kronikatakapatataka.wordpress.com
Katja i Katja po dwóch stronach nory
Patatak
Katja i Katja po dwóch stronach nory
...
92 downloads
635 Views
791KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
kronikatakapatataka.wordpress.com
Katja i Katja po dwóch stronach nory
Patatak
Katja i Katja po dwóch stronach nory
Zdarzyło się to jakieś pięć lat temu. Bioy Casares, który owego wieczoru jadł ze mną kolację, mówił o moim pomyśle powieści w pierwszej osobie, w której narrator, opuszczając lub deformując pewne fakty, popadłby w liczne sprzeczności: pozwoliłyby one niektórym czytelnikom – bardzo niewielu czytelnikom – na odgadnięcie okrutnej czy banalnej rzeczywistości. Tlön, Uqbar, Orbis Tertius - Jorge Luis Borges
W anegdocie tej kryje się jeszcze jeden drobny morał. Otóż gdyby Sebastian zgłosił się na korespondencyjny kurs pisarstwa – ot, dla zabawy, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie (lubił bowiem takie rozrywki) – byłby bez porównania gorszym uczniem niż ja. Jeśliby kazano mu pisać tak, jak piszą wszyscy, pisałby jak nikt. Nie umiem nawet imitować stylu Sebastiana, bo styl jego prozy brał się ze stylu myślenia, a ciągi myślowe mego brata były olśniewającymi seriami luk. Tych zaś naśladować nie sposób, nie wypełniając ich zarazem taką czy inną materią – czyli wymazując.
Prawdziwe życie Sebastiana Knighta - Vladimir Nabokov
str. 1
Rozdział pierwszy Potrzebny jest królik, biały albo czarny, coś za czym można podążać. Dobre historie zaczynają się od królika. Na początku dobrych historii nie widać całego królika, najpierw są uszy, wystają gdzieś z trawy, może być też ogonek, szary ogonek wystający zza pnia drzewa. W każdym razie są to fragmenty królika, które pojawiają się na początku dobrych historii i niezachwianie świadczą o obecności królika, bo jeśli są fragmenty, gdzie musi być też cały królik, którego należy odszukać. Wiem jedno – to Katja była moim królikiem. Z drugiej strony lustra, to Katja mogłaby powiedzieć, że ja byłem dla niej królikiem. Mogę jednak patrzeć tylko z mojej strony, wrodzony brak empatii nie pozwala mi na taką ekwilibrystykę pamięci. Dlatego to ja wyszedłem pewnego dnia września z zatłoczonej stacji metra na Placu Wilsona aby po raz pierwszy ujrzeć Katję (mojego królika) oczekującą na mnie przed wejściem do kina Wisła. Umówiliśmy się w tym miejscu poprzez portal randkowy jednej z najpoczytniejszych gazet w tym kraju. I nie ma w tym nic żałosnego, bowiem człowiek pozostawiony sam na sam potrafi robić rzeczy jeszcze bardziej żałosne. Zapamiętałem z tego spotkania dwie rzeczy, które nieodłącznie kojarzyć będą mi się potem z Katją. Pierwsza z nich to skrywana, zdrowa przebiegłość podszyta wymuskaną inteligencją, racjonalna u swych podstaw, irracjonalna w odbiorze. Chodzi mi o sposób w jaki próbowała wtedy nie zauważać mojej osoby, chociaż wiedziała, że to właśnie ja, nie ktoś obcy, zmierza wprost w jej kierunku pośród chaotycznych postaci chodnika. Patrzyła na wprost, a kiedy kątem oka musiała już przecież dostrzec przybliżający się do niej jednostajny punkt mojej osoby, odwróciła nagle głowę w drugą stronę. Oczywiście wszystkie te zabiegi miały za zadanie jeszcze bardziej podkreślić początkowe zaskoczenie, które wydawało jej się na miejscu w takiej właśnie sytuacji. Druga, nie mniej istotna str. 2
rzecz, która nieodłącznie kojarzyć będzie mi się z Katją to kontrolowana płochliwość jaką emanowała, kiedy wówczas, po raz pierwszy, szliśmy obok siebie. Patrząc pod nogi przeskakiwała szybko pomiędzy płytami chodnika wyrzucając z siebie raz po raz konkretne pytania dotyczące statusu społecznego oraz potencjału intelektualnego mojej osoby. Muszę przyznać, że dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że było w tym wszystkim coś króliczego. Dopiero teraz mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć – to właśnie Katja była moim królikiem. Przyznaję, moje rozważania trącą w tym miejscu pseudoekologią, niejako zawężają pole widzenia do gnuśnej futerkowatości, ale w tym wypadku jest ona gwarantem mojej szczerości. Tylko w ten sposób – nie wyrzekając się przy tym króliczych aspektów przeszłości – mogę zdanie po zdaniu przytoczyć zapamiętane, potoczne wydarzenia tamtych dni. * Począwszy od owego wrześniowego dnia podążałem wiernie za Katją, która przeskakiwała kubistyczne uliczki Żoliborza zatrzymując się raz po raz przed witrynami księgarń (fascynowały ją okładki z datami), przystając niespodziewanie przed piekarniami (przyciągał ją zapach świeżego pieczywa), czy też wskakując niespodziewanie do maleńkich kafeterii, gdzie szybko zajmowała jedyny wolny stolik, z ponad którego spoglądały potem na mnie cudowne oczy z nieodwołalną, błękitną prośbą o kolejną filiżankę latte. Jej spojrzeniu nie można było odmówić. Te wszystkie rytuały stanowiły jedynie preludium, do nieuniknionej dyskusji, która według Katji była kwintesencją. Dyskusja według Katji tak czy inaczej musiała nastąpić. Dyskusja według Katji nie podlegała dyskusji. Kochała rozmawiać na wszystkie możliwe tematy, zaczynając od rowerków dzieciństwa, a kończąc na istocie feminizmu. Przebiegała w międzyczasie przez międzywojnie, zahaczała o ruch husycki i meandry translacji, str. 3
pochylała się z troską nad przejechaną psiną, poważniała pod natłokiem wszechogarniającego konsumpcjonizmu, a wszystko to bez egzaltacji, z wdziękiem, z mądrością. W owych dniach, nieświadom przyszłości, przemieszczałem swoje ciało w nieustannym nadążaniu za Katją, która rozkwitała na moich oczach. Owiany wonią katjowatości znajdowałem siebie w miejscach, których istnienia nie potrafiłem dotąd nawet wyśnić, już to w krużgankach południa, już to w fokariach północy, znajdowałem siebie coraz to w innych przestrzeniach, w gorączce, w ciągłym zdumieniu. Całemu temu niesłychanemu zamieszaniu towarzyszył dochodzący z oddali, stłumiony dźwięk pierwotnej melodii, coś jak bicie serca - maleńkie królicze serce bijące w ściśniętej dłoni. Zdaję sobie sprawę, że relacja moja naznaczona jest obłędem miłości, nosi w sobie brzemię bezsennych nocy, zawiera się w naiwnym opisie złożonym ze słów wyświechtanych, potocznych. Jednak tylko w ten sposób – używając ludzkiego, naznaczonego pierworodnym błędem języka – mogę przybliżyć nieznacznie całą jaskrawość minionych katijnych upojeń. * Pewnego popołudnia obudziłem się obok jej ciepłego, brzoskwiniowego ciała. Znienawidzone miasto spało. Poza pojedynczymi, krótkimi świstami przejeżdżających za oknem samochodów do mych uszu nie dochodził żaden dźwięk. Odwróciłem głowę od ściany. Na krześle stojącym w przeciwległym kącie pokoju, zauważyłem coś niepokojącego, coś obleczonego w sierść, co wlepiało we mnie swoje żywe oczka. Katja wyjaśniła mi potem, że to Kamka, małpka z rodziny przydomowych, którą przed laty adoptowała w jakimś budapesztańskim motelu. Tego rodzaju infantylności zawsze budziły we mnie rozrzewnienie.
str. 4
Innego popołudnia; liście, dużo wdeptanych w kałuże liści, kiedy chodniki dawały sobie potajemne znaki, szliśmy wzdłuż zmierzchu ulicą Suzina. Plamka, którą dostrzegłem na jej płaszczu miała odcień starości. Rozmawialiśmy o metrze, o tych cierpliwych tunelach, które oplatają podziemia miasta, od czasu do czasu dając o sobie znać wystającymi tu i ówdzie kretowiskami stacji przesiadkowych. Po chwili rozmowa nasza przeszła na miejski system biletowy. Katja z wrodzoną sobie dostojnością rozwodziła się z przekonaniem nad innowacją własnego pomysłu usprawniającą dystrybucję biletów, a jednocześnie zwiększającą zaufanie do tej właśnie formy komunikacji. Przez dłuższy czas Katja proponowała, zalecała, rozważała, aż wreszcie odrzuciła tę innowację. W końcu znaleźliśmy się nad brzegiem stawu, gdzie oczekiwały już na nas znajome kaczki. Nie śpiesząc się, z wyrachowaniem, smukła dłoń Katji odrywała z wnętrza bagietki kęs za kęsem sprawiedliwie rozdzielając porcje pośród łakomych kaczych zerknięć. Oglądałem tę scenę z wielu stron próbując uchwycić jej ostateczny, wyrazisty kształt, który mógłbym na zawsze przechowywać w pamięci, przechodziłem z miejsca na miejsce starając się znaleźć najodpowiedniejszy punkt obserwacji, ale zapamiętywałem tylko iluzoryczne fragmenty, katjine eteryczności, fluorescencje. Podczas jednej z takich prób obserwacji zbliżyłem się do stawu na tyle blisko, że zdołałem dojrzeć tuż przy brzegu pod lustrem wody, rdzawy przedmiot przypominający na pierwszy rzut oka denko wygiętej puszki konserw. Kiedy zanurzyłem palce w wodzie poczułem jednak zaskakującą miękkość. Wydobywszy znalezisko na powierzchnię usłyszałem za plecami rzeczowy głos Katji – Przecież to Kamka, małpka z rodziny przydomowych. Adoptowałam ją przed laty w budapesztańskim motelu.
str. 5
* W moich snach mężczyźni są zdecydowani, mają w sobie odpowiednią dozę łajdactwa i opiekuńczości. Mówią do mnie głosem nie znoszącym sprzeciwu, wydają rozkazy w taki sposób, że nie potrafię im się oprzeć. Mężczyźni z moich snów nie żyją złudzeniami, mają szeroko zakrojone plany. Czasami są wulgarni, ale potrafię to zaakceptować. Ich obecność powoduje, że pozwalam sobie na uległość, jednocześnie mam poczucie własnej godności. Wiem, że na jedno moje skinienie zamienią się w potulne psy. Kobiety z moich snów są bezczelne. Ostentacyjnie chodzą w miejsca zakazane, aby domagać się posłuchu. Pociąga mnie ich nieskrępowana seksualność i brak zahamowań. Bliskość kobiet z moich snów wyzwala we mnie głęboko ukrywane pokłady zwierzęcości, a jednocześnie stymuluje intelektualnie. Odczuwam rodzaj pierwotnego pokrewieństwa, coś na kształt owianego tajemnicą bolesnej przeszłości, siostrzanego dzieciństwa, w obecności kobiet z moich snów. - Będziesz mnie kochał jak się zestarzeję? – powiedziałam tak, żeby nie było mu przykro. * - A wyobraź sobie, że ten wariat złapał mnie wtedy za rękę, wyprowadził z całej tej IKEI, wpakował do auta i zawiózł prosto do Bodzia – tu Renata uśmiechnęła się znacząco do swojego mena, który nieskromnie odwzajemnił uśmiech ukazując dwa szeregi dobrze wyprofilowanego uzębienia. – I co najzabawniejsze, jak tylko weszliśmy do środka, to przy samym wejściu, wystarczyło tylko przekroczyć próg, przy samym wejściu, stała nasza wymarzona kanapa! - To człowiek tyle czasu poświęca na szukanie, tyle nerwów, tyle zachodu, a tu proszę w takim Bodziu! I to pod samymi drzwiami! – złapała oddech. str. 6
Katja przysłuchiwała się dawno niewidzianej, serdecznej przyjaciółce, z perfekcyjnie udawanym zainteresowaniem. Gdyby umiała, strzygłaby przy tym uszami. - A to wszystko dzięki temu nerwusowi, dzięki mojemu słodkiemu n e r w u s k o w i – Renata pieszczotliwie uszczypnęła mena w policzek i kontynuowała – Teraz, kiedy już mamy tę cholerną kanapę przydałyby się jakieś fotele… - Ale pod kolor – niespodziewanie zaoponował men. - Oczywiście, że pod kolor! Jak śmiesz w to wątpić Filipie! – Renata buzowała. - No wiesz? Nie spodziewałam się po tobie takiego niewychowania! Jednak nie zawsze pochodzenie z dobrej rodziny idzie w parze z manierami… Mój drogi, o c z y w i ś c i e, że pod kolor! – siorbnęła kawę. Myśl o konieczności dokończenia korekty nie dawała Katji spokoju. Tym chętniej poddawała się dyktatowi sytuacji, im bardziej myślała o powrocie do domu. Przez chwilę w jej głowie zabłysnął nawet śmiały plan wypowiedzenia jakiegoś neutralnego zdania na temat własnych doświadczeń związanych z meblowaniem, ale jego realizacja byłaby w tym wypadku szaleństwem. - Aha, co do tych wakacji, nie uwierzysz, ale oboje wpadliśmy niespodziewanie na ten sam pomysł! Zgadnij gdzie! - CHO… - Cholera – miała na końcu języka Katja, ale nie zdążyła się nawet ugryźć. - CHORWACJA!!! – wykrzyknęli wspólnie Filip i Renata.
str. 7
* Katja wychodzi z Coffi Coś Tam, miejsca wybranego przez Renatę, i idzie. I nie wie dokąd pójść. Dlatego idzie. Do domu nie ma jeszcze zamiaru wracać. Tam oczekuje na nią korekta. Ale tutaj już zmierzch. Ale tam korekta. Katja idzie i zastanawia się nad fenomenem spotkanej pary. Filip i Renata od kilku miesięcy wiodą niczym nie zmącone filipiorenatowe, a raczej renato-filipie życie, w którym najważniejszy jest spam. To właśnie spam przesądza o istocie ich związku. Obydwoje są zawodowymi spamerami. Posługują się spamem, aby w zarodku gasić płomień nieporozumienia. I trzeba przyznać – są w tym dobrzy. Katja idzie i widzi, najwyraźniej widzi, wieżyczkę ozdobioną świecącą koroną. Nie, to tylko reklama. Jedna z tych ohydnych, inwazyjnych reklam. A potem schodzi do wnętrza metra. A potem jeszcze jedne schody. A potem bramki. Ach, gdybym tylko dorwała tego skurwysyna, który nam te bramki wymyślił – myśli Katja. I idzie. I idzie dalej. Mija ludzi. Słyszy przytłumione dźwięki dobrze znanej piosenki, ale nie może przypomnieć sobie jej tytułu. Mija billboard z reklamą takiej samej, tylko pomniejszonej, wieżyczki ozdobionej świecącą koroną, jaką widziała na zewnątrz. Mija miniaturową cukiernię. Słyszy dźwięki dobrze znanej piosenki, ale zagłusza je hałas pociągu, wie tylko, że piosenka jest długa, str. 8
anglojęzyczna. Czuje zapach świeżego pieczywa. Wraca. Wchodzi do miniaturowej cukierni. Kupuje rożek. A teraz udaje się w stronę ruchomych schodów. Przystaje. Patrzy. Schody są nieruchome. Oplata je biało-czerwona taśma. Na schodach leży jakiś człowiek w kosmicznym skafandrze. Po chwili Katja już rozpoznaje, że to nie kosmiczny skafander, tylko srebrna folia. Rozpoznaje także buty wystające spod srebrnej folii. Stairway to Haven * Od tamtej, pamiętnej pory roku, Kamka stała się moją obsesją. Gdziekolwiek się nie udałem, w którąkolwiek stronę nie poszedłem napotykałem Kamkę. Kamka tu i Kamka tam. Kamka w szufladzie, Kamka na półce z książkami, zamyślona Kamka na ławce w ogrodzie botanicznym, wariacka Kamka na stronie internetowej o podróżach dookoła świata, elokwentna, nadbałtycka Kamka jedząca flądrę, Kamka na fotografii, śmiała, radosna Kamka i Kamka w pozycji lotosu, Kamka Budda, Światowid Kamka, cztery twarze Kamki zwrócone w cztery strony świata, każda na inną porę roku. * Dziewczyna, która zginie, uśmiecha się. Przed chwilą odwróciła głowę i zobaczyła, że on nie śpi. Rzeczywiście, już od dłuższego czasu wpatrywał się w jej profil, przez ten czas wydawało mu się, że ona jest mu obca, zupełnie niezrozumiała, całkowicie inna. Odwzajemnił uśmiech. str. 9
- Śniło mi się, że upadłam. Ale nie tak zwyczajnie. Chciałam wyskoczyć przez okno, aby szybciej dostać się do lekarza. Wiedziałam, że schodząc po schodach utknę, wśród innych pacjentów. Cała klatka schodowa wypełniona była pacjentami. Więc wyskoczyłam. To było czwarte piętro, ale za oknem rosło wysokie drzewo. Nie wiem, wydawało mi się, że jak wyskoczę, to drzewo pomoże mi zejść na dół. Tak myślałam. Nie zastanawiałam się. Wyskoczyłam. Upadłam. Podał jej papierosa. - I potem te torowiska – zamyśliła się. Podsunął ogień, przecząco głową.
co
wyrwało
ją
z
odrętwienia.
Pokręciła
- Dużo torowisk. Właściwie same torowiska. Na ulicach, chodnikach, nawet w mieszkaniach. Poskręcane tory. Wszędzie trzeba było uważać na tramwaje. Nawet w sklepie, stojąc w kolejce trzeba było się ciągle rozglądać. A ja leżałam. Mogłam tylko nieznacznie przesuwać nogi. Tramwaje pojawiały się zupełnie nieoczekiwanie. Nadjeżdżały z różnych stron. Omijały mnie o milimetry. Dziewczyna, która umrze podkuliła nogi. Dotknął czule jej łydki. - Spociłaś się – odsunął kołdrę i pocałował ją w stopę. - Skąd masz ten odcisk? * Pamiętam wyraźnie nieśmiałe stópki, paznokietki, tkliwość kostki w beżowej pończoszce podpatrywanej przeze mnie ukradkiem, gdy w tym czasie Katja, pogrążona w lekturze, przepływała przez wszystkie te morza średniowiecznej Europy, aby str. 10
odważnie stawać u stóp katedr, pod wysokimi oknami ratuszy, z których wypadały przypisy, bibliografie oraz innowiercy. Pamiętam wyraźnie te zawieszone w czasoprzestrzeni chwile bez kontinuum, kiedy to ona, ona moja graczka, moja męczennica aleksandryjska z uporem, z zawziętością, do późnych godzin nocnych kolonizowała wyspy, wydobywała surowce, dowodziła flotyllą, budowała, zasiedlała, kupczyła. I wyraźnie pamiętam ten dzień, kiedy to ja, zatopiony w podpatrywaniu - nagle, niespodziewanie, ni z tego ni z owego – usłyszałem pierdnięcie! O Anno! O Katju, moja Katju! Czemuś mi to uczyniła!? Czemuś, o czemuś, w jednej chwili zburzyła swój mit, odarła się ze świętości? - biadałem i biadałem w myślach, nie mogąc się pogodzić z utratą ostatniego ideału, bastionu nieskazitelności. Myślom moim straszliwym towarzyszył cichutki szelest wydobywający się spod jej palców rozbieganych po klawiaturze laptopa. A kiedy nastała cisza, nagle, niespodziewanie, odwróciła głowę w moją stronę i wypaliła – - No, co się tak gapisz jak Wielki Elektronik?
* Katja postawiła ostatnią kropkę. W tekście brakowało wielu kropek, które przez wiele godzin skrupulatnie dostawiała, jednak ta była ostatnia. Poza tym żadnych niespodzianek, żadnych wątpliwych sformułowań, błędów stylistycznych, składniowych, frazeologicznych, żadnych min. Z dużej chmury mały deszcz. Co prawda, tekst był na tyle długi, że jego adiustacja (uwielbiała to słowo) zajęła całą noc, jednak ulga jaką poczuła dostawiając ostatnią kropkę warta była poświęcenia. str. 11
Zresztą, nie miała wyboru. I tak nie miałam wyboru – pomyślała Katja. Świtało. Zza okna dobiegły do uszu Katji pierwsze, znienawidzone dźwięki radia TOK FM. To znak, że robotnicy umiejscowienia na ścianie sąsiedniego bloku rozpoczęli ocieplanie. Swoją drogą pomyślała Katja - to ciekawe, że obrali sobie tę właśnie stację… Westchnęła. Nastawiła wodę. Obmyła twarz. Przypomniała sobie wczorajszy sytuację w metrze. Sytuacja, z jednej strony była na tyle niepokojąca, że mogła budzić pewnego rodzaju niemiłe skojarzenia, z drugiej strony jednak (i tu odezwał się pragmatyzm Katji) – nie miała w sobie nic sensacyjnego. To prawda, że widok ludzkich zwłok w miejscu publicznym nie należy do przyjemnych, to prawda, że jeśli zwłoki te budzić mogą niemiłe skojarzenia z bliską osobą poprzez szczegóły garderoby (buty), to jednak Katja nigdy nie była zwolenniczką teorii spiskowych. Nie wierzyła też w sploty okoliczności, ani tym bardziej w to, że Bóg gra w kości. Katja była całą sobą za otwartością. Logiką. Transparentnością. Jasnymi sytuacjami. Przez chwilę wahała się jeszcze czy aby nie jest za wcześnie. W końcu jednak postanowiła jak najszybciej uporać się z demonami (gdybyż mężczyźni, którzy przewinęli się przez jej życie umieli w porę, tak jak ona, rozprawiać się z dręczącymi ich demonami !). Sięgnęła po komórkę i wystukała numer. Był to numer dziewczyny, która zginie.
str. 12
* To ja jestem autorem, więc się wtrącę. Nie planowałem tego, nie miałem takich zamiarów, proszę mi wierzyć. Ale muszę się wtrącić. Muszę wrzucić w tym właśnie miejscu swoje trzy obmierzłe grosze. Miała to być bowiem opowieść o Katji, szeroko zakrojony projekt realizowany dzięki wsparciu wszystkich istniejących funduszy, począwszy od unijnego, a skończywszy na Międzynarodowym Funduszu Walutowym, na czele którego nie wiedzieć czemu, stoi teraz stroskana francuska. Fundusze zostały nadwątlone, środki zostały przelane do kąta (omal nie doprowadziło to ogólnoświatowego kryzysu), a tymczasem moja opowieść zamiast o Katji, zaczyna opowiadać w sobie tylko znany, dość pokrętny sposób, o czymś innym. Ale to się jeszcze może zmienić. Nic nie jest powiedziane. * To ja jestem Katja, więc pozwól, że ci przerwę autorze. Słowo autorze wymówiłam z typową dla siebie kontrolowaną nonszalancją. Myślę, że całkowicie zasłużyłeś sobie na moje uszczypliwości. Po raz kolejny przekonałam się o twojej prawdziwej naturze, której na imię – niekonsekwencja. Od samego początku byłam pewna, że nie uda ci się w sposób zdecydowany i konsekwentny poprowadzić tej historii. Zacząłeś, nie powiem, poprawnie, dało się odczuć pewnego rodzaju ciągłość, która rokowała na przyszłość, dawała powody do spoglądania z nadzieją na twoje dalsze, autorskie poczynania. Lecz, jak zwykle, starczyło tego ledwie na kilka akapitów! Skapitulowałeś autorze już po kilku akapitach! Ale czego innego mogłam się po tobie spodziewać… str. 13
Skoro nie potrafisz utrzymać w ryzach ważnej dla mnie opowieści, skoro, jak zwykle nie możesz powstrzymać się od złośliwych komentarzy włażąc w moją historię z zabłoconymi buciorami, nie mam dla ciebie szacunku autorze. Gdybyś chociaż skoro już musisz wtrącać swoje trzy obmierzłe grosze - zrobił to w sposób wyrafinowany, gdybyś jak Rembrandt umieścił tylko swoją twarz pośród Kompanii Fransa Banninga Cocqa i Willema van Ruytenburcha, nie miałabym ci tego za złe. Lecz ty, jak zwykle, posuwasz się do ostateczności, panoszysz się i obnosisz, wywyższasz i dominujesz, zamiast delikatnie zagrać światłocieniem, ty wyciągasz z kieszeni elektryczną latarkę i bezceremonialnie dajesz po oczach. To takie typowe dla ciebie autorze. * A dziewczyna, która zginie ciągle żyje, i w dodatku pali właśnie pierwszego, porannego papierosa. Wyrzuca to sobie każdego ranka - najpierw powinnam coś zjeść, choćby serek wiejski okręgowej spółdzielni mleczarskiej z Piątnicy, bodajże serek, kromkę – i zawsze szybko, z pierwszym zaciągnięciem, porzuca wyrzuty. Zaciąga się. Aby zrobić sobie więcej miejsca na łóżku, odsuwa pupą mężczyznę, który mruczy przy tym coś przez sen obracając się na drugi bok. Podnosi spod krzesła upuszczoną poprzedniego wieczora, sfatygowaną książeczkę z dwudziestowiecznymi bajaniami Agathy Christie, i zaczyna czytać. Po kilkunastu stronach orientuje się, że nie wie o czym czyta. Stara się sobie przypomnieć, ale nie potrafi. Próbuje wrócić do początku rozdziału, ale znów po kilku zdaniach, które nie znaczą nic, jej myśli stają się puste, rozmyte. str. 14
Patrzy na popielniczkę. Patrzy na mężczyznę. Chce jej się płakać. Dziewczyna, która zginie boi się tego, co czeka ją dzisiaj. Boi się spotkania. * A poza tym minęło kilka dni. Katja wyjechała niespodziewanie do Jastrzębiej Góry. Dziewczyna, która zginie już zginęła. Autor, po usłyszeniu kilku cierpkich słów o wycieraniu sobie gęby, zadecydował nie uczestniczyć już więcej w tej historii. Ale oto na scenie pojawiają się nowe postacie. Zupełnie inne. Nieoczekiwane. * i po co ona dzwoni do niego i po co ona zawraca głowę skoro nie ma tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia ale zdobyła się na gest na zadzwonienie żeby powiedzieć i o tym i owym i o łapkach i o telefonach od mamusi od mamusi i o skórze siostry bo ona jest siostrą bo ona bez siostry nie potrafi nie umie i bez łapek i bez mamusi i jeszcze go pyta bo musi o wakacje a on nie wie co ma powiedzieć więc mówi o tym co usłyszał i mówi że wysłał jej pocztą i po co jej mówi skoro ją to wkurza i po co jej mówi
str. 15
* - Jak długo już tu siedzimy ? – pytanie skierowane było w próżnię. Jednak próżnia nie była doskonała, z drugiego jej końca pytającemu odpowiedziało echo. Pytający zamienił się w odpowiadającego, przez jego zniszczoną twarz przebiegł grymas zniechęcenia – Przestałem liczyć. Szklanka z wodą mineralną o brunatnym, kawowym zabarwieniu, tkwiła nieporuszona na podłodze, tuż obok jego kolan. Pytający mógł jej dosięgnąć nie zmieniając pozycji ciała. Nieoczekiwanie dla siebie samego postanowił poruszyć się jednak, podciągnął najpierw jedną, potem drugą nogę, i opierając się na wolnej ręce podniósł się z klęczek. Tym samym stanął na niepewnym gruncie, ale za to na równych, własnych nogach. - Stoimy – skonstatował. - Stoimy i patrzymy sobie w okno. A za oknem był świat. Środek lata. Gdyby przyjrzeć się tej sytuacji przez ciemne okulary pytający był człowiekiem skończonym, i to nie w sensie skończonego dzieła, czegoś trwałego, dającego autorowi, czy też twórcy (jakkolwiek go zwał) satysfakcję, było wręcz odwrotnie, i wręcz przeciwnie. Pytający już dawno temu porzucił wszelką nadzieję, wszelkie brzytwy - które w takich wypadkach podsuwa się pytającemu, bo przecież wiadomo, że i tak się uchwyci – zostały przez pytającego już uchwycone, wszelkie próby zostały przez pytającego wypróbowane, wszelkie pytania zadane, a odpowiedzi wysłuchane. Był środek lata, a pytający znajdował się w punkcie wyjścia. - Jak to właściwie jest z tymi ludźmi, że potrafią żyć? Jak oni to robią, że mimo to, iż pamiętają więcej ode mnie, pamiętają daty, str. 16
szczegóły nie tylko ze swojego życia, ale też z życia innych, zupełnie obcych im ludzi, to jednak udaje im się tak łatwo przechodzić mimo? Jak oni to robią, że z godziny na godzinę potrafią zmieniać tematy, porzucać coś, co wydaje się nieporzucalne, zagadywać niezagadywalne, zapominać? - takie, a nie inne pytania zadawał sobie pytający. To było nudne. Nadawało się tylko do zapisania w Wordzie. Pytający trącił myszką. * Pytający, człowiek o zniszczonej, niewdzięcznej twarzy, skończył pakować walizkę. Mógłby spakować się równie dobrze do plecaka ze stelażem, ale wybrał walizkę. Jego wybór. Pytający popatrzył ostatni raz na swoją norę, popatrzył najpierw na jeden, potem na drugi pokój, popatrzył na ściany. I jeszcze powiedział coś cicho do siebie, ale tym razem nie było to pytanie. A potem postał chwilę. A potem wyszedł. Nie zastanawiał się tym razem czy rzeczywiście dobrze zamknął drzwi, czy naprawdę przekręcił kluczyk, czy upewnił się wystarczająco co do zamknięcia. Tym razem nie było takiej potrzeby. I nigdy już takiej potrzeby nie będzie – dodałby chór, gdyby istniał w tym momencie. Na zewnątrz był środek lata. Po drodze cuchnącej upałem przetoczyła się zakurzona ciężarówka. Pytający niósł w lewej ręce walizkę, prawą przytrzymywał papierosa. Walizka była lekka, papieros był lżejszy od walizki. Najlżejszy był jednak kurz. str. 17
W połowie drogi do pętli pytający usłyszał dochodzące gdzieś z oddali zawodzenie, brzmiało to mniej więcej jak potępieńcze jęki z dna przybrudzonego słoika. Pytający domyślił się, że to pielgrzymka, taki coroczny zwyczaj praktykowany w tym kraju z gorliwym upodobaniem. Jęki to materializowały się w pojedyncze słowa, to zamieniały w mechaniczny pogłos rodem z bajek i robotów. Upał trwał. Pytający wzdrygnął się i przyśpieszył kroku. Minął panią z wózkiem, dwie panie z dwoma wózkami, panią bez wózka i panią z panem. Minął też psa. * A to było tak, że pewnego dnia pytający zdecydował się, odważył, spojrzeć na zgliszcza wokół epicentrum. Tu i tam grzebnął jeszcze nogą, tu i tam poprawił coś jeszcze, ale tylko dla zasady, żeby nie mieć potem niepotrzebnych wyrzutów, na koniec odwrócił się od okna i zaczął pakować walizkę. Pytający miał w głowie szeroko zakrojony plan (w skrócie – plan a), postanowił bowiem udać się na południe tego kraju (tam gdzie podobno znajdują się góry), wspiąć się na Rysy (to z kolei – jak doczytał - najwyższa góra w tym kraju), aby następnie, będąc zainspirowanym miejscem, mającym odtąd kojarzyć mu się z realizacją planu a, powziąć daleko bardziej idące plany: b, c i d. W zagmatwanym zamierzeniu pytającego tkwiła jednak luka, bo czego tak naprawdę mógł się spodziewać po tak banalnym, ohydnie swojskim miejscu? Nie miał jednak wyboru. - Nie mam jednak wyboru – powiedział pytający. Najważniejsze, że przezwyciężył w końcu swoje słabości, że powziął, zadecydował, zrobił pierwszy krok - a to najważniejsze. Cóż z tego, że góry tego kraju, cóż z tego że rodzime Rysy, a nie na przykład K2? Tu się urodził. Jaki kraj takie inspiracje. str. 18
Pytający spojrzał na zegarek. Zegarek, na który spojrzał znajdował się na ręce uczepionej poręczy autobusu (sam pytający nigdy nie posunął się do noszenia zegarka). Była dziesiąta z kilkoma minutami. Miał zatem masę czasu. - Mam zatem masę czasu – powiedział głośno pytający. I rzeczywiście masa i czas stały przed nim otworem. Pociąg Tanich Linii Kolejowych odjeżdżał z peronu drugiego tor trzeci dopiero o dwudziestej pierwszej trzydzieści cztery. I tu ciekawostka – pytającego stać było (a jakże) na kupno najdroższego biletu świata - dlatego właśnie wybrał najtańszy pociąg Tanich Linii Kolejowych. Autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku dzielącym pytającego od kolejnej pętli. Przecisnął się, wygramolił na niedokończony chodnik. Świeży, żółty piasek przypomniał mu inny piasek, ręczniki frotte, wydmy, zamek z wilgotnego błota. Po przejściu wraz z tłumkiem dwóch przejść dla pieszych na czerwonym świetle, minięciu kameralnego pasażu ze złotem, kebabem i warzywami (wszystko po 5 zł), wylądował wreszcie w chłodnych wnętrznościach stacji metra. Naraz poczuł przypływ energii - już wiedział, że Pani Profesor Pe, z którą przed wyjazdem postanowił się rozmówić, nie będzie zmuszona czekać. Ukłonił się i odwzajemnił uśmiech swoim siedemnastu odbiciom w oknach wagoników. * Pani Profesor Pe prezentowała się ładnie. Mimo swoich pięćdziesięciu kilku lat zachowała pierwotną, dziewczęcą żywotność, co w połączeniu z nieprawdopodobną socjologiczną inteligencją wywierało na każdym rozmówcy wrażenie naturalnej, niepokojącej oryginalności. W jej badawczych oczach tliło się coś intrygującego a zarazem przebiegłego, coś jak durkheimowskie zmartwychwstanie, baudrillardowski suspens. Siedziała teraz w rogu sali w swojej ulubionej wietnamskiej jadłodajni, z odrapanych
str. 19
głośników sączyły się powolne dźwięki I’m On Fire grupy Stateless, panował półmrok. Pytający uwielbiał Panią Profesor Pe. Jak nikt inny potrafiła ona wyciągać podobieństwa z ludzi. Pobierała wymazy, jakieś przypadkowe sytuacje, fragmenty rozmów wystarczały jej za materiał do badań, opracowań i wniosków. I nie robiła tego w sposób szablonowy, tak jak zawodowcy lekarze macający po raz stutysięczny tego samego pacjenta, jak terapeucice rozlokowane w miejscach spotkań anonimowych alkoholików, które patrząc na kolejnego, dołączającego do smętnego grona nieszczęśnika, widzą w jego twarzy oglądane wielokrotnie rysy innych twarzy, tak samo zakłamane i równie podstępne. Nie, Pani Profesor Pe robiła to w sposób wyrafinowany. Przykładała do tego całą swoją wiedzę, mądrość i doświadczenie, ze szczególnym uwzględnieniem wzorca typu idealnego Maxa Webera. Pytającego rozgryzła już na pierwszym seminarium. Rzuciła tylko od niechcenia eskapizm jest dewiacją, a on od razu wiedział, że te piękne słowa skierowane do wszystkich, tak naprawdę miały trafić tylko do niego. Wzruszył się i zakochał. Zapisywał odtąd w swoim notatniczku wszystkie sformułowania i rozróżnienia, każde słowo, które wychodziło z ust Pani Profesor Pe biło w jego bębenki uszne jak bęben przeznaczenia. Pani Profesor Pe poplątała mu język, poplątała rozum, dlatego zadzwonił wczoraj wieczorem, chciałbym z panią… jeśli jest to możliwe… porozmawiać… - Jutro w południe. Pasuje panu? * Autor starał się popchnąć akcję sformułowanie, lecz mnie nie śmieszy.
do
przodu.
Śmieszne
Odkąd nie ma tutaj autora, jego zabiegi nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. Jest mi zupełnie obojętne co jeszcze str. 20
postanowi, i w jaki sposób wcieli w życie swoje zamierzenia. Jego nieobecność wkurwia mnie niesamowicie. Gdyby się chociaż na chwilę pojawił, mogłabym mu przynajmniej przypierdolić. A tak? Już mówię, co mnie niepokoi. Po pierwsze autor starał się popchnąć akcję do przodu (śmieszne sformułowanie, lecz mnie nie śmieszy) wypchnął w tym celu na scenę nowe postaci, pojawił się pytający (sic!) oraz Pani Profesor Pe. I co? I nic. Żadnej wymiany zdań. Zero interakcji. Po drugie, żal mi kurwa dziewczyny, która zginie. Niby próbował ją uratować, dawał do zrozumienia, że trup nie jest jej trupem, że to tylko zbieg okoliczności. Co prawda sugerował, że jednak tak, że buty, odcisk, ale do końca miałam nadzieję, że jednak Nie, że mimo wszystko Nie. Jeden telefon wystarczyłby, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. A on kurwa nie odbiera. Niepokoi mnie też to, w jaki sposób porzucił Katję. Przecież sam deklarował, że jest to opowieść o Katji, kiedyś powiedział mi nawet, że ma osobisty stosunek do swoich bohaterów. W pewnym sensie to moje dzieci, powiedział. Nawet Katja jest moim dzieckiem, powiedział. Skurwiel. * Zanim – dla podtrzymani higieny opowieści – powrócimy do wietnamskiej jadłodajni, w której wnętrzu ze spokojem oczekuje Pani Profesor Pe wsłuchana w powolne dźwięki I’m On Fire grupy Stateless, przenieśmy się na chwilę do głowy pytającego i obejrzyjmy sobie pod mikroskopem jego myśli. Pytanie z sali – czy jest to możliwe? – zbywam szybkim – jest to możliwe. W mojej opowieści wszystko jest możliwe. Bo moja. Otóż myśli pytającego przypominały bardzo stary, czarno-biały film z początku XX wieku. Pytający oglądając bardzo stary, czarnobiały film z początku XX wieku, za każdym razem zadawał sobie pytanie; dlaczego w końcu XX wieku, co więcej - w dobie XXI str. 21
wieku, na takim filmie wszystko pozostaje przyśpieszone? Przecież technika filmowa poszła w tym czasie do przodu, większość ze starych, czarno-białych filmów z początku XX wieku została odrestaurowana (czytaj – podrasowana), nadano im czwarty kolorowy, a nawet piąty, w pełni cyfrowy - wymiar, a on (czytaj – pytający) zawsze trafiał na taki film, w którym wszystko było przyśpieszone. W oglądanym przez pytającego bardzo starym, czarno-białym filmie z początku XX wieku ludzie, zamiast chodzić niemal biegali, samochody zamiast jeździć, niemal przemykały, wszystko w takim filmie zdawało się być nieomal rzeczywiste, i byłoby rzeczywiście rzeczywiste, gdyby jednocześnie nie było przyśpieszone. Jak to jest możliwe – pytał pytający – że wyświetla się mi film, który nie został poddany obróbce? Po co podsuwa mi się pod nos towar wybrakowany, produkt skażony, skoro istnieją niezliczone sposoby, aby poprawić jego jakość? Czy w pokazywaniu mi bardzo starego, czarno-białego filmu z początku XX wieku, na którym wszystko w dalszym ciągu pozostaje przyśpieszone, tkwi jakiś podstęp? * Powróciwszy z głowy pytającego do wnętrza wietnamskiej jadłodajni zastajemy w rogu sali Panią Profesor Pe, która - jak gdyby nic – w dalszym ciągu wsłuchuje się w powolne takty I’m On Fire grupy Stateless. Pani Profesor Pe jest na bieżąco ze współczesną rzeczywistością i wie, że grupa Stateless pochodzi z Leeds, gra indie rocka z elementami trip hopu, a w jej skład wchodzi m.in. niejaki kidkanevil odpowiedzialny za turntablizm i samplowanie. W ogóle, jeśli chodzi o wszelkie przejawy współczesnej rzeczywistości, Pani Profesor Pe posiada niesłychany dar obserwacji, katalogowania, stawiania hipotez, analizy i wyciągania wniosków. Pani Profesor posiada aparat. - O, Pani Profesor posiada aparat!? – zagaja pytający zbliżywszy się do stolika Pani Profesor Pe. Przed chwilą przekroczył str. 22
dymiący próg wietnamskiej jadłodajni. Wcześniej bez przeszkód zlokalizował miejsce. - Lustrzanka – ze śmiechem odpowiada Pani Profesor Pe unosząc w górę zgrabny, matowy przedmiot – podobno najlepsza na rynku, ale nie znam się na tym. Polecił mi ją mój doktorant. - Czy jest jeszcze coś na czym Pani Profesor się nie zna? – próbuje w prostacki sposób podlizać się pytający. - Jeśli nawet coś takiego istnieje, to już zajmują się tym moi doktoranci – odparowuje zgrabnie Pani Profesor Pe – A niech pan siądzie. Pytający siada więc zgodnie z konwencją sytuacji. Rzuca walizkę na to trzecie, wolne krzesło. Mityguje się. - Nie umknęło mojej uwadze, że gdzieś się pan wybiera. A wybiera się pan? - Niby niewinne pytanie Pani Profesor Pe zawiera w sobie ukryty potencjał znaczeń i niejednoznaczności. - No tak… Powiem wprost. Chciałem zobaczyć się z Panią Profesor właśnie z uwagi na to, że podjąłem decyzję o wyjeździe. Zamiarem moim jest wejście na najwyższą górę tego kraju. Zamiar mój rozpatrywać należy w kategoriach przede wszystkim symbolicznych, mógłbym w tym miejscu długo rozwodzić się nad przesłankami, które skłoniły mnie do tego przedsięwzięcia, ale… - Ale niech pan mówi prostszym językiem. Błagam. - Tak… Spróbuję. Zatem… Nie wiem.
str. 23
- A ja wiem – niespodziewanie zripostowała Pani Profesor Pe – Wiem, bo pana doskonale znam – palec Pani Profesor Pe wycelowany był prosto w środek czoła pytającego. - No już dobrze – Pani Profesor Pe opuściła palec. Tak między nami, rozgryzłam pana na jednym z seminariów. A, że od tamtej pory dobrze pana znam, to wiem co teraz zrobić. Opowiem panu o ludziach. Tak, o ludziach. Myślę, że krótka i niewyczerpująca opowieść o ludziach obojgu nam posłuży. Zgadza się pan? - Brak aprobaty, jest w pana wypadku zupełnie na miejscu, a brak jednoznacznego zaprzeczenia pozwala mi kontynuować - że posłużę się pana językiem (długi, rubaszny śmiech Pani Profesor Pe). - Wie pan, mam taką fajną, cudaczną studentkę, która jest zupełnym pana przeciwieństwem, pana antytezą (krótki, urywany śmiech PPP). Otóż niech pan sobie wyobrazi, że ta dziewczyna ma n i e u s t a j ą c y pomysł na siebie. Opowiadała ostatnio, że została Doradcą Książki. Tak. Doradcą Książki. I jak została, tak od razu przeszła do czynów. Bez ociągania się potraktowała swoje doradztwo w sposób pragmatyczny, bezwzględnie. Jej praca - bo doradztwo stało się dla niej źródłem dochodów – polega na chodzeniu po firmach i opowiadaniu o książkach. Organizuje przy tym głęboko przemyślane prezentacje, proponuje tytuły dopasowane do profilu ciągle rozwijającego się klienta - jednym słowem pełen profesjonalizm. Wszystko, co robi Asia, musi nosić znamię Asi. Ta dziewczyna, na wszystkim czego się dotknie, zostawia swój exlibris. - No więc Doradca Książki Asia zaczęła czytać wszystko, co zaczyna się od słowa „Jak…”, począwszy od „Jak żyć?” do „Jak w krótkim czasie i bez stresu zostać Prezesem Korporacji”, (musi pan wiedzieć, że po pewnym czasie, ze względu na specyfikę rynku, Asia zmieniła swoją wizytówkę - z prostego Doradcy Książki stała się Doradcą Biznesowym Książki) str. 24
Pani Profesor Pe przerwała wypowiedź i zapatrzyła się na człowieka z kilkunastoma jaskrawymi reklamówkami w obu rękach, który wszedł do wietnamskiej jadłodajni i stanął na środku sali. Człowiek ten zastygł pomiędzy stolikami i nie wiedział co ma teraz robić. - Aha, skończyłam na tym, że życie Asi zmieniło się diametralnie. Niech się pan nie obawia, jeszcze wiem gdzie zaczęłam i gdzie skończyłam. Tak więc Asia twierdzi, że odpowiadając na zapotrzebowanie swojej wybrednej klienteli musiała delikatnie zmodyfikować swój gust. - I wie pan co jest najpiękniejsze? - Asia jest przekonana, że zrobiła to ś w i a d o m i e, z pełną premedytacją! Ale, żeby pan słyszał jak ciekawie argumentowała! W pewnym momencie pogubiła się całkowicie, pomieszało się dziewczynie zupełnie, zaczęła gadać bzdury. Mello Cohello. Ale to jej nieustanne przekonanie o własnej istotności jest takie piękne. Takie piękne… Pani Profesor Pe zamyśliła się ładnie. - A wie pan co powiedziała Angela Merkel? Multikulturalizm przegrał, przegrał całkowicie! * Pytający wsłuchiwał się w Panią Profesor Pe z niezwykłą, jak na pytającego, emfazą (takie, a nie inne, troszeczkę wydumane, troszkę przerysowane, i w ogóle nieadekwatne określenie, przyszło opisującemu do głowy - i niech tak zostanie). Pytający z emfazą chłonął każde słowo Pani Profesor Pe. Przez chwilę żałował nawet, że nie ma przy sobie zielonkawego, oddanego notatniczka, w którym mógłby – na przekór zawodnej pamięci – uwiecznić na zawsze te wszystkie celne, wysublimowane zwroty oraz porażające spostrzeżenia. Zmitygował się jednak (już po raz drugi w tym dniu) zdając sobie sprawę z tego, że spisywanie treści str. 25
prywatnej rozmowy podczas jej trwania nie jest najlepszym pomysłem. - To chyba nienajlepszy pomysł – przemknęło przez głowę pytającego. Zupełnie niepotrzebnie – utracił w ten sposób wiele cennych, profesorskich słów – wtrącił też w końcu swoje trzy obmierzłe grosze, wykorzystując ponowne zapatrzenie Pani Profesor Pe w tkwiącego na środku wietnamskiej jadłodajni człowieka z kilkunastoma jaskrawymi reklamówkami w obu rękach: - Pozwoli Pani Profesor, ale korzystając z pani ponownego zapatrzenia w tkwiącego na środku wietnamskiej jadłodajni człowieka z kilkunastoma jaskrawymi reklamówkami w obu rękach, chciałbym w tym miejscu wtrącić swoje trzy obmierzłe grosze. - Ach! Ależ bardzo proszę! Ale jak pan skończy muszę panu jeszcze opowiedzieć o Adamku. Tak, o Adamku! Koniecznie! – wykrzyknęła nie w pełni jeszcze obecna przy stoliku (ani też na środku wietnamskiej jadłodajni) Pani Profesor Pe. - Bo widzi Pani Profesor nie daje mi ostatnio spokoju myśl, że gdybym urodził się dziesięć, piętnaście lat wcześniej, pozbawiony byłbym – oczywiście w pozytywnym sensie – ogromnego balastu przejściowości oraz transformacji. Ominęłyby mnie – za jednym zamachem – wszystkie te rachityczne formy nietrwałości, których świadkiem, a jednocześnie uczestnikiem jestem będąc urodzonym – mimo wszystko – we właściwym czasie, to znaczy dziesięć, piętnaście lat później, niż to sobie wymarzyłem. - Pana dylemat nie jest najświeższej wody, a co najważniejsze pozbawiony jest logiki. To tak, jak gdyby dziś zastanawiać się nad tym, czy gdyby teraz wprowadzono stan wojenny, to czy te wszystkie prezenterki z TVN-u nosiłby mundury i jak taki fakt społeczny korespondowałby z recepcją roli prezenterki in genere.
str. 26
* Czytelnik Jeden – A ja panu coś powiem. Tylko niech to zostanie między nami. Przesadza pan. Zaczyna pan sobie robić jaja. Czytelnicy Dwaj – No właśnie. * Wracając do Katji – bo autor jest suwerennym autorem, i żadne perswazje, czy też aluzje o rzekomym wycieraniu sobie gęby nie zmuszą go do porzucenia Katji, przecież to było jasne od samego początku – wracając zatem do Katji, przypominam sobie pierwsze emaile, które jąłem słać do niej na embrionalno-wirtualnym etapie naszej raczkującej zażyłości. Znaliśmy się wtedy na tyle, na ile tylko możliwa jest tylko iluzoryczna znajomość poprzez tak zwaną sieć. Od początku starałem się zatem jak mogłem, aby w przypadku mojej osoby nie uległa ona szerzonym w mediach dość powszechnym stereotypom dotyczącym internetowych nagabywaczy; raz to - śliniących się do ekranu, dwa - lubieżnie pochylonych na stołku (przepocona koszulka i odsłonięty dół pleców niedwuznacznie sugerujący ukrytą w spodniach sromotę pośladków). Wiedziałem jak ważny jest efekt pierwszego wrażenia, i jak łatwo utracić przez jedno niefortunne sformułowanie – rodzące się w bólach zaufanie. Dlatego, zanim kliknąłem wyślij kilkadziesiąt razy czytałem to co miało trafić pod strzechy jej poczty. Ileż to razy przyłapywałem się na tym, że niewinne z pozoru zdanie, które z takim wysiłkiem ułożyłem, nosi znamiona zbyt daleko posuniętej wieloznaczności, otwiera nazbyt szeroko wrota interpretacji, bezwzględnie, ale to bezwzględnie wymaga natychmiastowej korekty! Poprawiałem zatem słowo po słowie, szukałem zastępników, wtrącone mimochodem ad hoc wołało nagle o pomstę do nieba rażąc swoją pseudointelektualną pretensjonalnością. Zmieniałem w transie szyk kropek i str. 27
przecinków, wciskałem i wyciskałem na przemian Shifty i Caps Locki, popadałem tym samym w nerwicę klawiaturowych natręctw. Staraniom moim stylistycznym towarzyszyła pedantyczna dbałość o wiarygodność przekazu. Aby zsynchronizować nastroje a) nastrój piszącego, b) nastrój czytającej – załączałem do moich emaili pliki muzyczne podkreślające ogólną tonację słownej wypowiedzi. Były to zgrane empetrójki, stare i wierne towarzyszki mojej samotności, już to nieśmiertelne kawałki Misplaced Childhood Marillion, już to pełne głębokich treści utwory z Amused to Death Rogera Watersa miały za zadanie wiernie oddać półcienie mojej frapującej tożsamości. Wszystko na nic. Dopiero po kilku miesiącach Katja zwróciła mimochodem uwagę, żebym nie dodawał do swoich emaili żadnych załączników, ponieważ – a) ma za wolne połączenie, b) nie ma czasu na słuchanie, c) a w ogóle, co to za dziwny zwyczaj. * Wracając do Katji – bo autor będzie i będzie wracał do Katji, proszę to sobie zapamiętać – wracając do Katji przypominam sobie jak pewnego dnia zadałem jej pytanie. Było to jedno z tych dziwnych, z pozoru naiwnych pytań, które zadaje się pod wpływem świadomości upływającej chwili, kiedy w zimową noc wychodzimy razem z teatru, wokół widać porozrzucane i zbędne rekwizyty pozostawione przez aktorów, którzy przed chwilą zakończyli przedstawienie (iskrzący śnieg, mroźne powietrze, żółć latarni) a my przez długi czas nie potrafimy jeszcze nic powiedzieć. - Czy jest coś, czego nie lubisz najbardziej? Coś, co cię najbardziej drażni? - Najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie?
str. 28
- Tak. Najbardziej, ale to najbardziej, ze wszystkich rzeczy na świecie. Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, jak gdyby wahała się, czy ma prawo obciążać mnie swoją historią, jak gdyby nie była do końca pewna, czy powinna wypowiadać na głos swoich lęków. - Chyba jest takie coś… To obłuda. Najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie nienawidzę obłudy. To się bierze z dzieciństwa, to ma początek jeszcze w wychowaniu, we chrzcie. - We chrzcie? - W wierze. W rzymskokatolickiej wierze, którą mi narzucono, w którą kazano mi wierzyć, kiedy jeszcze nie wiedziałam co to jest wiara, kiedy nawet nie umiałam mówić, kiedy nie mogłam zaprotestować. Począwszy od chrztu dojrzewało we mnie zdziwienie nad zachowaniem ludzi (a już od narodzin byłam doskonałą obserwatorką) – podobno jak się urodziłam nie płakałam tylko wpatrywałam się w lekarza poważnym, karcącym wzrokiem – dziwiłam się, najbardziej w dzieciństwie nad tym, w jaki sposób ludzie okłamują samych siebie, w jaki sposób – okłamani przez siebie – starają się zarazić tym kłamstwem innych. Dorastałam ze zdziwieniem, które w końcu przerodziło się w nienawiść. Powiedziałam – nienawiść, nienawidzę. To okropne. Ale chyba tak jest. Tak. Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nienawidzę świętoszkowatego głosu i zawodzenia. Znaleźliśmy się przed zejściem do, pustej o tej porze, stacji metra. Śnieg zaskrzypiał pod naszymi butami, z dołu głuchym echem nawoływała cisza. I wtedy spojrzałem na Katję ze zrozumieniem. W tamtej chwili poczułem jej ważność. Było tak, że sam poczułem się ważny, było tak, że wydawało mi się, że jesteśmy bardzo ważni w tym kraju billboardów, chorej pamięci, wieców, i procesji, było tak, że nie musiałem wyciągać mojej broni. str. 29
Tej zimowej nocy po raz pierwszy poczułem się bezpiecznie. Bez sarkazmu, bez ironii. * Gdyby spojrzeć na nas z jakiejś odległości, gdyby spojrzeć na nas z bardzo odległej odległości, gdyby spojrzeć na nas – dajmy na to - przez teleskop Hubble’a, gdyby patrzeć na Katję i mnie z wysokości orbity okołoziemskiej i obserwować wszystkie nasze erupcje i protuberancje, gdyby zewidencjonować wszystkie nasze wędrówki, skatalogować spacery, zarchiwizować koncerty, na których wygłupialiśmy się jak dwie oszalałe komety, pozostawiając za sobą łuny śmiechu, gdyby to wszystko spróbować zapisać na jakimś kosmicznym twardym dysku to, myślę, że już sama myśl o tym, że to wszystko warte jest zachowania, dodatkowo - wyrażona w tak idiotycznej formie – świadczy o tym, że kompletnie zgłupiałem. Rzuciło mi się na łeb. Już, już powoli, niepostrzeżenie dołączam do grona wszystkich tych nieszczęśników, którzy raz zaznawszy obłędu miłości, nie potrafią się od niej uwolnić, bezskutecznie próbując odwrócić porządek rzeczy. Posługują się przy tym słowem, zapominając, że słowo było tylko na początku, a dalej to już tylko czcze gadanie, mistyfikacja, egzaltowane ble ble. Wszystkie te Konsule, Horacio Oliveiry i Wielkie Gatsby uwięzione przez swoich chorych protoplastów w krainach literackiej dwuznaczności już, już zaczynają patrzą na mnie z politowaniem, już tam chrząkają porozumiewawczo, już uśmiechają się pod nosem. – Ty idioto – zdają się mówić ich obłąkane oczy – Ty idioto. Jesteś taki sam jam my. A ja zamiast odczekać ironicznie gorzką chwilę, skrzywić się i tryumfalnie zaprzeczyć przytakuję, przytakuję skwapliwie, raz po raz potrząsam główką w obłąkańczym zwidzie i obiecuję – Tak, chcę być jak wy, zrobię wszystko, by być taki jak wy, wybebeszę str. 30
flaki słów, popełnię grafomańskie harakiri, tylko bądźcie, bądźcie tu ze mną. * Tropikalny sztorm „Katja” na Oceanie Atlantyckim znów zamienił się w huragan, informują amerykańscy meteorolodzy Tropikalny sztorm „Katja” na Oceanie Atlantyckim znów zamienił się w huragan, informują amerykańscy meteorolodzy. Huragan zbliża się do brzegów Wenezueli i porusza się w kierunku Stanów Zjednoczonych. Prędkośc wiatru w epicentrum „Katji” wynosi 120 km/h. W piątek huragan osłabł do poziomu sztormu z wiatrem osiągającym 113 km/h. Poprzedni huragan „Ajrin”, który przeszedł nad wschodnim wybrzeżem USA w minony weekend spowodował śmierć 38 osób. polish.ruvr.ru * Niemający najmniejszego pojęcia o dziwacznych wynurzeniach autora pytający kroczył wraz z Panią Profesor Pe Nowym Światem. Wyglądali cudacznie; ona – piękna, dojrzała kobieta z lustrzanką, on – człowiek o zniszczonej, niewdzięcznej twarzy wlokący wiekową walizkę. Przed chwilą opuścili przytulne pomieszczenie wietnamskiej jadłodajni. W czasie rozwlekłych, dziwacznych wynurzeń autora Pani Profesor Pe zdążyła opowiedzieć pytającemu o kilkunastu – na pierwszy rzut oka – płaskich faktach społecznych, które – w obiektywie aparatu Pani Profesor Pe – nabrały nowych, dotychczas niewykrytych przez nikogo wymiarów. Pani Profesor Pe urzekła pytającego między innymi opowieścią o Adamku1. W skrócie – Adamek, były zapaśnik, obecnie student 1
Adamek - Adam zwany pieszczotliwie przez Panią Profesor Pe Adamkiem str. 31
trzeciego roku studiów uzupełniających, w wieku 54 lat postanowił zostać - jak to on sam określił - erudytą. I dawaj, śmiejąc się szli. I szli. A teraz skręcili w Foksal. Pytającemu nie przychodziła do głowy żadna warta wypowiedzenia myśl, która godna byłaby wysłuchania przez Panią Profesor Pe. Przypomniało mu się jedynie pytanie jakie przed laty zadał Katji, kiedy skręcali w Foksal – Dlaczego Foksal? Następnie – w odpowiedniej kolejności – pytającemu przypomniała się odpowiedź jaką wtedy udzieliła Katja. Odpowiedź długa i wyczerpująca, w pełni oddająca nieprzebraną wiedzę, niespotykaną pamięć i niespożytą elokwencję Katji – że mianowicie Foksal nawiązuje nazwą do ogrodów Vauxhall, założonych w 1776r. przez bankiera Fryderyka Kabryta, że nie wydaje się prawdopodobne by etymologia nazwy miała związek z niemieckim Volkshalle (hala ludowa), ani też z rosyjskim słowem "wokzał", że właśnie "foksalami" określano dworce, na przykład ten w Grodzisku Mazowieckim przy linii Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, że dyskusyjne jest angielsko-normandzkie pochodzenie od "Falkes Hall" i francuskie - od "Vauxhalle", i że w tym miejscu 15 czerwca 1934 roku nacjonalista ukraiński oddał trzy celne strzały w tył 2
głowy ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego
2
.2
Źródło: "Warszawa i jej ulice. O pochodzeniu nazw"
str. 32
- A wie pan – powiedziała Pani Profesor Pe – że w tym miejscu 15 czerwca 1934 roku nacjonalista ukraiński oddał trzy celne strzały w tył głowy ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego? A teraz (po jakimś krótkim czasie – powiedzmy 15 minutach – podczas którego Pani Profesor Pe demonstrowała ze znawstwem działanie lustrzanki) pytający z rozrzewnieniem zerknął na fasadę kolejnego, mijanego budynku. Już, już chciał opowiedzieć Pani Profesor Pe, jak przed wiekami zachodził do maleńkiej księgarni ulokowanej w podziemiach Domu Kultury Radzieckiej, jak - z jeszcze większym rozrzewnieniem niż przed chwilą - wodził palcem po wspaniałych cyrylicowych okładkach, kiedy nagle, niespodziewanie, Pani Profesor Pe pisnęła. - Oj! (pisnęła Pani Profesor Pe), niech pan tylko spojrzy – wskazała palcem na klomb, a właściwie na jego wierzchołek3, gdzie jak gdyby nic, siedziało sobie obce kulturze polskiej zwierzątko. – Jak pan myśli, co to może być? – skierowała swe pytanie do pytającego, który już na pierwszy rzut oka rozpoznał intruza psującego ciekawie zapowiadający się wątek opowieści. - To tylko Kamka, małpka z rodziny przydomowych adoptowana przez Katję w budapesztańskim motelu. * Dlaczego? – zadawał sobie pytanie pytający – Dlaczego kolejny raz, zupełnie bez sensu, godząc przy tym w tok narracji, podsuwa mi się Kamkę? Dlaczego po prostu nie podsunie mi się Katji? Dlaczego, ot tak, bez powodu, nie pojawi się przede mną Katja, Katja zmaterializowana, Katja w pełnej krasie?
3
Klomb nie ma wierzchołka str. 33
Dlaczego? – zadawał sobie pytanie autor – dlaczego znów zająłem się sprawami marginalnymi? Dlaczego, z głupia frant, zupełnie niespodziewanie, wywlekam na wierzch jakąś małpkę, tak jakby jej obecność miała jakiekolwiek znaczenie dla tej historii? Jaki autor zza pleców autora wymyśla fabułę z pyłu i czasu i snów i agonii? * Niepomny chwilowej niepoczytalności pytający wraz z niepomną swej obecności w tej historii Panią Profesor Pe rozsiedli się. Niepomni siedzieli na ławce. Ławka znajdowała się na tyłach dawnego kina Skarpa, którego niezaprzeczalne istnienie oboje przeczuwali, ale głośno o tym nie mówili. Rozmawiali za to głośno o płynnej nowoczesności, płynnym czasie i płynnym lęku. Przed nimi przedefilowali kolejno płynni przechodnie; płynny biznesmen, płynna bizneswoman, płynna zakonnica, para płynnych staruszków, płynni mutanci z nieodłącznymi płynnymi deskorolkami pod płynnymi pachami i płynna gimnazjalistka zupełnie nieświadoma swej płynnej gimnazjalistości. Płynnął czas. Pytający wzruszył Panią Profesor Pe przytaczając jej swój ulubiony cytat z „Dzienników” Kafki (w tym miejscu przyp.ływa autor aby go przytoczyć) „Rysownik Kubin zaleca jako środek przeczyszczający regulinę, zmielony wodorost, który pęcznieje w jelicie i wprawia je w drganie, działa zatem mechanicznie w odróżnieniu od szkodliwego, chemicznego działania innych środków przeczyszczających, które kał tylko rozrywają, pozwalając mu więc przywierać do ścian kiszek.” Pani Profesor Pe – nie po raz pierwszy tego dnia – kilkakrotnie urzekła pytającego swoją wszechstronnością we wszystkim co tylko możliwe, i w ogóle. str. 34
Mimo upału oboje zachowywali świeżość umysłów. Nawet wtedy, kiedy po chodniku przejechało dziecko na trzykołówce oboje zauważyli, że dodatkowe kółka rowerka nie dotykały równocześnie powierzchni chodnika. Pełne porozumienie. * Pani Profesor Pe pomna zbliżającego się końca epizodu z pytającym, spoważniała (było w tym spoważnieniu coś szalenie pociągającego), odczekała aż pytający zgasi kolejnego papierosa, po czym jęła mówić poważnym, rzeczowym tonem, przed którym do tej pory wyraźnie się wzbraniała: - Wszystko można zdewaluować. Nawet taką naiwną rzecz jak bycie neutralnym. Bycie neutralnym, gotowym na przyjęcie każdej opinii, na chęci zrozumienia innych, jest także jedną z form indoktrynacji innych. Starając się być obok, rozumiejąc i nie pouczając, stajemy nagle wśród i musimy zająć stanowisko. Musimy bronić się przed tym aby nie pouczać. Tym samym dołączamy do grupy osób, które starały się, starają, będą się starać nie zajmować stanowiska. Tym samym nasze stanowisko jest ustanowione. Mamy już własny bunkier, w którym pouczamy siebie. Mimo, że nie strzelamy potencjalność posiadania broni wyzwala w nas odruchy obronne. Jesteśmy uwikłani. Aktywnie nie wspieramy. I ta bierna aktywność pozwala innym obrać nas na cel. Antropolodzy kulturowi ubierają się na brązowo naiwnie sądząc, że pozostają neutralni. Chęć dopasowania barw i kroju szat do każdej sytuacji społecznej w której mogliby uczestniczyć sprawia, że w takich sytuacjach są bardziej lub mniej prawdopodobni, bardziej pasują lub nie, pozostają obserwatorami lub uczestniczą, mimowolnie wpasowują się w ramy. Urodzeni nie znikniemy. Nie wpasujemy się w tło. Musimy ranić. Tu nastąpiła dłuższa cisza, przerywana tylko brzęczeniem owadów, po czym Pani Profesor Pe ładnie powstała z ławki. Na str. 35
pożegnanie wyciągnęła, piękną, kościstą dłoń w kierunku pytającego, którą on natychmiast, bez pytania o zgodę, ucałował. Odchodząc obejrzała się jeszcze (tak jak to się dzieje tylko w filmach) i powiedziała: – Niech pan na siebie uważa. * Początek zabrania zaplanowany został na godzinę trzynastą w siedzibie autora. Siedziba to zbyt dumne słowo na określenie nory, czyli dwupokojowego mieszkania na czwartym piętrze jednego z dziesięciu bloków na bezbarwnym, zamkniętym osiedlu w odległej dzielnicy miasta, ale cóż począć, nora, nie nora, telegram tej treści: „Początek zabrania zaplanowany został na godzinę trzynastą w siedzibie autora. Stop. Obecność obowiązkowa. Stop.” dostarczył pytającemu kurier. Siedział właśnie (pytający, nie kurier) na ławeczce znajdującej się na tyłach dawnego kina Skarpa dogłębnie wstrząśnięty nie tak dawnym rozstaniem z Panią Profesor Pe, kiedy podjechał do niego na rowerze (bez dodatkowych kółek) młodzian przebrany za cyborga i bez słowa wręczył mu karteczkę, po czym bez słowa, samodzielnie (bez pomocy dodatkowych kółek) odjechał. Trwał to dosłownie pięć sekund (dało się policzyć na palcach jednej ręki). Cóż było robić, autorowi się nie odmawia. Pytający powstał, rozprostował co trzeba, otrząsnął walizkę i bezzwłocznie udał się na przystanek ZTM, gdzie czekał już na niego, podstawiony uprzednio przez autora, autobus linii 503. Pytający rozważał przez chwilę pomysł, co by było gdyby tak zbojkotował zebranie, ale wizja możliwych reperkusji, włączając w to nawet kąpiel w kotle pełnym smoły skutecznie wybiła mu z głowy takie rozwiązanie. Autor był wszak człowiekiem okrutnym, gotowym na każdą złośliwość. str. 36
* Na miejscu okazało się, że perfidia autora nie zna granic; w niewielkim pomieszczeniu udało mu się upchnąć kilkanaście obcych sobie osób. Ominąwszy tłoczących się w przedpokoju zblazowanych czytelników pytający wkroczył do pokoju gdzie dostrzegł trzy dziwne pary heteroseksualne. Pierwszą z nich tworzyli; kobieta, na oko przed trzydziestką i mężczyzna, po trzydziestce - na drugie oko. Para ta stanowiła fenomen, na tle pozostałych par wyróżniało ją nieprzerwane podtrzymywanie nigdy nie kończącej się konwersacji, w której głównoplanową rolę pełniła ona, jej doświadczenia oraz wnioski wynikające bezpośrednio i pośrednio z jej doświadczeń. Nie zwlekając, bez zbędnych ceregieli przedstawili się pytającemu jako Filip i Renata, po czym, jak gdyby nic, wrócili do przerwanego wątku. Druga z par zachowywała się zupełnie odmiennie, oboje byli wycofani, sprawiali wrażenie nieobecnych, młodzi i piękni, niespełna dwudziestokilkuletni, uwili sobie przytulny kąt na podłodze tuż obok okna balkonu, gdzie wtuleni w siebie i poduszki trwali pogrążeni w autystycznych myślach. Pytający nie wiedział jeszcze, że ta młoda dziewczyna wkrótce zginie, a jej mężczyzna szybko znajdzie sobie drugą. Nie wiedział także, że trzecią z par stanowili Asia Doradca Biznesowy Książki (27l.) oraz Adam (54l.), zwany przez Panią Profesor Pe pieszczotliwie Adamkiem. Oni z kolei pochłonięci byli bez reszty przeglądaniem księgozbioru autora. Czar par – przemknęło przez głowę pytającego. Pytający wycofał się w popłochu do przedpokoju, gdzie znów musiał przeciskać się przez coraz bardziej upierdliwy tłumek zblazowanych czytelników; na szczęście kątem oka dostrzegł, że w łazience nie pali się światło. Wśliznął się tam. Zamknął za sobą drzwi. Nareszcie był sam. No może niezupełnie.
str. 37
W wannie, jak gdyby nic, leżał jakiś człowiek w kosmicznym skafandrze. Po chwili pytający rozpoznał, że to nie kosmiczny skafander, tylko srebrna folia. Rozpoznał
także
buty
wystające
spod
srebrnej
folii.
Do you wanna make love to me? * - Atmosfera zaczęła się zagęszczać – wyszeptał pytający. Sam nie wiedział, czy powinien się teraz zaśmiać, czy może poddać się sytuacji; okazać strach, może drżeć, a może zacząć krzyczeć. Wyciągnął rękę w stronę srebrnej folii, ale zaraz szybko ją cofnął. A jednak bał się! Bał się, że zobaczy tam to, czego nie chciałby widzieć. - Boisz się? - Nie, nie boję się – dodawał sobie otuchy pytający – Nie boję się, ponieważ wiem, że takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę, takie rzeczy mogą powstać jedynie w chorej, bardzo chorej wyobraźni, takie rzeczy mogą zdarzyć się tylko w filmie klasy be. Małe, czy duże be? - Duże, zdecydowanie duże be. Wyraźne, duże be, na białej, kwadratowej kartce brystolu trzymanej oburącz przez moją pierwszą miłość, której ciało już wtedy – kiedy fotograf kazał całej klasie powiedzieć „sex” – już wtedy na tym zdjęciu, zdradzało pierwsze objawy otyłości, z których ja oczywiście nie zdawałem sobie wtedy sprawy, dopiero po latach, po wielu latach, na innym zdjęciu przedstawiającym ją w ślubnej sukni, odkryłem okrutną prawdę, która oczywiście objawiła się znacznie wcześniej, przecież str. 38
już wtedy na tym klasowym zdjęciu jej ciało zdradzało pierwsze objawy otyłości, które ja w swym zaślepieniu ignorowałem… – - Której, która, które, możesz mówić bardziej składnie? - A niby dlaczego? A niby dlaczego miałbym mówić bardziej składnie? Co, to do cholery jest literacka wiwisekcja? Z głośnika umieszczonego w obudowie pralki rozległ się, nagrany, mechaniczny śmiech autora. * Pytający rozpoznał ten obrzydliwy głos, z którym miał do czynienia już nie raz, który prześladował go od dzieciństwa, pojawiał się nieoczekiwanie w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach, doprowadzał go do obłędu, wywoływał torsje. Tym razem - być może dlatego, że nagranie było słabej jakości, a być może dlatego, że aparatura odtwarzająca miała nie wykrytą przez autora usterkę, powodującą zacinanie się nagrania - śmiech otrzeźwił pytającego. Z całej siły kopnął w obudowę pralki i śmiech ucichł (jak za odjęciem nogi). Wsunął głowę pod kran umywalki. Puścił zimną wodę. Zaczął porządkować myśli i fakty. Po pierwsze – zmuszony został przerwać podróż po otrzymaniu telegramu od autora. Po drugie – powodowany strachem przyjechał w to miejsce, gdzie natknął się na zupełnie obcych mu ludzi, gdzie od razu, bez pytania, trafił do grupy (nienawidził grup) jakiś dziwaków i frustratów. Po trzecie – najważniejsze - wszystko to było wynikiem szytej grubymi nićmi kpiny autora. Ale zaraz! Może nie jest tak źle? Może w jakiś niepojęty dla mnie sposób str. 39
wszystko to układa się w jakiś jeden wyraźny, doskonały kształt? – kombinował pytający. Może właśnie tutaj, w tej norze autor podsunie mi Katję? Dlaczego by nie? Przecież autor musiał do cholery uwzględnić ją w mojej historii! * - Katju, droga Katju, nie chcemy jeszcze spać – dwie małe dziewczynki o imionach Maja i Rebeka, w wieku odpowiednio czterech i sześciu lat, śpiewały ulubioną piosenkę swojej ukochanej opiekunce. Katja bardzo poważnie traktowała to dodatkowe zajęcie, stanowiące uzupełnienie domowego budżetu, nadwątlonego wątpliwymi dochodami z korekty, tłumaczeń i audiodeskrypcji. Jak zwykle, przed dwudziestą, kiedy tylko zbliżała się nieubłaganie, wyznaczona przez Katję i egzekwowana przez nią bezwzględnie Godzina Morfeusza, dziewczynki za wszelką cenę starały się przeprowadzić mały sabotaż. – Katju, droga Katju, nie chcemy jeszcze spać – nie przestawały śpiewać, dotąd aż nie usłyszały ucinającego dalsze protesty, magicznego słowa – lektura. Wypowiedziawszy magiczne słowo – co, jak było do przewidzenia, wywołało ogólną euforię – Katja wyciągnęła ze swojej nieodłącznej, beżowej torby świeże wydanie „Autobiografii” Thomasa Bernharda. I w tym miejscu można by było się sprzeczać, czy tego typu literatura zalecana jest właśnie dla małych dziewczynek, jednak Katja miała na ten temat własne zdanie. – Mam na ten temat własne zdanie – stanowczo odparowałaby Katja, kładąc wyraźny akcent na słowie własne. Kogo jak kogo, ale tego krnąbrnego Austriaka Katja zawsze i wszędzie, jak najusilniej zalecała na pociechę rodzicom, starszym braciom i dziesięciomiesięcznym niemowlętom.
str. 40
* Kiedy dziewczynki – uśpione obezwładniającym rytmem niemieckojęzycznej prozy – zamknęły oczy, uruchomiła laptopa i zalogowała się na forum internetowe Żoliborza, gdzie od lat niestrudzenie występowała pod nickiem Jaka_T rzeczowo i celnie ripostując internetowym interlokutorom uwikłanym w bieżące sprawy dzielnicy. Bieżące sprawy dzielnicy leżały Katji na sercu, od kiedy tylko stała się jej pełnoprawną mieszkanką, czasami mówiła nawet o sobie żartobliwie, że jeśli już chodzi o jakąkolwiek przynależność, to przede wszystkim jest żoliborzanką. – Przede wszystkim jestem żoliborzanką – odpowiadała żartobliwie na wszelkiego typu sugestie dotyczące narodowości, czy wyznania. W tym miejscu autor przerwał. – Czy aby nie za bardzo podlizuję się Katji? Czy aby nie przedstawiam jej tylko i wyłącznie w dobrym świetle? Czy to wypada? Takie, a nie inne pytania zadawał sobie autor. Postanowił, że musi coś z tym zrobić, a następnie – w odpowiedniej kolejności – postanowił, że już nigdy więcej nie będzie wkraczać w kompetencje pytającego. – Już nigdy więcej nie będę wkraczać w kompetencje pytającego – postanowił autor. Jego dalsze rozważania ucięły pierwsze takty nigdy nie kończącej się melodii. Był to powszechnie stosowany w owym czasie znak rozpoznawczy otrzymanego SMS-a. Sięgnął po komórkę, odczytał: CZEKAMY TU NA PANA JUZ OD POLUDNIA!!! RENATA
str. 41
* Świat pytającego zamknięty w czterech ściankach łazienki nie wymagał natężonej uwagi. Tutaj wszystko było na wyciągnięcie ręki, wyraźne i konkretne. Bez obawy o zakłócenia odbioru można tu było spokojnie przenosić uwagę z przedmiotu na przedmiot, z jednego kranu na drugi, z zakurzonej kratki wentylacyjnej na ciemnozielone kafelki, a potem, nieznacznie nastrajając wzrok, na ich krawędzie wypełnione popękaną fugą w kolorze pasty do zębów. Nawet trup stanowił tu tylko jeszcze jeden, konieczny i w zupełności wystarczający element wystroju. Był spokój. Rozciągnięty na podłodze pytający nie odczuwał upływu czasu, z ulgą zapadał w sen, w którym bezwolnie nurzał się w wykrochmalonej malignie majaczeń upstrzonej gdzieniegdzie realnością wspomnień. Śniła mu się Katja. Śniło mu się, że opowiadał jej o swoim pisaniu, o tym ile wysiłku wkłada w układanie zdanie po zdaniu opowieści, w której główną bohaterką jest ona, nikt inny nigdy nie zasłużył sobie na to, żeby stać się głównym bohaterem mojej opowieści, szeptał jej do ucha. Śniło mu się, że w kinie Wisła, kiedy to w znużonych fotelach oczekiwali na rozpoczęcie seansu, ona nagle, niespodziewanie, przy zapalonym świetle, w obecności widzów!, w obecności widzów!, wpiła się w jego usta. I mimo, że było w jej zachowaniu coś nieznacznie sztucznego, coś teatralnego, jak gdyby wcześniej wyreżyserowała tę sytuację, jak gdyby chciała, żeby trafiła ona do jego opowieści (co on z góry wykluczył), to jednak jej język w jego ustach wydawał mu się w tamtej chwili czymś tak bardzo szczerym, tak oczywistym i tak naturalnym.
str. 42
Śniła mu się cykliczność i uwięzienie w wymiarach. Śniła mu się śmieszność Ziemi i niemożliwość ucieczki. Śniła mu się nieprzezwyciężalność dób, pór, wschodów i zachodów. Śniły mu się twarze, powtarzalność rysów. Śnił mu się bunt. * - Halo! Jest tam kto?! – charakterystyczny, łatwo rozpoznawalny głos Grzegorza, jednego z zagorzałych czytelników – dochodził z zza drzwi łazienki. Grzegorz ów, początkowo stukając opuszkami palców, teraz już waląc w drzwi całą pięścią, kategorycznie domagał się odpowiedzi – Odpowiedz! Halo! Odpowiedz! Kto tam, kurwa, siedzi!? Nie podobało się to pytającemu. Rozbudzony, brutalnie wyrwany z sennej, jakże miłej dla jego zmysłów łagodności – teraz, tymi samymi zmysłami zmuszony był odbierać jawny gwałt na jego nie do końca uformowanej jeszcze, posennej tożsamości. Nie dość, że głos był obcy, odpychający, to dodatkowo, sądząc po jego tembrze, nie należał na pewno do człowieka, z którym można prowadzić jakąkolwiek konstruktywną i wyważoną dyskusję. - Już, już, za chwilę – odpowiedział. * Pytającemu nie podobała się jego własna odpowiedź, nie podobała mu się zarówno treść, jak i forma własnej odpowiedzi, co więcej – nie podobało mu się wszystko. str. 43
- Nie podoba mi się wszystko – powiedział do Grzegorza po uchyleniu drzwi łazienki. Przez chwilę popatrzyli sobie w oczy. Nie zauważyli tam niczego interesującego. Nastąpiła zamiana - pytający wyszedł na korytarz, a Grzegorz wszedł do łazienki. (w dalszej części opowieści kamera towarzyszy pytającemu) Tak, jak się nie spodziewał, na korytarzu, stoczeni pod ścianami, siedzieli w kucki zagorzali czytelnicy. Wyglądali jak pasażerowie metra, zmęczeni lecz konsekwentni w swojej powrotnej podróży. Niektórzy z nich zasnęli z głowami zwieszonymi na piersi, inni, z łokciami blisko ciała, uparcie próbowali czytać po raz setny tę samą, niedokończoną powieść autora. Był wrzask. To Renata przez komórkę wymyślała autorowi. Jej podniesiony głos dochodził z głębi kuchni. W ten sposób, z rzeczowego monologu Renaty, pytający dowiedział się między innymi, że; siedzimy tu już trzeci dzień, skończyła się żywność, to nieładnie w taki sposób traktować swoich bohaterów. * (w dalszym ciągu kamera podąża za pytającym na balkon autora) - Nie masz pojęcia stary jak ja się stresuję tym całym kryzysem. - Ogólnoświatowym? – zapytał większy.
str. 44
- Globalnym – sprecyzował mniejszy - globalnym kryzysem i globalnym ociepleniem. Jedno i drugie rozwala mnie w równym stopniu. Pytający powiódł wzrokiem po twarzach rozmówców. Twarz większego wyrażała pustkę, zasklepiona w sobie, trochę urzędnicza, nieprzychylna. Twarz mniejszego przywodziła pytającemu na myśl setki innych twarzy, twarzy wypartych, nigdy nie zapadających w pamięć. Mgliste twarze. Nie podobały mu się. Już, już miał zamiar powiedzieć – Nie podobają mi się wasze twarze - ale odstąpił od tego zamiaru, usłyszał bowiem za plecami coś, czego nie spodziewał się był usłyszeć. - Nie widzieliście gdzieś Katji? Głos należał do kobiety. Pytający odwrócił się i ujrzał dziewczynę, która zginie. Oczywiście nie wiedział jeszcze wtedy, że jest to dziewczyna, która zginie. Nie znał jej w takim samym stopniu, w jakim nie znał innych. Dziewczyna, która zginie miała ładną twarz. Kiedyś pytający zastanawiał się nad tym, dlaczego podobają mu się właśnie takie, a nie inne twarze. Pytanie na pozór banalne, na które natychmiastową odpowiedź udzieliłyby pytającemu autorytety nauki. Gdyby zajrzał do najnowszych publikacji dowiedziałby się z nich, że w wyniku wieloletnich badań stwierdzono korelację między atrakcyjnością, a symetrycznością rysów świadczącą o prawidłowym materiale genetycznym osobnika, ale pytający obojętny był na atrakcyjność, być może podświadomie nie chciał się rozmnażać wiedząc o perfidnym okrucieństwie życia, a być może sam był na tyle zmodyfikowany, że podobały mu się tylko str. 45
twarze odbiegające od ogólnie akceptowanego wzorca atrakcyjności, twarze rachityczne, piękne w swej niedoskonałości, twarze za którymi kryła się nigdy niewypowiedziana, bolesna tajemnica przeszłości. Dziewczyna, która zginie miała taką twarz. Wyraźnie zaznaczone kości policzkowe stanowiły kontrapunkt dla równo przyciętej grzywki, spod której z manifestacyjnym zdziwieniem spoglądała na świat para przymkniętych, zielonych oczu. Pytający zauważył, że lewa źrenica jest ciemniejsza od prawej, dostrzegł także nierównomierność w rozmieszczeniu kącików ust, dwucentymetrową bliznę w okolicy ucha i przetłuszczoną skórę. Był zachwycony. - Nie widzieliście gdzieś Katji? – dziewczyna, która zginie powtórzyła pytanie, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na zachwyt pytającego. Mniejszy i większy ostentacyjnie zignorowali jej obecność powracając do przerwanego wątku. Jej bezczelna ni to dziewczęcość ni to kobiecość nie mieściła się w granicach ich globalnego świata. - A więc jest tutaj Katja? – zapytał beznamiętnie pytający, starając się ukryć zainteresowanie. - To ja się pytam. - Pytam – powtórzyła, wyraźnie akcentując pierwszą sylabę. - Nie widziałem jej. Byłem w łazience. Pani ją zna? – pytający zdawał sobie sprawę z naiwności tak postawionego pytania (musiała ją znać, skoro o nią pyta), ale chciał w ten sposób zdobyć natychmiastowe, niezaprzeczalne potwierdzenie istniejącej współzależności tak frapujących istot jak ona i Katja. Było w tym coś z celebrowania nadmiaru szczęścia, które, choć pożądane, to przecież zazwyczaj przydarza nam się w życiu niezmiernie rzadko (jakby napisał Francis Scott Fitzgerald). - Znam. Przed chwilą jeszcze tu była, ale w tym ścisku… str. 46
- Skąd pani zna Katję, jeśli wolno zapytać? - Wolno. Pracujemy w tym samym wydawnictwie. Ale o tym cyt. * Przedmiotem mojej troski jestem ja sam. Nie istnieje i nigdy nie istniał jakikolwiek inny przedmiot, czy też osoba, wymagający ode mnie zaprzątania mojej uwagi – pisał autor. Istotne pragnienie, które towarzyszy mi od początku tej historii, to najwyższa konieczność doprowadzenia jej do końca, uwzględniwszy wszelkie niezbędne - wymagane dla kontynuacji niezmąconego toku narracji - szczegóły. Bynajmniej – pisał autor – „Katja i Katja po dwóch stronach nory” nie jest w najmniejszym stopniu opowieścią o Katji, jest to moja opowieść tylko i wyłącznie o mnie. JA. Tutaj autor przerwał, a ja, do tej pory bezrefleksyjnie przepisujący jego tekst, po raz pierwszy zamyśliłem się nad tymi słowami. Sięgnąłem do innych notatek autora. Wygrzebałem z szuflady jego biurka kilka zniszczonych, wyświechtanych zeszytów. Wśród nich znalazłem jeden z odręcznie nabazgranym na okładce tytułem - „Zakończenia”. Było tam zamieszczonych kilkadziesiąt, krótkich, sentymentalnych historyjek, z których autor zamierzał wybrać tę – według niego - najwłaściwszą, i umieścić ją na końcu swojej opowieści. Aby oddać ducha tych grafomańskich, żałosnych wypocin autora, przytaczam w tym miejscu jedną z takich historyjek, zatytułowaną „Zakończenie (43)”.
Zakończenie (43) Stanęliśmy na brzegu strumienia. Słońce krzyczało. Słychać było przytłumiony huk rozpadającej się kry. Zauważyłem jej
str. 47
uśmiech. Katja uśmiechała się poważnie, a jednocześnie tak dziewczęco jak nigdy. - Musimy jeszcze tylko wejść na tę górę - wskazałem dłonią biały szczyt, prawie niewidoczny w całej tej jaskrawości. Był fioletowy. - Nieprawda, że fiolet? – zażartowała. Z tym swoim krnąbrnym uśmiechem wydawała mi się jeszcze bardziej bliska. - Ale najpierw musimy przejść przez ten strumień - podwinąłem nogawki u spodni, a ona w tym czasie zdjęła swoje zamszowe buciki. - Masz nieśmiałe stopy - powiedziałem. - Wiem, zawsze mi to mówisz - nie przestawała się uśmiechać. Woda sięgała nam ledwo do kolan, wartki nurt rozogniał nasze zmęczone nogi. Katja szła za mną. Kiedy byłem już na środku strumienia potknąłem się na jednym z kamieni. Nie utrzymałem równowagi i upadłem na plecy. - Zimno co ? - śmiała się, kiedy na drugim brzegu, do którego dobiegłem, zdejmowałem przemoczone ubranie.
- Masz w plecaku sweter. A potem szliśmy w górę. W pełnym słońcu przechodziliśmy obok migocących kamieni, zanurzeni po kostki w tającym śniegu podążaliśmy za tajemnicą. Żartowaliśmy na swój sposób. Słońce przeszło na szept, za chwilę miało zniknąć za jednym z oddalonych szczytów. Robiło się ciemno.
str. 48
W końcu, gdy szczęśliwie dotarliśmy na szczyt, popatrzyłem na nią. Już się nie śmiała. Wiał zimny wiatr. W jej oczach zauważyłem zmęczenie. - Dasz radę wrócić? – zapytałem. - Idź już – powiedziała. Powiedziała to w taki sposób, że poczułem się samotny. Chciałem powiedzieć cokolwiek, ale nie potrafiłem. Odwróciłem się od niej i skoczyłem. - Gdybym miała pod ręką zdechłego psa rzuciłabym go za tobą – szepnęła do siebie Katja. Zaczęła schodzić, marzły jej stopy. Nie czuła się najlepiej. Było już tak ciemno, że nie widziała dalej, jak na wyciągnięcie ręki. Poczuła senność. Szlochała. Postanowiła zdrzemnąć się na chwilę. Jej sine, zamarznięte ciało odnaleziono po kilkunastu dniach. * - Kretyn. Gdybym tylko miał przy sobie pistolet sprawa byłaby już dawno załatwiona. Daję słowo, zastrzeliłbym go bez mrugnięcia okiem. Najlepiej z samego rana, w łóżku. Przecież sam pisze – znowu, z obrzydzeniem sięgam do jego notatek – że nienawidzi poranków. Prymityw! Wiejski głupek! Głupek wioskowy! Niech się tu tylko pojawi, a z całą pewnością znajdę sposób, żeby raz na zawsze pozbyć się tego chwasta. Mężczyzna w sile wieku gwałtownie powstał od biurka autora. Trzeba przyznać, że mimo ogólnego tłoku wywalczył tu sobie niezłą miejscówkę. Cała jego postać mówiła – Z drogi!, Nie mam skrupułów! Epatował tężyzną, przed którą w popłochu rozstępowali się nawet najbardziej zagorzali czytelnicy. Ściskając pod pachą gruby plik kartek, pewnym krokiem opuścił mieszkanie autora.
str. 49
* Po drugiej stronie miasta Katja, Osia, Maja i Rebeka przechadzały się w słońcu po Parku Kaskada. Osia, serdeczna przyjaciółka Katji, a jednocześnie matka dziewczynek, mimo, że wiecznie zagoniona (jak zdarzało jej się mówić o sobie w przypływie nagłej, wywołanej hawajskim masażem, wylewności) to jednak znalazła dziś w swoim terminarzu całe popołudnie, co niewątpliwie było sukcesem wartym uwiecznienia przez stosowny wpis na facebooku blipie i twitterze. Projekty, które od wielu lat stanowiły esencję jej egzystencji, wyprofilowały w końcu także sam sposób jej bycia, a nawet – co wydaje się nieprawdopodobne - odcisnęły swe piętno na jej powściągliwej, wykoncypowanej gestykulacji. Osia, kobieta przed przejściami, których nie dane jej będzie własnoręcznie zaprojektować, napawała się tymczasem samym spacerem zastanawiając się - w przerwach między niezobowiązującą wymianą zdań z przyjaciółką - nad możliwością uwzględnienia praktyki spacerowania w jednym ze swoich przyszłych, nienapoczętych jeszcze projektów. Jej córki, Maja i Rebeka, stateczne pannice, jak zwykł był mawiać o swoich drogich wnusiach dziadek Arnold, zachowywały niezmącony spokój przechodząc dostojnie mimo zaczepek ze strony nadpobudliwych, sformatowanych za młodu, rówieśników. Dziewczynki niosły w sobie dziecięcą, naiwną nadzieję na czekającą je niebawem, zapowiedzianą przez Katję niespodziankę, w postaci spotkania autorskiego z jednym ze znaczących na rynku literackim tłumaczy prozy iberoamerykańskiej. Niemały udział w takim nastawieniu małych intelektualistek miał entuzjazm samem Katji, która korzystając ze swego opiekuńczego patronatu, nieustannie zarażała swoje faworyty nieodwzajemnioną miłością do Cortazarów, Jose Maria Arguedasów, Marquezów i Borgesów.
str. 50
- Teraz się mamy wyprowadzać, kiedy nasz pokój tak pięknie urządziłam? - Osia złączyła wszystkie palce prawej ręki w jeden, napięty, niewidzialny punkt. – Ale on nie zareagował. Właściwie jest mi wszystko jedno, podoba mi się tutaj, nie mam też żadnych uprzedzeń w stosunku do Saskiej Kępy, zależy mi tylko na tym, żebyś liczył się z moim zdaniem… I ściana. Kamienna ściana. - … dopił kawę, zabrał swojego laptopa i wyszedł. W tej chwili uwagę Osi przykuł mężczyzna prowadzący dziecięcy wózek. Gwałtownie wykręcił z bocznej alejki o mały włos nie wywracając Rebeki, którą w ostatniej chwili podtrzymała Katja. - Czołg pan prowadzisz!? – w postawie Osi zauważalne było tak dużo tłumionej agresji, że mężczyzna wolał nie odpowiadać. Nie zwalniając tempa odjeżdżał udając, że nic nie usłyszał. -
Na poligon! – nie ustępowała.
- Na Pojezierze Drawskie! Na Pojezierze Szczecineckie! – krzyczała za oddalającym się w pośpiechu intruzem. Gdyby tylko na chłodno przeanalizowała całą sytuację, zauważyłaby, że powodem tej niezamierzonej agresji był kołnierzyk mężczyzny. Biały kołnierzyk, przypominający jej inny kołnierzyk wystający z nienagannego sweterka. * Rebeka przysłoniła dłonią porozumiewawcze spojrzenie.
usta.
Wymieniły
z
Katją
- A jeśli on normalnie sądzi, że wszystko jest w porządku? zastanawiała się Osia kontynuując jak gdyby nigdy nic przerwany wątek. str. 51
- Jeśli przyjmuje wszystko za dobrą monetę? - A może sądzi, że osiągnęliśmy w naszym związku pewnego rodzaju kompromis? Jakieś wynaturzone status quo, które powstało na skutek ciągłego przymykania oczu na jego abnegację. - Słowo abnegacja kojarzy mi się z niesmakiem – wtrąciła rozsądnie Katja. - Z niesmakiem?... A tak… – nie dawała zbić się z tropu Osia. – W zasadzie powinnam z nim rzeczowo porozmawiać. Nie przypominam sobie, abyśmy w ostatnim czasie wymienili swoje poglądy, nie mówiąc już o tym, że nasze relacje są – mówiąc krótko – dość oschłe. Podała Katji karteczkę. – Zobacz co pan mi tu pisze. Muszę wyjść wcześniej. Odebrałem ważny telefon. Nie chcę cię budzić. Zadzwonię. Marcin. - Zwróć uwagę na charakter pisma. Zauważyłaś? Jest ścieśnione jak te zdania. Nie chcę prorokować, ale ten dzisiejszy liścik zaowocuje. Najprawdopodobniej już dziś przekonamy się o tym, czy nasze wypracowane w domowym zaciszu role nadają się jeszcze do dalszego odgrywania. Pragnę konfrontacji. Na twarzy Osi dało się zauważyć gorzki uśmiech. Zdaje się, że tak naprawdę sama nie wiedziała czy mówi to wszystko z przekonaniem, czy tylko po to, aby uzyskać akceptację. Katja milczała. Obracała w dłoni karteczkę. Nigdy nie chciała być bohaterką serialu.
str. 52
* Od jakiegoś już czasu osoba Osi wpływała na Katję przygnębiająco. Oczywiście Katja, w momencie wykrycia u siebie pierwszych symptomów przygnębienia, próbowała je natychmiast, na bieżąco diagnozować. Robiła tak już wcześniej wielokrotnie z wyśmienitym, terapeutycznym skutkiem. Tym razem, z ustaleń jakie wstępnie poczyniła, wynikało jednoznacznie, że podłoże przygnębienia zlokalizowane jest ni mniej ni więcej tylko w przemianie jakiej uległa od chwili, w której – jeszcze w okresie studiów – poznała Osię. Katja studentka i Katja dojrzała, różniły się od siebie na tyle wyraźnie, że początkowa przyjaźń łącząca Katję studentkę ze studentką Osią nie mogła automatycznie wyewoluować w przyjaźń dozgonną łączącą dwie dorosłe kobiety. A wszystko to z prostego powodu – Osia, w przeciwieństwie do Katji, pozostała niezmienna. Małżeństwo i macierzyństwo Osi wydawało się Katji tylko potwierdzać tę ukutą ad hoc diagnozę. Poprzez te naturalne – z punktu widzenia Osi – etapy życia, przechodziła ona z takim samym zaprojektowanym zaangażowaniem, z jakim, jeszcze w czasach studenckich, uczęszczała ona na wszelkiego rodzaju kursy; począwszy od kursu tańca towarzyskiego, poprzez kurs wspinaczki skalnej, a skończywszy na jedynym, nieukończonym przez nią (z przyczyn światopoglądowych) kursie zarządzania projektami. Okiełznana emocjonalność, którą Katji imponowała przed laty Osia, okazała się jej jedynym atutem, poza nią nie udało się Osi wykształcić innych, wyższych form egzystencji, jakie – biorąc pod uwagę wyśrubowane wymagania Katji – byłyby na tym etapie ich przyjaźni nad wyraz pożądane. Badając szczegółowo swoje przygnębienie, Katja zwróciła także uwagę na inne, istotne elementy, które - nieładnie mówiąc odstręczały ją ostatnio od przyjaciółki; choćby taki blog Blogosia jaki prowadziła Osia. Niby nic szczególnego. Pomijając już nawet str. 53
jego niewyszukaną nazwę, którą podstępny duch natchnienia zdołał wcześniej obdarować kilkadziesiąt podobnych blogów, serdeczna przyjaciółka prezentowała na nim niestrudzenie swoją wtórność oraz skryty konsumpcjonizm. Przypominało to oprowadzanie po wypasionym domu przez gwiazdy estrady; tutaj mamy sypialnię a tu lodówkę z dietetycznym jedzeniem, tu jest pokój moich córek, a tu leżą nasze gadżety itd. Notki Osi nie różniły się od siebie praktycznie niczym, w każdej z nich dawało się zauważyć niczym nieuzasadnioną radość z nowego tuszu do rzęs oraz pochwałę prawidłowo strawionego kawałka sernika. Jestem jednak nazbyt krytyczna w stosunku do Osi – zmitygowała się Katja. Teraz, zidentyfikowawszy przyczyny mojego przygnębienia, powinnam raczej poważnie zastanowić się nad powodem mojego sarkazmu. Zerknęła na Osię. Nie wiedzieć czemu zrobiło jej się nagle żal najlepszej przyjaciółki. Tak wiele razem przeszły, tak wiele życiowych etapów pokonały, wspierały się przecież jedna na drugiej, podawały sobie rękę w najgłębszych ciemnościach, wypijały wspólnie hektolitry latte. Zrobiło jej się przykro. Przecież to nie jest wina Osi, że została wyrzucona z kołyski prosto w objęcia tego okrutnego świata, przecież nie można jej winić za wybory, które dokonywała pod presją czasu i okoliczności, które – co tu dużo mówić – nie zawsze tworzyły korzystne konstelacje. Nie mogła, nie mogła, jeszcze raz nie mogła, tak po prostu oceniać jej według własnych, brutalnych kryteriów. Takie, a nie inne myśli wtłaczał autor do głowy Katji. Bawił się przy tym przednio. str. 54
* Zamysłem autora nie było bynajmniej wykorzystanie Katji dla swojej czczej rozrywki, ba, może to się wydawać na pierwszy rzut oka absurdalne, ale snucie tej opowieści powodowało w nim uczucia wyższe, zbliżające go niemal do absolutu, a może nawet – kto wie? – powodowała nim chora miłość. Ale to minęło. Bo przecież wszystko mija. W innej części miasta autor wpatrywał się w zdjęcie Katji. Przygotowywał zemstę. Katja na uliczce w Belgradzie w ogromnych, przeciwsłonecznych okularach. Jak Mimbla. Mimble nie noszą okularów – to wiem – ale Katja w tych okularach skojarzyła mu się właśnie z Mimblą. Stała tam w słońcu, pośrodku belgradzkiego deptaka, w ogromnych okularach i różowej sukience, z podróżniczą torbą przewieszoną przez ramię. Pozowała. No dobrze, pozowała. Ale co było dalej? Dalej? Dalej autor wymyślał Katji. Jak? Gdzie się podziała twoja dzikość, nieprzewidywalność? O tak. Może tego nie wiesz, ale takie bezwolne stanie odzwierciedla niejako twoją rezygnację z szaleństwa. I tak. Dlaczego pozwoliłaś upozować siebie w tak biernej pozie? Gdzieś jesteś jeśliś jest ta twoja wolność, bo na pewno nie na tym zdjęciu? Zastanów się czy przystoi twojej nieposkromionej inteligencji pozować do aparatu? Czy w związku z tym pozowaniem byłaś kiedykolwiek rzeczywiście szalona, czy tylko pozowałaś? Wyrażając zgodę na tego typu fotografię zaakceptowałaś jednocześnie warunki kapitulacji. W ten sposób autor przygotowywał drastyczny opis Katji Poprzez takie zdania autor wprawiał się w coraz bardziej drastycznym opisie Katji. Na tym polegała zemsta autora.
str. 55
* W mieszkaniu autora zapalono świece. Dużo świec. W różnych kolorach i o różnych zapachach. Okazało się, że facet często zapominał zapłacić za prąd i dlatego zawczasu się zabezpieczał. Świecami oczywiście. No więc całe towarzystwo miało teraz do dyspozycji różnokolorowy arsenał świec autora począwszy od świec dekoracyjnych, walentynkowych, wielkanocnych, bożonarodzeniowych i adwentowych poprzez świece japońskie, pieńkowe, ręcznie formowane, z diodą, w szkle, rzeźbione, pływające, a skończywszy na świecach zapachowych (dla ścisłości: zielona herbata, pomarańcza, lawenda, kawa, wanilia, wiśnia, cytryna, sandał, fioł, eukaliptus, jabłko, jaśmin, jeżyna, słonecznik, morze, ocean i piżmo). Pozapalano wszystko, i teraz w mieszkaniu autora unosiły się wymieszane zapachy wszystkich zakamarków wszechświata. Osobną, a jednocześnie dostojną rolę pełniły dwie ogromnych rozmiarów gromnice, które autor zwykł był umieszczać wieczorami u wezgłowia swego łoża. Ustawiono je teraz na przeciwległych krańcach balkonu, aby wskazywały drogę innym zbłąkanym czytelnikom. Pytający usadowił się na kuchennej podłodze pomiędzy dziewczyną, która zginie, a parą heteroseksualną, w skład której wchodzili Asia Doradca Biznesowy Książki (27l.) oraz Adam (54l.), zwany przez Panią Profesor Pe pieszczotliwie Adamkiem. Po krótkiej chwili dosiadł się do nich także i Grzegorz we własnej osobie, jak również w towarzystwie człowieka pozbawionego jakichkolwiek właściwości. Ten ostatni szybko podjął temat dyskusji, który wcześniej sam narzucił. Rzecz dotyczyła współczesnej anglojęzycznej muzyki oraz niedocenianej (według str. 56
człowieka pozbawionego jakichkolwiek właściwości) roli, jaką wywiera ona na losy Polski. Pomijając fakt, że muzyka w ogóle, a muzyka anglojęzyczna w szczególności, jest wszechobecna, a co za tym idzie nieusuwalna z przestrzeni publicznej, to niestety zapożyczenia jakie narzuca przez swoją obcość wpisują się na trwale w świadomość pokoleń i rzutują negatywnie na losy całego narodu. Niepokojącym wydaje się fakt, że dominującym językiem, który mimowolnie zaczyna wyznaczać granice naszego słowiańskiego świata, staje się w zastraszającym tempie język angielski, a co tym bardziej niepokojące, zaczyna on być wzorcem, i to nie byle jakim wzorcem, wzorcem co najmniej z Sèvres pod Paryżem, który poprzez swoją wzorcową uniwersalność czyni wszystko wokół anglosaskim spychając na boczny tor wielowiekową tradycję Polskości. Nic nie ujmując naszej rodzimej produkcji muzycznej, czy tego chcemy, czy nie chcemy, musimy zwrócić uwagę na dobitne środki wyrazu jakimi posługuje się piosenka anglojęzyczna, aby odwrócić uwagę słuchacza od nawoływań ojczyźnianej historii. Musimy – tu dał się zauważyć wzniesiony w górę palec wskazujący człowieka bez jakichkolwiek właściwości – musimy wykorzystać te obce środki wyrazu, aby przy ich wydatnej pomocy zaszczepić w naszym narodzie przynależne mu umiłowanie językowej swojskości. - A co z chińskim? – wtrąciła nie bez satysfakcji Asia Doradca Biznesowy Książki (27l.) * Wiele słów padało wokół pytającego, wiele dialogów przetoczyło się przez jego układ słuchowy, wiele ataków bakteriologicznych odparł w tym czasie jego układ odpornościowy, wiele współczucia odczuł jego układ współczulny, wiele, wiele, upłynęło płynnej rzeczywistości. Zewsząd dochodziły do niego strzępy rozmaitych rozmów, niektóre z nich prowadzone były szeptem, w konspiracji, inne, jak gdyby na pokaz, toczyły się jak kamienie, chrapliwie, str. 57
jaggerowsko nieomal, wybuchały jak petardy na paradzie równości, wystrzeliwały jak gejzery pod oknem Björk Guðmundsdóttir, osaczały go i bebeszyły na żywca, na bieżąco. – Którego dziś mamy? – pytał coraz to innej osoby, a to Filipa, a to Renaty, a to Adama (54l.), zwanego przez Panią Profesor Pe pieszczotliwie Adamkiem, a to jakiś histerycznych, zagorzałych czytelników, lecz każdy odpowiadał mu coś innego, na odczepnego, mimochodem, po czym szybko powracał do przerwanego wątku. Jedyne oparcie, dosłownie i w przenośni, stanowiła dla pytającego dziewczyna, która zginie, a która zanim zginie zdążyła zachwycić go swoim milczeniem. Zachwycała go milczeniem na równi z urodą, zachwycała go wiedzą na równi z przeszłością, z zakamarków której wpatrywały się w niego, uważne, szare oczy Katji. Przy tym wszystkim nie możemy zapominać o bliżej nieokreślonym poczuciu winy jakie nieustannie towarzyszyło pytającemu. Relacjonując – nazwijmy je tak tymczasowo – zewnętrzne objawy rzeczywistości, nie możemy jednocześnie zapominać o całym ogromie skomplikowanym, nieuzewnętrznionym, mikro- i makroskopowym, chandrycznym, wręcz żenującym balaście, batyskafie pamięci. Nie możemy! Tak nam dopomóż, i tak pouczeni siedząc wśród rozkapanych woskiem świeczek, coraz jaśniejszych z powodu zapadającego zmroku, coraz to bardziej mrocznych z powodu ich wędrujących cieni - obserwujemy. * A ranek już był. Ponury. Ale był. I piały koguty. O czwartej nad ranem spali już niemal wszyscy. Tylko z kuchni dochodziły pytającego pełne napięcia szepty dwóch zagorzałych czytelników. Z tego, co udało mu się dosłyszeć spierali się oni o rolę, jaka została im powierzona w tej historii. Głos bliżej drzwi str. 58
przyznawał rację temu drugiemu z głębi, co do samych pryncypiów, wyrażał przy tym daleko idące i nie pozbawione racji zastrzeżenia dotyczące szczegółów. Wszystko to było jednak i tak niemożliwe do usłyszenia z uwagi na wymienione wyżej koguty. Świtało. Znowu. Z nowiu. Czas jednak nie biegł tak nieoczekiwanie jak to mogło się z pozoru wydawać. Jedność akcji również nie miała tu miejsca. Otwarte załamanie. Pytający pragnął usnąć konstrukcję rzeczywistości.
pozostawiając
za
sobą
wątpliwą
Potrzebował snu. Zapadanie w sens snu przychodziło mu jednak z trudnością, tym większą, że dążył do tego ze wszystkich sił, poświęcał całą uwagę na jak najszybszym pozbyciu się wspomnień, pogrążeniu się w niepamięci, zerwaniu. Był nierozumiany. Tutaj, gdziekolwiek, przez kogokolwiek. Udręka niezrozumienia. Nieporozumienie. Chora wyobraźnia podsuwała mu tymczasem realne ogryzki przeszłości, wymazy odbytych rozmów, wycinki z uczestnictwa, usypiska żwiru, przydrożne rowy, ból rozharatany, druga minuta i osiemnasta, a może dziewiętnasta sekunda Wariacji Goldbergowskich z pod palców grającego niejako od dołu Glenna Goulda, rój, pajęczyna na ustach. * Przebudzenia nie należały do ulubionych zajęć pytającego, wzdragał się przed nimi, nie ujmował w grafiku, a mimo to str. 59
zmuszony był poświęcać im zawsze swój cenny czas. Te niezaplanowane działania umysłu przydarzały mu się praktycznie codziennie, za każdym razem wywołując potworny ból kiszek i niemniej bolesny skręt głowy. Teraz też. Więc najpierw kiszki – ulokowane w dolnej części brzucha, gdzieś między sercem, a odbytem – przypomniały mu o istnieniu ciała, a co za tym idzie o nieodpartej konieczności istnienia, funkcjonowania. Obrzydliwość. Fe. Więc proszę bardzo – w dalszej kolejności – głowa, której obecność zasygnalizował ból, którego powodem był nagły skręt szyi, który stanowił naturalną reakcję na wizualizację organów wewnętrznych, a co za tym idzie, na pobudzenie obrzydliwości związanej ze świadomością nagromadzenia flakowatych narządów życia. I tak codziennie. Teraz też. Choć trochę inaczej - mniej flakowatości, więcej struktury (przynajmniej tak to sobie ubzdurał). Przekręcił się na ten drugi bok (są dwa), lecz jeszcze nie otwierał oczu. Naturalnie oczekiwał na puentę przebudzenia. Do niewątpliwych zalet przebudzeń należą wiekopomne myśli, które w żadnym wypadku nie są w stanie pojawiać się w ciągu dnia. Jedyna zaleta przebudzeń, pomyślał (mając na myśli puenty przebudzenia), to puenty przebudzenia, powiedział. Wypowiadając puenty przebudzenia myślał już jednak o czymś innym. Nie wiem czy można uznać to myślenie za wiekopomne, ale dla zachowania kronikarskiego porządku warto w tym miejscu zaznaczyć, że myślał wtedy o wierszu współczesnego poety lubelskokrakowskiego M-Morderstwo. Dopiero teraz (po wielu latach) uświadomił sobie, że wcale nie chodzi w nim o tytułowe morderstwo, ale o zwyczajną kłótnię damsko-męską, i że ona leżąc troszeczkę na dywanie troszkę na podłodze skromnie skulona wcale nie musi być od razu zabita. No tak. str. 60
No tak. Pomyślawszy no tak pytający zapomniał o czym przed chwilą pomyślał i otworzył oczy. A wkoło wcale nie było wesoło. Był gwar. Pierwsze, co zrzuciło mu się w te jego oczy to nogi. Dużo nóg. Przestępujących z nogi na nogę nóg. Innymi słowy mówiąc – nóg przestępnych. Proszę wybaczyć idiotyzm takich skojarzeń, ale jak już gdzieś tam wcześniej wspomnieliśmy, pytający (co za głupi nick) z samego rana nie był w stanie logicznie myśleć, jego mózg – jak to się mówi - funkcjonował na zwolnionych obrotach, jednym słowem - był nie do życia (zarówno on, jak i jego wolno obracający się w czaszce mózg). Mówiąc jeszcze innym słowy – pytający (przydatny dla tej historii pytający), to przebudzony pytający. Nieprzydatny dla tej historii pytający widział za to nogi przestępujące na wysokości jego głowy, dlatego – nie zwlekając już dłużej, i nie owijając swoich chorych myśli w bawełnę z mózgowej kory – przyjął pozycję siedzącą. Rozejrzał się. Teraz widział więcej. Znacznie więcej. Rozróżniał nawet twarze. Po jego prawej stronie stała dziewczyna, która zginie, tuż obok niej zatroskany Filip i Asia Doradca Biznesowy Książki (27l.), po lewej miał Grzegorza oraz Osię z Marcinem w towarzystwie córek Mai i Rebeki. Dziewczynki zajęte były przeglądaniem czarnobiałego komiksu zatytułowanego Katja i Katja po dwóch stronach nory. Kiedy po pewnym czasie (nie bez trudu z uwagi na panujący ścisk) udało mu się zamienić pozycję siedzącą na stojącą, zdołał jeszcze wyróżnić w tłumie zblazowanych czytelników znajome twarze Renaty, Kamki, a także Adama (54l.), zwanego przez Panią Profesor Pe pieszczotliwie Adamkiem. W zachowaniu wszystkich obecnych było coś niepokojącego. Ich uważne spojrzenia skierowane były w stronę drzwi. str. 61
A w drzwiach, jak to w drzwiach, stał sobie autor. * Autor nie prezentował się najlepiej; podkrążone oczy, z których wyzierała pustka i kilka innych literackich określeń, najlepiej oddałyby jego obraz. Ale oszczędźmy sobie. Dość powiedzieć, że stojący w drzwiach autor wyglądał jak plagiat autora. Zawoalowany. W zupełnej ciszy, nie zwracając uwagi na wpatrzony w niego tłum postaci, który rozstępował się przed jego osobą z należnym szacunkiem, przeszedł do kuchni, gdzie pochyliwszy głowę nad kranem łapczywie spijał strumień zimnej wody. Trwało to w nieskończoność. Już, już wydawało się, że odsunąwszy usta od źródła ugasił pragnienie, kiedy niespodziewanie przywierał doń z jeszcze większą zapalczywością. Powtarzał ten rytuał tak długo, aż uzyskał pożądany efekt tj. irytację i zniechęcenie obserwatorów. Otarłszy rękawem usta poprawił okulary i niezwłocznie (zmuszając do ponownego rozstąpienia się zniecierpliwionej publiczności) udał się do kibla. - Jak tak można – wyrwało się Renacie. Jednak nikt z obecnych nie podchwycił tej melodii, strach przed nieznanymi konsekwencjami był nieprzezwyciężony. W końcu to autorzy bohaterom gotują ten los. * Tym razem autor był jednak łaskawy; już po chwili zza drzwi dał się słyszeć charakterystyczny dla kibli szum wzburzonej wody, i autor ponownie objawił się oczom zgromadzonej przez niego publiczności. Był oczyszczony. Pozbywszy się nagromadzonych we wnętrznościach fekaliów wydawał się być bardziej żwawy. Podbudowany tym ostatnim str. 62
słowem uniósł rękę i stanowczym, a jednocześnie nieznoszącym sprzeciwu gestem dłoni dał znak do rozstąpienia. Co też nastąpiło. Przeszedłszy przez korytarz, potem przez pokój, autor stanął na samym środku balkonu, i odwróciwszy się naraz w stronę falującego tłumu bohaterów zaczął wskazywać palcem: tego, tego, tamtą; wskazując im wszystkim miejsca, które według jego widzimisię powinni byli zająć. Co też niezwłocznie uczynili. W tym czasie, znajdującą się nieopodal miejsca akcji rzeką Wisłą, przepłynął statek piratów. * Autor chrząknął, a zaraz potem odchrząknął. Przebiegł wzrokiem po twarzach swoich bohaterów. Nie malowało się na nich nic. - To nic… – zaczął. - To nic, że… nic nie maluje się na waszych twarzach. To nawet lepiej. Będzie mi łatwiej. Zapewne zastanawiacie się moi drodzy, po co was tutaj wszystkich zebrałem? Jaki cel mi przyświecał? I co miałem, lub też nie miałem na myśli? Choć z faktu – pozwolicie, że znów powrócę do malowania – choć, z faktu, że nic nie maluje się na waszych poczciwych twarzach mogę równie dobrze wnioskować, że nic a nic was to nie obchodzi. Jednakże – i tu muszę niestety użyć swego autorskiego autorytetu – jednakże ja jako wasz znienawidzony, okrutny, wyklęty autor mam wam dziś wiele do zakomunikowania. Chociażby z racji pełnienia funkcji autora muszę - więcej, jestem zmuszony – sprawować nadrzędną kontrolę nad najdrobniejszymi elementami tej układanki, chociażby tylko i wyłącznie z tej racji muszę wnikliwie przyglądać się wszystkim, najdrobniejszym nawet trybikom machinerii, doglądać, dbać o ich str. 63
właściwe naoliwienie, chociażby dlatego, ale – pomijając już nawet tak oczywiste motywacje – mój zamiar jest daleko bardziej uzasadniony, a co za tym idzie, by tak rzec, godzien realizacji. Zdecydowałem się powiedzieć wam całą prawdę. Tak. Powiem wam całą prawdę, zasługujecie na nią jak nikt inny. To w końcu wy jesteście chorymi wytworami mojego umysłu, a więc jesteście ułomni jak ja jestem ułomny. Niedookreśleni. Nierozwinięci. I ułomni. Pisząc o was nie potrafiłem skupić się nad wami, nie byłem w stanie rzetelnie i cierpliwie rozwinąć waszych postaci, nadać im sensu i wiarygodności. Wprowadzałem was tylko jedno po drugim w ten mój chory świat, który – jak widzicie – również jest schorowany i ułomny. Pytacie co jest przyczyną? Właściwie nawet nie pytacie, to ja muszę zapytać w waszym imieniu. Pytam więc co jest przyczyną i udzielam wam odpowiedzi. - Odpowiedź na tak postawione pytanie może być tylko jedna. Otóż moi drodzy przyjaciele, straciłem kontrolę. Stało się to nagle, niespodziewanie. Pewnego dnia w nagłym przebłysku zrozumiałem, że nie kontroluję już swego umysłu, że – jakby to powiedzieć – umysł mój wymknął się spod kontroli, to znaczy – mówiąc jeszcze inaczej – jest on ubezwłasnowolniony, ubezwłasnowolniony i udręczony zarazem przez owo ubezwłasnowolnienie, udręczony i zawieszony na niewidzialnych niciach jak zużyta, nikomu niepotrzebna marionetka. Wtedy, w tej jednej chwili, zdałem sobie sprawę, że choćbym nie wiem jak bardzo się starał, nie zdołam zapanować nad tym truchłem, nie uda mi się już nic. Nic. - Ale to nie wszystko moi drodzy, to jeszcze nie wszystko, skoro już tu jesteście, skoro – nie bez trudu - udało mi się zebrać was wszystkich – pozwólcie, że coś jeszcze powiem. Zresztą, i tak nie macie wyboru. Nie macie wyboru! Więc słuchajcie! Otóż tkwi przed wami pierwszorzędny okaz człowieka-rośliny, której nie pozwolono obumrzeć. Jestem człowiekiem-rośliną, którą bezmyślnie odratowano. Jestem człowiekiem-rośliną, której nie pozwolono uwiędnąć. Z premedytacją, bezmyślnie, powiadam, podsunięto jej str. 64
w ostatniej chwili odpowiednie odżywki, odratowano. I to tylko po to, by trwała w cierpieniu ku uciesze! Co za perfidia! Co za tupet! Jak więc miałem się bronić, przed tak jawnym pogwałceniem mojej konwencji? W jaki sposób miałem nadal istnieć, skoro istnienie mi obmierzło? Początkowo nie znajdowałem odpowiedzi na tak postawione pytanie, co tylko dodatkowo wzmagało moje cierpienie. Dopiero z czasem, po wielu nieskończonych minutach, po wielu rozciągniętych w nieskończoność minutach cierpień, znalazłem uspokojenie w was. Tak, właśnie w was, moi drodzy. - Jesteście wszyscy z pogranicza bajek i majaczeń. Jesteście tacy jakim i ja byłem w dzieciństwie. Jesteście dwuwymiarowi i papierowi zarazem, a więc mogę wam wierzyć. Nie okłamiecie mnie. Bez wahania porzucicie gdy zajdzie taka potrzeba. Pozwolicie mi odejść gdy przyjdzie mój czas. Pozwolicie mi zwiędnąć, kiedy zacznę więdnąć. Pozwólcie mi zwiędnąć. - Więdnij! – głos należał do mężczyzny w sile wieku. * Zapadła cisza. Autor jak gdyby tylko czekał na taki obrót wypadków, zdawało się, że od dłuższego czasu oczekiwał podobnej reakcji, i był na nią przygotowany. Popatrzył – jak to się mówi – z góry na mężczyznę w sile wieku, przez chwilę postał jeszcze, pomedytował, a następnie – jak to się również mówi –niczym nie zbity z tropu - kontynuował: - Zanim tu do was przyszedłem długo zastanawiałem się nad tym, co powinienem wam powiedzieć, i jaki skutek wywołają moje słowa. Można rzec, że przemyślałem to sobie dogłębnie, dlatego nie zdziwię was teraz jeśli powiem, że nie jest dla mnie zaskoczeniem wasza antypatyczność. Spodziewałem się tego. Antycypowałem waszą antypatyczność. Pana słowa – tu autor zwrócił się bezpośrednio do mężczyzny w sile wieku – także są antycypowane. Pomyślałem sobie bowiem, że dobrze by było str. 65
gdyby mój monolog urozmaicił jakiś przypadkowy wtręt dobiegający z ust mężczyzny w sile wieku. I stało się. Ja zacząłem mówić o więdnięciu, podczas gdy pan – tu autor wskazał palcem na mężczyznę w sile wieku – w tym samym czasie przygotowywał swój wtręt. Podczas gdy ja mówiłem o więdnięciu, pan w milczeniu zastanawiał się nad swoim wtrętem. W pewnej chwili było tak, że zwróciłem się do was wszystkich z prośbą o wspomożenie w więdnięciu, i wtedy wskazywany przeze mnie pan powiedział… Jak więc powiedział? - Więdnij! czytelników.
–
podpowiedział
autorowi
tłum
zagorzałych
- No właśnie. Cały mechanizm opiera się na tym, że wskazywany przeze mnie palcem mężczyzna w sile wieku nie wypowiedział tego słowa sam. Oczywiście, jak wszyscy tu zgromadzeni na własne oczy widzieli, otworzył był on usta i wyartykułował przy tym odpowiednie dźwięki, ale to wszystko. To JA, tylko i wyłącznie JA, wpierw pomyślałem jaki tekst włożyć mu w usta, a następnie to uczyniłem! Czyż to nie piękne? Autor przez chwilę delektował się zaległą ciszą, po czym kontynuował. - Może to i piękne, sam nie wiem… Nieważne. Wbrew temu co prawdopodobnie sądzicie nie napawam się władzą, nie jestem typem autora, któremu władza sodowa uderza do głowy. Nie zamierzam wykorzystywać was dalej do realizacji moich niecnych planów. Nic z tych rzeczy! Z tego miejsca – tu autor rozejrzał się wokół siebie – z tego miejsca obwieszczam wam moi drodzy, że nic a nic mnie nie obchodzicie! Nie interesuje mnie wasza przeszłość, wasze motywacje, w ogóle wasze dalsze losy. Potrzebni byliście mi tylko po to aby zirytować Katję! Wśród zgromadzonych rozległ się szmer oburzenia. Autor uciszył ich jednym gestem dłoni. str. 66
- Możecie być oburzeni. Pozwalam wam. Oburzeni są OK. Pozwólcie mi – zaprawdę byłoby dziwne, gdybyście mi teraz nie pozwolili – pozwólcie mi zatem, że zignoruję waszą natrętną obecność i zwrócę się z tego miejsca bezpośrednio do Katji, Katji drogiej Katji, mojej jedynej czytelniczki… - Szanowna Katju! Moja jedyna czytelniczko! Ja autor tej opowieści przyznaję, że trochę się zagalopowałem. Wprowadziłem do tej opowieści postaci, które – co tu kryć – musiały wzbudzić twoją irytację, już choćby tylko poprzez swoją obecność. Zapewne zastanawiałaś się dlaczego tak mało miejsca poświęcam tobie, głównej bohaterce? Dlaczego w opowieści zatytułowanej notabene „Katja i Katja po dwóch stronach nory” pełnisz rolę niemal epizodyczną? Odpowiedź jest prosta: Zrobiłem to z wrodzonej przekory. Przecież wiesz jak lubię się z tobą droczyć. - Lecz to nie wszystko Katju droga Katju, moja jedyna czytelniczko. Ja autor tej opowieści przygotowałem dla ciebie znacznie więcej świątecznych niespodzianek. Pozwól, że zanim zabiorę cię pod choinkę, gdzie czeka już na ciebie moc przeterminowanych, owiniętych we wczorajsze gazety prezentów, wyjaśnię ci nieco motywy mojego postępowania. - Po pierwsze – że posłużę się tą ograną wyliczanką – po pierwsze zatem, we wczorajszej rozmowie telefonicznej stwierdziłaś (twoje stwierdzenia są dla mnie zabójcze), że spodziewałaś się takiego obrotu sprawy (a czego innego mogłam się po tobie spodziewać ?). I tu zgadzam się z tobą Katju. Tylko tyle. - Po drugie - doszłaś do wniosku (jak sama mi powiedziałaś – doszłam do wniosku), a więc doszłaś po drugie do wniosku, że jestem łatwo przewidywalny. Jesteś łatwo przewidywalny, stwierdziłaś. W tym miejscu muszę jednak zaprotestować. str. 67
- Co prawda zarówno pierwsze jak i drugie to wariacja na ten sam temat, niemniej nie omieszkałem zawrzeć zarówno pierwszego jak i drugiego w swojej mowie końcowej. Niespodziewanie dla siebie samego, autor wyjął z tylnej kieszeni spodni nóż kuchenny i wbił go w szyję najbliższej osoby, tj. dziewczyny, która zginie.
str. 68
ROZDZIAŁ DRUGI Przełom lat. Myślę o sobie na przełomach lat, lecz nie tych, które mam za sobą. Zastanawiam się nad przyszłymi, umownymi przełomami lat. Zabawna ucieczka myślenia z przeczuciem, że myśli moje, obecnie myślącego tu myśli, nijak się mają do pozbawionych myślącego przełomów przyszłych. Nie mam złudzeń, co do roli jaką ostatecznie odegra w tej cząstkowej historii moja nieustępliwa złośnica-samotność. Czuję się na siłach, więcej – nabrałem dziwnej wprawy w trwaniu pozbawionym złudzeń. Odczuwam wewnętrzny porządek organów, doznaję uczucia samozadowolenia z ograniczonego śmietnika mojej wyobraźni. Jedyny dysonans jaki sam tu sobie wprowadzam stanowi dla mnie moje wzmagające się ględzenie na własny temat. Przed laty, aby ustrzec się nieuniknionego obłędu, postanowiłem skierować aktywność swojego umysłu na inną osobę. Wymyśliłem w tym celu Katję. Umieściłem ją w centrum mojej opowieści, a tym samym w centrum moich zainteresowań. Nadałem jej absorbujące cechy, których zadaniem była animacja mojego myślenia. Napisałem: Potrzebny jest królik, biały albo czarny, coś za czym można podążać. Dobre historie zaczynają się od królika. Na początku dobrych historii nie widać całego królika, najpierw są uszy, wystają gdzieś z trawy, może być też ogonek, szary ogonek wystający zza pnia drzewa. W każdym razie są to fragmenty królika, które pojawiają się na początku dobrych historii i niezachwianie świadczą o obecności królika, bo jeśli są fragmenty, gdzie musi być też cały królik, którego należy odszukać. Napisałem tak, aby od czegoś zacząć. Następnie, aby całkowicie skupić się na Katji, co stanowiło gwarancję poprawnej działalności mojego umysłu, zająłem się str. 69
wymyślaniem dla niej zajęć. Szło mi jak po grudzie(ń). Wymyśliłem jej w końcu oderwaną od rzeczywistości robotę w korekcie i tłumaczeniach. Przyjęła ją z wdzięcznością. Wieczorami zacząłem odbierać od niej telefony. Telefony w mojej głowie brzęczały zazwyczaj wieczorami. Podnosiłem wtedy wyimaginowaną słuchawkę, aby dowiedzieć się bezpośrednio od Katji, co słychać. Opowiadała przede wszystkim o Kamce, małpce adoptowanej przez nią przed laty w budapeszteńskim motelu, czasami dorzuciła coś jeszcze o korekcie i tłumaczeniach. Muszę przyznać, że nie potrafiłem, jak to się mówi, pogłębić je wizerunku psychologicznego. Za mało danych. Bez względu na przeszkody, musiałem jednak jakoś sobie radzić. I radziłem. Udzielałem sobie praktycznych porad dotyczących dalszych perypetii Katji, wprowadzałem ją za rękę w mroczne zaułki mojej wyobraźni, gdzie niewątpliwie nie było niczego prócz chaosu skojarzeń. Mogę teraz i tak powiedzieć; właściwie to ciągnąłem ją za rękę we wszystkie te mroczne zaułki, mimo oporu z jej strony wciągałem Katję do mrocznych zaułków. Cały mój okrojony świat zbudowany jest z mrocznych zaułków; plaże, lotniska, centra handlowe i metropolie, to nic innego jak tylko mroczne zaułki. Wciągałem tam Katję za włosy. Teraz, na przełomie lat, myślę, że życie moje było tylko po to, abym napisał Katję. To, że piszę ją dopiero teraz na przełomie lat, świadczy tylko o tym, że potrzebowałem aż czterdziestu lat, aby do tego dojrzeć. Patrząc z takiej perspektywy przeszłość nabiera sensu. P.S – Wiem, że list ten zostanie odczytany przez moich sędziów. Pozwalam sobie zatem wyrazić głęboką skruchę za zabójstwo. Jestem bezwzględnym zabójcą, dlatego proszę o najwyższy wymiar kary. autor str. 70
* Powróciwszy z ożywczego spaceru nad moje ulubione jeziorko, gdzie powodowany tyleż miłosierdziem, co egoistyczną potrzebą karmiłem kaczki, zdjąłem czerwoną kurtkę alpejską, jak żartobliwie zwykłem ją określać, i stanąłem przy biurku, aby po raz kolejny przeczytać leżący na nim list autora. List ten, pisany odręcznie i noszący tym samym charakterystyczne piętno jego stylu, stylu – muszę to podkreślić – zdradzającego oznaki nieodwracalnego obłędu, otrzymałem wczoraj. Widziałem siebie jak zmarznięty wchodzę do dusznej klatki schodowej, jak kątem oka zauważam biel koperty prześwitującej przez łezki skrzynki pocztowej, jak zsunąwszy rękawiczki (jedna z nich upada w pośniegowe błocko), z trudem przekręcam kluczyk (opadająca klapka), a ja wyciągam kopertę noszącą znaki otwierania, jak stąpając po schodach, nie mogąc się powstrzymać, nie mogąc się powstrzymać, jeszcze raz w pośpiechu odczytuję pismo autora. Ogrzać ręce! Biegnę do kaloryfera, przywieram doń dłońmi czując jak ciepło wpierw nieporadnie, z oporem, potem już nieodwołalnie, bez sprzeciwu gwałci moje ciało. Przedłużam tą chwilę aż do osłabnięcia, dopiero gdy czuję na twarzy wypieki odrywam się z trudem i chwiejnym krokiem zmierzam do łóżka, na które rzucam czerwoną kurtkę alpejską jak żartobliwie zwykłem ją określać, aby ostatecznie stanąć przy biurku i po raz kolejny przeczytać list autora. Dopiero teraz, po wielu próbach, udaje mi się odszyfrować ukryty przekaz. Niewprawne oko przypadkowego czytelnika nigdy nie zdoła, pomyślałem sobie z satysfakcją, odszyfrować ukrytego przekazu autora. Niewprawny umysł czytelnika, uśmiechnąłem się złośliwie, nie jest w stanie ogarnąć zamysłu autora. Niewprawny, nieuważny czytelnik, wykrzyknąłem, jest elementem zbędnym. Tylko mi udało się przejrzeć zamiary autora. Tylko ja odczytałem ukryty przekaz. Tylko ja wiem, że autor w ostatnim liście mianował mnie swoim następcą. Odtąd to
str. 71
jestem narratorem opowieści „Katja i Katja po dwóch stronach nory”. Umarł autor, niech żyje narrator! * Nie popadam jednak od razu w samouwielbienie, fakt bycia narratorem przysparza mi satysfakcji na równi z obowiązkiem. Od tej chwili ciąży na mnie bowiem obowiązek wywiązania się z rzetelnego opisu Katji, co może być niełatwe – zważywszy na to, że w przeciwieństwie do autora byłem z Katją przez krótki bo krótki, ale zawsze jakiś tam wiążący okres czasu, by tak rzec, w pewnej zażyłości. Na tym polu - przewiduję przezornie – mogą pojawić się pewne trudności. Pocieszam się tym, że w przeciwieństwie do autora dysponuję znacznie szerszym warsztatem środków literackich i nie obawiam się słowotoku. Leżąc na łóżku przykryty czerwoną kurtką alpejską, jak żartobliwie zwykłem ją określać, przypominam sobie mętne wywody autora na temat stylu. Przypominam sobie jak podniesionym głosem wyłuszczał mi, że od dziecka powstrzymywał się przed pisaniem o deszczu bo wszyscy piszą o deszczu, a ja uważam że jak się pisze o człowieku, to też pisze się o tym o czym inni pisali, pisze się o twarzy, rękach i nogach, gdyby powstrzymać się o pisaniu o twarzy, rękach i nogach nie można byłoby nic a nic napisać o człowieku, tak myślę pod tą kurtką. Ja, narrator, w przeciwieństwie do autora, nie zamierzam za wszelką cenę silić się na oryginalność. Ale dość! Wystarczy już tych wynurzeń! – skarciłem siebie wychyliwszy głowę spod kurtki. Nie popełnię przecież błędu autora i nie zacznę teraz odchodzić od tematu. Odchodzenie od tematu to ulubione zajęcie autora, powiedziałem głośno do siebie drąc na strzępy jego ostatni list. Ulubionym zajęciem autora było odchodzenie od tematu, powtórzyłem te same słowa zbierając jednocześnie strzępy dopiero co podartego listu w nastawioną dłoń. To jedyne mu się udawało, powiedziałem tak, i zaraz str. 72
zadziwiłem się niegramatycznością tego sformułowania, które wymsknęło mi się mimochodem. Nie powinienem tak mówić, pomyślałem jeszcze, i dopiero formatowanie kulki ze strzępów ostatniego, podartego przeze mnie przed chwilą listu autora przywróciło mi spokój. * Katja. Jak opisać Katję? Zupełnie spokojny, pozbawiony oznak nerwowości, zastanawiałem się przez dłuższy czas nad tak postawionym pytaniem. Sądzę, że już samo postawienie tego pytania odwiodło mnie w pewnym stopniu od innych, bardziej krępujących, a co za tym idzie najbardziej denerwujących pytań. Postawienie tego pytania – skonstatowałem – spowodowało, że jestem teraz nienormalnie spokojny. Nienormalnie spokojny postanowiłem odejść ze swymi uspokojonymi myślami do dnia, w którym po raz pierwszy ujrzałem Katję. Przyszło mi to z łatwością. Po raz kolejny odchodziłem bowiem myślami w znane mi miejsce. Ponownie widziałem siebie jak ubrany w beżową kurtkę letnią, jak żartobliwie zwykłem ją określać, stoję przed budką kwiaciarni i z podziwu godnym zaangażowaniem wybieram właściwy kwiat, tj. nierzucającą się w oczy ni to różę ni to chryzantemę w nieokreślonym kolorze. Ponownie obserwowałem siebie jak dokonawszy właściwego wyboru podążam ulicą Świętokrzyską do stacji metra Świętokrzyska ubrany w beżową kurtkę letnią, jak żartobliwie zwykłem ją określać, dzierżąc w dłoni ni to różę ni to chryzantemę w nieokreślonym kolorze. Jak z całym tym ekwipunkiem wychodzę po schodach ze stacji metra Plac Wilsona, i kieruję się w stronę Katji oczekującej na mnie przed kinem Wisła. Pomyślałem sobie teraz z uśmiechem, że nawet bez rozpoznawczego, uprzednio uzgodnionego przez nas znaku. nie mógłbym nie rozpoznać Katji. Zatrzymałem się nawet przez dłuższą chwilę na tym kadrze, aby wykluczyć możliwość pomyłki. str. 73
Wrzucając papierową kulkę ze strzępów podartego przeze mnie listu autora do wazonu na papierowe kulki sformatowane ze strzępów podartych przeze mnie listów autora, w dalszym ciągu uśmiechałem się do siebie. * Czy to nie jest przypadkiem śmieszne i żałosne pomyślałem nagle, a uśmiech znikł, jak to się mówi, z mojego oblicza, jak to się mówi również, za dotknięciem ręki, czy to nie jest przypadkiem śmieszne i żałosne, że przypominam teraz sobie siebie zaaferowanego w tamten słoneczny, wrześniowy wieczór? Czy to nie jest przypadkiem infantylne i żałosne, że umysł mój zdegenerowany zajmuje się tego rodzaju wspomnieniami? Czy aby nie przekraczam jakiejś niewidzialnej lecz wyczuwalnej przecież granicy infantylności? Bo jednak wyczuwam, nie da się tego ukryć, że brnę w te wspomnienia za daleko, że jednak przekraczam niewidzialną granicę przyzwoitości przypominając sobie siebie na tle, by tak rzec, Katji. Moje wspomnienia, pomyślałem, aż proszą się aby uznać je za niepoprawne politycznie, aby umieścić je, jak to się mówi, na cenzurowanym. Obowiązek bycia narratorem „Katji i Katji po dwóch stronach nory” nie upoważnia mnie przecież do tego typu wspomnień. Zawierają one bowiem ocierające się o śmieszność szczegóły, które, jak to się mówi i mówi, źle rzutują na moją osobę. Bo, czyż nie można nazwać śmiesznym, infantylnym i żałosnym fakt kupowania Katji kwiatów? A jeszcze bardziej śmiesznym, infantylnym, żałosnym, ba nawet patriarchalnym, fakt wspominania o kupowaniu kwiatów dla Katji? Jakiż to demon niepoprawności politycznej podsunął mi takie wspomnienia? Jakiż to demon niepoprawności genderowej kazał mi o tym wspomnieć? - Bredzisz – zawyrokowała Katja. - Nawet nie wiesz jaką moc sprawczą mają twoje brednie – wymówiła ze spokojem wsmarowując krem w uda. Przysiadła na brzegu łóżka i przyglądała się teraz narratorowi z politowaniem str. 74
połączonym z obrzydzeniem. Miała już dość tego żałosnego mężczyzny, który od kilku miesięcy zatruwał jej życie swoją anachroniczną paplaniną i aż nadto rzucającym się w oczy nieprzystosowaniem do życia w związku. - To jedno wiem - podniecił się niezdrowo narrator. - À propos, przypominam sobie Puchar Świata w skokach narciarskich, który zmuszony byłem oglądać przez tak zwaną grzeczność, to znaczy znajdowałem się wtedy w otoczeniu tak zwanym rodzinnym i nie wypadało mi jak jakiemuś odludkowi nie oglądać Pucharu Świata w skokach narciarskich, zwłaszcza, że na stole był obiad, a przy stole siedział solenizant tj. mój ojciec. Oglądałem więc Puchar Świata w skokach narciarskich, tak jak cała zgromadzona wtedy przy jednym (bo przy ilu?) stole rodzina, jednak ja w przeciwieństwie do całej zgromadzonej wtedy przy stole rodzinnym rodziny czułem pewnego rodzaju dyskomfort oglądając Puchar Świata w skokach narciarskich. Przejawem tego dyskomfortu było złorzeczenie w duchu skoczkom, którzy po kolei pojawiali się na belce. Wymyślałem im w duchu siedząc przy stole z całą swoją rodziną, ja jeden z całej rodziny wyszydzałem ich w duchu w kolejności w jakiej pojawiali się na belce. Na pierwszym miejscu denerwował mnie Tom Hilde – Norweg z bardzo małą szczęką, który właśnie przez tą nieszczęsną szczękę, a także przez irytującą fryzurę na pazia przypominał mi znienawidzonego kolegę z podstawówki, którego do tej pory nie potrafię wyprzeć z pamięci. Na drugim miejscu denerwował mnie Austriak Andreas Kofler, którego pamiętałem jeszcze z dawnych konkursów gdzie zwykł był zajmować jedno z ostatnich miejsc, a teraz kiedy nieoczekiwanie zaczął wygrywać, po każdym skoku wydawał z siebie wprost do kamery przeraźliwie tubalny głos, którego się po nim prawdę mówiąc zupełnie nie spodziewałem, i który właśnie tylko z tego powodu mierził mnie straszliwie. Na trzecim miejscu zdenerwowanie moje wzbudzał Słoweniec Robert Kranjec, który w sposób absolutnie niedopuszczalny zafiksowany był na skakaniu, cała jego postawa świadczyła o tym, że nic poza skakaniem nie str. 75
wchodziło w jego przypadku w rachubę, postawę ową podkreślał jaskrawo-żółty kostium oraz małe, złośliwe, i - jak to się mówi świdrujące oczka. No więc wyobraź sobie, że siedząc wtedy przy stole z całą moją rodziną i oglądając Puchar Świata w skokach narciarskich, a jednocześnie złorzecząc w duchu skoczkom, nieświadomie zadecydowałem o końcowej klasyfikacji! Najpierw widowiskowo – jak to się mówi - upadł Kraniec, potem w jeszcze bardziej obrazowy sposób pierdyknął na zeskok Hilde, a na koniec źle wybiwszy się z progu na buli wylądował Kofler! Muszę przyznać, że miałem wtedy ogromną satysfakcję z układu końcowej klasyfikacji, z którą to satysfakcją nie afiszowałem się jednak zbytnio, siedząc w końcu, jak by nie patrzeć, obok solenizanta przy rodzinnym stole. - Nawet nie bredzisz, ty po prostu pierdolisz – podsumowała Katja zakładając kurtkę. - Lubię jak klniesz – stwierdził zgodnie z prawdą narrator, ale nie zdążyła tego usłyszeć, bowiem w tej samej chwili zatrzasnęła za sobą drzwi. * Katja szła. I szła. I szła. Szła wkurwiona. Miała już dość tego człowieka, który ostatnio wpływał na nią niezwykle destrukcyjnie, którego zachowanie miało niewątpliwie niebagatelny wpływ na to w jakim stanie znajdowała się teraz. Już wolałaby raczej, żeby kopcił jej w łóżku ten poeta lubelskostr. 76
krakowski. Wybór pomiędzy kopcącym w łóżku poetą lubelskokrakowskim, a tym żałosnym draniem, który - żeby było jeszcze zabawniej - kazał jej zwracać się do siebie per narrator, nie nastręczyłby Katji większych trudności. To jak wybór między perłą a wieprzem, pomyślała. Oczywiście do wieprzy zaliczyła automatycznie tego człowieka. Muszę się go pozbyć, powiedziała. Bez względu na koszty, dodała. Poprawiła nerwowo zsuwający się z ramienia pasek od płóciennej torby z logo księgarni im. Bolesława Prusa, w której niosła przeznaczone do rozwieszenia dwadzieścia siedem plakatów informujących o przewidzianym na najbliższy piątek spotkaniu autorskim ze znanym ze swej współczesnej sarmackości Pisarzem Poważnym. Jakby tego wieszanie.
wszystkiego
było
mało,
czekało
ją
jeszcze
* Zatrzymała się dopiero w przejściu podziemnym przed automatem do sprzedaży biletów Zarządu Transportu Miejskiego. W poprzednim zdaniu celowo nie użyłem skrótu, aby nie wypaść z rytmu wypowiedzi4. Odkąd tylko pojawiły się na mieście automaty do sprzedaży biletów Zarządu Transportu Miejskiego, Katja stała się najwierniejszą fanką wypluwanych przez nie biletów dwudziestominutowych. Ubóstwiała te gładkie, niebieskie kartoniki. Pozwalały jej one na zaspokojenie kilku trzeciorzędnych, hierarchicznych potrzeb, zlokalizowanych w górnej części piramidy Abrahama Harolda Maslowa.
4
przyp. narratora str. 77
Po pierwsze – znalazła w końcu uzasadnienie dla dźwigania niezliczonej ilości monet, które nie wiedzieć czemu, nieustannie brzęczały na dnie jej płóciennej torby z logo księgarni im. Bolesława Prusa. - Choćbym się nie wiem jak bardzo starała, to nie potrafię – przekomarzała się Katja – pozbyć się kilogramów monet z dna mojej torby. Po drugie – trasy jakie zazwyczaj obierała, były jak gdyby tylko po to stworzone, aby służyć godnemu i chwalebnemu, słusznemu i zbawiennemu wykorzystywaniu biletów dwudziestominutowych. No bo jak inaczej określić połączenie sto szesnastki z Palcu Wilsona pod uniwerek albo sto piątki z uniwerku do BUW-u? Po trzecie wreszcie – opracowany przez nią system zaopatrywania się w bilety dwudziestominutowe pozwalał na świadome i czynne uczestnictwo w każdej podróży, a co najważniejsze, nie musiała, jak rzesze biernych, nieświadomych posiadaczy karty miejskiej, figurować w jeszcze jednej bazie danych, do których to baz danych miała – jak to się mówi – stosunek ambiwalentny. Świadome i czynne zaopatrywanie się w niebieskie kartoniki tak weszło Katji w krew, że nawet wtedy, gdy przypadkiem wybierała inną, dłuższą trasę, to i tak kupowała wyłącznie bilety dwudziestominutowe, które w czasie jazdy z satysfakcją kasowała jeden po drugim, przy okazji kontrolując czas podróży. - Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedziała Katja automatowi Zarządu Transportu Miejskiego, wygrzebując z jego rozświetlonego korytka niebieski, dwudziestominutowy kartonik. Miała jechać metrem, lecz w ostatniej chwili rozmyśliła się. Naszła ją nagle ochota na czarne ciasteczka. Wyszła więc w światło.
str. 78
* Zmierzała teraz (kamera w dalszym ciągu towarzyszy Katji) w kierunku sklepu Warszawskiej Spółdzielni Spożywców, gdzie – miała taką nadzieję – zaopatrzy się w niezbędne pudełeczko. Wiał lodowaty wiatr. Coś zaczęło padać. Ni to śnieg, ni to deszcz. Jak to się mówi – przeszedł ją dreszcz; cienka kurteczka nie zapewniała należytej ochrony w czasach polskiej zarazy, jak prywatnie, na własny użytek, określała okrutne miesiące zimy. Miała - to prawda - kupić sobie wreszcie płaszcz, upatrzyła sobie nawet jeden w okolicy, ale ciągle nie była gotowa na podjęcie ostatecznej decyzji w sprawie koloru (z początkowych czterech zawęziła wybór do dwóch). Wahała się między brązowym a czerwonym. * Nie rozłączając się z Katją, będąc – jak to się mówi na wizji – w stałym kontakcie z Katją, zajrzyjmy na moment do narratora, którego pozostawiliśmy samego w pustym mieszkaniu. (Oczywiście można by się spierać, czy mieszkanie wraz ze znajdującym się w jego wnętrzu narratorem, może być puste, ale jebać to). Przepraszam za powyższe wyrażenie, ale ze zrozumiałych dla mnie względów już nie mogę się z niego wycofać. Nie rozłączając się zatem z Katją, będąc z nią w stałym kontakcie, zróbmy sobie maleńką przerwę reklamową i pokażmy całemu światu, co też wyczynia narrator. A narrator najwyraźniej jest. I jest. I myśli. str. 79
Lecz myśli w głowie narratora nie przybierają różowej barwy; nie są ani brązowe, ani czerwone, nie są nawet czarne. Myśli narratora są bezbarwne, w dodatku nie może ich pozbierać – jak to się mówi – do kupy. Oko kamery zagląda teraz w sam środek mózgu narratora i co widzi? Tytuł następnego odcinka programu – Co widzi oko? * Tu odruchowo chciałem zrobić cięcie, ale pomyślałem sobie, że to by było zupełnie niepoważne. Zabawianie się w takiej chwili w montażystę urągałoby inteligencji czytelników, pomyślałem. Dość, że uwłaczając inteligencji czytelników, zabawiam się przecież w reżysera, operatora kamery, scenarzystę, kostiumologa, charakteryzatora i konsultanta w jednym, dość tego, że mając za nic inteligencję czytelników, wyznaczam sobie rolę narratora, pomyślałem. Dlatego wkleiłem gwiazdkę. Zadowoliłem się gwiazdką. Jako narrator „Katji i Katji po dwóch stronach nory” leżący na łóżku należącym do Katji w jej żoliborskim mieszkaniu, chciałbym móc powiedzieć coś od siebie. Leżąc przykryty czerwoną kurtką alpejską, o której nie chce mi się już dłużej mówić w żartobliwy sposób, miałbym – jak to czasami mówię – wiele do powiedzenia. Wyglądając jednym okiem z pod kaptura czerwonej kurtki alpejskiej widzę wyraźnie, że jedynym dla mnie wyjściem jest mówienie. Dlatego mówię. A mówię teraz o ciszy panującej w żoliborskim mieszkaniu Katji, o której zawsze chciałem powiedzieć wiele złego5. Jest to cisza 5
Zdaję sobie sprawę z niezamierzonej dwuznaczności tej wypowiedzi
(przyp. narratora) str. 80
porównywalna tylko z osławioną ciszą na morzu, tak zwaną ciszą przed burzą. Jednak cisza panująca w żoliborskim mieszkaniu Katji jest ciszą o wiele bardziej groźną, ba, jest ciszą najgroźniejszą ze wszelkich możliwych cisz, o jakich dane mi było dotychczas usłyszeć. Zadziwiające jest to, że Katja w ogóle nie rejestruje tej ciszy, ani trochę nie niepokoi się mogącą wybuchnąć niespodziewanie kakofonią. Przebywając w jednym pokoju z Katją nie mogę się nadziwić jej nadzwyczajnemu opanowaniu w świetle towarzyszącej nam ciszy, która – nie oszukujmy się dłużej – musi zostać w końcu zdemaskowana. Obserwując Katję czytającą ze spokojem najnowszy numer „Polityki” ze strachem wyczekuję chwili, kiedy nastąpi Bum. Wszystkie włoski na mojej skórze najeżone są w oczekiwaniu na Bum. Cały zbudowany jestem z Bum. Jednak Bum nigdy nie następuje; Katja, jak gdyby nic dociera do końca bezbarwnego felietonu Passenta, manifestacyjnie pomija Stommę, i przelatuje w ciszy przez te końcowe strony, a one liter już prawie nie mają... A teraz, zupełnie niespodziewanie, szybki najazd na Katję! Kaaameera! Świaatłaa! Zbliżeeniee! KATJA WYJADŁA PUDEŁECZKA!!!
WSZYSTKIE
CZARNE
CIASTECZKA
Z
Przez chwilę chciałem nawet pobrudzić jej buzię tymi ciasteczkami, ale uprzytomniłem sobie, że byłoby to nieuprawnione nadużycie. Czarna maź na ślicznej buzi Katji świadczyłaby dobitnie o moim niesłychanym okrucieństwie, a co gorsze – perwersji. Wysmarowanie czarną mazią buzi Katji zawierałoby w sobie – jak str. 81
to się głupio mówi - podtekst seksualny. Zaprawdę jestem daleki od kołtuństwa, i drobnomieszczańskiej pruderii, ale myśl o tym, że mógłbym teraz zacząć pisać otwarcie o, na przykład łechtaczce Katji, napawa mnie wstrętem porównywalnym ze wstrętem, jaki wywołuje u mnie równie niedorzeczna myśl, że mógłbym opowiadać tutaj o swoim penisie. Zostawiam to tym, którzy na co dzień szafują swoją intymnością, którzy wywlekają na wierzch swoje łechtaczki i penisy gdzie się tylko da. Zblazowany czytelnik nie dowie się ode mnie niczego, co mogłoby w najmniejszym stopniu, rzucić złe światło, a nawet cień, na Katję. Pierwszego czytelnika, który przyzna się do tego, że przystępując do lektury „Katji i Katji po dwóch stronach nory” liczył na sceny łóżkowe, bez wahania strzelę w pysk. * Katja zjadła i odpoczywała. Rozwiesiła już połowę z dwudziestu siedmiu plakatów informujących o przewidzianym na najbliższy piątek spotkaniu autorskim ze znanym ze swej współczesnej sarmackości Pisarzem Poważnym, i odpoczywała teraz w holu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego przyglądając się książkom wystawionym na sztalugach antykwariuszy.6 Postanowiła, zresztą słusznie, wyrzucić zbędne już pudełeczko, ale wokół nie dostrzegła żadnego śmietnika. Westchnąwszy wepchnęła je z rezygnacją do płóciennej torby z logo księgarni im. Bolesława Prusa, gdzie tylko czekały na taką okazję kilogramy 6
Kto z czytelników nie dostrzegł w tym zdaniu jawnej kpiny z nauk ścisłych
proszony jest o natychmiastowe zaprzestanie dalszej lektury (przyp. narratora)
str. 82
monet, które bez żenady pozajmowały przegródki przeznaczone dla czarnych ciasteczek. Katja wstała, otrzepała się… i potknęła. Stop! Powtarzamy ujęcie! Katja wstała, otrzepała się i ładnie wyszła z holu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Oddalała się teraz do Czułego Barbarzyńcy, gdzie czekała już na nią Osia. * - I mówię ci to bez złych intencji, po prostu, jak ktoś, kogo naprawdę obchodzi to, co przed chwilą powiedziałaś – doradzała Katji Osia. - Zastanawiam się tylko… bo widzisz, jeśli to dłużej potrwa… Katja ze zrozumieniem i wdzięcznością przyjęła uwagi Osi. Wzięła je sobie głęboko do serca. Tak na marginesie, trzeba przyznać że Osia prezentowała się okazale; delikatny makijaż, zadbane włosy, nienaganne paznokcie. - Byłam wczoraj na spotkaniu gwiazdkowym w pracy – niepostrzeżenie zmieniła temat Osia – Mnóstwo ludzi. Myślałam, że raczej wszyscy zwiną się szybko do domów, a tu proszę, pełna sala. Kanonik jak zwykle wygłosił przemówienie, nawiązał do kryzysu, przeszliśmy, wybrnęliśmy, i te pe i te de, sra ta ta ta, a potem to już tylko ogólna wyżera… Katja starała się utrzymywać wzrok na ustach Osi, ale przychodziło jej to z trudem, klika minut temu zauważyła za oknem starszą kobietę dokarmiającą gołębie, która wydawała jej dziwnie się znajoma. Pomiędzy przenoszeniem wzroku z ust Osi na str. 83
jej oczy w celu grzecznościowego potwierdzania – zresztą ciekawych skądinąd – wypowiedzi, Katja starała się przypomnieć sobie, skąd zna tę postać za oknem. - Znasz tę panią? – Osia, w przeciwieństwie do większości przyjaciółek Katji, była dobrą obserwatorką i nie uszła jej uwadze nieobecność dziewczyny. - Przepraszam, zapatrzyłam się. No właśnie, kogoś mi przypomina. Ale nie wiem kogo. Już gdzieś musiałam ją widzieć. - A co to tak biega!? A co to tak biega!? – tymi słowy wiosną ubiegłego roku starsza pani przegoniła Katję uprawiającą nornic walking z chodnika przy ulicy Broniewskiego. Podczas tej rozmowy z Osią przypomną się Katji jeszcze inne epizody z przeszłości, jednak akurat tego - ze starszą, krzyczącą kobietą w tle - nie dane jej będzie sobie przypomnieć. * - Czytałaś moja ostatnią notkę na Blogosi? – zapytała Osia. - Od wczoraj nie miałam nawet czasu zajrzeć do Internetu. Jestem zaaagoniona – wykręciła się Katja. Może nie był to szczyt dyplomacji, ale na bardziej przekonujące kłamstwa nie miała po prostu ochoty. - Przeczytaj. Powiesz mi, co o tym myślisz. - Przeczytam – skłamała Katja. Miała nadzieję, że Osia zapomni o obietnicy. - A wiesz, przeglądałam sobie ostatnio statystyki, nieprawdopodobne jakie dziwne postaci zaglądają na Blogosię.
to
- Tak? – nie musiała udawać zdziwienia Katja. str. 84
- Wyobraź sobie tylko: ktoś zbierający lalki (lalki, laleczki, wykwintne, śliczne, porcelanowe), ktoś parający się magią – parsknęła Osia, ktoś inny piszący dalszy ciąg Harrego Poterra oraz cała masa wegetarianów, nie wspominając już o jednym znanym weganinie. - Rzeczywiście zabawne – po raz drugi wyparła się siebie Katja. Postanowiła szybko zmienić temat. Ostatnie o czy dziś marzyła to rozmowa z Osią o Blogosi. - Zapisałam się na kurs macedońskiego. Od dawna przymierzałam się do cyrylicy, i myślę, że właśnie teraz nadszedł odpowiedni moment. Mam śladowe poczucie winy, że znając perfekcyjnie niemiecki, angielski, hiszpański i francuski, nawet łacinę, nie znam rosyjskiego. Początkowo sądziłam, że powinnam zacząć właśnie od rosyjskiego, ale kiedy tylko dowiedziałam się, że macedoński jest niejako spadkobiercą starocerkiewnosłowiańskiego, byłam już niemal pewna od czego powinnam zacząć. I zaczęłam – na twarzy Katji pojawił się uśmiech. - Brawo – bez widocznego entuzjazmu pochwaliła odważną decyzję Osia. Była trochę zazdrosna o duchowy rozwój Katji, który od dłuższego czasu obserwowała z rosnącym niepokojem. Zdawała sobie sprawę, że płodząc Maję, a potem Rebekę jej własny rozwój duchowy oddala się w tempie odwrotnie proporcjonalnym do wybitnych osiągnięć tej rezolutnej dziewczyny i ogranicza się w zasadzie do nic niewnoszących, kolejnych projektów. Posługując się niedawno opanowaną na warsztatach samodoskonalenia techniką wyparcia, przeniosła więc szybko myśli w kierunku najnowszego projektu, nad którym obecnie pracowała. W Czułym Barbarzyńcy zaroiło się tymczasem od barbarzyńców; to wycieczka gimnazjalistów zaciągnięta tu w celach egoistycznych przez młodą polonistkę pod mglistym pretekstem nauki obycia z kulturą literacką, wtargnęła do wnętrza str. 85
wraz z tumanami śniegu. Barbarzyńcy szybko opanowali kluczowe punkty obiektu, gdy tymczasem ich pani wdała się w pokojowe pertraktacje z przystojnym baristą. Nie minęło wiele czasu, a ustawiona w niedostępnym miejscu okazała paprotka z hukiem upadła na podłogę. - Barbarzyńcy w ogrodzie – zażartowała Katja i w tej samej chwili poczuła przeraźliwy ból głowy. Coś takiego nie przydarzyło się Katji od dzieciństwa. * Narrator po wielu bezskutecznych próbach postanowił w końcu opuścić mieszkanie Katji. Poczuł zmęczenie. Poczuł jałowość. Poczuł się mendą. Mendą nie rozróżniającą uczuć ludzkich. Przez ostatni tydzień tak zwane stosunki międzyludzkie pomiędzy mendą narratorem a Katją uległy atrofii. Wkładał dużo wysiłku, żeby tak się nie stało, próbował czytać Politykę tak jak czytał ją Katja, choć wcale nie interesowała go Polityka, próbował oglądać Władcę Pierścieni, tak jak oglądała Władcę Pierścieni Katja, ale i wtedy czuł się jedynie mendą. Być może tylko wtedy, gdy czytał jej wieczorami Trans Atlantyk podskórnie czuł, że wszystko jest poukładane. Tak naprawdę jedynie czytając Katji Trans Atlantyk nie czuł się mendą. - Satis – powiedział pretensjonalnie zrzucając z grzbietu czerwoną kurtkę alpejską. Miał już dosyć tej sytuacji, miał już dosyć choćby tego, że przed chwilą jeszcze, leżąc pod czerwoną kurtką alpejską, przeprowadzał ze sobą serię krótkich wywiadów. Odbywały się one według opracowanego przez narratora gotowego schematu i wyglądały mniej więcej tak: - Osiągnął pan nowy język? str. 86
- Posługuję się kalkami językowymi. - Raczej kloakami. - Między kalką a kloaką nie dostrzegam większej różnicy. - Wie pan, jak jest pan określany przez środowisko krytyków? - Wiem. Nazywany jestem literacką mendą. - Gorzej. Mówią na pana El Caganer. - Nic na to nie poradzę, że we wnętrzu szopki nie ma toalety. - Kalanie własnego gniazda sprawia panu aż taką przyjemność? - Jestem w tym dobry. - Satis – po raz wtóry wyrzekł pretensjonalnie narrator wymazując z pamięci serię krótkich, udzielonych przed chwilą wywiadów. Wsunął na głowę czarną, wełnianą czapę alpejską, wzuł na nogi solidne alpejskie buty, po czym wszedł do klatki. We wnętrzu klatki zbiegł schodami do drzwi wejściowych i nacisnął klamkę. A na zewnątrz klatki była niedziela. Przez niedokładnie odśnieżone ulice z rzadka pełznął jakiś oblepiony śniegiem pojazd. W powietrzu naprawę czuć było zimę. * Narrator szedł pustą ulicą i zamartwiał się. W jego narracyjnym świecie nie działo się nic interesującego, co mogłoby bodajże na chwilę przykuć uwagę czytelników. Nie występowały tu od dawna wyczekiwane, gwałtowne zwroty akcji, brak było intryg i pościgów, str. 87
pomiędzy stworzonymi przez narratora bohaterami nie dawało się zauważyć żadnych, logicznych ani emocjonalnych powiązań, co więcej; sami ci bohaterowie nie byli ani trochę wiarygodni psychologicznie, a wszystkie ich pozorne działania pozbawione były racji bytu w informacyjno-konsumpcyjnym społeczeństwie początku XXI wieku. - To smutne – westchnął narrator rozdeptując bryłkę lodu, i od razu zrobiło mu się raźniej.
* Katja opuszkami palców przytrzymuje skronie powstrzymując się przed wymiotami. Jej uporządkowany świat wycofał się nagle jak zdziczały kot. Wszystkie myśli uległy rozkładowi. Wszystko w co wierzyła uległo rozkładowi. Jest tylko ból. Podchodząca do gardła żółć. Podobny stan dał się zaobserwować w przeszłości tylko raz, i było to - jak narratora pamięć nie myli - w dzieciństwie Katji. Nie pamiętała już siebie jako dziewięcioletniej Katji, która przepłakała w swoim pokoju całe popołudnie. Narrator też już dokładnie nie pamiętał, o co wtedy poszło. Dlatego postanowił nie ciągnąć dłużej tego wątpliwego wątku. Ważne w tej historii jest to, że Katja pod wpływem zwierzęcego bólu, przerywa spotkanie z naprawdę zaniepokojoną Osią, odtrąca delikatnie acz stanowczo jej miłosierną dłoń, dzwoni po taksówkę. – Może jednak ja zadzwonię? – proponuje nieśmiało zaniepokojony narrator, obserwujący cierpienie rysujące się – jak to się mówi malarsko – na twarzy Katji. Katja przytakuje.
str. 88
Narrator wykręca numer. * Taksówka korporacji „Och Ach” pojawia się już po paru minutach. Parkuje niemal przy samym wejściu do Czułego Barbarzyńcy, co dodatkowo irytuje Katję, uczuloną przecież na wszelkie próby zawłaszczania przestrzeni publicznej przez użytkowników aut. Irracjonalność irytacji Katji możemy sobie jednak szybko wytłumaczyć zwierzęcym bólem głowy, nad którym nie sprawuje ona w tej chwili najmniejszej kontroli. Sytuacja ta jest o tyle zabawna, że patrzymy ze współczuciem na Katję wychodzącą z Czułego Barbarzyńcy, która w tym samym czasie złości się na stojący na środku chodnika samochód, mimo tego, że jest to samochód wezwany przez narratora specjalnie dla niej. I za chwilę znów patrzymy ze współczuciem na cierpiącą Katję, która nie zostawia na kierowcy owego feralnego auta – jak to się mówi – suchej nitki, za nieprzestrzeganie podstawowych zasad koegzystencji wielkomiejskiej. Czytając „Katję i Katję po dwóch stronach nory” musimy wciąż mieć na uwadze, że cały paradoks Katji, który narrator próbuje zgłębić od pierwszej strony tej opowieści, zawiera się właśnie w takich drobnych, niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka niuansach. - Niech pan jedzie na Plac Wilsona – rzuca Katja kierowcy, i przywiera czołem do szyby auta. Ulica jest zatamowana. Przez przednią szybę taksówki widać wyraźnie naprężony sznur pojazdów wznoszący się w górę wąskiej przestrzeni ograniczonej z dwóch stron brudnymi ścianami kamienic. - Kiedy tylko topi się śnieg, wychodzi na wierzch cały brud tego miasta – próbuje zagaić rozmowę kierowca, czym tylko jeszcze bardziej rozdrażnia Katję, która nie należy bynajmniej do zwolenniczek stereotypowych konwersacji. Odpowiada mu niemo str. 89
grymasem potępienia, odpychającym; stul pysk, zdają się mówić oczy Katji, i kierowca natychmiast milknie we wstecznym lusterku. Skarcony zaraz włącza radio - i natychmiast rozlega się jazgot charakterystyczny dla sprzedajnych, histerycznych stacji, które zrobią wszystko dla jednego SMS-a. Katja wygląda przez zaparowaną szybę, ból jakby trochę zelżał. Wyjmuje z kieszeni kurtki ostatnią pastylkę miętową, wkłada do ust, świat przesuwa się za oknem szarpnięciami. Z prześwitów pomiędzy budynkami celuje do niej słońce, jest jeszcze młode, blade i niepewne. Dopiero po wjeździe na Świętokrzyską rytm jazdy prostuje się, ale tylko na chwilę; znajdują się teraz niemal w centrum manifestacji, zewsząd zaglądają do wnętrza taksówki anonimowe oczy ukryte za szyderczą bielą masek z hiszpańską bródką. * Być w macicy – ukryte marzenie Katji – nabiera nagle nowego sensu; być w macicy, być odgrodzoną, spoczywać w pozycji embrionalnej, nie odczuwać świata, bólu, pozostawać w miejscu. Przede wszystkim nie uczestniczyć w sporach, nie uczestniczyć w debacie publicznej; z niedowierzaniem dopuszcza do siebie takie myśli, nie chce jej się wierzyć, że może tak myśleć; jak gdyby ktoś z zewnątrz podłączył się do jej umysłu, jak gdyby ktoś obcy zmyślnie podmieniał jej myśli. W dzieciństwie, pod wpływem Laury Palmer, zaczyna pisać pamiętnik. Obdarzona ponadprzeciętną inteligencją każdą czynność stara się odtąd zindywidualizować na swój własny, katijny sposób; każdy kolejny wpis zaczyna teraz od słów „Mój pieprzony pamiętniku…”. Jest w tym głęboko ukryta ironia i dystans, który postronnemu obserwatorowi każe się zastanowić nad cudowną złożonością jej losu.
str. 90
Gdzie jesteś Katju? – zastanawia się narrator siedzący w rosyjskim wagoniku metra. Kim jesteś? Czy jesteś tylko pustą, szmacianą lalką, której muszę na okrągło domalowywać uśmiech? A może leżącą na kanapie kukłą, której boję się dotknąć w obawie, że wysypią się z niej trociny? Nie potrafię przestać o tobie myśleć. Nie umiem myśleć o tobie inaczej niż w ten sposób, przerysowując cię i bazgrząc po tobie, dlatego wybacz, wybacz mi Katju, bo wydaje mi się, że tylko w ten sposób; bazgrząc po tobie i przerysowując – ostatecznie dotrę do prawdy. * Zanim jednak to nastąpi, zanim jak mu się zdaje, ostatecznie dotrze do prawdy; siedzi we wnętrzu rosyjskiego wagonika metra zmierzającego w kierunku stacji Młociny. Odrzuca narzucające się porównanie z manekinem, jest zbyt nachalne, prostackie. Odrzuca marionetkę i sznurki. Niniejszym wykreśla wszelkie narzucające się porównania. Nie może nawet powiedzieć, że znajduje się w stanie zawieszenia. No przecież jedzie. Jakie to byłoby proste i oczywiste, skończyć ze sobą kilka minut wcześniej, myśli. Zamiast – jak już to niestety zrobiłem – wsiadać do rosyjskiego wagonika metra, zamiast tego, myśli, móc obejrzeć go niejako od spodu, zerknąć gdzie nikt nie zerka, dotrzeć do sedna i dostrzec dno sedna. Lecz przecież jedzie. Co więcej, nie jest sam. Z naprzeciwka obserwuje go niewdzięczna twarz obcego człowieka. Obcy, dodatkowy pasażer, od dłuższego czasu wpatruje się w narratora zimnymi, zmrużonymi oczyma. Jakie to zabawne, myśli narrator, że nawet tutaj, siedząc w pustym wagoniku metra nigdy nie jesteśmy sami. Że nawet tutaj, w pustym wagoniku metra, zawsze mamy jakieś, lepsze, czy gorsze, towarzystwo. Czy tylko ja – zwraca się do niewiadomo kogo narrator – czy tylko ja dostrzegam takie szczegóły?
str. 91
* Lubiłam patrzeć na nas z pewnej wysokości, lubiłam zakładać z góry pewne oddalenie umożliwiające dokładną ocenę sytuacji. Raz był to archetypowy żyrandol w jego mieszkaniu, z którego podpatrywałam dwa splecione ciała; rozgrzebana pościel, kropelki potu na skórze (najpierw dopadła jego, potem i ja dostałam wysokiej gorączki, w końcu wylądowaliśmy w łóżku). Z wysokości żyrandola obserwowałam nasze grypowe powikłania, gesty; kartonowe pudełko z chusteczkami higienicznymi krążyło od brzegu do brzegu łóżka. Innym razem patrzyłam na nas z wysokości iglicy Pałacu Kultury i Nauki; śledziłam z zaciekawieniem dwa małe punkty przemieszczające się środkami komunikacji publicznej po mapie naszych możliwości. * Taksówka powoli pokonywała ostatni fragment trasy. Katja zauważyła, że opony jadących od strony Placu Wilsona aut oblepione były śniegiem. Niby błahe spostrzeżenie, ale biorąc pod uwagę towarzyszący mu, nieustępujący ból głowy, warte odnotowania. Zdolność koncentracji Katji. Kilka minut temu kazała kierowy zmienić stację, wyłącz pan to gówno albo przełącz na coś sensowniejszego. Epizod równie ważny. Charakter Katji. Nieustępliwość. W radio (Katja była za nieodmienianiem tego rzeczownika) jakiś psychologizujący doradca biznesowy wypowiadał się statecznym, acz stanowczym tonem o zaletach jakie niesie za sobą kontakt z wykwalifikowanym trenerem. Tam gdzie roztacza się zapach pieniędzy zawsze znajdzie się jakiś pieprzony sprzedawca prażonych orzeszków, pomyślała Katja. Wszędzie gdzie śmierdzą pieniądze, muchy różnej maści doradców krążą jak sępy nad padliną, zaśmiała się ze złożonej głupoty tego porównania. To str. 92
Havel powiedział, że żyjemy w świecie pośredników i pośredników pośredników, przypomniała sobie z satysfakcją. Nie dała napiwku. Kierowcy taksówek wyłączeni byli spod jej kurateli. Pokonała trasę od Placu Wilsona do mieszkania nieśpiesznie, po drodze zakupując wędlinę i mango. W mieszkaniu pozbierała wszystkie zbędne już rzeczy autora i zapakowała do starej pufy, którą wyniosła i ustawiła obok śmietnika. * Narrator nie miał na siebie żadnego pomysłu, dlatego w dalszym ciągu tkwił w rosyjskim wagoniku metra. Duszno w nim było od plastiku, któryś szepcąc drapał. Spocony – nie zdjąwszy nawet szalika – wodził palcem wskazującym po gładkiej powierzchni między siedzeniami, odtwarzając w pamięci kolejne znaki hiragany. Wykonywanie tej czynności stanowiło w tym momencie jedyne uzasadnienie jego egzystencji. Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie – dalsza egzystencja narratora była bezzasadna w takim samym stopniu jak bezzasadna była, opisana uprzednio, egzystencja autora. Już samo wymienianie jego nazwy?, imienia?, czego właściwie? musiało budzić uzasadniony niepokój (czy wręcz sprzeciw) wszystkich trzeźwo myślących czytelników. N a r r a t o r – cóż za perwersja! Żadnego imienia, nazwiska, żadnej tożsamości. Tfu! Siedziało sobie takie gówno i drapało wskazującym palcem: a, i, u, e, o - ka, ki, ku, ke, ko; nie mając nic lepszego do roboty. Mogłoby w tym czasie wykonywać jakaś pożyteczną pracę; być bankierem albo analitykiem finansowym, sprzedawcą lub prezenterem telewizyjnym, mogłoby w ostateczności podpisać półroczny kontrakt i wyjechać do Wielkiej Brytanii jako pracownik terminowy w fabryce pralek i suszarek. A tu tylko: sa, shi, su, se, str. 93
so - ta, chi, tsu, te, to. I to gówno w czerwonej kurtce alpejskiej. Jedno wielkie gówno. ya, yu, yo * - Rzeczywiście, istnienie narratora straciło rację bytu – wtrąciła Katja pomiędzy dwoma kęsami jabłka. Nie była dziś szczególnie zainteresowana tworzeniem dalszego ciągu opowieści, leżąc na brzegu łóżka czytała tylko po raz setny „Wyznania patrycjusza”, a i ja zarażony jej apatią, nie przejawiałem najmniejszej chęci do samodzielnego kontynuowania narracji. Przeczytawszy jej na głos ostatni fragment „Katji i Katji po dwóch stronach nory” zdałem sobie sprawę z beznadziejności naszych wysiłków. - Masz rację, i tak nikt tego nie przeczyta, ale… - Nie mam ochoty – nie odrywając się od lektury odpowiedziała zawczasu na moją prośbę. Była to stosowana przez nią nagminnie, wypróbowana forma obrony. - Chociaż kilka zdań. - Nie. - Akapicik. - Wal się. Zostałem sam, sam, sam – sparafrazowałem mimowolnie słowa zidiociałej piosenki, którą nieopatrznie usłyszałem rano w radio, po czym zacząłem rozmyślać nad kolejnym zdaniem. Nie trwało to jednak długo. Szybko przeniosło mnie do Internetu, gdzie już po kilku kliknięciach wylądowałem miękko na Facebooku.
str. 94
- Masz ładne zdjęcie – powiedziałem zgodnie z prawdą, patrząc na Katję uchwyconą na huśtawce. Jej filuterny uśmiech przyprawiał mnie o dreszcze. Wspaniałą linię bioder podkreślała pozycja siedząca. Prezentowała się pięknie. - Ktoś dał ci lajka. - Nie pisze się „lajka” tylko Łajka. Przez duże „eł” – stwierdziła Katja. – Nie ma takiego psa.
* - Uważam, że powinieneś to już skończyć. - Co? - Wszystko. Uważam, że powinieneś wreszcie skończyć tę żałosną – jak sam to mówisz – pisaninę, a także kilka innych, nie mniej żałosnych spraw. - To znaczy, że już mi nie pomożesz? - Nie chcę – powiedziała to w taki sposób, że postanowiłem odwrócić się od niej. - Nie odwracaj się do mnie plecami świniaku! - Nie zdążyłem. - Kiedy ze mną rozmawiasz, masz mi patrzeć prosto w oczy! - Patrzę. - No więc patrz i słuchaj. Napisałam za ciebie przeszło połowę tej żałosnej opowieści, starałam się ze wszystkich sił, wymyślałam dalszy ciąg, niekiedy robiąc to wbrew sobie, pomagałam ci, chociaż str. 95
byłam zajęta w innych miejscach, w innych ludziach, prócz ciebie i twej żałosnej opowieści miałam pory roku, zwierzęta, Kamkę, wielką przestrzeń do ogarnięcia, a mimo to pomagałam ci jak tylko mogłam, lecz to się teraz skończyło, bo wszystko… i tak dalej. I nie mam już ochoty. I nie chcę. - I to już jest koniec? - Tak. To już jest koniec.
* - To już koniec – powtórzyłem na głos słowa Katji, siedząc sam w swojej norze w znużonym fotelu, patrząc na okładkę „Wycinki” Bernharda, wymazując. „Wycinka” Bernharda była ostatnią książką jaką podarowała mi Katja. Przez te wszystkie lata, Katja podarowała mi wiele książek, ale to właśnie „Wycinka” stała się ostatnią, jaką od niej otrzymałem, pomyślałem. Fakt, że nie udało nam się napisać wspólnie ostatniego rozdziału „Katji i Katji po dwóch stronach nory” nie ma jednak nic wspólnego z tym, że ostatnią, podarowaną mi przez Katję książką, stała się „Wycinka” Bernharda. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego, upewniłem się na głos. A mimo to – drążyłem – musi być jakiś głębszy, ukryty sens, w fakcie ofiarowania mi przez Katję właśnie „Wycinki” Bernharda. To, że na koniec otrzymałem „Wycinkę”, nie dawało mi spokoju. Lecz ty przecież też ofiarowałeś Katji wiele książek powiedziałem nagle do siebie siedzącego w swej norze w znużonym fotelu. Tak to prawda - odpowiadałem powoli, aby nie zgubić wątku myśli – t a k t o p r a w d a – powtórzyłem jeszcze wolniej, bowiem zgubiłem wątek myśli – to prawda, że i j a ofiarowałem Katji wiele książek, ale teraz mowa jest nie o tym, kto str. 96
komu i kiedy podarował ile książek. To o czym się w tej chwili tutaj dyskutuje dotyczy tylko i wyłącznie faktu podarowania mi na koniec „Wycinki” Bernharda. A jeśli już, to proszę sobie przypomnieć – odezwałem się chamsko – no proszę sobie przypomnieć – nie dawałem sobie spokoju – jaką to ty książkę podarowałeś Katji ostatnio, to znaczy przed tym, zanim ona podarowała ci na koniec „Wycinkę” Bernharda? Nie potrafiłem sobie tego przypomnieć. Siedząc sam w swojej norze w znużonym fotelu, patrząc na okładkę „Wycinki” Bernharda, wymazując, pomyślałem nagle, że nie potrafię sobie przypomnieć jaką to książkę podarowałem Katji ostatnio, to znaczy przedostatnio, zanim to ona podarowała mi na koniec „Wycinkę” Bernharda. To, że w ogóle podarowała mi na koniec właśnie Bernharda, nikogo innego, tylko właśnie Bernharda, było dla mnie wiele znaczące, wieloznaczne, że tak powiem. Przecież zanim nastąpił koniec podkreślony przez Katję podarowaniem mi „Wycinki” Bernharda, otrzymałem od niej i „Dawnych mistrzów” Bernharda i „Wymazywanie” Bernharda, a także korzystając z zasobów jej prywatnej biblioteki zapoznałem się z „Zaburzeniem” Bernharda, jak również pochłonąłem „Przegranego” Bernharda. Myślę nawet, że umożliwienie mi przez Katję zapoznania się z „Zaburzeniem” Bernharda”, jak również pochłonięcia „Przegranego” Bernharda, przyćmiło nawet fakt ofiarowania mi na koniec „Wycinki” Bernharda. Tak, zwłaszcza te dwie pozycje: „Zaburzenie” Bernharda oraz „Przegrany” Bernharda zrobiły na mnie, jak to się mówi potocznie; piorunujące, kolosalne wrażenie. Zarówno postać księcia Saurau wygłaszającego monolog o powodzi i przedstawieniu z „Zaburzenia” Bernharda, jak i postać Glenna Goulda, a zwłaszcza Werthaimera z „Przegranego” Bernharda zrobiły na mnie, jak to się mówi potocznie; piorunujące, kolosalne wrażenie.
str. 97
* Co to się porobiło na koniec z tym Bernhardem? – pomyślałem nagle, siedząc sam w swojej norze w znużonym fotelu. Przecież i brat (bo mam brata) podarował mi w zeszłym roku na gwiazdkę, ni mniej ni więcej tylko „Wymazywanie” Bernharda. W zeszłym roku, na gwiazdkę otrzymałem od brata „Wymazywanie” Bernharda, choć równie dobrze mogłem otrzymać od niego jakąkolwiek książkę jakiegokolwiek autora. Nie wiedzieć czemu jednak, otrzymałem najzwyczajniej w świecie, „Wymazywanie” Bernharda. Rzecz zdumiewająca, pomyślałem. Mój brat, który nie zna mnie w takim stopniu w jakim zna mnie Katja, nie mógł przecież wiedzieć o moim postępującym - już wtedy, w zeszłym roku – zberndhardczeniu, i oto spośród tysięcy książek wybiera on właśnie „Wymazywanie” Bernharda, przyczyniając się w ten sposób nieświadomie do wzmożenia mego zbernhardczenia, podsycając je. Czy czytałeś „Wymazywanie” takiego autora Berharda? – słyszę głos brata w komórce i odpowiadam, że nie czytałem, choć czytałem, i dodaję że podobno bardzo dobra książka, jedna z lepszych, widząc już – jak to się mówi – oczyma duszy, jej kształt wołający do mnie spod zwojów gwiazdkowego papieru. Jedna z lepszych. Nie czytałem. Ale zaraz! Przecież przed chwilą mówiłem do siebie, że „Wymazywanie” otrzymałem od Katji? Przed chwilą jeszcze byłem o tym święcie przekonany. Więc jak to naprawdę jest z tym „Wymazywaniem” Bernharda? Co to się z nim porobiło? Nic wielkiego. Nic wielkiego się nie porobiło – szybko odpowiadam sobie. W twoje rozumowanie wkradł się czeski albo lepiej - austrowęgierski błąd; podekscytowany tropieniem oznak zbernhardczenia zastąpiłeś po prostu jedno drugim. Najzwyczajniej w świecie zamieniłeś tytuły. Przypominasz już sobie, że „Wymazywanie” Bernharda otrzymałeś od brata, a więc nie mogłeś otrzymać go jednocześnie od Katji, to chyba jasne. Skoro zaś nie str. 98
otrzymałeś od Katji „Wymazywania” Bernharda musiałeś otrzymać od niej inną książkę Bernharda, i teraz już wiesz, że były to… No właśnie… Przypomnij sobie… „Autobiografie” ! „Autobiografie” Bernharda! Bingo. - Świat jest jednak prostszy, niż to się nam na końcu wydaje – wygłosiłem pojednawczą sentencję, i usatysfakcjonowany rezultatami moich konstatacji, zapadłem w zasłużoną drzemkę. * Drzemiąc w znużonym fotelu mimowolnie powracałem majakami do Katji. Nie potrafiłem jej wybaczyć w moich majakach, i byłem żałosny w moich majakach, i majaczyłem. W moich majakach byłem najnieszczęśliwszym, a jednocześnie najbardziej żałosnym człowiekiem na świecie, taka jest prawda. Z jednej strony rozumiałem siebie, najnieszczęśliwszego człowieka na świecie, z drugiej, równocześnie, rozumiałem siebie, najbardziej żałosnego człowieka na świecie. Rozumiałem ich obu. Jak mogłaś mi to zrobić? Jak mogłaś dać się obłapiać jakiemuś gachowi? Jak mogłaś ulec urokowi tego hipstera? – Takie a nie inne pytania zadawałem sobie majacząc w znużonym fotelu. Co cię nagle opętało? Jakiż to demon chuci zawładnął nagle twym ciałem? Cóżeś mi uczyniła pożądaniem swoim moja jedyna Katju? Cóżeś uczyniła? Zdając sobie sprawę z żałosności tych pytań zadawałem je sobie, jak to się mówi, na okrągło. Pokąsana, mówisz? Z siniakami na udach? Dobrze, że ci gach jebany ni wsączył jadu, dobrze, żeś się wścieklizny nie nabawiła albo innego zarazka. W dzisiejszych czasach można się wszystkiego spodziewać. Taka jest prawda. Pokąsana. Dobre sobie. Obnosisz się z tym pokąsaniem jak macho z blizną. I po co jeszcze to publikować? Po co wywlekać to w sieci? Niechaj me koleżanki wżdy postronne znają, żem wciąż atrakcyjna, i że mnie kąsają. str. 99
Bolało. Bolało jeszcze bardziej kiedym to ocknął się z drzemki. Był świt lecz nie świtało. Pies jakiś amstaff, czy jak go tam zwał, zawodził za ścianą. Czymkolwiek jest śmierć, pragnąłem śmierci. Bo trzeba to sobie przyznać – jestem egotystą. Jestem najbardziej egoistycznym egotystą na świecie. Najegotyczniejszym. W pielęgnowaniu mojego egotyzmu doszedłem do perfekcji. Chciałem, ba, żądałem od ciebie Katju, abyś myślała o mnie bez przerwy. Każda sekunda, podczas której byłaś rozkojarzona, zapominałaś o mnie, doprowadzała mnie do szaleństwa. Każda sekunda. A co dopiero mówić o ciągnącym się w nieskończoność szeregu dni, podczas których z premedytacją oddawałaś się w łapska tego łajdaka? Jak mogłaś wtedy o mnie nie pamiętać? Ja, najbardziej egoistyczny egoista na świecie, nie mogę się z tym pogodzić. – Nie mogę się z tym pogodzić! – wykrzyknąłem, a amstaff, czy jak go tam zwał, zawył zza ściany (jeśli w powieści pojawi się amstaff, to od razu musi zawyć). – Nie mogę się z tym pogodzić! – wykrzyczałem, tym razem bardziej gardłowo, a amstaff, czy jak go tam zwał, zawtórował mi zza ściany przeciągle. Najbardziej bolały mnie jednak twoje wpisy na blogu. Pokąsana, z siniakami na udach, okokonowana, zregenerowana, wyczekująca z niecierpliwością co też mi jeszcze przyniesie wiosna. Postanowiłem ich więcej nie czytać. Wywaliłem z czytnika Google adres twojego bloga. Zeszłaś do poziomu Osi, pomyślałem. To się nazywa sybarytyzm, pomyślałem. Kup sobie jeszcze czerwony płaszczyk i podnieś poziom cukru we krwi wcinając lody od Grycana, pomyślałem. Blogosia! Blogosia! Piszesz jak Blogosia! – przedrzeźniałem niewiadomo kogo. Ty żoliborzanka, socjalistka w dodatku, a pieprzysz trzy po trzy dosłownie p ł a w i ą c s i ę w str. 100
konsumpcjonizmie. Ani słowa o mnie… A może, może jeszcze cos napisze? - pomyślałem, i z powrotem dodałem adres twojego bloga do czytnika Google. Jestem tylko żałosnym egotystą, niczym więcej, myślałem. Jestem najbardziej żałosnym, najbardziej tępym egotystą na świecie. Nienawidzę swojego egotyzmu i nie potrafię bez niego żyć, pomyślałem. Podczas gdy tak lamentowałem siedząc sam w swojej norze w znużonym fotelu, pragnąłem tylko za wszelką cenę jak najszybciej zaprzestać lamentacji, gdyż pod każdym względem mi ona obmierzła, chciałem uspokoić się wreszcie, być spokojnym, uspokojonym. Gdybym tylko miał pod ręką jakieś proszki, myślałem. I nagle, jak to się mówi, jak grom z jasnego nieba, przyszła mi do głowy myśl, która być może uratowała mnie, pozwoliła mi przetrwać. Pomyślałem bowiem, że ocalić mnie może jedynie pisanie, ocalić mnie może jedynie szczere opisywanie, pomyślałem. Uchwyciłem się nagle tej myśli jak tonący brzytwy. Jak tonący brzytwy uchwyciłem się tej myśli i zacząłem pisać „Katję i Katję po dwóch stronach nory”.
Koniec?
str. 101
Podziękowania
Dziękuję poecie lubelsko-krakowskiemu za garść cytatów, które od niego zerżnąłem Dziękuję Thomasowi Bernhardowi który dał mi do ręki narzędzie i mimo, że nie potrafię się nim posługiwać, miałem przynajmniej przyjemność w rozbijaniu nim orzechów Dziękuję Katji za inspirację Dziękuję Kamce
str. 104