzej wyszli z domu. Miał tego dnia swoje powody, dla których chciał być sam. Znów westchnął, starannie wytarł pióro o grzbiet łapy, po czym zabrał się do plam, które tak czy inaczej znalazły sobie drogę od pióra do stołu. Zrobił to w samą porę, bo ledwie skończył, drzwi się gwałtownie otwarły i wpadła pani Brown. – Aa, tu jesteś, Paddingtonie! Stanęła na środku pokoju jak wryta i wlepiła w niego wzrok. – Na miły Bóg, czemuż to w domu nosisz kapelusz na głowie? – spytała. – I dlaczego masz taki niebieski język? Paddington wyciągnął język, ile tylko mógł. – Rzeczywiście, śmieszny kolor – przyznał spoglądając zezem na własny język. – Może mi coś dolega? – Zaraz ci będzie dolegało, i to bardzo, jak nie posprzątasz tego, coś tu napaskudził ofuknęła go pani Bird, gdy weszła do pokoju. – No, popatrz tylko. Butelki atramentu. Klej. Strzępy papieru. Moje najlepsze krawieckie nożyczki. Cała serweta na stole upaćkana marmoladą. I Bóg wie co jeszcze. Paddington rozejrzał się wokół. Rzeczywiście, nie wyglądało to najlepiej. – Właściwie już kończę – oznajmił. – Muszę jeszcze dopisać parę linijek. Pisałem pamiętnik. Paddington bardzo poważnie traktował swój album i wiele długich godzin spędzał na wklejaniu obrazków i opisywaniu swoich przygód. Odkąd zjawił się w domu Brownów, zdarzyło się tak wiele, że album był już do połowy zapisany.
– No tak, musisz koniecznie doprowadzić to wszystko do porządku – powiedziała pani Brown – bo inaczej nie przyniesiemy ci placka. A teraz zabierz się do siebie. I nie zapomnij – jak przyjdzie piekarz – że bierzemy dwa bochenki chleba. Pani Brown pokiwała ręką Paddingtonowi na pożegnanie i za panią Bird wyszła z pokoju. – Wie pani – powiedziała pani Bird, gdy wsiadła do samochodu – zdaje mi się, że ten niedźwiedź coś knuje. Wprost nie mógł się doczekać, byśmy wyszli z domu. – Och, nie wiem – odparła pani Brown. – Cóż mógłby zrobić? Nie tak długo będzie sam w domu. – Ba! – głos pani Bird zabrzmiał ponuro. – Obym się myliła. Ale rano stanowczo za długo kręcił się na górze. Jestem pewna, że coś knuje. Pan Brown, podobnie jak Paddington, nie przepadał za weselami i po cichu marzył o tym by zostać w domu z niedźwiedziem. Włączając bieg spojrzał przez ramię na żonę i powiedział: – Może ja też powinienem zostać w domu. Zabrałbym się do odmalowania pokoju Paddingtona. – Dajże spokój, Henryku – stanowczo odparła pani Brown. – Jedziesz z nami na wesele, i ani słowa! Paddington sam doskonale sobie poradzi. To bardzo pojętny niedźwiadek. Powiadasz, że chciałbyś się zabrać do odmalowania pokoju dla niego... Jak w ciągu przeszło dwóch tygodni nawet palcem nie ruszyłeś, to malowanie na pewno może poczekać jeszcze jeden dzień. Nowy pokój Paddingtona stał się drażliwym tematem w domu państwa Brownów. Przeszło dwa tygodnie temu pan Brown po raz pierwszy pomyślał o tej sprawie. Jak dotąd, zdarł ze ścian stare tapety, usunął listwy do wieszania obrazów, framugi drzwi, klamkę i wszystko, co było luźne lub co sam obluźnił, i przyniósł cały stos nowych, jasnych tapet, a poza tym wapno i farbę. Na tym robota stanęła. Pani Bird siedziała w samochodzie z tyłu i udawała, że nic nie słyszy. Nagle pewna myśl przyszła jej do głowy, miała jednak nadzieję, że myśl ta nie nawiedziła również Paddingtona. Znała wszakże lepiej, niż ktokolwiek inny, drogi, jakimi chodziły myśli Paddingtona, była więc przygotowana na najgorsze. Gdybyż wiedziała, że to, czego się obawia, w tej właśnie chwili już się spełnia! Paddington mozolnie wyskrobywał w swym albumie: „Nie mam co robić”, po czym dużymi literami dopisał następujące złowróżbne słowa: „ODNAWIAM MÓJ NOWY POKÓJ!” Właśnie gdy pisał w albumie: „Nie mam co robić” – przyszedł mu ten pomysł do głowy. Już dawno zauważył, że często najlepsze pomysły nawiedzają go, jak „nie ma co robić”. Od dłuższego czasu wszystkie jego rzeczy były spakowane i czekały na wielką przeprowadzkę do nowego pokoju. Paddington zaczynał się niecierpliwić. Ilekroć potrzebował czegoś specjalnego, musiał odwijać wiele metrów sznurka i rozpakowywać paczki.
Podkreśliwszy czerwonym atramentem ostatni zapis w pamiętniku, Paddington wszystko posprzątał, zamknął album na klucz w walizce i pośpieszył na górę. Niejednokrotnie ofiarowywał się przyłożyć łapę do odmalowania pokoju, ale z nieznanych przyczyn pan Brown pozostał głuchy na jego dobre chęci i nie pozwolił mu nawet wejść do nowego pokoju, kiedy się tam zaczęły roboty. Paddington nie mógł tego zrozumieć. Na pewno bardzo by się przydał. Pokój, o którym mowa, była to stara graciarnia nie używana od wielu lat. Kiedy Paddington wszedł do tego pokoju, stwierdził, że jest on jeszcze bardziej interesujący, niż tego oczekiwał. Starannie zamknął drzwi za sobą i pociągnął nosem. W powietrzu unosił się podniecający zapach farby i wapna. Nie koniec na tym. W pokoju znalazły się: rozkładana drabina, podłużny stół, komplet pędzli, spory zapas tapet w rolkach i ceber z wapnem. Ponadto pokój odznaczał się pięknym echem, Paddington więc dłuższy czas spędził na środku podłogi, mieszając farbę i słuchając własnego, nowego głosu. Tyle tu było różnych ciekawych rzeczy, że nie od razu można było zdecydować się, od czego zacząć. W końcu wybór Paddingtona padł na malowanie. Dobrał sobie jeden z najlepszych pędzli pana Browna, zanurzył go w garnku i rozejrzał się wokół, gdzie by tu maznąć farbą. Dopiero gdy popracował jakiś czas nad ramą okna, zaczął żałować, że nie zaczął od czegoś innego. Ramię rozbolało go od machania pędzlem, a kiedy próbował zanurzyć łapę w garnku i wcierać farbę więcej farby szło na szybę, niż na ramę, i w pokoju zrobiło się całkiem ciemno. – Może by – powiedział Paddington wywijając pędzlem w powietrzu i zwracając się do całego pokoju – najpierw opędzlować wapnem sufit, a to, co chlapnie na ściany, ukryłoby się pod tapetami. Ale kiedy zaczął bielić sufit wapnem, przekonał się, że jest to niemal tak samo ciężka robota, jak malowanie olejne. Nawet gdy stanął na palcach na samym szczycie drabiny, musiał dobrze się wysilić, żeby sięgnąć do sufitu. Ceber z wapnem był o wiele za ciężki, by go mógł podnieść, trzeba więc było zbiegać na dół, ilekroć chciał zanurzyć pędzel w wapnie. A kiedy niósł pędzel do góry, wapno ściekało mu po łapie i w końcu całe futro mu się skudliło. Rozglądając się wokół Paddington zaczął żałować niedawnych czasów, kiedy nie miał co robić. Bo teraz wszystko groziło nową katastrofą. Był przekonany, że pani Bird, jak to zobaczy, będzie miała coś do powiedzenia. I właśnie wtedy genialny pomysł przyszedł mu do głowy. Paddington był zaradnym niedźwiedziem i nie lubił ulegać przeciwnościom. Ostatnio zainteresował się domem, który budowano niedaleko. Najpierw zobaczył go przez okno swej sypialni, a potem spędził wiele godzin rozmawiając z robotnikami i przyglądając się, jak za pomocą liny i bloku wciągali
narzędzia i cement na najwyższe piętro. Pan Briggs, brygadzista, raz wywindował go nawet na górę w wiadrze i pozwolił mu położyć parę cegieł. Otóż dom państwa Brownów był stary i na środku sufitu został potężny hak, na którym kiedyś wisiała duża lampa. To jeszcze nie wszystko, bo w rogu pokoju leżał zwój linki... Paddington szybko przystąpił do dzieła. Najpierw jeden koniec linki przewlókł przez hak w suficie. Ale nawet wtedy, jak zszedł na dół, wiele czasu zabrało mu podciągnięcie cebra blisko szczytu drabiny. Ceber był po brzegi pełen wapna i bardzo ciężki, Paddington musiał więc co parę sekund przerywać windowanie i przywiązywać drugi koniec linki do drabiny, aby ceber nie zjechał w dół. I właśnie, gdy po raz ostatni odwiązał linkę, zaczęło się dziać coś niedobrego. Paddington zamknął oczy, przechylił się w tył, żeby ostatecznie wciągnąć ceber na szczyt drabiny i nagle, ku swemu zdumieniu, poczuł, że buja w powietrzu. Było to przedziwne uczucie. Wyciągnął jedną nogę i pomacał nią wokół. Niewątpliwie nie było jej na czym oprzeć. Otwarł jedno oko i o mało nie puścił linki, tak się zdziwił, gdy ujrzał, jak mija go ceber zjeżdżający w dół. Nagle wszystko zdarzyło się naraz. Zanim zdążył wyciągnąć łapę i krzyknąć „ratunku!”, wyrżnął głową w sufit, a równocześnie ceber trzasnął o podłogę. Przez parę sekund Paddington wisiał uczepiony linki, fikał w powietrzu nogami i nie wiedział, co począć. Potem usłyszał, że na dole coś bulgocze. Spojrzał na podłogę i z przerażeniem zobaczył, że wapno wylewa się z cebra. Poczuł, że linka rusza się w miarę, jak ceber staje się lżejszy, a potem ceber jak strzała przemknął obok, kiedy on zjeżdżał na dół, by wylądować, aż zadudniło, na środku morza wapna. Ale jego kłopoty wcale się na tym nie skończyły. Usiłując odzyskać równowagę na śliskiej podłodze, wypuścił z łap linkę, wskutek czego ceber z głośnym świstem strzelił w dół i wylądował na jego głowie tak, że całkiem go nakrył. Przez dobrych parę minut Paddington leżał na plecach w wapnie, z trudem łapiąc oddech i starając się domyślić, co go tak uderzyło. Kiedy usiadł i zdjął ceber z głowy, natychmiast włożył go z powrotem. Cała podłoga zalana była wapnem, garnki z farbą przewróciły się, ciekły z nich brązowe i zielone strumyki, a malarska czapka pana Browna pływała w rogu pokoju. Gdy Paddington ją zobaczył, bardzo się ucieszył, że swój kapelusz zostawił na dole. Jedno było pewne czekało go udzielanie obszernych wyjaśnień. Zadanie było jeszcze trudniejsze niż zwykle, bo sam sobie nie umiał wytłumaczyć, co właściwie zawiodło. Dopiero po jakimś czasie, kiedy siedział na cebrze przewróconym do góry dnem, przyszedł mu do głowy pomysł wytapetowania ścian. Był niedźwiadkiem z natury ufnym i zwolennikiem patrzenia na świat przez różowe okulary. Jeżeli wytapetuje pokój naprawdę dobrze, nikt może nie zauważy, jakiego narobił bałaganu. Paddington jako tapeciarz czuł się dość pewnie.
Pan Brown nie wiedział o tym, ale Paddington często obserwował go przez uchylone drzwi i rzecz wydawała się całkiem prosta. Właściwie trzeba było tylko pędzlem umaczanym w jakiejś mazi przejechać po odwrotnej stronie tapety i przyłożyć ją do ściany. Górne części nie przedstawiały trudności, nawet dla niedźwiedzia, bo można było złożyć tapetę na dwoje i w środek, tam gdzie było zagięcie, wetknąć miotłę. I wtedy po prostu wystarczyło przejechać miotłą po ścianie w górę i na dół, jeżeli tapeta się gdzieś brzydko zmarszczyła. Paddington, ledwie pomyślał o tapetowaniu, od razu poczuł się raźniej. W wiaderku znalazł trochę rozpuszczonego już kleju. Rozwinął więc tapetę na stole i postawił na nim wiaderko. Zrazu było to trochę trudne, bo ilekroć chciał rozwinąć tapetę, musiał czołgać się po stole i łapami popychać przed sobą tapetę, a drugi jej koniec z powrotem się zwijał i toczył za nim. W końcu jednak udało mu się jeden arkusz tapety całkowicie pokryć klejem. Zlazł ze stołu i – starannie unikając największych kałuż wapna, które zaczęło już zasychać w bryły – podniósł arkusz tapety i nałożył go na miotłę. Arkusz był długi, znacznie dłuższy, niż się zdawało, kiedy Paddington smarował go klejem. Nie bardzo wiadomo, jakim cudem się to stało, ale kiedy machnął miotłą nad głową, tapeta zaczęła się owijać wokół niego. Stoczył z nią walkę, wydostał się z jej objęć i ruszył w stronę ściany. Cofnął się parę kroków i spojrzał na swoje dzieło. Tapeta była w paru miejscach przedarta, większe ilości kleju przeciekały na zewnątrz, niemniej Paddington był całkiem zadowolony z siebie. Postanowił wypróbować jeszcze jeden arkusz, a potem jeszcze jeden. Biegał więc co sił tam i z powrotem, między stołem a ścianami, starając się skończyć robotę, zanim wrócą Brownowie. Niektóre tapety nie przylegały do siebie, inne znów zachodziły jedna na drugą, a całość okryta była przedziwnie wyglądającymi plamami kleju i wapna. Ani jeden kawałek nie był tak gładki, jak by Paddington sobie życzył, ale kiedy przechylił głowę i spojrzał zezem, ogólne wrażenie było całkiem przyjemne i Paddington poczuł się bardzo zadowolony z siebie. I właśnie gdy ostatnim spojrzeniem ogarnął całość swej ręcznej roboty, zauważył coś bardzo dziwnego. Było okna, był też kominek. Ale ani śladu nie zostało po drzwiach. Przestał zezować, oczy zaczęły mu się robić coraz bardziej okrągłe. Dokładnie pamiętał, że były drzwi, bo przecież wszedł tutaj drzwiami. Mrużąc oczy przyjrzał się wszystkim czterem ścianom. Trudno było się rozeznać, bo farba na szybach już podeschła i światło nie miało dostępu do pokoju – ale drzwi najwyraźniej nie było! – Nic nie rozumiem – powiedział pan Brown, kiedy wszedł do jadalni. – Zajrzałem wszędzie i ani śladu Paddingtona. Mówiłem ci, że powinienem był zostać z nim w domu. Twarz pani Brown się wydłużyła. – O Boże, miejmy nadzieję, że nic mu się nie stało. Całkiem to do niego niepodobne, żeby wyszedł z domu i nie zostawił żadnej kartki. – Nie ma go w jego pokoju – oświadczyła Judyta.
– Pan Gruber też go nie widział – dodał Jonatan. – Właśnie byłem na targu. Pan Gruber powiada, że nie widział Paddingtona od czasu, jak dziś rano pili razem kakao. – A pani nie widziała gdzie Paddingtona? – spytała pani Brown panią Bird, która weszła z kolacją na tacy. – Nic o nim nie wiem – odparła pani Bird. – Bez zaginionych niedźwiedzi dosyć mam kłopotu z rurami wodociągu. Chyba się zapowietrzyły albo coś w tym rodzaju. Dudnią bez przerwy od chwili, gdyśmy wrócili do domu. Pan Brown nadstawił ucha. – Rzeczywiście – powiedział – wygląda mi to na rury. A jednak odgłosy nie są całkiem regularne – wyszedł do hallu. – Jakby ktoś bił pięścią. – A to ci heca! – zawołał Jonatan. – Słuchajcie... to ktoś nadaje sygnały SOS. Wszyscy wymienili spojrzenia, po czym jednym głosem zawołali: – Paddington! – Boże litościwy! – zawołała pani Bird, gdy wtargnęli do pokoju przez zatapetowane drzwi. – Trzęsienie ziemi tędy przeszło albo coś podobnego. A to jest Paddington lub jego widmo! Mówiąc to wskazała palcem na niedużą białą postać, która na ich powitanie wstała z odwróconego dnem do góry cebra. – Nie mogłem znaleźć drzwi – oświadczył żałosnym głosem Paddington. – Widocznie zatapetowałem je, kiedy odnawiałem pokój. Były drzwi, kiedy tu przyszedłem. Pamiętam, że je widziałem. Więc tłukłem kijem od miotły. – A to heca! – z podziwem stwierdził Jonatan. – Ale pobojowisko! – Za-ta-pe-to-wa-łeś drzwi... jak... odnawiałeś... pokój – powtórzył pan Brown za Paddingtonem. Czasami dosyć wolno pojmował, o co chodzi. – Tak jest – potwierdził Paddington. – Miała to być niespodzianka. – Zatoczył łapą łuk wskazując na pokój. – Wygląda trochę niechlujnie, ale jeszcze nie wyschło. Kiedy panu Brownowi z wolna przejaśniało się w głowie, pani Bird pośpieszyła na ratunek Paddingtonowi. – Prowadzenie teraz śledztwa nie miałoby odrobiny sensu oświadczyła. – Co się stało, to się nie odstanie. A jakby mnie się ktoś spytał, to powiem, że nawet jest dobrze. Bo może teraz sprowadzimy takich, co się znają na robocie. Mówiąc to wzięła Paddingtona za łapę i wyprowadziła z pokoju. – A ty, młody niedźwiedziu, pójdziesz natychmiast do gorącej kąpieli, zanim cały ten gips stwardnieje na kamień! Pan Brown odprowadził wzrokiem panią Bird i Paddingtona, a potem spojrzał na białe ślady łap, które wydeptały ścieżkę do drzwi. – Niedźwiedzie! – powiedział z goryczą.
Paddington po kąpieli długo siedział w swoim pokoju i dopiero w ostatniej chwili zszedł na kolację. Miał przykre wrażenie, że popadł w niełaskę. Ku jego zdziwieniu jednak słowo „remont” ani razu nie padło owego wieczoru. Co jeszcze dziwniejsze, kiedy siedział w łóżku i pił kakao, odwiedziło go parę osób i każda dała mu sześć pensów. Wszystko to było bardzo zagadkowe, ale Paddington wolał nie pytać, dlaczego osoby te zmieniły zdanie. Dopiero kiedy Judyta przyszła powiedzieć mu dobranoc, od razu tajemnica się wyjaśniła. – Przypuszczam – powiedziała – że mama i pani Bird dały ci po sześć pensów, bo nie chcą, by tatuś brał się do malowania. Zawsze coś zaczyna i nigdy nie kończy. Tatuś natomiast dał ci sześć pensów, bo nie miał najmniejszej ochoty dokończyć remontu. Teraz sprowadzą fachowca. Więc wszyscy są szczęśliwi! Paddington z zamyśloną miną sączył kakao. – Gdybym machnął jeszcze jeden pokój, może znów bym dostał półtora szylinga – powiedział. – Och, nie, nie rób tego – surowo przestrzegała go Judyta. – I tak wiele zdziałałeś w ciągu jednego dnia. Na twoim miejscu przez dłuższy czas unikałabym jak ognia słowa „remont”. – Może masz rację – sennym głosem powiedział Paddington przeciągając łapy. – Ale rzeczywiście nie miałem nic do roboty.
ROZDZIAŁ TRZECI
PADDINGTON DETEKTYWEM Stara rupieciarnia wreszcie została odnowiona i wszyscy, z Paddingtonem włącznie, zgodzili się, że jest bardzo szczęśliwym niedźwiedziem, skoro przeprowadza się do tak pięknego pokoju. Nie tylko biel farby lśniła tak, że Paddington mógł się niemal przejrzeć w niej, ale ściany wyklejono wesołymi tapetami i jeszcze do tego Paddington dostał nowe meble. – Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B! – oświadczył pan Brown. I kupił Paddingtonowi nowiutkie łóżko na specjalnie krótkich nogach, ze sprężynowym materacem, a także szafkę na rozmaite drobiazgi. W pokoju znalazło się jeszcze parę innych mebli, a pani Brown sypnęła pieniędzmi i kupiła na podłogę dywan z grubej strzyżonej wełny. Paddington był bardzo dumny ze swego dywanu i starannie ponakrywał starymi gazetami ścieżki, którymi chodził, aby nie zbrudzić go łapami. Pani Bird przyczyniła się do urządzenia pokoju kupując jasne zasłony do okien. Bardzo spodobały się Paddingtonowi. Tak dalece, że pierwszej nocy, jaką spędził w nowym pokoju, nie mógł się zdecydować, czy zaciągnąć zasłony i napawać się ich widokiem, czy rozsunąć je i wyglądać przez okno. Wiele razy wychodził z łóżka, aż w końcu postanowił jedną zasłonę zaciągnąć, a drugiej nie ruszać i w ten sposób przy jednym ogniu upiec dwie pieczenie. I wtedy dziwna rzecz wpadła mu w oko. Paddington uważał za niezbędne, by na stoliku przy łóżku stale leżała latarka na wypadek, gdyby w nocy stało się coś złego. Właśnie gdy zapalał ją i gasił, podziwiając zaciągniętą zasłonę, zauważył, co się dzieje. Ilekroć zapalił latarkę, odpowiadał jej błysk światła skądś za oknem. Usiadł na łóżku, przetarł oczy i utkwił wzrok w oknie. Postanowił sprawdzić bardziej skomplikowany sygnał. Dwa krótkie błyski, a potem seria długich. Kiedy to zrobił, omal nie spadł z łóżka, tak się zdziwił, bo każdy nadany przez niego sygnał spotykał się z dokładnie tą samą odpowiedzią zza okna. Wyskoczył z łóżka, podbiegł do okna. Długo stał i wpatrywał się w ogród, ale absolutnie nic nie zobaczył. Po sprawdzeniu, że okno jest szczelnie zamknięte, zaciągnął obie zasłony, szybko podreptał do łóżka i naciągnął kołdrę na głowę nieco dalej niż zwykle. Wszystko to było bardzo tajemnicze i Paddington wolał nie ryzykować. Pan Brown, przy śniadaniu na drugi dzień rano, naprowadził go na pierwszy ślad.
– Ktoś ukradł moją dynię, którą hodowałem na konkurs! – oświadczył z chmurną miną. – W nocy musieli dostać się do ogrodu złodzieje. Od paru tygodni pan Brown troskliwie pielęgnował olbrzymią dynię, którą zamierzał przedstawić na warzywniczej wystawie. Podlewał ją co dzień rano i wieczór. Nie położył się spać, zanim jej nie zmierzył. Panie Brown i Bird wymieniły spojrzenia. – Nie ma się czym przejmować, drogi Henryku – powiedziała pani Brown. – Masz parę innych dyń niemal równie okazałych. – Ja mam się czym przejmować – burknął pan Brown. – A inne dynie nigdy jej nie dorównają, w każdym razie nie zdążą do wystawy. – Może to był któryś z twoich rywali, tatusiu – powiedział Jonatan. – Zapewne nie chcieli, byś wziął pierwszą nagrodę. Dynia była jak złoto. – To całkiem możliwe – przyznał pan Brown. Już się trochę udobruchał na myśl, że to rywale. – Z największą chęcią wyznaczę małą nagrodę za wykrycie sprawców kradzieży. Pani Bird szybko dolała wszystkim herbaty. Zarówno jej, jak pani Brown wyraźnie zależało na zmianie tematu. Natomiast Paddington nadstawił uszu na wzmiankę o nagrodzie. Jak tylko zjadł grzankę z marmoladą, przeprosił towarzystwo i pobiegł na górę. Tym razem nawet nie wypił trzeciej filiżanki herbaty. Pomagając pani Bird zmywać naczynia pani Brown zauważyła, że coś dziwnego dzieje się w ogrodzie. – Widziała pani?! – zawołała i o mało ze zdziwienia nie upuściła talerza. – Za grządką z kapustą. A cóż to takiego? Pani Bird spojrzała przez okno w stronę, w którą patrzyła pani Brown i gdzie coś brązowego i bezkształtnego unosiło się w górę i opadało. Twarz jej się rozjaśniła. – To Paddington – powiedziała. – Poznałabym jego kapelusz nawet na końcu świata. – Paddington? – spytała pani Brown. – Ale ki diabeł go skusił do łażenia na czworakach po grządce kapusty? – Wygląda, jakby coś zgubił – powiedziała pani Bird. – Trzyma w łapie powiększające szkło pani męża. Pani Brown westchnęła. – No cóż, nie wątpię, że niezadługo dowiemy się, o co chodzi. Nieświadom zainteresowania, jakie wzbudził, Paddington usiadł za krzakiem malin, rozpakował owinięty w papier notes i otworzył go na stronie z napisem: Lista śladuf. Ostatnio Paddington czytał powieść kryminalną, którą pożyczył mu pan Gruber, i zaczął sobie wmawiać, że jest detektywem. Tajemnicze błyski ostatniej nocy i zaginięcie dyni pana Browna przekonały go, że nareszcie nadarza się okazja.
Na razie wyniki były niezbyt zachęcające. Znalazł ślady stóp, ale wszystkie zawiodły go do domu. W wielkiej dziurze po konkursowej dyni pana Browna znalazł dwa zdechłe chrząszcze i pustą paczkę po nasionach. I to było wszystko. Nie zrażony, pilnie zapisywał w notesie wszystkie szczegóły i narysował w nim plan ogrodu, zaznaczając dużym znakiem X miejsce, w którym jeszcze wczoraj rosła dynia. Potem wrócił na górę, aby się nad całą sprawą gruntownie zastanowić. W pokoju uzupełnił plan jeszcze jednym szczegółem – rysunkiem nowego domu, jaki budowano za ogrodem. Wstępne wyniki dochodzenia wskazywały, że właśnie stamtąd musiały pochodzić tajemnicze błyski ostatniej nocy. Paddington długo obserwował ten dom przez lornetkę, ale poza robotnikami pracującymi na budowie nikogo nie zauważył. Krótko potem, ktokolwiek by miał na oku dom państwa Brownów, na pewno by spostrzegł, jak z drzwi frontowych wynurzyła się mała postać niedźwiedzia i podążyła w stronę targu. Paddington miał jednak szczęście, że nikt nie widział, jak wychodził, ani nikt nie zauważył, że po pewnym czasie wrócił niosąc w ramionach dużą paczkę. Oczy błyszczały mu z podniecenia, kiedy wspiął się na górę po schodach, wszedł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz. W ogóle lubił paczki, a ta, którą przyniósł, była szczególnie interesująca. Rozwiązanie węzłów sznurka zajęło Paddingtonowi dużo czasu, bo mu łapy drżały z podniecenia. Gdy wreszcie zdarł opakowanie paczki, ukazało się długie pudło z kartonu w jaskrawych kolorach. Na wierzchu pudła było napisane: WYPOSAŻENIE TAJNEGO DETEKTYWA. Paddington ciężko zmagał się z sobą od chwili, gdy przed paru dniami ujrzał na wystawie sklepu pudło z wyposażeniem niezbędnym dla detektywa, występującego pod przybraną postacią. Chociaż zakup czegoś, co kosztuje sześć szylingów, był ogromnym wydatkiem – zwłaszcza jeśli pobiera się półtora szylinga kieszonkowego na tydzień – Paddington bardzo był z siebie zadowolony, gdy wyłożył na podłogę zawartość pudła. Były tam: długa, czarna broda, ciemne okulary, gwizdek policyjny i komplet butelek z chemikaliami oznaczonymi napisem: „Ostrożnie!” Paddington z wielkim pośpiechem włożył butelki z powrotem do pudła. Poza tym paczka zawierała poduszkę do odcisków palców, buteleczkę sympatycznego atramentu i książeczkę z instrukcją. Wszystko to sprawiało wrażenie bardzo dobrego wyposażenia detektywa, który nie chciałby być przedwcześnie rozpoznany. Paddington sympatycznym atramentem napisał swoje nazwisko na pokrywce pudła i napisu oczywiście nie zobaczył. Potem wypróbował łapą poduszeczkę do odcisków palców i pod kołdrą zagwizdał parę razy na policyjnym gwizdku. Żałował jednak, że nie zrobił tego inaczej, bo duża porcja sympatycznego atramentu wylała się na prześcieradło, co było faktem niełatwym do wytłumaczenia. Ale najbardziej spodobała mu się broda. Była zaopatrzona w dwa druciki służące do zaczepienia jej o uszy. Kiedy odwrócił się i nagle zobaczył w lustrze, jak wygląda, aż
podskoczył z wrażenia. W kapeluszu i starym płaszczu przeciwdeszczowym Jonatana, który pani Brown miała oddać do sprzedaży na cele dobroczynne – Paddington nie mógł sam siebie rozpoznać. Obejrzał się w lustrze w różnych pozach i postanowił zejść na dół, by sprawdzić, czy zostanie poznany. Trudno było chodzić. Stary płaszcz Jonatana był na niego za długi i Paddington raz po raz go przydeptywał. Ponadto jego uszy nie pasowały do brody tak, jak by sobie życzył, wobec czego musiał jedną łapą mocno się trzymać za brodę, drugą zaś opierał się na poręczy, jako że schodził po schodach tyłem. Tak był tym pochłonięty, że panią Bird, która szła do góry, usłyszał dopiero, gdy się z nim zderzyła. Minę miała niezmiernie zdziwioną. – Oo, Paddington – zaczęła – właśnie szłam do ciebie. Chciałam cię spytać, czy zechciałbyś skoczyć na targ i przynieść mi pół funta masła. – Nie jestem Paddington – odparł gruby głos zza brody. – Jestem Sherlock Holmes, sławny detektyw. – Tak, mój drogi – powiedziała pani Bird. – Ale proszę nie zapomnieć o maśle. Potrzebne nam jest do obiadu. Po tych słowach pani Bird zawróciła i zeszła na dół, do kuchni. Drzwi zamknęły się za nią. Paddington usłyszał jakieś szepty za drzwiami. Z rozczarowaną miną zdarł brodę. – Trzydzieści sześć słodkich bułeczek byłoby za to! – z goryczą powiedział raczej do siebie, bo nikt go nie słyszał. Niewiele brakowało, a byłby poszedł do sklepu i zażądał zwrotu pieniędzy. Trzydzieści sześć bułeczek – to mówi samo za siebie i długo trzeba było oszczędzać, by dojść do takich pieniędzy. Ale gdy stanął przed bramą, zaczął się wahać. Żal mu było zmarnować przebranie, a jeżeli pani Bird go przejrzała, nie znaczyło to jeszcze, że pan Briggs, brygadzista na placu budowy, też musi go zdemaskować. Postanowił spróbować jeszcze raz. Mógł przy tym zebrać więcej poszlak. Kiedy doszedł do nowego domu, czuł się już znacznie pewniej. Kątem oka zauważył, że sporo ludzi bacznie mu się przyglądało, kiedy ich mijał po drodze. Wystarczyło jednak spojrzeć na nich znad okularów, by niejeden czym prędzej przeszedł na drugą stronę ulicy. Czołgał się wzdłuż domu do chwili, gdy usłyszał głosy. Dobiegały one z otwartego okna na pierwszym piętrze. Paddington wyraźnie rozpoznał wśród nich głos pana Briggsa. O ścianę domu oparta była drabina. Paddington po jej szczeblach wgramolił się na górę tak, że jego głowa znalazła się na wysokości parapetu okna. Wówczas ostrożnie, zza krawędzi parapetu, zajrzał do środka. Pan Briggs i jego ludzie stali wokół piecyka i czekali, aż się zaparzy herbata. Paddington obdarzył surowym spojrzeniem pana Briggsa, który właśnie nalewał wodę do czajnika, po czym poprawił brodę i przeciągle zagwizdał na policyjnym gwizdku.
Pan Briggs podskoczył. Dał się słyszeć brzęk stłuczonej porcelany. Drżącą ręką brygadzista wskazał w stronę okna. – Rany Boga! – krzyknął. – Patrzcie! Widmo nie z tego świata! Robotnicy z otwartymi ustami spojrzeli w okno. Paddington postał na szczycie drabiny tyle, ile trzeba było, by zobaczyć cztery zbielałe twarze z wlepionymi w niego oczami. Po czym na czterech łapach zjechał na dół i skrył się za stosem cegieł. Zaraz potem z okna dobiegły podniecone głosy. – Już go nie widzę – powiedział jeden głos. – Pewnie się rozwiał. – Rany Boga! – powtórzył pan Briggs wycierając czoło chusteczką w groszki. – Cokolwiek to było, nie chciałbym tego zobaczyć jeszcze raz. G...g...dy nie wie człowiek, co mu się pokazało, ciarki go oblatują ze strachu! Po tych słowach zatrzasnął okno i nic już więcej nie było słychać. Paddington, ukryty za stosem cegieł, własnym uszom nie chciał wierzyć. Nigdy do głowy by mu nie przyszło, że pan Briggs i jego ludzie byli wmieszani w sprawę dyni. A jednak słowo „dynie” wyraźnie padło z ust brygadzisty. Paddington zdjął brodę i ciemne okulary, usiadł za stosem cegieł i sympatycznym atramentem spisał w notesie obserwacje. Po czym, zamyślony, wolnym krokiem podążył do sklepu spożywczego. Wyniki śledztwa prowadzonego za dnia były bardzo dobre, postanowił więc ponownie odwiedzić miejsce budowy, jak nikogo tam nie będzie. Była północ. Wszyscy domownicy dawno już poszli spać. Tylko państwo Brown jeszcze nie spali. – Wiesz – rzekła pani Brown, gdy zegar właśnie wybijał dwunastą – dziwna rzecz, ale jestem pewna, że Paddington coś knuje. – Nic w tym dziwnego – sennym głosem odparł pan Brown. – On stale coś knuje. A tym razem cóż to ma być? – Na tym polega cały kłopot – powiedziała pani Brown. – Pojęcia nie mam, co on znów wymyślił. Ale dziś rano kręcił się z przyprawioną brodą. Biedna pani Bird przez niego o mało nie zwariowała ze strachu. A przez cały wieczór gryzmolił coś w swoim notesie. I wiesz co? – Nie – odrzekł pan Brown tłumiąc ziewnięcie. – No co? – Popatrzyłam przez jego ramię – w notesie nic nie było napisane! – Co zrobić, z niedźwiedziami nigdy nie dojdziesz do ładu – oświadczył pan Brown. Sięgnął ręką do kontaktu, by zgasić światło, po czym dodał: – To dziwne. Przysiągłbym, że przed chwilą słyszałem policyjny gwizdek. – Nie mów głupstw – powiedziała pani Brown. – Pewnie ci się śniło. Pan Brown wzruszył ramionami i zgasił światło. Zbyt był zmęczony, by się sprzeczać. Ale kiedy zamknął oczy i zasypiał, nie przyszło mu na myśl, że sprawcą mógł być Paddington.
Wiele zdarzyło się Paddingtonowi od chwili, gdy pod osłoną ciemności wymknął się z domu i podążył w stronę budowy. Tak wiele mu się zdarzyło i wypadki tak szybko następowały po sobie, że zaczął wątpić, czy słusznie postanowił zostać detektywem. I bardzo się ucieszył, gdy w odpowiedzi na serię jego donośnych gwizdów nadjechał duży czarny samochód i zatrzymał się na skraju jezdni. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w mundurach. – Co się stało? – spytał pierwszy z nich surowo patrząc na Paddingtona. – Co się tu dzieje? Paddington dramatycznym gestem wskazał na nowy dom. – Złapałem włamywacza! – oświadczył. – Kogo? – spytał drugi policjant badawczo spoglądając na Paddingtona. Odkąd służył w policji, zdarzały mu się najdziwniejsze historie, ale nigdy jeszcze nie był wezwany o północy przez młodego niedźwiedzia. Ten zaś miał długą, czarną brodę i był w płaszczu z flauszu. Przedziwna sprawa. – Włamywacza – powtórzył Paddington. – Moim zdaniem to on zwędził dynię pana Browna! – Dynię pana Browna? – spytał pierwszy policjant. Trochę mu się mąciło w głowie, gdy za Paddingtonem wchodził do domu. – Tak jest – odparł Paddington. – A teraz ma moje kanapki z marmoladą. Wziąłem z sobą dużą paczkę kanapek na wypadek, gdybym zgłodniał czuwając w tym domu. – Naturalnie – przyznał drugi policjant starając się udobruchać Paddingtona. – Kanapki z marmoladą. – Popatrzył na kolegę i stuknął się w czoło. – A gdzie jest teraz ten włamywacz– je pańskie kanapki? – Chyba tak – odparł Paddington. – Zamknąłem go w pokoju i wsunąłem kawałek drzewa pod drzwi, żeby nie mógł się wydostać. Jedna kanapka przyczepiła mi się do brody, więc zapaliłem latarkę, żeby wyjąć włosy z marmolady, i wtedy się to stało! – Co się stało? – jednym głosem krzyknęli policjanci. Dość trudno było im nadążyć za jego opisem wydarzeń. – Zobaczyłem, że za oknem ktoś zaświecił latarkę – wyjaśnił Paddington z największą cierpliwością, na jaką mógł się zdobyć – więc się przyczaiłem. – Wskazał łapą na drzwi na górze. – On jest tam! Zanim któryś z policjantów zdążył zadać następne pytanie, dało się słyszeć bębnienie w drzwi, a potem okrzyk: – Wypuśćcie mnie! – O Boże! – zawołał pierwszy policjant. – Tam naprawdę ktoś jest! – Spojrzał na Paddingtona. Widać było, że odzyskał szacunek dla niego. – Czy pan, szanowny panie, może nam go opisać? – Ma około ośmiu stóp wzrostu – odrzekł Paddington – i zdaje się był bardzo zły, jak zobaczył, że nie może się wydostać z pokoju.
– Hmm! – rzekł drugi policjant. – Ano, zaraz zobaczymy. Proszę się cofnąć! Wyciągnął kawałek drzewa spod drzwi, gwałtownie je otwarł i latarką oświetlił pokój. Wszyscy trzej stali w pewnej odległości od drzwi, przygotowani na najgorsze. Ku ich zdziwieniu, kiedy więzień wyszedł z pokoju, okazało się, że jest to jeszcze jeden policjant. – Zamknął mnie! – zawołał z goryczą. – Widzę, że w pustym domu błyska światło, więc wchodzę sprawdzić, co się tam dzieje... no i co się dzieje? Przymyka mnie niedźwiedź!– wskazał palcem na Paddingtona. – Jeśli mnie wzrok nie myli, to ten! Paddington nagle poczuł się maleńki. Wszyscy trzej policjanci patrzyli na niego i tak się stropił, że broda odczepiła mu się od jednego ucha. – Hmm – powiedział pierwszy policjant. – A coś ty, młody przyjacielu niedźwiedziu, robił w pustym domu po północy? I to jeszcze w takim przebraniu! Coś mi się zdaje, że będziemy musieli zabrać obywatela na przesłuchanie w komisariacie. – Dosyć trudno będzie wyjaśnić sprawę – ze smutkiem oświadczył Paddington. – Obawiam się, że zabierze nam to dużo czasu. Widzi pan... wszystko się wiąże z dynią pana Browna... tą dynią, którą miał pokazać na wystawie warzyw... Nie tylko policjantom trudno przyszło to wszystko zrozumieć. Pan Brown zadawał pytania długo jeszcze po odesłaniu Paddingtona z komisariatu i oddaniu go pod domową opiekę. – A ja wciąż nie rozumiem, co ma wspólnego kradzież dyni z aresztowaniem Paddingtona – powiedział po raz setny. – Ależ Henryku, Paddington nie był aresztowany – zaprotestowała pani Brown. – Został tylko zatrzymany w celu przesłuchania. A poza tym Paddington starał się odzyskać twoją dynię. Powinieneś być mu szczerze wdzięczny. Westchnęła. Prędzej czy później musiała powiedzieć mężowi prawdę. Paddingtonowi już powiedziała. – Szczerze mówiąc, wszystko to jest moja wina – zaczęła. – Widzisz... To ja, przez pomyłkę, ścięłam tę dynię! – Ty? – zawołał pan Brown. – Ścięłaś moją konkursową dynię? – Hm, nie wiedziałam, że to właśnie ta – zapewniła go pani Brown. – A sam wiesz, jak lubisz nadziewaną dynię. Zjedliśmy ją na kolację wczoraj wieczorem! Kiedy Paddington wrócił do swego pokoju i położył się w łóżku, był całkiem zadowolony z siebie. Będzie miał wiele do opowiedzenia swemu przyjacielowi, panu Gruberowi, na drugi dzień rano. Jak inspektor w komisariacie usłyszał całą historię, pogratulował Paddingtonowi dzielnej postawy i kazał natychmiast go zwolnić. – Chciałbym, żeby było więcej takich niedźwiedzi jak pan, panie Brown – powiedział. I dał mu na pamiątkę prawdziwy gwizdek policyjny. Nawet policjant, którego Paddington przymknął, oświadczył, że rozumie, jak do tego wszystkiego doszło.
Poza tym Paddington rozwiązał wreszcie tajemnicę błysków światła. W ogrodzie nikogo nie było, tylko po prostu w szybie okna odbijało się światło jego własnej latarki. A nawet kiedy stanął na skraju łóżka, całkiem wyraźnie zobaczył w oknie samego siebie. Trochę przykro mu było z powodu tej dyni. Zwłaszcza że nie mógł dostać nagrody. Ale bardzo się cieszył, że winowajcą nie był pan Briggs. Lubił go – a poza tym pan Briggs obiecał mu jeszcze jedną przejażdżkę wiadrem do góry i na dół. A takiej przejażdżki naprawdę żal byłoby się wyrzec.
ROZDZIAŁ CZWARTY
OGNISKO Krótko po przygodzie z dynią pogoda się zmieniła. Robiło się coraz chłodniej. Liście opadały z drzew, a wieczorem zmierzchało się bardzo wcześnie. Jonatan i Judyta pojechali do szkół, Paddington większą część dnia spędzał sam. Pewnego ranka, pod koniec października, przyszedł list zaadresowany do niego. Na kopercie dopisano: „Pilne” i „Do rąk własnych”. Był to charakter pisma Jonatana. Paddington nie dostawał wielu listów, a prawdę mówiąc czasem tylko przyszła do niego widokówka od cioci Lucy z Peru, nic więc dziwnego, że list od Jonatana zrobił na nim duże wrażenie. List brzmiał dość tajemniczo i Paddington w żaden sposób nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Jonatan prosił, by przed jego przyjazdem, który nastąpi za parę dni, Paddington nazbierał tyle suchych liści, ile tylko zdoła, i zgarnął je na stos. Paddington długo łamał sobie nad tym głowę i w końcu postanowił poradzić się w tej sprawie swego przyjaciela, pana Grubera. Pan Gruber wiedział prawie wszystko, a jeżeli nawet zdarzyło się, że nie mógł od razu odpowiedzieć na pytanie, miał w swym antykwariacie olbrzymią bibliotekę i wiedział, do jakiej książki zajrzeć. Często, popijając ranne kakao, długo gawędzili we dwójkę na tematy ogólne i pan Gruber z największą przyjemnością pomagał Paddingtonowi w rozwiązywaniu różnych problemów. – Dzieląc się z kimś naszymi wątpliwościami, zmniejszamy je o połowę – było to ulubione powiedzenie pana Grubera. – I muszę przyznać – dodawał – że odkąd zamieszkał pan w naszej dzielnicy, nigdy nie brakowało mi wątpliwości do sprawdzenia w książkach. Paddington zaraz po śniadaniu włożył szal i płaszcz z flauszu, wziął od pani Bird listę porannych zakupów i z koszykiem na kółkach ruszył w drogę do sklepów przy Portobello Road. Lubił zakupy. Cieszył się popularnością wśród ulicznych sprzedawców na Portobello Road, choć targował się do upadłego. Zawsze pilnie porównywał ceny na różnych straganach, zanim wreszcie coś kupił. Pani Bird mówiła, że pieniądze na utrzymanie domu podwajają się w jego łapach i to, co komu innemu starczyłoby na tydzień, jemu wystarcza na dwa. Było jeszcze zimniej, niż Paddington się spodziewał. Kiedy w drodze na targ przystanął przed sklepikiem z gazetami, by zajrzeć do środka, od jego oddechu dół wystawowego okna zaszedł parą. Paddington był uprzejmym niedźwiedziem i jak zobaczył, że właściciel sklepiku ze złością patrzy na niego przez drzwi, starannie wytarł łapą okrytą parą część szyby na
wypadek, gdyby ktoś inny chciał zajrzeć do środka. I właśnie wtedy nagle spostrzegł, że od czasu, gdy ostatni raz tędy przechodził, wszystko na wystawie się zmieniło. Przedtem na wystawie było pełno czekolady i słodyczy. Teraz wszystko to zniknęło, a miejsce towaru zajęła obszarpana kukła siedząca na stosie polan. Kukła w ręce trzymała kartkę z napisem, który brzmiał tak: Pamiętaj, pamiętaj piątego listopada, baryłka prochu, spisek i zdrada. A u stóp kukły jeszcze większy napis głosił: TU SIĘ KUPUJE OGNIE SZTUCZNE! Paddington przez chwilę wszystko to pilnie oglądał, po czym szybkim krokiem udał się do pana Grubera. Po drodze zatrzymał się tylko, by odebrać, jak co dzień rano, słodkie bułeczki w piekarni. Odkąd ustaliła się zimna pogoda, pan Gruber nie siedział już rano na trotuarze przed sklepem. Natomiast w głębi sklepu, przy piecu, ustawił kanapę. Był to wygodny kąt, otoczony książkami, ale Paddington nie lubił go tak, jak miejsca przed sklepem. Głównie dlatego, że kanapa była stara i wyłaziło z niej kłujące końskie włosie, ale szybko o tym zapomniał, gdy wręczył panu Gruberowi należną mu część słodkich bułeczek i zaczął opowiadać o tym, co zdarzyło się rano. – „Baryłka prochu, spisek i zdrada”? – powtórzył pan Gruber, wręczając Paddingtonowi duży kubek parującego kakao. – No tak, chodzi o rocznicę stracenia Guya Fawkesa. Zobaczył, że Paddington dalej ma rzadką minę. Uśmiechnął się, trochę zakłopotany, i wytarł okulary, które zaszły parą. – Stale zapominam, panie Brown – oświadczył – że pochodzi pan z najbardziej mrocznej części Peru. Wątpię, by pan słyszał o Guyu Fawkesie. Paddington grzbietem łapy otarł wąsy, aby nie został na nich ślad po kakao, i potrząsnął głową. – Hm – podjął pan Gruber. – Myślę, że widział pan już ognie sztuczne. Przypominam sobie, że jak przed wielu laty byłem w Południowej Ameryce, urządzano tam festyny z pokazem ogni sztucznych. Paddington skinął głową. Teraz, gdy pan Gruber o tym napomknął, rzeczywiście przypomniał sobie, że ciocia Lucy zabrała go raz na pokaz sztucznych ogni. Chociaż był wtedy jeszcze bardzo mały, ogromnie mu się to podobało. – U nas pokaz ogni sztucznych odbywa się tylko raz w roku – wyjaśnił pan Gruber. – Piątego listopada.
Po czym opowiedział Paddingtonowi, jak to przed wielu laty spiskowcy postanowili wysadzić w powietrze gmach angielskiego parlamentu i jak wykrycie w ostatniej chwili spisku święci się od tego czasu co roku, paląc ogniska i puszczając sztuczne ognie 1. Pan Gruber doskonale umiał wszystko wyjaśnić i gdy skończył, Paddington mu podziękował. Stary kupiec westchnął, a jego wzrok nabrał takiego wyrazu, jakby zapatrzył się w daleką przeszłość. – Wiele lat minęło od czasu, kiedy puszczałem sztuczne ognie – powiedział. – Bardzo dawno to było. – Drogi panie – oświadczył Paddington z ważną miną. – Chyba zorganizujemy pokaz sztucznych ogni. Musi pan przyjść do nas. Pan Gruber tak się ucieszył z zaproszenia, że Paddington postanowił natychmiast dokończyć zakupów. Chciał jak najprędzej wrócić do sklepiku z gazetami, by jak należy sprawdzić sztuczne ognie. Kiedy wszedł do sklepiku, właściciel podejrzliwie spojrzał na niego znad lady. – Sztuczne ognie? – spytał. – Nie jestem pewny, czy wolno mi sprzedać młodemu niedźwiedziowi takie rzeczy. Paddington spojrzał na niego złym okiem. – W najmroczniejszym zakątku Peru – oświadczył, pamiętając co powiedział mu pan Gruber – żaden festyn nie odbywał się bez sztucznych ogni. – Nie wątpię – odparł sklepikarz. – Ale nie jesteśmy w najmroczniejszym zakątku ani w niczym podobnym. Co pan chce, petardy, takie, co z hukiem pękają w powietrzu, czy inne ognie sztuczne? – Chciałbym najpierw spróbować takich, które można trzymać w łapie – odparł Paddington. Sklepikarz zawahał się. – Dobrze – powiedział. – Dam panu paczkę najlepszych ogni bengalskich. Inaczej mówiąc, fajerwerków. Strzelają one wysoko i sieją gwiazdami. Ale jak pan sobie osmali wąsy, to proszę nie wracać tu biegiem, nie narzekać i nie żądać zwrotu pieniędzy. Paddington przyrzekł, że będzie bardzo ostrożny i w chwilę potem szybkim krokiem wracał do domu. Gdy skręcił na ostatnim rogu, wpadł na małego chłopca, który pchał przed sobą dziecięcy wózek.
W roku 1605 powstał w Anglii „spisek prochowy”. Celem tego spisku było wysadzenie w powietrze gmachu Izby Lordów w czasie posiedzenia. W ten sposób zginąłby król i wielu jego możnych zwolenników. Zamach miał dać hasło do powstania. Spisek jednak wyszedł na jaw. Guy Fawkes został ujęty w chwili, gdy miał zapalić lont pod gmachem Izby Lordów. Stracono go, a wraz z nim wielu innych spiskowców. Odtąd dzień aresztowania Fawkesa, 5 listopada, co roku święci się w Anglii w sposób opisany w tym rozdziale. 1
Chłopiec wyciągnął czapkę, w której leżało trochę miedziaków, i z szacunkiem przyłożył rękę do kapelusza. – Pensa dla Guya, szanowny panie – powiedział. – Bardzo dziękuję, dam mu, jak go zobaczę – odparł Paddington, biorąc pensa z czapki. – To bardzo ładnie z twojej strony. – Zaraz! – zawołał chłopiec, gdy Paddington odwrócił się i chciał odejść. – Zaraz! To pan ma mnie dać pensa – a nie wziąć sobie. Paddington bacznie spojrzał na niego. – Tobie dać pensa? – spytał nie chcąc wierzyć własnym uszom. – A za co? – Dla Guya, naturalnie – odparł chłopiec. – Powiedziałem przecież: „pensa dla Guya”! Wskazał palcem na wózek i dopiero teraz Paddington zauważył, że siedzi w nim jakaś postać. Odziana była w stare ubranie i miała maskę na twarzy. Wyglądała dokładnie tak samo, jak manekin, którego Paddington widział tego ranka na wystawie. Był tak zdziwiony, że otworzył walizkę i rzucił chłopcu pensa do czapki, zanim zdał sobie sprawę, co robi. – Jeżeli niechętnie daje pan pensa dla Guya – powiedział chłopiec, gdy Paddington odchodził – to czemu nie postara się pan o własnego Guya? Wystarczy stare ubranie i trochę słomy. Paddington szedł do domu głęboko zamyślony. A w czasie obiadu zapomniał poprosić o dokładkę. – Jestem dobrej myśli. Paddington chyba nie wpadł na żaden nowy pomysł – oświadczyła pani Brown, gdy niedźwiadek przeprosił towarzystwo i zniknął w ogrodzie. – To całkiem do niego niepodobne, by trzeba mu było przypominać o jedzeniu. Zwłaszcza gdy na obiad jest duszona pieczeń. Nie mówiąc już o tym, że przepada za kluskami. – Ani chybi wpadł na jakiś pomysł – złowróżbnym tonem powiedziała pani Bird. – Za dobrze go znam. – Hm, świeże powietrze na pewno mu nie zaszkodzi – wyglądając przez okno oświadczyła pani Brown. – Bardzo to ładnie z jego strony, że się wziął do zamiatania liści. Ogród przedstawia opłakany widok. – To listopad – dodała pani Bird. – A piątego rocznica aresztowania Guya Fawkesa! – Och! – zawołała pani Brown. – O mój Boże! Przez następną godzinę Paddington raźnie uwijał się w ogrodzie ze śmietniczką i miotłą pani Bird w łapach. W ogrodzie państwa Brown było dużo drzew. Paddington bez trudu zgromadził na środku grządki z kapustą duży stos liści, przewyższający niemal dwukrotnie jego postać. I właśnie gdy odpoczywał siedząc na klombie, wyczuł, że ktoś go obserwuje. Podniósł wzrok i zobaczył pana Curry, sąsiada, który zza płotu podejrzliwie mu się przyglądał. Pan Curry nie przepadał za niedźwiedziami i nie ustawał w wysiłkach, by złapać Paddingtona na jakimś niedozwolonym postępku i naskarżyć na niego. Wśród sąsiadów miał
opinię niesympatycznego sknery i państwo Brown starali się jak najmniej mieć z nim do czynienia. – Co robisz, niedźwiedziu? – burknął. – Nie sądzę, byś miał zamiar podpalić tę kupę liści. – Ale skąd! – odparł Paddington. – To na rocznicę Guya Fawkesa. – Ognie sztuczne – gderliwie stwierdził pan Curry. – Okropność. Piekielny hałas i straszenie ludzi. Paddington nosił się z myślą wypróbowania jednego fajerwerku, ale teraz prędko schował paczkę za plecami. – To pan sam nie ma ogni sztucznych? – spytał uprzejmie. – Ogni sztucznych? – pan Curry z niesmakiem spojrzał na Paddingtona. – Co znowu! Nie stać mnie na to, niedźwiedziu. Nie będę wyrzucał pieniędzy w błoto. Więcej powiem. Niech no choć jeden fajerwerk wpadnie do mojego ogrodu, oddam całą sprawę w ręce policji. Paddington bardzo był rad, że nie wypróbował swego fajerwerku. – Słuchaj, niedźwiedziu – oczko chytrze błysnęło panu Curry, ostrożnie się rozejrzał, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje – gdyby ktoś zechciał zaprosić mnie na ognie sztuczne, to zupełnie co innego. Dał znak Paddingtonowi, by podszedł do płotu i zaczął mu szeptać do ucha. W miarę jak Paddington słuchał, twarz coraz bardziej mu się wydłużała, a wąsy całkiem obwisły. – Wstydziłby się – oświadczyła pani Bird później, gdy usłyszała, że pan Curry sam się do nich zaprosił na ognie sztuczne. – Do czego to podobne straszyć młodego niedźwiadka policją i Bóg wie czym. I to tylko dlatego, że jest za wielkim sknerą, by samemu sobie kupić ognie sztuczne. Miał szczęście, że mnie tego nie powiedział, bo dopiero by usłyszał! – Biedny Paddington – powiedziała pani Brown. – Spuścił nos na kwintę. Gdzie się podział? – Nie wiem – odparła pani Bird. – Gdzieś poszedł po słomę. Pewnie potrzebna mu jest do rozpalenia ogniska. Znów przypomniał jej się pan Curry. – Pomyśleć, ile to razy nasz niedźwiadek biegał załatwiać jego sprawunki i nogi sobie zdzierał, bo pan Curry jest za leniwy, żeby się osobiście pofatygować. – Naciąga ludzi – oświadczyła pani Brown. – Czy pani uwierzy, że dziś rano zostawił u nas na ganku stare ubranie, żeby, jak przyjdą z pralni, zabrali je i wyprali na nasz koszt? – Ach, tak? – zawołała pani Bird ponurym głosem. – Zaraz zajmiemy się tą sprawą! Wybiegła do drzwi frontowych i po chwili zawołała do pani Brown: – Powiedziała pani: na ganku? – Tak jest. W rogu. – Nie ma żadnego ubrania. Ktoś musiał zabrać. – To bardzo dziwne – stwierdziła pani Brown. – Nie słyszałam, by ktoś pukał do drzwi. A z pralni też jeszcze nie byli. Przedziwna historia.
Pani Bird wróciła do kuchni. – Miałby za swoje – powiedziała – gdyby ktoś zabrał jego ubranie. Dostałby nauczkę! Pani Bird, choć wyglądała groźnie, w głębi duszy była przezacną kobietą, ale bardzo się gniewała, gdy ktoś naciągał innych, a zwłaszcza Paddingtona. – No dobrze – powiedziała pani Brown. – Na pewno samo się znajdzie. Żebym tylko nie zapomniała spytać Paddingtona, jak wróci, czy nie widział tego ubrania. Tak się złożyło, że Paddingtona długo nie było w domu, a kiedy wreszcie wrócił, pani Brown zupełnie zapomniała o ubraniu pana Curry. Było już całkiem ciemno, gdy Paddington furtką od tyłu wszedł do ogrodu. Ścieżką dopchał swój koszyk do szopy pana Browna, po czym zaczął się szamotać z jakimś dużym przedmiotem w koszyku, aż w końcu udało mu się go dźwignąć i umieścić w kącie za maszyną do strzyżenia trawnika. Znajdowało się tam także tekturowe pudełko z napisem: Guy Fawkes. Pudełko zagrzechotało, gdy nim potrząsnął. Paddington zamknął drzwi szopy, starannie ukrył pudełko na dnie koszyka pod własnym kapeluszem i po cichu wymknął się z ogrodu, okrążył go i wszedł do domu od frontu. Był zadowolony z siebie. Tego wieczoru rzeczywiście wszystko mu świetnie poszło, znacznie lepiej, niż się spodziewał. W nocy, zanim poszedł spać, długo pisał list do Jonatana, w którym powiadomił go o wszystkim. – O rany, Paddington! – zawołał parę dni później Jonatan, kiedy przygotowywali się do pokazu ogni sztucznych. – Ale zatrzęsienie ogni sztucznych! – zawołał. Zajrzał do pudła pełnego niemal po brzegi. – Jak żyję, jeszcze tylu fajerwerków nie widziałem. – Słowo daję, Paddington – z podziwem powiedziała Judyta. – Ludzie pomyślą, żeś zbierał pieniądze na ulicy. Paddington tajemniczo pomachał łapą w powietrzu i wymienił z Jonatanem znaczące spojrzenia. Ale zanim zdążył cokolwiek wyjaśnić Judycie, do pokoju wszedł pan Brown. Był w płaszczu i gumowych butach, w ręce trzymał zapaloną świeczkę. – No dobrze – powiedział. – Wszyscy gotowi? Pan Gruber czeka w hallu, a pani Bird ustawiła już krzesła na werandzie. Pan Brown tak samo jak wszyscy niecierpliwie czekał na pokaz. Z zazdrością spoglądał na pudło Paddingtona. – Głosuję za tym – powiedział, podniesioną ręką prosząc o ciszę, gdy wszyscy wyszli na werandę od strony ogrodu – żebyśmy, skoro Paddington dziś po raz pierwszy w życiu obchodzi rocznicę piątego listopada, pozwolili mu jako pierwszemu wystrzelić rakietę! – Słusznie! Słusznie! – zawołał klaszcząc w dłonie pan Gruber. Po czym zwrócił się do Paddingtona. – Od czego chciałby pan zacząć, panie Brown? – zapytał. Paddington patrzył na pudło i zastanawiał się. Ognie sztuczne przedstawiały takie bogactwo kształtów i rozmiarów, że trudno było się zdecydować. – Najpierw wezmę chyba taki, co można trzymać w łapie – powiedział. – Więc niech to będzie fajerwerk.
– To nic ciekawego – zawyrokował pan Curry, który siedział na najlepszym krześle i zajadał się kanapkami z marmoladą. – Będzie tak, jak sobie tego życzy Paddington – oświadczyła pani Bird, mierząc pana Curry lodowatym spojrzeniem. Pan Brown podał Paddingtonowi świecę uważając, by gorąca stearyna nie kapnęła na futro niedźwiadka. Gdy fajerwerk trysnął ogniem, odezwały się oklaski. Paddington zatoczył nim parę razy wokół głowy i znów rozległy się brawa, kiedy podnosząc i opuszczając fajerwerk wypisał w powietrzu: P-A-D-I-N-G-T-U-N. – Doskonale się udało – oświadczył pan Gruber. – Tylko „Paddington” inaczej się pisze – burknął pan Curry niewyraźnie, bo miał pełne usta. – Moje nazwisko tak się pisze – odparował Paddington. Mówiąc to rzucił panu Curry jedno ze swoich najgroźniejszych spojrzeń, lecz – niestety – było ciemno i spojrzenie chybiło celu. – A może by rozpalić ognisko? – spiesznie zapytał pan Brown. – Tobyśmy wszyscy widzieli, co robimy. Suche liście zaszeleściły, kiedy pan Brown pochylił się, by zapalić stos. – Teraz lepiej – zacierając ręce powiedział pan Curry. – Przeciągi wieją na państwa werandzie. Chętnie sam zapalę parę ogni sztucznych, jeżeli już nie ma kanapek. Spojrzał w stronę pani Bird. – A nie ma – oświadczyła pani Bird. – Właśnie zjadł pan ostatnią kanapkę. – Słowo daję – dodała, gdy pan Curry odszedł na bok i zaczął grzebać w pudle Paddingtona. – Co za bezczelność. Sam nigdy nie przyniósł najmniejszego fajerwerku. – Tylko psuje zabawę – powiedziała pani Brown. – Wszyscy nie mogliśmy się doczekać tego wieczoru. Najchętniej bym... Nikt się nie dowiedział, co pani Brown najchętniej by zrobiła, bo od strony szopy dał się słyszeć krzyk. – A to heca! – zawołał Jonatan. – Paddington, czemuś nam nic nie powiedział? – Czego nie powiedział? – spytał pan Brown starając się nie stracić z oka dwóch rzeczy naraz: sztucznego ognia, zwanego „świecą rzymską”, który właśnie spalił na panewce, i tajemniczego przedmiotu, jaki Jonatan ciągnął z szopy. – Ależ to Guy! – zawołała zachwycona Judyta. – I to Guy pierwszej klasy! – krzyknął Jonatan. – Wygląda jak żywy. To twój, Paddingtonie? – Hm – odparł Paddington – i tak... i nie. Był trochę zmieszany. W podnieceniu zapomniał o Guyu, jakim się posługiwał zbierając pieniądze na ognie sztuczne. Był raczej skłonny pominąć tę sprawę milczeniem, aby nie narazić się na zbyt wiele pytań.
– Guy? – spytał pan Curry. – No to na stos z nim! Patrzył przez dym na Guya. Guy dziwnie przypominał mu coś znajomego, ale nie mógł dojść, co to było. – Och, nie – szybko odparł Paddington. – Moim zdaniem nie powinien pan rzucać go na stos. Bo faktycznie ten Guy nie jest do spalenia. – Nie pleć głupstw, niedźwiedziu – żachnął się pan Curry. – Widzę, że niewiele wiesz o nocy Guya Fawkesa. Guyów zawsze się pali. Odepchnął wszystkich na bok i grabiami pana Browna wepchnął Guya na wierzch stosu. – Proszę! – zawołał cofając się od ogniska i zacierając ręce. – Tak być powinno. To właśnie nazywam paleniem na stosie. Pan Brown zdjął okulary, wytarł je i wpatrzył się w ognisko. Nie poznał ubrania, jakie miał na sobie Guy, ale z radością stwierdził, że nie był to jego garnitur. Mimo wszystko w głębi duszy nurtowało go złośliwe podejrzenie. – Ten Guy jest wyjątkowo dobrze ubrany – zauważył. Pan Curry drgnął i podszedł do ognia, by spojrzeć z bliska. Ognisko na dobre się rozpaliło i lepiej było widać. Spodnie buchały wesołym ogniem, a marynarka właśnie zaczęła się tlić. Panu Curry oczy wylazły na wierzch. Drżącym palcem wskazał na płomienie. – To moje ubranie! – ryknął. – Mój garnitur! Ten sam, który państwo mieli oddać do pralni! – Co?! – krzyknął pan Brown. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na Paddingtona. Był tak samo zdziwiony jak wszyscy. Po raz pierwszy usłyszał o ubraniu pana Curry. – Znalazłem je na progu – powiedział. – Myślałem, że zostało wystawione na sprzedaż jako starzyzna... – Starzyzna?! – krzyknął pan Curry nieprzytomny ze złości. – Starzyzna? Mój najlepszy garnitur! Ja... ja... Język mu się tak plątał, że nic więcej nie zdołał z siebie wykrztusić. Za to pani Bird język nie zawiódł. – Zacznijmy od tego – powiedziała – że nie było to pańskie najlepsze ubranie. Oddawał je pan do pralni, z tego, co wiem, najmniej sześć razy. Paddington nie wiedział, że to pańskie ubranie, tego jestem pewna. No i bądźmy szczerzy – zakończyła triumfalnie – któż to nalegał, by zacząć od spalenia garnituru? Pan Brown z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Nagle zobaczył oko pana Grubera patrzące na niego spoza osłaniającej twarz chusteczki. – Wiadomo, to pan nalegał – wykrztusił z siebie pan Brown. – Na stos z nim, tak pan powiedział. A Paddington starał się pana powstrzymać!
Pan Curry nie od razu się poddał. Dopiero gdy wszystkim po kolei spojrzał w oczy, zrozumiał, że przegrał sprawę. Powiódł wściekłym okiem dokoła, nikogo nie pomijając, i wyszedł trzaskając drzwiami. – Hi, hi – zachichotał pan Gruber. – Muszę przyznać, że gdzie jest młody pan Brown, tam nikt się ani przez chwilę nie nudzi! Pomacał pod krzesłem i wyciągnął spod niego tekturowe pudło. – A teraz głosuję za tym, byśmy wrócili do ogni sztucznych. Na wypadek gdyby ich zabrakło, przyniosłem zapasową porcję. – Wie pan, uśmiać się można – odparł pan Brown macając pod swoim krzesłem. – Bo ja też trochę tego przyniosłem! Potem wszyscy sąsiedzi przyznali, że tak pięknego pokazu ogni sztucznych nie widzieli od wielu lat. Zebrała się spora gromada widzów, a nawet zauważono, że pan Curry wiele razy spoglądał zza firanek. A kiedy Paddington podniósł zmęczoną łapę i wywijając ostatnim fajerwerkiem wypisał w powietrzu KONIEC, wszyscy się zgodzili, że w życiu nie widzieli tak pięknie płonącego stosu... i tak dobrze ubranego Guya.
ROZDZIAŁ PIĄTY
KŁOPOT POD NUMEREM 32 Tego samego wieczoru, gdy ognisko już wygasło, powietrze nagle znacznie się oziębiło. Paddington wszedł do swego pokoju na górze, uchylił okno na parę cali i wyjrzał, by sprawdzić, czy nie widać jeszcze ogni sztucznych. Wciągnął nosem zimne nocne powietrze, szybko zamknął okno, dał nura do łóżka i naciągnął koce na uszy. Rano obudził się znacznie wcześniej niż zwykle. Trząsł się z zimna i ze zdumieniem stwierdził, że końce jego wąsów, które w nocy nie były nakryte, zupełnie zesztywniały. Posłuchał chwilkę, by upewnić się, że w kuchni przygotowują śniadanie, po czym włożył płaszcz z flauszu i pomaszerował do łazienki. Gdy się tam znalazł, dokonał kilku interesujących odkryć. Po pierwsze, jego szmatka do mycia, którą wczoraj wieczorem złożył na dwoje i zostawił na wieszaku, była sztywna jak deska i śmiesznie trzeszczała, kiedy chciał ją wyprostować. Potem, gdy odkręcił kurek, nic z tego nie wynikło. Paddington od razu zdecydował, że tego ranka mycie nie było mu pisane, i pośpieszył z powrotem do swego pokoju. Czekała tam na niego jeszcze jedna niespodzianka. Rozsunął zasłony i chciał wyjrzeć przez okno, ale okazało się, że cała szyba zbielała i zamarzła – tak samo jak w łazience. Z całej siły chuchał na szybę i pocierał ją grzbietem łapy. Gdy wreszcie przetarł w szronie otwór na tyle duży, że mógł wyjrzeć przez okno, omal nie fiknął koziołka ze zdumienia. Po wczorajszym ognisku nie zostało ani śladu. Gruby biały koc okrył wszystko. Ale nie tylko to. Z nieba leciały miliony dużych, białych płatków. Zbiegł na dół, by wszystkim o tym powiedzieć. Cała rodzina Brownów siedziała wokół stołu przy śniadaniu, kiedy do jadalni wpadł Paddington, jak oszalały machał łapami i wołał, by wyjrzeli przez okno. – Na miły Bóg! – krzyknął pan Brown spoglądając znad gazety. – Co się znów stało? – Patrzcie! – powiedział Paddington wskazując łapą w stronę ogrodu. – Wszystko zbielało! Judyta odrzuciła głowę w tył i roześmiała się. – Nic się nie stało – uspokoiła Paddingtona – tylko spadł śnieg. To się zdarza co roku. – Śnieg? – spytał Paddington z niezbyt mądrą miną. – Co to jest śnieg? – To okropność – burknął pan Brown.
Tego ranka był w nie najlepszym humorze. Nie spodziewał się tak gwałtownej zmiany pogody i zamarzły rury wodociągowe na pierwszym piętrze. Na domiar złego wszyscy mieli o to pretensje, bo idąc spać zapomniał napalić pod kotłem parowym. – Śnieg? – powiedziała Judyta. – No, to jest... to jest rodzaj zamarzniętego deszczu. Bardzo delikatne płatki. – Świetnie nadają się do robienia śnieżnych kul! – zawołał Jonatan. – Po śniadaniu pokażemy ci, jak się je robi. A przy tej sposobności możemy odmieść śnieg ze ścieżek. Paddington siadł do stołu i zaczął rozkładać serwetkę, nie mogąc oderwać oczu od widoku za oknem. – Paddington! – powiedziała pani Brown podejrzliwym tonem. – Czy, jak myłeś się dziś rano, miałeś na sobie płaszcz? – Jak się trochę ochlapałeś – poprawiła pani Bird podając mu miskę parujących płatków owsianych. – Więcej się ochlapał, niż umył, moim zdaniem. Ale uwaga Paddingtona tak była zaprzątnięta śniegiem, że nie słyszał, co mówiły obie panie. Pomyślał, że chyba prędzej zje śniadanie, jeżeli zmieści wszystko na jednym talerzu. Ledwie jednak sięgnął łapą po bekon, jajka i marmoladę, jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem pani Bird, natychmiast więc udał, że tylko dyryguje orkiestrą grającą w radio. – Jeżeli wychodzisz z domu po śniadaniu – powiedziała pani Brown – moim zdaniem ładnie by było, gdybyś najpierw odmiótł śnieg ze ścieżki pana Curry. Wszyscy wiemy, że ta historia z ubraniem wczoraj nie była twoją winą, ale dałbyś dowód, że nie miałeś złych zamiarów. – Dobry pomysł! – zawołał Jonatan. – Pomożemy ci. A cały śnieg, jaki zbierzemy, zużyjemy po południu na zrobienie bałwana. Co powiesz na to, Paddington? Paddington nie wyglądał na przekonanego. Ilekroć starał się wyświadczyć panu Curry jakąś większą przysługę, sprawa przybierała niepożądany obrót. – Tylko nie rzucajcie śnieżkami – ostrzegała pani Bird. – Pan Curry stale sypia przy otwartym oknie, nawet w zimie. Jeśli go obudzicie, nie będzie tym zachwycony. Paddington, Jonatan i Judyta przyrzekli, że będą się zachowywali jak najciszej. Zaraz po śniadaniu ubrali się bardzo ciepło i wybiegli popatrzyć na śnieg. Śnieg zrobił na Paddingtonie duże wrażenie. Był głębszy, niż się mogło zdawać, ale nie taki zimny, jak się tego Paddington obawiał, i trzeba było dość długo postać w jednym miejscu, by naprawdę zmarznąć. Po chwili wszyscy troje pracowali, szufelkami i miotłami uprzątając śnieg ze ścieżek w ogrodzie pana Curry. Jonatan i Judyta zaczęli od trotuaru przed domem. Paddington wziął swe plażowe wiaderko i łopatkę i zabrał się do roboty na ścieżce, nie nazbyt szerokiej, w ogrodzie za domem pana Curry.
Napełnił wiaderko śniegiem i wysypał go przez dziurę w płocie państwa Brownów, niedaleko miejsca, gdzie później zamierzali zrobić bałwana. Była to ciężka praca, bo śnieg okrył ziemię grubą warstwą i sięgał mu do brzegu płaszcza, a ledwie Paddington uprzątnął go trochę, nie mniejsza porcja śniegu zdążyła spaść z nieba na to samo miejsce. Po chwili wydało mu się, że przepracował już parę godzin, postanowił więc trochę odpocząć. Ledwie jednak siadł na wiaderku, coś go uderzyło w tył głowy i o mało nie zrzuciło mu kapelusza. – Trafiłem! – krzyknął Jonatan zachwycony. – Jazda, Paddington, ulep sobie śnieżki, to stoczymy bitwę. Paddington zerwał się z wiaderka i uciekł za szopę pana Curry. Upewniwszy się, że nigdzie nie widać pani Bird, zgarnął śnieg i utoczył z niego ciężką kulę. Mocno trzymając ją w prawej łapie zaniknął oczy i starannie wycelował w stronę Jonatana. – Ej! – zawołał Jonatan, gdy Paddington otworzył oczy. – Chybiłeś o całą milę. Musisz trochę poćwiczyć! Paddington stał za szopą pana Curry, drapał się po głowie i patrzył na łapę. Wiedział, że trzeba rzucić śnieżną kulą, ale pojęcia nie miał gdzie. Po dłuższym namyśle postanowił spróbować jeszcze raz. Jeżeli po cichu obejdzie dom naokoło, może uda mu się zaskoczyć Jonatana i wyrównać z nim rachunek. Ściskając kulę w łapie skradał się na palcach koło kuchennych drzwi i dopiero wtedy spostrzegł, że drzwi są otwarte. Wiatr wiał śniegiem do kuchni, a na macie do wycierania nóg zebrała się już mała zaspa. Paddington po krótkim wahaniu pchnął drzwi. Drzwi się zatrzasnęły bez większego hałasu. Paddington starannie sprawdził, czy dobrze się zamknęły. Był pewny, że pan Curry nie życzył sobie, by śnieg okrył podłogę w kuchni, i bardzo go cieszyło, że udało mu się do pozamiatania ścieżki dodać jeszcze jeden dobry uczynek. Ku jego zdziwieniu, kiedy zerknął zza rogu, pan Curry już stał przed domem. Na piżamę narzucił szlafrok. Widać było, że zmarzł i o coś się gniewa. Przerwał rozmowę z Judytą i Jonatanem i utkwił wzrok w Paddingtonie. – A, tu cię mamy, niedźwiedziu! – zawołał. – Rzucałeś śnieżkami? – Śnieżkami? – powtórzył Paddington, czym prędzej chowając łapę za plecy. – Czy powiedział pan „śnieżkami”? – Tak – odparł pan Curry. – Śnieżkami! Wielka śnieżna kula przed chwilą wpadła przez okno do mojej sypialni i wylądowała akurat na środku łóżka. Teraz cały śnieg roztopił się na butelce z gorącą wodą! Gdybym wiedział, żeś zrobił to naumyślnie, niedźwiedziu... – Co to, to nie – z powagą zapewnił go Paddington. – Nigdy bym czegoś podobnego nie zrobił naumyślnie. Nie byłbym zdolny do tego. Trudno jest rzucać śnieżki łapą, zwłaszcza takie duże. – Jakie duże? – podejrzliwie spytał pan Curry.
– Jak ta, o której sam pan mówił, że wylądowała na pańskim łóżku – odparł niezbyt pewny siebie Paddington. Coraz bardziej życzył sobie, by pan Curry jak najprędzej poszedł. Łapa już bardzo mu zmarzła od śnieżnej kuli. – Hmm – mruknął pan Curry. – Nie po to tu stoję, by wdawać się w rozmowę na temat niedźwiedzich wybryków. Zszedłem na dół z sypialni, żeby cię zwymyślać. Spojrzał z uznaniem na odmieciony ze śniegu trotuar. – Ale muszę przyznać, że zostałem mile zaskoczony. Słowo daję – dodał odwracając się w stronę domu – jeżeli równie dobrze wykonacie resztę roboty, może nawet dam wam pensa! Do podziału – zastrzegł się, by nie zrozumieli go źle. – Pensa! – z niesmakiem zawołał Jonatan. – Nędznego pensa. – Nie szkodzi – powiedziała Judyta. – Przynajmniej spełniliśmy jeden dobry uczynek na dzień dzisiejszy. To się będzie liczyło, nawet u pana Curry. Paddington miał niepewną minę. – Wątpię, czy to się długo będzie liczyło – oświadczył strzygąc uszami. – Prawdę mówiąc, już się chyba przestało liczyć. Zanim zdążył skończyć, dał się słyszeć wściekły ryk pana Curry, po czym nastąpiło donośne bębnienie w drzwi. – A to co znowu?! – krzyknęła Judyta. – Zdaje się, że pan Curry wali pięścią w drzwi od podwórza. – Myślałem, że oddam mu w ten sposób przysługę – powiedział Paddington, bardzo przygnębiony. – I zatrzasnąłem drzwi. A teraz pan Curry nie może wrócić do domu. – O rany, Paddington! – jęknęła Judyta. – Pechowy dziś z ciebie niedźwiadek. – Kto zamknął drzwi?! – ryknął pan Curry, gdy znów wymaszerował zza domu. – Kto odciął mi powrót do domu? Niedźwiedziu! – warknął. – Gdzie jesteś, niedźwiedziu? Pan Curry łypnął okiem na ulicę, ale żywej duszy nie było widać. Gdyby nie był taki wściekły, zauważyłby wyraźne ślady łap i ludzkich stóp świadczące, dokąd Paddington, Jonatan, i Judyta umknęli w popłochu. W pewnym miejscu ślady się rozdzieliły. Ślady Jonatana i Judyty zniknęły w domu państwa Brownów, a Paddingtonowe skierowały się w stronę Portobello Road. Jak na jeden dzień Paddington miał dosyć widoku pana Curry. Poza tym minęło wpół do jedenastej, a przyrzekł panu Gruberowi, że o jedenastej przyjdzie do niego na poranne kakao. – Rzeczywiście, panu Curry trochę się pomieszało w głowie – powiedziała pani Brown później tego samego dnia. – Dziś rano w piżamie i szlafroku stał przed domem na śniegu. Potem zaczął biegać w kółko i wygrażać pięścią. – Hmm – odparła pani Bird. – Widziałam, jak krótko przedtem Paddington bawił się śnieżkami w ogrodzie pana Curry. – Mój Boże – powiedziała pani Brown.
Wyjrzała przez okno. Niebo wreszcie się przejaśniło i ogród z drzewami, uginającymi się pod ciężarem śniegu, wyglądał całkiem jak kartka z życzeniami wesołych świąt Bożego Narodzenia. – Jest tak cicho – dodała. – Jakby lada chwila coś miało się stać. Pani Bird też wyjrzała przez okno. – Zrobili wspaniałego bałwana ze śniegu – powiedziała. – Jak żyję, tak udanego bałwana jeszcze nie widziałam. Mały jest, to prawda, ale całkiem jak żywy. – Zdaje się, że na głowę włożyli mu stary kapelusz Paddingtona, prawda? – spytała pani Brown. Obejrzała się, gdy drzwi się otwarły i do pokoju weszli Jonatan i Judyta. – Właśnie mówiłyśmy – powiedziała pani Brown – żeście zrobili pięknego bałwana. – Jaki tam bałwan – tajemniczo odparł Jonatan. – To śnieżny niedźwiedź. Ma to być niespodzianka dla tatusia. Właśnie nadjeżdża. – Coś mi się zdaje – oświadczyła pani Bird – że spotka pani męża nie tylko ta niespodzianka. Widzę, że pan Curry czeka na niego przy płocie. – A to heca! – jęknął Jonatan. – Świat się kończy. – Na pana Curry zawsze można liczyć – wszystko potrafi zepsuć – stwierdziła Judyta. – Chyba nie będzie za długo rozmawiał z tatusiem. – O co chodzi, kochanie? – spytała pani Brown. – Czy to takie ważne? – Czy ważne? – zawołał Jonatan biegnąc do okna. – Powiedziałbym, że bardzo! Pani Brown nie wróciła już do tego tematu. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że wszystkiego się dowie we właściwym czasie – cokolwiek by to było. Panu Brownowi zabrało dużo czasu uwolnienie się od pana Curry, a potem wprowadzenie samochodu do garażu. Kiedy wreszcie wszedł do domu, widać było, że ma tego po dziurki w nosie. – Och, ten cały pan Curry! – zawołał. – Znów opowiada bajki o Paddingtonie. Gdybym był dziś rano w jego ogrodzie, znalazłby w łóżku więcej niż jedną śnieżną kulę. Rozejrzał się po pokoju. – A swoją drogą, gdzie jest Paddington? Paddington lubił pomagać panu Brownowi przy wprowadzaniu samochodu do garażu i było rzeczą wprost nie do pojęcia, że nie czekał dziś przed garażem, gotów łapami dawać znaki panu Brownowi, jak ma kierować samochodem, by o coś nie zawadzić. – Strasznie dawno go nie widziałam – odparła pani Brown. – Spojrzała na Jonatana i Judytę. – A wy nie wiecie, gdzie jest Paddington? – Nie skoczył na tatusia? – spytał Jonatan. – Skoczył na mnie?! – zawołał pan Brown zupełnie zbity z tropu. – Nic o tym nie wiem. A miał skoczyć? – Ale widziałeś śnieżnego niedźwiedzia, prawda? – spytała Judyta. – Tuż przy garażu.
– Śnieżnego niedźwiedzia? – powtórzył pan Brown. – Rany boskie! Nie powiesz chyba, że... to był Paddington. – Cóż młody nasz niedźwiedź robił do tej chwili? – spytała pani Bird. – Chcecie powiedzieć, że przez cały czas stał tam okryty śniegiem? Czegoś podobnego jak żyję nie słyszałam. – Hm, właściwie nie był to jego pomysł – powiedział Jonatan. – A raczej niezupełnie jego pomysł. – Przypuszczam, że usłyszał głos pana Curry i wystraszył się – dodała Judyta. – Natychmiast go tutaj przyprowadźcie – powiedziała pani Bird. – Przecież mógł zamarznąć na śmierć. Najchętniej posłałabym go od razu do łóżka i nawet kolacji mu nie dała. Pani Bird wcale się nie gniewała na Paddingtona – po prostu bała się o niego, a kiedy wszedł do pokoju, od razu zmiękła. Wzięła w rękę łapę Paddingtona i pomacała jego nos. – Boże miłosierny! – zawołała. – Jakby się w sopel lodu zamienił! Paddington zadygotał. – Nie powiem, żeby bardzo mi odpowiadało być śnieżnym niedźwiedziem – oświadczył słabym głosem. – Ja myślę! – zawołała pani Bird, po czym zwróciła się do wszystkich: – Ten niedźwiedź pójdzie natychmiast do łóżka i dostanie butelkę z gorącą wodą i miskę bulionu. A potem wzywam lekarza. Co powiedziawszy usadziła Paddingtona przy kominku, a sama pobiegła na górę po termometr. Paddington z zamkniętymi oczami leżał na plecach w fotelu pana Browna. Niewątpliwie czuł się bardzo dziwnie. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w życiu działo się z nim coś podobnego. Było mu na przemian tak zimno, jakby zamienił się w śnieg, to znów tak gorąco, jakby cały płonął Nie bardzo wiedział, czy długo leżał w fotelu, ale jak przez mgłę przypominał sobie, że pani Bird włożyła mu pod język coś długiego i zimnego i powiedziała, żeby tego nie ugryzł. Potem niewiele już pamiętał, tylko tyle, że wszyscy zaczęli biegać – grzał się bulion, napełniano butelki gorącą wodą i w ogóle robiono, co się tylko dało, by Paddington jak najwygodniej czuł się w swoim pokoju. W ciągu paru minut wszystko było gotowe i cała rodzina pomaszerowała na górę, by sprawdzić, czy Paddington został należycie opatulony w łóżku. Paddington serdecznie podziękował za opiekę, po czym słabo pokiwał im łapą, położył się na plecach i zamknął oczy. – Musi źle się czuć – szepnęła pani Bird. – Nawet nie tknął bulionu. – O rany! – powiedział żałosnym tonem Jonatan, schodząc po schodach za Judytą. – To był najbardziej mój pomysł. Nigdy sobie nie wybaczę, gdyby coś złego mu się stało.
– Pomysł był tak samo mój – pocieszyła go Judyta. – Wymyśliliśmy to wszyscy troje razem. W każdym razie – dodała, gdy ktoś zadzwonił do drzwi od frontu – już jest doktor, więc zaraz będziemy wiedzieli. Doktor MacAndrew długo siedział u Paddingtona, a kiedy zszedł na dół, miał bardzo poważną minę. – Co mu się stało, panie doktorze? – spytała niespokojnie pani Brown. – Nie jest ciężko chory, prawda? – Jest, i to jak – odparł doktor MacAndrew. – Chyba sama pani wie. Ten młody niedźwiedź jest naprawdę ciężko chory. Bawił się na śniegu, a wiadomo, że nie jest do tego przyzwyczajony. Dałem mu trochę lekarstwa, żeby jakoś przebrnął przez noc, i rano, jak tylko wstanę, zaraz tu przyjadę. – Ale na pewno wyzdrowieje, prawda, panie doktorze? – zawołała Judyta. Doktor z powagą potrząsnął głową. – Wolałbym w tej sprawie się nie wypowiadać – oświadczył. – Tyle tylko mogę powiedzieć. Po czym pożegnał się i odjechał samochodem. Tego wieczoru cała rodzina w bardzo smutnym nastroju poszła na górę. Gdy wszyscy w swoich sypialniach rozbierali się na noc, pani Bird po cichu przeniosła swoje rzeczy do pokoju Paddingtona, aby czuwać przy nim do rana. Ale nie tylko ona nie mogła spać. Drzwi do pokoju Paddingtona wiele razy cichutko się otwierały i albo państwo Brown, albo Jonatan i Judyta zakradali się do środka, by zobaczyć, jak się Paddington trzyma. Wydawało się wprost nie do uwierzenia, by Paddingtonowi mogło się stać coś złego. Ilekroć jednak popatrzyli na panią Bird, potrząsała tylko głową pochylona nad szyciem tak, że nie widać było jej twarzy. Na drugi dzień wiadomość o chorobie Paddingtona szybko się rozeszła wśród sąsiadów i począwszy od godziny pierwszej napływała nieprzerwana fala gości, dopytujących się o jego zdrowie. Pierwszy zjawił się pan Gruber. – Obawiałem się, że coś musiało się przydarzyć młodemu panu Brownowi, skoro nie pokazał się u mnie o jedenastej rano – powiedział. Był bardzo przygnębiony. – Podgrzewałem jego kakao przeszło godzinę – dodał. Pan Gruber wyszedł, ale niebawem wrócił z kiścią winogron i dużym koszem owoców i kwiatów od innych kupców z ulicy Portobello. – Niestety, o tej porze roku niewiele jest już owoców – powiedział tonem usprawiedliwienia. – Ale zrobiliśmy, co tylko się dało. Przystanął przy drzwiach. – Jestem pewny, że wyzdrowieje – powiedział do pani Brown. – Tyle ludzi na to czeka, że na pewno wróci do zdrowia.
Pan Gruber ukłonił się kapeluszem pani Brown, po czym wolnym krokiem poszedł w stronę parku. Jakoś tego dnia nie miał ochoty wracać do sklepu. Nawet pan Curry zastukał do drzwi po południu. Przyniósł jabłko i słoik nóżek cielęcych, bardzo dobrych – jak zapewnił – dla osób obłożnie chorych. Pani Bird zaniosła wszystkie prezenty do pokoju Paddingtona i starannie ułożyła je koło łóżka na wypadek, gdyby się obudził i chciał coś przekąsić. Doktor MacAndrew przychodził wiele razy w ciągu najbliższych dwóch dni, ale mimo wszystkich jego wysiłków stan zdrowia Paddingtona nie uległ poprawie. – Musimy uzbroić się w cierpliwość – tylko tyle powiedział. W trzy dni później, w czasie śniadania, drzwi do jadalni gwałtownie się otwarły i wpadła pani Bird. – Och, chodźcie państwo prędko! – zawołała. – Paddington! Wszyscy zerwali się od stołu i utkwili wzrok w pani Bird. – Ale... ale nie pogorszyło mu się? – spytała pani Brown wyrażając myśl, która wszystkich zaniepokoiła. – Bynajmniej, Bogu dzięki – odparła pani Bird wachlując się poranną gazetą. – Właśnie to chciałam państwu powiedzieć. Znacznie mu się poprawiło. Siedzi na łóżku i prosi o kanapkę z marmoladą! – Kanapkę z marmoladą! – zawołała pani Brown. – Och, chwała Bogu! – Nie bardzo wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. – Nigdy bym nie przypuszczała, że jak usłyszę słowo „marmolada”, będę tak szczęśliwa. – Nie zdążyła skończyć, gdy dało się słyszeć głośne brzęczenie dzwonka, który pan Brown zainstalował przy łóżku Paddingtona na wypadek, gdyby potrzebował nagłej pomocy. – O Boże! – zawołała pani Bird. – Miejmy nadzieję, że nie wyrwałam się za wcześnie z dobrą nowiną. Wybiegła z pokoju. Wszyscy podążyli za nią na górę, do pokoju Paddingtona. Gdy weszli, leżał na plecach z podniesionymi do góry łapami i wpatrywał się w sufit. – Paddington! – zawołała pani Brown. Dech jej zaparło w piersi. – Paddington, czy dobrze się czujesz? Wszyscy niecierpliwie czekali na odpowiedź. – Zdaje się, że miałem lekki nawrót gorączki – słabym głosem odparł Paddington. – Myślę, że lepiej będzie, jak zjem dwie kanapki z marmoladą. Aby skutek był pewniejszy. Wszyscy odetchnęli z ulgą i wymienili spojrzenia. Paddington, jeśli nawet nie całkiem jeszcze był sobą, stanowczo znajdował się na drodze do ozdrowienia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
PADDINGTON I ŚWIĄTECZNE ZAKUPY – Może nie powinnam tego mówić – oświadczyła pani Bird – ale będę zadowolona, jak skończą się święta. W ciągu ostatnich tygodni przed Bożym Narodzeniem pani Bird zawsze miała dużo pracy. Trzeba było upiec tyle placków z owocami, puddingów i ciast, że pani Bird prawie całe dnie spędzała w kuchni. W tym roku sytuacji wcale nie ułatwiał fakt, że Paddington, wracając do zdrowia po przebytej chorobie, niemal nie wychodził z domu. Bardzo go interesowały placki z owocami, i wystarczyło, że raz otworzył drzwiczki pieca chcąc sprawdzić, jak się miewa placek, by chciał je otwierać co chwila. Jego powrót do zdrowia przysparzał całej rodzinie niemało kłopotów. Kiedy leżał w łóżku, było z nim dosyć zmartwienia, bo pstrzył prześcieradła pestkami winogron. Gdy wreszcie wstał i zaczął się kręcić po domu, trzeba przyznać, że sytuacja się pogorszyła. Niezbyt nadawał się do „nicnierobienia”, a starania, by się dobrze bawił i nie zrobił sobie krzywdy, były zajęciem wypełniającym dzień od świtu do nocy. Wielokrotnie próbował nawet robić na drutach – nikt nie wiedział, co chce zrobić – ale tak się omotał wełną i tak ją upaprał marmoladą, że w końcu trzeba było to wyrzucić. Doszło do tego, że śmieciarz, kiedy przyszedł zabrać śmieci, wypowiedział się na ten temat w sposób bardzo nieprzyjemny. – W tej chwili jakoś bardzo się uspokoił – powiedziała pani Brown. – Pewnie jest zajęty sporządzaniem listy świątecznych zakupów. – Pani chyba nie myśli wziąć go na zakupy dziś po południu? – spytała pani Bird. – Pamięta pani, co się stało ostatnim razem? Pani Brown westchnęła. Doskonale pamiętała, co się działo, jak wzięła Paddingtona na zakupy. – Nie mogę mu odmówić – powiedziała. – Obiecałam, że go wezmę, i wiele sobie obiecuje po tej wyprawie. Paddington lubił zakupy. Zawsze z wielką przyjemnością oglądał wystawy sklepów, a od chwili kiedy przeczytał w gazecie o przedświątecznych dekoracjach ulic, myślał już tylko o tym.
Zresztą miał szczególny powód, by osobiście wybrać się na przedświąteczne zakupy. Choć nikomu do tego się nie przyznał, od jakiegoś czasu oszczędzał jak ostatni sknera, aby kupić prezenty całej rodzinie Brownów i innym przyjaciołom. Kupił już ramki do własnej fotografii i posłał, wraz z dużym słojem miodu, cioci Lucy w Peru, ponieważ prezenty do krajów zamorskich trzeba wysyłać wcześnie, jeżeli mają dojść na święta. Miał kilka list zatytułowanych: „tajne”. Trzymał je w zamkniętej na klucz walizce i z nastawionymi uszami przysłuchiwał się rozmowom licząc, że dowie się, czego komu trzeba. – No cóż – powiedziała pani Brown – ogromnie się cieszymy, że znów jest z nami i ostatnio sprawował się nienagannie, należy więc zafundować mu jakąś rozrywkę. – A zresztą – dodała – tym razem nie wezmę go do Barkridges, tylko do Crumbold and Ferns. Pani Bird odłożyła blachę do pieczenia ciasta. – Czy pani jest pewna, że można go tam zabrać? Sama pani wie, jacy oni są. Firma Crumbold and Ferns był to bardzo stary i szacowny magazyn, gdzie się mówiło szeptem, a wszyscy ekspedienci ubrani byli w surduty. Tylko najlepsza klientela chodziła do magazynu firmy Crumbold and Ferns. – Zbliża się Boże Narodzenie – powiedziała z lekkim sercem pani Brown. – Będzie to ładny gest wobec niego. Kiedy po obiedzie Paddington ruszył w drogę z panią Brown, nawet pani Bird musiała przyznać, że wygląda elegancko i może się wszędzie pokazać. Płaszcz z flauszu, który właśnie wrócił z pralni, był idealnie czysty, a nawet stary kapelusz – Paddington upierał się, by mieć go na głowie, gdy się wybierał po zakupy – wyglądał zaskakująco schludnie. Mimo wszystko jednak, kiedy Paddington na rogu ulicy pomachał łapą i pani Bird odwróciła się, by wejść z powrotem do domu, nie mogła oprzeć się uczuciu zadowolenia, że nie poszła z nimi. Paddington drogę do magazynu Crumbold and Ferns odbył z wielką przyjemnością. Jechali autobusem i udało mu się zająć miejsce na przednim siedzeniu tuż za kierowcą. Stojąc na siedzeniu mógł patrzeć przez dziurkę w szklanej przegrodzie za plecami kierowcy autobusu. Parę razy zastukał w szybę do mężczyzny za kierownicą, ale był on zbyt zajęty dużym ruchem na ulicy, by się obejrzeć – i tak przejechali kawał drogi bez zatrzymywania się na przystankach. Konduktor rozgniewał się, gdy zobaczył, co robi Paddington. – Ej, tam! – krzyknął. – Przestań stukać w szybę! To jest znak dla kierowcy, że może minąć przystanek. Przez takie niedźwiedzie, jak ty, ludzie źle mówią o autobusach. Minęliśmy już trzy kolejki pasażerów na przystankach.
Ale był to grzeczny człowiek i kiedy Paddington go przeprosił, dokładnie mu wyjaśnił, jakie się daje znaki, żeby autobus zatrzymał się lub ruszył, i podarował mu koniec rolki biletów. Kiedy pobrał od wszystkich opłaty za przejazd, wrócił do Paddingtona i pokazał mu co ciekawsze budynki, obok których przejeżdżali. A nawet dał mu w prezencie dużą landrynkę, którą znalazł w torbie na pieniądze. Paddington lubił oglądać nie znane mu jeszcze miejsca w Londynie i żałował, gdy jazda się skończyła i musiał pożegnać się z konduktorem. Jeszcze jedno małe zamieszanie powstało, kiedy dotarli do magazynu Crumbold and Ferns. Paddingtonowi nie powiodło się w drzwiach obrotowych. Właściwie nie była to jego wina, bo kiedy chciał wejść za panią Brown do magazynu, wychodził jakiś bardzo wytworny dżentelmen z brodą. Ten pan ogromnie się śpieszył i tak pchnął obrotowe drzwi, że zaczęły się kręcić jak szalone porywając z sobą Paddingtona. Biegał więc w kółko, aż ze zdumieniem stwierdził, że znów jest na trotuarze przed magazynem. Zdążył jeszcze zobaczyć pana z brodą, który, odjeżdżając wielkim samochodem, pokiwał mu ręką na pożegnanie. Coś jeszcze wołał do niego, lecz Paddington nigdy się nie dowiedział, co to było, bo w tej samej chwili nadepnął na coś ostrego i runął na plecy. Siedział na środku trotuaru i oglądał stopę. Wielce się zdziwił, gdy stwierdził, że wbiła mu się w stopę szpilka od krawata. Wiedział, że jest to szpilka od krawata, bo pan Brown miał prawie taką samą – z tą tylko różnicą, że była całkiem zwyczajna, a tę, którą znalazł, zdobiło na środku coś dużego i błyszczącego. Paddington przypiął ją, żeby mu nie zginęła, do klapy płaszcza. Nagle uprzytomnił sobie, że ktoś mówi do niego. – Czy szanownemu panu nic się nie stało? Był to odźwierny, niezwykle godny pan w eleganckim mundurze obwieszonym medalami. – Chyba nie, dziękuję – odparł Paddington. Już wstał i otrzepywał się z kurzu. – Ale gdzieś mi się zapodziała landrynka. – Landrynka? A to dopiero! – powiedział odźwierny. Jeżeli był zdziwiony, nie dał tego poznać po sobie. (W tym magazynie odźwierni zawsze byli doskonale wyszkoleni.) A jednak nie mógł się oprzeć wątpliwościom co do Paddingtona. Dopiero gdy zauważył szpilkę do krawata z olbrzymim brylantem, od razu zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z kimś bardzo ważnym. „Zapewne należy do niedźwiedzi asystujących osobom z najlepszego towarzystwa” – pomyślał. Ale jak zobaczył stary kapelusz Paddingtona, nie był już taki pewny. „Może to jest niedźwiedź, który gdzieś tam na prowincji poluje, strzela z dubeltówki, łowi ryby i wpadł na jeden dzień do stolicy – nie mógł się zdecydować. – A może jednak niedźwiedź z towarzystwa, któremu kiedyś dobrze się powodziło.” Surowym więc gestem dał znak przechodniom, by przestali szukać zguby na trotuarze. Kiedy przeprowadzał Paddingtona przez obrotowe drzwi, za którymi czekała zaniepokojona
pani Brown, dołożył wysiłku, by mieć taką minę, jakby pomoc młodemu niedźwiedziowi wysokiej klasy w znalezieniu landrynki była czymś całkiem normalnym w magazynie Crumbold and Ferns. Odpowiadając na jego ukłon Paddington pomachał mu łapą, po czym rozejrzał się wokół. Wnętrze magazynu robiło niebywałe wrażenie. Paddington szedł z panią Brown i z wszystkich stron wysocy panowie w surdutach nisko im się kłaniali i mówili: „Dzień dobry państwu”. Gdy wreszcie dotarli do działu artykułów gospodarstwa domowego, Paddingtonowi łapa omdlewała od ustawicznego pozdrawiania personelu magazynu. Wobec tego, że oboje chcieli dokonać zakupów z zachowaniem tajemnicy, pani Brown zostawiła Paddingtona z ekspedientem i umówiła się z nim, że za kwadrans spotkają się na ulicy przed wyjściem z magazynu. Ekspedient zapewnił panią Brown, że Paddingtonowi nic złego stać się nie może. – Choć nie przypominam sobie, aby u nas bywały prawdziwe niedźwiedzie – oświadczył, gdy pani Brown wyjaśniła mu, że Paddington pochodzi z najmroczniejszej głębi Peru – mamy wśród naszych klientów mnóstwo znakomitych zagranicznych dżentelmenów. Wielu z nich u nas właśnie dokonuje wszystkich zakupów świątecznych. Gdy pani Brown odeszła, ekspedient odwrócił się, spojrzał z góry na Paddingtona i strzepnął z surduta pyłek, którego zresztą wcale tam nie było. W głębi duszy Paddington był onieśmielony wspaniałością magazynu, ale żeby nie przynieść pani Brown ujmy niewłaściwym zachowaniem, od niechcenia trzepnął łapą w swój własny płaszcz. Ekspedient jak urzeczony powiódł wzrokiem za kłębem kurzu, który wzbił się w górę i wolno opadł na piękną lśniącą ladę. Wzrok Paddingtona odbył tę samą drogę, co spojrzenie ekspedienta. – Sądzę – powiedział, by wyjaśnić sprawę – że jest to kurz z trotuaru. Miałem wypadek w drzwiach obrotowych. Tamten zakaszlał. – Boże drogi – powiedział. – Jakież to przykre – obdarzył Paddingtona mdłym uśmiechem i postanowił więcej do tego tematu nie wracać. – Czym moglibyśmy służyć łaskawemu panu?– żwawo zapytał. Paddington bacznie rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy nie widać gdzieś pani Brown. – Chciałbym kupić sznur do wieszania bielizny – oświadczył. – Coo?! – zawołał ekspedient. Paddington czym prędzej przesunął landrynkę na drugą stronę ust. – Sznur do wieszania bielizny – powtórzył stłumionym głosem. – To dla pani Bird. Jej stary sznur trzasnął parę dni temu. Ekspedient z trudem przełknął ślinę. W żaden sposób nie mógł zrozumieć, o czym mówi ten niezwykły młody niedźwiedź.
– Czy nie zechciałby pan – zaproponował, bo jako ekspedient firmy Crumbold and Ferns rzadko się schylał – stanąć na ladzie? Paddington westchnął. Czasem próby wyjaśnienia czegoś ludziom napotykały przeszkody niemal nie do przezwyciężenia. Wspiął się na ladę, otwarł kluczem walizkę i wyjął z niej ogłoszenie, które parę dni temu wyciął z gazety pana Browna. – Aaa! – twarz ekspedienta się rozjaśniła. – Szanowny pan ma na myśli nasze specjalne sznury na korbkę. Sięgnął na półkę i zdjął z niej zielone pudełko. – Dokonał pan bardzo trafnego wyboru, pozwolę sobie stwierdzić. Wyboru godnego młodego niedźwiedzia o wyszukanym smaku. Gorąco mogę panu polecić ten sznur. Przez dziurkę w boku pudełka wyciągnął kawałek sznura i wręczył go Paddingtonowi. – Tego typu sznura na korbkę używają najlepsze rodziny w Anglii. Paddington, złażąc z lady ze sznurem w łapie, miał minę świadczącą, że słowa ekspedienta zrobiły na nim odpowiednie wrażenie. – Widzi pan – mówił dalej ekspedient przechylając się przez ladę – to bardzo proste. Cały sznur znajduje się w pudełku. Gdy się pan oddala, trzymając jeden koniec w ręce, sznur sam się rozwija. A kiedy pan skończy, po prostu kręci pan tą korbką i... – w jego głosie pojawiła się nuta zdziwienia – ...po prostu kręci pan korbką – powtórzył, po raz wtóry próbując się nią posłużyć. Rzeczywiście, było to nad wyraz irytujące. Sznur, zamiast wracać do pudełka, jak należało, dalej się z niego wysuwał. – Wprost nie wiem, jak pana przepraszać – zaczął spoglądając zza lady. – Cos się musiało zaciąć... – jego głos przycichł, a w oczach pojawił się wyraz głębokiej troski, gdyż Paddingtona nigdzie nie było widać. – Kolego! – zawołał do ekspedienta stojącego dalej za tą samą ladą. – Czy nie przeszedł koło pana młody dżentelmen niedźwiedź... który ciągnął sznur do wieszania bielizny? – Poszedł tam – krótko odparł kolega. I wskazał w stronę działu porcelany. – Zdaje mi się, że tłum poniósł go z sobą. – O Boże! – zawołał ekspedient Paddingtona. Chwycił zielone pudełko i zaczął się przepychać przez tłum klientów idąc za sznurem. – O Boże, Boże! – wzdychał. Ale nie tylko on miał powód do zmartwienia. Na drugim końcu sznura Paddington już znalazł się w tarapatach. W magazynie było pełno klientów, którzy dokonywali zakupów na święta, i żaden z nich nie miał czasu, by zwrócić uwagę na młodego niedźwiadka. Paddington wiele razy musiał włazić pod stół, bo inaczej tłum deptałby mu po głowie. Był to bardzo dobry sznur do wieszania bielizny, Paddington nie wątpił, że spodoba się pani Bird. A jednak żałował, że nie wybrał czego innego. Sznur ten chyba w ogóle nie miał końca i Paddington raz po raz pętał nim komuś nogi.
Szedł i szedł, okrążył stół zastawiony filiżankami ze spodkami, minął filar, przemknął się pod innym stołem, a sznur wciąż ciągnął się za nim. Przez cały czas tłum coraz bardziej gęstniał. Paddington musiał mocno się pchać, by choć trochę posunąć się naprzód. Dwa razy o mało nie zgubił kapelusza. Właściwie już stracił nadzieję, że trafi z powrotem do działu gospodarstwa domowego, gdy nagle ujrzał swego ekspedienta. Ku zdumieniu Paddingtona człowiek ten siedział na podłodze i twarz miał czerwoną jak burak, a włosy zmierzwione. Wyglądało na to, że walczy z nogą od stołu. – Ach, tu cię mamy! – ciężko dysząc wykrztusił z siebie ekspedient na widok Paddingtona. – Chyba zdajesz sobie, młody niedźwiedziu, sprawę z tego, że ścigałem cię po całym dziale porcelany. Teraz wszystkoś powiązał w supły. – O Boże! – powiedział Paddington patrząc na sznur. – Naprawdę? Chyba zbłądziłem. Niedźwiedzie nie czują się za dobrze w tłumie, sam pan wie. Widocznie dwa razy przeszedłem pod tym samym stołem. – Coś zrobił z drugim końcem sznura?! – krzyknął ekspedient. Był w nie najlepszym humorze. Pod stołem było gorąco, na sali szumiało jak w ulu, ludzie bez przerwy go kopali. A poza tym znajdował się w pozycji bardzo uchybiającej jego godności. – Jest tutaj – odparł Paddington starając się znaleźć swój koniec sznura. – A przynajmniej był tu przed chwilą. – Gdzie?! – krzyknął ekspedient. Nie wiedział, czy to tłum tak szumi, ale nie mógł zrozumieć ani słowa z tego, co mówił młody niedźwiedź. Ilekroć Paddington się odezwał, jego słowom towarzyszyło dziwne chrupanie i mocny zapach malin. – Mówże! – zawołał ekspedient przykładając do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę. – Nie słyszę ani słowa. Paddington spojrzał na niego z niepewną miną. Ekspedient był zdaje się obrażony. Paddington żałował, że nie zostawił landrynki na trotuarze przed magazynem. Był to pyszny cukierek, ale ogromnie utrudniał mówienie. Stało się to, jak sięgnął łapą do kieszeni płaszcza po chusteczkę. Ekspedient lekko podskoczył, a twarz mu zlodowaciała, po czym stopniowo przybrała wyraz niedowierzania. – Przepraszam pana – rzekł Paddington klepiąc go po ramieniu – ale zdaje się moja landrynka wpadła panu do ucha! – Pańska landrynka?! – zawołał tamten ze zgrozą. – Wpadła mi do ucha? – Tak. Dostałem ją od jednego konduktora autobusu. Podejrzewam, że się zrobiła trochę śliska, jak ją ssałem.
Ekspedient wylazł spod stołu i wyprostował się na całą swą wysokość. Z wyrazem ogromnego niesmaku na twarzy wyciągnął z ucha resztki landrynki Paddingtona. Przez chwilę trzymał ją między kciukiem a palcem wskazującym, po czym szybko położył na sąsiedniej ladzie. Nie dość, że czołgał się po podłodze, by odwinąć sznur od bielizny, ale na dobitkę miał landrynkę w uchu – coś podobnego nigdy jeszcze nie zdarzyło się w magazynie Crumbold and Ferns. Głęboko odetchnął i drżącym palcem wskazał w stronę Paddingtona. Ale kiedy otwarł usta, by się odezwać, Paddingtona już nie było. Zniknął też sznur od bielizny. Ekspedient zdążył tylko w ostatniej chwili złapać stół, który chybotał się na nogach. Skończyło się na tym, że parę talerzy, spodek i filiżanka spadły na podłogę. Ekspedient wzniósł oczy ku sufitowi i przysiągł sobie, że odtąd będzie jak ognia unikał młodych niedźwiedzi, które przyjdą do magazynu. Jakieś zamieszanie powstało niedaleko wejścia do magazynu. Ekspedient miał swoje zdanie co do prawdopodobnej przyczyny tego zamętu, ale roztropnie postanowił zachować je dla siebie. Miał dość klientów niedźwiedzi jak na jeden dzień. Pani Brown przepchała się przez tłum, jaki zebrał się na trotuarze przed magazynem. – Przepraszam – powiedziała ciągnąc odźwiernego za rękaw. – Przepraszam pana. Czy nie widział pan przypadkiem młodego niedźwiedzia w niebieskim płaszczu z flauszu? Umówiliśmy się, że się spotkamy w tym miejscu, ale taki tu tłok, że doprawdy nie wiem, co zrobić. Odźwierny przyłożył rękę do czapki. – Może chodzi o tego młodego dżentelmena? – spytał wskazując przez lukę w tłumie drugiego mężczyznę w mundurze szarpiącego się z obrotowymi drzwiami. – Jeżeli to on – utkwił w drzwiach! Na dobre. Ani do magazynu nie może wejść, ani wyjść na ulicę. Utkwił w samym, że tak powiem, środeczku. – Boże! – westchnęła pani Brown. – To mi wygląda na Paddingtona. Stojąc na palcach zajrzała przez ramię brodatego dżentelmena zasłaniającego jej widok. Mężczyzna ten, klepiąc dłonią w szklane drzwi, wykrzykiwał słowa otuchy. Pani Brown ujrzała znaną jej łapę, która kiwała dżentelmenowi odwzajemniając jego gesty sympatii. – To jest Paddington! – zawołała pani Brown. – Jakimże cudem się tam wpakował? – Ba! – odparł odźwierny. – Właśnie staramy się dojść, jak on to zrobił. Ludzie mówią, że sznur od bielizny namotał na zawiasy drzwi i stąd cały ambaras. Tłum zafalował z wrażenia, gdy drzwi znów zaczęły się obracać. Wszyscy rzucili się w stronę Paddingtona, ale wytworny pan z brodą pierwszy go dopadł. Ku ogólnemu zdumieniu chwycił Paddingtona za łapę i zaczął nią pompować powietrze. – Dziękuję, panie niedźwiedziu – powtarzał. – Miło mi poznać cię, panie niedźwiedziu.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Paddington. Był tak samo zdziwiony, jak wszyscy. – Słowo daję! – zawołał z szacunkiem odźwierny zwracając się do pani Brown. – Nie wiedziałem, że to przyjaciel sir Gresholma Gibbsa. – Ja też nie wiedziałam – odparła pani Brown. – A któż to jest ten sir Gresholm Gibbs? – Sir Gresholm – powtórzył ściszonym głosem odźwierny. – Ba, to słynny milioner. Jeden z najznakomitszych klientów naszej firmy. Odepchnął tłum ciekawych widzów, by utorować przejście Paddingtonowi i znakomitej osobistości. Sir Gresholm podszedł do pani Brown. – Droga pani – powiedział z głębokim ukłonem. – Zapewne pani Brown? Właśnie tyle słyszałem o pani. – Taak? – odparła pani Brown bez przekonania. – Pani młody niedźwiedź znalazł niezwykle cenną szpilkę do krawata z brylantem, zgubioną przeze mnie dziś po południu – oświadczył sir Gresholm. – Co więcej, bezpiecznie ją przechował. – Szpilka z brylantem?! – zawołała pani Brown patrząc na Paddingtona. Dopiero teraz usłyszała o tej szpilce. – Znalazłem tę szpilkę wtedy, jak zgubiłem landrynkę – donośnym szeptem, niczym śpiewak w operze, powiedział Paddington. – Oto przykład dla nas wszystkich! – zagrzmiał sir Gresholm. Odwrócił się w stronę tłumu i wskazał palcem na Paddingtona. Ktoś z tłumu zaklaskał. Paddington skromnie pokiwał łapą w podzięce za ten wyraz uznania. – A teraz, wielce szanowna pani – powiedział sir Gresholm zwracając się do pani Brown – słyszałem, że chciałaby pani pokazać młodemu niedźwiedziowi miasto udekorowane na święta. – Właśnie – odparła pani Brown. – Myślałam o tym. W życiu nie widział miasta przed świętami, a poza tym dziś wybrał się do miasta po raz pierwszy od czasu, gdy zachorował. – Wobec tego – rzekł sir Gresholm dając znak szoferowi wspaniałego samochodu czekającego przed magazynem – mój wóz jest do pani dyspozycji. – Uuu – powiedział Paddington. – Naprawdę? Oczy mu się zaświeciły. W życiu nie widział tak olbrzymiego samochodu, a tym bardziej mu się nie śniło, że czymś podobnym pojedzie. – Ależ naturalnie – odparł sir Gresholm trzymając otwarte drzwi, by mogli wsiąść. – To znaczy – dodał widząc, że Paddington ma speszoną minę – jeśli państwo zechcą zrobić mi ten zaszczyt.
– O, tak – uprzejmie zapewnił go Paddington. – Z największą przyjemnością zrobię panu ten zaszczyt. – Zawahał się. – Tylko że na jednej ladzie w magazynie zostawiłem landrynkę. – Mój Boże – powiedział dżentelmen pomagając Paddingtonowi i pani Brown wsiąść do samochodu. – W takim razie jest tylko jedno wyjście. Zastukał laską w szybę dzielącą go od szofera. – Jedź przed siebie, James – powiedział. – I zatrzymaj się dopiero, jak zobaczysz sklep z cukierkami. – Z landrynkami, proszę, panie James! – zawołał Paddington. – Koniecznie z landrynkami – powtórzył za nim sir Gresholm. – To bardzo ważne. – Zwrócił się do pani Brown z błyskiem w oku. – Już się cieszę na tę landrynkę – powiedział. – Ja też – oświadczył z powagą Paddington, przez okno patrząc na rozjarzoną ulicę. Gdy olbrzymi wóz odjechał od krawędzi trotuaru, Paddington stanął na siedzeniu i na pożegnanie pokiwał łapą tłumowi gapiów patrzących na niego z otwartymi ustami, potem oparł się o tył siedzenia i drugą łapą przytrzymał się uchwytu ze złotymi frędzlami. Nie co dzień mógł niedźwiedź jeździć po Londynie takim wspaniałym autem, Paddington chciał więc nacieszyć się do syta tą przyjemnością.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
BOŻE NARODZENIE Paddington stwierdził, że długo trzeba czekać, zanim przyjdzie Boże Narodzenie. Co dzień rano zbiegając po schodach skreślał datę na kalendarzu, ale im więcej dni wykreślił, tym bardziej odległe wydawały się święta. Niemniej mnóstwo rzeczy pochłaniało jego uwagę. Przede wszystkim listonosz przychodził rano coraz później, a kiedy wreszcie dobrnął do domu państwa Brownów, miał do doręczenia tyle listów, że musiał dobrze się napracować, by wepchnąć je do skrzynki. Często przychodziły też tajemniczo wyglądające paczki, które pani Bird czym prędzej chowała, zanim Paddington zdążył je obmacać. Zadziwiająco duża liczba kopert zaadresowana była do Paddingtona. Sporządził więc dokładną listę wszystkich, którzy przysłali mu kartki ze świątecznymi życzeniami, aby nikogo nie pominąć i każdemu podziękować. – Jesteś małym niedźwiedziem – powiedziała pani Bird pomagając mu ustawić kartki na gzymsie kominka – ale gdzie tylko się pojawisz, pozostawiasz za sobą niezatarty ślad. Paddington nie bardzo wiedział, jak ma rozumieć tę uwagę, zwłaszcza że pani Bird przed chwilą wyfroterowała podłogę w hallu, ale obejrzał łapy i były całkiem czyste. Paddington własnoręcznie wykonał kartki świąteczne, – które miał wysłać. Częściowo wypełnił je własnymi rysunkami, a skraj kartek ozdobił gałązkami ostrokrzewia i jemioły, inne kartki były po prostu ilustracjami wyciętymi z magazynów pani Brown. Ale na pierwszej stronie każdej kartki wypisał drukowanymi literami: WESOŁYCH ŚWIĄT I POMYŚLNEGO NOWEGO ROKU, na drugiej zaś złożył swój podpis PADDINGTON BROWN – wraz z odciskami łapy na dowód, że podpis nie został sfałszowany. Nie był pewny, jak się pisze: POMYŚLNEGO NOWEGO ROKU. Napis budził poważne wątpliwości. Ale pani Bird sprawdziła w słowniku – wszystko się zgadzało. – Nie sądzę, by wiele osób dostawało świąteczne życzenia od niedźwiedzia – wyjaśniła. – Pewnie będą chcieli zachować te kartki, musisz więc mieć pewność, że każda litera jest na swoim miejscu. Pewnego wieczoru pan Brown przyjechał do domu z olbrzymią choinką przywiązaną do dachu samochodu.
Ustawiono ją na honorowym miejscu przy oknie w jadalni. Paddington i pan Brown wiele czasu poświęcili na przybranie choinki kolorowymi lampkami elektrycznymi i srebrnymi bombkami. Poza choinką trzeba było jeszcze zatroszczyć się o papierowe łańcuchy, jemiołę i duże kolorowe dzwony z marszczonego papieru. Paddington z wielką przyjemnością robił papierowe łańcuchy. Udało mu się przekonać pana Browna, że niedźwiedzie są świetnymi dekoratorami, i we dwójkę przystroili cały dom. Paddington stał na ramionach pana Browna, który podawał mu pluskiewki. Pewnego wieczoru źle się to skończyło, bo Paddington niechcący położył łapę na pluskiewce, którą zostawił na głowie pana Browna. Pani Bird wpadła do jadalni zobaczyć, co się tam znów wyprawia, i dowiedzieć się, dlaczego nagle w całym domu zgasło światło. Ujrzała, jak Paddington zwisa z sufitu trzymając się żyrandola, a pan Brown tańczy po całym pokoju i rozciera sobie głowę. Ale stało się to w chwili, kiedy prawie wszystko było gotowe i dom nabrał już świątecznego wyglądu. Kredens uginał się pod ciężarem orzechów, pomarańcz, daktyli i fig. Paddingtonowi nie wolno było ich tknąć. Pan Brown przestał palić fajkę, za to napełniał dom zapachem cygar. Podniecenie wzrastało, aż parę dni przed Bożym Narodzeniem sięgnęło szczytu – kiedy Jonatan i Judyta przyjechali na święta. Jeżeli w ciągu dni poprzedzających Boże Narodzenie działo się wiele ciekawych rzeczy, wszystko to było niczym w porównaniu z pierwszym dniem świąt. Państwo Brown wstali wcześnie – znacznie wcześniej, niż zamierzali. Wszystko się zaczęło, kiedy Paddington obudził się i zobaczył u stóp łóżka dużą poszewkę. Oczy wyszły mu na wierzch ze zdziwienia, gdy zaświecił latarkę, bo poszewka wypchana była paczkami, a z wszelką pewnością, jak w Wigilię szedł spać, żadnej poszewki nie widział. Paddington robił coraz większe oczy, w miarę jak odwijał mieniące się barwami papiery, w które zapakowane były prezenty. Parę dni przedtem posłuchał rady pani Bird i zrobił spis wszystkich rzeczy, jakie chciałby dostać. Spis ten schował na górze w kominku. Wprost wierzyć się nie chciało, ale wszystko, co wypisał, znalazło się w poszewce. Był tam komplet chemicznych przyborów od pana Browna składający się z mnóstwa słoików, butelek i probówek. Wyglądał bardzo interesująco. Był też maleńki ksylofon od pani Brown. Niezmiernie mu się spodobał. Paddington przepadał za muzyką, zwłaszcza głośną, nadającą się do dyrygowania, i od bardzo dawna chciał mieć jakiś instrument, na którym sam mógłby grać. Paczka od pani Bird była jeszcze bardziej oszałamiająca, gdyż zawierała kraciastą czapkę, o którą prosił ze szczególnym naciskiem, podkreślając ją na liście życzeń. Stanął na skraju łóżka w czapce na głowie i przez dłuższą chwilę podziwiał ją w lustrze.
Od Jonatana i Judyty dostał dwa turystyczne przewodniki. Bardzo interesowała go geografia, był bowiem niedźwiedziem, który wiele podróżował po świecie, i bardzo się ucieszył, gdy zobaczył w obu przewodnikach mnóstwo map i kolorowych ilustracji. Hałas dobiegający z pokoju Paddingtona wystarczył, by obudzić Jonatana i Judytę. Natychmiast w całym domu się zakotłowało i wszędzie było widać papier do pakowania i kawałki sznurka. – Jestem takim samym patriotą jak każdy mój rodak – burczał pan Brown. – Ale nie mogę znieść, by niedźwiedzie o szóstej rano zaczynały grać hymn narodowy, i to na ksylofonie. Jak zwykle, przywrócenie porządku w domu przypadło w udziale pani Bird. – Koniec z prezentami – oświadczyła stanowczo. – Dalszy ciąg zabawy po obiedzie. Właśnie potknęła się o Paddingtona na górze przy schodach, gdzie przeprowadzał doświadczenia swym nowym chemicznym wyposażeniem i coś nieprzyjemnego wpadło jej do pantofla. – Nic się nie stało, proszę pani – oświadczył Paddington po sprawdzeniu w instrukcji. – To tylko odrobina żelaznych opiłków. Nie sądzę, by mogły być niebezpieczne. – Niebezpieczne czy nie – odparła pani Bird – pozostanie faktem, że muszę zrobić wystawną kolację, nie mówiąc już o twoim urodzinowym torcie, który nie jest jeszcze całkiem przybrany. Jako niedźwiedź, Paddington obchodził urodziny dwa razy w roku – jedne w lecie, a drugie na Boże Narodzenie. Państwo Brown wydawali na jego cześć przyjęcie, na które został zaproszony pan Gruber. Po śniadaniu poszli do kościoła. Ranek szybko minął. Paddington parę godzin spędził na zastanawianiu się, co dalej. Decyzja była wyjątkowo trudna, gdyż wybór zajęć przedstawiał się wyjątkowo bogato. Przeczytał parę rozdziałów z przewodników, a w chemicznym laboratorium wyprodukował porcję ciekawych zapachów i dokonał małej eksplozji. Pan Brown już znalazł się w opałach z powodu swego prezentu, zwłaszcza gdy Paddington trafił w instrukcji na rozdział pod tytułem: „Pokaz ogni sztucznych w domu”. Potem Paddington zmajstrował węża „bez końca”, który istotnie rósł niepowstrzymanie. Pani Bird omal ducha nie wyzionęła, gdy spotkała go pełznącego po schodach na dół. – Jeśli nie będziemy się mieli na baczności – powiedziała do pani Brown – to nie przeżyjemy świąt. Albo się rozlecimy w drobne kawałki, albo zostaniemy otruci. Właśnie przed chwilą sprawdzał sos lakmusowym papierkiem. Pani Brown westchnęła. – Jak to dobrze, że Boże Narodzenie jest tylko raz w roku – powiedziała, pomagając pani Bird w obieraniu kartofli. – Ale jeszcze nie minęło – ostrzegła ją pani Bird. Na szczęście właśnie przyszedł pan Gruber i w domu został przywrócony jaki taki porządek, zanim wszyscy zasiedli do kolacji.
Oczy Paddingtona roziskrzyły się, gdy powiódł wzrokiem po stole. Nie zgodził się z panem Brownem, który powiedział, że wszystko zbyt ładnie wygląda, aby to jeść. A jednak nawet Paddington wyraźnie nie nadążał pod koniec kolacji, gdy pani Bird wniosła świąteczny pudding. – No tak – powiedział parę minut później pan Gruber. Oparł się w krześle i zmierzył wzrokiem pusty talerz przed sobą. – Muszę przyznać, że była to najlepsza świąteczna kolacja, jaką zjadłem w ciągu wielu lat. Serdeczne dzięki! – Brawo! – potwierdził pan Brown. – A ty co powiesz? – zwrócił się do Paddingtona. – Bardzo to ładnie wypadło – odparł Paddington zlizując resztki kremu z wąsów. – Z jednym wyjątkiem: w mojej porcji puddingu była kość. – Coo było? – zawołała pani Brown. – Nie gadaj głupstw, w świątecznym puddingu nie ma kości. – A u mnie była – stanowczo stwierdził Paddington. – Twarda kość i utknęła mi w gardle. – Rany boskie! – krzyknęła pani Bird. – Sześć pensów! Zawsze wkładam srebrną monetę do świątecznego puddingu. – Co?! – zawołał Paddington i o mało nie spadł z krzesła. – Sześć pensów? W życiu nie słyszałem o sześciopensowym puddingu. – Prędko! – krzyknął pan Brown nie tracąc przytomności umysłu w dramatycznej sytuacji. – Odwrócić go nogami do góry! Zanim Paddington zdążył odpowiedzieć, już wisiał głową na dół, a panowie Brown i Gruber na przemian nim potrząsali. Reszta rodziny otoczyła ich kołem i spoglądała na podłogę. – Nic z tego – orzekł pan Brown po chwili. – Musiała już za daleko się obsunąć. Pomógł panu Gruberowi ułożyć Paddingtona na fotelu. Leżał tam i z trudem łapał powietrze. – Mam na górze magnes – powiedział Jonatan. – Może spróbujemy spuścić go na sznurku przez gardło. – Nie jestem za tym, mój drogi – oświadczyła pani Brown z nutą głębokiej troski. – Możliwe, że połknął monetę i ten zabieg jeszcze by pogorszył sprawę. – Pochyliła się nad fotelem. – Jak się czujesz, Paddington? – spytała. – Niedobrze mi – smętnie odparł Paddington. – Nic w tym dziwnego, kochanie – zapewniła go pani Brown. – Należało się tego spodziewać. Nie pozostaje nic innego, jak wezwać lekarza. – Bogu dziękować, że przedtem ją porządnie wytarłam – powiedziała pani Bird. – Mogła być oblepiona zarazkami. – Tak naprawdę, to jej nie połknąłem – wykrztusił z siebie Paddington. – Ale niewiele brakowało. Potem odłożyłem ją na brzegu talerza. Nie wiedziałem, że to sześć pensów, bo całe było oblepione puddingiem.
Paddington był bardzo zniechęcony. Zjadł jedną z najlepszych kolacji, jak daleko sięgał pamięcią, a potem odwrócili go do góry nogami i trzęśli, nie dając czasu na wyjaśnienie sprawy do końca. Wszyscy wymienili spojrzenia i po cichu wymknęli się z pokoju, żeby Paddington sam wrócił do sił. Nie wydawało im się, by dużo mieli do powiedzenia. Ale kiedy posprzątano ze stołu, a pani Bird tymczasem zaparzyła mocnej kawy, Paddington niemal w pełni odzyskał dobre samopoczucie. Gdy rodzina wmaszerowała z powrotem do jadalni, siedział w fotelu i zajadał daktyle. Z byle powodu Paddington nigdy długo nie chorował. Wypili kawę i siedli półkolem przy ogniu buzującym w kominku. Było im ciepło, dobrze się czuli. Pan Brown zatarł ręce. – Wiesz, Paddington – powiedział – to jest nie tylko Boże Narodzenie, ale dziś są też twoje urodziny. Na co miałbyś ochotę? Twarz Paddingtona nabrała tajemniczego wyrazu. – Gdyby wszyscy wyszli do tamtego pokoju – oświadczył – to mógłbym sprawić wam specjalną niespodziankę. – O Boże, czy to konieczne? – zapytała pani Brown. – W tamtym pokoju jest zimno. – To nie potrwa długo – stanowczo stwierdził Paddington. – Ale w grę wchodzi specjalna niespodzianka i trzeba ją przygotować. Przytrzymał otwarte drzwi – cała rodzina, pani Bird i pan Gruber posłusznie wyszli gęsiego z pokoju. – Teraz proszę zamknąć oczy – powiedział Paddington, gdy wszyscy usiedli w drugim pokoju. – Dam znać, jak będę gotów. Pani Brown zadygotała z zimna. – Mam nadzieję, że nie każesz nam długo czekać! – zawołała. Ale jedyną odpowiedzią był odgłos zatrzaśniętych drzwi. Przez kilka minut czekali w milczeniu. Wreszcie pan Gruber chrząknął. – Czy państwo nie sądzą, że młody pan Brown zapomniał o nas? – spytał. – Nie wiem – odparła pani Brown. – Ale nie myślę dłużej czekać. – Henryku! – zawołała, gdy otwarła oczy. – Czyś zasnął? – Co, prr, coo? – parsknął pan Brown. Zjadł tak obfitą kolację, że morzył go sen. – Co się stało? Czy może coś uszło mojej uwagi? – Nic się nie stało, Henryku – odparła pani Brown. – Ale może byś poszedł i zobaczył, co tam znów knuje Paddington. Minęła dłuższa chwila, zanim pan Brown wrócił, by oświadczyć, że nigdzie nie udało mu się znaleźć Paddingtona. – Ależ on musi gdzieś być – powiedziała pani Brown. – Niedźwiedzie nie ulatniają się w powietrzu.
– A to heca! – zawołał Jonatan. Nagle pewna myśl przyszła mu do głowy. – Czy nie podejrzewacie, że Paddington chce się zabawić w świętego Mikołaja? Przed paru dniami, jak wkładał listę do kominka, wypytywał mnie na ten temat. Założę się, że dlatego kazał nam przyjść tutaj. Ten kominek łączy się z kominkiem na górze, a w żadnym z nich się nie pali. – Święty Mikołaj? – spytał pan Brown. – Ja mu pokażę świętego Mikołaja! Włożył głowę do kominka i zaczął nawoływać Paddingtona. – Nic nie widać – powiedział świecąc zapałką. Jakby w odpowiedzi na jego wołanie wielki płat sadzy spadł z góry i osiadł mu na głowie. – Popatrz, Henryku, coś narobił! – zawołała pani Brown. – Tak się rozkrzyczałeś, że od tego hałasu sadza się ruszyła. I usmarowałeś czystą koszulę! – Jeśli chodzi o młodego pana Browna, to może gdzieś utknął – zauważył pan Gruber. – Zjadł obfitą kolację. Nie mogłem się nadziwić, gdzie mu się to wszystko zmieściło. Uwaga pana Grubera odniosła natychmiastowy skutek. Wszystkim zrzedły miny. – Och, mógł się udusić od wyziewów! – zawołała pani Bird biegnąc po miotłę. Wróciła uzbrojona w miotłę. Wszyscy po kolei brali miotłę i szturchali nią w górę kominka, ale mimo że nadstawiali uszu, nic nie usłyszeli. I właśnie kiedy podniecenie sięgnęło szczytu, Paddington wszedł do pokoju. Zrobił wielce zdziwioną minę na widok pana Browna z głową w kominku. – Już możecie przyjść do jadalni – oświadczył rozglądając się wokół. – Skończyłem pakować prezenty i wszystkie wiszą na choince. – Nie powiesz chyba – wybełkotał pan Brown siadając na krawędzi kominka, by otrzeć twarz chusteczką – żeś przez cały czas był w jadalni. – Byłem – z niewinną miną odparł Paddington. – Chyba nie kazałem państwu zbyt długo czekać. Pani Brown popatrzyła na męża. – Mówiłeś, zdaje się, żeś wszędzie go szukał! – zawołała. – Hm – z niezbyt mądrą miną odparł pan Brown. – Przecież przyszliśmy z jadalni. Skąd miałem wiedzieć, że on tam został? – To tylko dowodzi – spiesznie dorzuciła pani Bird widząc minę pana Browna – jak łatwo jest oczernić niedźwiedzia. Paddington z ogromnym zainteresowaniem wysłuchał wyjaśnień, na czym polegało całe nieporozumienie. – Do głowy mi nie przyszło, żeby zjechać na dół kominem – oświadczył wpatrując się w kominek. – Hm, i teraz też ci to nie chodzi po głowie? – surowym tonem zapytał pan Brown. Ale nawet on się rozchmurzył, gdy za Paddingtonem wszedł do jadalni i zobaczył zgotowaną im niespodziankę.
Do prezentów, które już wisiały na choince, przybyło teraz sześć nowych, przywiązanych do niższych gałęzi. Jeżeli państwo Brown zauważyli nawet, że prezenty zawinięte są w papier, którym opakowali podarunki dla Paddingtona, byli zbyt grzeczni, by choć słowem o tym wspomnieć. – Niestety musiałem posłużyć się używanym papierem – tłumaczył się Paddington kiwając łapą w stronę choinki. – Już mi nie starczyło pieniędzy. Dlatego musieliście iść do tamtego pokoju, kiedy ja tu pakowałem. – Wiesz, Paddington – powiedziała pani Brown – bardzo się gniewam na ciebie. Wszystkie swoje pieniądze wydałeś na prezenty dla nas. – Uważam, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego – oświadczył Paddington rozpierając się w fotelu, by obserwować resztę towarzystwa. – Ale mam nadzieję, że będziecie zadowoleni. Wszystkie podarunki mają przypięte kartki, tak że łatwo się zorientujecie, co jest dla kogo. – Nic nadzwyczajnego! – zawołał pan Brown, kiedy rozpakował swą paczkę. – Nie nazwałbym wieszaka do fajki zwyczajną rzeczą. A poza tym do wieszaka przywiązano z tyłu uncję mego ulubionego tytoniu do fajki! – A to heca! Nowy album na znaczki pocztowe! – krzyknął Jonatan. – Fiu, fiu! A w środku jest już parę znaczków. – Peruwiańskie z kartek od cioci Lucy – wyjaśnił Paddington. – Chowałem je dla ciebie. – A ja dostałam pudełko do farb! – zawołała Judyta. – Bardzo ci dziękuję, Paddington. Właśnie o tym marzyłam. – Wszyscy mieliśmy szczęście – oświadczyła pani Brown, gdy odpakowała butelkę swej ulubionej wody lawendowej. – Jak na to wpadłeś? Dopiero tydzień temu skończyła mi się ostatnia butelka. – Przepraszam panią za paczkę – powiedział Paddington do pani Bird patrząc w jej stronę. – Miałem trochę roboty z supłami. – To musi być coś specjalnego – stwierdził pan Brown. – Wygląda na sznurek od paczki. – A bo w gruncie rzeczy jest to sznur do bielizny – wyjaśnił Paddington – a nie żaden sznurek. – Uratowałem go, jak utknąłem w obrotowych drzwiach magazynu Crumbold and Ferns. – To są rzeczywiście dwa prezenty w jednej paczce – oświadczyła pani Bird, kiedy wreszcie rozsupłała ostatni węzeł i zaczęła odwijać olbrzymią masę papieru. – Co za emocja. Pojęcia nie mam, co to może być! – Och! – zawołała. – Ależ to broszka! I przedstawia niedźwiedzia, jaka piękna! Głęboko wzruszona pani Bird puściła w obieg broszkę, żeby wszyscy ją obejrzeli. – Będę ją przechowywała w bezpiecznym miejscu – dodała – i nosiła tylko w szczególnie uroczyste dni, kiedy będę chciała zrobić wielkie wrażenie.
– Nie wiem, co mi przypadło w udziale – wyznał pan Gruber, kiedy wszyscy zwrócili się w jego stronę. Ścisnął w dłoniach paczkę. – To ma taki dziwny kształt. – To kubek! – zawołał. I radość rozpromieniła mu oblicze. – A na jego boku jest nawet wymalowane moje nazwisko! – Przyda się na drugie śniadanie o jedenastej – powiedział Paddington. – Zauważyłem, że pański stary kubek już się trochę wyszczerbił. – Na pewno teraz kakao będzie mi smakowało jak nigdy dotąd – oświadczył pan Gruber. Wstał i chrząknął. – Chciałbym postawić wniosek, byśmy powzięli uchwałę wyrażającą podziękowanie młodemu panu Brownowi – oświadczył – za wszystkie piękne prezenty. Jestem pewny, że wybór prezentów został przez niego gruntownie przemyślany. – Brawo! Brawo! – poparł go pan Brown napychając fajkę. Pan Gruber sięgnął ręką pod krzesło. – A skoro już o tym mowa – zwrócił się do Paddingtona – mam dla pana prezencik. Wszyscy otoczyli Paddingtona i przyglądali się, jak szamotał się z paczką, niezmiernie ciekaw, co też mu kupił pan Gruber. Szmer podziwu dał się słyszeć, gdy Paddington zdarł papier z jednej strony. Ukazał się duży piękny notes, oprawiony w skórę, ze słowami „Paddington Brown” wydrukowanymi złotą folią na okładce. Paddingtonowi język odmówił posłuszeństwa. Pan Gruber uprzedził jego podziękowanie. – Wiem, jak pan lubi opisywać swoje przygody – oświadczył. – A ma ich pan tak wiele, że notatnik pewnie już się kończy. – To prawda – z powagą przyświadczył Paddington. – I jestem pewny, że będę miał jeszcze mnóstwo przygód. Różne rzeczy mi się zdarzają, sam pan to wie. Ale tu opiszę tylko moje najlepsze przygody. Kiedy później tego samego wieczoru szedł na górę, w głowie mu się kręciło i taki był objedzony rozmaitymi przysmakami, że ledwie się trzymał na nogach – a myśleć całkiem już nie mógł. Trudno też było orzec, co mu się najbardziej podobało. Prezenty, świąteczna kolacja, gry czy też podwieczorek z urodzinowym tortem przekładanym marmoladą, który pani Bird zrobiła specjalnie na jego cześć. Przystanął na schodach w pół drogi i zadecydował, że najwięcej radości sprawiło mu rozdawanie prezentów. – Paddington! Co ty tam masz? Podskoczył i szybko schował łapę za plecami. To pani Bird wołała z dołu. – Proszę pani, to tylko sześciopensowy pudding – zawołał do niej z miną winowajcy spoglądając na dół przez poręcz schodów. – Pomyślałem sobie, że może w nocy będę głodny i wolałem nie ryzykować. – Słowo daję! – zawołała pani Bird, gdy reszta rodziny przyłączyła się do niej. – Co ten niedźwiedź wyprawia? Na głowie papierowy kapelusz o dziesięć numerów za duży na niego, w jednej łapie notes od pana Grubera, a w drugiej – talerz z puddingiem.
– Niech sobie robi, co chce – powiedziała pani Brown – byle został z nami. Bez niego nasz dom nie byłby tym, czym jest. Ale Paddington był już za daleko, by słyszeć jej słowa. Siedział na łóżku i zawzięcie pisał w notesie. Przede wszystkim trzeba było na pierwszej stronie napisać coś bardzo ważnego. Brzmiało to tak: Padingtun Brown 32 Windsor Gardens Londin Anglia Ełropa Świat Po czym, na następnej stronie, dodał wielkimi drukowanymi literami: MOJE PRZYGODY ROZDZIAŁ PIERWSZY Paddington zamyślił się i przez chwilę ssał pióro, a potem starannie zakorkował butelkę z atramentem na wypadek, gdyby spadła na prześcieradło. Za bardzo chciało mu się spać, żeby mógł napisać więcej. Ale wcale go to nie martwiło. Jutro będzie nowy dzień i Paddington nie miał wątpliwości, że czekają go dalsze przygody– choć jeszcze nie wiedział jakie. Położył się na plecach, podciągnął koce i otulił nimi wąsy. Było ciepło, wygodnie. Zamykając oczy westchnął z zadowoleniem. Miło jest być niedźwiedziem. Zwłaszcza niedźwiedziem, który nazywa się Paddington.