2
Waldemar Lysiak
Kielich
3
4
Waldemar Lysiak
Kielich
5
Waldemar Łysiak
KIELICH
6
Waldemar Lysiak
Kiel...
554 downloads
1748 Views
6MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
2
Waldemar Lysiak
Kielich
3
4
Waldemar Lysiak
Kielich
5
Waldemar Łysiak
KIELICH
6
Waldemar Lysiak
Kielich
7
8
Waldemar Lysiak
Kielich
9
SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI
9
Rozdział pierwszy, czyli Wstęp (o żaglowcu)
11
2. ”Spokój wieczności”. Amen
24
3. „Spokój wieczności” jako oaza pamięci. Rejs po trumnach
39
4. Życie seksualne pistoletu
53
5. Życie seksualne, ciąg dalszy. „Za mańkutów!”
67
6. Poczucie humoru i „firma”
85
7. Mistyfikacje (bard razy rękopis równa się whisky)
100
8. Czterech detektywów
115
9. „Swinground” — melodyczność
131
10. „Swinground” — kobiecość
147
11. „Swinground” — miłość
162
12. Grzechy i senne zjawy. W rytm tańca palców
178
13. Przychodzi stary człowiek...
194
14. Legendy, legendy, legendy (szyb plus templariusze równa się Oak Isand)
211
15. „Wszystko jest bez znaczenia...”
228
16. Kod i klucz dostępu do strachu
244
17. Bitwa o Anglię, czyli RAF über alles!
262
18. Ciężar adekwatności, czyli przenoszenie głazów
279
19. Wiatr od Pirenejów („Bóg przychodzi z wiatrem”)
296
20. „Theatrum mundi”
314
Nota źródłowa
332
10
Waldemar Lysiak
Motto: „Bo podobnie jak o drzewie, nic nie wiesz o człowieku. Bóg sprawia, że rodzisz się, rośniesz, że wypełniają cię kolejno pragnienia, cierpienia, żale i radości, miłość i wściekłość — a później bierze cię do siebie z powrotem. Nie jesteś wszakże ani uczniem, ani małżonkiem, ani dzieckiem, ani starcem — jesteś człowiekiem, który szuka swojej pełni. I jeżeli będziesz umiał zobaczyć, że jesteś gałązką kołysaną przez wiatr, ale mocno wszczepioną w drzewo — pchany powiewem zakosztujesz wieczności. I wszystko dookoła ciebie stanie się wieczne...” Antoine de Saint-Exupéry
Kielich
11
Rozdział pierwszy, czyli Wstęp (o żaglowcu)
Ucałuj moje policzki. I nie żałuj mnie. Smakował mi ostatni papieros. Smakował mi ostatni drink. Ostatnia kobieta miała roześmiany wzrok. Więc gdy uklękniesz do modlitwy, proś tylko dla siebie — zaklinaj swój własny los, swoją dalszą drogę, swoje przyszłe triumfy i kłopoty, i całe twoje pełne niespodzianek fatum. Uwierz w banał: życie nie oszczędza nikogo. Ciesz się każdym dniem bez krzywdy i nudy. Unikaj bydlaków. Starannie omijaj głupców. Wiem jakie to trudne, życie bowiem przypomina wernisaż pełen eleganckich gości, którzy tym głośniej cmokają, im mniej rozumieją; lub koncert z „Piątą symfonią” Mahlera, zakończony rytualnym aplauzem publiki, którą wymęczyło kilkadziesiąt minut wiercenia się i udawania, że przeżywają misterium; lub operę ze śpiewakami bez formy, którzy epatują widownię nadmiarem gestów i przepychem strojów. Wszyscy popełniamy błędy — zakochujemy się w tenorach lub w sopranistkach, chociaż tenorzy są równie głupi jak kłótliwe kobiety, gdyż wysokie tony uszkadzają im mózg. Połóż palce na moich zimnych wargach, a zrozumiesz bogactwo milczenia. Cisza jest główną poezją, świętem między ludźmi. Dlatego nie unikaj milczków i melancholików — unikaj raczej wesołków i kłamców. Chyba że lubisz tańczyć przez życie. Wówczas będziesz tańczyć, płakać i kląć, by później znowu tańczyć i znowu kląć — miotać się bez końca. Lecz jeśli pragniesz trwałego gruntu i poezji spokoju — oddawaj się cichym marzeniom, nostalgicznym duchom, lub nawet cudzoziemcom. Kobieta i mężczyzna rymują się w każdym języku, za pomocą narządów płciowych, reszta jest prozą niekompatybilnych kaprysów i niekoniecznych urojeń. Musisz zatem zrozumieć, że prawdziwa cisza ma brzmienie muzyczne, i powiem ci dlaczego: bo klucz do prawdziwej poezji to melodia słyszalna jak grzmot dzwonów. Każda prawdziwa poezja i każda prawdziwa cisza jest muzyką. Gdy nią nie jest — nie jest ani poezją, ani ciszą, lecz paplaniną i gwarem. Zgrzytając siekaczami kontestujesz bieżącą trywialność, miast trzymać zęby na smyczy i cichutko kontemplować niezwykłość. Przyłóż dłoń do mojego czoła, białego jak greckie marmury. Nie znajdziesz odcisków wieńca laurowego, bądź śladów tęsknoty za spiżem, która dręczy
12
Waldemar Lysiak
ludzi ograniczonych, fundując im reumatyzm mózgu pod siwizną lub łysiną. Co to znaczy: być ograniczonym? To znaczy marzyć, aby twoja podobizna figurowała na banknotach. Czy da ci to radość wtedy, kiedy już przykryją cię ziemią? Rozkazuję ci marzyć o złudzeniu, które możesz smakować przykrywając się kołdrą — o dozgonnej miłości jednej istoty ludzkiej. Jak być dozgonnie kochanym? Cała sztuka polega na tym, by ukochany człowiek nigdy się nie zorientował, że jesteś inną figurą niż ta, którą udajesz. Okryj jedwabną chustą moje powieki. Nikt nie musiał mi ich zamykać kiedy umarłem, gdyż umarłem we śnie, i tak winno być. Skonaj niezbyt późno, oszczędzając sobie upokorzeń zgrzybiałego wieku. Najlepiej podczas drzemki, by sen utulił cię jak matka. Łagodnie westchniesz, wstrzymasz oddech i zanurzysz się w wieczności, w tej rozległej świętej przestrzeni, co czeka każdego wędrowca, który wyruszył z kobiecego łona ku krainie widm, gdzie się spotkamy niedługo. Śmierć nie powinna cię trwożyć — to tylko sen bez snów. Twierdzą, że tam jest ciemne morze — „mare tenebrarum”. Plotą. Tam jest jasność bez światła, czas bez zegara, halucynacja bez zmysłów — nieskończone odurzenie, wielka biała dziura kosmicznej głębi. Czy jest tam Bóg? Z pewnością, ale na razie Go nie widziałem. Być może dlatego, że to teren bardzo duży i trudno trafić do wszystkich kątów. Wcale się zresztą nie staram. Starać się można jedynie za życia, w przekonaniu, że odnalezienie Boga to odnalezienie wiary, czyli siły, lecz tutaj taka iluminacja wydaje się zbędna, a decyzje są niemożliwe — tu się lewituje bezwolnie i pragnienia są bardziej martwe niż ciało. Gdybym Go wszakże spotkał, chyba nie pytałbym Go o nic, nawet o determinizm lub o cierpienia maluchów, tylko powtórzyłbym Mu jakiś klawy dowcip, coś pieprznego w eleganckim stylu, żeby sprawdzić czy Pan Bóg umie wybuchnąć śmiechem. To mnie zawsze ciekawiło. Jako smarkacz uczęszczałem na niedzielne nabożeństwa i słuchałem kazań, siedząc obok rodziców. Ksiądz perswadował, że Bóg to nie brodaty dziadek z obrazów, lecz wielka Miłość. Inna niż cielesna miłość mężczyzny do kobiety, czy zaborcza miłość matki — Bóg to Miłość transcendentna, wszechmocna i wszechogarniająca, nieskończona i niezmierzona, przenikająca duszę i materię. Jeżeli tak, to raz już spotkałem Boga. W małej mieścinie blisko granicy kraju, gdzie zostałem oddelegowany, by prowadzić śledztwo. Codziennie mijałem tam starca, który siedział na chodniku pod murem, przytulony do psa kundlowatej rasy. Ignorowałem ten duet, bo nie lubię żebraków. Któregoś dnia, gdy mżył zimny deszcz, starzec okrył psa swą dziadowską kurtką. Dałem mu jałmużnę. Pokazał banknot zwierzakowi i powiedział: — Widzisz, Miki, ludzie cię kochają.
Kielich
13
Następnego dnia było jeszcze chłodniej. Starzec pił jogurt. Wypił połowę, resztę oddał towarzyszowi. Trząsł się z zimna. Zdjąłem własną kurtkę i wręczyłem mu, a on, zamiast podziękować, klepnął radośnie psa i nawet nie kiwnął mi głową. Odtąd chodziłem innymi ulicami, gdyż byłem przywiązany do moich włoskich, diabelnie drogich butów. Później wracałem czasami myślą ku temu miejscu, gdzie siedzieli pod murem pan, pies i ich miłość. Za każdym razem, kiedy to wspominałem, czułem się jak nędzarz, któremu los poskąpił skarbu. Nie pytaj mnie, czy tu można zgłębić tajemnicę wszechświata. Tajemnica jest cenniejsza aniżeli odpowiedź. Bóg był na tyle mądry, że rozsiał znaki zapytania niczym drzewa, i na tyle łaskawy, że dal nam instynkt drwala, tę wyrębową, kreatywną pilność, którą zwiemy dociekliwością, a która systematycznie pomniejsza dżunglę tajemnic dla rozwoju cywilizacji i kultury. Był też przezorny na tyle, żeby jedną zagadkę uczynić nierozwikłalną — sekret swej tożsamości, który stanowi klucz do kolebki życia. Gdyby bowiem udało się zgłębić każdą tajemnicę — życie odarte z metafizyki utraciłoby boskość. Wszechpoznawalna materia byłaby nudna jak kobieta, która nie posiada sekretów, nie popełnia błędów i nie zna kunsztu wybiegów. Oscar Wilde miał rację, kiedy rzekł: „Kobieta, która nie potrafi błądzić w czarujący sposób, jest tylko samicą”. A ja mam rację, kiedy mówię: kto odziera człowieka ze wszystkich tajemnic, ten siebie okrada. Bóg swoim genialnym planem nie zezwolił, by ewoluująca ludzka mądrość wyrządziła ludzkiej małpie największą krzywdę — uzyskanie wszystkich odpowiedzi. Czym karmilibyśmy wówczas głód cudów? Czym zastąpilibyśmy egzystencjalny niepokój, który humanizuje naszą zwierzęcość? Co łagodziłoby nasz strach przed wielkim Nic u kresu agonalnej kładki między żywotem a niebytem? Zresztą pytanie: jak powstał świat? — ma charakter drugorzędny. Ostatnie pytanie brzmi: dlaczego powstał? Pytać ci wolno, więc zapytaj czemu, leżąc w trumnie, przypominam dziecko. To proste. Jesteśmy dziećmi, które umierają na starość, lecz nie starzeją się nigdy, są dziećmi do końca. Starzeją się tylko nuty dające radość zmysłom. Kołysanka dla niemowlęcia i dudnienie rocka dla nastolatka posiadają metryki im współczesne — równoległe do wieku słuchaczy. Ale już Mozart, którym rozkoszujemy się jako „zgredy” nastolatków, jest muzyką wieku XVIII, zaś naszą siwiznę okalają dźwięki hiszpańskich „ensaladas” z XVI wieku. Gdybym dożył mych setnych urodzin, słyszałbym melodię dmuchaną w piszczałki etruskiego aulosa (I tysiąclecie B.C.). Kiedy medycyna bardziej się postara — stupięćdziesięciolatki będą żądać cykladzkich harfiarzy z wyspy Keos (III tysiąclecie B.C.). Wezmą ich melodię za kołysankę.
14
Waldemar Lysiak
Jesteśmy dziećmi aż do zgonu. Tym zbudowaliśmy cały nasz świat; człowiek to niegrzeczne dziecko, rozpierane przez ciekawość: co się kryje po drugiej stronie płotu? Jak Homer, który wynalazł Olimp. Jak Szekspir, który wynalazł teatr. Jak Buonarroti, który wynalazł tytanów. Jak Karol Wielki, który wynalazł Europę. Jak Kolumb, który wynalazł Amerykę. Jak Savonarola, który wynalazł dewocję. Jak Luter, który wynalazł herezję. Jak Napoleon, który wynalazł wojnę. Jak Dawid, który wynalazł procę. Jak Wilhelm Tell, który wynalazł kuszę. Jak d’Artagnan, który wynalazł szpadę. Jak Robin, który wynalazł łuk. Jak Cezar, który wynalazł Rzym. Jak Dürer, który wynalazł miedzioryt. Jak Fidiasz, który wynalazł kamień. Jak Aretino, który wynalazł pamflet. Jak Machiavelli, który wynalazł politykę. Jak Molier, który wynalazł śmiech. Jak Ewa, która wynalazła grzech. Jak Don Juan, który wynalazł kobietę. I jak Alicja, która wynalazła lustro. Wszyscy nie bali się granic. Obejdź wokoło katafalk, kreśląc paznokciem rysę wzdłuż brzegu mojej trumny. Ta krawędź to granica. Granica to wartość bezcenna, zważywszy jej siłę mobilizującą — kusząc rodzi marzenia i bunty, uruchamia wyobraźnię ludzką, pcha do triumfu, do grzechu, do spotkania z drugim człowiekiem, które zaowocuje przedłużeniem genetyki. Zmierzając ku granicy, pokonujesz drogę, na której każdy krok ma swój sens. Odległa granica gwiazd nęci astronomów i teologów, uskrzydlając ich głód mistyczny. Granica sekretu dyktuje uczonym łamanie barier. Granica horyzontu wokół podróżnika każe mu przekraczać widnokres dla rozpoznawania świata. Próg domu motywuje instynkt kobiety, by szczodrzej szafowała seksualnością, dając skarb czułości obcemu. Skorupę ziemi dziurawi wola nasion. Tak wypełnia się bogactwo pragnień — muszą pękać szlabany, albowiem bezruch jest jałowy niczym spalona pustynia. Górski masyw upomina się o przełęcz, przepaść upomina się o most, szczyt o chorągiewkę zdobywcy. Pokój o wojnę, a wojna o pokój. Mury o taran, a kajdany o brzeszczot pilnika. Wieko trumny przebija dusza ludzka dążąca ku sferze niezbadanej. Dlatego kochaj granice, bo ona czyni cię łowcą wyzwań, nadając smak twemu człowieczeństwu. Nie można kupić cudzego serca — to serce trzeba doścignąć, krusząc bariery. Chcąc kupić miłość, będziesz jak pchła z żarciku Percy’ego: „Pchła pyta drugą pchłę: «— Czy mnie kochasz?» «— Tak!» — mówi insekt zapytany. «— To kup mi psa!» — powiada ten pierwszy”. Więc nie kupuj. Idź do granicy drogą, na której każdy krok ma swój sens. Ale musisz też mieć gdzie wracać. To może być człowiek, kamień, las, miasto lub rodzinny kąt. Rym lub ołtarz. Ścieżka w parku lub wspomnienie jednej chwili w życiu. Jakikolwiek serdeczny aspekt twojej egzystencji, materialny lub niematerialny, fizyczny lub psychiczny, będący opoką, niczym
Kielich
15
matka dla dziecka, które może przybiec do niej z drugiego pokoju czy z podwórka, i przytulić się, wciskając głowę między fałdy jej spódnicy, żeby poczuć przynależność. Na tym właśnie polega wolność, bo kotwica daje gwarancję azylu, daje schronienie przed szaleństwem dotykającym ludzi wyzutych z przynależności. Człowiek się oddala, błądzi, krąży, szuka celu, wchodzi i wychodzi, jest niżej, wyżej, obok, między, nad i pod — jest wszędzie, lecz ma za plecami kolebkę duchową. W przeciwnym razie człowiek jest nigdzie. Znam takich, którzy — wróciwszy — doznali rozczarowania. Jak ów wieśniak, który chciał być księdzem, a został prawnikiem, później urzędnikiem wysokiej rangi, oberżandarmem, i długo budził strach mieszkańców dużego kraju, nadzorując społeczeństwo. Swoją rodzinną wioskę pożegnał w młodości, smutny wskutek miłosnego zawodu, i nie wybrał się tam ani razu przez pół wieku. Wrócił siwy, emerytowany, o lasce, by atmosfera i scenografia lat szczenięcych ukoiła mu duszę. Lecz wszystko tam było już inne. Zobaczył równie zmęczonych starców — młodzież gnała ku miastom. Nie destylowano już chłopskiej śliwowicy, ani nie pieczono precli inkrustowanych bursztynowym miodem — kupowano co trzeba w sklepie z konserwami, batonami i fabryczną wódką. Dawnym zwyczajem ksiądz witał wiernych przy bramie kościoła, lecz nikt nie przynosił już Jezuskowi bukietów z polnych maków, z rezedy i mleczy. Dziecięce ławki blisko ołtarza świeciły pustką, plac niedzielnych tańców (między cmentarzem a spichlerzem) był martwy, i nikt już nie kochał się w „dolince wstydu”, gdzie naga skóra przesiąkała wonią ziół i traw, a po grzechu zmięte ubrania wygładzano rękami i otrzepywano z igliwia, bojąc się oka matczynego. Wyschły studnie, a melodia śpiewnej ciszy zamieniła się w całun ciszy. Gdzieś przepadł wioskowy dobosz, co bębenkiem oznajmiał terminy weselnych uczt i seansów filmowych, które celebrowano w remizie strażaków. Ucichł szczęk wiader, skrzyp łańcucha i stukot baniek na mleko, a trzy wychudłe krowy pewnego gospodarza były jedynym wioskowym stadem; reszta gospodarstw (i to nie wszystkich) trudziła się samotną krową lub świnią hodowaną do skupu zamiast do własnego uboju. Gęsi nie szczypały wędrowca, psy nie szczekały, bociany nie klekotały — droga przez wioskę była pustym traktem wiodącym ku beznadziei. Człowiek, który wrócił, spożył w tym samym miejscu drugą garść smutku. Wracający człowiek zatacza, koło. Jak żeglarz po opłynięciu całej kuli. Przeznaczenie bowiem ma kształt koła. Finał to początek i na odwrót. „Umarł król, niech żyje król!”. „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz”. Życie to marsz po równiku — życie zatacza koło. Mija kilka tysięcy lat rozwoju sztuki, i modernistyczny rysunek zyskuje genialną dziecięcą prymitywność
16
Waldemar Lysiak
jaskiniowych rytów. A banki? Słowo bank wzięło się z włoskiego „banca” (ława), gdyż pierwsze kantory wymiany walut były ławą lichwiarza, którą stawiał pod gołym niebem i na której siedząc odliczał monety. Minęło kilkaset lat banków-fortec, banków-pałaców, banków-wieżowców, i wróciliśmy do banku równie małego jak „la banca” — do wnęki w murze, gdzie bankomat wypłaca nam grosz. Krew zlewająca rodzonego niczym się nie różni od krwi zlewającej mordowanego — to krew człowiecza zatoczyła koło. Niby wskazówka zegara, póki zegar bije. Czy widzisz, że leżąc tak nieruchomy i tak wyprostowany przypominam wskazówkę zegara, który stanął? Zegar, który stanął, można jeszcze uruchomić, co nie znaczy, że można ożywić każdą powłokę. Lecz dusza zostaje nieśmiertelna, tylko trzeba ją obudzić w kolejnym wcieleniu. Hindusi zwą to reinkarnacją, a Grecy zwali to metempsychozą, czyli wędrówką dusz do innych ciał. Jeżeli taka jest prawda i zaznam kiedyś nowego wcielenia — chciałbym być człowiekiem głębokiej wiary. Człowiekiem wierzącym naprawdę. Jak mój bliski druh, Gal, który wierzył naprawdę. Naprawdę wierzą tylko ci, co zakochują się w Bogu. Ci, którzy się nie zakochują — nie wierzą, choćby przysięgali, że wierzą. Fakt, iż sam Pan Bóg traktuje jako swych wyznawców również tych, którzy pragną wierzyć (i ma słuszność) — nie nobilituje chcenia do rangi autentycznej wiary. To kwestia dialektyki spirytualnej — granicy między przyrodzoną metafizyką i nabytą mistyką u człowieka. Ci, którzy wierzyli dawno, dawno temu, powiedzieli: Trójca. Bóg-Syn, BógOjciec i Duch Święty. Nie wiem gdzie jest Duch Święty (być może w Świętym Graalu). Wiem, że Syna można było spotkać. I wiem, że Ojca można zobaczyć. Pragniesz zobaczyć Boga-Stworzyciela, to patrz na góry o świcie. Albo na morze o zachodzie słońca, z jednym żaglem pośród bezkresnej przestrzeni. Albo na majestat puszczy pełnej blasku księżycowego. Albo na wysoki kościół, który twoi dziadowie budowali nie szczędząc rzeźbionego kamienia. Albo na chmurę, co ulewą daje życie wszystkiemu. Albo na różę rozkwitającą. I wyznaj Mu: Panie, nie chcesz przede mną przybrać ludzkiej postaci, więc czczę Ciebie kłaniając się tej róży, tej dziczy, temu Gotykowi, temu morzu, tym szczytom i tym zorzom porannym i wieczornym w szkarłacie budzącego się i zasypiającego świata. Jeżeli Bóg ci nie odpowie, nazwij mnie kłamcą. Odpowie ci górskie echo, zew morza, łuk portalu, szum lasu i zapach róży. Bóg przemawia pięknem. Gdy tęsknisz do Niego — karmi ci duszę magią twoich zmysłów. Gdy odwracasz się od Niego — dusza umiera, a zmysły są już tylko biologią. Dano takiemu widzeniu Stworzyciela i świata piętno herezji zwanej
Kielich
17
panteizmem. Czyli „poglądem filozoficzno-religijnym utożsamiającym Boga z przyrodą lub głoszącym, że Bóg istnieje w przyrodzie immanentnie”. Lecz ja ci mówię co innego: że Bóg-Stworzyciel tkwi immanentnie w naturze piękna oraz wzruszenia, i gotów jestem stanąć przed każdym trybunałem, świeckim, kościelnym czy Bożym, broniąc zasadności tych słów. Szanuję wagę owych nielicznych słów, które domagają się szacunku. Zostawiłem ci pisaną historię mego życia, która, jak każda autobiografia, jest tylko subiektywną wersją losu, gdyż żaden pamiętnikarz nie uniknął pięciu raf autobiografii sklasyfikowanych przez Arthura Koestlera; są nimi: 1. Rozczuleniowa nostalgiczność; 2. Fałszywa skromność; 3. Bezpłodny ekshibicjonizm; 4. Iluzja ważnych zdarzeń; 5. Próżność, czyli przecenianie wyjątkowości doświadczeń własnych. Zobaczysz tam morze błahych, wulgarnych i niepotrzebnych słów. Ale główne słowa znaczą to, co znaczą. Uzyskałem na tę pewność glejt od poety. Mój przyjaciel, Bohor — zewnętrzny gruboskórca, a wewnętrzny liryk — dedykował mi wiersz, którego ideą są słowa, jakie łowił podczas naszych rozmów: „Rozmawiałem z nim Lecz nie brałem wszystkiego do serca (Nauczony smutnym doświadczeniem Iż ludzie mówią pewne fakty o sobie Z błaganiem w oczach By im zaprzeczyć) Więc kiedy mówił co myśli Zastanawiałem się Ile w tym przekory Znał swoje możliwości Ograniczenia Umiał widzieć jasno i prosto Wiele spraw dla mnie Ciemnych i zagmatwanych Wyzbyty złudzeń udowadniał Iż słowa znaczą to Co znaczą To w spotkaniach z ludźmi Było mi dotąd nie znane”.
18
Waldemar Lysiak
Inny mój przyjaciel, Percy (człowiek zamieniający wszystko w drwinę, w śmiech, w „robienie sobie jaj”), przekazywał własną filozofię życia błyskotliwymi bon-motami* , szyderczymi zwischenrufami ** i żądlącymi kawałami, którymi sypał z rękawa, i które też były swoistą poezją, a że zupełnie innego rodzaju — cóż to szkodzi? Tykał mnie per „żołnierzu”, lecz kiedy chciał zadedykować mi coś tak, jak Bohor zadedykował mi ów wiersz — rzucał kawały o nietoperzach, albowiem według niego byłem „człowiekiem nocy” (zgodziłbym się z nim, gdyby akcentował ukochaną przeze mnie oniryczność). Miał pod ręką mnóstwo takich kawałów. Exemplum ***: „Mysz przyprowadza do drugiej myszy swego narzeczonego, nietoperza. Gospodyni jest bardzo zniesmaczona, lecz nic nie mówi. Kiedy nietoperz odlatuje, ta pierwsza pyta: « — I co? ». Druga się krzywi: «_ Dziwadło... paskuda... ohyda... wcale nie masz gustu!». Na to pierwsza: « — Ale jaki pilot!»„. Lub o trzech nietoperzach: „Z krokwi u szczytu strychu zwisają normalnie, głowami do dołu, dwa nietoperze. Między nimi trzeci nietoperz sterczy na łapkach do góry. Lewy zwisający mówi: «— Patrz, Jacek zemdlał!»„. Któryś wic Percy’ego o nietoperzu powtórzyłem człowiekowi, co umierał z moją kulą w ciele. Była wtedy noc, a ja zabiłem owej nocy siedmiu ludzi. Nigdy nie chciałem być nocnym zabójcą, lecz tak wyszło, zmusiło mnie życie. Życie zmusza nie tylko do śmierci. Śmierć nie jest problemem. Problemem jest fakt, iż życie zmusza do życia — do długiej drogi, u której krańca czeka śmierć. Główny kłopot na tej drodze stanowi niemożność uniknięcia błędów rodziców, dziadków i pradziadków, które znamy wybornie, gdyż zostały opisane, osławione i skarcone przykładnie, i w każdym pokoleniu służą jako lampy alarmowe mające nas ustrzec przed bolesnymi powtórkami. Mogę ci dawać wiele rad, lecz głupota genów oraz frywolność hormonów i tak zagłuszą twój rozsądek. Rada główna tyczyłaby równowagi. Między szczodrością a oszczędnością. Między humanizmem a egoizmem. Powaga i humor. Wygładzający obiektywizm i wyostrzający subiektywizm razem, niczym uzupełniający się duet. Pedanteria i luz. Dyscyplina współmieszkająca z instynktem zuchwałości. Szacunek dla tradycji i kreatywność wynalazcza. Rygor i swoboda, refleksyjność i brawurowość, sumienność plus zamiłowanie do improwizacji. Wszystkiego po trochu; twój mózg jako szkatułka pełna przeciwieństw, które harmonijnie współżyją i współpracują. To byłaby optymalna wersja człowieczeństwa, przy jednym bezwzględnie koniecznym warunku: „Pewnych rzeczy się nie robi”. * **
***
— — —
Celnymi (lub dowcipnymi) powiedzonkami. Wtrętami. Na przykład.
Kielich
19
Dekalog i epigonalne wobec niego kodeksy uczą, że nie powinno się kraść, kłamać i tak dalej. Brak im tylko tego przykazania: nie paraj się i nie pasjonuj polityką! Nie daj się uwieść pstrokatym piórom i syrenim śpiewom heroldów tak zwanej demokracji! Wszelka demokracja jest fałszywa, a nawet żałosna przez swą nikczemną niedemokratyczność, gdyż sterują nią skorumpowane bezwstydnie, samowystarczalne kliki demagogów pracujących dla własnej kieszeni oraz własnej partii, a nie dla społeczeństwa, i celebrujących całą tę farsę ze śmiesznie solenną skrupulatnością, której rzadkie alibi to okresowy sukces gospodarczy legitymizujący ustrój. Już Edmund Burkę (czytałem go studiując Oświecenie) mówił, że niezbywalnym atrybutem demokracji przedstawicielskiej jest prawo wybranych mandarynów do nieliczenia się ze zdaniem wyborców, czyli do łamania wyborczych obietnic — do zdrady elektoratu przez klasę polityczną. Politycy zawsze będą pchać system polityczny na skraj obrzydzenia, tak jak hipochondrycy pchają system opieki zdrowotnej na skraj bankructwa. Jeżeli nie musisz — nie głosuj! Twój głos niczego nie zmieni. Ulepszyć możesz tylko styl swego codziennego życia, i też bez gwarancji na długofalowy sukces. Zrobiłem tak kiedyś, wdrażając „spokój wieczności” jako mój błogosławiony modus vivendi*, i poniosłem klęskę zawstydzającą. „Prawo Murphy’ego” głosi bowiem, że jeśli wszystko idzie dobrze, to coś musiało zostać przeoczone. Planując nienaruszalność mego wyboru, przeoczyłem złośliwość losu, jakiej nie doznają tylko owe młode szaławiły (autostopowicze, „wieczni studenci” etc), które balują sympatycznie i beztrosko mimo wszelkich pułapek życia, gdyż są pewne, że równie luzacki anioł stróż zawsze w ostatniej chwili uchroni je od tarapatów. I dlatego musiałem wypić haustami kielich, którego nektar stał się piołunem, cierpkim winem, wodą okraszoną pieprzem i gorczycą. Dociśnij palcem skraj mego podbródka... Czujesz jaka to twardzizna? Miałem twardą szczękę i niełatwo było zwalić mnie z nóg. Byłem bowiem odporny na rzeczywistość. Ale nie byłem odporny na irracjonalność i surrealność, które atakują skrycie, cichaczem, po zdradziecku, wbrew sensowi, rozumowi i racjonalistycznej negacji metafizyki. Urodziwszy się racjonalistą — wybrałem Oświecenie jako specjalistyczny kierunek moich zainteresowań podczas studiów, by szybko dostrzec, iż nawet tam wszystko się gmatwa. Główna książka tej epoki — „Cierpienia młodego Wertera” — okazała się biblią epoki trochę późniejszej, wrogiej Oświeceniu, kochającej romantyczną cudowność i upiorność metafizyczną. Wywołała epidemię zaburzeń mentalnych, falę depresji i samobójstw, które mój uniwersytecki mentor określał jako modę kulturową, jedną ze specyficznych chorób parapsychicznych, co dotykają *
—
Sposób życia.
20
Waldemar Lysiak
wąskie kręgi kulturowe i nie są znane innym kulturom, a psychiatrom stawiają barierę trudności diagnozowania i niemożności leczenia. Jak „apotemnofilia” (chęć amputowania sobie zdrowych kończyn) u ludzi Zachodu, którzy rozczulają się telewizyjnymi filmami o kalectwie. Jak „latah” (paniczny lęk przed odgłosami nocy) u Malezyjek, prowadzący te kobiety do obscenicznoekshibicyjnego transu. Jak „malgri” (podwodny dziki strach, że nie myło się wystarczająco starannie rąk przed wejściem do wody) u nurkujących tubylców Oceanii, dla których ląd i woda to para śmiertelnych wrogów. Jak „koro” (obsesyjne przekonanie, że penis zanika i jest wchłaniany do podbrzusza) u Chińczyków oraz Tajów — znany już ze źródeł starochińskich syndrom, który w drugiej połowie XX wieku wywołał masową panikę na terenie Singapuru. Jak „brainfog” („mgła mózgowa” eliminująca dar koncentracji) u Afrykanów. Jak „arktyczna histeria” grenlandzkich Eskimosów, którzy nie wiadomo czemu dostają szału, zdzierają z siebie odzienie i biegają goło po śniegu, póki nie utracą przytomności. Jak „frigofobia” (chorobliwy lęk przed chłodem), która każe Azjatom zakładać grube swetry, rękawiczki i futra w największy upał. Albo karaibska, organicznie bezprzyczynowa śmierć „voodoo”, mordująca ludzi dotkniętych klątwą bądź przekonanych, że złamali groźne tabu. Dlatego nie dziw się żadnemu ludzkiemu szaleństwu, które zobaczysz, i pamiętaj, że oniryczność tudzież metafizyka rywalizują z rzeczywistością racjonalnie rozpoznawalną jak równy z równym, nie mając poczucia niższości, a być może mając to samo prawo do wywyższania się, które geniusz czuje wobec mierzwy prostaków. Ta mądrość ułatwi ci traktowanie serio ostatniego rozdziału mojej spowiedzi, który przeczytasz. I ostatniego akapitu. Przywołałem tam jezioro. Ale nie przywołałem tam mojej matki, chociaż wcześniej, gdy byłem młody, każdy widok jeziora kojarzyłem z matką, którą mój ojciec zwał „Panią Jeziora”. Oniryczność bowiem posiada tę samą cechę co bezsenność — wszystko dobre ulatuje. Piękną wizję oniryczną gasi brutalna lub banalna jawa, a bezsenność karmi się brakiem kojącego chłodu. Człowiek dręczony trudnością zasypiania przewraca się na łóżku, szukając miejsca chłodniejszego, lecz to nowe miejsce wkrótce też robi się ciepłe i łaska snu znowu ulatuje. Oniryczna wizja matki jako „Pani Jeziora” uleciała mi bezpowrotnie, gdy Percy, wieczny zgrywus, dowiedział się ode mnie, że moja rodzicielka skomponowała „Panią Jeziora”, romancę na flet i pianino, i że dlatego mój ojciec jako wdowiec tak żonę wspominał. Percy chwycił się wtedy za łeb i krzyknął: — N i e p r a w d o p o d o b n a sprawa, żołnierzu! Zbieg okoliczności ! — O czym mówisz? — O tym, że ja również skomponowałem „Panią Jeziora”!
Kielich
21
— Uprawiasz muzykę? — Uprawiam humor. Napisałem, dawno temu, facecję melodramatyczną, pałacowo-rustykalną, pod takim właśnie tytułem, identycznym! Chcesz przeczytać? Kilka dni później wręczył mi dwie kartki maszynopisu. Zawierały krótką parodię XIX-wiecznych „romansów dla kucharek” typu „panicz i nadobna wiejska sierota”, zmajstrowaną gwoli dania ironicznej puenty, pozornie antysamczej, chociaż w istocie przewrotnej — antyfeministycznej tout court*. Smród świeżości papieru budził podejrzliwość, ale nie mogłem wykluczyć, że Percy świeżo uwiecznił klawiaturą maszyny swoją dawną, studencką, rękopisową zgrywę. Biegła tak: „Pan hrabia, spacerując wzdłuż brzegu jeziora, ujrzał przez szuwar młodą wieśniaczkę kąpiącą się nago. Była piękna, jak to krasawica, i miała zdrowy wygląd, więc rozebrał się i cichcem wszedł do wody. Gdy panna go zoczyła, mocno się spłoniła, i zakryła piersi jedną ręką, zaś łono drugą. Chciała uciekać, lecz trochę dalej falowała głęboka toń, a golaska nie umiała pływać. Pan hrabia władczym gestem wypchnął ją na brzeg, delikatnie ułożył na trawie i gwałtownie pokrył, niby prawowity mąż. Kilka razy zaciekle ją dymał, aż się zmęczyli oboje, gdy już słońce czerwieniło horyzont. Smakowała mu okrutnie, wziął ją tedy do pałacu, gdzie została jego kochanką. Prosta to była dziewczyna, niepiśmienna, dlatego kazał ją uczyć. Uczono ją pisać, tańczyć, jeść, stroić się elegancko i mówić gładkim językiem panów. Pewnego dnia hrabia leżał na kozetce rodowej i czytał. Krasawica podeszła do niego, pytając: — Cemu mię tak mustrujes, kochany? — By cię utracić, motylku. — Chces mię przegnać? — Sama odfruniesz niczym motyl szukający innych kwiatów, jak już staniesz się damą. — Kiej tak myślis, to cemu mię ucys? — Nie mówi się: kiej! — Jo wiem, co nie mówi się: kiej, ino: kiedy, lub: gdy! Kabyś nie chcioł, cobym sobie posła... — Nie mówi się: jo, i nie mówi się: kabyś! — Łoj, cosik mi się widzi, luby mój, jako ty mię... — Nie mówi się: mię, cholera! — zaklął hrabia. — I nie mówi się: łoj, ani: cosik, durna kobieto! Wstał, drugi raz zaklął, rzucił książkę, i wyszedł, trzaskając drzwiami, a *
—
Po prostu.
22
Waldemar Lysiak
biedne dziewczę poczuło się zhańbione i wróciło do jeziora, skąd wyłowiono ją jako topielicę. Morał: nie baw się w Pigmaliona, bubku, gdy brak ci kultury — kulturalny człowiek wystrzega się tautologizmów. Nie mówi się: d u r n a k o b i e t o !”. To był cały Percy. Gdybym wiedział, gdybym miał pewność, że spłodził ad hoc * ten żart nie najwyższego lotu, pijąc do mojej „Pani Jeziora” — wybiłbym mu zęby i tak zakończyłaby się przyjaźń między nami. Lecz owa przyjaźń nigdy nie umarła. Również moja przyjaźń z Galem i Bohorem wytrzymała próbę czasu. Przyjaźń nigdy nie jest bezbłędna, ma wzloty i upadki, podobnie jak miłość i jak wszystko co żywe (bezbłędna jest tylko śmierć). Aby była prawdziwa, musi ją cementować partnerstwo pisane przez b: braterstwo. Rodzaj dewocji. Pewna solidność, warunkowana szczerością i bezinteresownością. W żadnym razie wdzięcznością. Ci, którzy wyłudzają czyjąś wdzięczność, oplątując człowieka misterną siecią komplementów i podarunków — są chytrzy. Ale równie wredni są przymilni niewdzięcznicy, którzy biorą dar. Kiedy kładziesz skarby swej duszy i precjoza do stóp komuś, kto choruje na służalczość, interesowność czy niewdzięczność — rzucasz perły i złoto w studnię bez dna. Bo musi być jeszcze serce, które bierze, a nie tylko dłonie. Jedynym cennym darem przyjaźni pozostaje sama przyjaźń, wroga fałszom, co wdziewają uśmiechnięte maski różnego kalibru i różnego ciężaru, niby kurtyzany, których ciało raz waży tyle, ile brzęczący metal wielu monet, a raz jest lekkie jak owadzi szelest grubych banknotów. Znajdź taką przyjaźń! I kiedy się spełni wszystko, co ma ci się spełnić — zrozumiesz wartość prostych kroków i prostych uczuć. Nie będzie już gromkich słów, wielkich idei, patetycznych deklaracji, głębokich hymnów i chorałów, lub misternych wzruszeń tudzież koronkowych roztrząsań. Będzie prostota kreski i czystość plamki, milczenie gestu i retoryka gustu. Piórem Eliota sławiona „Pani nad ciszami” przytuli cię do swego serca, przytulając żyjątko wyzbyte przerażeń i przewrażliwień, a pejzaż w kwadracie okna zastygnie jako wszechświat, miniatura Kosmosu Bożego. Gdyż musimy być jednością z tak bardzo Nieznanym, iż klarownym jak pierwsza litera Elementarza. Nim wyjdziesz — zamknij wieko trumny. Tęsknię do świetlistego mroku arktycznej nocy, co u „człowieka nocy” stanowi skłonność biologiczną. I nie chcę, by już ktokolwiek inny oglądał moją twarz. Ludzie, którzy patrzą na niemego, bezwolnego człowieka, rozpoznają kształty i kolory, lecz nie rozpoznają sedna — są jak przechodzień, który widząc dzieciarnię układającą białe i szare kamyki, myśli, że to kamyki, a nie wie, że to okręty dwóch flot, lub Indianie i kowboje, lub aktorzy teatru, bo nie zna bogactwa dziecięcej *
—
Od ręki, doraźnie.
Kielich
23
wyobraźni, i nie słyszał, że dziecko umie z kilku kamyków tworzyć cały wszechświat. Podobnie ludzie patrzący na ten sam obłok widzą różne figury — jeden widzi cielsko bawołu, drugi tłustą twarz, trzeci sylwetkę statku żaglowego — i to jest normalne, gdyż wizję rodzi mózg, a nie kształt; definicja płynie z wnętrza słuchawki, nie zaś z powłoki nadajnika. Co tłumacząc — prowadzę cię do głębszego sensu ostatniego akapitu mojej spowiedzi, gdzie wzbogaciłem materialny widok fantazją. Kiedy stałem tam u krańca pomostu wrzynającego się w jezioro, istotą mego wzruszenia nie było samo piękno widzialne, lecz wyobrażenie żaglowca, który czekał aż zrobię ostatni mój krok — wejdę na pokład jako pasażer, wręczę Charonowi bezpowrotny bilet do wieczności i zacznie się funeralna żegluga. Jest ona matką wszystkich snów i wyzwala z ciężaru skorupy cielesnej. W miarę uciekania brzegu świat kurdupleje niczym żegnany port, rozmywając się we mgłach dystansu. Barwy bledną i lampy gasną jak przepalające się wolno żarówki. Woda garbi się rytmicznie sekwencjami białych fal. Niebo pstrzą bezimienne konstelacje gwiazdozbioru Bożego. Rachuba czasu zanika definitywnie. Prąd powietrza wy wiewa ziemską świadomość, i płyną dźwięki tajemniczych instrumentów, kołyszących wszechświat w niezmierzonej pustce, równej ciszy baru „Swing”, gdy Bohor ostatni raz zamknął wejście do swego lokalu, przestając być knajpiarzem, żeby być już tylko poetą.
24
Waldemar Lysiak
2. ”Spokój wieczności”. Amen
Trzy główne dni w życiu człowieka to dzień narodzin, dzień zgonu i dzień kluczowej refleksji — tej, która godzi cię z życiem. Osiągasz wówczas wcześniej ci nie znaną jasność myślenia, i wydobywasz się z kopca zaaferowanych mrówek na bezkresną przestrzeń ciszy wewnętrznej, którą można chyba zwać s p o k o j e m w i e c z n o ś c i . Gaśnie konwulsyjny puls codziennego biegu, rytm zdarzeń przechodzi do kategorii zjawisk drugorzędnych, i zaczynasz traktować minione etapy swej drogi z pobłażliwym, a nawet lekko ironicznym uśmiechem, jakbyś patrzył zza grobu na film, którego gorączkowa fabuła jest prostacka niczym manichejski świat klasycznych westernów, kreowany przez samych bydlaków i świętych. U wielu ludzi ten próg ma źródło fizyczne, buduje go nieunikniona, biologicznie zaprogramowana ruina organizmu, albo ciężka choroba bądź nagłe kalectwo — szofer inwalidzkiego wózka to już filozof. Tak u mnie wtedy nie było — wciąż wbiegałem miast wchodzić na czwarte piętro mego domu, gang młodych żuli pragnących odebrać mi portfel lub zdrowie rozpędzałem serią ciosów i kopniaków, a kiedy spotykałem drzewo pełne fajnych konarów, zawsze miałem ochotę zrzucić tornister i wspinać się albo bujać. Człowiek jednak pochodzi od małpy! Żeby wegetować bez stresów, należy być stoikiem lub idiotą (to drugie polecał Erazm z Rotterdamu). Reszcie gorycz zatruwa żywot. Niektórym daje ukojenie dopiero starość, przysłowiowa kolebka życiowej mądrości. Zbyt późno. Każda bowiem starość kradnie wolność, gdyż więdnąca istota ludzka jest medycznym „przypadkiem” li tylko, niewolnikiem: regularnym pacjentem. Prawdziwie rozsądnych wyzwala wcześniej samotność. Hegemonami są ci, co dobyli boskiego królika z kapelusza na czas, kiedy trik ma jeszcze rangę własnego wyboru; później będzie nosił szyld wyroku wlepionego przez los. Sztuką jest zaprzeczyć suwerennie werdyktowi: „Mądrość to kobieta, ciągle się spóźnia” — w pełni sił wyprzedzić fatum metamorfozą wewnętrzną, kreacją uwalniającą od przyziemnych zgryzot. Cóż wspanialszego nad ów krok ku łąkom olimpijskim? Pierwszy, potem kroki bardziej stanowcze, i wreszcie krok definitywny, aż otworzy się przed tobą Arkadia — ziemia leniwego, ko-
Kielich
25
jącego, choć nie bezrefleksyjnego (czasami cierpkiego) błogostanu. Dziwnie eteryczny duch unosi nas wtedy daleko od feerii reklam i gwaru ulic, których wrzaskliwa mowa przestaje dokuczać zmysłom. Łowisz tylko czysty śpiew wiatru lub szum błękitnego oceanu, widzisz egzotyczne horyzonty, myśli są lekkie niby ptasie skrzydła, a wargi wilgotne jak ślady długich pocałunków. Nic nie uwiera, nic nie ma ciężaru, nawet dawne grzechy idą z dymem i zamieniają się w tak drobną garstkę popiołu, że mieści ją miniaturowy szkaplerz na piersiach wędrowca, który bez pośpiechu zmierza donikąd. Strużki magicznego nektaru łaskoczą gardło, odurzają i wywołują kuszące fatamorgany. Użyłem poetyki snu tłumacząc stan wyzwolenia, a przecież sen to coś zupełnie innego — ekstatyczne konwulsje sennych rojeń budują całkiem odmienny wymiar nadrzeczywistości. Śpiący mózg zamienia się w chaotyczny kocioł nonsensownych przygód, pełen gróźb, upiorów i strachów, albo w burdelową agencję turystyczną, której oferta to katalog perwersyjnych mitów normalnego samca: trwożliwe dziewice, tajemnicze nimfy, demoniczne hetery, cycaste syreny, krwiożercze amazonki, wszechmocne wróżki, płonące heretyczki, uwięzione królewny, szczebioczące rusałki, śniade Tahitanki, roztańczone di wy z „Moulin Rouge” i bezwstydne ladacznice z Palais-Royal, kobiety-węże i Madonny Renesansu. Takim samym repertuarem epatuje dzisiaj każda telewizja, degradując sny, zwycięsko zawłaszczając ich dawną ekskluzywną rolę lubieżnego panoptikum spod znaku Morfeusza, Hypnosa i Lilith. Tandetna jawa ekranów plagiatuje marę, odzierając ją przy tym z czarnoksięskiej wibracji, transcendencji i nieuchwytności, multiplikując i pospolitując, vulgo: spłaszczając erotyczne imaginarium nocy, jak zresztą spłaszcza wszystko na bezbożnym ołtarzu konsumpcji masowej. Spłaszczenie świata nie musi wszelako wyznaczać jego upadku. Osiągnięty przeze mnie „spokój wieczności”, który dawał mi codzienną naturalną satysfakcję, i który warto polecić każdemu, jest stanem równowagi o charakterze właśnie spłaszczenia, gdyż wyraża się zestruganiem kantów, spacyfikowaniem nerwów, ujarzmieniem emocji — tak oliwa wygładza wzburzone fale, prasując fałdy morza. Owa ucieczka od ekstremów ku równowadze pierwiastków pachnie entropią, czyli zagładą, gdyż entropia może tylko wzrastać, a wówczas poddany jej układ — układ wyizolowany od otoczenia i dążący do idealnej równowagi wszystkich elementów — parcieje w apogeum entropii. Kłania się tu druga zasada termodynamiki oraz wynikająca z niej prawda, iż żywe są wyłącznie stany nieuporządkowane, którymi dyryguje prawo chaosu (przypadkowość i niejednolitość), bo ich wewnętrzne zróżnicowanie to siła napędowa wszelkich procesów — bez tego wszystko
26
Waldemar Lysiak
obumiera. Stan sztywnej równowagi, regulacji i unifikacji to stan śmierci. Co jednak mnie nie dotyczyło — mój nowy stoicki światopogląd nie eliminował hazardowych uroków życia, entropia była tu tylko pozorna: już same kobiety, muzyka, poker i pulpit baru „Swing” rugowały obumieranie żywotności, stymulując procesy termodynamiczne mego rejsu przez wczesnojesienną fazę mego losu. Pielęgnowałem „spokój wieczności” nie jako stan abnegacji, lecz jako mentalne i fizyczne wyciszenie, łagodzenie reakcji na wszechobecną wredność i ułomność, żeglowanie bez gwałtownych zrywów i miałkich stresów. Był to stan pogłębionej równowagi wewnętrznej, morfina dla ducha i ciała, królestwo zamyśleń nie doraźnych, nie okazjonalnych czy przypadkowych, lecz tak regularnych jak codzienna fizjologia wypróżnień lub rytm posiłków i pryszniców wieczorem i rano. Czy dzisiaj ktoś się jeszcze zamyśla? Zamyśla długo i głęboko, rozrzutnie szafując upływającymi minutami, nie przejmując się zegarem? Kto ma czas na taki staromodny luksus? Dawny świat — świat bez elektryczności, gdy kagankowe cienie wędrujące po stropach wydłużały wieczory — sprzyjał wewnętrznym podróżom, był tedy pełen zamyśleń. Był półmroczny, wolniejszy i cichszy — miał rytm łagodnego swingu. Nocami oglądało się gwiazdy Sklepienia, a nie gwiazdy ekranów, Tajemnicę, a nie telewizję. Z milczących gwiazd można wróżyć, wedle gwiazd można się orientować, do gwiazd można wysyłać prośby i marzenia, dzięki gwiazdom rodzi się miłość i subtelnieje erotyzm, zaś z telewizji płynie tylko jednokierunkowy ściek barwnych rzygów i niemożliwy jest dialog między tą huczną agresją a ludzką wrażliwością. Gwiazdy uszlachetniają, telewizja deprawuje. Gdzie tu korzyść? Wzrastająca szybkość wszelkich przemian rozszerzyła wolność indywidualną pozornie, gdyż zawężyła skalę humanistycznych odruchów i skłonności, czyniąc człowieka ofiarą galopującego postępu. Percy nie zgodziłby się z taką diagnozą. Środki antykoncepcyjne, które wyzwoliły kobiety od strachu przed swobodnym praktykowaniem seksu, uważał za błogosławione godło rozwoju ludzkości. Był zwariowanym kobieciarzem, żarł wszystko co wypukłe, i traktował kobiety jak gazety — każdego dnia kupuje się nową. Vulgo: miał ambicję, by co rano zmywać inną szminkę z penisa. Ale na dłuższą metę to szkodzi zdrowiu — mąż kobiety, która cudzołożyła z Percym, strzelił do niego dwa razy, przedziurawił mu płuco, i Percy wylądował w szpitalu, gdzie otworzono mu klatkę piersiową, by znaleźć metalową pamiątkę tej przygody blisko serca pojemnego jak harem sułtana. Leżał trzy miesiące, zwisając z rurek kroplówkowych oraz innych przewodów. Bohor i ja przyszliśmy go odebrać, kiedy po długiej zimie słońce wytopiło śniegi i wyzieleniło świat. Rozejrzał się u wrót parkingu wzrokiem
Kielich
27
zachwyconego dziecka i westchnął: — Panowie, wiosna! Kobiety otwierają się na oścież! — Mało ci jeszcze, durniu?! — syknął Bo. — Wyhamuj! — Niby dlaczego? — zdziwił się Percy. — Dlatego, że następny rogacz strzeli ci w ten głupi łeb! — W łeb to by nic nie dało, ma zakuty jak bidet zakorkowany babską dupą! — przypomniałem. — Odstrzelmy mu jaja i będzie z nim spokój! — Idźcie do diabła! — warknął rozżalony Percy. — Już jesteśmy na miejscu. I mówimy, że to erotomaństwo zaprowadzi cię tam, gdzie robale będą ci ciągnąć! Percy skrzywił usta, modelując wargi w grymas politowania dla dwóch profanów, a Bo spojrzał na mnie: — Szkoda wysiłku, Lance!... Ten kieszonkowy Rasputinek trznia twoje przestrogi. Możesz gadać jak do kondoma! I wtedy padło słowo postęp, gdyż Bo zakończył refleksją bardziej filozoficzną: — To ofiara postępu. Uzależniony niby ćpun walący koks! Zamiast wycinać mu ołów z klatki piersiowej, powinni mu wyciąć tego sportowego syfa z klatki czaszkowej!... No co, może nie mam racji? Nie mam?!... Jeboagregat, wyczynowiec, „perpetuum mobile”*, psiakrew! Baby tak się rozemancypowały, że teraz wszystkie chcą się rypać z kimkolwiek dla sportu, ponieważ taka jest moda, a moda to u bab rzecz święta, tylko że nie każdy spośród kimkolwieków wyrabia przy tej karuzeli, więc pewni kimkolwiekowie muszą dymać za bliźniego swego, dubeltowo, i on jest właśnie takim pracoholikiem, bije rekordy, dyma za pół narodu! Skąd bierze spermę na ten przerób, to już tajemnica mateczki patologii, mnie to zresztą gówno obchodzi, olewam to rozpryskowo... — I tak powinno być !... Skończcie klapać i zabierzcie mnie do domu — przerwał mu Percy. — Skończę kłapać, kiedy będę chciał, nie przymykaj mi gęby, baranie! — Okey, ale po co tak głośno wrzeszczysz? Tu nie ambona. Stanąłem między nimi: Będąca w wiecznym ruchu, samonapędzająca się maszyna. — Uspokój się, Bo, porozmawiamy w domu, gapią się na nas ludzie. — Jestem całkowicie spokojny, jeszcze nie widziałeś mnie wnerwionego! Jak się kiedyś wkurzę, to tak go nakopię, że mu dupa wyjdzie przez brzuch!... Zresztą, proszę bardzo, mnie to nie przeszkadza, niech dyma wszystko co się rusza, aż się wydyma doszczętnie! W normalnym kraju zamknięto by takiego u czubów! Mam to gdzieś, tylko nie lubię jak się strzela koło moich własnych
28
Waldemar Lysiak
skroni, wewnątrz mojego własnego lokalu, do mojego własnego kumpla, który zgrywa Rasputina, bo jest klinicznym idiotą! I jak się plami juchą moją własną nową wykładzinę, za którą dałem kupę forsy! A poza tym nie mam do palanta pretensji i przepraszam, że żyję, uwielbiam kretynów! — No to daj kluczyki, ja poprowadzę, Bo. — Mój samochód, moje kluczyki, moja kierownica! — Co jest?! — spytał mnie Percy. — To on nie przyjechał motorem?... — Nie, wziął swój wóz. Duże volvo, będzie ci wygodnie, tylne siedzenie jak łóżko dla nowożeńców. — Nie jadę z nim!... On nie umie prowadzić samochodu, umie jeździć tylko na harleyach!... Przyjedź po mnie swoją gablotą, Lance, albo bierzemy taksówkę! — Przestań, ja poprowadzę ten wóz, Percy. — A dlaczego nie ja?! — wściekł się jeszcze bardziej Bo. — Dlatego, że się zdenerwowałeś... Daj kluczyki. — Nie piłem, mogę prowadzić sam! Jeśli myślisz, że jestem wkurwiony, Lance, to się mylisz. Jak ktoś chce się zadymać na śmierć, to niech dyma, co mi do tego? Czy ja chcę zbawiać świat, reedukować ludzkość, tłumić wolność, proszę kolegów? Niech żyje luzactwo i libido! Wszystkie dupy świata łączcie się! Macie jednego boga, Priapa, a Percy jest jego delegatem! Zajebcie się pospołu, mnie to wisi, olewam to, proszę bardzo, cicho sza! Nie przeszkadza mi to nic a nic! Jedziemy! Mnie również nie przeszkadzało, iż żyję w czasie, kiedy sławne kurewki z Hollywoodu uchodzą za ideał kobiecości i wyznaczają dla obu płci standardy „wolnego seksu”, czyli rozwiązłości powszechnej. We wszystkich epokach luksusowe nierządnice wyznaczały standard chuci; co prawda standard elitarny, który jednak demokratyzował się systematycznie mimo wysiłków kapłanów i moralistów, by dzięki libertynom, liberałom, feministkom i mediom zbudować pod koniec XX wieku globalną dupczeniową wioskę, nie mniej rozwiniętą od tej informatycznej, zapowiedzianej przez McLuhana. Bulwersować się czymś takim — nawrotem do pierwotnej zwierzęcości — byłoby głupio. Stoik to żywa wieża z kości słoniowej — jest wodoszczelny jak skafander i ognioodporny jak azbestowy kombinezon — wszelkie zepsucie przyprawia go co najwyżej o ziewanie. Drażnił mnie inny aspekt postępu — wzrastająca szybkość. Czym jest wariackie przyspieszanie, jeśli nie stałym, bez hamulców i bez przerw, dociskaniem pedału gazu w automobilu? Spróbujcie tak jeździć serpentynową drogą! Ale wcześniej podyktujcie testament. Mój „spokój wieczności” był sprzeciwem wobec sprinterskiej aberracji świata. Stoicy dawnych czasów mogli mieć myśli podobne — tego nie wykluczam
Kielich
29
— jednak wykluczam paralelność sytuacyjną. Nie twierdzę, że błądzili, lecz sądzę, iż bocząc się na przyspieszenia własnych epok mieli mniej racji, gdyż tamten wyścig nie ulegał postępowi geometrycznemu. Było lżej, gdyż było wolniej — bardzo długimi okresami spieszono się powoli, ergo tak, jak spieszyć się winno. Duch ludzki winien nadążać bez utraty skrzydeł, i nadążał, póki koło przemian toczyło się rytmem pór roku i nurtem ewolucji, a nie rewolucji. Pierwotny barbarzyński świat ewoluował ku Antykowi całe tysiąclecia; z wtórnego barbarzyństwa po upadku Rzymu cezarów wychodziliśmy przez kilka wieków; droga między lokomotywą a komputerem zabrała jeden wiek; dalsza droga to już nie był marsz ani nawet kłus, lecz gigantyczny skok, który trwał ledwie pół wieku i popędził ludzkość jak konia sieczonego batem technologii, wydajności i statystyki. Rój oszalałych mrówek, biegających na rozkaz od świtu do fajrantu, a wieczorem głupiejących jeszcze bardziej przed szklanymi dystrybutorami opium dla mas, utracił pierwotną boskość. Czy mógł przy tym nie utracić samego Boga? Skrzydła aniołów zostały zastąpione przez skrzydła samolotów — triumf odniosła naddźwiękowa szybkość. Mój „spokój wieczności” był wciśniętym hamulcem — wybierając stoicyzm wybrałem mądrość. Zdawało mi się, że trwale — że dożywotnio przecinam linki między kukiełką o moim nazwisku a ręką Chronosa, i teraz będę sam reżyserem, negując z moich olimpijskich wyżyn rygory epoki, którą przypisał mi los. Byłem w błędzie. Usprawiedliwia mnie to, że nie zszedłem z Olimpu, lecz próbowałem się tam dostać drabiną pychy — nie urodziłem się bogiem, lecz samowolnie przywdziałem górnolotność bogów. Błądziłem, a ludzką właśnie rzeczą bywa błądzić. Czy człowiek, który wierzy w dozgonną nienaruszalność swego wyboru, jest szaleńcem? Czy tylko marzycielem pragnącym okiełznać fatum za pomocą słów z arsenału metafizyki? Ja użyłem słowa wieczność. Trafniejszym godłem mojej nowej „psyche” byłby: ład ducha — lecz owemu terminowi brakowało kategorii czasu. „Spokój wieczności” był hasłem, któremu wyznaczyłem rolę magicznej różdżki — batuty dyrygującej symfonią „Nomen omen” na koncercie reszty mego życia. Wszcząłem bunt przeciwko starej prawdzie, że każde życie — każdy ludzki most między nieskończonością a nieskończonością — składa się z krótkich epizodów, zaś ci, co próbują te chwile wydłużać, często tracą. Że rozkoszna ulotność jest bajkowym pałacem, który przeistacza się w ruinę, kiedy chcemy nadać mu trwałość, albowiem czas to dziwna choroba — idealizuje mity naszej pamięci, zaś kruszy mury fortec naszej codzienności. Ubrałem pancerz stoika i powiedziałem sobie: amen, tak już będzie, na pewno. „Amen” znaczy po hebrajsku właśnie: „Tak, na pewno”. Nie studiowałem hebrajskiego — wiem co znaczy „Amen” od katechetki, która
30
Waldemar Lysiak
prowadziła szkolne lekcje religii i wywaliła mnie z klasy za to „Amen”. Nazywała się Nora jakoś tam — Levelyn, lub Lenelyn, lub podobnie do tego. Uczyła mnie tylko przez dwa lata (później zastąpił ją ksiądz), ale zostawiła w mojej pamięci istotny ślad, bo dzięki pewnemu wydarzeniu, które sprowokowała, uświadomiłem sobie — wcześniej niż uświadomił mi to własny organizm — czym jest seksualność. Dla jedenastolatka to była wtedy enigma (dzisiaj indoktrynowane przez telewizję gnoje debiutują trzymając drugą ręką lalkę, supermana albo garść lizaków). Dla panny Nory to zawsze była gra w panią Jekyll i panią Hyde. Do szkoły przychodziła zapięta pod szyję, i tak dobrze grała świętoszkę, że chłopcy ze starszych klas przezywali ją „pingwinem” (czyli zakonnicą). W domu nosiła mleczny dekolt, malowała się ofensywnie i wyglądała jak wszystkie te zajeżdżone baby, które desperacko próbują wskrzesić minioną dziewczęcość nie dostrzegając, że efekty są odwrotne od zamierzonych. Gdybym to wypaplał — wiedziałaby o tym cała „buda”. Ale bałem się pisnąć słowo, bo katechetka podrywała mojego ojca przez siatkę dzielącą nasz ogródek i ogródek jej domu. Nie chciałem, żeby kumple przyłazili i z ulicy obserwowali ten cyrk, więc nikomu nie wy kablowałem, że jest naszą sąsiadką. Dzisiaj pamięć o niej budzi u mnie tylko śmiech, lecz wówczas rozpierała mnie złość i w duchu życzyłem babsztylowi połamania nóg... Jej problem nie był oryginalny. Był to odwieczny problem wielu kobiet — chciała być równocześnie kurwą i świętą. Jednym to żenienie ognia i wody udaje się łatwo, bez większych kłopotów. Inne szamoczą się jak ranione zwierzęta. Ona należała do tych drugich, popadała ze stresu w stres — z kobiety naturalnie psychicznej stawała się bardzo psychiczna. Upatrzyła sobie mojego papę gdy owdowiał, a szturm przypuściła kilka tygodni po pogrzebie mamy. Zrazu zaczepiała go na ulicy, pytając czy może pomóc opiekować się dziećmi — mną i moją siostrą. Dostała kosza — kosza obcesowego — ale nie poddała się od razu. Wymyśliła pewien trik. Miała psa, kudłatego pekińczyka, który przypominał ją samą niczym zminiaturyzowany sobowtór. Rozrywała lub rozcinała u samego dołu druty siatki parkanowej, żeby pekińczyk mógł włazić tą dziurą na nasz ogród i żebyśmy musieli go chwytać. Psiak, dziwnym trafem, przełaził zawsze wtedy, kiedy stary robił coś w swoim ogrodowym lapidarium, pełnym wykopaliskowych reliktów, będących pamiątkami archeologicznej kariery starego. Ojciec łapał zwierzę i podchodził do siatki, by je zwrócić i zacerować dziurę kawałkiem drutu lub kabla, a wówczas panna Nora rozpoczynała swój szczebiot: — Strasznie przepraszam, sąsiedzie, Kubuś jest taki niegrzeczny ! Ciągle robi w tej siatce dziury, ale to już sama rdza, druty same się kruszą, trzeba chyba założyć nową siatkę. Chodź, Kubusiu... Niegrzeczna psina, brzydal, a
Kielich
31
fe!... Dziękuję panu, i jeszcze raz przepraszam za kłopot... Jaki dzisiaj piękny dzień, a wczoraj padało bez przerwy... I tak dalej. Za trzecim czy czwartym razem ojciec przestał się patyczkować: — Madame! Jeśli chodzi pani o to, żebym panią zerżnął, to trzeba było zrobić tę dziurę metr wyżej! Zatkało ją, jak od uderzenia w twarz. Wybałuszyła wzrok, poczerwieniała, bałem się, że zemdleje albo padnie trupem na miejscu. Tata tego nie widział, gdyż bezzwłocznie odszedł ku swym rzeźbionym kamieniom, lecz ja widziałem — stałem ukryty blisko, wśród wysokich krzewów, gdzie szukałem zgubionej lotki do badmintona. Nie rozumiałem słowa „zerżnąć”, ale miałem kumpla, który miał starszego brata, i ów brat nam przetłumaczył. Dostałem dreszczy od tego wyjaśnienia — myśl o wkładaniu siurka w czyjeś ciało budziła we mnie wstręt, a wiadomość, że robią to wszyscy dorośli, budziła strach. Wiele lat później przypomniałem sobie ten mój dziecięcy szok, gdy Bo parsknął komentując jakiś program radiowy o wychowaniu seksualnym: — Jedni robią naukę, a drudzy religię z seksu, czyli z czegoś tak nieskomplikowanego jak poruszanie członkiem w którymś z otworów ludzkiego ciała. To stulecie ma kuku na muniu! Analogiczna myśl tknęła mnie za sprawą pewnej dyskusji naukowej nim ukończyłem dziesięć lat. Do ojca przyszli jego asystenci. Dyskutowali o frygijskiej bogini płodności, Kybele, i o północnoangielskim Catterick, gdzie wykopano pochodzący z IV wieku grób kapłana kultu Kybele. Kościotrup miał żeńskie szaty i biżuterię damską. Wniosek: kapłani Kybele musieli być transwestytami lub kastratami, nosili damskie stroje, ozdoby, fryzury, i uprawiali biseksualność albo erotyzm gejów. Gdy podsłuchiwałem tę dyskusję toczoną wewnątrz ojcowskiego lapidarium, dręczyła mnie myśl, iż coś jest nie tak z ludzkością, jeżeli kapłani, czyli przewodnicy ludzi, zachowują się jak bezwstydnicy i deprawatorzy. Bohorowskie „kuku na muniu” pasowałoby idealnie do diagnozy dziewięciolatka łowiącego strzępy tych rozmów. Według panny Nory kuku na muniu miałem ja. Historia dialogów między katechetką a moim starym znalazła swój dalszy ciąg dwa lata później. Co prawda zardzewiała siatka przestała pękać, Kubuś przestał penetrować nasz ogródek, i panna Nora przestała molestować starego, lecz szkolna religia dała „pani profesor” okazję do kolejnej randki. Pisaliśmy klasówkę z treści Nowego Testamentu — trzeba było omówić wybrany samodzielnie fragment którejś nauki Chrystusa. Wziąłem (dla oszczędzenia sobie wysiłku) fragment możliwie lapidarny — słowo „Amen” — i omówiłem jego treść metodą równie lapidarną, czyli punktową, od wprowadzenia, przez rozwinięcie egzegezy, do klamry spinającej krąg wykładu, gdyż moja myśl zatoczyła koło: punkt mety i
32
Waldemar Lysiak
punkt startu nie różniły się niczym. Dzisiaj tak to widzę, kiedy wspominam tę kartkę, lecz wtedy była to swawolna bazgranina trzynastoletniego zuchwalca — coś a la „grafika konferencyjna” smarowana z nudów dla zabicia czasu przez milczących uczestników posiedzeń. Decyzja tycząca wyboru „Amen” poprzedziła wówczas moją decyzję drugą, tyczącą wyboru tłumaczenia. Hebrajskie „Amen” ma bowiem rozmaite bliskoznaczne tłumaczenia: „Zaprawdę”, „Niech tak będzie”, „Niech się tak stanie”, „Tak jest” i „Tak, na pewno”. Wybrałem „Tak, na pewno”, i tylko tej wersji poświęciłem czas, żonglując składnikami, vulgo: bawiąc się niezbyt żmudnym dzieleniem tego włosa. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy, więc manipulowałem kilkoma sylabami i słowami, jakbym tasował klocki Lego. Gdy się ocknąłem i zrozumiałem, że trzeba napisać tekst bardziej sensowny, było już za późno, do dzwonka zostało parę minut. Oddałem moje bazgroły katechetce, unikając jej wzroku i nie robiąc sobie złudzeń tyczących oceny. Wlepiła mi pałę, rzecz jasna. Cóż innego mogła zrobić z tą kartką? Było tam zbyt luźno jak na uczciwe wypracowanie — słów mało, a dużo białych plam czystego papieru: „Amen to po hebrajsku: Tak, na pewno. Na pewno. Tak, na pewno. Tak, na pewno. Taaak, na pewno! Peeewno, że tak. Także na pewno. Tak pewno, że... Że tak pewno. Pewno takie. Na pewno, że na pewno! Tak, na pewno. Na pewno”. Podczas kolejnej lekcji religii panna Nora rozdała ocenione prace. Zatrzymała tylko moją, sycząc: — Co ta ma być, Lance?! — To jest „Amen”, proszę pani. — Strugasz sobie żarty z Pana Boga?!... — Nie, proszę pani. — Więc dlaczego to zrobiłeś?!
Kielich
33
— Nie wiem, proszę pani. — Nie wiesz?! Jak to nie wiesz?! — A skąd mam wiedzieć? — Co za bezczelność!... Wynoś się z klasy i stań w kącie obok dyrektorskiego gabinetu! Jutro twój ojciec ma przyjść do szkoły po lekcjach! Nim zdążyłem wyjść, uniosła moją kartkę i pokazała całej klasie, mówiąc: — Oto w y p r a c o w a n i e Lance’a! Żegnał mnie rechot lizusów. Stojąc na korytarzu zastanawiałem się, co powie ojciec. Szkołę kazał mi traktować serio, nie tolerował lenistwa, chojractwa i wygłupów. Bałem się, że moja kartka go rozjuszy, szukałem więc kłamstw, którymi mógłbym się przed nim usprawiedliwić, lecz nie wymyśliłem żadnego. Nazajutrz ojciec stawił się w „budzie” i panna Nora poprosiła go do gabinetu, zaś ja od zewnątrz przyklejałem raz ucho, a raz oko do dziurki od klucza. Wręczyła staremu mój klasówkowy produkt i chwilę później spytała: — Co pan na to? — Jestem zdumiony. — Winien pan być chyba przerażony lub oburzony. Oburzony, jeśli Lance zrobił to perfidnie, a przerażony, jeśli zrobił to wskutek wady mózgu. Jest małym łotrem, albo małym idiotą, więc albo trzeba go karać, albo leczyć! Skandowała wyrazy sucho i zjadliwie — kontrast między tym szczekaniem a szczebiotem przy siatce parkanu był równie głęboki co rozbrat między jej emploi* katechetycznym a libidycznym. Mój stary umiał podnosić głos i dyscyplinować wredność rozmówców tonem twardym jak kastet, lecz odpowiedział spokojnie i cicho, i do końca tej rozmowy nie uniósł się ani razu. — Jestem zdumiony, że Lance tak zgrabnie przeprowadził rozbiór jednego słowa. To u dzieci rzadka biegłość. — Czy ja dobrze słyszę?!... A może pan jest ateistą, co?! — Jestem archeologiem, szanowna pani. — To nie ma nic do rzeczy! Wezwałam ojca, a nie uczonego, więc zechce pan... — Przeciwnie, mój fach ma ścisły związek z moją opinią na temat wypracowania Lance’a, szanowna pani. My, archeolodzy, często wykopujemy starożytne inskrypcje, które trzeba rozszyfrować. Czasami jest to unikalny fragment ceramiki, z jednym ledwie wyrazem w archaicznym języku. Od deszyfracji lub interpretacji tego słowa zależy bardzo dużo, taki wyraz może bowiem stanowić klucz do wniosków o całej cywilizacji, na którą się natknęliśmy i o której nic nie wiadomo. A przynajmniej o jej języku. Wówczas *
—
Wygląd (dosłownie: typ roli aktorskiej).
34
Waldemar Lysiak
rozpis semantyczny potencjalnych znaczeń takiego wyrazu przypomina właśnie to, co Lance zrobił ze słowem „Amen”. Mam na koncie identyczne próby — żonglowałem hieroglifami szukając właściwego znaczenia. Polecam pani trzeci tom mojej pracy o wykopaliskach w Ziemi Świętej, są tam przy końcu tabele z wariantami semantycznymi języka inskrypcyjnego... — A ja panu polecam większą dbałość o edukację pańskiego syna! — Radzi mi pani zmienić mu szkołę? To nic nie da, dzisiaj wszystkie szkoły podstawowe są sfeminizowane do przesady, zawód belfra klas młodszych przeszedł w ręce pań, nie mam na to wpływu. — Aaaa!... Gdyby miał pan na to wpływ, zabroniłby pan pewnie uczyć kobietom! — Niektórym, szanowna pani. — A co konkretnie pan nam zarzuca, panie archeologu ?! — Brak wyobraźni, z grubsza biorąc. — No to jeszcze chętnie posłucham, jakim prawem pan tak sądzi! — Prawem archeologa... Archeolog, podobnie jak każdy historyk, wie, że gdyby kultura i cywilizacja zostały oddane w ręce kobiet, to dalej mieszkalibyśmy wewnątrz trzcinowych chat, z krzesiwem i hubką. — No proszę!... Brawo !... Teraz rozumiem przyczynę tupetu Lance’a — niedaleko pada jabłko od jabłoni! Gratulacje!... Czy ma pan coś przeciwko temu, bym zaprosiła do naszej rozmowy panią dyrektor? Może poleci jej pan jakąś książkę o wyższości mężczyzn nad kobietami, gdzie przy końcu będą tabele udowadniające tę przewagę, panie archeologu! — Poleciłbym jej zdanie Woltera w tej kwestii, madame. Wolter rzekł: „Widzieliśmy już kobiety bardzo uczone, co czyniło je wojowniczymi, ale nigdy nie było wśród nich wynalazczyń”. Ja mogę dodać do tego jedno słowo: amen! Wybiegła z furią w oczach, by się skarżyć, i przyprowadziła dyrektorkę. Dyrektorce starczyło ledwie pół kwadransa rozmowy, by rzucić identyczną diagnozę co diagnoza katechetki: — Pan jest ateistą! — A pani jest heretyczką! — fuknął stary. Gdy po latach opowiadałem tę historię Percy’emu, przerwał mi właśnie w tym miejscu, mówiąc: — Jaką heretyczką?! Była zwykłą wariatką!... Miałem takie same szkolne tyły przez moje dowcipy... Wiesz co różni „budę” od szpitala psychiatrycznego, żołnierzu? W psychuszce personel jest normalny, kropka! Kiedy ojciec zarzucił dyrektorce herezję, aż wstała z gniewu, warcząc: — Heretyczką?!... Ja jestem heretyczką?!! — Na to wygląda, szanowna pani — odparł mój stary spokojnie. — Chce
Kielich
35
pani surowo ukarać malca, a przecież miłosierdzie jest istotą chrystianizmu. Miłosierdzie... Między nimi nie mogła wybuchnąć dyskusja o miłosierdziu; dopiero wiele lat później usłyszałem taką, gdy Percy i Gal kłócili się o papieża Polaka, który miłosierdzie uczynił sednem swego pontyfikatu. Percy ciągle kłócił się z Bohorem o sprawy erotyczne (wtedy Gal prawie nigdy nie zabierał głosu), a z Galem o sprawy wyznaniowe (wtedy Bohor milczał lub wspierał Gala), jednak usłyszawszy jak Gal apoteozuje szerzony przez papieża kult miłosierdzia wybaczeniowego, Bohor — jeden jedyny raz — skontrował Gala, solidaryzując się z Percym: — „Mniszku”, ten Polak lansuje miłosierdzie totalne, bezwarunkowe, ani słowem nie wspominając, iż akt przebaczenia winien być poprzedzony karą lub przynajmniej aktem skruchy zbrodniarza. Hasło, które dziś szerzy Watykan: „Światu trzeba miłosierdzia”, jest obrazą przyzwoitości, gdyż kult takiego ślepego miłosierdzia depcze prawa ofiar i godzi w rzecz najważniejszą — w sprawiedliwość. Twój ukochany „Ojciec Święty”, namawiając do miłosierdzia bez granic i warunków, namawia do toczenia wojny ze sprawiedliwością. Nie wierzę, iż Jezus Chrystus uczył, by krzyżować sprawiedliwość za pomocą takiego miłosierdzia. Światu potrzeba Bożego miłosierdzia, lecz nie miłosierdzia ludzkiego jako manii automatycznej abolicji, i nie rutyny wybaczania każdemu. Papież się myli, lub ja i on czytaliśmy inne Pismo Święte! Mój ojciec chyba również czytał nie te same pisma, co katechetka i dyrektorka szkoły. Myślę o pismach świeckich, tyczących pedagogiki szkolnej i pedagogiki rodzicielskiej. Te panie traktowały pedagogikę raczej jednowymiarowo. Ich pech polegał na tym, że szkoła była państwowa, a nie prywatna — nie mogły mnie relegować bez zgody kuratorium. Zaś tam stary miał lepszy układ niż pani dyrektor, więc relegowano katechetkę. Na amen — nie dostała już w żadnej szkole etatu. Moje życiowe na amen — mój późny wybór stoickiej drogi, jaką wskazywał Seneka — miało inną rangę, ale miało mieć równą trwałość. Chciałem się dożywotnio uwolnić od etatu pajaca, którym bieżące okoliczności miotają za pomocą przypadkowych sznurków. Wierzyłem, iż to się uda. Tę głęboką wiarę czerpałem z trzech źródeł. Trzecim było moje konto, zasobność majątkowa bowiem wyswobadza od przyziemnych problemów. Biuro Detektywistyczne, które założyłem, zyskało taką renomę, iż jedyny kłopot stanowił nadmiar klienteli. Klienteli, którą trzeba szanować i dopieszczać. Wielki brazylijski architekt, Oskar Niemeyer, gdy już był gigantem, mógł lekceważyć klientów. Dziennikarz „Newsweeka” spytał mistrza: „— Jak pan godzi swoje dążenia i wymagania klientów?”. Niemeyer parsknął: „— Gówno mnie obchodzi
36
Waldemar Lysiak
klient!”. Mnie musiał obchodzić każdy klient, również wtedy, kiedy moje Biuro było już gigantem i miałem nadmiar klientów. Ale dzięki temu konkurencja ledwo dyszała, a ja miałem nadmiar banknotów. Drugim źródłem mojej niezależności i pewności siebie była samotność. Samotność oczyszczająca duszę jest równie skuteczna jak gorący wicher pustyni przywracający nomadom męskość. Od czterdziestego czwartego roku życia byłem — niby „tropiciel śladów” Coopera, lub Marlowe (prywatny detektyw) Chandlera — facetem bez żony, stałej konkubiny, dzieci i regularnych posiłków, człowiekiem wolnym, który satysfakcję czerpie z tego, iż może żyć według własnego systemu wartości, nie wysłuchując pretensji albo kłamstw tuż po przebudzeniu. W patetycznym języku brzmiałoby to tak: byłem samotny niczym księżyc, który płynie tuż nad linią horyzontu, jakby unosiły go łagodne fale morza i jakby popychał go zefir nie znający kursu ani celu. Wolę wszakże język męskiej samotności praktykowany przez Chandlera, u którego całą patologię świata symbolizuje kobiecość. Nieważne czy podzielam ten sąd — mówię o brzmieniu języka. Lecz nawet gdy nie podzielam tego sądu całkowicie, i nie respektuję prawa rannego mężczyzny do skowytu — szanuję jego prawo do milczącego odwetu (stanu świadomości), do metaforycznego dowcipu i do artystycznych diagnoz. Kobiety są jak góry — im mocniej je kochasz, tym większa pewność, że kiedyś strącą cię w przepaść. Serce kobiety ma krótką pamięć. Tę amnezję determinuje biologia, a nie można kląć biologii, podobnie jak nie można kląć cesarstwa za chuć imperialną. Jedyne cesarstwo, które znają kobiety, to cesarstwo, gdzie penis jest berłem. Zawód nie gra roli. Może być makler, żołnierz, chirurg, ekspedient, hydraulik, złodziej, profesor lub taksówkarz, byle umiał wytworzyć ową magię, co wprawia w wibrację hormony i rozbudza głodne futerkowe zwierzątko, które on nakarmi swym kutasem tak solidnie, iż rano od słodkiego bólu krocza dziewczyna myli krem do golenia z pastą do zębów. Samotnictwo daje tu mężczyźnie wygodę — chroni przed turbulencjami gry w miłość i multiorgazmowość, nie pozbawiając cię rozkosznej użyteczności dam. Czysty zysk. Głównym źródłem, źródłem numer jeden przekonania, iż funduję sobie trwały stoicki komfort, było moje doświadczenie życiowe — prawie pięć dekad drogi po wertepach różnego rodzaju. Wszyscy mężczyźni w średnim wieku twierdzą, że nabrali doświadczenia. Pytanie, które niewielu sobie stawia, brzmi: czy nabrałem doświadczenia wystarczającego?... Wtedy byłem przekonany, że tak. Moja pierwotna łatwowierność i spontaniczność dawno wylądowały na śmietniku. Moja wiara w przyzwoitość ludzką również. Wiedziałem już, że świat to dom wariatów kierowany przez pensjonariuszy, i że byłby on bardziej znośny, gdyby cierpienia uszlachetniały, a pieniądze nie
Kielich
37
dawały szczęścia, lecz póki co — jest na odwrót. Rozumiałem, że przed ranami serca można się trwale zabezpieczyć w jeden tylko sposób -— nie kochając nikogo, gdyż każde uczucie zostaje zwieńczone bólem, nawet miłość do Boga. Stałem się podejrzliwy i zgorzkniały oraz trochę cyniczny, zwłaszcza kiedy było niskie ciśnienie lub kac dręczył mi mózg. Przypuszczałem, że już nie wynajdę niczego, nie mam szans na Nobla, tylko na jeszcze większego robala od alkoholu. I raptem wynalazłem „spokój wieczności”] Wcale zresztą nie sięgając do Seneki, a jedynie postanowiwszy się wyluzować — przekuć swoje doświadczenie życiowe w stoicki bastion. Stary truizm, iż kolebka wynalazków to brak wiedzy, że coś jest niemożliwe — nie miał tu zastosowania, bo metamorfoza była ewidentnie możliwa i tak łatwa przy pewnej dozie determinacji, że słowo wynalazek jest żartem, winienem je brać w cudzysłów. Niemożliwe było coś innego — trwałość metamorfozy. Tego — klęski drugiego członu hasła — nie przewidziałem. Spokój nadszedł; nie dopisała wieczność. Taki błąd to błąd meteorologów. Prognozują wedle przesłanek racjonalnych, a efekty są porównywalne z tym co oferuje kasyno. Jednak człowiek — chociaż wie, że ufając prognozom pogody gra na loterii — słucha ich notorycznie, nie może żyć bez tego rytuału. Przywykliśmy do prognoz jak małpa do banana, i nawet jeśli klniemy meteorologów gdy leje z zapowiedzianego bezchmurnego nieba — rankiem lub o zmierzchu słuchamy kolejnej wróżby, chcąc wierzyć w jej trafność. Ja też wierzyłem, że mi się uda. Wierzyłem zbyt mocno, a zatem głupio, pewników bowiem trzeba szukać wśród faktów, a nie wśród planów. Stoicyzm podlega tej regule jak wszystko — można go oceniać kategorią czasu przeszłego dokonanego, a nie futurologii. Encyklopedia powie wam, że stoicyzm to „równowaga ducha i panowanie nad sobą”, lecz żadna księga nie da wam recepty na bezterminowość i bezusterkowość stoicyzmu, tak jak żadna mądrość nie chroni przed śmiercią lub kalectwem, gdy obrywa się gzyms gmachu, który mijasz spacerując. Nemezis kocha zadufanych — gdyby ich brakowało, utraciłaby etat. Harować nie musi — jej ofiary karmią się samozadowoleniem jak barany skubiące łąkę; pasterka może drzemać obok. Mój „spokój wieczności” był błogim żarciem trawy z arkadyjskiego pastwiska — stoickim przedsionkiem koszmaru. Czyż mogłem spodziewać się tego? Zaprowadziłem w mym wnętrzu tak boski ład, że przestałem uwzględniać wariantowość — wariant pesymistyczny został relegowany. Dwa lata czerpałem satysfakcję z mego stoicyzmu — tyle trwała moja „wieczność”. Rozkoszowałem się kielichem zadowolenia pełnym po brzeg, sącząc nektar obojętności wobec wiru zdarzeń i szaleństw targających
38
Waldemar Lysiak
mrowiskiem ludzkim kłębiącym się wokół. Nektaru nie ubywało, a jego toń była gładka niczym lustro magiczne. I nagle wpadł w nią kamyk, rozbryzgując płyn jak krew z przestrzelonego ciała. Rzuciło ten kamyk fatum, o którym Clive Staples (autor „Listów starego diabła”) mówi: „Bóg zawsze wiedział, że moja świątynia jest domkiem z kart. Mógł mi to oznajmić tylko w jeden sposób — burząc ją”.
Kielich
39
3. „Spokój wieczności” jako oaza pamięci. Rejs po trumnach
„Spokój wieczności” sprzyja wędrówkom pamięci; i odwrotnie — taka wędrówka sprzyja narodzinom takiego stanu. U mnie zaczęło się właśnie retrospekcją — grzebaniem w trumnach. Pamiętam dzień, kiedy się to stało, choć nie jest chyba łatwo zapamiętywać precyzyjną datę, godzinę, chwilę podjęcia kategorycznej decyzji o własnym przeistoczeniu. Ludzie zazwyczaj pamiętają jakiś związany z tym drobiazg, kolor czy dźwięk, jakieś oboczne skojarzenie, błahe wydarzenie bądź sekwencję mało istotnych faktów, a nie wskazówkę zegara czy kalendarzową cyfrę. Na przykład, że do pokoju wpadła jaskółka i zmylona obijała się o lustro. Albo że ktoś za ścianą tak delikatnie grał nokturn Chopina, jakby o klawiaturę uderzały spadające z policzków krople łez. Lub jakiś inny głos zewnętrzny — modlitwę wiatru, płacz deszczu, skrzyp zawiasów, gwizd parowca... Albo barwę nieba o tej porze dnia, kiedy ludzi przenika uczucie smutku: za oknami ciemnieje, nad wieżą kościelną rozbłysła pierwsza gwiazda... Wszystko się zgadza. Mnie to dopadło tuż przed zmrokiem. Było blisko wieczora, dzień się już pochylił. Jeszcze nie ten moment, kiedy świat ciemnieje i układa głowę na poduszce, lecz ten, kiedy szarzeje coraz intensywniej, a głowa jest pełna ciszy i melancholii, jak puste boisko. Stałem przy poręczy balkonu i obserwowałem miasto z lotu ptaka — z wierzchołka gmachu w dzielnicy, której zabudowa pokryła stoki wybrzuszenia morenowego. Tam na dole było ciemniej niż tu na górze. Wpierw błysnęły światła latarni ulicznych, i rozległą plamę miasta przecięły krzyżujące się białe linie, jakby ktoś kroił nożem czekoladową polewę tortu, odsłaniając drugą warstwę, smugi białego wafla. Później zaczęły migotać okna, i wreszcie cała plama rozjarzyła się niby wielki żółw o pancerzu nakrapianym kropelkami fosforu, lub kobierzec wyszywany brylantami bardzo gęsto. Skwar dnia ustępował powoli, rozgrzana ziemia wciąż oddawała tony ciepła, które bezszelestnie płynęło ku niebu. Zobaczyłem spadającą gwiazdę i pomyślałem, że czyjeś życie właśnie zgasło, by kolejny duch mógł zasilić milczący legion widm w otchłani wieczności. Ilu miałem przodków? Dzień wcześniej zmieniłem mieszkanie, chcąc się uwolnić od sąsiedztwa
40
Waldemar Lysiak
głośnego rzeźbiarza, Zuckerona, który bez przerwy mnie nagabywał, abym mu pozował do obnażonej statuy. Był jednym z tych łobuzów, którym zawsze starcza tupetu dla udawania porządnego obywatela. Brzydził się wszelką dyskryminacją, nietolerancją i szowinizmem. Kochał równość i wolność. W iście Kafkowskim stylu chlubił się, że gardzi kłamstwem — byłby świetnym szefem Orwellowskiego Ministerstwa Prawdy. Trudno się było wyrwać z pęt jego uprzejmości, a kiedy już zaczepił człowieka, dostawał biegunki językowej — gadał bez ustanku. Posługiwał się bełkotem równie sugestywnym i przekonującym jak slogany telewizyjnych reklam („Biel bielsza od bieli”) — każda partia polityczna winna była zabiegać o niego. Wszyscy tacy mistrzowie słowotoku budzą we mnie wstręt, lecz on całkowicie wyłamywał się ze skali, budził dubeltowy wstręt — czasami miałem ochotę uciszyć go pięścią. Gdyby spytał wówczas dlaczego, dołożyłbym mu jeszcze kopa. Jednak obezwładniał mnie gradem przymilnych wynurzeń i komplementów. Nie umiałem nawet szorstko zepchnąć jego dłoni z mojego ramienia lub łokcia (gdzie ją przylepiał niby bezwiednie), tylko odsuwałem się pod jakimś pozorem, modelując naturalny wyraz twarzy. Percy zastał go kiedyś w moim mieszkaniu, oferującego świece, gdy wyłączono prąd. Później spytał, grożąc mi palcem i przedrzeźniając gejów: — Wolisz inne cioty, kochanie? Będę zazdrosna!... — To sąsiad, ten znany rzeźbiarz, autor „Kamiennych efebów” z dziedzińca Akademii. Namolny jak kleszcz! Przyniósł świece, bo nie miałem... — Bierz je przez rękawiczkę, Lance! — Dlaczego? — Pewnie służą mu do masturbacji. — Daj spokój! Ten facet mnie wkurza, ale to sąsiad, i wyłączyli elektryczność... — Nie tłumacz się, staruszku! Bohor by go opluł, tak pedałów nienawidzi, lecz ja jestem tolerancyjny, więc jeśli zmieniłeś orientację seksualną, to dla mnie żadna sprawa. — Pieprz się, dobra?! — Nie muszę, mam dziewczynę. A ty nie musisz się wstydzić takiego sąsiedztwa, połowa wielkich twórców była pederastami — Michał Anioł, Szekspir, Leonardo, Caravaggio, Tennessee Williams, Wilde... — A druga połowa była normalna, co? — Tak, reszta geniuszów to byli Żydzi, jak ten. Żyd homoseksualista, podwójny geniusz! — Skąd wiesz, że to Żyd? — Bo sam jestem Żydem.
Kielich
41
— A ja już przez ciebie jestem antysemitą, więc przez niego nie muszę być! Lecz jeśli dłużej tu pomieszkam, zapiszę się do pedałobójców! — To masz blisko, w „Swingu”, Bohor jest wielkim mistrzem tej loży... Pan rzeźbiarz cię molestuje? — Proponował mi pozowanie, kiedy rzeźbił grupy „Trium-wirów” i „Konsulów” dla Parlamentu. Ale się nie dobierał, nie robił mi świńskich propozycji. — To byłoby dziwne, nie przypominasz efeba, latka lecą... — On ma dużo towaru. Przychodzą tu różne gnoje, żeby mu pozować. — No pewnie, rzeźbiarz nic nie wyrzeźbi bez modeli. A model nic nie zarobi bez pozowania do aktu. Więc jak pozuje naraz do dwóch aktów, estetycznego i seksualnego, zarabia dubeltowo, w końcu do każdego musi się inaczej wypinać. To reguła zdrowej ekonomii — podwójna wydajność oznacza podwojenie zysku. — Muszę się stąd wynieść, cholera! — Tak ci przeszkadza ten geniusz? — Nie mogę już znieść jego... jego słodkich gadek, całej tej jego uprzejmości. Zamęcza mnie tym! — Myślisz, że gdzie indziej będzie ci lepiej? Wszędzie jest tak samo, stary. Zawsze się napatoczy jakiś cham-goj i da ci po mordzie albo trzepnie w łeb siekierą, lub jakiś Żyd, który cię wykończy swoją udawaną dobrocią, jedna cholera, bez prawa wyboru. — Wybieram ewakuację... Tylko trzeba znaleźć nową chatę blisko „Swingu”, i to nie jest prosta sprawa, dzielnica zrobiła się modna, a już przy tej ulicy i przy sąsiednich... — Pomyślimy, znajdziemy coś ! Bohor znalazł, pewnie przez swój układ z gliniarzami, oni mają rozeznanie. Czwarte piętro, panoramiczny widok na miasto, balkon wzdłuż całej ściany, ulica willowa, jednokierunkowa i bardzo spokojna, choć nie bez defektu — mało ulicznej zieleni. Prawie każdy właściciel domu przy tej ulicy miał psa, ale rosło tam tylko jedno drzewo, które na pewno wolałoby rosnąć gdzie indziej. Szczekanie dobiegające wieczorami z ogródków dawało ułudę wiejskiej prowincji — dysharmonia tych trywialnych dźwięków emanowała kojącą sielskość, charakterystyczną dla wioch drzemiących między lasem a zaoranym polem, wystarczyło przymknąć oczy. Przymknąłem je wtedy na balkonie, by zgasić widok jarzącego się miasta, i poczułem moją „wieczność „. Chwilę później wskrzesiłem antenatów. To był ostatni dzień mojej przeprowadzki. Każdy mebel stanął na swoim miejscu, każdy drobiazg wylądował we właściwej szufladzie, każdy ciuch
42
Waldemar Lysiak
dostał wieszak. Przy okazji pozbyłem się niepotrzebnych papierów, i posegregowałem inne, także fotografie, które trafiły do dwóch pudełek od butów — moje do jednego, a zżółkłe rodzinne do drugiego. Myliły mi się figury pradziadków i prababć. Dziadków rozróżniałem. Ale znając tylko strzępy familijnych mitów o tych dinozaurach, miałem prawo sądzić, że pierwszy lepszy fizjonomista może powiedzieć o nich więcej patrząc na te. fotografie. Według klasyfikacji Hipokratesa są cztery kategorie ludzi: flegmatycy, melancholicy, cholerycy i sangwinicy, a według fizjonomistów wyraz twarzy i oczu to zdradza. Tymczasem nie wszędzie zdradzał, bo wedle mojej wiedzy dwaj pradziadkowie, Rudolf i Krystyn, stanowili jawne zaprzeczenie teorii fizjonomistów. Pradziadek Rudolf miał wygląd fajtłapy z przymglonym wzrokiem i sflaczałymi kącikami warg — podług astrologów takie ofermy rodzą się w fazie zstępującego księżyca. Wbrew temu poglądowi musiał być niezłym spryciarzem i przebojowcem, gdyż dorobił się fortuny: zostawił kilkumilionową schedę, w tym dwa tysiące zapisane ubogim, co chyba stanowiło zbyt lichą łapówkę dla świętego Piotra, ale skąpcy tacy już są — nawet groźba mąk piekielnych nie otwiera im kieszeni równie szeroko jak chcieliby mieć otwartą bramę do Raju. Zdjęcie pradziadka Krystyna kłamało identycznie: spasiony brutal o żabich ślepiach i wargach nabrzmiałych wskutek rozpusty bądź pychy — typowe ordynarne indywiduum, wychowane niczym dzika świnia, depczące wszystko i lubiące każdy rodzaj zyskownych łotrostw. Lecz wedle wspomnień moich rodziców był bardzo mądry i szlachetny. Miał tyle delikatności i przyzwoitości, że nie nadawał się do niczego na świecie prócz wertowania książek i roztrząsania własnej filozoficznej bezradności wobec pytań, które stawia trudny żywot dany człowiekowi przez tajemne moce zwane Bogiem i ewolucją. Jeden z tych ludzi, którzy czytali wszystko, dowiedzieli się wszystkiego, zrozumieli każdą rzecz, by wreszcie się przekonać, że wzorem wielkich encyklopedystów nie wiedzą nic, gdyż — jak mówił Kartezjusz — „Nie istnieje nic aż tak niedorzecznego lub nieprawdopodobnego, żeby nie mogło być uwiarygodnione przez któregoś filozofa lub historyka”. Rudolf był moim pradziadkiem po mieczu, a Krystyn po kądzieli, jednak i po kądzieli, i po mieczu ma się duet pradziadków — razem czterech. Z dwoma szło mi o tyle gorzej, iż nie zapamiętałem imion. Wiedziałem wszelako, że obaj wylądowali tam, gdzie się siedzi również wtedy, kiedy się stoi. Pierwszy trafił do mamra niczym Al Capone, decyzją urzędu podatkowego. Według jego zięcia, mojego dziadka Norberta, była to krzycząca niesprawiedliwość, w co łatwo wierzyć, bo podatki zawsze stanowią grząski grunt — Biuro Detektywistyczne, którym kierowałem, próbowano kilka razy eksterminować
Kielich
43
metodą nieuzasadnionego zawyżania podatków. Lecz trudno wierzyć, iż pradziadek był wzorowym podatnikiem. W tej sferze nie ma dziewic, nikt nie jest tu czysty jak kryształ, dlatego urząd skarbowy to mąż, a podatnik to żona ze starego chińskiego bon-motu: „Kiedy wracasz do mieszkania i bijesz żonę, robisz słusznie. Ty może nawet nie wiesz za co ją bijesz, ale ona świetnie wie, przyjacielu”. Niesprawiedliwość polega tu na czymś innym. Wbrew opinii Bohora (który płacił ciężkie podatki za „Swing”), że najwięcej wspólnego mają „ssaki”, czyli kobiety i pedały — uważam, że najwięcej wspólnego mają w życiu skurwysyny i podatnicy. Wielkie skurwysyny rzadko płacą za swoje grzechy tyle, ile winni płacić, lub nie płacą wcale. Dużo płacą małe skurwysynki, czyli większość podatników. Nielicznych bezgrzesznych los puszcza z torbami, na goło — odbiera im wszystko, prócz honoru, za który nie można kupić kieliszka chleba. Teściowi dziadka Norberta nie posłużył również fakt, iż wówczas prawo było raczej chaotyczne, częstokroć zwyczajowe miast kodeksowe, więc dawało się obracać jak panienka z domu publicznego, gdzie adwokaci grają rolę alfonsów. Wedle tradycji rodzinnej Norbert rzekł o tym krótko: — W tym cholernym kraju jest tyle praw, iż nie ma człowieka, który nie mógłby zawisnąć na szubienicy! Tatę żony dziadka Norberta uwolniono po jakimś czasie, lecz tato połowicy dziadka Klaudiusza zgnił między judaszem celi a kratą. Dożywocie otrzymał przez konia. Był miłośnikiem rumaków — hodowcą, trenerem, jurorem, właścicielem stajni, bywalcem wyścigów, konkursów i parad. Pewnego dnia zobaczył leżącą na bruku i umierającą ze zbytniego trudu lub ze starości szkapę, którą woźnica siekł okrutnie batem, żeby wstała. Pradziadek przemówił do niego, ale tamten nie słuchał i dalej katował konia. Pradziadek strzelił sadyście w brzuch z pistoletu, usiadł na ziemi i przytulił koński łeb. Głaskał ten łeb tak długo, aż zajechała policja. Nie było wtedy Towarzystw opiekujących się zwierzętami, więc nikt dostatecznie wpływowy nie starał się o skrócenie mu wyroku i pradziadek zdechł w pierdlu. Dostatecznie wpływowa jest zawsze gotówka. Klaudiusz miał ją po bezdzietnym stryju, który uczynił bratanka spadkobiercą. Mógł więc wykupić teścia, korumpując Sąd Najwyższy, Ministerstwo Sprawiedliwości tudzież całą Radę Ministrów, i zrobiłby to, gdyby wcześniej nie dostał bolesnego klapsa od życia. Ale ponieważ dostał, przeznaczył fortunę dziedziczną na cel inny — na realizację pierwszego spośród męskich marzeń. Są bowiem dwa marzenia samców: zaliczyć więcej cipek niż Rasputin, kosząc póki się da, lub odwrotnie: zestarzeć się z tą młodziutką śliczną lilią, która była naszą pierwszą wielką miłością. Dziadek Klaudiusz chciał się tak właśnie starzeć. Zniweczyła mu ten
44
Waldemar Lysiak
zamiar małżonka, babcia Irena, uciekając z przystojnym domokrążcą, handlarzem dewocjonaliów. Nie wiem czy dziadek na to zasłużył, a więc nie wiem dlaczego to zrobiła, i nie sądzę, by ktoś umiał dać tu racjonalną odpowiedź. Kobiety są jak liście, upadają tak samo. Mimo superkomputerów, żaden mędrzec nie jest w stanie przewidzieć toru, po którym spada liść przy bezwietrznej aurze, chociaż na liść działają wówczas tylko dwie prościutkie siły: ciążenie i opór powietrza. Enigma, jeden z sekretów natury. Pewien poeta rzekł, iż „kobiety spiskują przeciwko mężczyznom w zgodzie z naturą”, a pewien sawant, że „cały odwieczny konflikt między damą a dżentelmenem to konflikt między naturą a kulturą”, tymczasem kultura zdradzonych mężów przestaje być kulturą dżentelmenów, i dziadek Klaudiusz był tego rażącym dowodem. Wściekł się, kiedy natura uczyni-ia zeń rogacza. Co jest również naturalne, bo kobiety, które odchodzą, pozostawiają złość. Tylko te, które wcześnie umierają, pozostawiają żal przeniknięty wspomnieniem piękna i echem słodkich dźwięków — niby muzyka, która zamiera w ciszy. I tylko człowiek wielbiący kobietę może ją nienawidzić, tak samo jak tylko człowiek wierzący może bluźnić. Trauma spowodowana czynem wiarołomnej pchnęła dziadka do szaleństwa erotycznego. Stał się królem playboyów, seksualnym wampirem, podbijającym i niszczącym uwiedzione ofiary. Pasjami rozdziewiczał, bynajmniej nie dlatego, że wzorem wielu facetów bał się porównań z innymi samcami, lecz dlatego, że jak każdy drapieżnik i każdy artysta lubił krew. Wszelka twórczość wymaga krwi, niczym orka u indiańskich plemion Gwatemali i Meksyku, gdzie kultywowane pole zrasza się krwią. Będąc artystą zemsty na płci pięknej — dziadek Klaudiusz uważał, że licencję krzywdziciela dała mu własna krzywda. Gdy wspominałem go wówczas, kontemplując z balkonu rozjarzone miasto i rozgwieżdżone niebo, czułem wstręt. Najgorszymi krzywdzicielami są właśnie skrzywdzeni — ich zemsta nie zna granic, ukaraliby całą ludzkość, człowieka po człowieku. Nikogo bardziej nie szanuję jak skrzywdzonego, który odrzucił nienawiść. Dziadka Klaudiusza ukarała ta jego myśliwska zaciekłość. Wpadł w pułapkę, co wydaje się procedurą normalną, bo czy znacie maniaka, który nie zdołał zastawić skutecznej pułapki przeciwko samemu sobie? Raz jeszcze kłaniają się bulwersujące sekrety natury: dziadek złapał od którejś z deflorowanych małolat rzadką wersję syfa karaibskiego, i choroba rozregulowała mu organizm, posyłając do grobu w kwiecie wieku. Osierocił tym definitywnie moją matkę, osieroconą praktycznie dużo wcześniej, gdyż wychowywała się u ciotki, kiedy jej rodzice zdobywali daleki tajemniczy świat za pomocą genitaliów. Moja matka... Jej twarz — twarz „Pani Jeziora” — wracała do mnie wciąż,
Kielich
45
niby fragment odległego snu. Była piękną, niezwykle ujmującą i bardzo elegancką kobietą, autentyczną damą — „charming”* i „très chic” ** . Dzisiaj rzadko się widuje taką dystynkcję i klasę. Żadnych fochów, pisków czy głupawych kaprysów. Pretensje wobec ojca demonstrowała tylko gestem (ledwie zauważalnym wzruszeniem ramion), mimiką (skrzywieniem ust) oraz milczeniem wymownym jak krzyk. Jej enklawą stała się muzyka. Zabierała mnie na koncerty, również swoje. Sama nie komponowała — skomponowała ledwie jeden utwór: „Dame du Lac”, czyli „Panią Jeziora” (dlatego stary, wspominając ją, mówił o niej czule: „Pani Jeziora”). Zdobyła rozgłos pierwszorzędnej flecistki — „anioła fletu”. Miała dwóch pianistowakompaniatorów, i dawała porywające recitale przy dużych audytoriach. Kochała interpretować fletem wszelką muzykę — od ludowej przyśpiewki i fortepianowej etiudy, do serenady i opery. Falla, Scarlatti, Faure, Pessard, Roenecke, Chopin, Bizet. Jej „Pawana” Faurego, czy kapitalna adaptacja nokturnów Chopina, których melancholijne tony hipnotyzowały publiczność poprzez wtórujące klawiaturze, jakby zamglone dźwięki fletu — to było coś z obszaru czystej magii. Jej Bizet miał siłę półnagiej Carmen kuszącej adoratorów. I nagle to wszystko runęło. Zaadaptowała na flet siedem pieśni Manuela de Falli, lecz te utwory wymagające głosu — w barwie fletu utraciły cały dramatyzm i pasję. Wdzięczny, delikatny liryzm, daleki od intensywnych wibracji sopranu, nie równoważył braku tekstów i braku emocji — flet brzmiał zastępczo, a nie czarodziejsko. Krytycy ukrzyżowali recital, zaś ona przerwała estradową karierę i żadne perswazje nie mogły wymóc zmiany tej decyzji. Potem grała już tylko w domu, dla mojej siostry, dla mnie i dla siebie. Dla ojca nigdy nie grała, bo miał ucho zmiażdżone przez słonia i pasjonował się wyłącznie muzyką kamiennych inskrypcji serwowaną przez Starożytność. Ojcu zaszczepił feblika do archeologii jego stary, dziadek Norbert. Grzebaniem w ziemi Norbert parał się od dziecka. Według legendy rodzinnej — jako berbeć wykopał dziecięcą łopatką kilka złotych monet przy płocie wiejskiej rezydencji pradziadka Rudolfa, i odtąd tak go emocjonowało dziurawienie wszelakiego gruntu, że zyskał familijne przezwisko „kret”. Nie chciał być lotnikiem, strażakiem, kowbojem ani żadnym innym herosem z dziecięcych marzeń o fachu, tylko archeologiem, i to już wówczas, gdy samo sylabizowanie tego słowa sprawiało mu trudności. Miast czytać „Trzech muszkieterów”, czytał gawędy archeologów; przed maturą znał już opracowania popularyzatorskie i część profesjonalnych rozpraw. Kończył studia jako prymus, został na uczelni jako asystent i zdobył wszelkie tytuły ja* **
— —
Urocza, zachwycająca. Bardzo szykowna.
46
Waldemar Lysiak
ko rekordzista: nikt przed nim nie doktoryzował się i nie przywdział togi profesorskiej w równie młodym wieku. Jego specjalizacją była prehistoria, lecz nie chodziło o czaszki budujące alibi Darwinowi przez wypełnianie dziur łańcucha między małpą a Hitlerem, tylko o narzędzia plus inne relikty pozwalające tworzyć hipotezy na temat ewolucji społecznej, która się dokonała między rodziną a stadem, stadem a hordą, hordą a plemieniem, wreszcie plemieniem a ideą narodu. Parę wałkujących te kwestie książek dziadka nie dawało się czytać — śmiertelnie mnie nudziły. Wyobrażałem sobie ów rozwój prosto: kilku włochatych-garbatych siedzi przy ognisku i kamieniami coś obrabia. Potem z kilku robi się kilkudziesięciu — trzeba więcej ognisk. Kiedy jest już facetów kilkuset, dolina przestaje im starczać, no to biorą maczugi i oszczepy, i lezą na drugą stronę gór, bełkocząc chrapliwym wolapikiem podniosłe teksty o „Lebens-raumie”* i „proletariuszach”, o „konieczności życiowej”, „racji stanu”, „interesie publicznym” itp. Później dostają baty, lub wygrywają i celebrują wśród trupów pierwociny imperializmu, zastanawiając się między jednym a drugim haustem sfermentowanej brei, czy nie pora już tworzyć wspólnotę narodową, organizację państwową, federację, koalicję, milicję itp. Gdy pradziadek Rudolf umarł, dziadkowi Norbertowi dostała się lwia część spadku. Przeraził wtedy całą rodzinę i całe swoje akademickie środowisko — od jednego zamachu porzucił katedrę, uczelnię, prehistorię i życie familijne, by szukać jakiegoś XVIII-wiecznego skarbu na wysepce u wybrzeży Nowej Szkocji. Mnóstwo maniaków potraciło już tam fortuny własne i cudze, ale Norbert sądził, że jemu się uda. Udało mu się — wysepka połknęła odziedziczony skarb, jak to wyspa skarbów. Połknęła również dziadka Norberta — sztormowe fale zmyły go za burtę jednostki-bazy. Miał 69 lat. Mój ojciec, dyplomowany archeolog, miał wówczas 29 lat i przez ostatni rok życia Norberta towarzyszył mu na wyspie. Wcześniej tułał się po świecie z różnymi ekipami archeologów, bardziej wszakże interesując się przygodą i egzotyką niż pracą scjentyczną. Kochał każde ryzyko, każde niebempieczeństwo, każde wariactwo i każdą brawurę — wszystko to, co wytwarza hormony stresu i co zwęża naczynia krwionośne przypływem adrenaliny. Dżungla, step, busz, rafa koralowa, tropikalna knajpa et cetera. Podejmował szalone eskapady, wdawał się w dzikie awantury, kuszeniem śmierci rozbijał trywialny nurt bieżącego czasu. Kilka razy cudem jej uniknął. Miał tyle pooperacyjnych blizn, że jego skóra wyglądała jak mapa samochodowa. Zwolnił, gdy przekroczył trzydziestkę. By trwale się ustatkować — wziął ślub. Później spłodził dwójkę bachorów i całą serię rozpraw o starożytnych *
—
Przestrzeni życiowej.
Kielich
47
językach, będąc równocześnie „górnikiem” (eksploratorem z łopatą), analitykiem (historykiem sztuki) i deszyfrantem (wirtuozem kryptologii). W tej trzeciej dziedzinie zyskał taką renomę, że konsultowały się u niego nasze oraz cudzoziemskie państwowe ośrodki deszyfrażu (KGB, Surete, FBI etc, Mossadu nie wyłączając). Wedle tradycji rewolt i kultów międzypokoleniowych, czyli wedle naturalnego psychologicznego rytmu — jako dziecko kochałem, jako młodzieniec nienawidziłem, i jako facet dorosły uwielbiałem mego ojca. Na kartach „Twierdzy” Saint-Exupery’ego jest piękne zdanie: „To on nauczył mnie patrzeć śmierci prosto w twarz, bo sam nie spuszczał wzroku nigdy. Mój ojciec był z rodu orłów”. Mój również. Był ucieleśnieniem autorytetu i jasnej, czystej inteligencji. Nauczył mnie, że trzeba być stanowczym i że nie wolno usiłować przechytrzyć drugiego człowieka. Karał mnie nie za wybryki, lecz za kłamstwo. Twierdził, że godłem mężczyzny jest honor, który jako jedyną ziemską wartość można zabrać do grobu; i że cnotą mężczyzny jest umiejętność przyznawania się oraz przepraszania, gdyś zgrzeszył lub zrobił błąd; a powinnością mężczyzny — lojalność, wierność danemu słowu. Zdarzało się, iż używał ciężkich słów. Należał bowiem do tych ludzi, którzy mają odwagę, gdy los zetknie ich ze skurwysynem, zakomunikować mu, i to już „w pierwszych słowach swojego listu”, co o nim myślą. Nie ulegał ślepo nikomu (ani wyroczniom, ani ekspertom, ani żadnym rozkazodawcom) i nigdy się nie płaszczył przed nikim (przed dygnitarzami, sławami czy zwierzchnikami) — był jednym spośród tych rzadkich wystających gwoździ, których młot instynktu przystosowawczego nie umie zrównać z otoczeniem. Wobec wydarzeń politycznych miotających krajem ojciec też demonstrował wielkiego ducha. Ludzie wielkiego ducha to ci, co nie sprzedają się za wszawe srebrniki byle mieć święty spokój, i gwiżdżą na pajaców, których tłum tchórzliwych wymoczków czyni władzą. Systemy polityczne — od despocji, przez demokrację, do monarchii konstytucyjnej — stary traktował jednakowo, pewnie dlatego, iż będąc archeologiem-historykiem miał zgłębione wszystkie dawne systemy i rozumiał, że tysiąclecia mijają, a gry polityczne trwają w formie nie zmienionej. Widział ludzkość prawidłowo — jako hordę baranów podstawiających się do strzyżenia. Zresztą nie tylko do strzyżenia politycznego — również obyczajowego. Gardził goliznowym ekshibicjonizmem mediów i podatnością obu płci na lansowaną przez media hiperrozwiązłość. Kobietom miał za złe ściganie mężczyzn we wszelkich dziedzinach, a mężczyznom małpowanie kobiet fryzurami, haftami, pachnidłami, biżuterią przyczepianą do uszu itp. O takich dinozaurach pisała (nie bez złości) Andrea Hurton w „Erotyce perfum": „Najgorsi są panowie z tym osobliwym surowym
48
Waldemar Lysiak
zapachem czystego samca. Pachną schludnością, emanując jedynie woń mydła, potu i spermy. Łatwo ich rozpoznać jako wrogów perfum”. To prawda — mojego ojca łatwo było rozpoznać jako wstecznika. Na tle permisywnego świata swoich czasów wyglądał ze swym konserwatyzmem niby skamielina epoki lodowcowej, mimo że nie był to konserwatyzm purytański, lecz tylko szanujący elementarną przyzwoitość. Kiedy to wspominam — bardziej to słyszę aniżeli widzę. Słyszę mojego ojca. Głos miał twardy i głęboki, z nalotem chrypki palacza, bo palił dużo — jedynie wobec tej słabości okazał się notorycznym mięczakiem, chociaż nie wykluczam, że była w tym i demonstracja buntu, zgięty łokieć dla heroldów terroru antynikotynowego. Po sześćdziesięciu czterech latach przyłączył się do prawdziwej Milczącej Większości: umarł — serce nie chciało mu dłużej bić. Gadając kiedyś z siostrą o rodzicach rzuciłem wyrazy hołdu: — Nasz ojciec był wspaniałym człowiekiem! — Nasza matka była innego zdania! — usłyszałem w odpowiedzi. To mnie zezłościło. Siostra miała rację. I może matka również miała rację. Nikt nie zna mężczyzny lepiej aniżeli jego kobieta (wykluczam odwrotność). Wszelako kobieta nie jest właściwym sędzią, by sądzić mężczyznę, ponieważ widzi tylko trywialną, wegetatywną stronę jego egzystencji, nie rozumiejąc bogactwa mitologii kreowanej przez zalety jego charakteru, tak obce jaźni kobiecej. Muzyczna refleksyjność matki była nie do pogodzenia z zuchwałym wigorem jej męża. Tę przepaść między płciami zasypuje niekiedy miłość, lecz moja matka nie kochała mojego ojca. Nathaniel Hawthorne mówi wewnątrz „Szkarłatnej litery": „Biada mężczyźnie, który posiadł rękę kobiety, ałe nie posiadł jej serca”. Hawthorne kłuł tą maksymą rogaczy, jednak pasuje ona również do mężów, którym co prawda los oszczędził rogów, lecz zarazem poskąpił im balsamu czułości żoninej. W małżeństwie moich starych było właśnie tak; nic więcej nie trzeba tu truć. Selektywna pamięć o rodzicach wbijała klin między mnie a moją siostrę, Barbarę. Pamiętam pewien brzydki dyskurs: — Jadę na cmentarz, na grób starego. — A grób matki ominiesz? — Zwariowałaś?! Chciałem powiedzieć, że wybieram się na ich groby! — Jednak powiedziałeś coś innego! — Nie czepiaj się słów ! — Czepiam się uczuć, drogi bracie! — Kretynka! Wiesz dobrze, że kochałem i jego, i ją! — Wiem dobrze za co ją można było kochać. — A co masz przeciwko niemu, siostrzyczko?
Kielich
49
— Dużo by mówić... — Lubisz dużo mówić, więc słucham. — Odwal się! — Ten argument nie wystarczy, Basieńko. I to, że wyśmiewał jej oraz twoją manię układania tarotowych pasjansów, również nie wystarczy. Dodaj kilka innych zarzutów. Wzięła się pod boki i huknęła: — Był samolubem — egotystą i egoistą! Nigdy jej nie rozumiał, nie wspierał jej kariery, projektował swoje sezony wykopaliskowe nawet nie pytając czy to koliduje z jej planami koncertowymi, decydował autorytarnie o... — A miał jakieś wady? Spojrzała wzrokiem węża, który pragnie wystrzelić głową do przodu, lecz zrezygnowała: — Wiesz co, nie chce mi się kłócić, nie będę słuchać twoich głupich żartów i przytyków, mam dość twoich błazeństw... — Jakich błazeństw? Jaka kłótnia? Będę milczał jak grób! Napoleon rzekł: „Nie trzeba się unosić przeciwko kobiecie, tylko w milczeniu wysłuchać jej bredni”. Spuchłby mi policzek, gdybym dostatecznie szybko nie odchylił głowy — tak się zamachnęła! Życie jest kolebką paradoksów — moja siostra, solidaryzująca się z matką, wybrała fach ojca, została archeologiem, gdy ja, identyfikujący się ze starym, wybrałem inny kierunek studiów: literaturoznawstwo. Nie dlatego, żebym był molem książkowym, tylko dlatego, że chciałem zrobić ojcu wbrew, pokazać swą niezależność, wyemancypować się z archeologicznego klimatu naszego domu, wyrwać spod autorytetu, zerwać smycz. Typowy bunt gówniarza. Każdy akt tego buntu (moje uniwersyteckie literaturoznawstwo, moje głupie małżeństwo, moja służba wojskowa) był formą pacyfikowania podświadomej miłości, którą ku niemu czułem. Przestałem tłumić tę miłość późno, blisko trzydziestego roku życia. Świadomie go wielbić zacząłem jeszcze później, jako człowiek zupełnie dojrzały, choć wciąż nie stary, aczkolwiek już wytknięto mi starość. Zrobiła to moja siostrzenica, Fergy, podczas swego przyjęcia urodzinowego, kiedy stuknęło jej sześć lat. Barbara i Ramon zaprosili znajome dzieciaki wraz z ich rodzicami, był tłum. Towarzystwo jadło, piło i plotkowało w salonie; dzieciaki harcowały w pokoju obok. Kładłem właśnie kieliszki na blat kredensu, gdy przybiegła Fergy. Miała kwaśną minkę i gniewny wzrok. Zapytałem:
50
Waldemar Lysiak
— Co się stało, Fergy? — Tom i Tina znowu wygrali w kulki!... — Pewnie kantowali. Jakby nie kantowali, to byś wygrała. Przecież ty rozróżniasz kulki bez patrzenia i zawsze lecą tam gdzie chcesz. — Ale mama kazała mi nie wygrywać dzisiaj, bo oni są naszymi gośćmi! — Rozumiem, Fergy. To cię zabolało. — Tak. I teraz chce mi się płakać! — Nie warto płakać. Choć do mnie. — Pójdę do mamusi albo do taty. Albo do cioci Ellen... — Po co masz chodzić do tych staruchów?... Ja bardziej od nich wszystkich lubię małe damy... Chodź, ze staruchami nie warto się zadawać. — Przecież ty też jesteś staruchem! — Ależ skąd, jestem krasnoludkiem! — Wcale nie jesteś krasnoludkiem! Jesteś za duży na krasnoludka! Staruchy nie mogą być krasnoludkami. — A jakbym przykucnął? — To... to byłbyś przykucniętym staruchem! Eksplodował gromki śmiech, bo wszyscy słuchali już tego dialogu. Mąż Barbary, Ramon, parsknął jadowicie: — Ale mu walnęła, co?... Zuch dziewczyna, ma główkę nie od parady! „Dorzuć jeszcze, że ma po tobie, durniu!” — przebiegło mi przez myśl. Nie cierpiałem tego palanta, który tak długo oskarżał moją siostrę o bezpłodność, aż badania ujawniły, że sam jest wałachem (wtedy adoptowali Fergy, biorąc ją z przytułku dla sierot). Należał do „nowej generacji polityków” — wysportowanych i wymuskanych klownów, szpanujących fikuśnymi fryzurami i garniturami od Versace lub Armaniego. Bohorowi i Percy’emu sprawiłem kilka lat później kłopot, pytając: — Widzieliście kiedyś fiuta z kolczykiem? — Co takiego? — prychnął Percy. — Fiuta z kolczykiem. — Ja nie widziałem, ale może Bo... — Ja też nie widziałem! — wyznał Bohor, czkając oparami burbona. — To popatrzcie na tego dupka w zielonym kapeluszu. Odwrócili głowy ku telewizorowi zawieszonemu pod sufitem „Swingu” i zobaczyli kolczykowane ucho. — Kto to jest?... — spytał Bohor, krzywiąc wargi, jakby chciał opluć ekran. — Mój szwagier, ladies and gentlemen. Duża klasa, dziesięciokaratowy skurwysyn! Zalicza już trzecią kadencję parlamentu, gdyż sprytnie balansuje
Kielich
51
między władzą a opozycją, lecz prędzej czy później przegra, bo chce żyć dobrze ze wszystkimi! — Podobno tacy mają najlepiej w doczesnym życiu, nieprawdaż? — mruknął Percy refleksyjnie. — Nie zawsze, kolego. Czasami to tylko zgniata cwaniaczkom jaja, bo kiedy się stoi okrakiem na barykadzie, to ona bardzo ciśnie od spodu. Ale innym razem to może rozedrzeć całego cwaniaka przez pół, bo kiedy się galopuje mając pod sobą dwa koniki i one zechcą biec w różnych kierunkach... — No to wypijmy za to, panowie! — rzucił Percy, solidnie już narąbany, gdyż libacja trwała od dobrych kilku kwadransów. — Niech konie się rozjadą twemu szwagroszczakowi, jak mu tam?... — Ramon, ergo fiut. Co drugi parlamentarzysta nim pogardza, dali mu ksywkę „Tata sadzi kupę”. — Pyszności!... A skąd się to wzięło? — Barbarze podesłano kiedyś pilne papiery z Instytutu. Kurier zadzwonił do drzwi, otworzyła czteroletnia Fergy, ten ją pyta: „— Jest mama?”. Fergy mówi, że nie. „— A tatuś?”. Na to Fergy: „ — Tata sadzi kupę”. Posłaniec był z agencji kurierskiej, która pracowała również dla parlamentu, więc historyjka szybko stała się anegdotą Poliszynela i zaczęto złośliwie mówić o szwagroszczaku: „Tata sadzi kupę”. — Dobre! — ucieszył się Bohor. — Bardzo dobre! — Z ust mi to wyjąłeś, Bo — przytaknął Percy. — Płyń! Ja nie jestem pedałem! — Skoro tak mówisz... No to po maluchu, za pana „Tata sadzi kupę”! — Chcesz pić za tę kolczykowaną świnię?! — wnerwił się Bohor. — Nie za świnię, tylko za konie, za te... no!... ko... koniki, o których mówił Lance, co się miały... tego... rozjechać! — Aaaa, za koniki, owszem, można, brachu! „Za koniki!” — to był rytualny toast teścia dziadka Klaudiusza. Ów pechowy koniarz, którego imię czmychnęło mi z pamięci, a który dożywotnio kiblował w pierdlu — gryzł się przed śmiercią nie swoim własnym losem, tylko małżeństwem swej córki, babci Ireny. Jakieś ślubne przekleństwo dyrygowało oboma gałęziami naszego rodu — tradycja familijna nie notowała choćby jednego udanego stadła, wszystkie małżeństwa okazały się poronione. Moje również, lecz byłbym kłamcą, gdybym winił rodowe fatum, bo ożeniłem się na złość staremu; można powiedzieć, iż zrobiłem mu jeszcze jeden kawał, jakkolwiek absurdalnie to brzmi. Tamtego pierwszego wieczoru w nowej siedzibie rozgrzebywałem plikiem starych zdjęć i pamięcią liczne trumny przodków, widząc niżej miasto, a wyżej
52
Waldemar Lysiak
konstelacje gwiazd. Balkon był mi łodzią płynącą ku Edenowi metamorfozy wewnętrznej. Gdy zamknąłem te grobowce — otwarł się mój ład ducha, mój spokój wewnętrzny, który mienię „spokojem wieczności”. Nietrudno go inicjować; trudniej kontynuować bez przeszkód. Filozof Norbert Bolz sugerował, że jest to możliwe „gdy wytworzy się dla swego własnego użytku pewną stabilną kulturę myślenia i refleksji. Istnieją nieliczni uprzywilejowani ludzie, którzy mogą sobie budować taką enklawę spokojnej roztropności. Mogą jeszcze zapewnić sobie tę ascetyczną formę szczęścia, będącą produktem mózgu człowieka wolnego”. Przebudziłem się lekki jak ptak. Wyszedłem znowu na balkon. Mgła otulała dzielnicę, dostrzegałem tylko sąsiednie budynki i fragment ulicy. Asfalt był mokry, kałuże rozlewały się przy krawężnikach — późną nocą musiał padać deszcz. Raptownie usłyszałem kojącą, trochę widmową suitę delikatnych dźwięków. Z okna po drugiej stronie dobiegały nuty Chopina, żywe, nie radiowe czy płytowe — ktoś tam trącał pianino. Brzmiały wilgotnym smutkiem, lecz nie inkrustowanym łzami — były raczej pożegnalnym tchnieniem chmur, jakby ostatnie krople deszczu uderzały o klawiaturę.
Kielich
53
4. Życie seksualne pistoletu
Nowiuteńki austriacki glock, kaliber 9 mm, siedemnaście nabojów w magazynku. Ejakulacja treningowa (strzelnica) to rutyna — niczym seks małżeński. Ejakulacja terenowa (podczas służby) to przygoda — wyczynowy seks dla grzechu: seks dyrektora z sekretarką, profesora ze studentką, hydraulika z gospodynią domową, i tak dalej. Różnica mierzona poziomem adrenaliny. Zimne ognie i prawdziwe płomienie, zapałki i granaty, barchanowe piżamy i jedwabna czerwona bielizna. Cel, pal! Wyższość żywej tarczy, dziurawionej kłami drapieżników. Wyższość lubi się odmieniać przez względność. Wyższość blondynek nad brunetkami. Wyższość chleba nad bułką. Wyższość toyoty nad hondą. I vice versa. Tak samo bywa z wyższością pistoletu nad rewolwerem. Rewolwer jest trochę niewygodny pod pachą i marynarką, bo jest grubszy. Pistolet jest płaski, mniej uwiera i mniej wypycha. Słowem — mniejszy kłopot. Ale mój treningowy sierżant miał inne zdanie: — Największy kłopot jest wtedy, kiedy cię zabiją. Rewolwer się nigdy nie zacina, prawie nigdy, pistolet dużo częściej. Wskutek różnych powodów. Starczy, że lekko się zużyje, rozluzuje czy rozegnie górna końcówka magazynka, a sprężyna zamiast jednego naboju wypycha dwa, co blokuje komorę. Najlepiej obeznany z bronią facet potrzebuje wówczas paru sekund, żeby przywrócić spluwie sprawność. W tym czasie można umrzeć parę razy, chłopczyku! Nie cierpiałem tego „chłopczyku” lub „synku” podczas szkoleń. Synkiem przestałem być rok wcześniej — gdy wziąłem ślub z typową blondynką. A chłopczykiem wtedy, gdy nauczono mnie seksu, czyli jeszcze wcześniej, chociaż nie wtedy, kiedy zacząłem seks uprawiać. Zacząłem jako szesnastolatek, i to ostro — pewna moja panienka, koleżanka koleżanki (chodziła do innej „budy”), musiała rzucić szkołę, rodzice wywieźli ją na skrobankę lub na połóg, tak szeptano, więc kumple kpili sobie per: „tatusiu”. Ale numerki ze szkolnymi koleżankami w gablotach ojca, w krzakach, w stogach i po zakamarkach rodzicielskich albo imprezowych domostw — były tylko prymitywnym spuszczaniem się, gorączkowaniem się kogucika, uciszaniem wyjących hormonów. Wszystko to trafiło do archiwum debiutów,
54
Waldemar Lysiak
odkąd korepetycji udzieliła mi mężatka, Cyntia Duest-Horton, szefowa stołówki studenckiej. Kiedy pierwszy raz Cyntię zobaczyłem (przy rejestracji kuponów obiadowych) — mój penis zadrżał, jaja ugotowały się na twardo, a duch ryknął: „O sole mio!”. Kilka dni później mój „patron” (prowadzący mnie i tresujący regulaminowo starszy kolega, student ostatniego roku, Willy) dał mi radę: — Nie rwij dziewczyn z własnej grupy, to przeszkadza. Belfrowie nie lubią jak się maca zamiast słuchać, i noty będziesz dostawał gorsze, bo trudno się skupić obok panienki podczas seminariów i wykładów. Rwij dziewczyny z innych grup, a jeszcze lepiej z innego fakultetu, Lance. — Nie chcę rwać żadnych dziewczyn! — Rozumiem — masz już starą miłość i chcesz uprawiać wierność. Bardzo dobrze. — Nie mam, i chcę się pieprzyć, ale nie z koleżankami. — Więc z kim? Jesteś gejem, czy co? — Nie, tylko że podoba mi się szefowa stołówki, pani Cyntia. Wybuchnął śmiechem: — To stare pudło!... Fakt, że wygląda nie jak pudło, lecz jak bombonierka, ponieważ dobrze się trzyma, ale kiedy byłem pierwszoroczniakiem, już wyglądała jak dobrze utrzymana ciocia, i już wtedy szeptano o niej: „Na starej giczy młodzież ćwiczy”. — Dlatego, że z każdym się rżnęła? — Nikt nie wie, z kim się rżnęła, bo kiedy co czwarty się przechwala, że ją rżnął, to nie można wierzyć nikomu. Ze mną się nie rżnęła. — A próbowałeś? — Owszem, startowałem. Każdy startował, ta baba ma tyle sex appealu, że suwak w dżinsach sam się rozpina, kiedy mijasz ją, czy tylko z daleka spojrzysz... — I co? — Mówię ci przecież: nic, pogoniła mnie. Raczej odpuść, będziesz tylko tracił czas. Chętna to może i jest, ale nie ze studencikami. Widziałem ją raz w kinie, u boku jakiegoś grubego łysielca, odjechali jego limuzyną. Mundurowy szofer prowadził tę brykę, przyjacielu! Nie posiadasz tyle forsy. — Mężatka? — Jej mąż ma nadzieję, że tak. — Kto to jest? — Szef administracji, pan Horton. A jej bratem jest szef parku transportowego, ten grubas z mordą pełną wrzodów. Rodzinny interes. Ale ty się lepiej nie wtranżalaj im do rodziny, bo narobisz sobie kłopotów...
Kielich
55
Kłopoty to była moja specjalność, jak u Chandlera, a wyzwania kochałem jak marzenia, więc nie zamierzałem odpuścić. Walnąłem z głupia frant: — Przepraszam bardzo, że o to pytam, ale ciekawi mnie jedna rzecz... — Słucham... — Pierwszy człon pani nazwiska jest identyczny jak nazwisko pana Duesta, szefa transportu... — Jestem siostrą pana Duesta. — Naprawdę?!... To niemożliwe! — Dlaczego? — Bo pan Duest przypomina chory kartofel, a nie pąk róży! — Proszę, proszę, student komplemenciarz! — Komplemenciarz? Nie znam tego wyrazu. Czy to znaczy, że jestem grzeczny? Uśmiechnęła się: — Nie — to znaczy, że jesteś prawdomówny. Mogła mnie ochrzanić i posłać do diabła, tymczasem zaczęła się ze mną przekomarzać, co w języku kobiet znaczy: dam ci kilka minut flirtu dla rozproszenia mojej dzisiejszej nudy, lub: dam ci wszystko, proszę bardzo. Dostałem to drugie. Dzięki niej wyuczyłem się seksu i pozbyłem hamulców erotycznych krępujących wyrostka wierzącego w takie brednie jak kobiecy wstyd i delikatność. Perwersje sennych rojeń zaznały jawy, demony lubieżności urealniły się, ciało przestało krępować, sumienie strofować, a rumieniec spełzł mi dożywotnio z policzków. Grzeszna satysfakcja już nie jako egzotyka, lecz jako naturalna mania. To łechcące mózg uczucie nieprzyzwoitości... Obracałem Cyntię półtora roku. Wystarczy, by znać zalety i część wad partnera. Główną jej wadę stanowił poranny brak koafiury i makijażu, czyli każde przebudzenie, lecz budziliśmy się razem rzadko, bo musiała się budzić w łóżku domowym, a w motelowym budziliśmy się tylko wówczas, gdy jej mąż robił zaopatrzeniowe kursy gdzieś dalej. Wymawiała słowa: „mój mąż” z takim samym nienagannym akcentem, z jakim Arabowie wymawiają słowo: „Żyd”, skinheadzi słowo: „punk”, a pacyfiści słowo: „żołdak” lub „soldateska”. Gdy się umalowała — robiła ze swej metryki pomyłkę biurokraty parafialnego. Była jedną z tych „kobiet do wzięcia” nie posiadających wieku, i budzących na plaży sprośne myśli mężczyzn jędrnymi łydkami, piersiami, wargami, płaskim brzuchem, zgrabną figurą i aksamitną cerą, dzięki silikonowi, liftingowi, fitnesowi oraz rzemiosłu przeszczepów. Można powiedzieć, iż symbolizowała nie tylko wszystkie te żony, których sterczące biusty demonstrują jawną wrogość wobec mężów, lecz i wszystkie te
56
Waldemar Lysiak
kobiety, które młodość zawdzięczają biegłym chirurgom, a zdradzane są wyłącznie przez zmarszczki na dłoniach, ujawniające prawdziwy wiek. Taki romans nie krzywdzi nikogo. Brakowało mu tej szalonej furii zmysłów, wskutek której cierpienia osób trzecich przestają się liczyć, cudze prawa zostają podeptane, jakieś azyle płoną, i całość wieńczy rumowisko. Byliśmy zwyczajną parą profitentów liberalnego świata — świata o mętnych wartościach, o normach moralnych tak rozchwianych, iż samo utrzymywanie cudzołóstwa w sekrecie jest już cnotą godną niebiańskiego zbawienia i ziemskich laurów. Nikt trzeci nie wiedział, że Cyntia zasiała swemu panu kolejne rogi. Miała dużą wprawę w mimikrze — rutyna czyni wirtuoza. Gdy Horton dostał lepiej płatną pracę (etat kierownika administracji innego uniwersytetu) — wyjechała wraz z mężem, jak Penelopie przystało. Pożegnała mnie na parkingu mokrymi ustami, suchymi oczami i dłonią, od której zalatywała moja męskość: adieu! Niecały rok później sam zostałem członkiem klubu mężów, traktując to jako kolejny antyojcowski zgryw. Tym razem mocniejszy, bowiem ten pierwszy — takie miałem wrażenie — słabo się udał. Wstąpiłem na literaturoznawstwo, gdyż dziekanem tego fakultetu był zapiekły wróg ojca, profesor Shadal — językoznawca, który wyśmiewał hieroglifowe interpretacje mojego starego. Lecz stary nie dał mi poznać jak ta decyzja dopiekła mu. Żeby choć grymas, dąs, fuknięcie lub słówko rozżalenia — nic! Uznałem więc, iż trzeba wyciąć solidniejszy kawał, i poślubiłem Shadalównę. Błysk synowskiego geniuszu: panowie teściowie chcąc nie chcąc będą się bratać przy ołtarzu i przy stole weselnym, szczerząc serdecznie ząbki, robiąc ciepłe miny et cetera. Chodziło o połączenie dwóch wrogów więzią familijną, a nie o łączenie stułą dłoni Bianki i mojej. Nawet nie musiałem tej idiotki podrywać — to Bianka wlazła mi do łóżka bez ceregieli, a do kaplicy bez oporu, mając pewnie (prócz chęci zrobienia kuku zazdrosnym koleżankom) ten sam motyw: przywalić tacie! Lecz głównym przywalonym stałem się szybko ja. Gdy później, podczas seminarium, „rozbieraliśmy” Dostojewskiego, sam tytuł arcydzieła numer jeden bódł złośliwie moje oczy. Zbrodnia była ewidentna, zaś kara adekwatna jak stryczek dla morderców. Powszechnie wiadomo, że małżeństwo z babą grającą intelektualistkę nie należy do sposobów umilania sobie życia, lecz spróbujcie ochajtnąć się z „głupią blondynką”, a pani prokurator, pani redaktor czy pani profesor będą się wam śnić jako wybawienie. Gynofobów, którzy dezawuują inteligencję edukowanych kobiet, twierdząc, iż każda kobieta jest tylko opakowaniem pochwy i więcej niczym, można przywoływać do rozsądku karą ślubu — żenić
Kielich
57
ich z damskim ilorazem poniżej przeciętnej. Bianka dysponowała ilorazem śladowym. Jej głupota była wyjątkowa, „hors du concours”* — nawet na tle reszty idiotek sprawiała wrażenie zupełnej kretynki. Nim minął miesiąc miodowy, już wiedziałem, iż żaden uczony nie będzie bardziej godny Nobla jak ten, który wynajdzie sposób zamieniania kobiety z powrotem w żebro. Dlaczego więc dałem się tak głupio obrączkować? Chęć dokopania staremu przyćmiła mi mózg, spacyfikowała instynkt bezpieczeństwa, całkowicie wyłączyła mechanizm immunologii. Uległem zewnętrznej grze pozorów. Bianka bowiem — widywana dorywczo i testowana rozrywkowo — niczym alarmującym nie różniła się od koleżanek. Była jedną z tłumu młodych, przystojnych i wesołych dziewcząt, które każdego roku zalewają szerokim strumieniem parkiety uniwersytetów, i nie ma lampek ostrzegawczych na głowach tych muren, których rodzice długo się zastanawiają gdzie popełnili błąd wychowawczy. Nigdzie — wszystko co mogli uczynić, to nie pójść kiedyś do łóżka, albo później zrobić skrobankę, gdyż jeszcze później było już za późno i wychowanie niczego nie ratowało. Dla zimnego obserwatora Bianka nie miałaby sekretów, lecz gówniarz nosił bielmo, bo rozgrywał szachy antyojcowskie pokerowymi kartami, fałszując wszystkie reguły (bicie damą króla!). Taki wariant selektywnej ślepoty cechuje zakochanych, lecz i tego alibi nie mogę sobie przypisać — nie trafił mnie wtedy Eros. Owszem, widziałem, że Bianka ma cielęce spojrzenie i drewniany język, ale jej wypukłości z przodu i z tyłu — prężące się niczym piłki gotowe do gry wyciskającej pot — były na tyle sprośne, że prawie każdy mężczyzna się oglądał. To mnie rajcowało. Przestało mnie rajcować wkrótce po ślubie. Zresztą nie bez wzajemności, bo zobaczyła faceta nie ogolonego, nie uczesanego, rozmamłanego, w piżamie, w dziurawym dresie, szukającego nerwowo zawieruszonych drobiazgów, rzucającego pety do kubka, itd. Była jedną z tych kobiet, według których prawdziwy mężczyzna jest jak James Bond — po nurkowaniu bez czepka wychodzi na brzeg morza lub basenu z nienagannym przedziałkiem sztywnej fryzury, a po ciężkiej bójce w błocie ma nieskazitelne kanty spodni i koszulę śnieżnobiałą. Mój domowy wygląd i cała trywialność małżeńskiego życia stanowiły dla Bianki bolesne rozczarowanie. Chroniła się w sztuczny raj, serwowany przez grafomanów i producentów „oper mydlanych”, ujawniając bezbrzeżną wrażliwość. Każdy ckliwy wierszyk wyciskał jej strugi łez; przy melodramatach telewizyjnych robiła powódź. Plotła głupoty regularnie, seryjnie, automatycznie, chciałoby się rzec: od niechcenia, równie łatwo jak nakładała na paznokcie warstewki lakieru i malowała usta szminką. Nie była dobrą żoną — była klasycznym „cierniem w dupie”, a mijający czas tylko to *
—
Bezkonkurencyjna (dosłownie: poza konkursem).
58
Waldemar Lysiak
pogłębiał, co dawało się mierzyć liczbą decybeli. Katowała mnie ekstremalnym wariantem migren, czyli wybuchami szału — psychiatrzy nazywają to „zespołem napięcia przedmiesiączkowego”. Miała dużą skalę głosu, jak te XIX-wieczne diwy, przy których — gdy wyciągały najwyższą nutę — pękało szkło kieliszków i drżały okna. A już zupełnie nie do wytrzymania była jej kłamliwość. Ostatni nasz dialog tego właśnie tyczył. Udowodniłem Biance, że zełgała, i usłyszałem : — Tak, skłamałam, skłamałam! Skłamałam, bo... bo... — Wiem — bo lubisz kłamać. — A ty to nigdy nie kłamiesz ?! — Czasami kłamię, ale nie lubię kłamać. Kłamać lubią baby takie jak ty. — Czyli jakie?! No jakie?!... — Durne. Chcesz wiedzieć jakie, to spójrz w lustro. Zobaczysz tam przeciwieństwo „femines sapientes” * , moja droga. — Czego? — Rewersu, reszki, odwrotności, dziecinko. Tamte są podgatunkiem, rzadką mutacją, zaś wy stanowicie awers, większość, główny pień rodzaju. Zewnętrznie niczym się nie różnicie, tylko macie źle skalibrowane mózgi. Cała reszta jest dobra. Wybiegła trzaskając drzwiami, lecz został gorący skrzek jej przekleństw i unosił się w powietrzu niby smród. To małżeństwo przyniosło mi dubeltową klapę. Mniejsza, że zakończyło się rozwodem szybszym od ślubu; ale nie dało spodziewanego efektu wobec mojego papy, który był znowu irytująco wodoszczelny. Nie perswadował przed, nie krytykował w trakcie, nie komentował po klęsce; raz tylko zareagował na moją wściekłość, mówiąc: — Jeżeli cię drażni, że kobiety wszczynają kłótnie „à propos de rien”** , to zostań pederastą, bo innej kobiety nie znajdziesz, synu. — A mama? Mama nie wrzeszczała nigdy! — Jej milczenie wrzeszczało głośniej od wrzasku, ale to nie twoja sprawa. Moje kłopoty rozwodowe były mu równie obojętne jak moje małżeństwo — to nie była jego sprawa. Co innego reakcja teściów — ci się wnerwili. U teściowej miałem przechlapane już od czasu narzeczeństwa, konkretnie od pewnego „lunchu” *** , podczas którego pani profesorowa chwaliła się, że jej dziadek wydał pierwszą rozprawę na temat „własności intelektualnej”. Okazałem wtedy grzeczne zainteresowanie kwestią: * ** ***
— — —
Kobiet inteligentnych. Zupełnie bez powodu. Lekki obiad.
Kielich
59
— Kiedy to było, proszę pani? — Oh, nie pamiętam, jakieś sto lat temu! — Czy pani dziadek definiował „własność intelektualną” w aspekcie praw autorskich? — Co?... Co to ma wspólnego? — wykrztusiła. — No... pytam, bo sto lat temu pojęcie plagiatu było niezbyt precyzyjnie unormowane, a wszelkie zapożyczenia traktowano z dużą dowolnością, pamiętając, że sam Szekspir zrzynał od kogo się dało bez skrupułów... Tu madame Shadal wybuchnęła: — Młody człowieku, mój dziadek nie zrzynał od nikogo!... Absolutnie od nikogo! Widząc, że źle zrozumiała, i że w ogóle nie rozumie tematu, który poruszyła, ani nawet branżowej terminologii (jak „plagiat”, „własność intelektualna”, etc.) — profesor rzucił małżonce ratunkowe koło (rozkręcił inny wątek dialogu), lecz pani Shadal gapiła się odtąd na mnie wilkiem. Jej mąż był mi przychylny; cieszyło go, że kradnie wrogowi syna. Dopiero po burzliwym rozwodzie uznał mnie za łotra, pewnie dzięki kłamstwom, które sączyła mu córuś wspierana przez matuś. Wobec żeńskich kłamstw nie ma obrony. Kiedy facet kłamie, to kłamie, a kiedy mówi prawdę, to mówi prawdę, lecz baby nawet kiedy mówią prawdę, to kłamią. Shadal nie chciałby mnie wysłuchać; zresztą co mogłem mu powiedzieć? Dla niego byłem już definitywnie „bête noire”*. Na okazję do zemsty nie czekał długo. Okazję przyniosła moja praca semestralna z tematu: „Literatura jako lustro uwarunkowań socjologicznych epoki”. Wybrałem epokę Diderota, Woltera i Goethego. Czemu? Lubiłem kilka epok, choćby Średniowiecze z jego katedrami, kodeksami rycerskimi i wariactwami krzyżowców, jednak wiek XVIII pociągał mnie swym melanżem rozwiązłości i modernizmu, paroksyzmem chuci i przebogatą wynalazczością. To wtedy Rousseau wynalazł kontemplację krajobrazu, Beccaria zniesienie tortur, Castel de Saint-Pierre międzynarodową instancję rozjemczą, Cook Australię, Wolter libertynizm, markiz de Sade sadyzm, hrabia Cagliostro produkowanie złota z ołowiu, Kant rozsądek, Galvani, Coulomb i Volta elektryczność, Fulton łódź podwodną, Cugnot samochód, Chappe telegraf, d’Alembert encyklopedię, Canaletto Wenecję, masoneria rewolucję, Bóttger porcelanę, a Napoleon Bonaparte przyłączenie Francji do Korsyki (tak jak stulecie wcześniej car Piotr I przyłączył Rosję do Europy, a Newton wynalazł grawitację ziemską). Aha, byłbym zapomniał: pan Diderot wynalazł wówczas darwinizm, pytając: „Kto wie, w jakim momencie następstwa pokoleń *
—
Osoba nie lubiana (dosłownie: czarne zwierzę).
60
Waldemar Lysiak
zwierzęcych my sami się znajdujemy?...”, co sugerował i cesarz Bonaparte, wspominając: „Ujrzawszy na łowach wnętrzności jelenia, zrozumiałem, ie człowiek to tylko wyżej rozwinięty organizm w łańcuchu, którego pierwszym ogniwem są rośliny”. Do tego zaczęli mordować Boga, a więc wynaleźli Nietscheańskie „Umarł Bóg”; kiedy Napoleon spytał głośnego astronoma, Laplace’a, jaką rolę ten wyznacza Bogu w swym dziele o mechanice kosmicznej, Laplace mruknął: „— Najjaśniejszy Panie, ta hipoteza nie jest mi potrzebna”. Problemy „Wieku Świateł” wykładał doktor Goldblum. Woltera, czołowego piewcę tolerancji, miał za swe bóstwo, póki ktoś złośliwy (kolega-belfer, asystent, student?) nie przypiął nad tablicą cytatu z pism Woltera: „Plemię żydowskie okazuje bezlitosną wrogość wobec wszystkich innych plemion. Jest wiecznie pożądliwe cudzych dóbr, pełzające w nieszczęściu, a zuchwałe w szczęściu. Gdyby bóg żydowski wysłuchał modlitw swego ludu, to na Ziemi zostaliby sami Żydzi, bo ich prośby o zagładę wrogów są równoznaczne z błaganiem o wyniszczenie całej reszty gatunku ludzkiego”. Dla doktora Goldbluma był to nokaut. Przeniósł swe miłosne uczucia ku innej gwieździe Oświecenia — ku Herderowi — a wtedy nad tablicą zawieszono cytat z Herderowskich „Idei filozoficznych”: „Uniwersytet, gdzie toleruje się Żydów, stanowi bagno tak trudne do osuszenia, jak bagna pontyjskie. Żydzi bowiem to społeczność frymarczycieli i krwiopijców”. Współczułem Goldblumowi i chętnie natłukłbym mordę jego prześladowcom, ale kiedy dużo później opowiedziałem tę historię w „Swingu”, Percy mnie wyśmiał: — Twój Goldblum był klasycznym inteligencikiem z panświatowego zaciągu lewaków, którzy przez sto lat próbowali uczynić „Międzynarodówkę” hymnem całej ludzkości! Szukając kolebki swych socjalistycznych dążeń, wykreowali Oświecenie na Objawienie, i Woltera na Mesjasza. Mimo że Robespierre zaowocował Leninem, Marat Stalinem, Herder Hitlerem, a Rousseau Marksem — nie zrozumieli niczego! — Prócz „Kapitału”! — parsknął Bohor, sącząc kolejnego drinka. — Marks głosił zoologiczny antysemityzm, co wcale nie przeszkodziło Żydom zrobić zeń swego bożka, idola numer jeden, sztandar kultu! Dla forsy i władzy można nie pamiętać, że według Marksa „Żydostwo to tylko szachrajstwo i pieniądze”. — A ty skąd wiesz o tym? — Może się zdziwisz, Percy, ale umiem czytać! — Czytałeś „Kapitał”, Bo?... Prędzej uwierzę, że czytałeś „Ulissesa”, choć ja sam nie dojechałem do połowy cegły Joyce’a i pamiętam tylko nazewniczą inwencję Molly wobec męskich genitaliów! — Tego się nie czyta w „Kapitale”, starozakonny szachraju, to jest w
Kielich
61
publicystyce Marksa. Mówił mi o tym pewien gość. — Wiedziałem, że potrafisz czytać jedynie z ust! — „Z ust twoich słodkich pragnę pić do dna!”... — zanucił Bohor. — On to śpiewa swojej żonie każdego wieczoru, ale bez skutku — poinformował mnie Percy. — Dlaczego bez skutku? — Cholera wie. Może ma niekoszerną męskość. A może ma kapitał mizerniejszy od „Kapitału”... — Dziewczynki, możecie skoczyć panu Bohorowi! — rzucił nam Bo, tocząc się do wucetu. Gdy wrócił do stołu, wrócił również do wcześniejszego tematu, chociaż my już gadaliśmy o czymś innym: — Podczas sikania człowiek trzeźwieje, jako że zwraca alkohol. Wiecie co sobie uświadomiłem w klopie? Uświadomiłem sobie dlaczego Marks był geniuszem. No, dlaczego? Dlatego, że napisał jedyny bestseller, który nie zawiera choćby słowa a propos seksu! Nul!... Ja bym nie umiał! Mój „Kapitał” tyczyłby „gorączki złota”, lecz nie tej z wieku XIX, ino tej odwiecznej, nieśmiertelnej. Co się patrzycie? „Gorączka złota” jest wieczna, ładne lalki zawsze szukają bogatych pierników! Tak jak lewica wieku XIX i XX zrobiła „Kapitał” swoim pismem świętym — tak wiek XVIII zrobił swoją biblią „Wertera”. Chętnie odwróciłbym temat rozprawy semestralnej — zamiast „Literatura lustrem uwarunkowań socjologicznych epoki”, pisałbym: „Epoka socjologicznym lustrem kreacji literackiej”. Oświecenie bowiem narkotyzowało się zbiorowo „Cierpieniami młodego Wertera”. W stajniach, bawialniach i pralniach, w salonach, biurach i kabaretach, w pałacach rządowych i czynszówkach, w dyliżansach i zajazdach — mówiono tylko o „Werterze”. Przez ponad pół wieku, aż do Romantyzmu. „Książka wzbudziła upojenie, gorączkę, ekstazę, poruszyła cały świat, była iskrą prochu detonującą grzmot, i uczyniła Goethego przywódcą duchowym Europy, żywym talizmanem ludzkości, figurą emblematyczną” — pisał Tomasz Mann. Bonaparte przeczytał „Wertera” sześciokrotnie podczas swej wyprawy do Egiptu. Lamartine pięciokrotnie. Wszyscy (zresztą i sam Goethe) nosili się na wzór nieszczęsnego bohatera romansu: ciemnobłękitny frak, żółte spodnie i pólłydkowe cholewki. Młodych ogarnął Werterowski obłęd („furor Wertherinus”) i wywołał histerię samobójczą, jakiej Europa wcześniej nie przeżyła — w roku 1828 zanotowano w Niemczech kilkaset ofiar tej epidemii. „Najpiękniejsza uwodzicielka nie mogłaby spowodować tylu samobójstw co Werter Goethego” — pisała Mme de Staël. Mój ojciec, widząc, że czytam „Cierpienia...”, zauważył:
62
Waldemar Lysiak
— Jednak parasz się archeologią... To wersja starożytna, sięgnij do zmodernizowanej. — Jakiej zmodernizowanej? — Zmodernizowanej przez samego autora. Gdy Goethe usłyszał o emocjach publiki, sparodiował własne dzieło. Dał nowe zakończenie: Werter strzela sobie w łeb ślepym nabojem i idzie z Lottą do łóżka. — Bawią cię tego rodzaju grepsy, tato?... Wiem, że facet miał poczucie humoru... — A ja nie wiem czy miał. Całkiem serio zarzucił Chateaubriandowi, że „René” to plagiat „Wertera”, i rozwścieczony przezwał Francuza „starym próchnem”. Brak klasy to nie humor — to słabość. Ojciec nigdy nie pozwoliłby sobie na taką słabość wobec rywala — nigdy nie rzucił w mego teścia epitetem. Ja wyplułem z siebie fontannę brzydkich słów, gdy Shadal negatywnie zaopiniował moją pisemną prośbę o zmianę formuły tematu semestralnego. „Literatura jako lustro uwarunkowań socjologicznych epoki” gorzej mi pasowała, ale mus to mus — trzeba było wybrać któryś z charakterystycznych aspektów Oświecenia, zidentyfikować jego literackie projekcje, przeprowadzić diagnozę i dać jej formę pisemną. Wybrałem, ku pamięci dziadka Klaudiusza (maniakalnego defloratora), aspekt dziewictwa w późnym Rokoku (czyli wczesnym Oświeceniu), gdyż wbrew temu, co powiedziałem papie, bawiły mnie takie grepsy. Bawiły mnie również lektury (pamiętniki i powieści) tyczące wzmiankowanej doby. Rozwiązłość ówczesnych elit (zwłaszcza chowu francuskiego) bulwersuje nawet dzisiaj, chociaż „w o l n a m i ł o ś ć” — prawem postępu i demokracji — zrównała już wszystkie warstwy społeczne. Wtedy gloryfikowały ją tylko „stany wyższe”, bo tylko one parały się każdą erotyczną perwersją, tudzież seksualną rekordomanią i kopulacją zbiorową jako normą zaspokojenia miast zdziczenia. Bazą tej megaorgii była laicyzacja moralności — wyzwolenie umysłów (przez Woltera i spółkę) od wszelkich hamulców (narzuconych przez doktrynę chrześcijańską), co reklamowano jako „antyklerykalizm Oświecenia” („zwalczanie klerykalizmu”, tak dzisiaj modne, miało więc swą źródłową podnietę między nogami, niczym anglikanizm, którym król Henryk VIII zastąpił religię katolicką). Pamiętnikarz, baron Pierre–Victor de Besenval: „Największą śmiesznością okrywało współżycie małżeńskie, a nawet towarzystwo współmałżonka gdziekolwiek, choćby w powozie czy westybulu. Obyczajność dzięki temu traciła, lecz rozwiązłość nieskończenie zyskiwała. Swoboda dam, uwolnionych od krępującej obecności mężów, przekraczała wszelkie granice...”. Hołubiono zasadę „nic świętego”, gdyż zasady etyczne były „dobre dla gminu”. Tradycyjna moralność budziła
Kielich
63
taką pogardę, że każda innowacja w „dziele Priapa”, każda inwencja w wyuzdaniu, dawała laur olimpijski. „Aprés nous la déluge!” * . Wszechobecne skurwienie kobiet i dziewcząt musiało — naturalnym biegiem rzeczy — rodzić przesyt u panów. Łaknęli świeżego mięsa, vulgo: dziewictwa. Równie naturalny mechanizm ekonomiczny sprawił, że dominacja popytu nad podażą wykreowała rynek oferujący dziewictwo za złoto. Rodziny plebejskie i drobnomieszczańskie z premedytacją hodowały swe córki jako towary, które można spieniężyć w wieku 11-13 lat. Majętni libertyni (arystokraci, finansiści i nowobogaccy hedoniści) kupowali te kwiatuszki płacąc kilkanaście–kilkadziesiąt luidorów (zależnie od urody dziewczęcia). Pośrednictwo, którym parały się wyspecjalizowane stręczycielki („maquerelles”), gwarantowało fortunę. I wszystkim było dobrze. Moja rozprawa miała charakter scjentyczny. Nie unikałem dat, cyfr i cytatów, grzmotnąłem mnóstwo przypisów, inkrustowałem tekst anegdotą pamiętnikarską („Markiz najpierw kazał to urocze dziecko wymyć...” itd.), a całość wzbogaciłem o tabele statystyczne i klasyfikacyjne, ujmujące pięć kategorii dziewic rynkowych: córki robotników („les filles d’ouvrières”), córki rzemieślników („les filles d’artisans”), córki artystów („les filles d’artistes”), córki drobnych handlarzy i przekupniów („les filles de marchands ordinaires”) i dziewczęta z lumpenbiedoty („les filles de la populace”). Nie ominąłem też dziewic, którymi — dla sycenia quasi-pedofilskich żądz Ludwika XV — zapełniano głośny Jeleni Park w Wersalu. Bazą analityczną uczyniłem „lustro literatury” (od „Pameli” Richardsona i „Nowej Heloizy” Rousseau, do „Zagrożonej niewinności” de Bretonne’a, „Niebezpiecznych związków” de Laclosa i „Justyny” oraz „Julietty” de Sade’a), aby być w zgodzie z tytułem, chociaż — co już zostało powiedziane — wolałbym jego odwrotność, gdyż według starego aforyzmu: „Rewolucji dokonują nie ludzie, lecz książki”. Mojej promocji na ostatni semestr miała również dokonać książka. Cudza książka. Ten sam wrogi stosunek wobec zbędnych wysiłków, który kazał mi dziesięć lat wcześniej uznać słowo „Amen” za godny rozbioru fragment Pisma Świętego — tym razem kazał mi detalicznie zerżnąć całą egzegezę (tabel nie wyłączając) z broszury, jaką pewien Francuz, monsieur Loup de Chauveac, opublikował w Reims przed stu laty. Sądziłem, że nikt nie wyśledzi tak rzadkiego druku. Głos sumienia kneblowałem myślą, iż jedyny oryginalny fragment „mojej” rozprawy ma wartość większą niż cały przepisany utwór. Była to pomieszczona we wstępie krótka refleksja na temat XVIII-wiecznych moralistów, którzy zwalczali piórami ówczesną sodomę-gomorę, łajali *
—
Po nas choćby potop!
64
Waldemar Lysiak
rozpustę, zalecali życie cnotliwe, a sami prowadzili się jak ich współczesny, Tomasz Jefferson (potem prezydent USA), który wywalczył pierwsze dekrety hamujące niewolnictwo, lecz ani myślał uwolnić własnych niewolników. Dano mi dobrą notę, i cieszyłem się kilka tygodni, póki pewien asystencina (z drugiego fakultetu) nie wyniuchał. Wzniecono piekło, zwołano senat uczelni, rozpatrzono sprawę i osądzono winowajcę. Zostałem relegowany za plagiat, mój były teść wniebowstąpił, a mój papa nawet nie wzruszył ramionami, jakby stało się coś, czemu nie warto poświęcać zdrowia i czasu. Miałem dwadzieścia cztery lata i przed sobą całe życie, to znaczy możliwość dalszego robienia głupot. Ojciec wyjechał wkrótce na Bliski Wschód, kopać nowe dziury w starożytnej ziemi, siostra uczęszczała na archeologię, a ja regularnie uczęszczałem na dyskotekę, bo hałas pomagał głuszyć złość. Trwało to kilka miesięcy. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić, lecz wiedziałem, że nie pragnę już niczego gładkiego, kulturalnego, „porządnego”, motywowanego wizją kariery inteligentów. Doświadczenia małżeńskie wyperswadowały mi stateczność; doświadczenia uczelniane obrzydziły akademickość; nie chciałem kontynuować rejsów słodkowodnych. Tęskniłem za poezją innego gatunku — za adrenaliną z filmów beatyfikujących szorstkiego twardziela rozrabiakę. Gdyby mnie ktoś spytał wówczas, czym jest dla mnie poezja, wyjaśniłbym, że poezja to facet strzelający do wrogów, broniący jakiejś placówki, na której gówno mu zależy. Łapie postrzał, lecz dalej stoi, choć pluje krwią. Bierze kolejny magazynek, przeładowuje UZI, lewą ręką wyciąga paczkę szlugów, chwyta jednego zębami, odrzuca paczkę, wyjmuje zapalniczkę, przypala szluga, rzuca zapalniczkę, i z tym ostatnim papierosem w zębach maszeruje ku wrogom, kosząc ich seriami. Pełna erekcja! Na dyskotekę biegałem o zmierzchu, a około południa na siłownię, żeby puchł mi również tors, a nie tylko słuch. Szef siłowni był weteranem komandosów, i to on wskazał mi placówkę rekrutacyjną. Tam mnie zapytano dlaczego chcę wstąpić do spadochroniarzy. — Bo lubię skakać — odparłem. — Nie podskakuj zbyt wcześnie, bo cię odrzucimy! — warknął kapitan. — Zachciało się być mężczyzną studencikowi!... Mężczyźni to umarli w Alamo, teraz tylko przerabiamy takich jak wy dupków na półdupków ! Chciałem ich poinformować, że sprawiają wrażenie ćwierć-dupków, ale się wstrzymałem, bo mi zależało. Egzamin, roczny trening („rzeźnia”) i wyjazd do Palestyny, gdzie byliśmy częścią Międzynarodowych Sił Pokoju. Pilnowaliśmy bezpieczeństwa u wejść na jerozolimską Esplanadę Meczetów w Harem-el-Cherif, gdy wielojęzyczny
Kielich
65
tłum turystów mieszał się z tłumem tubylców „intra muros” * . Bardzo przyjemna służba — altany będące wylęgarniami kotów, cyprysy pełne śpiewających ptaków, oliwkowe gaje dla samotników, kamienie pamiętające legiony — codzienne nudy. Wędrując po Muzeum Islamu, między damasceńską zbroją Mameluka a drewnianą tarczą Beduina, wypatrywałem czy nie zjawi się mój ojciec, bo pracował gdzieś niedaleko, więc pewnie bywał tu czasami. Zakaz palenia (również na wolnym powietrzu) służył płucom, ale nie nerwom. Kiedy przyjechał król Jordanii i robiliśmy rewię, odebrano nam całą amunicję (żebyśmy nie mogli zrobić zamachu), i to chłopców bardziej bolało niż brak papierosa. Potem zostaliśmy przerzuceni do Kaszmiru, łagodzić konflikt między Hindusami a muzułmanami. Tam wreszcie zobaczyłem moją „poezję” ucieleśnioną — tego twardziela broniącego fortu samotnie. Nie miał szlugów i rozpylacza, ale miał dużo bilonu. Wybuchły zamieszki biedoty — tłuszcza grabiła bogate rezydencje, paliła samochody, pruła witryny sklepów — czysty amok. Pewnego pałacu pilnował stary Sikh. Brodaty, śniady i nieruchomy jak towarzyszące mu posągi z marmuru. Czekał na górnym tarasie, mimo palącego słońca, które było dubeltowo bezradne wobec jego głowy, bo nosił turban i trzymał prawą dłonią parasol. Gdy wyjąca horda atakowała bramę, starzec lewą ręką miotał ku podnóżu garść rupii, a wtedy motłoch tratował się w walce o pieniądze, przerywając szturm. Kiedy rupie zostały wyzbierane i horda ponawiała atak, Sikh rzucał kolejną garść rupii i znowu mógł odpocząć. Wytrwał do naszego przyjazdu. Prawdziwa poezja i majaczenia kinomana różnią się trochę. Wszystko to różniło się od moich infantylnych wyobrażeń na temat życia ze spluwą i z brawurą. Przywdziałem mundur, dawałem różnym kapralom i sierżantom czołgać mnie wzdłuż i wszerz poligonów, trafiłem do egzotycznych państw jako potencjalny Rambo, i wciąż nie zastrzeliłem żadnego despoty, nie oswobodziłem krwawo żadnej uciśnionej dziewicy, nie zbawiłem globu różdżką lufy mojego gnata. Chorowałem na saturnizm. Saturnizm to zatrucie ołowiem. Miałem go szerzyć wśród bestialskich wrogów ludzkości, ale zatrułem tylko siebie samego, swoje myśli i pragnienia. Miesiące monotonnej służby były jak spaghetti podawane do żarcia codziennie — rano, w południe i wieczorem — lub jak wlokące się, rutynowe pożycie małżeńskie z ukochaną dziewczyną, które nie daje spodziewanych rozkoszy. Kiedy ma się już to, czego się pragnęło, to okazuje się, że nie jest to wcale to, czego się pragnęło. Pierwszy raz wystrzeliłem bojowo z mojego glocka (nie na strzelnicy czy poligonie) dopiero u wrót tego pałacu, którego bronił stary Sikh. W powietrze, *
—
W obrębie murów.
66
Waldemar Lysiak
żeby rozegnać tłum! Wywaliłem cały magazynek, siedemnaście pestek Panu Bogu w okno, gwoli samej radochy. Miłe uczucie — jak ta dziarska przyjemność odlewania się na trawnik, gdy długo nie można znaleźć lepszego miejsca do eksplozji moczu. Platoniczny orgazm, czy coś w tym guście. Szkoda takiej cennej zabawki dla zabawy w wojsko. Solidna austriacka robota, lekki jak piórko (dużo porcelany i plastiku), celny jak łuk Robin Hooda, świetnie wyważony, zgrabny i niezawodny niczym ekskluzywna kurtyzana. Gdy pech zmusza ją do uprawiania wyłącznie onanizmu, to marnotrawstwo triumfuje, a predestynacja ponosi klęskę zawstydzającą. Wtedy, w Kaszmirze, chciałem jeszcze raz zdezerterować, by znowu szukać zupełnie nowej drogi. Lecz niespodziewanie dali mi awans i własny pluton, więc musiałem trzymać fason wobec żółtodziobów. To wciąga, jak każde świństwo — jak lizusostwo, władza, rozpusta, kleptomania i haszysz. Gdybym wrócił do domu w generalskim mundurze, ojciec zemdlałby z wrażenia!
Kielich
67
5. Życie seksualne, ciąg dalszy. „Za mańkutów!”
Pierwszy celny wytrysk z lufy rozdziewicza ciało trafionego i psychikę strzelającego. Pierwszy człowiek, któremu odebrałeś życie, to katharsis. Nigdy już nie będziesz taki sam. Możesz być gorszy lub lepszy, ale nie będziesz mógł wrócić do dawnego stanu ducha. Przekroczyłeś ważny most, paląc go za sobą. Mój siedemnastostrzałowiec długo grał rolę gadżetu. Funkcję egzekutora zyskał, kiedy wylądowaliśmy w Tajlandii, przy granicy z Kambodżą, gdzie wznoszono obozy kambodżańskich uchodźców i trzeba było sprawować nadzór nad tym zbiorowym nieszczęściem. Miałem już rangę sierżanta, a pierwszy kwartał tajlandzki kończyłem jako porucznik, co oznaczało więcej przepustek do Bangkoku. W Bangkoku mieszkała Suri. Była kelnerką, zaś jej siostra bliźniaczka, Suni, była tancerką. Suni dawała Percy’emu, „wojskowemu doradcy” Tajów, czyli facetowi z wywiadu-kontrwywiadu mojej ojczyzny. Kiedyś uchlaliśmy się razem (ja płaciłem), przeszliśmy na ty, i Percy pokazał mi bliźniaczkę swego dziewczęcia: — Spójrz tam, Lance. Widzisz ją?... Wabi się Suri. Chętnie zadmuchałaby w twój gwizdek. Przywołał Suri, a ona bez wstępów wepchnęła swój język do moich ust. Całować się ze świeżo poznaną kobietą to hazard, gdy jeszcze nie wiadomo, czego ta dama chętniej używa: mężczyzn czy szczoteczki do zębów — ale mi smakowało. — Nauczy cię po tajsku, chłopie! — rzekł Percy, kiedy odbiegły piszcząc jak małe zwierzątka. — Myślisz? To trudny język... — Nie powiedziałem, że nauczy cię swojej mowy, żołnierzu ! — Wiem, ale w przeciwieństwie do ciebie mam poczucie humoru, Percy. — To ohydne kłamstwo! — Że mam poczucie humoru? — Że ja nie mam! — Bo nie masz, kurwa twoja mać! — Znowu łżesz, nie znałeś mojej matki! — A co, mówiła po tajsku?
68
Waldemar Lysiak
— Mówiła gorszym wolapikiem — jidysz! Możesz sobie wyobrazić?! — Mogę się nauczyć. — Nie możesz, jesteś pijany w dupę! — Po tajsku też mogę się nauczyć! — Suri nie nauczy cię mówić po tajsku, bo ona nie lubi mówić po tajsku, woli po angielsku. Wszystko, co tajskie, uważa za gówniane. — Dlaczego? Przecież to jej ojczyzna... — Bzdura! Jedyną ojczyzną kobiet jest łóżko. Suri mówi już nieźle po angielsku. Chociaż głównie w narzeczu „fuck you very much!”, ale zawsze. Cieszysz się?... Ciesz się, że Suri dobrze zna angielski, bo Suni zna źle, więc ja nie raz muszę gadać z nią na migi, brachu! — Ja też mogę gadać z każdą na migi, to wystarcza. Ten język migowy został uproszczony genialnie — kciukiem i palcem wskazującym lewej robisz kółko, wskazujący prawej rytmicznie wpychasz w to kółko, i najgłupsza baba wie o co chodzi! — A jak jesteś mańkutem? — To walisz się lewą dłonią i wpierdalasz banany na czubku drzewa! Wypijmy za mańkutów. Wypiliśmy „za mańkutów” i Percy spytał: — Podoba ci się? — Kto? — Bliźniaczka, żołnierzu! — Która? — Przecież nie moja! Daję ci Suri, a gdy się pomylisz, to cię zabiję, bo Suni należy do mnie! — Jak tu się nie pomylić?!... Są nierozróżnialne, niczym te dwie myszy z twoich kawałów o myszach i nietoperzach! — Suni to ta w zielonym sarongu, a Suri to ta w europejskiej kiecce wykończonej falbaną. Gdyby zdjęły bieliznę przy nas obu, rozpoznałbyś po tatuażu, Suni ma kota. — A Suri? — Węża okręconego wokół pępka. — Spałeś i z nią? — Przez pomyłkę. Dopiero później zrobiły sobie tatuaż. — No to rzeczywiście mi ją dajesz. — Dam ci też radę, po kumpelsku. Uważaj na Suri! — Jest taka niebezpieczna? — Jak piękny krawat, drogi kolego! Mogę nim ozdobić twoją pierś, i mogę cię nim udusić.
Kielich
69
— Czyli pracuje dla was? — Obie pracują dla nas, żołnierzu. — A co mogą dla was robić tancerka i kelnerka? Tańczyć i podawać drinki? — Robią to samo co Mata Hari, też była tancerką. — Kapuję. Rżną się z oficerami Sił Międzynarodowych i sił tubylczych, i zdobywają dla was to, za co bierzecie pensje i premie, szpiegu. — Wolę, żebyś mnie nazywał asem wywiadu... Przy Suri nie gadaj zbyt dużo, nie zostawiaj dokumentów, nie pij nic, czego ona nie pije. Rób szybkie numery i spadaj. — Bo doniosłaby na mnie u ciebie, co? — Ja tu jestem pionkiem, żołnierzu. Lecz mój szef to zbir. — He, he, boisz się go, asie wywiadu! — Co?!... W ogóle się go nie boję! Mogę tę kanalię zeskrobać z podeszwy mojego buta! — Ale wstrzymuje cię wrodzone lenistwo? — Też. I wrodzona łagodność charakteru. — A na serio, Percy? — Na serio to Dul bardzo mi odpowiada. Traktuje mnie jak głupka. Jest dobrze, Lance, kiedy ktoś uważa cię za głupszego — wtedy masz nad nim przewagę. Pułkownik Livedon Dul istotnie nie był głupi. Miał robaczywy charakter, ale zdrowy mózg. Kierował Informacją korpusu Sił Międzynarodowych i zespołem „doradców rządu tajlandzkiego”, choć nie doradzał tajskim ministrom i generałom, a wyłącznie tajskim bezpieczniakom. Gdybym musiał wtedy (wtedy, gdy wysłuchiwałem pierwszych plotek o nim i warczeń ludzi, którym dał w skórę) porównać go z jakimś zwierzęciem — lis nadawałby się bez pudła. Nie dlatego, że lis uchodzi za spryciarza, tylko dlatego, że lis to jedno spośród niewielu zwierząt, które zabijają również gwoli rozrywki. Mówiono, że podwładnych dręczy jak wrogów, a wrogów traktuje jak sadysta. I że dawniej przechowywał trochę ludzkich sentymentów, ale je stracił. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem — usłyszałem człowieka opryskliwego. I pomyślałem, że wszystko się zgadza — widocznie życie dopiekło niegdyś Dulowi tak bardzo, iż odtąd z palety skrajnych form reagowania zawsze wybiera jad, bo alternatywą zdaje mu się postawa anielska, przyprawiająca go o mdłości. Jednak wynikami swej pracy wzbudzał respekt. Na czerwonych agentów (północnowietnamskich, chińskich, khmerskich, koreańskich etc.) polował niby łowca motyli w parku pełnym owadów. Miał też własnych agentów w szeregach wroga. Ostrzegał, że zbiorowiska uchodźców prędzej czy
70
Waldemar Lysiak
później będą przez Czerwonych Khmerów zaatakowane. Co lekceważono, bo mijały tygodnie i nikt nie atakował; bo obozy znajdowały się „pod patronatem Sił Rozjemczych”; bo pas przygraniczny został „całkowicie uszczelniony” przez Tajów; bo „sytuacja międzynarodowa”..., et cetera, et cetera. Wszystko grało. Czerwoni Khmerowie zaatakowali w dniu religijnego święta, gdy wycofaliśmy się z obozu, żeby nie ranić naszą mundurową obecnością uczuć religijnych. Zabrali żywność, rozstrzelali kilkunastu mężczyzn, uprowadzili kilkadziesiąt kobiet, a baraki wysadzili dynamitem. I zostawili nam prezent cieknący krwią. Kiedy tam wjechałem, pośrodku zgliszcz stała unikalna piramidka, hałda żywego gruzu. To dystansowało tuzinkową „nieludzkość” — paroksyzm bestialstwa: takie okrucieństwo, jakiego nie można sobie zwyczajnie wyobrazić lub wyśnić nocnym koszmarem... Naturalne okrucieństwo pokazują przyrodnicze filmy dla dorosłych i dorastających (typu „Wild Life”). Dzieciom dajemy kłamliwy wizerunek zwierząt. W kreskówkach zwierzaczki są miłe, bawią się i robią, a nawet łykają, różne rzeczy bez sensu. Gdy miałem kilka lat, jeż penetrował ogród moich starych. Próbowałem karmić go jabłkiem, bo rysunkowe filmy ukazywały jeżyka z podręczną spiżarnią — z jabłuszkiem na kolcach grzbietu — ale ku mojemu zdziwieniu nie chciał żreć jabłka. Kładłem pysznego cortlanda przed nos „panu jeżowi”, a ten wąchał poczęstunek i odwracał się wzgardliwie! Dopiero mama mi wyjaśniła, że jeżyki jabłek nie jedzą. A później filmy przyrodnicze wyjaśniły mi, że zwierzaczki się nie kochają, tylko wzajemnie konsumują, bo przyrodę nakręca selekcja ewolucyjna (kto kogo!) plus perpetuummobiliczny „łańcuch pokarmowy” (zeżryj słabszego, żeby silniejszy mógł zeżreć ciebie!). Za symbol okrucieństwa wśród zwierząt uznałem fragment filmu o orłach. Para rodziców wyfrunęła z gniazda, szukać zdobyczy; dwa puchate pisklaki zostały same. Większy zaczął dziobać mniejszego. Mały kwilił rozpaczliwie i dreptał nieporadnie od brzegu do brzegu gniazda, uciekając, a większy gonił i bezlitośnie tłukł. Zadziobał braciszka na śmierć i wypchnął poza gniazdo. To było dla mnie prawdziwe okrucieństwo, bo jatka thrillerów i filmów wojennych jest umowna niczym legendarne bestie rozszarpujące ludzi. Codziennie padają na ekranach tysiące trupów, ale publiczność zna reguły, konwencje i aktorów, zatem nikt nie bierze hekatomb filmowych serio. Z orłami było inaczej — właśnie serio. Nie wyobrażałem sobie drastyczniejszego łajdactwa przyrody. Póki nie zobaczyłem tej piramidki pod flagowym masztem w obozie kambodżańskich uchodźców. Dzieci uchodźców zaszczepiano przeciw chorobom (personel lekarski składał się z wolontariuszy organizacji Medycyna bez Granic i z sióstr
Kielich
71
miłosierdzia). Czerwoni Khmerowie poobcinali wszystkie zaszczepione rączki obozowych maluchów. Zwykłą siekierą, jak skrzydełka drobiu tasakiem. Wyrywali malca rodzicom, kładli rączkę na pniak, i ciach! Wokół masztu piętrzyła się piramidka tych dziecięcych kończyn, a ja zdrętwiałem — nie mogłem się ruszyć i nawet nie mogłem płakać. Później odchyliłem głowę ku niebu i spojrzałem Bogu prosto w oczy. Wieczorem piłem sam. Moi ludzie również tankowali przez całą noc. Obudził mnie Percy. Sfrunął helikopterem, dokonać rozpoznania „in situ”*. Fotografował, klął, pluł i rzucał wyzwiska: — Skurwysyny! Bydlaki! Żeby ich matka ziemia nie nosiła! Zwierzęta są bardziej cywilizowane! — Gówno prawda! — powiedziałem mu. — Nic o tym nie wiesz, to się nie wymądrzaj, Percy. Zwierzęta są tak samo naturalnie okrutne, bo cała natura jest okrutna. Klnij ją. — Za nas dwóch? — spytał. — Nie ruszyło cię to nic?! — Co miało mnie ruszyć?!... Czy to moje bachory, moja sprawa? — Więc czemu się tak urżnąłeś? — A co tu innego można robić? Wszyscy na okrągło chleją, ty też, mistrzu. Popatrz dookoła — to już jest korpus alkoholików, większość wymaga leczenia ofensywnego. Jak wrócą do domu, nasz przemysł spirytusowy rozkwitnie. Umilkł i dalej trzaskał zdjęcia. Kiedy zamknął polaroida i segregował odbitki — zwymiotował. Dopiero wtedy, patrząc na fotografie. Dałem mu łyk koniaku. Poprosił o drugi, wypił i siedział milcząc. Później zapytał: — Mamy sztywnych lub rannych? — Nie. — A wśród pograniczników? — O ile wiem — nikt nie dostał. — To jednak może się zdarzyć, Lance. Te skurwysyny bezczelnieją, mogą zaatakować również waszą formację. Cały wasz system działania musi chyba ulec reorganizacji, a siła ognia wzmocnieniu... — Z tym nie do mnie, ja tu tylko sprzątam. Poucz moich przełożonych. Haks, mój pułkownik, jest teraz u Tajów, prosi straż graniczną, żeby lepiej chroniła strefę graniczną. Czyli dupę pana pułkownika Haksa. Nic więcej nie zrobi. — Zrobi co będzie mógł... — Bez wątpienia. Na widok pierwszego wroga zrobi ze swoich spodni klozet, i to wszystko. *
—
Na miejscu.
72
Waldemar Lysiak
— Dul uważa... — Gówno mnie obchodzi, bracie, co uważa, co myśli i co mówi twój Dul! — Niczego od nas nie oczekujesz? — Prawie niczego. Jedną rzecz możecie mi dać. Mapę bazy Czerwonych Khmerów. — Po jaką kurwę?!... — Chcę się do nich zapisać, są lepsi. — To rozumiem, lepsi, tylko nie rozumiem tej mapy... — Chcę sobie z góry wybrać u nich miejsce na zawieszenie hamaka. — Bardzo dowcipne! Brawo!... Nie wierzyłem ci wówczas, ale teraz już mogę — poczucie humoru to twoja specjalność, zabijasz śmiechem, żołnierzu! O którą bazę ci chodzi? — O bazę „partyzantów” Sunga. — To masz blisko... — Siedem kilometrów, dojdę na piechotę. Nie lubię się przemęczać, asie wywiadu. — Czy ten Sung... — Tak, mogłeś pstrykać swoje pamiątkowe fotografie dzięki wizycie towarzysza Sunga. I nie mów mi, że brak wam planów jego obozu! Dul posiada plan jego sracza, krój jego panterki i rysunek tatuażu w pachwinie towarzyszki, która robi za materac Sunga! Obrzucił mnie kwadratowym wzrokiem: — Lance... Zwariowałeś, czy co?! Kontyngentowi Sił Międzynarodowych nie wolno przekraczać granicy! W żadnym wypadku ! Pod żadnym pozorem! Wiesz o tym równie dobrze jak ja! Jeśli to zrobisz, wybuchnie polityczne piekło, cofną nam mandat, zrobią... — Ja chcę tylko cofnąć Sungowi mandat. A od ciebie chcę łatwej rzeczy: wykradnij plan jego bazy z waszego archiwum. — Nie jestem samobójcą! Ty też nie bądź samobójcą, Lance ! Nie wolno ci tego zrobić! A mnie nie wolno dać ci tych papierów bez wiedzy Dula! Podszedłem, chwyciłem go za wyłóg uniformu i przyciągnąłem tak blisko, że mój nos nieomal zetknął się z jego nosem, a moje wargi nieomal dotknęły jego warg, jakbym chciał wepchnąć mu moje pytanie do ust: — Percy, czy choć raz w życiu zrobiłeś coś, czego nie było ci wolno, ale co było słuszne?... Odepchnął mnie i odparł szczerząc zęby: — Tak! Dlatego wywalili mnie z kancelarii adwokackiej na bruk, i jako prawnik dostałem szlaban, wilczy bilet! Gdyby kontrwywiad enbecji mnie nie przygarnął, mieszkałbym dzisiaj na dworcu!
Kielich
73
— Więc debiut masz za sobą... Tutaj zrobisz to drugi raz. Kilka dni później przywiózł szkic bazy i parę informacji ułatwiających „całe to cholerne wariactwo”: — Pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu bandytów, kiepskie straże, dojście od zagajnika... — Dlaczego kiepskie? — Bo wiedzą, że nie wolno nam przekraczać granicy. Od naszej strony ledwie pilnują, a od południowej wcale! Trzeba zatoczyć koło i wejść od tyłu, od południa. Spójrz — to jest strefa mieszkalna, a to baza wojskowa. W tym szałasie Sung ma biuro, a tu ma kryty dół, gdzie trzyma amunicję i coś jeszcze — coś, co cię bardziej zainteresuje, żołnierzu. Gaz łzawiący i gaz usypiający. Tajska policja używa tego pierwszego do tłumienia rozruchów, a tajska bezpieka i komanda specjalne używają drugiego do dywersji, gdy trzeba załatwić sprawę po cichu lub po omacku. — A Sung do czego? — Do pacyfikowania wiosek, w których kradnie żywność, do sabotażu, do bezszelestnego łażenia przez pas graniczny... Uśpił tym posterunki tajskie, dlatego weszli tu jak widma, bez jednego strzału... A propos ciszy: przywiozłem skrzynkę tłumików... Jaką broń bierzesz? — PDW, Heckler & Koch — „Trzy w jednym”. — Dla każdego? — Uhmm. , . . — Kamizelki masz? — Dwudziestokewlarówki. — Noktowizory masz? — Mam. — A burbona? — Też. Z lodem? — Może być. Blisko północy zapytał, ni stąd, ni zowąd. — Myślisz czasami o śmierci, Lance? — Tak, w samolocie. — Co byś zrobił po mojej śmierci? — Przysypałbym cię ziemią... A co ty byś zrobił po mojej śmierci? — Znalazłbym Suri jakiegoś innego faceta, żeby wreszcie miała chłopa z jajami, dupku. — To wtedy Suni by jej zazdrościła! Musiało minąć tych kilka sekund, nim dotarto do mnie. Teraz mój wzrok był kwadratowy:
74
Waldemar Lysiak
— Chcesz tam iść ze mną?!... — Nie chcę. Ale pójdę. — Czemu? — Nie mam pojęcia. Nie muszę wiedzieć wszystkiego!... A może ty wiesz wszystko?... To powiedz mi, czy jest Bóg? — Tutaj Go nie było, wielebny, kiedy oni amputowali dzieciom łapki siekierką. Pewnie był na urlopie. — Jesteś głupi jak rakieta tenisowa, żołnierzu! Nie wiem czy istnieje Bóg, ale nie odbijam tej piłki mechanicznie tylko dlatego, że ludzie są paskudni! — To mi nie zawadza. Myślę wyłącznie o Sungu. — Ziemia jest pełna takich Sungów! Choćbyś żył nie wiem jak długo — wszystkich skurwysynów nie przeżyjesz! — Właśnie dlatego mam pretensję, Percy. — Do krótkiego życia? — Do Boga. — Ty idioto! Umilkliśmy, zawstydziło nas. Nigdy wcześniej nie gadaliśmy o Bogu, więc zrobiło się nam głupio, że debiutujemy dzięki wódce. Bałem się zwyczajowych pytań: czy wierzysz w Boga? Każda odpowiedź jest wówczas półprawdą. Byliśmy zbyt młodzi. Wbrew obiegowym sądom głupców — rosnąca mądrość nie osłabia wiary, przeciwnie. Rozwój intelektu prowadzi do negacji ateizmu. Dużo lat później poznałem ostatnią frazę wiersza naszego wspólnego kumpla, Bohora: „Czuję upływ sił i chłód w stopach Kończąc pragnę wyznać iż Ze zdumieniem stwierdzam Że wiedza Prowadzi do wiary”. — Mówiłeś coś? — spytał Percy cicho po dłuższej chwili milczenia. — Nie, a ty? — Wypijesz? — Za co teraz? — Za to samo — za mańkutów. Wypiliśmy znowu „za mańkutów”, i Percy spytał. — Znasz „Dziennik partyzanta”! — Jakiego partyzanta? — Nie wiem jakiego. Jakiegoś z Jugosławii, Rosji, Polski, Litwy, Ukrainy,
Kielich
75
Czech lub Bałkanów, nie wiem dokładnie. Po Drugiej Wojnie ten kawał opowiadali sobie przy chlaniu byli partyzanci, a mnie opowiedział mój stary, dlatego znam „Dziennik partyzanta”. Słuchaj. „Dzień pierwszy — przygotowaliśmy akcję bojową. Dzień drugi — zajęliśmy leśniczówkę, wypierając Niemców. Dzień trzeci — Niemcy kontratakowali i wyparli nas z leśniczówki. Dzień czwarty — wyparliśmy Niemców z leśniczówki. Dzień piąty — Niemcy wyparli nas z leśniczówki. Dzień szósty — my wyparliśmy Niemców z leśniczówki. Dzień siódmy — Niemcy wyparli nas z leśniczówki. Dzień ósmy — wyparliśmy Niemców z leśniczówki. Dzień dziewiąty — przyszedł gajowy i wszystkich wypierdolił z lasu”. Nie byłem pijany (pijany był Percy), lecz byłem przygnębiony, i kiepsko mnie rozweseliło. — A gdzie nietoperz i dwie myszy? — zapytałem. — Tu ich nie ma, żołnierzu. — Więc po jaką cholerę mi to opowiadasz, co? — Bo dotychczas byłem asem wywiadu, a teraz, przez ciebie, żołnierzu, będę partyzantem. No to przypomniała mi się partyzantka. Jego wyjaśnienie przypomniało mi jego decyzję, więc spytałem o coś, o co już pytałem kilka minut temu: — Dlaczego idziesz tam ze mną? — Ponieważ jestem człowiekiem dnia, dlatego lubię nocne spacery, wzorem górali tęskniących do egzotyki mórz, a że ty jesteś człowiekiem nocy — będziesz klawym przewodnikiem. Jestem tą myszą, która wzięła sobie nietoperza za narzeczonego, bo był świetnym pilotem, pamiętasz ten kawał? — Pamiętam wszystkie twoje kawały o myszach i nietoperzach. — To są kawały o metafizyce nocy, żołnierzu. Poszliśmy następnej nocy. Była wonna, bezgwiezdna i bezksiężycowa — morze czerni, w której tylko noktowizory przywracały wzrok. Dotarliśmy o trzeciej, śpiących wartowników wystrzelaliśmy cichutko, zawładnęliśmy arsenałem i wrzuciliśmy granaty z gazem usypiającym do każdego szałasu i baraku. Teatr cieni — poruszaliśmy się jak duchy na cmentarzu. Gdy gaz zadziałał — użyliśmy latarek, by wyjąć wszystkich mężczyzn. Skrzynka amunicyjna pełniła rolę pniaka; siekierę mieliśmy własną. Kiedy Percy ją zobaczył, chwycił kurczowo moje ramię: — Co ty robisz, Lance?! — Mówiłem ci — ja tu tylko sprzątam. — Na miłość boską, co ty wyprawiasz, Lance?!... Tak nie wolno, człowieku! — Powiedz to jednorękim maluchom z obozu uchodźców, a tu się nie
76
Waldemar Lysiak
wtrącaj! — Zabraniam ci!! — Usuń się na bok, nie ty tu rozkazujesz! — O tym nie było mowy, Lance! — Była, przypomnij sobie — piliśmy za mańkutów. Ciachnę im tylko prawe ramiona, słowo! — Wystrzelaj ich, ale nie rób z siebie takiego bydlaka jak Sung!... Na miłość boską, człowieku!! Przytuliłem go i szepnąłem mu w ucho: — Percy, ja właśnie dorośleję, więc mi nie przeszkadzaj! Od dziewięciu dni moja dusza należy do diabła, Bóg nie ma już u mnie żadnych szans, człowie-ku! Cofnąłem usta i powiedziałem, wskazując Percy’ego: — Sierżancie, wyprowadzić tego cywila za obóz, i niech dwóch ludzi go pilnuje aż skończymy! Skończyliśmy szybko. Każda „amputacja” budziła Khmera jak elektrowstrząsem; w łeb celowaliśmy przytomnym towarzyszom. Wypaliłem tylko raz — w łeb majora Sunga. A potem ułożyliśmy piramidę i wróciliśmy do domu. Tam czekał mój major. Ryczał: — Kurwa twoja mać, co to wszystko znaczy?! Przypomniałem sobie odzywkę Percy’ego i powtórzyłem ją w miarę dokładnie: — Nie znał pan mojej matki, więc niech pan nie rzuca na nią epitetów! — Bo co?!! Wyjąłem glocka. — Bo cię rąbnę, ot co! Pobladł, zrobił dwa kroki do tyłu i stanął za biurkiem. — Człowieku, tyś kompletnie oszalał! — Wczoraj mi to już mówiono, panie doktorze, gratuluję diagnozy. — Rzuć broń, albo wzywam chłopców! — Tych, którzy byli ze mną? Czekają za drzwiami, mam ich przywołać? Wytarł czoło papierową chustką i oklapł na fotelu. — Gdzie byłeś? — U Sunga. — Po co? — Żeby go wyekspediować „ad patres”. — Gdzie? — Do jego przodków.
Kielich
77
— Pierdolony inteligencik! Rycerzyk, filmów się naoglądał! Dacie teraz dupy, ty i twój kumpel!... Baczność! Odwróciłem się i zobaczyłem pułkownika Haksa zamykającego drzwi. Był „nowy”, pojawił się tu przed kwartałem. Międzynarodowa „góra” bardzo go ceniła; ja niezbyt. Dobrze znałem takich ludzi: mocny, dziarski uścisk dłoni sprzedawców używanych samochodów i charakterystyczny dla krętaczy, pełen wdzięku, sympatyczny uśmiech. Maniery koszarowe zostawiał swoim oficerom i żołnierzom, grając rolę mundurowego arystokraty. Perorował bez „łaciny” i bez unoszenia głosu: — Poruczniku, zdajcie mi broń. Wręczyłem mu pistolet. Przyjrzał się, jakby pierwszy raz widział glocka, i spytał: — Co to miało być, zabawa w rycerstwo? — Naoglądałem się filmów, panie pułkowniku, tak jak pan major mówi. — Żarty sobie stroicie?... Złamaliście regulamin, zlekceważyliście wszystkie paragrafy służby i wszystkie zakazy, podjęliście akcję zbrojną bez zezwolenia, naraziliście Kontyngent Międzynarodowy na kłopoty z centralą i z tutejszą władzą, a swoich ludzi na bezsensowną śmierć, przełożonemu groziliście bronią... Trochę jakby za dużo, poruczniku. — Tak jest, panie pułkowniku. — Dlaczego pan to wszystko zrobił? — Dlatego, że uznałem, iż ktoś powinien skopać tym rzeźnikom dupę. Nie było innych chętnych, więc zrobiłem to ja. — A kto inny miał być tu chętny?... Pije pan do mnie, poruczniku?... A może do pana majora? Uważa nas pan za tchórzy, tylko dlatego, że szanujemy hierarchię i dyscyplinę? I myśli pan, że wygra pan coś tą butą?... Oczekiwałem skruchy, ale w tej sytuacji nie zostaje mi nic innego jak oddać pana pod sąd i wnioskować o surowy wyrok, który stanowiłby adekwatną karę. Ma pan coś jeszcze do powiedzenia? — Tylko to, że jest pan najlepszym argumentem na rzecz aborcji, panie pułkowniku. Wykrzywił usta z niesmakiem ogarniającym ludzi kulturalnych, gdy przychodzi im słuchać lumpów: — Majorze, odwieźcie go, sztab się nim zajmie... Kajdanki i łańcuch, eskorta zbędna. Wykonać. Budynek sztabu nie miał ani jednej celi, więc zaprowadzono mnie do „magazynu środków czystości” jako do „celi prowizorycznej”, a tam znowu zobaczyłem Percy’ego. ; — Czołem, żołnierzu! — wyskandował.
78
Waldemar Lysiak
— Szalom! Jak leci? — Normalnie, tak jak chłopaki śpiewają. — A co śpiewają? Przytoczył mi refren: „Na wojnie, jak na wojnie, na ogół jest spokojnie; Czasami coś pierdolnie, i znowu jest spokojnie”. — Nie pękaj. — A kto pęka? Jak śpiewam, to nie pękam! Dul mnie wyciągnie, żołnierzu. Nie da sobie odebrać przyjemności. Gdyby pozwolił im zgnoić człowieka, który należy do niego, to utraciłby możliwość osobistego zgnojenia tego człowieka, rozumiesz? — Percy, siedzimy po uszy w gównie międzynarodowym. Dul może nie dać rady, jeśli zechce siłować się z tą zgrają. Nie przebije głową muru. — Nie znasz go, Lance... Jest cholernie uparty, cholernie dumny i ma cholernie twardy baniak. O takich jak on mówią w Meksyku: „Łbem wbija gwoździe”. Percy zgadł: pułkownik Dul wbił. Sędziów. A właściwie niedoszłych sędziów, bo rozprawa się nie odbyła. Sąd wojskowy został już powołany (przewodniczyć miał generał Damiens, Belg), lecz wszystko się zakończyło na wstępnym ustalaniu procedur. W naszej obecności wyznaczono oskarżyciela, świadków, obrońców, rezerwowych ławników, termin i tryb, po czym chciano zamknąć sesję, ale wówczas wtrącił się pułkownik Dul, mówiąc: — Panowie, jawny tok rozprawy, z obecnością mediów, upokorzy mój kraj. Żądam rozprawy tajnej, jeśli nie można zastosować trybu regulaminowego miast procesowego. Degradacje by starczyły. — Niczego pan nie może żądać, pułkowniku! — wycedził Damiens. — Pański kraj już został upokorzony przez niesubordynację i sadyzm jego dwóch obywateli, a nauczka musi być jawna, żeby skutecznie w przyszłości zapobiegała podobnym ekscesom! Gdyby w waszym wojsku i waszych służbach lepiej uczono dyscypliny, Siły Międzynarodowe nie miałyby teraz kłopotów ! No i chodzi o coś jeszcze — o takie głupstwo jak sprawiedliwość! — Nie pomyślał pan, panie generale, że tym dwóm też chodziło o sprawiedliwość? I to o ważniejszą sprawiedliwość! — Nie, nie pomyślałem!.. Nie rozumiem jak mogli coś takiego zrobić!... Żołnierze Sił Pokoju kaleczący jeńców toporem! Mon Dieu!* ... Proszę nie zawracać nam już głowy, nie będę wysłuchiwał pańskich argumentów, koniec *
—
Mój Boże!...
Kielich
79
posiedzenia! Oczy Dula zwęziły się, a wargi lekko rozchyliły, odsłaniając uzębienie. Miał przez moment wygląd szczerzącego zęby psa — nigdy nie wiadomo czy pies się akurat śmieje, czy gotuje do ataku. Zagrodził Damiensowi drogę i rzekł: — Nie rozumie pan dlaczego to zrobili? Ja panu wyjaśnię, panie sędzio! Porucznik chciał zwiększyć liczbę mańkutów, bo lubi mańkutów. A ten drugi, mój podwładny, chciał zwiększyć liczbę „jednorękich bandytów”, bo lubi hazard. Czy to tak trudno zrozumieć? Nawet pańska żona by to zrozumiała, gdyby jej ktoś doniósł o wszystkim co tu się dzieje. Prawda?... Jak również opinia publiczna w pańskim kraju. I opinia międzynarodowa, choć ostatnio wykazuje coraz mniej tolerancji... Damiens, czerwony niby pomidor, wychrypiał: — Pan mi grozi, pułkowniku?! — Ależ skąd! Tylko liczę na pańskie zrozumienie. Oni kochają dzieci, więc krew ich zalała. Pan też kocha dzieci. Pańskie upodobanie do szkolnych mundurków winno panu ułatwiać rozumienie ludzi noszących mundury Kontyngentu Międzynarodowego, n’est ce pas, mon general?...* Miał ich wszystkich w garści, bo wiedział wszystko, znał każdy ich sekret — przemyt brylantów, narkotyki, rozpustę, handel bronią etc. Również sekret generała Damiensa, gustującego w nieletnich Tajkach wdziewających dla podniety pedofilów fartuszki szkolne. Zaś oni nie mieli na Dula nic — byli wobec niego bezradni. Czułem sympatię, gdy sprowadzał Damiensa do parteru. Ciekawa rzecz: tak zwani fajni ludzie zawsze tracą przy bliższym poznaniu, a źli — zyskują. Dul ukręcał sprawie łeb przez półtora tygodnia. Dla mnie był to czas „aresztu domowego” na kwaterze, którą miał Percy w Bangkoku. Bliźniaczki odwiedzały nas regularnie, żeby ćwiczyć „język migowy”. Potem dano nam bilety lotnicze z terminem „deportowania do domu”. Pułkownik Dul wezwał mnie w przeddzień naszego wyjazdu i uciął sobie rozmowę: — Jak się kiblowało? — Migowo, panie pułkowniku. Dziękuję panu. — Migowo? To znaczy jak? — To znaczy lepiej niż mojemu pradziadkowi, który też się bawił w rycerza i trafił do aresztu za wałacha. — Podobno źle skończył... — Nie gorzej niż inni. Zna pan kogoś, kto nie umrze? — Ale znam takich, co nie umarli w pierdlu. — Pan zna wszystkich, to jasne... Założę się, że wie pan wszystko o *
—
...czyż nie tak, panie generale?...
80
Waldemar Lysiak
pradziadkach moich pradziadków, chętnie posłucham. — Posłuchaj propozycji, dowcipnisiu! Chciałeś być komandosem. Nawet gdyby cię nie wywalono, znudziłbyś się, bo jesteś inteligentny i niecierpliwy. W każdej Special Force * trzeba mieć minimum osiem lat ćwiczeń, szkoleń i sprawdzianów, żeby zostać członkiem grup uderzeniowych lub sabotażowych, czyli elitą, a ty masz jedynie rok treningu i rok praktyki w służbach wartowniczych, pomocniczych i porządkowych, czyli dopiero wystartowałeś. U nas w kraju, w Bezpieczeństwie Narodowym, można zrobić dużo szybciej karierę bardziej interesującą, jako że mamy bogaty repertuar. Dużo bogatszy niż mięśniaki. Mamy sporo działów — Pion Śledczy, Analityczny, Operacyjny... — A represyjny? — Wszystko to jest represją wobec wrogów. Wobec szpiegów, dywersantów, zdrajców i podobnych gównojadów. — Miałem na myśli wroga wewnętrznego. Opozycjonistów, demonstrantów, dysydentów, malkontentów i podobnych pasożytów. — To polityka! A w polityce, jak w polityce — „z reguły jest spokojnie, czasami coś pierdolnie, i znowu jest spokojnie”. Zatrząsłem się od śmiechu: — Bomba ! Cudo! — Jakie cudo? — Pańskie elektroniczne „pchełki” alias „pluskwy” w „magazynie środków czystości”. W sraczach też instalujecie? — W niektórych. — To robota Wydziału Operacyjnego, panie pułkowniku? — Mówiłem już — to wszystko polityka. Zewnętrzna, wewnętrzna, jedna kurwa. Liczy się sprawność, czyli skuteczność. — Zapomniał pan o banknotach. Banknoty chyba też się liczy, zwłaszcza gdy środki rozgrzesza cel! — To prawda, ale srebrniki wymyślono dawno temu, bez mojego udziału, ja tylko stosuję ten wynalazek — dystrybuuję banknoty wśród ludzi. Jeszcze pan nie zauważył, będąc historykiem, że zniesienie niewolnictwa nic nie dało, bo ludzie sprzedają się sami, poruczniku? — Mówiąc o środkach uświęcających cel bądź vice versa, i o banknotach, miałem na myśli nie honoraria konfidentów, lecz wasze pensje, panie pułkowniku. I wasze premie za gorliwość w uświęcaniu środków lub celów... Są nadgodziny? — Bywają. Bywają też sposoby uświęcania celów bez przeginania *
—
Jednostki elitarne (dosłownie: Siły Specjalne).
Kielich
81
środków. Będąc literaturoznawcą, znasz „Księcia” lepiej ode mnie. Ja tylko wiem lepiej od ciebie, że Machiavelli jest nieśmiertelny, wciąż aktualny, te same zasady gry, poruczniku... — Tradycyjna zasada przesłuchań — zasada stołu i nożyc: uderz w łeb, a usta się odezwą! To Pion Śledczy? — Pion Śledczy, Dział Dochodzeniowy, Sekcja H. Paru ludzi. Bardzo skuteczni funkcjonariusze, u każdego wydobywają pełne zeznania w ciągu kilku minut. — Eee tam! Czy nie ma ludzi wytrzymujących tortury dłużej niż kilka minut? — Nie ma. — No to pańscy dobosze nieźle biją... — W ogóle nie biją. Są skuteczni, lecz subtelni. Nie biją, nie miażdżą palców dziadkami do orzechów bądź szufladą, nie zdzierają paznokci — żadnej krwi czy siniaków. Używają zwykłej grzałki do wody na herbatę. Paniom wsadzają grzałkę w pochwę, a panom w odbyt. To wszystko. — Ja byłbym tym grzejącym damy, czy panów? — Polecam raczej Wydział Analityczny lub Operacyjny. Analityczny to robota dla inteligentów, a Operacyjny głównie dla troglodytów, lecz jego Sekcja F zajmuje się dywersją intelektualną. — Tak wysoko ceni pan moje walory intelektualne, panie pułkowniku? — Wyżej cenię twój alkoholizm. — Nie wpadłem w żaden alkoholizm. Piję, bo tu wszyscy piją. Większość pije, żeby zalać robala; ja dla towarzystwa i żeby zalać nudę. Nie ciągnie mnie do alkoholu nałóg. — Wiem. Myślę o twojej zdolności absorbowania alkoholu. To coś zupełnie wyjątkowego — ciebie nie można upić! Są ludzie, którzy mają nadzwyczajne predyspozycje organiczne — mogą nurkować bez maski tlenowej bardzo długo, bo pojemność ich pluć przekracza zwykle normy, lub żrą tony tłuszczu i nie tyją, bo ich dziwny metabolizm to sprawia. Ty wypijasz dwa litry alkoholu i grasz lekko pijanego, przez uprzejmość, dla mimikry, żeby nie odstawać od kumpli zalanych w pestkę! To cenny dar. Przydałby mi się ktoś taki dla rozmów z ludźmi, którzy chleją. Markowanie picia — wylewanie na dywan, do doniczki, do kieszeni — to amatorszczyzna, której zakazuję, bo pijacy bywają czujni, a spłoszony obiekt, to stracony obiekt, będzie dubeltowo uważał. A ty, poruczniku, tankujesz jak smok — widać, że lejesz w gardło, nie za kołnierz. O to mi chodzi. O niealarmujące upijanie pijaków. Wódka rozwiązuje języki lepiej niż grzałka. — Mam to po moim starym, panie pułkowniku. Łeb jak kubeł.
82
Waldemar Lysiak
— Wiesz, że on pracuje czasami dla naszej „firmy”? — Wiem. Rozwiązuje dla was języki, ale inne języki i inną metodą. — Zatrudnia go na zleceniach mój Pion Deszyfrażu. Płacimy twojemu ojcu bardzo hojnie... Tobie również płacilibyśmy nieźle... — Pan już traktuje mnie nieźle, panie pułkowniku... — To cię dziwi? — Bardzo, bo Percy mi mówił, że pan jest złym duchem, buldożerem, który traktuje ludzi jak wycieraczki. Pan to przecież słyszał — słyszał pan dzięki podsłuchowi w „magazynie środków”. — A czy ludzie zasługują na dobre traktowanie? Przyjrzyj się ludziom. — Przyjrzałem się Percy’emu, panie pułkowniku. Percy nie zasługuje na gnojenie, a pan go podobno gnoi. Czemu pan go tak nie lubi? — To babiarz, kawalarz, plotkarz i żydowski prawnik. Nie lubię zwłaszcza prawników. — Bo prawnicy ukrzyżowali Chrystusa? — Bo sam nie jestem Żydem. Zwykła zazdrość. Lecz ty masz szansę, że nie będę cię gnoił. — Wolę gwarancję niż szansę. A jedyną gwarancję daje mi niepracowanie dla pana. — Odmowa, poruczniku?... — Tak. I co teraz? Pan nie lubi przegrywać, więc czas na szantaż, mam rację? — Jak sobie życzysz. Tu ocaliłem twój tyłek, dla dobra kraju. Ale w kraju nie powitają cię gorąco. Staniesz przed sądem wojskowym i dostaniesz dwa lata. Minimum dwa lata! I to nie będzie „magazyn środków czystości”, lecz karny obóz wojskowy, pełen degeneratów. Zrobią ci z nie chronionego przeze mnie tyłka dziurę na spermę. Capisci?* Spojrzałem w okno. Blisko szyby kołował ptak. Potem uniósł się jak zjawa i widziałem tylko fragment błękitnego nieba bez żadnej chmury. — Życie jest okrutne, poruczniku... — Dzięki temu nie jest nudne, pułkowniku. — Oczywiście. Ale życie to nie słodki film przygodowy. Raczej przyrodniczy. Fabularne filmy ukazują orkę jako milutkiego kolosa, gdy tymczasem orki to najwredniejsze, najokrutniejsze, najbardziej sadystyczne bestie mórz. Rekiny szybko zabijają młode foki, a orki potrafią pół godziny bawić się dorwaną foczką, znęcając się dla samej radochy przedłużania cierpień. — Czemu pan mi to wykłada, panie pułkowniku? To groźba, że jeśli *
—
Włoskie: zrozumiałeś?, zrozumiano? (popularna odżywka mafijna).
Kielich
83
zdradzę, stanę się foczką, zaś pan orką? — Reklamuję ci jedynie filmy dokumentalne z serii „Wild World”. A propos... Głodne osy pożerają własne dzieci; rude mrówki karmią własnymi dziećmi gąsienice motyla modraszka, żeby mieć producentów słodkiego soku; dzieci niektórych ptaków, rekinów, trzmieli i szerszeni zjadają się wzajemnie. I tak dalej. Zwykły mechanizm przyrody. Te dwa orlątka to reguła, choć ty pewnie myślisz, że to była rzadka potworność. Orły bardzo często mają w lęgu dwa jaja, i pisklak wykluty wcześniej musi zabić młodszego, bo tak to jest przez naturę programowane. Spytaj zoologów — powiedzą ci, że to „orli syndrom Kaina i Abla”. Myślałem, że spadnę z krzesła. Nigdy nikomu nie mówiłem, iż sekwencja przyrodniczego filmu wywołała u mnie szok. Skąd mógł wiedzieć?!... Zapytałem go rozwartymi oczami. — Nie, nie, poruczniku, nie jestem diabłem, choć moi ludzie dali mi przezwisko „Diabeł”, które notabene sprawia mi przyjemność. Nie czytam w myślach, nie jestem jasnowidzem, nie mam szklanej kuli. Mam elektroniczne zabawki, one mi dobrze służą. Krzyczałeś przez sen w swoim baraku. — O tych pisklętach? — O nich. O tym, że starszy pisklak zabił młodszego. Trząsłeś się cały, charczałeś, i zbudziłeś się na podłodze przy łóżku. — No to wiedział pan, że chcę rozwalić Sunga! — A myślisz, że inaczej dałbym Percy’emu przywieźć ci plan bazy i tłumiki? Wypijmy za mańkutów... Napełnił dwa szkła tequilą. — W „firmie” melduj się u kapitana Gerharda. Gdy wypiliśmy, sięgnął do szuflady. — I weź swojego glocka, na pamiątkę... To wszystko, poruczniku. Ta rozmowa była jak morska inicjacja żółtodziobów, która kończy się bez krzywdy, ale każda część ciała boli, i jeszcze trzeba udawać satysfakcję. W domu wymyłem dłonie i twarz. Nad kranem wisiało lustro. Zobaczyłem dziwny azjatycki uśmieszek, nie dający się odpędzić za pomocą żadnych grymasów... To samo azjatyckie skrzywienie warg musiała chyba ujrzeć Bianka, gdy mijałem ją miesiąc później w handlowym pasażu blisko oficjalnej siedziby „firmy”. Poznała mnie, lecz zamiast zrobić minę pełną wyższości czy wrogości — okazała takie zdziwienie, jakbym bardzo utył, wyłysiał lub wstał z grobu. Tymczasem to ona roztyła się (przez trzy lata!) koszmarnie. Beczka łoju wypacykowana jaskrawo. Śladu urody mojej żony! Przypomniałem sobie co pisał w XVII wieku Malherbe: „Niegdyś ta kobieta była piękna. A ja niegdyś
84
byłem głupszy niż jestem”.
Waldemar Lysiak
Kielich
85
6. Poczucie humoru i „firma”
Nigdy nie myślałem o śmierci lecąc samolotem. W samolocie myślałem zawsze o stewardesach, jak każdy zdrowy. Powiedziałem Percy’emu, że myślę w samolocie o śmierci, bo lubiłem się przekomarzać. On również, to zbliża cyników. W samolocie wiozącym nas do domu rozmawialiśmy o „firmie”, o Dulu, o naszych matkach i o wszystkim: — Powiedział, że cię nie lubi, bo jesteś prawnikiem. — Sam jest prawnikiem z wykształcenia, chciał być sędzią. Kilka lat był zawodowo prawnikiem, radcą prawnym kancelarii ministerstwa skarbu. — Ale nie żydowskim prawnikiem. Powiedział, że gryzie go zazdrość, bo chciałby być Żydem. — Każdy goj by chciał, stąd tylu antysemitów. Identycznie jest u antyprawników. Każdy leń chciałby tłuc wielki szmal nie harując, dlatego opluwa prawnika. „Jak poznać, iż prawnik kłamie? Rusza ustami”. „Co to jest: tysiąc prawników na dnie oceanu? Dobry początek”. „Póki w piekle będzie jedno wolne miejsce, żaden prawnik nie trafi do nieba”. I tak dalej. — Słyszałem, że te kpiny wymyślają sami prawnicy, niczym Żydzi, którzy sami wymyślają furę antyżydowskich szmoncesów. — Fakt. To rodzaj samoobrony, śmiech pacyfikuje wrogość. Wrogość nieuzasadnioną, Lance. Czy adwokaci są gorsi od innych ambitniaków? Od polityków, urzędników, bankowców, menadżerów, profesorów? W końcu wszystkim chodzi tylko o jedną rzecz — o dorwanie się do dużej forsy. Władza, biznes, bogaty ożenek albo inne przestępstwo. — Długo zasuwałeś jako prawnik? — Kilka lat. — I zrobiłeś forsę? — Podczas aplikacji niewielką, matka musiała mi pomagać. Kupowała mi drogie garnitury, żebym wyglądał jak „pan mecenas”, a nie jak goniec w kancelarii adwokackiej Redelsohn, Siebelmeier i Zuck. Kiedy wziąłem pierwsze solidne honorarium, zaprosiłem „mamełe” do wytwornej restauracji, bardzo drogiej, z krabami w menu, ze starym francuskim winem et cetera. Chciałem pokazać, że już nie musi się o mnie martwić. Gdy kelner przyniósł
86
Waldemar Lysiak
rachunek — dyskretnie położyła mi na kolanie banknot... — Dziwisz się? Prawdziwa matka. — Twoja też była taka? — Nie zdążyła, umarła wcześnie. Ale zdążyła dać mi pod obrusem muzykę, a to więcej niż banknot. — Dlaczego pod obrusem? Czy twój stary... — Nie, nie tępił muzyki, tylko jej nie lubił, ma ucho nadepnięte przez słonia. Partyturę widzieli tę samą, rodzinną, ale nuty zupełnie inne. — To jak w większości małżeństw, żołnierzu. My sikamy stojąc, a one siedząc. Mogą sobie gratulować, iż mężczyzna jest najinteligentniejszym zwierzęciem udomowionym przez baby, lecz eskalacja tresury tworzy mnóstwo problemów... Pisałeś z Bangkoku do tatusia? — Po co? — Drzecie koty? — Nie, stary jest okey. — Okey, to znaczy jak? — To znaczy, że posiada klasę. Nigdy nie przepadał za muzyką, także za muzyką fletu, na którym grała moja „m a m e ł e”, a wiesz co zrobił gdy umarła? Sprowadził do uczestnictwa w pogrzebie pierwszego flecistę globu, Francuza Rampala, żeby ten zagrał jeden kawałek nad trumną matki! Wiesz ile to kosztowało? — Pewnie fortunę. — Wziął kredyt, który spłaca jeszcze dzisiaj. — I pewnie płakał słuchając tego fletu? — Nie, cały czas miał kamienny pysk. Nigdy nie widziałem jego łez. Płakał wewnątrz. Milczeliśmy długo, sącząc kolejne drinki. Percy przyglądał się tyłkom pochylonych nad pasażerami stewardes, a ja chmurom ciętym skrzydłami samolotu. Wreszcie zapytał: — Jesteś z tych, co robią ojcu na przekór dożywotnio? — Nie twój interes! — Dlaczego to robisz? — Bo nie dał mi zaskórniaka pod obrusem! — A ile dał ci pod obrusem Dul? — Cyfry nie wymienił. Powiedział tylko, że będą płacić dobrze. Mam się zameldować u kapitana Gerharda. To imię czy nazwisko? — Nazwisko. Mów do niego: panie kapitanie. W „firmie” jest taki zwyczaj, że do przełożonych i wyższych rangą mówi się per pan, a oni do podwładnych per ty.
Kielich
87
— Pan kapitan to jaki pan? — Rogaty, panie poruczniku. — Aż tak bodzie? — Aż tak ma pecha u bab. Był trzykrotnie szczęśliwym panem młodym i każda go zdradziła nim upłynął miesiąc. Kochanki tak samo przyprawiają mu poroże. Jak kupi sobie pneumatyczną lalkę, to po tygodniu wróci do sex-shopu z reklamacją, że ona go zdradza. — Twoich zasług tu nie było? — Nie kradnę na tym podwórku. Nie dlatego, że to własne podwórko, tylko dlatego, że to zbyt niebezpieczne podwórko. Tam nie ma żartów, Lance! Oni zupełnie nie mają poczucia humoru, nie produkują dowcipów o sobie jak Żydzi. Robią dowcipy bliźniemu swemu. Gały ci zwiędną, kiedy to zobaczysz, bracie. — To po cholerę wlazłeś na to podwórko, asie wywiadu? — Bo panowie Redelsohn, Siebelmeier i Zuck dali mi szlaban na prawnicze podwórko. Wywalili mnie nie tylko z kancelarii, ale i z izby adwokackiej, rozumiesz, żołnierzu? To śmierć cywilna ! A cóż ja takiego uczyniłem? Powiedziałem im jedynie co myślę o nich, gdy zrobili finansowe kuku dwóm klientom. Tak się płaci za zabawę w rycerstwo, Lance. — I trafiłeś do „firmy”. Dlaczego właśnie tutaj? — Bo Dul dał mi etat. Moja matka znała kogoś, kto znał Dula, więc podrzuciła mi znowu banknot. Nie miałem oporów. Enbecja to taka sama dziwka jak każda korporacja, każdy bank, holding czy biuro adwokackie. — Enbecja czy beencja? — Obie nazwy są prawidłowe. Za pierwszej Republiki bezpieką była Bezpieczeństwem Narodowym, za Monarchii była Narodowym Bezpieczeństwem, za pierwszych miesięcy „demokratury” znowu po republikańsku Bezpieczeństwem Narodowym, a później znowu po monarszemu Narodowym Bezpieczeństwem. Teraz formalnie NB, lecz nie każdy tego przestrzega, jedni mówią: NB, inni: BN, i każdy wie o co chodzi. Logo się nie zmieniło — „firma” ciągle wabi się: Dul. Rozumiesz, Lance?... Wybuchnął śmiechem: — Uwielbiam pasażerskie samoloty!... To jedyne miejsca, gdzie Dul nie ma podsłuchu! — A ja uwielbiam latać. Spójrz na te obłoki niżej. I na ten błękit. Nie chciałbyś tak lecieć w nieskończoność? — Nie, bo tu klozety są za ciasne! — Tam gdzie wylądujemy jest duży sracz, ale tylko sracz, przyjacielu. — Mylicie się, żołnierzu. Tam na dole czekają nieprzebrane szeregi
88
Waldemar Lysiak
dziewcząt!... Dziewczęta czekające na płycie lotniska miały po dwa metry wzrostu, metalowe hełmy i gumowe pałki żandarmerii wojskowej. Jedna miała nawet wąsy. Kazał mi iść ze sobą. Percy wtrącił się od razu: — Co to ma znaczyć?! Areszt, czy jak? Ten wąsaty odwrócił się do niego: — A ty kto jesteś? — Jestem adwokatem pana porucznika. Żądam... — Wy-pier-da-laj! — poradził mu wąsaty, kładąc dłoń na uchwycie pałki z białego kauczuku. Zawieźli mnie do biura wojskowego, gdzie jakiś major rozwiązywał krzyżówkę. Stałem przed jego biurkiem wyprężony i czekałem aż zajmie się moją osobą. Nie podnosząc wzroku spytał: — Ty jesteś ten, co bezprawnie przeszedł granicę, żeby rąbać siekierą żółtków? — Tak jest! — „Maty koń, którego lubi nosić pleć piękna oraz niektórzy spośród panów”. Na pięć liter. Pierwsza k, druga u. Co to może być? — Kutas, panie majorze. — Nie może być kutas, bo piąta też jest k! — Kucyk. — Oooo! Ku-cyk ! Dobrze. Wpisał, uniósł łeb i przeciągnął się jak niewyspany. .... — Dlaczego to zrobiłeś? — Żeby panu majorowi pomóc z tą krzyżówką. — Pytam, kurwa, dlaczego zrobiłeś to tam, u tych Khmerów! — Żeby zobaczyć czy mi się uda, panie majorze. — No to udało ci się, kurwa! Narobiłeś bigosu i ja muszę cię teraz odstawić do aresztanckiego pierdla, gdzie poczekasz aż się zbierze wojskowy sąd! Wiesz z jakiego paragrafu będą cię sądzić? — Nie wiem. Na ile to liter? — Mówili mi, cwaniaczku, że jesteś inteligencik-pyskacz, ale przed sądem zaśpiewasz, kurwa, cieniutko! Nie zaśpiewałem, bo Percy błyskawicznie powiadomił Dula, ten interweniował gdzie trzeba, i kilka dni później wypuścili mnie, zwracając broń, lecz odbierając przydział wojskowy (również szarżę). Może cała ta heca była skutkiem bałaganu (jakieś rozkazy lub ustalenia nie dotarły z Azji terminowo), brałem wszakże pod uwagę i drugą ewentualność (walki kompetencyjnohierarchiczne między wojskowymi a bezpieczniakami), oraz trzecią, bardzo
Kielich
89
prawdopodobną — że Dul wszystko to zaaranżował dla zdyscyplinowania nowego rekruta swego gangu. Tak czy owak — wylądowałem w „firmie” jako cywil. Przepracowałem tam cztery lata. Pierwszy rok to były szkolenia; później wykonywałem różne zadania, współpracując z różnymi sekcjami różnych pionów. Dzięki temu mogłem poznać wielu pracowników „firmy”. Było wśród nich trochę przyzwoitych ludzi, lecz ci rozpływali się w gromadzie szumowin pretendujących do „spełniania patriotycznego obowiązku” i upajających narkotykiem siły oraz tej bezkarności, którą daje tajna wszechwładza — władza manipulatorska, inwigilacyjna i represyjna. Hasło „To my tu rządzimy!” siadało jak szminka na ich wargach wydymanych pogardliwie, a ich wzrok emitował marzenie, by bezpieka stała się jedyną partią polityczną kraju. Mieli sumienia rozciągliwsze od cukierków toffi, a swój profesjonalizm traktowali niczym artystyczny kunszt. Nosili się schludnie, niektórzy elegancko, choć widziałem też zarośnięte, dżinsowo-swetrzaste indywidua, których kolczyki, brody i długie włosy zdradzały hippisowską przeszłość, lecz którym z dawnych, roztropnie porzuconych przyjemności zostało tylko umiłowanie chromu krążowników szos, pieszczenie motocykli i przypalanie papierosa od papierosa. Wobec śledzonych, podejrzanych, podsłuchiwanych, przesłuchiwanych itp. — stosowali regułę „domniemanej winy”, winy, którą trzeba udowodnić jasno i szybko. Nie wierzyli a priori* w niczyją lojalność, także we własną, koleżeńską, dlatego darzyli się wzajemnie ograniczonym zaufaniem, co jest chyba przypadłością każdej bezpieki, każdej wywiadowczokontrwywiadowczej instytucji, gdyż każda panicznie obawia się „kretów”. W tym fachu to normalka — pracownicy takich służb mają po pewnym czasie tyle samo złudzeń wobec ludzkiej lojalności, co detektywi matrymonialni, którzy bez przerwy ścigają cudzołóstwo. Weterani Narodowego Bezpieczeństwa, faceci z trzydziestoletnim stażem pracy w „firmie”, widzieli zbyt dużo zdrad różnego rodzaju, aby się łudzić. Oczywiście dużo jest tu pojęciem względnym; przeciętne hotelowe łóżko widzi więcej zdrad w ciągu roku. Umieli zachwycać. Swoją biegłością analityczną, fantazją prowokatorską, tudzież doskonałością swej perfidii. Widziałem spoza lustrzanej szyby kilkadziesiąt przesłuchań, i tylko szantaż oraz groźby, a ledwie parę razy uderzenie w twarz. Chodziłem tam często, by zobaczyć grzałkę, o której mówił Dul, jednak nie doczekałem się tego nigdy (chyba że bestialstwo uprawiali w sekretnym lochu, gdzie wstęp był ekskluzywnym przywilejem, bądź w innym gmachu, gdyż prócz budynku stołecznego, oficjalnego, „firma” miała także rezydencje za rogatkami stolicy, funkcjonujące pod fałszywym szyldem, jako *
—
Bez sprawdzenia, bez weryfikacji, z góry.
90
Waldemar Lysiak
centra naukowe lub biznesowe). Zmiękczali swe ofiary według tradycyjnych metod („zły” i „dobry” oficer śledczy na przemian), a później wyłudzali zeznanie według kilku prostych psychologicznych chwytów. Exemplum trik z „mniejszą winą”. Groźba kary za większe przestępstwo powoduje, że chcąc jej uniknąć, niejeden osaczony woli się przyznać do mniejszego przestępstwa. Perswazja ma wówczas taki charakter: — Panie X, to jest sprawa szpiegowska, za szpiegostwo dają czapę bez dyskusji! — Ale ja nie byłem szpiegiem, przysięgam panu! Byłem tylko kierowcą, woziłem graty tego człowieka. — No to musi pan dokładnie o tym opowiedzieć, inaczej sąd panu nie uwierzy. — Pan mi już nie wierzy! — Proszę mnie przekonać swoją szczerością. Jeśli ja panu uwierzę, zmienimy kwalifikację czynu i groźba kary śmierci nie będzie wisieć nad panem. Ten, kto zaczyna „śpiewać”, rychło rozkręca się, a umiejętnie „punktowany” — bez bicia wygaduje wszystko. Innym chwytem było łechtanie ambicji: — Panie X, pan tu jest jedynym politycznym działaczem z prawdziwego zdarzenia, reszta to prymitywni konspiratorzy, niedzielni spiskowcy, harcerze. Pański program ma, owszem, trochę sensu, więc może znajdziemy punkty styczne, na gruncie których będzie pan mógł porozumieć się z władzą. My tutaj również wiemy, i to lepiej niż inni, że krajowi przydałaby się reforma... I tak dalej. Lub w „feministyczny” sposób: — Oni uważali panią za zwykłą łączniczkę, za pionka, za kobieciątko, które nie rozumie niuansów polityki. Najważniejsze sprawy omawiali konfidencjonalnie, we własnym gronie, nic pani o tym nie mówiąc, bo poważniejsze problemy nie są dla bab. Czy pani wiedziała, że dwa miesiące temu rozpoczęli negocjacje z grupą Q–5, i że odbyła się tajna konferencja przedstawicieli obu stron?... A widzi pani! Lub w „majtkowy” sposób, zwany też „biustonoszem”: — Pani mąż wyjeżdżał wówczas regularnie jako delegat handlowy koncernu... — Tak, to były delegacje służbowe, proszę pana. Nie znam się na tym, wiem tylko, że chodziło o stosunki między centralą a podwykonawcą. — My się trochę na tym znamy, szanowna pani, bo dysponujemy dokumentacją fotograficzną owych stosunków, proszę obejrzeć kilka zdjęć... Ten podwykonawca między udami pani małżonka nosi imię Betty... I nie jest
Kielich
91
żadną „call-girl” * , czy uliczną dziwką. To biolog, szefowa laboratorium. Od pięciu lat robi pani mężowi tego typu p o d w y k o n a w s t w o. Możemy też pani udostępnić nagrania ich rozmów służbowych, żeby wysłuchała pani opowieści swego męża o jego małżeństwie. Ale to już nie za darmo, droga pani... Przy całym tym profesjonalnym geniuszu, i przy całej tej szyderczej dialogowej inwencji, brakowało im autentycznego poczucia humoru — tu Percy nie mylił się ani trochę. Klepali kilka branżowych dowcipów, choćby ten o głośnym rosyjskim minstrelu Rewolucji, Majakowskim („Majakowski zmarł śmiercią samobójczą. Jego ostatnie słowa brzmiały: «— Towarzysze, nie strzelajcie!»„), lub komplemenciarski żart o swym wodzu („Jaka jest różnica między pułkownikiem Dulem a Panem Bogiem? Bóg nie uważa się za Dula”), lecz wrogo reagowali na kpiny z własnej roboty, co szybko odczułem sam. Pierwszy raz, gdy kapitan Kinock dyktował mi „listę asortymentową” tajnej dostawy dla grupy terrorystów działających w kraju, który nie był naszym sprzymierzeńcem: — Sto sztuk „kałacha” — pięćdziesiąt AK-47 i pięćdziesiąt AK-74, plus amunicja. Dwadzieścia sztuk M-16, plus amunicja. Jeden snajperski — Barrett Light. Dwadzieścia pistoletów Webley, plus tłumiki i amunicja. Pięć moździerzy. Cztery granatniki RPG-7. Pięć skrzynek semtexu. Sześćdziesiąt granatów ręcznych... To wszystko. Dopilnuj. — A rakiety balistyczne? — zapytałem. Obrzucił mnie gniewnym wzrokiem i dziamknął: — Coś ci się nie podoba?! Nie podobało im się również, gdy przyjechały dwa Arabusy, żeby knuć z nami przeciwko komuś, a ja — otrzymawszy rozkaz zorganizowania gościom kanału dla dużej dostawy sprzętu — szczeknąłem „służbowo”: — Allah akbar! Wtedy Gerhard wezwał mnie „na dywan” i obsobaczył: — Co miało znaczyć to „Allah akbar”?! — Chciałem być uprzejmy wobec naszych gości... — Doigrasz się! My tu nie lubimy takich żartów, Percy może ci coś wyznać à propos. Nieźle go kosztowało robienie sobie jaj z działalności „firmy”. Percy przegiął pałę głównie wskutek jednego żartu — z Dula. Był to dialog między dwoma pracownikami NB: „«— Stary, terroryści porwali Dula i żądają okupu, bo inaczej spalą pułkownika żywcem. Robimy zrzutkę, ile dasz?». «— A ile zebraliście już?». «— Dwie zapalniczki i pięćdziesiąt litrów *
—
Prostytutka umawiająca się przez telefon.
92
Waldemar Lysiak
benzyny super»”. Mówiono, że Dul, kiedy to usłyszał, „bił brawo na policzkach Percy’ego”. Percy miał we krwi dowcipkowanie. Po swoim ojcu, który robił kawały gdzie tylko mógł. Percy’ego szczególnie rajcowała tatusiowa „zgrywa zwana balboko”. Będąc studentem, tata Percy’ego odwiedzał restauracje, wraz ze swym kumplem, również studentem. Siadali przy stoliku i zamawiali dwie porcje „balboko”, mówiąc: „— Tylko gęste, bez zbyt dużej ilości sosu!”. Część kelnerów odpowiadała, że „balboko” właśnie się skończyło i dzisiaj już tego nie będzie. Inni przepraszali, że „balboko” nie figuruje w karcie dań. Byli i tacy, którzy tłumaczyli, że nie wiedzą co to jest „balboko”. Aż wreszcie trafił się jeden, który bez zmrużenia powieki przyjął zamówienie i dał im jakąś pulpę będącą mieszaniną gulaszu z nieokreślonym dodatkiem warzyw, co skutecznie odebrało dwóm dowcipnisiom chęć kontynuowania „zabawy w balboko”. Lecz nie odebrało tacie Percy’ego instynktu błazna. Jako człowiek stary strzelił „numerem politycznym” klasy rzeczywiście pięciogwiazdkowej. Wysłał depesze kurierskie do kilkunastu znanych polityków: „Uciekaj za granicę natychmiast! Wszystko się wydało!”. Tylko jeden adresat zignorował ostrzeżenie; reszta czmychnęła bez zwłoki. — Przez co konkretnie tutaj podpadłeś? — zapytałem Percy’ego. — Przez sam żart o benzynowej ściepce na Dula? — Przez język i pióro. Językiem puściłem kilka takich żartów. Piórem uwzniośliłem kapusiów. — Co ty gadasz? — Miałem zrobić dla naszej „góry” analizę pracy konfidentów, i zrobiłem, a Dul się wściekł. — O co? — Formalnie o to, że pomyliłem dwie kategorie, konfidentów z denuncjatorami, bo oni się różnią. — Jasne, że się różnią. Czemu więc... — Bo oni się nie różnią. — Fakt, ale sam nadstawiasz Dulowi tyłek, a później kwilisz, że on cię gnoi!... Pokaż mi swoje dzieło, dialektyku. Pokazał mi memoriał o funkcjonowaniu... delatorów w starożytnym Rzymie! Biegło to tak: TYBERIADA [akcja D — plan systemu] „Imperium Rzymskie rozwinęło ustawowy proceder «delatorstwa», czyli zarobkowej denuncjacji, stanowiącej odrębny fach. «Delatores» rzucali na ludzi wpływowych i bogatych pomówienie o zdradę stanu (tytułowaną
Kielich
93
wówczas: «obraza majestatu»), i jeśli pomówionemu zbrodnię tę udowodniono — delator brał jako honorarium czwartą część majątku skazańca (resztę sekwestrował skarb imperialny). Hańbili się rzucaniem «delat» patrycjusze, wojskowi, senatorowie i każdy kto szukał niegodziwego zysku. Profesja ta była szczególnie modna za cesarza Tyberiusza, a głośni ówcześni delatorzy — Regułus, Publicius Certus, Vibius Crispus, Epurius Marcellus, Julius Africanus, Coepio Crispinus, Domicius Afro czy Katullus Messala — zdobywali swym procederem olbrzymie fortuny (Regulus 60 milionów sestercji, Crispus 200 milionów, Marcellus 300 milionów, itd.). Mówiono: «— Zamożny jak delator». Dla tyranów praktykujących regułę «Dziel i rządź» delatorzy stanowili misterny instrument terroru, gdyż pozwalali «lege artis»* pacyfikować każdą opozycję, a przy okazji napełniać łupami wewnętrznymi skarb cesarstwa. Kwintylian zwał później ich oskarżenia «psią wymową», a Kodeks Teodozjusza określał delatorów jako «plagę przeklętą» i «wrogów ludzkości»”. Dalej biegły sugestie, żeby to zaadaptować u nas. Musiało Percy’emu odbić zdrowo. — Cymes! — powiedziałem. — Tylko zbyt rzadko figurują tu słowa takie jak „terror” i „tyrania”! Padło ci na mózg, asie wywiadu? — No wiesz... — bąknął cicho i urwał, nie próbując znaleźć alibi. — Dul wziął to za kpiny z systemu, którego jest konstruktorem, i miał rację. Wszyscy wiedzą, że solidnie przyłożył rękę do puczu, który wyniósł prezydenta na tron! Takie pierdoły mogłeś składać „górze” w czasie tamtej Republiki, i nawet w czasie Monarchii, ale nie w czasie prezydenckiej „demokratury”, bo tej pilnuje pan pułkownik Dul! — Człowieku, on ma gdzieś każdy ustrój i każdy system! Był zastępcą szefa „firmy” podczas Republiki, szefem przez ostatnie lata Monarchii, i jest tu wciąż, to jednostka niezatapialna. Gdyby miał trochę poczucia humoru... — To byś mu przypomniał, że „Titanic” był również „jednostką niezatapialną”, prawda, Percy? Twoje poczucie humoru wpieprzyło cię na górę lodową, pościeliłeś sobie w „firmie” sam! Rozlał resztę trunku do szklanek, odstawił pustą butelkę tak mocno, że zadrżał blat stołu, i z pijackim uporem wysylabizował to samo: — Po–czu–cie, Lance! — Dul ma poczucie humoru, Percy, przecież to on zatrudnił cię w „firmie”. — Gdyby on miał poczucie humoru, to by znaczyło, Lance, że Darwin miał słuszność co do ewolucji. Ale Dul wciąż jest dziką bestią! — Nieprawda! Jeśli trznia zmiany reżimów, to znaczy, że jest wyluzo*
—
Zgodnie z prawem (dosłownie: według wszystkich zasad sztuki).
94
Waldemar Lysiak
wany, a wyluzowany może być tylko facet z poczuciem humoru, ot co! W tej materii sam byłem wyluzowany niczym Dul — bezbłędnie. Nie lubiłem polityki i nie znosiłem polityków. Polityków cechuje instynkt stadny, można ich (równie łatwo co dziennikarzy) zastraszyć, zaczarować lub zainfekować. Kupuje się ich (oraz zachwala) jak mięso na targu. Łapownictwo jest u tej kasty fizjologią nie mniej oczywistą aniżeli u sędziów piłkarskich i u celników. Swą demagogię i podwórkową kłótliwość prezentują jako troskę o interes publiczny, o rację stanu i o każdego biedaka. Wszyscy to wiedzą, i uważają polityków za rój mend, ale niezbędność ich profesji (ktoś jednak musi dyrygować!) gwarantuje temu gatunkowi ssaków autentyczną nieśmiertelność. Marzenia o prawdziwym przywódcy spełniają się nierychliwie, gdyż takie zjawiska są warunkowane genetyką i kaprysami losu, a nie zbiorowymi życzeniami ludu. Prawdziwy przywódca to rzadkość. Pewnej nocy trzeba go począć, później trzeba odczekać dziewięć miesięcy, żeby wylazł, a potem trzeba przez co najmniej trzydzieści lat uczyć go i dawać mu w kość, żeby się ukształtował. Reszta jest kwestią fortuny — będzie potrzebował dużo wyjątkowego szczęścia, by zdobyć władzę. W sumie to ciężka sprawa, pełno komplikacji, pułapek i wirów. Tymczasem demokracja i monarchia są prostsze: regularne głosowanie, lub bierne oczekiwanie na delfina, który może być idiotą, tak jak demokracja bywa kaleką, i wszystko jakoś się toczy. W moim kraju, za mojej pamięci, toczyło się nurtem Republiki, później Monarchii, wreszcie Dyktatury zwanej po cichu „demokraturą”. Monarchia była konstytucyjna, czyli parlamentarna, była więc sui generis * bliźniaczką Republiki, albowiem wszystkie parlamenty świata składają się (generalnie) z mniej lub bardziej wygładzonych szumowin, biorących pieniądze od „grup interesów” za wspieranie interesów tych grup. Kiedy umacniałem moje detektywistyczne Biuro — parlamentarną Monarchię przemieniono puczem wojskowym w kolejną Republikę, nominalnie prezydencko-parlamentarną i swoiście bliźniaczą wobec Monarchii, gdyż u wierzchołka stał prezydent-dyktator, a socjotechnikę kreowały rząd (władza wykonawcza) i parlament (władza ustawodawcza). Dyktator nosił cezariańskie imiona: Juliusz August. Juliusz August Kersting. Nie był wielkim dyktatorem. Na początku i na końcu drogi każdego dyktatora zawsze jest to samo: choroba. Na starcie może to być misyjny fanatyzm podszyty schizofrenią (przekonanie, iż dostało się mandat od sił wyższych i posiadło absolutną prawdę, dzięki której będzie można zbawić lud czy świat), zaś na końcu paranoja despoteniczna. Albo na starcie sama tylko chorobliwa żądza bogactw i władzy, zaś na końcu cieczka sadystoidalna. Dyktatorzy są niczym artyści — *
—
Swego rodzaju.
Kielich
95
dwojakiego rodzaju: wielcy i marni, operowi i operetkowi. Żeby być wielkim dyktatorem nie wystarczy świdrujący wzrok, naturalna charyzma, gładka retoryka i okrutna bezwzględność, a nawet krwiożerczość. Trzeba jeszcze samodyscypliny i tego specyficznego rodzaju inteligencji, która pozwala błyskawicznie odkrywać słabe punkty wrogów, delikatnie trzymać na krótkiej smyczy sojuszników, a ludzi z własnego otoczenia dyskretnie szczuć przeciwko sobie, ergo: tak wszystkich szachować, by równowaga elementów tworzących kosmos dyktatury nie ulegała perturbacjom. To coś więcej niż spryt — to geniusz. Wbrew historykom, czyli wbrew potocznie znanym faktom — wielki dyktator nie przegrywa wskutek swoich błędów. Przegrywa wtedy, gdy opuściło go szczęście. Szczęście to w polityce rzecz równie ważna jak w hazardzie —sama inteligencja i znajomość reguł nie wystarczą. Pokerowy; geniusz dysponujący parą blotek może blefować bardzo długo, ale gdy los dał przeciwnikom silne karty — nie zawsze to wychodzi. Z niełaskawą fortuną i z nieprzekupną śmiercią nawet wielki dyktator nie ma szans. Szansę Kerstinga wzmacniała — jakkolwiek dziwnie by to brzmiało — fikcyjność jego władzy. Wcześniej był długo gwiazdą elity politycznej państwa — prymusem wśród tak zwanych „wpływowych senatorów”. Wybierano go lub obsadzano, bo umiał gładko przemawiać, czym uwodził również wtedy, gdy bredził (exemplum: „— Jestem za karą śmierci. Morderca winien dostać nauczkę na przyszłość!”). Dzięki kilku kadencjom (trzydzieści lat uprawiania tego rzemiosła!) miał fenomenalne kontakty polityczne. Jego wartość leżała nawet nie w tym, że zawsze wiedział do kogo dzwonić, by pchnąć daną sprawę, ale w tym, że mógł do każdej z tych figur zwracać się po imieniu. Zwracał się też po imieniu do generałów, więc kiedy bunt wojskowy zmiótł Monarchię i generałowie szukali „demokratycznego” parawanu dla swoich zakulisowych rządów — uczynili starego kumpla „cywilnym” prezydentem. W cieniu tej gry stał szef Narodowego Bezpieczeństwa; ważne sznurki wiodły do jego rąk. Dbał o Kerstinga niby matka o dziecko, spełniając kaprysy figuranta, głównie parapsychologiczne, mediumiczne, okultystyczne i różne takie. Kersting bowiem, podobnie jak książę z Elsynoru, fatalnie znosił rzeczywistość, kochając nadrzeczywistość. Im bardziej się starzał, tym głębiej nurkował w mętne wody spirytyzmu, metafizyki i alchemii. Był, niczym naskalne malowidło, reliktem prymitywnej cywilizacji szamanów — jego „dwór” został Arkadią magów, zaś przyboczny czarnoksiężnik, Hedder, prawą ręką dyktatora. Cała ta menażeria podlegała Dulowi, stanowiąc klasyczną agenturę lalkarza, który kręci kukiełkami teatru marionetkowego. Kersting co pewien czas wygłaszał mowy do narodu, i te homilie zaspokajały w nim głód władzy państwowej; wolał rządzenie światem cudów i duchów. Nikomu to nie
96
Waldemar Lysiak
przeszkadzało, bo gospodarczy liberalizm i koniunktura ekonomiczna utrzymywały stan dobrobytu, a terror NB dławił tylko polityczne frondy, spiskujące dla wyrwania centralnego żłobu mundurom. W „firmie” nie nosiło się żadnych mundurów. Dobrze widziane były garnitury i krawaty na białych koszulach, lecz nie tępiono koszul z krótkim rękawem, dżinsów, sztruksów, swetrów i wszelkiej innej „luźnej” garderoby, pod warunkiem, że czysta gładkość eliminowała brudną zmiętość. Kapitan Gerhard nosił paramilitarne kamizelki o barwie khaki, wytwarzane masowo dla młodzików i tatusiów z „kompleksem komandosa”, pełne sprzączek, klamerek, suwaków, kieszonek „bojowych”, tutek „ładownicowych” na naboje itp. Posiadał aparycję rosyjskiej miotaczki kulą, której ogolono głowę: łysy okularnik, Prawie tak samo szeroki jak wysoki, ciężki niczym słoń, z zadem rozsadzającym spodnie kupowane w sklepach dla grubasów. Spoza szkieł krótkowidza świeciły źrenice cwaniaka, według którego prawdomówność to nie dać się przyłapać na kłamstwie, szacherce lub mitomanii. Dwadzieścia lat praktyki wyprodukowało mu hemoroidy, rutynę i ksenofobię rasistowską. Twierdził, że z amerykańskiego „Negra” można zrobić superkomandosa przez kilka lat intensywnego treningu, lecz afrykański „Czarnuch” nawet po kilkunastu latach szkolenia nie osiągnie dojrzałości płciowej. Za całkowicie zbędną uważał profesję „rzecznika praw mniejszości”, a „obrzezanych” chętnie wysłałby hurtem do Izraela. Każdego, kogo nie lubił, zwał „gnidą”. Percy należał do tych wybrańców. Zastanawiając się dlaczego Percy jest tak nielubiany przez różnych pracowników „firmy”, dumałem początkowo o antysemityzmie. Musiałem jednak zmienić ten sąd, gdy nie dostrzegłem innych prócz Gerhardowskiego przejawów antysemityzmu; zresztą pracowało tam kilkunastu Żydów, których nikt nie dyskryminował, a oni też nie pałali ku Percy’emu sympatią. Pomyślałem więc, że zazdrość budzą łóżkowe triumfy Percy’ego, lecz i ten sąd okazał się mylny, gdyż Percy nie był jedynym „women-killerem”* w NB. Celniejszą zaczęła mi się wydawać teoria, że Percy jest nielubiany według tych samych praw, dzięki którym twarde reżimy nie lubią poetów. Jakby pułkownik Dul, kapitan Gerhard i reszta krzywiących się na Percy’ego czerpali tę wrogość z mądrości „Koranu”, który głosi: „Strzeż się poetów!”, lub z egzegez Platona, który radzi przeganiać poetów za ich destruktywny stosunek do ładu państwowego. Percy nie bawił się rymotwórstwem, lecz jego cynicznoironiczna błyskotliwość miała pewien charakter buntowniczo-poetycki, dysydencki w miejscu, gdzie rygor, służbowa sztywność plus parainkwizytorski fanatyzm wyznaczały standardy zachowań. I nie wiem, czy *
—
Zdobywcą kobiet, uwodzicielem (dosłownie: zabójcą kobiet).
Kielich
97
zwierzchników tudzież kolegów mocniej drażniła jego ironiczność, czy właśnie błyskotliwość. Skłonny byłbym przypuszczać, że raczej ta druga, gdyż w środowisku regulaminowej prozy błyskotliwość już pachnie poezją, a dla wszystkich „funkcjonariuszy” poeta to groźniejsze indywiduum niż choćby dziennikarz–”pistolet”, bo wobec zuchwałych dziennikarzy reżimowy zamordyzm jest wystarczająco skuteczny jako bat, gdy słowa poety trudno tłumić przy użyciu kagańców. Normalna błyskotliwość językowa ujdzie; tęskni do niej (do kunsztu dialogowego posługiwania się nią) każdy, a wielu oglądających filmy przyswaja sobie tę sztukę jako tako i lubi małpować kinowych zgrywusów lub „causeurów”* . Awersję budzi brawurowa oryginalność, vulgo: z b y t n i a b ł y s k o t l i w o ś ć. Wszędzie — nie tylko w towarzystwie; również w literaturze, w publicystyce, retoryce, polityce itd. Jednak ci, którzy piętnują ową „zbytnią błyskotliwość” (albo po prostu „błyskotliwość”), mylą się jak ci, którzy krytykują zbyt żywy kolor w malarstwie czy zbyt skoczną melodię w muzyce. Potępiać trzeba nie zbytnią błyskotliwość, lecz wyłączną błyskotliwość, funkcjonującą jedynie dla samej siebie. Sama błyskotliwość jest jak sama elokwencja — niby dużo, a tak mało. Ładna pusta waza. U Percy’ego była to waza pełna cierpkich lub subtelnych szpil humoru. Co prawda klasy różnej — raz lepszej, raz gorszej — ale geniusz produkujący same arcydzieła to nużąca maszyna, niczym Oscar Wilde, u którego hrabia i kamerdyner rozmawiają samymi paradoksami. Percy był, zwyczajnie, utalentowanym zgrywusem — miał tę iskrę Bożą, która roznieca migotliwe płomyki, nie tęskniące zaraz do pożaru. W samolocie pytałem jak został pracownikiem „firmy”. Dwa lata później spytałem, czemu go jeszcze nie zwolniono. Minęliśmy wówczas na ulicy nowego szefa Sekcji Analiz, kapitana Lauriga. Laurig prowadził pod rękę klejącą się dziewczynę, wymieniliśmy ukłony i kilka kroków dalej Percy westchnął: — Jak niewiele trzeba, żeby zadowolić kobietę! — Dlaczego? — To sraluch. — On też cię gnoi? — Dopiero przyszedł, więc jeszcze nie zdążyłem mu podpaść. — Ale on ci już podpadł... — Znam jedną panienkę, która kiedyś była u niego, to wiem w jakich gustuje filmach i pisemkach. Sodomia, pedofilstwo, sadyzm, masochizm i podobne delikatesy. Wkrótce dołączy do klubu. — Jakiego klubu? *
—
Ludzi wygadanych, dowcipnych.
98
Waldemar Lysiak
— Klubu moich fanów w „firmie”. — Percy, jest ich tylu, na czele z „Diabłem”, że to cud, iż wciąż masz tu etat! — Mam, bo Dul potrzebuje facetów, do których baby się kleją. Wynalazek dawnej enerdowskiej StaSi. Mielke i Wolf trenowali i rozsyłali ogierów, dzięki którym wszystkie sekretarki w NATO, w Bundeswehrze, w całym Zachodzie, pracowały dla Wschodniego Berlina i Kremla. Kto umie łowić płeć piękną, ten podgląda karty przeciwnika jakby filował mu zza pleców! Jestem Dulowi niezbędny, bo jestem tu prymusem pionu „cher-chez la femme”* . Dul ceni każdy rzadki talent, i umie wykorzystać agenta, który posiadł osobliwą predyspozycję czy nietypową biegłość. Wtedy przypomniałem sobie, że właśnie dlatego zostałem zaangażowany — dzięki nietypowej odporności mojej głowy na alkohol! I wkrótce potem „Diabeł” genialnie tę moją specjalność wykorzystał, delegując mnie do Szkocji — do pewnego sawanta-emigranta, który pił bez ustanku. Gdy wróciłem, musiałem zdać sprzęt — zegarek zawierający magnetofon. Mechanik, który to ode mnie przyjmował, klepnął mnie po ramieniu: — Dobra robota, chłopie! Pamiętasz mnie z Tajlandii? — Nie. A co? — Służyłem tam, kiedy ty pracowałeś siekierą. W Bangkoku byliśmy razem na pokerku u Francuzów. — Przykro mi, nie pamiętam. — Pewnie byś pamiętał, gdybym się wtedy przedstawił jako kierownik Sekcji Techniczno-Inwigilacyjnej, ale nie mogłem, bo to były tajne roboty. Zakładałem „pchełki” dla pana pułkownika. — No proszę, Leonardo podsłuchów! Już wiem dzięki komu Dul słyszał moje rozmowy z Percym w obozie i w magazynie szczotek do szorowania kiblów ! Wytrzeszczył wzrok: — W magazynie?... W jakim magazynie? — W gmachu centrali, w Bangkoku. „Magazyn środków czystości”, tak się to nazywało. — Stary, nie zakładaliśmy podsłuchu w żadnym magazynie szczotek, ścierek i proszków do mycia! — A w obozie uchodźców? — Też nie! Pokręciłem głową, demonstrując brak wiary, a facet jęknął: — Człowieku, po co miałbym tobie wciskać kit teraz?!... W barakach i *
—
Pionu zajmującego się kobietami (dosłownie: szukać kobiety).
Kielich
99
magazynach nie było żadnych „pluskiew”‘! Nie było — lecz Dul słyszał moje chrapanie i moje senne krzyki na temat orlich piskląt! Jakim cudem mógł to słyszeć, jeżeli tam nie było elektronicznych gadżetów?! A jeśli nie mógł usłyszeć, to jakim cudem wiedział o mnie i o pisklętach! Czytał mi w głowie?! Znał moje myśli?! Byłażby to jego nadnaturalna umiejętność, dużo większa od wszystkich nietypowych predyspozycji, które cenił tak bardzo i które rekrutował?!... Poczułem woń diabła i gęsią skórkę przy kręgosłupie — metafizyczna groza zapukała we wrota mojego losu.
100
Waldemar Lysiak
7. Mistyfikacje (bard razy rękopis równa się whisky)
Podczas mojej służby w „firmie” otrzymywałem mnóstwo gównianych, biurokratycznych robót; tylko raz dostałem misję bardzo ważną. Zagraniczną, i ewidentnie alkoholową. Zlecił ją kapitan Gerhard, wykonując rozkaz pułkownika Dula. Gerhard był fizycznym przeciwieństwem Dula. Dul trzymał się prosto jak czapla — chuda tyka z ostrymi rysami twarzy i krogulczym nosem. Gerhard był formą obłą, tuszą dionizyjską, wagą ciężarną. Dul miał lekko zachrypnięty bas. Gerhard piszczał altem bliskim sopranu. Jednak piszczał dokładnie to, co kazał mu piszczeć „Diabeł”: — Zdaj chłopcom wszystkie sprawy, które masz na biurku, oni będą je kontynuować. Absolutnie wszystkie. Zajmiesz się czymś innym. Dollar — to teraz twój wyłączny cel. — Od dawna był, panie kapitanie, tylko zer po pierwszej cyfrze ciągle mu brakowało. Czy coś się tu zmieni? — Jeżeli sprawisz się jak trzeba, to kto wie. — Nie mam doświadczeń giełdowych, bankowych, kasynowych, w ogóle monetarnych, czasami wygrywałem trochę forsy przy stoliku amatorskiego pokera... — Lecz masz twardy pijacki łeb i studiowałeś literaturoznawstwo, więc nadajesz się jak nikt inny. Dollar to niewielka dziura w Szkocji, blisko stolicy tego kraju. Tam pojedziesz wypełnić misję, która jest dla nas bardzo ważna. — Rozumiem — pijacka i literaturoznawcza równocześnie, to nie może być mało ważna. — Ale przede wszystkim jest patriotyczna, ważna dla ojczyzny! — To chyba głównie pijacka, mniej literaturoznawcza... Wkurzył się: — Nie pogrywaj za mną, mądralo!... Ja bym ciebie i twojego kumpla dawno już wypieprzył z „firmy”, bo według mnie obaj nadajecie się bardziej do kabaretu niż do wywiadu! Ale nie ja tu rządzę, więc słuchaj co mam ci przekazać i spełniaj rozkazy! — Tak jest!
Kielich
101
— Musisz tam podejść pewnego idiotę, który strasznie dużo pije, zaś między jednym a drugim delirium pracuje nad czymś co ciekawi pułkownika Dula. To może być misja trwająca bardzo długo. — Jak długo? — Nie wiem. Kilka miesięcy, rok, dwa... — Panie kapitanie — idiotę, i jeszcze alkoholika, podejdę szybko i bez trudu. — Nie bądź taki pewny. Mówiąc „idiota”, miałem na myśli grecką etymologię tego wyrazu. Znasz ją? — Nie sądzę, panie kapitanie... — wybąkałem szczerze zdziwiony, że Gerhard to erudyta. — Jak widzisz — w „firmie” jest nie tylko dwóch ludzi, którzy mają przeszłość uniwersytecką, zgrywusku. „Może i masz wyższe studia, ale ten grecki numer znasz od kogoś cwańszego, pewnie kazał ci tak śpiewać Dul!” — pomyślałem, a Gerhard kontynuował swój benefis: — Według etymologii starogreckiej „ idiota” to człowiek wyzbyty cnót obywatelskich, ignorujący patriotyzm, niezdolny do rozwijania u siebie cech, jakie powinny charakteryzować każdego lojalnego mieszkańca państwa. Ten pijak, o którego chodzi, formalnie nie jest idiotą — nie jest nim w dzisiejszym rozumieniu tego słowa — ma kilka dyplomów. Ale nie ma poczucia solidarności z państwem i społeczeństwem, które dały mu każdy dyplom! Gadał jak do człowieka, który nie umie odróżnić przekazu intelektualnego od demagogicznego bełkotu, co mnie rozśmieszało. Lecz przybrałem służbowy ton: — Jakie ma dyplomy, panie kapitanie? — To filolog, historyk i językoznawca. — Bliźniak mojego eks-teścia! Brakuje archeologii, a byłby również kopią mojego starego. — Twój stary zajmował się kiedyś tym samym, co ten trunkowy facet — daliśmy twemu ojcu ten sam rękopis do rozgryzienia. Niestety — bez skutku. — Jaki rękopis? — O tym później. Gość nazywa się Klauch. Gnida, absolutna gnida! Był konsultantem „firmy”. Trzy lata temu uciekł do Szkocji, mieszka w Dollar. — I porwać go jest tak trudno? — Strzegą go tam agenci Klubu Bilderberg. — Czego, panie kapitanie? — To międzynarodowa masoneria gospodarcza, elita pieniądza, królowie finansów światowych. Są mocniejsi od wszystkich rządów, wszystkich Białych
102
Waldemar Lysiak
Domów, paktów wojskowych i parlamentów. Ukryli tego skunksa nie gdzie indziej, tylko właśnie w Szkocji, żeby mu zrobić przyjemność — żeby sobie testował wszystkie gatunki scotcha... — Tym razem pan żartuje, panie kapitanie! — Ja nigdy nie żartuję. Mówiłem serio. Mają tam bazę danych, koło zamku Stirling, dziesięć mil od Dollar. Klauch jest monoalkoholikiem, pije tylko scotcha, więc kiedy zapewniają mu każdą whisky, jaką sobie wymarzy, i to w ojczyźnie whisky, rozpiera go wdzięczność dla nowych pracodawców. Mądrze to zostało wykombinowane — wdzięczność stymuluje pracownika. I nie spuszczają go z oczu na chwilę! Każdy obcy blisko pana K. budzi alarm. — Więc ja też wzbudzę alarm. — Ty nie wzbudzisz. Dwa lata przygotowywaliśmy ci „legendę”, bardzo solidną, bardzo precyzyjną i bardzo bogatą. W Dollar mieszka kobieta, której jesteś kuzynem. Zamieszkasz u niej, bo na Uniwersytecie Edynburskim będziesz robił doktorat u profesora Macguinna, który też pracuje dla nas. Edynburg leży dwadzieścia pięć mil od Dollar. — Jak mogę robić doktorat nie mając ukończonych studiów? — Ty nie masz ukończonych studiów, ale trafisz tam pod nazwiskiem faceta, który ma dyplom. — Dyplom z czego? — Z literackiego Osjanizmu. Doktorat będziesz robił jako pogłębianie tematu — z pana Macphersona, tatusia Osjana. Daję ci tydzień na lektury. Studiując niegdyś problemy oświeceniowe i preromantyczne, i kartkując „Cierpienia młodego Wertera” (gdzie Werter mówi: „— Osjan zastąpił Homera w sercu moim”) — byłem daleki od ignorancji, znałem dziecko pana Macphersona, lecz równie daleki byłem od wiedzy szczegółowej. Tydzień wystarczył mi dla „pogłębienia tematu”, gdyż wszystkie konieczne lektury (trzy książki) zostały już przygotowane przez Gerharda. Mógłbym oczywiście sam biegać po bibliotekach i szukać właściwych woluminów, lecz to narażałoby mnie na dekonspirację, gdyby później ludzie Bilderbergu chcieli węszyć, sprawdzając moją tożsamość. Po bibliotekach biegał za Osjanem i Macphersonem nie znany mi człowiek, którego miałem grać w Szkocji. Pierwszy (i ostatni) raz moja „firmowa” robota przyniosła mi satysfakcję. Osjanizm to było coś! A szkocki poeta, James Macpherson, to był geniusz! Geniusz mistyfikacji — twórca najpiękniejszego literackiego oszustwa, jakie zna świat! Uznany przez historyków za fałszerza, hochsztaplera, kłamcę — nadał swemu oszustwu walor wielkiej sztuki. Tego rodzaju mistyfikacje nie są bowiem łamaniem Dekalogu — silniej niż duch kłamstwa rządzi nimi odwieczny ludzki instynkt baśniowości, pchający do tworzenia urokliwych
Kielich
103
klechd, bez których Historia byłaby uboga jak zupa gotowana na przysłowiowym gwoździu, ale na samym gwoździu, w brudnej wodzie samych faktów. Ten Szkot, niczym doktor Frankenstein, ulepił magicznym rzemiosłem pasjonujący byt, ciekawszy od figur tworzonych biologiczną prokreacją. Wskrzesił staroceltyckiego barda. Półmityczni bardowie szkoccy, irlandzcy i walijscy III—VII wieku (Aneurin, Myrddin, Taliesin czy Llywarch Hen) rozpalali osiemnastowiecznych preromantyków wyznających kult druidyzmu poetyckiego. Macpherson publikował (w latach 60-ych XVIII wieku) tłumaczone przez siebie (jak twierdził) na współczesną angielszczyznę poezje staroszkockiego barda, Osjana, które znalazł (jak twierdził) u śpiewających dawne sagi górali szkockich. Europa i Ameryka oszalały na punkcie paru Osjanicznych tomików Macphersona — zaczytywali się nimi giganci i maluczcy, Napoleon, Jefferson, Goethe i nieprzeliczone tłumy wrażliwców tęskniących do Romantyzmu. Osjanizm stał się bardziej niż modą — był manią trwającą grubo ponad pół wieku; bez Osjanizmu Romantyzm byłby jak paw bez ogona. Każdy ówczesny malarz podejmował tematykę Osjaniczną, każdy muzyk brał „poezje Osjana” za libretto, każdy krytyk literacki wnosił Osjana na Parnas poetyckich półbogów, równając z Homerem, Szekspirem, Dantem i Petrarką. Dopiero u schyłku Romantyzmu Irlandczycy (Akademia Dublińska) wykazali scjentycznie, że „poezje Osjana” to apokryf. Macpherson. biorąc legendarne wątki szkockie tudzież irlandzkie z III wieku, wymyślił Osjana, syna Fingala, i wyartykułował jego rzekomą twórczość mową pseudogaelicką, gęsto szpikowaną archaizmami. Tekst, który prezentował jako oryginalny zapis dzieł barda, był tylko tłumaczeniem angielskiego tekstu na język nowogaelicki, i to tłumaczeniem pełnym błędów. Dwaj językoznawcy, O’Reilly i Drummond, udowodnili to bezspornie. I Osjar umarł — przegrał z Byronem, Puszkinem i spółką. Miał żywot długi niczym żywot normalnego człowieka (1760-1840), a winien mieć nieśmiertelność, lecz jego mit zabiła anatema, którą rytualnie wlepiamy mistyfikacjom, nie rozumiejąc, że baśnie są cenniejsze od bytów Darwinowskich, tak jak anioły są cenniejsze od małp. — Łyknąłeś wszystko co trzeba? — spytał Gerhard po tygodniu. — Więcej niż trzeba — zapewniłem. — To dobrze. On cierpi przez samotność. Pije bez towarzystwa, bo nie znajduje właściwych rozmówców. Nie znajduje też takich, którzy bez uchlania się wytrzymują kilkanaście kolejek. Ty spełniasz oba warunki — możesz z nim pić i gadać na jego poziomie alkoholizmu i na jego poziomie wyrobienia intelektualnego. Minęły prawie trzy lata jak się tam biedzi, więc ma ostry głód takiego kompana. Ale nie możesz łazić za nim do tych samych pubów. Nie
104
Waldemar Lysiak
możesz wchodzić do knajpy, w której on już pije. Siadaj i pij tam, gdzie go nie ma, a prędzej czy później on tam wejdzie i zobaczy jak pijąc gryzmolisz coś na kartkach papieru, z książką między szklanką a butelką. — Chyba można sprawdzić, o jakich porach w jakich knajpach pije? — My to już wiemy, ale uznaliśmy, że gdybyś przychodził wcześniej do tych samych knajp, wzbudziłbyś podejrzenia, więc niech decyduje los. „Klient” trafi na ciebie. Gdy trafi — nie próbuj patrzeć w jego stronę, nie zagaduj go sam, tylko czekaj, wykaż cierpliwość. Choćbyś miał czekać kilka miesięcy, rozumiesz? — Tak jest, panie kapitanie ! — Gdyby próbowała cię poderwać jakaś dziewczyna, bądź pewien, że to ich agentka mająca cię sprawdzić, przeszukać twoje klamoty, i tak dalej. — Olać ją? — Wziąć ją do łóżka, niech sprawdza. Wykazuj bierność. Wszelka ofensywność z twojej strony to światło alarmowe. Pij dużo, ale bez brawury. Nigdy scotcha. Pij brandy, tequilę, co chcesz, ale nie pij whisky, to go zaintryguje równie mocno jak fakt, że robisz notatki przy piciu. Będzie chciał zobaczyć nad czym pracujesz, i będzie chciał odwalić robotę misyjną — przechrzcić cię na whisky. Ty nigdy nie wypytuj nad czym on pracuje. — A nad czym pracuje? — Nad bardzo starym i bardzo dziwnym rękopisem europejskim, którego nikomu jeszcze nie udało się rozkodować, chociaż męczyły się przy tym i męczą gromady kryptologów, deszyfrantów i językoznawców, jak również komputery wojskowe generacji futurologicznej. To super–enigma. Słyszałeś może o tym — zwie się to „Manuskrypt Voynicha”, lub szyderczo: „Zielnik Jezuitów”. — Nie słyszałem nigdy. — Dam ci pracę naukową o tym dziwadle, a gdybyś chciał więcej, w Internecie jest ponad półtora tysiąca stron. Dał mi dzieło Mary E. D’Imperio zatytułowane „The Voynich Manuscript. An Elegant Enigma”, z 1970 roku. Przestałem to lekceważyć nim rozpocząłem lekturę — rzecz opublikowała NSA (National Security Agency), jedna z głównych instytucji wywiadowczych USA, pracująca dla Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a oni nie zajmują się głupstwami pasjonującymi ufologów i spirytystów. Musiał to być niezły „zielnik”, jeżeli interesował rząd Stanów Zjednoczonych! Rok 1912. Do Włoch przybywa z USA antykwariusz Wilfrid M. Voynich, i od hierarchów kolegium jezuickiego we Frascati kupuje bogato iluminowaną księgę średniowieczną: 264 strony pergaminu zapisane tajemniczym językiem,
Kielich
105
plus mnogość ilustracji (dziwne symbole astrologiczne i alchemiczne, niezwykłe rośliny, alegoryczne wizerunki gołych kobiet etc). Formalnie zielnik, lecz po cichu mnisi uważali ten manuskrypt za „księgę diabelską”, a że odczytać się nie dawał (mimo wielu prób) i użyteczność jego była zerowa — sprzedali Voynichowi chętnie. Odtąd zwano to „Rękopisem Voynicha” i badano z zaciekłością, jakiej nie dostąpił żaden inny tekst globu. Voynich bowiem, trudniący się rozszyfrowywaniem manuskryptu przez resztę życia (zmarł w 1930), wykonał też kilkadziesiąt fotokopii dla najwybitniejszych światowych ekspertów od archaicznych języków. W 1960, gdy zmarła spadkobierczyni, żona Yoynicha, głośna pisarka Ethel Lilian Boole-Yoynich (autorka bestsellera „Szerszeń”) — „Manuskrypt Voynicha” kupił inny antykwariusz, H. P. Kraus, i dziewięć lat później przekazał Uniwersytetowi Yale. Kuriozum trafiło do działu rzadkich ksiąg uczelnianej biblioteki, z sygnaturą MS 408. Teraz zaczęły się mnożyć instytucje badawcze mające na celu „złamanie” rękopisu. Powołano Towarzystwo Przyjaciół Manuskryptu Voynicha (szefowie: fizyk W. Bennett, mediewista J. P. Krischer i światowej sławy matematyk oraz kryptolog D. Kahn); uczelnie wielu krajów organizowały zespoły kryptologów rozpracowujących rękopis; do gry weszły specjalne agendy rządowe i fachowcy instytutów wojskowych tudzież kryptografowie wywiadów. Wszyscy ponieśli klęskę — rękopis milczał. Badania izotopowe określiły jako czas powstania rękopisu przedział między wiekiem XIII a XVI. Analiza komputerowa słów i liter wykazała, że kaligrafowało go dwóch skrybów. Botanicy ustalili, że precyzyjne rysunki i malunki pokazują rośliny, których na Ziemi nie ma i nigdy nie było. Filologowie znaleźli w tekście słowa, dla których bazą mogły być: łacina, arabszczyzna, grecczyzna i hebrajszczyzna — lecz nie odczytali żadnego spośród tych wyrazów. Dziwny rękopis bronił swej tajemnicy, nie będącej chyba enigmą mediewalnego żartownisia — nawet milcząc dowodził (swą wizualną spójnością tekstu i obrazków, „logiką zewnętrzną sugerującą logikę wewnętrzną”), że nie wyprodukowali go średniowieczni kuglarze (co prawda biblioteczny kustosz rękopisu, Robert Babcock, uważa go za „przemyślane oszustwo”, lecz sądu tego nie podziela większość uczonych). Istnieją trzy hipotezy na temat autorstwa: kodeks heretyckiej sekty chrześcijańskiej (katarzy lub albigensi), tajemnicza księga zakonu templariuszy, i Roger Bacon. Między kartami kupionego od jezuitów rękopisu Voynich znalazł luźno włożony list z roku 1666 — list jezuity Johannesa Marcusa Marci do jezuity (głośnego sawanta) Athanasiusa Kirchera. Marci pisze tam, że kupił rękopis od cesarza Rudolfa II, który jako autora manuskryptu wskazał Anglika Rogera Bacona. Przebadano ten trop. Roger Bacon, jeden z geniuszy Średniowiecza,
106
Waldemar Lysiak
był filozofem, naukowcem i teoretykiem-wynalazcą (planował m.in. maszynę latającą, teleskop, mikroskop i samochód), szermierzem empiryzmu, lecz także astrologiem i alchemikiem. Dzięki jego wielokierunkowym zainteresowaniom, badaniom i hipotezom zwano Bacona: „doctor mirabilis”, czyli mistrzem naukowych cudów. Pewne swoje prace szyfrował, co jednak nie uchroniło go od długoletnich więziennych perypetii z wyroku Kościoła. Zaś cesarz rzymskoniemiecki Rudolf II był zwany „cesarzem czarnoksiężników”, bo uczynił Pragę „stolicą magii, alchemii i szatana”. Jego praski dwór roił się od wróżbitów, astrologów, mediumistów i wszelakich adeptów wiedzy tajemnej, która stanowiła hobby monarchy, więc ciągnęli tam szarlatani ze wszystkich krańców kontynentu. Mówiono, iż Rudolf wyznaje kult diabła. Bez trudu dało się i ustalić, że rękopis był w jego posiadaniu, lecz nie rajcował cesarza, gdyż milczał, a uznany za zielnik — został przez władcę podarowany w roku 1608 nadwornemu botanikowi, Jacobusowi Horcickiemu, od którego zapewne kupił dzieło włoski jezuita. Ustalono też, że między rokiem 1582 a 1586 u Rudolfa II gościł sławny angielski mag John Dee; stąd wzięła się hipoteza, iż właśnie Dee przywiózł monarsze tajemnicze gryzmoły Rogera Bacona. A.D. 1921 filozof William R. Newbold ogłosił, że rozszyfrował tekst jako traktat Bacona, lecz nie podał żadnych szczegółów (Newbold zmarł kilka lat później, a w jego papierach nie znaleziono niczego sensownego, więc pewnie blefował). Internet: „Wysiłki zmierzające do odczytania tekstu są kontynuowane przez licznych kryptologów i amatorów”. — Dlaczego Klauch? — zapytałem Gerharda. — To zdolniak, mógł być najbliżej rozkodowania tekstu. Gdyby był zupełnie w lesie, jak wielu innych, nie ściągnięto by go tam. I niewykluczone, że dostał od nich jakieś tajemne zapiski Newbolda. Może się z czegoś wygada, może coś podpatrzysz, może coś ukradniesz... — Jedziesz tam kogoś sprzątnąć? Siekierą? — spytał Percy, gdy piliśmy na pożegnanie. — Jadę tam kogoś okraść. — Człowiek bogaty? — Człowiek chory. — Co mu dolega? — Ma trochę za mało krwi w alkoholu. Percy się rozmarzył: — Tajna misja!... Przygoda, adrenalina, James Bond!... To lubię! Zawsze śniłem o takim zadaniu! Specjalność „firmy”. Wycieczka na Antarktydę dla rozwalenia jakiegoś pingwina, lub do Australii, żeby ukraść kangurowi z torby papiery rządowe, lub do Japonii, żeby samurajowi wsadzić w odbyt laskę
Kielich
107
dynamitu i podpalić lont! Gówno bojowe tryska wtedy ku niebu, obsrywając całą Fudżijamę, wielką jak nasze patriotyczne męstwo! I święta góra wygląda jak kupa, czyli jak nasz obowiązek misyjno–służbowy. — Percy, litości!... Twoje metafory są coraz bardziej skatologiczne... — To prawda, żołnierzu, czuję się tu coraz bardziej uwięziony, jak facet, który nie może wyciągnąć dupy z deski sedesowej, bo się zaklinował! Pijemy pod mańkutów? — Nie. Wypijmy pod pisklęta orłów. — Czemu ?... Zresztą, co mi szkodzi. Lecąc do Edynburga myślałem o pisklętach i o „Diable”. Zawsze mi się wydawało, że stolicą Szkocji jest Glasgow — to błąd każdego kibica futbolu. Gdyby pułkownik, niczym diabeł, mógł czytać ludziom w głowach i przenikać nadnaturalnie cudze sekrety, czytałby i w myślach Klaucha, a także znałby treść „Manuskryptu Voynicha”, i nie musiałby posyłać mnie z misją. Nie musiałby też utrzymywać tylu agentów wywiadu, przesłuchiwać więźniów, i tak dalej — wszystko wiedziałby dzięki swej wszechwiedzy. Czyli nie jest jasnowidzem! Zatem skąd wiedział o moim szoku a propos ptasich piskląt? Te myśli dręczyły mnie podczas lotu tak uporczywie, że zupełnie nie mogłem się skupić na stewardesach. Odbierając bagaż pomyślałem, iż cała ta misja tycząca magicznego rękopisu służy zaspokajaniu pasji prezydenta Kerstinga, który jak Rudolf II chciał być „władcą czarnoksiężników”. Gerhard pomylił się tylko w jednym: żadna dziewczyna mnie nie rwała; sypiałem ze służącą mojej „cioci”. Reszta była rutynową nudą. Jeździłem do Edynburga co miesiąc (ażeby „konsultować” tezy mojej „rozprawy” z profesorem Macguinnem); codziennie odwiedzałem bary; stałem się fragmentem pejzażu miasta Dollar, jak drzewa, gmachy i każdy spośród jego mieszkańców. Barmani i kelnerki brali mnie już za „bywalca”, gdy Klauch wreszcie podszedł. Był ładny dzień czerwcowy. Siedziałem przy stoliku obok szyby frontowej i robiłem notatki, sącząc rum. Ktoś mi przesłonił światło dzienne padające od zewnątrz. Z drugiej strony szyby stał na chodniku gość w kamizelce a la Tahiti, pełnej kwiatów. Głowa mu się obracała — raz zaglądał do środka, a raz przyglądał się samochodom, jakby targał nim normalny dylemat Szkota po fajrancie — ciepło knajpy, czy ciepło rodziny? Chociaż znałem fizjonomię Klaucha (dzięki fotografiom), nie zorientowałem się od razu, że to mój „klient”, bo miał śmieszny słomkowy kapelusz. Lecz gdy spytał czy może się przysiąść, byłem już myśliwym, któremu spodziewany zając wlazł pod lufę. Dalej wszystko biegło według scenariusza kapitana Gerharda: — Zechce pan wybaczyć natrętowi, ale już dawno chciałem napić się z
108
Waldemar Lysiak
panem. — To miło. Czemu zawdzięczam, panie... — Klauch. Rupert Klauch, do usług. — Denis Bolton. Ścisnęliśmy sobie dłonie. Jego była wiotka, krucha i brązowo-żółta. W ogóle miał cerę opalonego Chińczyka, jak na czarno-białych filmach elektronicznie kolorowanych, gdzie każdy ma żółtaczkę pomarańczową. — Są aż trzy względy, które mnie do pana przywiodły, młody człowieku. Raz, że jest pan odludkiem. Tu się pije i gada, temu służą wszystkie tutejsze bary, a pan nawiedza je tylko przed południem, gdy króluje w nich pustka, żywego ducha, jakby pragnął pan milczeć samotnie niby pustelnik. Czy jest pan milczkiem, drogi kolego?... Nie?... To dobrze. Spytałem, bo nie lubię milczków, chociaż często muszę być milczkiem, wbrew sobie samemu. Milczkowie budzą moją nieufność, milczkami są szpiedzy. — Mówi się, że milczkami są mądrzy... — Aaa tam! Półinteligenci twierdzą, że człowiek milczący to człowiek rozumny, więc ukuli bon-mot „Milczenie jest złotem”, tak jakby wśród szuflad zamkniętych na klucz nie było pustych szuflad. Milczeć winni tylko ci, co nie mają nic do powiedzenia, mam rację? — Nie zastanawiałem się, panie Klauch. Wolę lokal pusty, bo tłum i gwar przeszkadzają pracować, nie dają się skupić, popołudnia spędzam w domu. — To druga przyczyna mojej obcesowości, panie Bolton. Zafrapowało mnie, że robi pan notatki obok kieliszka. — Alkohol dobrze stymuluje mi mózg. — Identycznie jest ze mną, a wobec niepijących czuję większą nieufność niż wobec milczków, lecz, na Boga, czemu pan stymuluje swój mózg świństwami?! Nie lubi pan whisky? — Niespecjalnie. — A jaką whisky pan próbował tu? — Tu żadnej. Wcześniej próbowałem burbona. — Amerykańskie kukurydziane świństwo, które ma się tak do prawdziwej jęczmiennej whisky jak koń pociągowy do araba, młody człowieku! Dam panu oryginalnego scotcha i wtedy pan zobaczy! To jest ta trzecia przyczyna, dla której zaczepił Pana intruz. W Szkocji pije się szkocką! Nawet irlandzka whisky jest dużo gorsza, Irlandczycy to schizofrenicy i fałszerze szkockiej. Lubi pan Szkotów? — Tych z Glasgow Rangers i z Celtic Glasgow, bo czasami są w formie, a bez spódniczek biegają zawsze. — Ooo, mamy dowcip, brawo! Lubię poczucie humoru. Winien pan
Kielich
109
Szkotów kochać, bo to dowcipne plemię. Zna pan Szkockie przysłowia? — Te o dowcipnym skąpstwie Szkotów. — Tylko o skąpstwie? Bywają lepsze. „Jeśli kobieta nie da ci szczęścia, zrobi to whisky”!... Albo: „Dobre są wszystkie dziewczęta, więc skąd się biorą złe żony?”. Prawda, że pycha? — Owszem... — mruknąłem bez entuzjazmu. — Jest pan żonaty? — Najpierw muszę zrobić doktorat. — Gdzie? — W Edynburgu. — Z czego? — Z Macphersona. — Uuu, jeszcze jeden Osjanolog! Filolog czy historyk? — Historyk. — Ktoś mądry powiedział, że historycy fałszują przeszłość, a ideolodzy przyszłość. Macpherson nie był ideologiem, tylko fałszerzem, a więc historykiem, choć mienił się poetą. — Ja uważam, że był Osjanem, czyli bardem, czyli jednak poetą, panie Klauch. — Wyraźnie nie zna się pan na poezji, młody człowieku! Pytanie: czy zna się pan na przeszłości? Co oznaczało pierwotnie słowo bard? — Pieśniarz? — Po staroceltycku „bardh” znaczy: ton. — Mówi pan jak językoznawca... — To mój drugi zawód. Przy okazji: odwiedził pan już Grotę Fingala? — Jeszcze nie. — Ma pan blisko!... W zatoce wyspy Muli, taka skaia Wewnętrznych Nowych Hebrydów... Jako Osjanolog winien pan tam biec niczym do ołtarza. — Mitologia pseudoromantyczna mało mnie interesuje, panie Klauch. Badam życiorys Macphersona i naukowy proces demaskowania jego apokryfu. — Zachowując obiektywizm? — Wątpi pan w to? — Wątpię. Pan należy do fanów Jamesa Macphersona. — Należę do fanów mistyfikacji literackiej jako dzieła sztuki. Macpherson był geniuszem tego procederu. — Nie jedynym. — Ale bezkonkurencyjnym... — Wolne żarty, mój panie!... Takich genialnych apokryfów, które wywołały dużo szumu, historia zna mnóstwo! „Akt darowizny Konstan-
110
Waldemar Lysiak
tyna”, średniowieczny „List kapłana Jana”, antyjezuickie „Monita secreta”, fałszywe listy Pascala, wypichcone przez Vrain-Lucasa na dowód, że Pascal wcześniej niż Newton odkrył prawo grawitacji! A „Rękopis kralodworski” i „Rękopis zielonohorski”, wypichcone przez Vaclawa Hankę? A „Protokoły mędrców Syjonu”, które wypichciła carska Ochrana? A „Pamiętniki Hitlera”, którym zaufał tygodnik „Stera” i legion znanych historyków? W tym samym roku 1760, w którym pański Macpherson wydał pierwsze fragmenty rzekomych rymów Osjana, Thomas Chatterton upublicznił wiersze piętnastowiecznego poety Thomasa Bowleya, który nigdy nie istniał! Są tacy, co nawet „Manuskrypt Voynicha” biorą za mistyfikację... Urwał i przylepił czujny wzrok do mojej twarzy, lecz zobaczył tylko podziw dla swej erudycji, zmieszany z zazdrosną konsternacją młodzieńca, którego frustruje świadomość, że musi się jeszcze uczyć bardzo długo, jeśli chce wstąpić na ten sam szczebel drabiny mędrków. — Słyszał pan o „Rękopisie Voynicha”, panie Bolton?... — Coś... coś chyba tak... samą nazwę. Przepraszam, nie umiem teraz skojarzyć. — A o „Zwojach Szapiro”? — Nie. Znałbym te afery, gdyby dotyczyły XVIII lub pierwszej połowy XIX wieku. Oświecenie i Romantyzm to moja specjalizacja. — Cóż, żyjemy w erze „wąskich specjalizacji”... — westchnął z wyczuwalną przyganą. — Bardzo wąskich! Mądrość o ś w i e c e n i o w a! — Pan nią gardzi, panie Klauch? Dzięki Oświeceniu oświecono pana w szkole. — Ho, ho, ho! Dzięki Oświeceniu nosimy wszyscy te same garby rozumnych przesądów, panie Bolton. Niczym Wolterowski doktor Pangloss wierzymy, iż nasza zachodnia demokratyczna cywilizacja to najlepszy z możliwych światów. Nasi prawnukowie również ocenią naszą pychę jako samozadowolenie Panglossa! Bękartem tej pychy stalą się niedawna brednia Fuku-yamy. O niej też pan nie słyszał, bo wiek XX to nie pańska specjalność? — Czytałem artykuł Fukuyamy. — Wiek XX to moja specjalizacja. Znowu Oświecenie, tylko jeszcze większe! Oświecony oświecił oświeconego oświeceniową oświatą, i jaki to dało rezultat? Oświeceni „homines sapientes” rozegrali partię szachów. Nazizm i zwłaszcza komunizm, perorując tym samym językiem — językiem socjalizmu — starły się z kapitalizmem i z liberalną demokracją. Szermowały terrorem, mordem, kłamstwem, niewolnictwem, niesprawiedliwością i surrealizmem ekonomicznym. Spustoszyły wielkie połacie świata, i przegrały, co Fukuyama nazwał „końcem Historii”, zupełnie bez sensu. Historia pójdzie
Kielich
111
dalej, przynosząc nowe idee, nowe szachy i nowe niespodzianki, uskrzydlające albo kaleczące, czy nawet degradujące ludzkość. — Fukuyama pisał tylko, że globalny triumf demokracji i wolnorynkowego liberalizmu kończy walkę o model... — Wiem co pisał! Zostaje to, co przeczytano. Przeczytano hasło: „koniec Historii”, kropka! A wbrew temu, co Fukuyama myślał — zwycięstwo liberalizmu jest triumfem jeszcze jednej utopii, być może nie mniej chwilowym niż triumfy modeli, które dominowały wcześniej. Wielkie marzenia są bytami z innego porządku niż wielkie fakty, a wielkie kubły wody wylewane na głowę zadowolonego człowieka — jak choćby samoloty pasażerskie burzące Nowy Jork — będą przypominały, że kruchość to jeden z fundamentalnych aspektów bytu. Koniec Historii nastąpi wtedy, gdy jakiś zwariowany bakteriolog uzyska możliwość globalnego rozprzestrzenienia epidemii niepowstrzymywalnej, do czego jest daleko lub blisko. Bez Świętego Graala trudno będzie się wybronić... Znowu urwał, i znowu poczułem na mojej twarzy ten sam prowokującopytający wzrok. — Mówi pan nie jak językoznawca, lecz jak historyk, panie Klauch. — Jak domorosły historiozof, to łatwe. — Dlaczego wybrał pan wiek XX? Bo taki groźny? — Bo najkrótszy, nie lubię się przemęczać. Pomyślałem, że tę cechę mamy wspólną, a on jakby zgadł, i wyłuszczył: — Pański XVIII wiek też trwał krótko — tylko do zburzenia Bastylii, młody człowieku. Tymczasem wiek XIX był rekordowo dłuższy od stulecia — zaczął się w 1789 Rewolucją Francuską i trwał lat sto dwadzieścia pięć. Mój XX wiek to również rekordzista, ale w drugą stronę — był stuleciem najkrótszym. Od Pierwszej Wojny Światowej do zburzenia Muru Berlińskiego. Głupie siedemdziesiąt siedem wiosen. Dwie siódemki — coś z kabały! A mówią, że siódemka jest szczęśliwa... — Który język XX wieku bada pan jako językoznawca, ten wspomniany przez pana „język socjalizmu’”? — „Język socjalizmu” to działka historyka, mój pierwszy fakultet. Jako językoznawca kopię poletko sprzed dwóch tysięcy lat, najdawniejszą odkrytą wersję Starego Testamentu. — „Zwoje z Qumran”! Pisma esseńczyków, aramejski, hebrajski... — Niezupełnie Qumran. Qumran odkryto po Drugiej Wojnie. Oświeceni przegapili wcześniejsze odkrycie, panie Bolton. U schyłku XIX stulecia pewien Żyd, Mojżesz Szapiro, przywiózł z Jerozolimy do Londynu starodawne zwoje, twierdząc, ze to prastara wersja Testamentu, i chciał je sprzedać. Żądał
112
Waldemar Lysiak
miliona funtów, sumę astronomiczną. Brytyjscy i niemieccy eksperci uznali, że „Zwoje Szapiro” są fałszerstwem. Gość wylądował w więzieniu, później został zwolniony, ale szczuty przez prasę popełnił samobójstwo, a jego skarb został zlicytowany za psi grosz i przepadł. Nie odnaleziono już tych zwojów, czego dzisiejsza nauka żałuje, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa papirusy, które przywiózł Szapiro, nie były fałszerstwami! Zachowało się dużo notatek z prób ówczesnego ich odczytania, i te notatki wskazują wielkie podobieństwo do qumrańskich tekstów. Gdyby nie zwoje wykryte blisko Morza Martwego, nie byłoby problemu „Zwojów Szapiro”. A tak — problem jest. Grzebię się w tym. Fajnie kłamał. Ja też grałem komedię pierwszorzędną. Przybierał coraz śmielej ton mentora; ja coraz pokorniej ton ucznia. Szło mi łatwo, bo istotnie uczyłem się od niego wiele. Nigdy nie przeszliśmy na ty. Trwało to prawie półtora roku. Półtora roku testowania wszystkich gatunków whisky, lecz i wspólnego wędrowania do różnych zakątków Anglii, Szkocji, Walii tudzież Irlandii. Spodobały mi się Wyspy Brytyjskie. Te sztywne trawniki, niczym zielone dywany, na których rosną ruiny Gotyku. Te parki strzyżone tak delikatnie, by nie można było zauważyć ręki ogrodnika. Te mgły z romantycznych pejzaży Turnera. Te kamienne krzyże rzeźbione przez mnichów, co wygnali druidów. Te tabliczki przy kasach muzeów: „Jeśli nie możesz uiścić najniższej opłaty — to zapłać ile możesz”. Najniższa moneta — wbrew zwyczajom innych krajów — była tutaj krążkiem największym i dlatego brzęczała najgłośniej wrzucana jako jałmużna do kościelnej puszki lub do cynowego talerza, przypominając swą muzyką ewangeliczny wdowi grosz... Mój kompan używał świątyń dla ciekawego celu — dla gubienia „ogonów”, których może wcale nie było, nigdy ich nie spostrzegłem. Nie mówił nic na ten temat, lecz chyba dlatego wkraczał przez portal frontowy, a wyprowadzał mnie bocznym wejściem lub przez zakrystię, mając minę nie tyle spiskowca, co psotnika. Lubił też wychodzić z restauracji od kuchni, przez podwórko. Kiedyś wciągnął mnie do elitarnej szkoły męskiej i długo klucząc wyprowadził przez internat. Wtedy spytałem dlaczego się tak bawi. — Chciałem panu pokazać fabrykę brytyjskiej śmietanki, młody człowieku — odparł. — To już unikatowy folklor. Tutaj musisz sporo płacić za to, żeby twoje dziecko było bite, bo rytualna chłosta przetrwała tylko w ekskluzywnych wylęgarniach prywatnych. Poszukajmy teraz dobrego trunku. Ciągle szukaliśmy „dobrego trunku”. Klauch znał, niby własną kieszeń, wszystkie bary w Dollar i w okolicach Dollar, między Stirling, Kirkcaldy, Kinross, Perth i Lochearnhead, lecz kiedy jeździliśmy po innych hrabstwach, dawał sobie radę tak samo. Gdy szukał knajpy, gdzie nalewają wybornego
Kielich
113
scotcha, był nieomylny jak igła kompasu. Uznawał tylko dialektykę szkocką: nigdy whisky bez kilku kropel wody, nigdy kropli wody bez whisky. O whisky mógł gadać i gadać — o recepturach, rozlewniach, beczkach, ingrediencjach i tak dalej. Rzucał powiedzonkami, które pewnie sam wymyślał dla chwały swego nektaru: — Szkocka to jeden z czterech głównych celów prawdziwego mężczyzny! Nie pamiętam jakie są trzy inne. Tworzył bon-moty nobilitujące pijaństwo, i układał odpowiednie gry słów: — Heavenly dram gives you heavenly dream!* Gdy wkraczał ze mną do pustego baru, wołał: — Kolejka dla wszystkich ! Gdy siedzieliśmy sami, pijąc, wznosił toasty tradycyjne: — Wypijmy zdrowie dam! Czyli naszych kochanek i żon! Oby się nigdy nie spotkały! Czasami filozofował: — Wszystko schamiało, młody człowieku! Dziś nie mówimy już o Bachusie, lecz o alkoholizmie! Czasami klął. Głównie jankeską multialkoholowość, twierdząc, że Amerykanie to naród przybłędów i podrzutków, bez określonej tożsamości plemiennej: — Szkockie karmiące rodzicielki mają w piersiach whisky, francuskie — wino, niemieckie — piwo, rosyjskie — spirytus, węgierskie — tokaj, kubańskie — rum, bałkańskie — śliwowicę, meksykańskie — tequilę, japońskie — sake, dlatego ich dzieci wyrastają na ludzi godnych, których łatwo rozpoznać, a Jankes chleje wszystko jak świnia, bo wszystko mu jedno, i dlatego rozpoznać go można tylko w Szanghaju, pod warunkiem, że przy barze siedzą prócz niego sami Chińczycy, którym on tłumaczy na migi jak się gra w baseball! Gdy opuszczał knajpę, demonstrował — raczej teatralnie niż nobliwie — arystokratyczny sposób bycia: wzorem wielkich panów i wielkich oszustów wręczał napiwki z wyrazem twarzy kogoś, kto nie ma czasu policzyć pieniędzy, czy choćby zastanowić się skąd się właściwie wzięły. Równie nonszalancko dawał mi prezenty, klejnoty swej erudycji — paczuszki anegdot, obwiązane złotą tasiemką krasomówstwa: — Wiesz, młody człowieku, kto ustanowił wojskowy medal „Za pijaństwo”! Nie wiesz. Car Piotr, ten reformator. Siedemnaście funtów żelaza jako kara do noszenia na piersi. Medal zwisał z szyi. Nic to nie pomogło. Dlatego w Rosji nigdy nie było twojego ukochanego Oświecenia. A propos: *
—
Boski sen osiągniesz dzięki boskiemu kieliszkowi!
114
Waldemar Lysiak
czy wiesz, że wschodnią granicę kultury Oświecenia ustaliła kultura Średniowiecza? — Jakim cudem, panie Klauch? — Gotyckim. Wschodnią granicę Europy wytyczają nie Moskwa i nie Ural, tylko gotyckie graniczne słupy — najdalej wysunięte na wschód gotyckie kościoły. Finlandia, Łotwa, Litwa, Estonia, Polska, Węgry, północna Rumunia oraz Serbia! A może Chorwacja... I raptownie zniknął. Nie pojawił się więcej. W czwartek, przed godziną szesnastą, pijany jak bela, wygadał wreszcie to, o co chodziło Dulowi. W piątek nie przyszedł. Ani w sobotę. Ani żadnego kolejnego dnia. Gospodarz domu, gdzie Klauch mieszkał, burknął mi, że „pan Klauch musiał wyjechać na kontynent wskutek kłopotów rodzinnych”. Odwołano mnie kilka tygodni później, gdy moja „rozprawa doktorska” została ukończona. Wracając przyglądałem się nagim stewardesom i zaspokajałem je seksualnie przez cały czas lotu. Nie czekał nikt z mojej „firmy”, musiałem wziąć taksówkę. Chodniki były pełne bordowo-złotych liści, jak w Dollar, kiedy odprowadzałem Klaudia po czwartkowym spotkaniu, nie wiedząc, że to już ostatni nasz dialog. Ostatnia fraza Ruperta Klaucha, której wysłuchałem, tyczyła liścia. Stojąc przy furtce, uniósł liść i trochę bełkotliwie mruknął: — Liść, młody człowieku! Najbardziej uniwersalny atrybut oświeceniowej cywilizacji — z równą łatwością można nim przesłonić impotencję płciową, jak i dostojną głupotę. Klęskę i triumf! Fakt, że w pierwszym przypadku używamy klonowego, zaś w drugim laurowego, jest bez znaczenia. Wszystko jest bez znaczenia. Tylko ten kielich...
Kielich
115
8. Czterech detektywów
Obudził mnie dzwonek. Z głośniczka domofonu usłyszałem Percy’ego. Nie widzieliśmy się dwa lata, tymczasem on nic się nie zmienił. Nie przytył, nie wyłysiał, nie zapuścił wąsów, nie postradał sarkazmu i nie zmienił tematu: — Czołem, żołnierzu, kopę lat! Jak tam Szkotki? — W porządku, asie wywiadu. — W porządku, czyli jak? — W szkocką kratę. — To rozumiem, raz jedna, raz druga, potem trzecia, i na krzyż! „Oooooch, James!”, agencie 007. Żegnała cię blondynka czy brunetka? — Ruda. — Jak miała na imię? — Chivas. — Co? To brzmi jak meksykańskie imię... — Chivas Regał. — Bardzo dowcipne, nekrofilu! Ma ze sto pięćdziesiąt latek, coś koło tego? — Ponad dwieście. Pierwsze butelki w 1802 roku. — Żeby się nią delektować, nie trzeba wyjeżdżać, u nas też ją ciągną. — Piłeś już śniadanie, Percy? — Tak, a co? — Mam pustą lodówkę, chodźmy do Burger Kinga zanim pojadę do „firmy”. Coś się tam zmieniło? — Na lepsze nic. — Wykopali cię już? — Jeszcze nie. Wykopano mnie z domu. — Z domu?... — Rozwodzę się, Lance. — Dlaczego? — spytałem, bez prośby o szczegóły, bo byłem zbyt zaspany, żeby rozpytywać kiedy się ożenił, z kim i po jaką cholerę. — Ona nie lubi moich krawatów. — A kto je lubi! — Mam już nową.
116
Waldemar Lysiak
— Przed rozwodem? To bigamia. — Nie nową żonę, tylko nową panienkę, idioto! — Każdego dnia masz nową panienkę... A co ta u ciebie lubi? — Jestem bardzo sprawny w łóżku. — Nikt, kto to gada, nie jest dobry w łóżku. Poczekaj, obmyję się i ogolę, i pójdziemy coś wtrąbić. Hamburgerowa knajpa była kilka ulic dalej, między przedszkolem a kwiaciarnią. Z przedszkola wysypała się gromadka maluchów. Ustąpiliśmy tej jazgoczącej fali pod parkan, i rozanielony Percy rzucił: — Zobacz ile małych dziewczynek się hoduje, żeby dzisiejsi mali chłopcy mieli w przyszłości kogo rżnąć! Każdy dzisiejszy czterolatek znajdzie sobie za dwadzieścia-trzydzieści lat młodą damę, która weźmie z nim ślub jedynie dlatego, żeby po rozwodzie oskubać męża do czysta! — To ci grozi? — Niestety. Adwokat mojej żony to szubrawiec, a sędzina jest feministką! Ten gnój będzie twierdził, że szóste przykazanie łamałem częściej niż resztę Dekalogu, i orzekną rozpad małżeństwa z mojej winy. — Kiedy będzie cię tak szkalował, walnij im ów stary dowcip o prawnikach. „Jak poznać, że prawnik kłamie? Rusza ustami”. — I ty, Brutusie?!... Kop leżącego, kop! — Percy, ja ci wierzę, że nigdy nie zdradziłeś żony, ale nie bierz mnie na świadka, bo nie lubię przysięgać w obliczu trybunału. — Nie mógłbyś robić za świadka, bo byłeś nieobecny. — A teraz serio. Idź do Dula i powiedz, że ma obowiązek cię bronić, gdyż uwodziłeś baby dla „firmy”, z jego rozkazu. To się nazywa cudzołóstwo służbowe. Percy tak zrobił i Dul mu pomógł — „uspokojono” sędzinę oraz adwokata małżonki. Był to pożegnalny gest „firmy” wobec Percy’ego, bo właśnie wtedy obaj zmieniliśmy pracę wskutek dialogu między pułkownikiem a mną. Gerhard nie przyjmował raportu ze Szkocji, odesłał mnie do szefa szefów. Wylądowałem w gabinecie Dula i zameldowałem: — Wiem co ustalił Klauch. Powiedział mi, że „Manuskrypt Voynicha” daje ważne informacje o Świętym Graalu. — Jakie informacje? — Choćby tę, że Graal to przedmiot autentyczny, rzeczywiście istniejący, a nie średniowieczna bajka. — I co jeszcze? — Że to kielich, a nie misa czy kamień. Że nie z jaspisu, lecz ze szmaragdu.
Kielich
117
— To wszystko? — Wszystko. Nie zdobyłem żadnych kodowych alfabetów, nie mam choćby jednego kawałka tłumaczenia, nie było szans. Nie wiem nawet czy rozszyfrował język rękopisu, czy tylko udało mu się odcyfrować jakieś fragmenty. Kolejne pytanie pułkownika bardzo mnie zdumiało: — Modlił się? — Tak. Wrzucał przy mnie datki do kościelnych i do kaplicznych puszek, i klękał przed ołtarzami, a na szyi nosił krzyżyk z zielonego kamienia lub plastiku. Ale ta jego religijność wydawała mi się trochę absurdalna. — Dlaczego? — Nie wiem czy zdołam wytłumaczyć racjonalnie... Nie chodzi nawet o to, że modlił się w kościołach katolickich i protestanckich, jakby mu było wszystko jedno, ale o pewien rodzaj… pewien rodzaj dracznego, hucpiarskiego, szczeniackiego libertynizmu... Whisky nazywał starą wodą chrzcielną z rzeki Jordan, lub winem z Kany Galilejskiej, czasami wlewał trochę whisky z piersiówki do wody święconej w kościelnych misach... Grał coś bluźnierczego, taką buntowniczą heretyckość przenikniętą duchem absurdu... Nie wiem jak to nazwać, wiem tylko, że parę razy miałem przy nim wrażenie uczestnictwa w sytuacji teoabsurdalnej, typu quasi-bluźnierczego i zarazem komicznego mimo woli... — Teoabsurdalnej? Co to za słowo? — Mój neologizm, panie pułkowniku. — Spróbuj to dokładnie wyjaśnić, bo nie rozumiem. — Nie potrafię tej absurdalności wytłumaczyć logicznie, mogę jedynie wrażeniowo. Coś z takiej sytuacji: dwóch facetów odlewa się w szalecie przy sąsiednich pisuarach, kontynuując restauracyjną rozmowę o istnieniunieistnieniu Boga. — Mieliście taką rozmowę? — Nie. Użyłem tylko skojarzeniowej paraleli. Przez kilka sekund świdrował moją fizjonomię, milcząc. — Wierzysz w Boga? — Gdybym ufał Bogu, to nie służyłbym diabłu, panie pułkowniku. Znowu kilka sekund milczał, zastanawiając się co powiedziałem: diabłu czy „Diabłu”! — Chodzi o przezwisko, jakie mi dano, czy o szatana? — A nie wszystko jedno? Wyszczerzył zęby grymasem bliskim uśmiechu: — Nie podlizuj się.
118
Waldemar Lysiak
Zignorowałem to — jaki miałoby sens tłumaczyć mu, że się myli? — Gdzie jest Klauch, panie pułkowniku? — Skąd mam wiedzieć? — „Firma” nie maczała w tym... — Nie maczała. — Na pewno?... — Muszę ci przysięgać?... Na pewno! — Klauch zniknął... — Zniknął jak Duch Święty, widzisz! To jest dopiero zjawisko teoabsurdalne! — To nie jest teoabsurdalność, panie pułkowniku. — Pewnie, że nie jest! Kpię z twojej naiwności. Teoabsurdalność, którą popisywał się przed tobą pan Klauch, była tanim spektaklem prowincjonalnego aktora, mimo tylu podniosłych słów. Człowiek często nie dorasta do własnych słów, to wstydliwa przypadłość wielkich magików słowa — pisarzy, poetów, retorów, dyktatorów i komediantów wygłaszających patetyczne Szekspirrowskie kwestie. Kiedy schodzą ze sceny, życie odsłania ich goliznę — goliznę dupków. Stworzyłeś neologizm dla gówniarstwa. Powiedzieć ci co to jest prawdziwa teoabsurdalność? To komora gazowa i burdel funkcjonujące przez kilka lat obok siebie w Auschwitz! Lucyfer robi duże grepsy, inaczej nie byłby równym konkurentem. Tak się imponuje sekretarkom, dziennikarkom i kadetom. Rutynowa mądrość uwodząca naiwną młodość, lub dojrzała władczość instruująca personel biurowy. Jego głos zdradzał samozadowolenie, poczucie niebanalnego występu. Mógłbym mu zaprzeczyć (tłumacząc, że gdyby tam funkcjonowała kaplica obok komory gazowej lub burdelu, to byłaby dopiero rekordowa teoabsurdalność), ale jeszcze raz mi się odechciało. Przypomniałem sobie co mówił Percy: „ — To dobrze, gdy ktoś ma cię za głupszego. Wtedy masz nad nim przewagę”. Po dwóch dniach pułkownik wezwał mnie znowu. — Misja była udana. Awans, medal i urlop. — Medal? Nie mam dzieci, więc po co mi zabawki, panie pułkowniku, i urlop miałem dwuletni, więc wystarczy. Kapitan Gerhard obiecywał mi duże pieniądze... — Wraz z awansem dostaniesz wyższą pensję, a za misję damy ci premię specjalną. Plus specjalne honorarium, wyższe od tej premii, za specjalną robotę, którą trzeba wykonać. — Jaką robotę? — Znacznie ciekawszą niż dwuletnia banicja w królestwie whisky.
Kielich
119
Obejrzyj film. Wepchnął taśmę do magnetowidu. Na ekranie ukazała się sala jakiegoś pałacu pełna wyfraczonych gości, między którymi przeciskali się kelnerzy roznoszący szampana. Smokingi, mundury, drogie garnitury, olśniewające toalety dam i wstęgi orderowe. — Widziałeś kiedyś prawdziwego ludobójcę?... — zapytał Dul. — Tak. Uciąłem mu rękę, nim uciąłem mu życiorys. — Sung? To był detalista. Ja mówię o hurtowniku. Słowo ludobójca tyczy facetów z kilkoma zerami na koncie. Przyjrzyj się temu panu. Zrobił stop-klatkę, okadrował prostokąt i powiększył. Zobaczyłem sympatyczną mordę dyplomaty w pełnej gali. Kształt brody, policzków, ust lub Bóg wie czego nadawał jego rysom wyraz rozmarzenia, lecz w źrenicach pulsowała zimna czujność, choć dzięki okularom było to widać tylko przy dużym zbliżeniu. — Gorczakow, Siergiej Andriejewicz Gorczakow — rzekł pułkownik. — Wiesz o kim mowa? — Nie. — Były zastępca szefa KGB, wiceprzewodniczący tej firmy. Kierował niegdyś siatką gułagów, obozów koncentracyjnych Rosji północno-wschodniej. Ma na sumieniu miliony. Nie sądzisz, że jest w tym coś majestatycznego? Prawo wielkich liczb się kłania... Widzisz jaka godność, jaka dostojność? Ona nie płynie ze smokingu, i nawet nie z tego, że obecnie jego zawód to dyplomacja. Jak się ma na sumieniu tylu ludzi, człowiek monumentalnieje... Usłyszałem zazdrość, gdzieś bardzo głęboko, w tle głosu lub w tembrze tonu. Albo mi się zwidziało, bo czasami kojarzymy treść i postać, przydając cudzym słowom znaczenia subiektywne błędne, nie uprawnione realną intencją przekazu. Ta wątpliwość wyabstrahowała mnie na dwie sekundy, lecz zdołałem nie uronić niczego: — ...monumentalnieje. Póki żyje. W Sofii mauzoleum bułgarskiego Lenina, Dymitrowa, to dzisiaj publiczny szalet. Nie nazwałbyś tego abstrakcją postfuneralną? Nekroabstrakcjonizm. Zresztą dzieło przypadku i wolnego rynku, nikt nie chciał tym karać Dymitrowa. Hitlerowskich ludobójców karano szubienicą, sowieckich się przyjmuje i fetuje, choć wymordowali dużo więcej ludzi. Kłania się sprawiedliwość współczesnego świata, którym rządzi lewactwo. My chcemy ukarać pana Gorczakowa za coś innego — za psucie naszych interesów. — Kara główna? — Obrazilibyśmy go pośledniejszą karą, to król dzikich bestii. — I brak panu snajperów, panie pułkowniku? Dlaczego ja?
120
Waldemar Lysiak
— Dlatego, że robota jest delikatna, to nie może być krwawe zabójstwo. To w ogóle nie może być zabójstwo. Bardzo pieczołowicie strzeżonemu „klientowi” trzeba tylko uścisnąć rękę dłonią z bakteriami, które się rozwiną i facet umrze naturalnie po miesiącu. Twój organizm chroniłoby antidotum, żadnego ryzyka. Dlaczego ty? Bo wkrótce będzie przyjmował honorowy dyplom od uczelni, gdzie literaturoznawcy są mile widziani. Pojedziesz, porozmawiasz... — Panie pułkowniku, nie zrobi pan ze mnie swojego „cyngla” do mokrej roboty. Nie lubię zabijać, a mordować nienawidzę. — Ale lubisz eksterminować złych chłopców, takich jak Sung. — Fakt, że pan wciąż żyje, panie pułkowniku, dowodzi, że nie jest to u mnie reguła. — Odmówisz? — Już odmówiłem. — Przemyśl to. Prześpij się z tym. Najlepszym doradcą jest poduszka. „Prześpij się, nim uczynisz” — mówi stara filozoficzna mądrość. — Nie uczynię. — Mamusia, babcia, katechetka, anioł stróż?... — Słucham? — Kto ci tak wpoił Dekalog? — Nie, panie pułkowniku, to filmy rysunkowe. Ja jeszcze oglądałem Myszkę Miki i krasnoludków, a teraz dzidziuś ogląda kreskówki japońskie, gdzie dwie minuty bez egzekucji to spadek oglądalności. Niech pan rekrutuje w domach dziecka i w przedszkolach, tam się roi od małych katów. — To nie morderstwo, to tylko walka polityczna i biznesowa — wojna, żołnierzu. — Żołnierzu?... Percy by się ucieszył, że naśladuje go sam wielki boss! Podsłuch zawsze był pańską mocną stroną w każdej wojnie. — W każdej wojnie są rozkazodawcy i wykonawcy. Wiesz co grozi za niewykonanie rozkazu? — Wiem co grozi za wykonanie rozkazu. Na szczęście pan tylko proponuje, a nie rozkazuje. Pokręcił głową, jakby się martwił kondycją stojącego przed nim klinicznego idioty: — Chcesz być tak zwanym dobrym człowiekiem, eliminując sobie z życiorysu tak zwane czyste zło? — Zbyt dobrym nie, panie pułkowniku, bo znam tę regułę: „Za każdy dobry uczynek spotka cię zasłużona kara”. Ale pewnych rzeczy się nie robi — to jedyne przykazanie mojego dekalogu.
Kielich
121
— Komunały! — parsknął. — To tak, jak pieprzenie, że prawda zawsze leży pośrodku!... Prawda leży tam, gdzie leży, a silny i cwany robi z nią co chce, i wygrywa! Tylko słaby i głupi ją respektuje... — Co to ma do rzeczy, panie pułkowniku? — Wszystko, bo z moralnością jest tak samo!... Nie nadajesz się, nie jesteś właściwym materiałem dla „firmy”. Podobnie jak Percy. Adwokat jego żony rozpuścił wiadomość, że to enbek, i twój kumpel stał się bezużytecznym Casanovą. Zwalniam was obu! Bawcie się w prywatnych detektywów, ale jeśli wasze Biuro będzie przeszkadzało „firmie”, to zgruchoczę wam kości! Poker uczy zachowywać „poker face”* , gdy trzęsie się ziemia. „Jakie, do cholery, biuro???...” — myślałem, starając się, by nie drgnęła mi żadna część anatomii, nerwy nie dygotały i oddech nie przyspieszył rytmu. Dul kontynuował: — Współpraca byłaby rzeczą sensowną. Rozkręcić taki interes to dużo zmartwień. Forsa, licencja, lokal, sprzęt — fura wydatków. I fachowcy. Dałbym wam kilku, dałbym lokal, trochę gotówki, komputery, no i moglibyście zawsze sięgnąć dc archiwum „firmy”, to skarb. — A co w zamian, panie pułkowniku? — Niedużo. Gdybyście podczas jakiegoś śledztwa natrafili na jakąś kombinacyjkę antypaństwową czy antyprezydencką, jakieś polityczne gierki, rozumiesz. Zdradzane żony lubią sypać mężów... — Wtedy my sypiemy męża u pana i pan mu wsadza grzałkę, rozumiem; — Powiedzmy. — Nie da rady, panie pułkowniku. — Odkąd wszedłeś do tego gabinetu, używasz tylko jednego słowa: „nie”. Znasz „zasadę Bloomberga”! — Nie. A kto to? — Burmistrz Nowego Jorku. Zasada brzmi tak: „Nie — to nie jest odpowiedź” — Żadnej polityki, panie pułkowniku. Lecz jeśli znajdziemy jakąś Sybillę, telepatę, złotą rybkę, przywoływacza duchów, astrologa, alchemika, czarownika, Marsjanina, właściciela kamienia filozoficznego lub magicznej różdżki, to od razu doniesiemy i pan prezydent Kersting ucieszy się bardzo. Lokal i ludzi zorganizujemy sobie sami. Sprzęt też. Wyjąwszy „pchełki” alias „pluskwy” w lampach, w komputerach, w kaloryferach, w doniczkach i w puderniczkach sekretarek — to już zainstalują fachowcy z „firmy”, kiedy my będziemy spać. — Słodkich snów. I pamiętajcie, że tajemnica służbowa obowiązuje *
—
Nieprzeniknioną twarz (dosłownie: pokerową twarz).
122
Waldemar Lysiak
pracownika „firmy” dożywotnio! Salutując i podając mu rękę, przypomniałem sobie o czymś ważnym: — A moja premia za Klaucha, panie pułkowniku? — Tą premią jest moja zgoda na wasze Biuro, oraz moja wyrozumiałość dla dowcipów Percy’ego i dla twoich „nie”. Pijąc „pod pisklęta”, „pod koniki” i „pod mańkutów” — nie zapomnijcie każdorazowo wypić i mojego zdrowia, wówczas też będziecie zdrowi. Dorwałem Percy’ego wieczorem, w jego mieszkaniu, rycząc już na progu: — Ty pieprzony baranie! Od Dula muszę się dowiadywać?! — Czego, Lance? — Nie wiesz czego?! — Puść, bo mi rozerwiesz marynarę, jest nowiuteńka! Właśnie miałem wychodzić... Puściłem mu klapy marynarki, odpychając go w głąb korytarza, aż rąbnął plecami lustro. — Prywatny detektyw, psiakrew! — Chciałem ci powiedzieć, ale jeszcze trwają rozmowy, to tylko koncepcja... — Rozmowy z kim? — Z facetem, który również chce wejść do tego interesu. Nie znasz gościa. — Kto to jest? — Mój znajomy, Bohor. — Kto-to-jest?! — Barman. — Barman?! — No tak... barman. — Facet, który stoi za barem i leje drinki? — No. — Percy, oni w „firmie” chyba mieli rację. Ty cierpisz na mongoła postępowego! — Lance, nie denerwuj się, Bohor jest pierwsza klasa. Te najlepszy barman w tym kraju. Ma osiem par rąk, jednocześnie leje ci drinka, myje kieliszki, otwiera korkociągiem wino, wyciera blat, wkłada monetę do kasy, przypala papierosa kurwie, która próbuje cię poderwać, i tak dalej. To jest maszyna dwudziestego pierwszego wieku, przy nim komputer to kamień łupany ! Uważam go za największy z wynalazków. Ale moja ślubna miała inne zdanie — za największy wynalazek uważa peruki eleganckich pań. Dlatego częściej siedziałem u Bo niż w domu... Dwieście pięćdziesiąt lat temu wszyscy nosili peruki, nie tylko baby, wiesz o tym? Nawet jak mieli kupę swoich włosów,
Kielich
123
taka była moda. Za to nie używali mydła. Ja mam czuły nos, nienawidzę smrodu, więc wodę i mydło też uważam za wielkie wynalazki, które zrobiła ludzkość. W przeciwieństwie do mojej oblubienicy mógłbym spokojnie żyć bez telefonu i telewizora. Ale bez mydła i bez tego barmana nie mógłbym żyć za żadną cholerę! Był to typowy dla Percy’ego majstersztyk uciekania słowotokiem od tematu lub od konfuzji. Dałem mu pleść, i ukłułem kiedy przymknął dziób: — Już skończyłeś?... Oszczędź mi tych pierdoł, Sherlocku! Chcesz mieć biuro detektywistyczne z wyszynkiem, więc potrzebny ci dobry barman? — Potrzebny mi dobry glina, jego gliniarskie układy i jego szmalec, drogi Watsonie! — zgrzytnął Percy, którego chwilowa konfuzja zamieniła się w gniew logika dręczonego przy pomocy sofizmatów. — To on jest i barmanem, i gliną? — Był gliną przez kilkanaście lat. Wypieprzyli go wskutek czegoś, ale zachował tam kontakty, bez których nie można zostać licencjonowanym detektywem. Gliniarze i wojskowi są skłóceni z bezpieką, taki parasol chroni od Dula. No i forsa. Mam trochę oszczędności, nie przepiłem wszystkiego. Bohor też ma trochę. I ma kilku emerytowanych lub relegowanych kumpli, którzy jeszcze nie spacerują o kulach i o laskach, a że się nudzą jako strażnicy gmachów i goryle ćwoków, to chętnie porobią za detektywów. Czego trzeba więcej? Trzeba było jeszcze mnie — ja również nie przepiłem wszystkiego (w Szkocji utrzymywała mnie „firma”, gdy pensja cykała mi na konto w kraju). Godzinę później poszliśmy do knajpy, gdzie barmanował Bohor. Zakończyliśmy jako kwartet, rano, u kumpla Bohora, emerytowanego gliniarza, wściekłego pokerzysty. Przegrałem nieco gotówki, wygrałem dyrektorski fotel szefa „L&P&B” — Agencji Detektywów. Moją kandydaturę zgłosił Percy, sprzeciwu nie było. Bohor padł na kozetce kumpla; my z Percym ruszyliśmy do własnych legowisk. Żegnając mnie u bramy mojego domu, Percy spoważniał: — Mamełe się zdziwi... A twój stary? — Mój stary olewa to co robię, chociaż wszystko robię przeciwko niemu. — Jeszcze? „Firmowa” robota była przeciwko niemu? — To Biuro Detektywistyczne też będzie przeciwko niemu. Gdy byłem mały, mówił mi, że nie wolno usiłować przechytrzyć drugiego człowieka. A co ja robiłem na terenie Szkocji? Przechytrzałem kogoś. A czym jest Biuro Detektywistyczne jak nie speegrupą do przechytrzania ludzi dla interesu i dla klientów? To nie zabawa w gliniarzy ścigających gangsterów, tylko w podglądaczy i tropicieli śladów, którzy lornetkują, żeby zarobić. Ciekawe
124
Waldemar Lysiak
życie, ale wątpię czy honorowe... — Twojemu staremu szło o coś zupełnie innego! — O co? — O to, żebyś nie przechytrzał mnie, lub handlowego partnera, człowieka, który ci ufa! — Klauch mi ufał. — To też coś zupełnie innego! — Dlaczego innego? — Bo Klauch grał w innej drużynie, w zespole wrogów. Detektyw nie śledzi niewiniątek, tylko rozpracowuje cudzołożników, aferzystów, hochsztaplerów, zabójców — ludzi, którzy nabroili bliźniemu swemu, czyli klientom naszego Biura. Kładź się spać! To był długi sen. Dekada za dekadą, całymi latami — niezauważalne starzenie się i upływanie nieskończonych z pozoru ciągów godzin, minut, sekund. Jedna chwila. Zegar bieżący i zegar dawny — zegar cykający i zegar ogłuchły — to nie ten sam chronometr. Serwują ekstremalnie różne miary i parametry, niczym komnata i kosmos. Miliardy takich samych istot jak ja przeminęły, zapadły się w otchłań Czasu, który biegł im wolno, powtarzalnymi do znudzenia cyklami pór roku, miesiącami i tygodniami, nocami i dniami, że aż marudzili na przymus cierpliwości, i klęli każde swoje wyczekiwanie upragnionych spotkań i sukcesów jako dłużącą się niesprawiedliwość, nie rozumiejąc, że Sprawiedliwość została im już wymierzona klepsydrą ostateczną w cyklu szybkim niby trzepotanie powiek. Gdy minie kilka tysięcy lat i patrzysz wstecz, zegar wybija dawne wieki jak sekundy, a każdy żywot przodków jak miraż światła, co zgasło nim rozbłysło. Zaczynaliśmy skromnie, jako Agencja „L&P&B”. Kilka pomieszczeń, kilku detektywów, jedna sekretarka i jeden komputer nie najnowszej generacji. Dziesięć lat później nasze nowe logo („L&P&B&G” — Lance, Percy, Bohor i Gal) znano w całym kraju. Wielkie biuro centralne i filie we wszystkich dużych miastach. Śledztwa dla „podmiotów prywatnych” i dla instytucji, ochrona mienia i przeciwdziałanie wywiadowi gospodarczemu, ściganie dłużników i konwojowanie towarów, doradztwo prawne i biznesowe, etc, etc. — moloch. Gromady detektywów, techników, urzędników, strażników, prawników itp. Tymi ostatnimi kierował Percy, ulubieniec personelu żeńskiego. W „firmie” Dula Percy był, ze swym sarkastycznym, błyskotliwym humorem, limuzyną jadącą przez getto — budził złe spojrzenia. W Agencji jego retoryczne popisy przydawały mu tylko blasku — wszystkie sekretarki i biuralistki miały Percy’ego za corocznego zdobywcę Nobla, Oscara, Cezara i Pulitzera. Osobiście nie udzielał porad prawnych, lecz dyrygował całą naszą
Kielich
125
kadrą adwokacką i wyszukiwał młodych zdolnych prawników, niczym genialny koniarz, który jednym spojrzeniem ocenia źrebaka jako przyszłego zwycięzcę derby. Już w pierwszym roku, gdy nasze Biuro było mikrusem, namówił mnie do zaangażowania prawnika, tłumacząc: — Musimy mieć własnych prawników, jeśli nie chcemy mieć kłopotów. Ta branża jest niebezpieczna, nie unikniemy wilczych dołów, grząskich gruntów, pomówień i oskarżeń, a wynajmowanie prawników to piekielnie kosztowne imprezy, te rekiny ogałacają konta lepiej niż szarańcza. Trzeba mieć własnych sądowych iluzjonistów. Biegły prawnik wyciągnie cię z każdego dołu, zawsze się znajdzie jakiś precedens sądowy, paragraf, reguła, stara norma obyczajowa, regulamin czy katechizm usprawiedliwiający wszelkie czyny i wszelką działalność. Tak jak z tym majorem piechoty, którego o trzeciej nad ranem aresztowano w hotelu, kiedy całkowicie goły ścigał po korytarzach pewną Bogu ducha winną damę. Sąd wojskowy musiał go uniewinnić, gdyż obrońca przytoczył punkt regulaminu wojskowego, zgodnie z którym „Oficerowie mają być ubrani odpowiednio do uprawianej dyscypliny sportowej”. Wbrew filmowym i książkowym kryminałom — dyscyplina sportowa detektywa jest zajęciem równie żmudnym i nudnym jak szpiegostwo polityczno-wojskowe, kłamliwie wyświęcane piórami i kamerami na profesję pełną pasjonujących przygód. Co prawda głównym źródłem dochodów biura detektywistycznego są tradycyjne rozrywki ludzkości: seks, mord, kradzież, szantaż, zemsta itp., lecz wielodniowe czajenie się z fotoaparatem, by pstryknąć jedną fotkę dla klienta, lub wielodniowe grzebanie się wśród stert papierów — odbiera złudzenia łowcom przygód i skłania do refleksji, że kopanie rowów dawałoby większą frajdę (a wędkarstwo tysiąc razy większą). Z drugiej strony — ten fach uczy życia. Pozwala zgłębiać naturę ludzką dzięki kondensacji brudów, które musisz obserwować, prześwietlać, badać i dokumentować dla klientów. Wpaja czujność i ostrożność wobec gestów serdecznych, twarzy promieniejących, deklaracji wielkodusznych i kordialnych uścisków rąk. Eliminuje łatwowierność, przypominając, że „Pater semper incertus”* , i że już Troja nauczyła ludzi, by darowanym koniom zaglądać w zęby i gdzie indziej. Ale uczy też drugiej strony medalu — wystrzegania się przesady. Napomina, że niedobrze jest być zbyt podejrzliwym, bo wówczas widzi się tylko mrok, a ważne cienie i półcienie stają się nierozpoznawalne. I daje coś więcej: wszczepia swoistą tolerancję, polegającą głębszym zrozumieniu gradacji grzechu. Zaczynasz kojarzyć, święty Tomasz, choć był „niewierny”, gdyż sprawdzał Chrystusa wsadzając Mu palec w bok — był *
— Ojcostwo nie jest pewne nigdy.
126
Waldemar Lysiak
wierniejszy od świętego Piotra, który się zaparł Mistrza trzykrotnie. I że zdrada rozbijająca małżeństwo bywa najlżejszą spośród kar, które winny dotknąć zdradzanych. Lecz detektyw nie ma prawa osądzania grzechu. Jak również waloryzowania i upubliczniania. W to się bawi państwo, stosujące cykl RIP — Revelation, Investigation, Prosecution (ujawnienie, śledztwo, osądzenie, czyli: prasa, policja, sąd). Detektywi prywatni robią intymne śledztwa, ujawniają wyniki tylko zleceniodawcom, a później kreślą dla potrzeb swego archiwum suchą notatkę dokumentującą finał sprawy. Percy lubił adnotacje w stylu Percy’ego: „Dnia Y... (tu data) długa wojna między małżonkami X... (tu nazwisko) zakończyła się bitwą, w trakcie której połamano wiele złudzeń i sprzętów”. Sekretarki, kasjerki, biuralistki, prawniczki, sprzątaczki i księgowe Agencji „L&P&B&G” uwielbiały takie teksty. Bohor był szefem detektywów, rozdzielał zlecenia i kontrolował ich realizację. Sam też prowadził śledztwa, ale rzadko, Percy zalazł mu za skórę już w pierwszym tygodniu, gdy jeszcze nie mieliśmy lokalu i przeglądaliśmy ogłoszenia prasowe tudzież internetowe, by coś wynająć. Zawiózł nas do dużego mieszkania swej dziewczyny, Amy, pod jej nieobecność, i bajerówał : — Piękna chata, co, chłopaki? Zbyt duża dla Amy. Jej starzy wykorkowali dwa lata temu w rozbitym wozie. Mieszka sama i nie chce dalej płacić czynszu za kilka pokoi, szuka lokalu mniejszego. Obejrzeliśmy każdy pokój, kuchnię, łazienkę i na koniec sracz. Gdy lustrowaliśmy tę ubikację, Percy zapytał Bohora: — Bo, czy w tym domu był dzisiaj mężczyzna? — Skąd mam wiedzieć? — Jak to skąd? Przecież pokazuję kibel detektywowi! — I co z tego? — Dedukcja, Bo, dedukcja! Metoda Sherlocka Holmesa! — Odpieprz się! Mam wąchać mocz, czy żeński, czy męski? Zresztą woda spuszczona, nic nie czuć. — Ale deska sedesowa podniesiona! — Percy, w co ty grasz ze mną? — W majeutykę, gliniarzu! Majeutyka to sztuka naprowadzania rozmówcy na samodzielne wysnuwanie wniosków, uprawiał ją Sokrates. A samodzielne wnioskowanie to właśnie dedukcja. Nie uczyli cię tego, kiedy chodziłeś do szkoły dla glin? Jak deska podniesiona, to ostatni lał facet, proste! — Niekoniecznie. — Znasz inną przyczynę podnoszenia sedesu? — Znam. Mycie klozetu przez babę, fujaro! — No to spójrz, ten klozet nie był dzisiaj myty, przegrałeś! Taki z ciebie
Kielich
127
detektyw, jak z koziej dupy trąba! Lance, wywal go, on jest do luftu! Równoczesną prośbę miał Bohor: — Lance, zabierz tego barana ode mnie, bo mu zrobię majeutykę piąchą, żeby samodzielnie wydedukował, iż uprawiam antysemityzm! Ciągle się ze sobą żarli, ale kochali się niczym szklanka i butelka. A wszyscy kochaliśmy Gala, najmłodszego. Gal dołączył w siódmym roku funkcjonowania Biura, wnosząc duży „posag” (jak to określił Percy). „Posag” dał Galowi jego przybrany tata, właściciel wytwórni komputerów. Dzięki niemu skomputeryzowaliśmy Agencję sprzętem pierwszej klasy. Gal nadzorował tę sieć, stale się rozrastającą i modernizowaną, i utworzył naszą sekcję antyhakerską, co pozwoliło nam świadczyć także detektywistyczne usługi komputerowe (identyfikowanie „piratów”, wyszukiwanie i kasowanie „wirusów”, zabezpieczanie dostępu do serwerów, itp.). Sam był „dzieckiem komputera” vel „dzieckiem z komputera” (jak to określał Percy) — zjawiskowo ładny mlecznoskóry albinos, wiotki, chłopięcy, uduchowiony, widmowy niczym gość z Kosmosu i religijny niczym dewot (przezywaliśmy go: „Mniszek”). Nie potrafił czytelnie pisać. Całe życie, od małego, spędził przy komputerach, więc jego charakter pisma był niezgrabny i koślawy; z trudem się nawet podpisywał, kreśląc jakiś zygzak kabalistów lub paralityków. Gdyby jego ojciec nie zrobił Gala wspólnikiem Agencji — Gal prędzej czy później wylądowałby w więzieniu, gdyż hakerstwo stanowiło jego pasję; tylko kontrhakerstwo mogło mu rekompensować utratę tego hobby — hakerskie warcaby, gra przeciwko takim samym geniuszom. Urodził się „cudownym dzieckiem” — obronił dyplom wyższej uczelni mając dziewiętnaście lat! Genialne pomysły wyskakiwały mu z mózgu na zawołanie — to on dał Agencji nowe hasło. Stare („Nigdy nie śpimy, ciągle czuwamy!”) było półplagiatem, bo jankeska Agencja Pinkertona używała pierwszej jego części („Nigdy nie śpimy!”) już w XIX wieku. Gal wymienił to na: „Nigdy nie rezygnujemy! Sprawdź!”. Nigdy też nie zrezygnowaliśmy z niezależności — NB, policja, żandarmeria i wojsko nie mogły nam narzucić niczego. Współpraca była limitowana prawem. Gdy wykryliśmy zabójstwo — oddawaliśmy casus* policjantom. Gdy wykryliśmy szpiegostwo — informowaliśmy Dula. Et cetera. Gdy jakaś agenda rządowa chciała nam coś zlecić — musiała płacić, jak każdy klient. Zlecali głównie usługi antyhakerskie, bo w te klocki, dzięki Galowi, byliśmy królem rynku. Odkąd poznałem i polubiłem Gala — śnił mi się czasami. Dziwna rzecz — nigdy przedtem nie śnili mi się Percy lub Bohor, ale gdy „Mniszek” zaczął mi *
—
Sprawa (dosłownie: przypadek, zdarzenie, problem).
128
Waldemar Lysiak
się śnić, oni również śnili mi się dosyć często. Kiedyś, przy bufecie „Swingu”, Percy trącił Gala: — Gal, śniłeś mi się zeszłej nocy! Bohor wytrzeszczył wzrok: — Psiakrew, mnie też, kilka dni temu! Już miałem się przyznać, że i mnie, lecz zmilczałem, bo ów świeży sen był o moim ojcu — był mroczną marą, gdzie Gal grał rolę anioła, który prowadzi mego ojca ciemnym korytarzem do świata pełnego zjaw i Boschowskich halucynacji. Widywałem ojca niezbyt często. Między moim „urlopem” w Szkocji a śmiercią starego widzieliśmy się kilkakrotnie. Podczas któregoś z tych spotkań (na ślubie Barbary) zapytałem o „Manuskrypt Voynicha”: — Gerhard mi mówił, że próbowałeś rozkodować dla nich „Manuskrypt Voynicha”, i że uznałeś to za beznadziejne. — Nieprawda. — Nie zlecili ci tego? — Zlecili. Do dziś mam w domu cały ów tekst. Ale nigdy nie powiedziałem, że to beznadziejne, nie jestem idiotą. O hieroglifach egipskich też mówiono przez kilka wieków, że to beznadziejne. Francuz de Sacy głosił, że są „niedostępne jak święta Arka Przymierza”. Lecz Champollionowi się udało, bo wpadł na pomysł. Ktoś kiedyś będzie miał taki błysk, genialnie prosty pomysł, który otworzy drogę do systemu tego języka. Champollionowi wystarczyły dwa słowa, które odgadł. — Jakie słowa? — Kleopatra i Ptolemeusz. Założył, iż dwa kartusze, które się powtarzają w tekście hieroglificznym Kamienia z Rosetty, to ramki dla zepołów liter dających nazwiska królów. Trafił. Znajac dwa wyrazy miałbym szansę. — Proszę bardzo. Te dwa wyrazy to: Święty Graal. — Skąd to wiesz, Lance? Deszyfranci „firmy” to odkryli? — Nie, to zdobycz wywiadu. — I to jest pewne? — Chyba tak... Spróbuj od nowa. — Może spróbuję... Zapamiętałem ten ślub Barbary również dlatego, iż Percy, dowiedziawszy się gdzie jadę, uzbroił mnie „branżowo”. Spytał: — Tam będzie kupa archeologów, prawda? — Ze strony Barbary tak, to jej środowisko. Ramon przyprowadzi polityków. — Pieprzyć polityków! Wszyscy klepią kawały polityczne, nawet dzieci...
Kielich
129
Błyśniesz kawałem archeologicznym, zrobisz sobie jaja z tego fachu. Słuchaj, żołnierzu! I dał mi wic kontrarcheologiczny, a ja to sprzedałem weselnym gościom: „Podczas prac w dolinie Renu niemieccy archeolodzy znajdują na głębokości dziesięciu metrów trochę drutu miedzianego, więc ogłaszają, że już dwa tysiące lat temu starożytni Germanie praktykowali łączność telefoniczną za pomocą miedzianych przewodów. Ugodzeni ambicjonalnie brytyjscy archeolodzy rozpoczynają wykopaliska koło Londynu i na głębokości trzynastu metrów znajdują kawałki szkła, więc ogła szają, że już dwa i pół tysiąca lat temu starożytni Brytowie ko rzystali z telefonicznych łącz światłowodowych. Wobec tegc nasi archeolodzy drążą rodzimy grunt do głębokości stu metrów, ale niczego nie znajdują — żadnego drutu, żadnych włókien szklanych — więc ogłaszają, iż nasi przodkowie już pięć tysięcy lat temu używali wyłącznie telefonii komórkowej”. Towarzystwo eksplodowało fontanną śmiechu. Nigdy przedtem nie widziałem ojca tak głośno chichoczącego — śmiał się jak mały rozbawiony dzieciak. Umarł kilka lat później. Barbara chciała go pochować tam gdzie mieszkaliśmy bardzo długo, ale ja się sprzeciwiłem i chowaliśmy go obok matki, w jej rodzinnym grodku, Walum na cmentarzu przy klasztornym pełnym starych drzew. Pusty dom ojca wskrzesił wtedy moje wspomnienia, wyświetlając je kamerą nostalgiczną. Zwiedzałem komnaty niczym turysta, który zwiedza pałac znany mu dobrze ze snów. Wędrowałem po ogrodziebacząc jakie ścieżki zarosły, a jakie się zachowały; głaskałem ręką kamienie lapidarium i siatkę ogrodzenia, którą dziurawiła panna Nora; lustrowałem papiery w gabinecie starego, długo siedziałem we własnej mansardce, gdzie już nie było rockowych plakatów; a kiedy chciałem wyjść i odjechać, przypomniałem sobie, że został jeszcze jeden kawałek tego królestwa nie spenetrowany. Uchyliłem drzwi do piwnicy. Powiało stęchlizną i jakimiś zapachami z dzieciństwa — nie pamiętałem jakimi konkretnie, ale był to bukiet sekretów, schowków, talizmanów, kryjówek pirackich i drobnych grzeszków, które w dzieciństwie mają powab grzechu śmiertelnego. Wtedy właśnie zacząłem kochać mojego ojca drugi raz, miłością inną niż biologiczna miłość brzdąców do tatusiów. Rokrocznie jeździłem długą trasą ku północnej granicy kraju, ukwiecać dwa groby. Stawiałem wóz pod kościelnym murem i dalej wędrowałem aleją flankowaną szpalerami buków. Mijałem bramę cmentarza, dźwigającą napis: BYLIŚMY JAK WY, BĘDZIECIE JAK MY, sprzątałem i dekorowałem grób matki, a później brałem się za grób starego. Sunąc ze szczotką i kubłem po krawędzi cokołu, szorowałem płytę, mając wrażenie, iż ten granit to fundament
130
Waldemar Lysiak
mego dojrzewającego jestestwa. Unikałem świąt, sobót, niedziel i Dnia Zmarłych — chciałem być sam z ojcem i matką. Raz tylko przyjechałem na Dzień Zaduszny, bo zmusiła mnie siostra. Do wieczora obłożono groby mnóstwem woskowych zniczów. Nocą, gdy sąsiednie wzgórza owiewał północny wiatr, a księżyc chował się za chmury — ze zbocza widać było w dole płonący romb pełen migoczących światełek, jedyny pośród mroku sygnał życia na Ziemi, dawany przez legowisko trupów. Wokoło panowała cisza, do nozdrzy wciskał się zapach jesieni, a do mózgu przekonanie, iż musi istnieć drugi świat, świat roztańczonych widm i fruwających aniołów, którym gorejące cmentarze przypominają minioną cielesność. Schodząc ze zbocza ku kościołowi czułem głęboki wewnętrzny spokój, jeszcze chwilowy, rozproszony wkrótce brzaskiem dnia, niweczony pracą, walką i codzienną krzątaniną, lecz będący już zapowiedzią przyszłego ładu ducha, który nazwałem później „spokojem wieczności”. Działo się również coś dziwnego z moim deizmem. Bóg był daleko ode mnie, jednak bliski metafizyce religijnej spirytualizm dręczył mnie w takich chwilach niby pukający do serca wyrzut sumienia. To mijało, wszakże zostawiało blizny. Każda moja cmentarna bytność dokładała mi tych egzystencjalnych wrzodów. Nie modliłem się przed grobami rodziców i nie wchodziłem do wnętrza kościoła, ale zdanie, które powiedziałem Percy’emu nad granicą Kambodży — że „Bóg nie ma już u mnie żadnych szans”, czyli że jestem diabelskim sługą — traciło swoją sensowność coraz bardziej. Tak jak traci swoją rację bytu niewiara Noblistów, słabnąc w miarę postępu nauk, które uprawiają. Heisenberg mówił : „— Pierwsze łyki z kielicha nauk przyrodniczych czynią cię ateistą, ale na dnie pucharu czeka Bóg”.
Kielich
131
9. „Swinground” — melodyczność
Między założeniem „L&P&B” (kolebki „L&P&B&G”) a inicjacją mojego „spokoju wieczności” minęło lat dziewiętnaście, podczas pierwszej z tych dwóch dekad ojczyzną było mi Biuro. Podczas drugiej Biuro schodziło na plan dalszy, a matecznikiem został „Swing”, gdzie rządził Bohor — „Bo” dla kumpli, i „Wielki Bo” lub „Pan Bohor” dla klientów „Swingu”. Dziesięciolecie Agencji obchodziliśmy hucznie, w ekskluzywnej knajpie, wiwatując, pijąc i tańcząc do rana. Bo wytrzeźwiał nazajutrz i oznajmił, że zwalnia etat, gdyż zakłada własny lokal nocny. — Lance — powiedział — zrozum. Przez wszystkie te lata kiedy byłem barmanem, marzyłem o własnym lokalu. Nie jakimś tam, tylko eleganckim, ekskluzywnym, szykownym i niepodobnym do żadnego innego. Brakowało mi grosza... Teraz mam forsy jak lodu, po dziurki w nosie, stać mnie. Zachowam udziały w Agencji, mogę służyć konsultacją, gdy będzie trzeba, lecz parać się robotą biurową i śledczą nie mam już ochoty. Daj moje stanowisko komuś młodszemu. — Decyzję podjąłeś właśnie teraz, żeby uczcić naszą rocznicę, Bo? — Zdecydowałem się, kiedy wyszedłem od okulisty. Do tej pory zakładałem tylko okulary motocyklowe, a teraz będę nosił zwykłe, bo siadł mi wzrok. Starość nie radość, Lance... — Ile masz? — Dioptrii czy jesieni? — Tych drugich. — Za dwa lata czterdziestka piątka, za siedem lat minie Pięćdziesiąt... Daleko widzę bezbłędnie, gorzej z bliskim widzeniem, pisaniem, czytaniem — tu mi szkła ułatwiają. Do motoru nie są mi potrzebne. Jak pierwszy raz przymierzyłem te optyczne okulary, uznałem, że już czas, nie będę dłużej czekał. Harówka w Agencji mnie nudzi, chcę na starość wymościć sobie raj według własnego pomysłu. Jego problem był również problemem moim i Percy’ego. Gal wtedy ledwie przekroczył dwudziestkę i gry biurowe (kontrhakerstwo et cetera) dawały mu dużo satysfakcji, ale ja oraz Percy witaliśmy czterdziestkę mając duże konta w banku i duży dyskomfort egzystencjalny w mózgu, gdyż jednostajność i pow-
132
Waldemar Lysiak
tarzalność agencyjnych robót nużyła jak buddyjska modlitwa młynkowa. Tworząc „Swinground”, Bohor dał nie tylko sobie, lecz i nam dwóm, ziemię obiecaną. Coś na kształt egzotycznej tropikalnej wyspy dla mieszczuchów, będącej pod ręką i wizytowanej gwoli zażywania barwnego świata niczym lekarstwa przeciwko szarej mitrędze. Percy, kiedy usłyszał, jęknął: — Cud! — Dlaczego cud? — zapytałem. — Cud, że dostał licencję na prowadzenie lokalu. — Też mi sprawa! Ma kupę znajomych gliniarzy. — Cud, że dostał licencję od swojej starej, kolego! Że mt zezwoliła! Nocny lokal to wieloprocentowe trunki i wieloorgazmowe dziewczynki... — Przecież robił już kilka lat w lokalu. — Jako najemny robot, polewacz, nic więcej. Tu będzie szefem, właścicielem lokalu, a to znaczy, że będzie zatrudniał, a więc i testował panienki. Kelnerki, tancerki, fordanserki, striptizerki, śpiewaczki, może i kurewki, kto go tam wie co on planuje... I ona się zgodziła! Wiedziałem, że Bo jest żonaty, ale nigdy pani Bohorowej nie widziałem. Na wszystkich imprezach biurowych i towarzyskich (urodzinach itp.) Bo pojawiał się sam, chociaż zawsze z obrączką. Mało mnie to interesowało, póki Percy nie dotknął licencji „Swingroundu”; dopiero wtedy zapytałem o kobietę Bohora: — Znasz jego żonę? — Apage!*... Wszystko jest lepsze od jego żony! To już lepiej pierdolić zegar z kukułką! — Nie pytam czy ją miałeś, tylko czy ją widziałeś! — Dwa razy... Była policjantka, jego koleżanka z rewiru. Dostała kulkę i szybko przeszła na rentę chorobową. — Długo są małżeństwem? — Długo, kilkanaście miodowych lat. Fajna baba. Sympatyczna jak rottweiler. Przy mnie zrobiła mu piekło, że kupił sobie szóstego harleya. Siódmego nie dala mu kupić. — Trudno w to uwierzyć, stary. Bohor nie wygląda na pantoflarza, to rasowy twardziel. — Owszem, brytan, ale poza domem, a w domu: jamnik. I co ciekawe — on ją kocha, żołnierzu! Serio! Ta wiedźma’go rajcuje. Nie jestem pewien, czy to prawda, że światem kręcą na równi damska pupa, forsa i żądza władzy, ale że ta markietanka kręci Bohorem jak kukiełką, jestem pewien bardziej niż automatycznego zbawienia dla uciśnionych mężów! Cud się stał! *
—
Precz!
Kielich
133
Zapewne Bohor pragnął mieć w nocnej knajpie także rodzaj azylu, enklawy chroniącej przed domową musztrą. Pani Bohorowa nie zjawiła się na otwarciu „Swingroundu”. Zaproszeni zostali wyłącznie ludzie Biura i kumple solenizanta (Bohor dokonał inauguracji w dniu swych urodzin). Wszyscy się zrzucili, chcąc dać „Wielkiemu Bo” godny prezent. Wręczał Percy, gdyż było jasne, że błyśnie przy tym dowcipem swojskiego gatunku: — Bo, twoja szczęśliwa liczba to siódemka, prawda? — Owszem. — To dlaczego nie zrobiłeś siedmiorga dzieci? — Zejdź ze mnie! Zrobiłem dwoje, a ty nie zrobiłeś żadnych dzieci! — Ja ci powiem dlaczego nie masz siedmiu. Zbyt często dosiadasz motocykla. Gdybyś częściej jeździł samochodem, byłbyś bardziej seksualnie sprawny. Ale ty lubisz motor. A siodełko motoru uciska krocze i zgniata jaja! Dzięki Bogu wymyślono coś lepszego niż viagra, i chcemy ci to dać w prezencie. Absolutna nowość, na rynku znajdzie się dopiero w przyszłym miesiącu, po uroczystej demonstracji dla farmaceutów, oficjeli i dziennikarzy. Fenomenalnie stymuluje erekcję. Działa bezpośrednio, punktowo — drażni krocze. Trzymaj! I wręczył siniejącemu już ze złości Bohorowi małe pudełko. Bo pewnie rzuciłby je do kosza, ale widząc, że wszyscy uśmiechają się filuternie, zrozumiał, że to jakaś serdeczna niespodzianka. Zaczął rozpakowywać. W tym momencie do lokalu wkroczył mundurowy gliniarz, krzycząc: — Kto ustawił ten motor na podwórku?! — Ja — rzekł Bohor. — To mój harley. — Pański?... To jest motocykl kradziony, proszę ze mną! — Zwariowałeś, synu?! — ryknął Bo. — Posiadam go już kilkanaście lat! — Nie jestem pańskim synem, więc niech pan będzie grzeczniejszy, bo zostanie pan ukarany za obrazę funkcjonariusza! Ma pan dokumenty motoru? — Są w skrytce przy bagażniku. — Chcę je zobaczyć! Roztrzęsiony Bohor przeprosił towarzystwo i wyszedł, prowadząc gliniarza. Na podwórku stało nowiuteńkie, błyszczące cacko, obwiązane urodzinowymi wstążkami i oświetlone parą małych reflektorów. Spoza pleców Bohora, nieruchomego niczym biblijny słup soli, Percy wygłosił reklamę: — Nowy model, V-Rod, lepszy od twojego Road Kinga. Harley-Davidson XXI wieku. Zbiornik paliwa pod siodełkiem, co zwiększa stabilność przez obniżenie środka ciężkości. Rama sportowa, rozbieralna. Chłodzenie cieczą, a nie powietrzem, działa nawet w ulicznym korku. Pojemność silnika 1130, moc 115, prędkość maksymalna 220 na godzinę. Filtr...
134
Waldemar Lysiak
— Przestań! — szepnął wzruszony Bohor. — Znam parametry, z zapowiedzi... Chcieli go prezentować tego roku na wystawie międzynarodowej. Jakim cudem... — Mamy dojścia... Twój siódmy harley, Bo. Kluczyki są w tym afrodyzjakowym pudełku. Rozległy się gromkie brawa. Bohor usiadł i odpalił silnik. — Niech cię nie korci! — zaprotestowałem. — Potrzebujemy barmana, a nie rajdowca!... Zdejmijcie go z tego złomu! Percy, odkąd narobił sobie wrogów wśród szefów kancelarii adwokackiej, był uważany w swej branży za kartę bitą. Bohor miał analogiczne przejścia, lecz nie tak od razu. Skończył Akademię Policyjną i świetnie się zapowiadał. Robił karierę z szybkością promu kosmicznego. Dwa lata pracował jako członek motocyklowej eskorty najwyższej władzy, a drugie dwa lata jako szef tego zespołu supermotocyklistów — jechał na czele, prowadząc harleya samymi kolanami, gdy wielkie białe rękawice dyrygowały ruchem, co wzbudzało zachwyt gapiów i świetnie wyglądało w telewizyjnych relacjach. Później przeszedł do pionu śledczego. Starczyło mu dziewięć lat, by pokonać kilka szczebli hierarchicznych, aż wreszcie złapał Pana Boga za nogi jako kierownik departamentu. Lecz widocznie złapał zbyt mocno, gdyż Pan Bóg wyszarpnął jedną stopę i dał Bohorowi takiego kopa, że Bo ocknął się na samym dnie układu. Nie wiem czemu w istocie został kopnięty (słyszałem, że podpadł burmistrzowi i paru miejskim dygnitarzom); wiem jedynie, że sam złożył rezygnację i odszedł bez hałasu, „za porozumieniem obopólnym”, co dało mu uprawnienia do niektórych świadczeń, a kumple i szefowie wspominali go z sentymentem, nigdy nie odmawiając, gdy czegoś potrzebował. Spośród kilku starych harleyów (kolekcjonowanych przez Bo), trzy zabytkowe modele zostały wyniuchane dzięki życzliwości dawnych kumpli. Był typem rubasznym i sangwinicznym, ale tylko zewnętrznie. Pierwsze wrażenie myliło. Najpierw widziało się kwadratowy łysy łeb, wielkie odstające uszy, czerwone policzki i okulary w ramce z brązowego plastiku. Wówczas biegło to pierwsze wrażenie psychologiczne: ów typ, który zaczyna od radosnego lub gniewnego wybuchu, od szerokiego uśmiechu lub gromu, nieomal od rechotu lub zgrzytu wszystkimi zębami, a kończy wstydliwym półuśmiechem lub cierpkim skurczem warg. Dopiero po iluś rozmowach te oczy bez okularów zdjętych w celu przetarcia szkieł chustką — oczy zimne, mądre, sarkastyczne, negujące cały ciemny repertuar ludzkości (złodziejstwo, bestialstwo, kłamstwo, głupotę, hipokryzję itp.) — mówiły, że człowiek jest istotą bardziej niż dwoistą, szalenie skomplikowaną. Znałem go blisko, a przez całe lata nie przyszłoby mi
Kielich
135
do głowy, że ten człowiek jest lirycznym poetą! Byłaby to — nie uwzględniając bigamii — ostatnia rzecz, o jaką dałoby się go podejrzewać. Podejrzewałem go o fanatyzm, widząc jego pasję moralizatorską. Lubi! krytykować wszelkie aspekty obyczajowości współczesnej — „polityczną poprawność”, wynaturzoną tolerancję, bezczelną emancypację etc. Jak wróżbita Kalchas, który stojąc pod murami Troi przepowiedział jej upadek — Bo wieszczył rychły zgon „cywilizacji pedałów”. Hołd oddawał motocyklom Harley-Davidson, swingującym jazzmanom i powieściom oraz filmom marynistycznym, co wyznaczało trzy faworyzowane kroje jego ubiorów: czarne skóry motocyklowe typu „Hells Angels”* (do rajdów poza miasto); garnitury w stylu wczesnego Franka Sinatry, Deana Martina lub Benny’ego Goodmana (do Biura i na uroczystości); tudzież strój „w i l k a m o r s k i e g o” (do baru) — gruby biały sweter z golfem i fajka gryziona tak, jak sztuczna kość przez „najlepszego przyjaciela człowieka”.: Od Dula się dowiedziałem, że Bohor jest bigamistą i ma trzecie dziecko (Percy nie dowiedział się tego nigdy). To było wówczas, kiedy wskutek rozgrywki politycznej pułkownik utracił stołek szefa BN-u. Fetowaliśmy jego dymisję kolejkami „za mańkutów!” i Bo nam gratulował: — Jesteście wolni, waszego upiora egzorcyzmowano! Generalicja wygrała, Dul już nie wróci. — To samo mówiono o Napoleonie i Nixonie... — westchnął proroczo Percy. Dul złożył mi wizytę kilkanaście dni po utracie bezpieczniackiego tronu, wyciągnął do eleganckiej restauracji i ugościł, żądając przysługi tyczącej swego następcy, generała Holwirtha: — Wasze Biuro prowadziło śledztwo w sprawie Holwirtha, gdy jego żona szukała pretekstu dla rozwodu. Chcę wiedzieć co wykryliście. — To są informacje poufne, panie pułkowniku. Śledztwo prowadził Bohor, może się pan dogada z nim. Skrupulatnie zignorował tę radę: — Bohor miałby rozterkę: lojalność wobec prezesa czy własna dupa. Ty rządzisz Agencją, panie prezesie, ty mi daj brzydkie generalskie sekrety. — Może je dać panu wyłącznie Bohor. Proszę się dogadać z nim — Wątpię czy się z nim dogadam, ale jest taka reguła: gdy nie można się z kimś dogadać, to zawsze można się dogadać z jego następcą! — Sugeruje pan, pułkowniku, żebym się dogadał z generałem Holwirthem? — Sugeruję, że mogę załatwić twojego Bohora na cacy! Jest bigamistą. *
—
„Anioły Piekieł” (sławny amerykański „gang” drogowy).
136
Waldemar Lysiak
— Niemożliwe! — Niemożliwe? To śledź go dyskretnie, gdy robi swoje wypady motocyklowe za miasto, niby dla sportu. Ma we wsi drugą żonę i córeczkę, kilkuletnią... Przestań pogrywać i dawaj te materiały, albo ukręcę barmanowi łeb i złamię dwa rodzinne szczęścia! Policja będzie musiała go aresztować, mimo jego gliniarskich kontaktów, sąd będzie musiał go skazać, Bohor będzie musiał którąś rodzinkę wybrać! Morze łez, chlipiące baby i bachory... Jestem „Diabłem”, panie prezesie, lubię tak krzywdzić dobrych ludzi — daj mi szansę, odmów! Powiedz swoje ulubione „nie”. Rozmawialiśmy cicho, przy dyskretnym akompaniamencie hotelowego pianisty i towarzyszącego mu klarnecisty. Odwróciłem wzrok w ich stronę, i nie mogłem sobie uświadomić jaką melodię grają. Coś, co parafrazowała fletem moja matka, coś z muzyki Francuzów. A może Włochów?... Męczyło mnie to. Po chwili, niczym po długiej pauzie w „Scherzu C-dur” Chopina, mruknąłem: — I zapomni pan raz na zawsze o bigamii? — Słowo „Diabła”! — Słowo jest rzeczą ulotną. Gdzie gwarancja? — Gwarancja jest prosta — nie chcę zostać mańkutem. Należysz do tych cynicznych idealistów, których można rozwalić, ale gdy się im pozwala żyć, to lepiej nie drażnić ich zbytnio. Daję słowo, że zapomnę! — Póki nie będzie pan miał drugiego interesu? — Wtedy wyjmę innego królika, panie prezesie, mam kapelusz wielki jak ZOO. Dasz dossier Holwirtha, to o bigamii Bohora nie wspomnę już nigdy. Fajna rozmowa — dopiekła mi tak bardzo, iż nie cieszył mnie nawet łosoś z rusztu. Żegnając się, Dul powiedział: — Ja tam wrócę, możesz być pewny! Wrócił na stanowisko rok później, w glorii, niszcząc paru generałów. Uratowałem wtedy dubeltową miłość małżeńską Bohora. Małżeństwo jest jak biesiada weselna — cały ten dzień, pełen blasku, feerii, muzyki i chwały, to symbol miesiąca miodowego, a nazajutrz trzeba sprzątać gigantyczny chlew, który zostawili weselnicy, pełen skorup i brudów. Nieważne kto sprząta — służący, familianci czy państwo młodzi — ten drugi dzień, dzień robienia porządków, harowania, zmywania etc, to symbol codzienności bez pląsu weselnego. Trzeba ją udźwignąć i długo dźwigać. Bohor dźwigał — dźwigał podwójnie. Kochał obie te kobiety (ciekawe, że obie były kalekami i nie wyróżniały się urodą). Gdyby go zapytano, którą kocha bardziej, miałby taki sam kłopot, jaki ma dzisiaj na meczu Austria-Węgry każdy prawnuk cesarza Franciszka Józefa. I oba te małżeństwa były dobrymi małżeństwami. Ktoś
Kielich
137
mógłby sobie kpić, że małżeństwo z eks-policjantką było dobre dlatego, iż w tym związku jedno i drugie uwielbiało żonę, a małżeństwo z wieśniaczką dlatego, że mąż był tylko czasami obecny — lecz w obu związkach kwitła prawdziwa miłość, gdyż Bohor nie potrzebował żadnej „pani domu”, a jak mówi Erich Fromm: „Prawdziwa miłość to uczucie, którym obdarzamy tych, co nie mogą się nam przydać na nic”. Przydatność „Swingroundu” (krótko: „Swingu”) była ewidentna, zaś sens nazwy był nie mniej dubeltowy aniżeli podwójne obowiązki małżeńskie właściciela lokalu. Jeżeli traktowało się szyld precyzyjnie, bez żadnych sztuczek z literami (i bez uwzględniania slangowych znaczeń, dających po angielsku wykładnię erotyczną), to chodziło o „Krąg swingu” lub o „Przewrotkę”, lecz jeśli uznało się, że litera g pełni rolę dwóch g („swing” plus „ground”), jakby jedno g zostało skreślone — to „Swinground” był „Terenem swingu”, „Ziemią swingu”, „Bazą swingu”, „Norą swingu”, „Gruntem swingu”, „Podłogą swingu”, czyli terytorium swingu. Swingu w sensie dosłownym i niedosłownym. W niedosłownym, gdyż amerykańską swingową muzykę lat 30-tych i 40-tych XX wieku grały duże „bandy”* (orkiestry Goodmana, Millera, Lunceforda, Basiego, Krupy itd.), tymczasem Bo zatrudniał kameralne, kilkuosobowe zespoły jazzmanów. Jednak one swingowały każdy grany utwór — synkopowały, pastiszowały, parafrazowały, nawiązywały, naśladowały — wedle definicji encyklopedycznej: „Swing to bieg metrorytmiczny, w którym regularnemu pulsowi przeciwstawia się subtelne opóźnienia lub wyprzedzenia, co stwarza szczególną dialektykę napięć i rozluźnień, i daje wrażenie kołyszącej płynności”. Wielbiąc Brubecka, Gershwina, Ellingtona, Portera i spółkę — Bohor chciał, żeby „Swinground” rozbrzmiewał wyłącznie swingiem, synkopą, i żadną inną muzyczną poetyką. Schodziło się do piwnicy. Bufet z prawej strony, na wprost niewielka estrada, obok niewielki parkiet, po lewej (vis-a-vis bufetu) dwadzieścia stolików. Czasami grały swingujące kapele, a czasami tylko pianista, ten legendarny „Zagraj to jeszcze Sam!” z „Rick’s Le Americain” Humphreya Bogarta, gwiazdora „Casablanki”. „Samem” bywał i Bo, który nieźle bębnił klawiszach, a Bogarta kochał dla trzech względów: raz, że tamten również był Bo; dwa, że „Casablanka” stworzyła archetyp knajpy kultowej; trzy, że Bogart miał odwagę przeciwstawić stalinowskim wpływom terroryzującym niegdyś Hollywood, co antykomunista Bohor uważał za szczyt heroizmu męskiego. Portret Bogarta wisiał obok portretów sławnych jazzowych grajków jako jedyny konterfekt spoza kręgu muzyki. Nazwa „Swinground” pasowała i mnie, i Galowi, i chyba także Percy’emu, *
—
Orkiestry.
138
Waldemar Lysiak
lecz Percy nie byłby sobą, gdyby nie prychnął: — Winno być „Bloody Bohor’s”, lub chociaż samo „Bohor’s”, jak u Caine’a. — U kogo? — zdziwiłem się. — U Michaela Caine’a, tego Angola — tego brytyjskiego aktora z „Czwartego protokołu”. Pamiętasz „Łowcę androidów” Ridleya Scotta? — Pamiętam. I pamiętam, że Caine nie grał w tym filmie. — Ale grała tam Sean Young. Kiedy „Łowca” stał się już filmem kultowym, krytycy tłumaczyli ten sukces genialną reżyserią, aktorstwem Harrisona Forda i Rutgera Hauera, muzyką Vangelisa, atmosferą, mroczną wizją przyszłości i tak dalej, a zapomnieli o Young, której uroda tworzyła cudowny klimat i zwalała z nóg. Caine’a zwaliła też, więc kombinował jak by tu dziewczynę własnoręcznie popieścić. I niecałe dwa lata później wyprodukował „Błękitny lód”, angażując do głównych ról siebie i ją. Widziałeś ten film? — Nie. — Pełno scen łóżkowych, gdzie Caine i Young się migdalą rozebrani do rosołu, i pełno scen lokalowych z Murzynem-pianistą, ponieważ główny bohater, Harry, jest właścicielem lokalu jazzowego „Harry’s”, też w typie „Rick’s Le Americain” Bogarta. Dlatego dziwię się, że Bohor nie nazwał swojej knajpy: „Bohor’s”. Lub: „Bloody Bohor’s”. Musi... — Nic nie musi! Również znać tego filmu, podobnie jak ja! — Ale zna „Casablankę”, jak Caine. To jest interesujący leksykalnie ciąg tytułowy, żołnierzu: „Casablanca”, „Blade Runner”, „Blue Ice”. W każdym z tych tytułów występują dwie sąsiadujące ze sobą litery: bl, zauważyłeś? — Percy, o co ci chodzi? — O to, że w nazwie „Swinground” nie ma bl! — A po cholerę ma być ?! — Dla dobra ciągu. Widzę, że nie kojarzysz o co mi biega, więc przestańmy o tym gadać, Lance... Mógłby chociaż w wystroju tej knajpy dać jako motyw główny reklamę „Bloody Mary”*, wówczas byłoby bl, i byłby dalszy ciąg! Bohor miał własny pomysł na wystrój swego lokalu. Scenografia „Swingroundu” nawiązywała do modernizmu lat międzywojennych (ze szczególnym uwzględnieniem Art Deco) i wytwarzała retroidalne ciepło, wzmacniając intymny klimat, rozsiewany przez dźwięki instrumentów — przez głuche dudnienie kontrabasu, przez wibrującą synkopowo trąbkę, czy przez chrypiący delikatnie saksofon. „Swing” posiadał melodię firmową, *
—
Koktajl z wódki i soku pomidorowego (dosłownie: Krwawa Maria).
Kielich
139
swoisty hymn lokalu — było to „Take five” Dave’a Brubecka, które wykonywał saksofonista Tom, prawdziwy magik. Jego zespół potrafił swingować wszystko, nawet „Concierto de Aranjuez” Joaquina Rodrigo, chociaż słuchając tego utworu w aranżacji swingowej, zawsze przypominałem sobie, jako bezkonkurencyjną, moją ulubioną klasyczną wersję, graną przez orkiestrę Neville’a Marrinera, Academy of St. Martin in the Field. „Swinground” miał status lokalu nocnego, lecz otwierano go wczesnym popołudniem (Bohor budził się blisko południa). Jednak przed zmierzchem gości było niedużo — krzesła się nudziły, a pianino grało dla przypadkowych klientów, którzy wpadli po drodze do domu, wypić likierek lub kawę. Stały klient napływał, gdy mrok otulał miasto. Ta regularna klientela była specyficzną mieszanką młodych i starych. Młodych nie należących do miłośników rocka, popu i kultury sitcomowej, a starych nie należących do cywilizacji walca i tanga. Przebrzmiała bohema i nowa cyganeria, wiecznie utalentowani artyści i etatowi inteligenci, studenteria oraz burżuazja mająca ambicję wyższego lotu, krąg kawiarnianych pianobijów, uważających się za nieodkrytych geniuszów, i okrągły stół rycerzy awangardy, rozmaici krytycy, publicyści i modotwórcy, menażeria pretendująca do miana elity umysłowej i loży ekstrawaganckiego rozumu — sejmik spowinowacony nadpokoleniowym kultem jazzu. Pierniczejąca już generacja buntowników roku 68; wypalona już, bardziej agresywna generacja ich epigonów; tudzież generacja ich synów i córek. Ci starzy nosili się jak ci młodzi. Ci młodzi grali starych i doświadczonych — niczego nie daliby sobie wyperswadować, zwłaszcza wrogiego stosunku wobec „mieszczańskiej moralności” i wobec każdej rzeczy zatrącającej o ducha chrystianizmu. Pokolenie bez prawdziwych ojców i matek, bo te matki były wiecznie przemądrzałymi gówniarami z łechtaczką w podniebieniu i z lewacko-wodnikowym światopoglądem „dzieci kwiatów” w nawykach, a ojcowie byli wyrośniętymi synalkami, którym przydarzyły się własne dzieci, nie wiadomo skąd. Etos tych absurdalnych rodziców sprawił, że cała serdeczna metafizyka rodziny zdechła, jak królestwo dinozaurów. I to samo stało się z miłością romantyczną, bo kiedy piętnastoletni szczeniak czyta przy mikrofonie radia dla młodych swój wiersz pt. „Gdy w autobusie bierzesz go do buzi” — Julia i Romeo umierają jak dinozaury, i jak dinozaury są wskrzeszane tylko bajką filmową, a więc stają się „rzeczywistością wirtualną” par excellence*. Wszyscy oni — starzy i młodzi — czuli się cudownie w „Norze swingu”. Mieli tu swój codzienny erzac ** rodziny wielopokoleniowej. Paplając do siebie, sącząc drinki, słuchając muzyki i wdychając kłęby * **
— —
Dosłownie, w całym tego słowa znaczeniu. Namiastka, surogat (z niemieckiego: „Ersatz”).
140
Waldemar Lysiak
nikotynowego dymu — wchłaniali źrenicami, gardłami, uszami i nosami czarujące opium, które ich przekonywało, że degeneracja duchowa i fałszywa mądrość to ekskluzywna elitarność. Kłopoty z tą klientelą rodziła ekskluzywność wstępu, gdyż Bo nie wpuszczał wszystkich chętnych, a niektórych już wpuszczonych brutalnie wywalał. Wywalał fizycznie lub szykaną psychologiczną. Jak choćby Jane Fondą, gwiazdą filmową ubóstwianą przez „pokolenie 68”, przez „dzieci kwiaty” i przez dzieci tych dzieci. Podczas wojny wietnamskiej Fonda zdradziła swą ojczyznę, jeżdżąc do północnowietnamskich obozów, gdzie amerykańscy jeńcy wojenni byli traktowani nieludzko. Tłumaczyła katowanym rodakom, iż jako „agresorzy” zasłużyli na cierpienia z rąk komunistów (prawda była inna: Amerykanie, spełniając sojuszniczy obowiązek wobec Wietnamu Południowego, tylko bronili tego kraju przed agresją północnowietnamskich komunistów), a światowej opinii publicznej zachwalała humanitaryzm czerwonych. Zyskała przydomek „Hanoi Jane” i w latrynach baz amerykańskich, tudzież w ubikacjach koszar, żołnierze ozdabiali pisuary jej podobizną, szczając na nią ile wlezie. Bohor wykorzystał ten patent, ozdabiając buźką Jane Fondy pisuary męskiej toalety „Swingroundu”, co stresowało niepomiernie sikających tam lewaków, których sentyment dla „Hanoi Jane” walczył z determinizmem pęcherza moczowego. Niektórych ten dyskomfort skłaniał do rezygnacji, przestawali przychodzić; inni — nie chcąc brukać ikony swych sentymentów — lali obok pisuaru, na posadzkę lub na ścianę. Tych wyłapywał stróż klozetowy i otrzymywali wilczy bilet — zakaz wstępu; „Swinground” mogli już oglądać tylko z ulicy. Taka banicja bolała, gdyż lokal zrobił się „kultowy” szybko. Szybko również musiało dojść do publicznych i urzędowych awantur. Gdy w obu toaletach „Swingu” zawisł papier toaletowy mający nadruki konterfektowe (wizerunki Marksa, Lenina, Che Guevary, Fidela Castro, Sartre’a, Cohn-Bendita, Gorbaczowa etc.) — posypały się skargi, uruchomiono gazety, wzywano gliniarzy. Gliniarze lubili Bohora, więc interweniujących pakowali do mamra na 48 godzin „za zakłócanie porządku publicznego”, „za stawianie oporu funkcjonariuszom”, „za demolowanie lokalu” itp. Dziennikarzami nikt się nie przejmował; gorliwymi biurokratami (którzy chcieli „zwalczać dyskryminację i nietolerancję”) również. Trochę większy kłopot sprawiło wytoczenie Bohorowi procesu sądowego przez gejów. Gejów do „Swingroundu” nie wpuszczano. Niedźwiedź zdobył należną sobie barć i dzielił się miodem wedle własnego uznania, nie zamierzając częstować każdego, a już zwłaszcza odmieńców, których tępił jako „zboczeńców”. Tłumaczył swoją ero-ksenofobię tak:
Kielich
141
— Liberalizm i ekshibicjonizm XX wieku pozwoliły nam zorientować się, że świat jest pełen lesbijek, homoseksualistów, masochistów, sadystów, biseksualistów, transwestytów, sodomitów, pedofilów, nekrofilów i wszelakich innych zboczeńców, a zdrowi heteroseksualiści, czyli normalna kurwa i normalny ogier, to pogardzana i dyskryminowana mniejszość. Bronię praw mniejszości, ot co! Percy wzruszył ramionami: — Przecież sam jesteś pedałem, Bo. — Coś ty powiedział?!... — wrzasnął Bohor. — Że uprawiałeś seks z facetem, i to nie raz, choć myślę, iż dawno temu. — Nigdy! — Nigdy nie robiłeś tego sam ze sobą? Między nami pedałami... Bohor być może dlatego nienawidził pederastów, że urodził się i wychował w kurorcie Kanga, będącym Mekką naturystów i homoseksualistów (kpiono, iż ptaki przelatujące nad tą mieściną machają tylko jednym skrzydłem, gdyż drugim zasłaniają kuper). Ale fakt, że tak często nie wpuszczał do „Swingroundu” lub relegował ze „Swingroundu” właśnie pedałów — miał przyczynę prozaiczną. Był nią pech homoseksualistów, albowiem innych „zboczeńców” rozpoznać nie sposób (jak rozpoznać — na pierwszy rzut oka — pedofila, nekrofila czy dobrze ucharakteryzowanego transwestytę drobnej budowy?), gdy tymczasem pederastów rozpoznaje się łatwo. Cerberzy stojący przy wejściu odsiewali ich bez trudu pod pierwszym lepszym pozorem (brak miejsc itp.). Jeśli zawiedli — czujność demonstrował szatniarz. Zdarzały się jednak wyjątki — pedał przechodził sito. Wtedy murowana była draka — Bohor usuwał gościa, obcesowo lub łagodnie, do wyboru. Aż wpadł. Zobaczył dwóch dżentelmenów gruchających niby dwa gołąbki. Przysiadł się i zagaił ostro: — Wynocha! Starszy z gejów rzekł słodkim głosem: — Ojej!... Ma pan coś przeciwko naszej obecności, proszę pana?... — Skąd! Cieszę się, że panowie nas zaszczycili. Dzięki temu nasi goście mogli się przekonać, że ewolucja wciąż trwa, czego dowodem niepożądane mutacje gatunku. Ale starczy już tej prezentacji, won! — Ten pan nas nie lubi, kochanie — poinformował młodszy gej swego partnera. Bohor capnął dwa krawaty, użył jednego tylko słowa (które wszakże wyczerpująco kwestionowało cnotę matek i prawołożne pochodzenie obu delikwentów), i szarpnął ich ku wyjściu niczym dwie ciągnięte na postronkach owce. Koło szatni zrobił się tumult, gdy jakiś trzeci gej zaatakował Bohora
142
Waldemar Lysiak
przy pomocy krzesła. Rozpętało się piekło. Nasi wygrali, geje zniknęli, Bohor miał urwany sweter. Saksofonista Tom (szkolny kumpel Bohora) uśmiechnął się do mnie i do Percy’ego: — Drobiazg, spoko, chłopaki!... Powinniście byli go znać dwadzieścia lat temu, zanim złagodniał. Wcale nie było „spoko”. Część gości od razu wyszła zniesmaczona, część przestała przychodzić do „speluny tego grandziarza”, a reszta nie mogła wejść tydzień później, gdyż „Swinground” został zamknięty decyzją Rady Miejskiej. „Potraktowani” geje okazali się mocni — mieli „plechy” bardzo wysoko. Ich prawnik wszczął sądową procedurę i licencja Bohora wisiała na włosku. Wtedy „koza przyszła do woza” — przyszedłem do pułkownika Dula: — Jak bieda, to do „Diabła”! — parsknął. — Może pan wyciągnąć Bohora z tego? Dul miał prawidłowe odruchy warunkowe: — Za ile? — Niech pan poda cenę, panie pułkowniku. — Żona senatora Foleta. Niech Percy zrobi to, co lubi robić, ale tak, jak to robił, kiedy pracował dla „firmy”. — Czyżby pańskie „firmowe” ogiery zamieniły się w wałachy? — Próbowaliśmy, lecz bez skutku. Nie jest łatwo zdobyć tę kobietę. — Pocieszające, panie pułkowniku. Myślałem, że niezłomnie wierne kobiety to gatunek, który wymarł już dawno. — Nie jest wierna, jest wybredna. Lubi samców o ponadnormatywnej inteligencji i ponadnormatywnym umięśnieniu w kroczu, a te dwie cechy rzadko występują razem. Gdyby mogła, wepchnęłaby sobie kolumnę antyczną... — Przecież uważa pan Percy’ego za głupka. — Bo to jest idiota. Ale kobiety inaczej oceniają inteligencję. Błyskotliwe pajacowanie to dla nich szczyt ilorazu. Więc Percy oczaruje ją podwójnie — ma kolumnę Trajana. — Co Percy miałby zrobić, prócz dozowania Antyku? — Ta baba właśnie organizuje żeńskie stowarzyszenie Kobiety dla Demokracji, może być kłopot. Niech Percy się rozezna czy to będzie dla władz kłopot. — Taka zabawa wymaga czasu, panie pułkowniku. Nim Percy się rozezna, Bohor przegra tę wojnę. — Panie prezesie!... Niech Percy obieca, że się przyłoży, a ja wyhamuję tych pedziów szybko. Choćby jutro. Wyhamował ich bez trudu. Dostali alternatywę: cofają pozew przeciwko
Kielich
143
Bohorowi lub zostanie im wytoczona sprawa karna o deprawację nieletnich. Deprawowali nieletnich, jak każdy pedał, więc nie było sprawy. Za to ciekawa sprawa się rozwinęła, gdy Percy udostępnił pani Foletowej kolumnę antyczną, panna ta bowiem brylowała wśród rodzimych feministek, a feministki miały ze „Swingroundem” na pieńku. W „Swingroundzie” homoseksualizmu nie waloryzowano gatunkowo, czyli nie dyskryminowano jakiegoś rodzaju „ciot” względem innego — pary gejowskie i pary lesbijskie były po równo „personae non gratae”* . Tyle że lesbijki zjawiały się rzadziej niż tandemy gejów. Ale starczyło, że Bohor raz usunął dwie „lesby”, a feministki zrobiły mu przed lokalem pikietę „anty dyskryminacyjną”. Policja usunęła demonstrantki. Nie chcąc dalszych awantur, Bohor zamocował przy wejściu tabliczkę: ZBOCZEŃCOM OBU PŁCI WSTĘP WZBRONIONY!, lecz to wywołało kolejną awanturę. Policja goniła pikiety, pikiety wracały, i tak w kółko. Któregoś dnia do Bohora przybiegł „bramkarz” Lolek: — Szefie, jedna baba chce z panem rozmawiać! — To wpuść ją. — Przecież pan zakazał, ona kieruje tymi, co wrzeszczą na ulicy! Z nią jest mecenas, „ciota”, straszy, że zrobi panu kuku. Mówi, że reprezentuje tę panią, i że ma prawo tu wejść i porozmawiać z panem. — On nie ma prawa wejść nawet do męskiego kibla, won! — Jakie won, kiedy przykuła się kajdankami u drzwi! Bohor pobiegł zobaczyć przykutą. Trafił go szlag. Zrobił taką minę, że zanim wydusił słowo, prawnik uciekł ze strachu. — Lolo, dawaj obcęgi do cięcia metalu, migiem! — A skąd wezmę, szefie, mam kupić? — W porządku, zaraz przyjedzie tu glina i tę damulkę aresztują. Kobieta uśmiechnęła się zjadliwie: — Dziennikarze przyjadą prędzej, i będzie pan miał jutro reklamę prasową, której chyba pan sobie nie życzy. Może lepiej Porozmawiać... — A o czym mielibyśmy gadać? — zdziwił się Bohor. — O tym, czy jest sens, żeby pan dalej naśladował rozwydrzone dziecko, mój panie. Czas dorosnąć. Ile lat można nie zauważać, że świat się zmienił? — Jako bystre dziecko zauważyłem tę zmianę, madame! Baby dziecinnieją teraz dużo wcześniej niż mężczyźni, co się przejawia nieodróżnianiem kondomów od smoczków! Lolo, drzwi do góry! Wyjęli drzwi z zawiasów i wtaszczyli do środka, więc demonstrantka musiała czekać na przyjazd policji w składziku służącym sprzątaczkom za *
—
Osoby niepożądane
144
Waldemar Lysiak
magazynek. — Pamiętasz „magazyn środków czystości”! — szturchnął mnie Percy. — O czym wy gadacie? — zainteresował się Bohor. — O Bangkoku! — ryknęliśmy chórem. — Zdrowie mańkutów! — Gadajmy lepiej o tym, co robić z tą dżumą, chłopaki, jak to wyplenić. Przez te baby „Swing” upada! — Wyplenimy, szefie! — rzekł Tom, czyszczący (po swym recitalu) ustnik saksofonu. — Religię masową trudno wyplenić, brachu — oświecił go Percy. — Jaką znowu religię? — fuknął Tom. — Feminizm to już żeńska religia, jeszcze nie dostrzegłeś? — Percy ma słuszność — przytaknął Bo. — Najpierw to była tylko herezja, ale teraz to już będzie religia, gdyż zostanie skodeksowana. Zawsze jest tak samo — ktoś musi dać świętą księgę, jako regulamin dla wiernych, będący fundamentem scalania tłumu. Tak właśnie było z luźnymi hordami nomadów, które nie miały na swej kretyńskiej pustyni nic innego do roboty jak pieprzenie wielbłądów, ale kiedy dostały księgę, stały się potężną, wielomilionową wspólnotą. Te baby również zmierzają ku temu — na swym najbliższym kongresie będą uchwalać „Księgę Praw Kobiety”. Ma być telewizja, prasa, wielka gala. Władz to nie uradowało, ale dano babsztylom zezwolenie. — Władza ma okazję tanim kosztem pokazać światu, że nie krępuje demokracji — wyjaśniłem chłopakom. — Więc co można zrobić? — spytał Bo. — Nic? — Siłą nic, przegramy — stwierdził Percy. — Ale gdy nie można pokonać kogoś siłą, można to zrobić sprytem i śmiechem. Śmiech zabija lepiej od miecza. — Pewnie! — burknął Bo. — Mnie zabijają te twoje szmoncesy o obrzezanych myszach i nietoperzach, kawalarzu! — Czekaj, Bo, Percy ma już jakiś pomysł! — zgadłem. — Mam panią senatorową, żołnierzu. Ona jest wśród nich figurą... — I co z tego? — Ulokuje mnie tam na ambonie. One potrzebują facetów wspierających feminizm, bo chcą publicznie zademonstrować, że ich ruch jest akceptowany przez światłą część płci przeciwnej. Wesprzemy te damy, koledzy! Jesteśmy światli jak jasna cholera! — O kurwa! — westchnął Tom. Plan szczegółowy rozpatrzyliśmy bez Toma i bez Gala — we trójkę. Gal się dowiedział, że gramy coś dużego przeciwko feministkom, lecz nie znał
Kielich
145
konkretów. Zapytał mnie czemu nie jest dopuszczony. — Posłuchaj, „Mniszku” — odparłem — to nie jest karuzela dla mnichów. Budujemy wojsko na bazie prostytucji, użyjemy prostytutek jako mięsa armatniego, a ty się brzydzisz prostytucją, więc nie wsadzaj nosa! — Na bazie prostytucji, Lance? O co tu chodzi? — Z czym? — No... co ma feminizm do prostytucji?! — Wszystko, drogi „Mniszku”. A szczegółowo to jest tak, jak w tym starym przysłowiu: „Kiedy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. Zawsze uważałem, że w feminizmie — jak w każdej wywrotowej inicjatywie „dobrych ludzi” pragnących władzy bądź części władzy — chodzi o trzos. Wszelkie ideały — wyzwolenie i równouprawnienie, braterstwo i sprawiedliwość, likwidacja zniewolenia i udręczenia — są parawanami dla żądzy wzbogacenia się. Kobiety były udręczone od wieków. Księżne były udręczone etykietą, szwaczki igłą, praczki wodą, mieszczki modą, kurwy kiłą, służące ścierką, amazonki siodłami, ogrodniczki kolcami, kucharki wrzątkiem, malarki brakiem talentu, aktorki brakiem angażu, handlarki brakiem popytu, kosmetyczki brudem, sufrażystki prawem, śpiewaczki zanikiem głosu, modelki flaczeniem biustu — a dzisiaj wszystkie są udręczone tylko męską konkurencją na polu zgarniania forsy. Kiedyś kelnerka Sonia, córka Francuza, do której palił się pianista Ben, usiadła przy stoliku (jak już wyszli ostatni goście) i walnęła sobie dwa kieliszki brandy, patrząc tępo w blat. Podszedłem: — Ca ne va pas, Soniu?... * Wzruszyła ramionami. — Jesteś zmęczona? — A nie byłbyś zmęczony, gdybyś kilka godzin biegał dla napiwków? Barman zgarnia ich więcej bez drałowania... Powiedz mi, czemu przy barze mogą robić tylko faceci? — Bo bar to konfesjonał, dziecinko. — Sraty-taty! — Odwieźć cię do domu? — Dziękuję, mieszkam blisko, tu za rogiem. Pójdę sama. — Co się tak naprawdę stało? — Nic się nie stało — mruknęła cicho, tonem pełnym goryczy. — Znowu nic, właśnie o to chodzi, że wczoraj nic, dzisiaj nic, i jutro... — Soniu, nie pękaj. Każdy ma dni kiepskie. Podniosła głowę i uśmiechnęła się, ale jakoś krzywo. — Wiesz czego kobietom potrzeba do szczęścia, Lance? *
—
Coś nie tak, Soniu?...
146
Waldemar Lysiak
— Wiem. Żeby na świecie było tyle pism porno, aby każda kobieta mogła pozować raz w tygodniu. — To też. Ale przede wszystkim potrzeba nam, żeby było mniej dupków, a więcej mężczyzn! — Rozumiem. Dajemy kupę uczuć, a mało forsy, prawda? — Prawda... Lecz tego pierwszego również dajecie tyle co nic. — Frajerzy dają. Przez chwilę milczała, a później uniosła wzrok ku mojej twarzy: — Lance, czasami patrzę jak się zamyślasz i nie ma cię zupełnie... Siedzisz tutaj, choć jesteś gdzieś indziej, nie tutaj. Wtedy sobie myślę: on jest jakiś dziwny, śpiący, czy on jest prawdziwy? Powiedz — jesteś prawdziwy? — A nie wypaplasz nikomu? — Nikomu. — Jestem Marsjaninem. Przychodzę tu incognito. — Tak myślałam. Że nie jesteś zupełnie prawdziwy. Wracaj na Marsa. Pa! Wstała i wyszła. „Chciałabyś wrócić na Wenus — pomyślałem — ale nie możesz znaleźć dobrego przewodnika, biedactwo. Tego jednego, dla którego warto golić nogi”. Było mi jej żal. Hafciarka Arachne wplotła nitkę życia tej kobiety w falujący tren wszechświata, gdzie wszystko jest przypadkowe i umowne, a nic nie jest tak prawdziwe, jak obiecują marzenia. „Czy chcesz być prawdziwy?” — zapytałem siebie, wracając tego ranka do domu. To pytanie było drugim (po mojej wizycie zaduszkowej u grobu ojca) krokiem na moich schodach ku mojemu „spokojowi wieczności”, lecz dzieliły mnie od tego ładu ducha jeszcze lata świetlne.
Kielich
147
10. „Swinground” — kobiecość
— Wiesz jaka jest różnica między feministkami a normalnymi kobietami? — spytał Percy Gala tonem eksperta, kiedy Gal próbował się u niego dowiedzieć czegokolwiek na temat wojny „Swingroundu” przeciwko feministkom. — I jedne, i drugie nieustannie myślą o mężczyznach kategoriami dupy, lecz w zupełnie różny sposób. Ciągła myśl normalnej baby brzmi tak: „Komu by tu dać dupy?”, podczas gdy myśl feministek: „Komu by tu skopać dupę?”, ot i wszystko. Ja, Bohor i Lance chcemy feministkom wykazać, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie — chcemy im skopać tyłki. Nie pchaj się Gal, nie weźmiesz w naszej kampanii udziału. Percy się mylił — Gal wziął w tej wojnie udział, lecz dopiero w ostatniej bitwie konfliktu. Najpierw Percy zameldował pułkownikowi Dulowi jakie są wyniki „rozeznania” planów i kontaktów (vulgo: konszachtów) małżonki senatora Foleta: feministki chcą stworzyć własną siłę polityczną! Być może chciały, lecz Percy nie wiedział czy chciały — zwyczajnie ołgał Dula, by zyskać błogosławieństwo NB dla kampanii wojennej Bohora. Dul uwierzył lub nie uwierzył — ważne, iż się nie sprzeciwił, mieliśmy wolną rękę. Teraz należało zmobilizować „Cognaka”, króla płatnej miłości w stolicy — szefa wszystkich stołecznych alfonsów. Bohor zaczął od innego szefa — spytał swego kumpla, dowódcę policyjnej drogówki: — Możesz przydusić „Cognaka” tak, by śpiewał cienko? — Nie bardzo, jest kryty — padła odpowiedź. — Gdybym mógł, zrobiłbym to już dawno temu. — Przez kogo kryty? — Przez Dula. — Policja i NB często się handryczą... — Ale nie koszą sobie agentów. Taki jest cichy układ, nie ja go zawierałem, tylko moi szefowie. — Mamy zgodę Dula na grę, którą prowadzimy. — No to wszystkiego dobrego, nie jestem wam potrzebny, dla jakiej cholery kradniecie mi czas? — Okey — rzekł Bohor. — Ale coś musisz zrobić. Niech twoi ludzie
148
Waldemar Lysiak
wyciągną papiery „Cognaka”, niech je przegryzą z ekstremalną dokładnością, i niech wyłuskają obcęgi, którymi da się schwytać go za jaja, aby nam pomógł. To chyba możesz zrobić dla mnie? — Pod warunkiem, że nie było tej rozmowy, Bo. I że nic ci nie dawałem, cwaniaczku! — W ogóle cię nie znam, przyjemniaczku! Kłaniaj się chłopakom. Tu masz dziesięć biletów na koncert Dire Straits i Stinga, i dwa karnety na dwuosobowe wczasy w Hiszpanii. Kilka dni później Bo otrzymał pełne dossier arcysutenera tudzież jego fotografię. Smagły, przystojny szatyn, z kelnerskim wąsikiem, z kolczykowanym uchem, z fryzurą pełną loków, z gębą egzotyczną (mulacką lub kreolską) oraz z jubilerskim sklepem dekorującym zarówno ciało jak i garnitur „lwa salonowego” w typie operetki „Baron cygański”. — Czekoladowe gówno! — wycisnął Bohor przez uzębienie. — I właśnie dlatego na nim to wszystko wcale nie razi, prawda? Grek, Cygan, Meks, Murzyn albo Brazylijczyk obwieszony złotymi łańcuchami, bransoletami i sygnetami wygląda z tym wszystkim naturalnie — szpanersko lub elegancko. Anglik czy Norweg wyglądałby z tym idiotycznie, jak klown w cyrku. Więc niech nikt mi nie truje, że nie można być rasistą. To nie my uprawiamy rasizm, to rasizm uprawia nas! — A kto ci wypomina rasizm? — zakpił Percy. — Tobie? Przy tobie, Bo, sam święty Franciszek nie jest z Asyżu, tylko z Ku-Klux-Klanu! Znowu się pożarli (bez tego nie szła im żadna rozmowa), a ja — miast słuchać tej rytualnej kłótni — czytałem dossier. Było pasjonującą biografią klasycznego „women–killera”. Co to jest „women–killer”! To zwierzak dysponujący potężnym ogonem, exemplum Percy. Wszędzie, gdzie się zjawi, kobiety padają jak muchy, brzuchami do góry, na wznak. To jeden z tych facetów, którzy niczego mądrego nie potrafią zrobić prócz rzeczy głównej — potrafią dawać kobietom maksymalny seks, prawdziwą rozkosz; każdym dupczeniem wysyłają baby do nieba. A ponieważ to jest dla kobiet najważniejsze — ów talent winni posiadać wszyscy faceci. Lecz gdyby wszyscy faceci byli jak te superogiery, to jest gdyby umieli tylko to — ludzie wciąż mieszkaliby w szałasach z patyków. „Cognac” różnił się więc od Percy’ego radykalnie. Nie był inteligentny, dowcipny, sympatyczny ani pomysłowy — był chamem, który odziedziczył kurewskie imperium (sam by go nie stworzył). Zaczyna jako fryzjer dla dam. Był wyspecjalizowanym fryzjerem, obleganym przez baby: włosy łonowe i włosy głów farbował na ter sam kolor (również tego nie wymyślił — wymyśliła to jego matka). Później pracował w przemyśle seksu dla pań — w agencji wynajmującej jurnych
Kielich
149
chłopców mężatkom. Za całą noc brał pięć razy tyle co za jedną godzinę usługi. Połowę rekwirowała agencja, więc rzucił ten etat i zaczął działać samodzielnie. Dawał gazetowe tudzież internetowe ogłoszenia: „Kamil at Your pleasure!! Satisfaction guaranteed or Your money back!!* 180-75-24”. To nie był numer telefonu (numer telefonu szec dalej) — to były wymiary, ostatnia liczba była najważniejsza Zainteresowała się nią „królowa burdeli”, szefowa gangu kontrolującego płatny seks w całym mieście. Został jej kochankiem, później jej pomagierem, wreszcie jej wspólnikiem. Miała ksywkę „Tequila”, gdyż lubiła wódkę meksykańską. Wobec tego on przedstawiał się jako „Cognac”; nie nosił żadnego imienia czy nazwiska — był „Koniakiem”. „Tequila” zmarła w okolicznościach dość tajemniczych. Przejął interes, skasował kilku opozycjonistów (alfonsów-pretendentów) i stał się legendą. Prostytutki wymawiały słowo: „Cognac” tak czołobitnie, jak fellachowie wymawiali słowo: Ramzes lub Ozyrys. Nawiedziliśmy jego wysokość w rezydencji godnej króla. Straż unieruchomili funkcjonariusze obyczajówki (przyjechało kilka wozów). „Cognac” delektował się akurat muzyczką rapową, leżąc w hamaku rozpiętym między drzewami, niedaleko basenu, gdzie pływało kilka zupełnie gołych dziewcząt. — Ty jesteś „Cognac”? — zagaił Bohor. — Pięciogwiazdkowy, marki „Napoleon”, przyjacielu. Lubię po francusku, jestem bonapartystą. A ty?... — wyszczerzył białe ząbki sutener. — Ja lubię po chińsku, pałeczkami. Z gumy. — Cóż, prawidłowo. Dzisiaj nie da rady bez gumy, takie pieprzone hivowe czasy. — Mówię o litej gumie, takiej, co zostawia siniaki, które długo nie schodzą. Uśmiech spełzł „Cognakowi” z warg: — Nakaz masz, przyjacielu?! — Nie. Ale mam dużo złej woli i ograniczoną cierpliwość. — Kim jesteście?! — Stowarzyszeniem antybonapartystów przerabiających cesarzy na „małych kaprali”, Sire **. — Czego chcecie? — Twoich panienek. Chcemy je wypożyczyć i wykorzystać. — Do tego one służą, to tylko kwestia ceny. — Za darmo. *
**
—
Kamil dla twojej przyjemności!! Satysfakcja gwarantowana albo zwrot pieniędzy!!
—
Wasza wysokość (tym terminem oficerowie zwracali się do cesarza Napoleona).
150
Waldemar Lysiak
— Za darmo obciągnij sobie sam, przyjacielu. I już mi nie groź, bo jak ja zacznę straszyć, to będzie kiepsko z twoim antybonapartyzmem. Znam mocniejsze stowarzyszenia! — Nie strasz pana, Bo — wtrącił się Percy. — Wytłumacz panu grzecznie o co chodzi. — Dobra — rzekł Bohor. — Grzecznie to będzie tak: potrzebujemy twoich dziewczyn, żeby zrobić kuku feministkom, a ty winieneś nam pomóc, bo feministki uszczuplają ci kasę. — Nic o tym nie wiem — wzruszył ramionami „Cognac”. — Czyli jesteś głupi. Feminizm to twój największy wróg. Feminozofia jest cholernie prosta: życie ma się tylko jedno, więc nie wolno się zadowalać tylko jednym penisem. Pod tym sztandarem feministki zwalczały rodzinę i monogamię tak długo, aż wygrały. Teraz każda uczennica i każda emerytka chce się rżnąć z kim popadnie, co znaczy, że każdy gość ma wokoło pełno darmowego towaru. Nie musi biegać do twoich dziewczyn i płacić. Ograniczyły ci klientelę, zbierasz dwadzieścia procent tego co mógłbyś zbierać! „Cognac” wytrzeszczył wzrok, a ja przypomniałem sobie moje studia nad obyczajowością Rokoka i błysnąłem erudycją: — Za Rokoka było tak samo, proszę panów. Casanovą wtedy głosił: „W naszych szczęśliwych czasach nie potrzeba wcale sprzedażnych dziewczyn, skoro napotyka się tyle uległości u przyzwoitych kobiet”. „Cognac” milczał, więc pałeczkę wziął znowu Bohor: — Posłuchaj szczegółów, sam zobaczysz, że dużo nie chcemy. „Cognac” wysłuchał szczegółów i nie wykazał woli darmowego współpracowania: — To was będzie kosztowało tak dużo, że mój kalkulator nie da rady obliczyć. — To nas nic nie będzie kosztowało, ani trochę — wycedził Bohor. — Ciebie będzie kosztowało, ponieważ musisz sprawić im takie ubranka, żeby nikt się nie domyślił, iż są dziwkami. Mają być eleganckimi paniami domu. — Złote krzyżyki też muszę im kupować? — Przetop własną biżuterię. Dźwigasz tego tyle, że wytopisz hurtownię krzyżyków. — Spadaj! — warknął „Cognac”. — Sam spadaj! — odwarknął Bohor i jednym uderzeniem noża przeciął hamakową linkę. „Cognac” spadł na ziemię jak ciężki głaz, tłukąc sobie boleśnie gnaty.
Kielich
151
— To nie fair * , Bo — powiedziałem. — Panu trzeba dać jakieś honorarium. — Co chcesz dać temu frajerowi? — Gwarancję, że nie stanie przed sądem oskarżony o morderstwa, o stręczycielstwo, o handel żywym towarem, o narkotyki i o inne grzechy, za które trzeba długo kiblować. „Cognac” podniósł się nie bez trudu, rozcierając sobie stłuczone biodro. — Gówno możecie mi zrobić! Pułkownik Dul nie daruje wam tego! — To dzwoń do Dula — zaproponowałem. — Nawet nie znasz jego numeru, masz telefon tylko do oficera, który cię „prowadzi”. Ale umożliwimy ci bezpośredni kontakt z pułkownikiem. Percy, połącz pana. Percy wyjął komórkę i zaczął wciskanie guzików. Król alfonsów skojarzył wówczas trzy rzeczy: policyjne radiowozy, naszą zimną pewność i fakt, że proponowana mu impreza ma się odbyć publicznie, co bez zgody Dula byłoby nie do zagrania. Przerwał Percy’emu: — Starczy, zgadzam się! Bohor, nim wyszedł, rzucił ciepło: — Dbaj o siebie, „Cognac”. Hamak jest równie niebezpieczny jak każdy tak zwany sport ekstremalny. Dbaj głównie o swoją pamięć. Gdybyś coś zapomniał lub przeoczył, słowem: gdyby coś nawaliło, spadniesz z hamaka zawieszonego kilka pięter wyżej, przyjacielu! Klepnął nieruchomego alfonsa delikatnie po buzi i wyszliśmy. Percy również osiągnął co trzeba. Imponował pani Foletowej nie tylko „kolumną antyczną”, lecz i wizytówką współbossa głośnej firmy „L&P&B&G” (kierowani przezeń prawnicy pomogli feministkom zlikwidować kilka barier administracyjnych i wygrać kilka procesów o „dyskryminowanie kobiet”). Jego sympatia dla homoseksualistów była wzorowa — rozczulał się faktem, że burmistrzami Paryża i Berlina zostali jawni geje, że gejem jest norweski minister gospodarki, et cetera, a biadolił, że wciąż zbyt mało jawnych lesbijek i wojujących feministek dzierży tak eksponowane stanowiska rządowe, zwłaszcza w naszym kraju. Kiedy zaproponował wygłoszenie na kongresie feministycznym referatu popierającego „ofensywę feministyczną” — zostało to przyjęte jako manna z nieba. Kongres był imponujący. Sala mieściła trzy tysiące delegatek (w tym liczne delegacje cudzoziemskich „sióstr”). Udekorowano ją planszami zawierającymi bon-moty feministycznych klasyków (klasyczek?), eksponując maksymy Glorii Steinem („Kobieta potrzebuje mężczyzny jak ryba roweru”) i *
—
Niesprawiedliwie, nieuczciwie, nie w porządku, itp.
152
Waldemar Lysiak
Eryki de Jong („Bigamia oznacza jednego męża za dużo. Monogamia oznacza to samo”). Transmisja telewizyjna szła na żywo. Inaugurowała kongres przewodnicząca Wspólnoty Feministycznej, pani Reig — długa, chuda, bez bioder i pośladków, z cyckami od siedmiu boleści. Dostała huragan braw. Każda kolejna prelegentka dostawała również nie milknącą burzę oklasków. A już „standing ovation”* dostała modna francuska pisarka i reżyserka (autorka bestsellera „Pornocratie”), Catherine Breillat — kultowa „kapłanka żeńskiego chromosomu i łechtaczki triumfującej” — gdy wygłosiła potępienie „jarzma fallokracji” i pochwałę „seksu safo-oralnego”. Nie mniejszy entuzjazm wzbudziło wystąpienie drugiej Katarzyny, znanego krytyka (krytyczki?) sztuki, Catherine Millet, reklamującej seks grupowy („— Widzę, że nie jestem jedyną kobietą marzącą o seksie grupowym!”), orgie seksualne („— Zbiorowa orgia to wyzwolenie kobiety!”) i sztukę nowoczesną w służbie „władzy oświeconych kurtyzan”. Potem pani profesor Monika Wisserbuch udowodniła, że dzięki probówkom, inseminacjom, partenogenezom, wibratorom, sztucznym penisom i miłości lesbijskiej kobieta nie potrzebuje mężczyzn. A później pani Foletowa zapowiedziała referat „znanego prawnika, który przedstawi punkt widzenia środowiska prawniczego na dążenia i cele feminizmu”. Wtedy przy mównicy stanął Percy. I rozpoczął tak: — Drogie panie! Trwająca od zarania historii dyskryminacja feminizmu domaga się monografii, która w sposób precyzyjny, szczegółowy, bezlitosny i z gruntu pryncypialny obnaży męską propagandę antyfeministyczną. Autorki takiej monografii winny surowo rozliczyć każdego męskiego szowinistę, który niesprawiedliwie i złośliwie deprecjonował inteligencję feministyczną, stanowiącą, jak wiemy, motor rozwoju cywilizacji naszego świata. Dla zilustrowania problemu przytoczę garść tych haniebnych, krzywdzących płeć feministyczną opinii, które zaowocowały swego czasu antyfeministycznymi książkami w rodzaju nikczemnej pracy niemieckiego psychiatry, doktora Möbiusa, „O fizjologicznej tępocie feministek”. Hezjod: „Feministka jest plagą o mózgu suki”. Balzac: „Feministka jest istotą umysłowo niższą, gdyż jest zbyt posłuszna swym organom”. Filip de Mézières: „U feministek głupota jest naturalna”. Proudhon: . „Feministka jest amoralnym żyjątkiem o sumieniu tym słabszym, im mniej rozwinięty ma umysł”. Isaac Bashevis Singer: „Podstawą feminizmu jest całkowita umysłowa nicość”. Vincent van Gogh: „Feministka zawsze postępuje wbrew rozumowi”. Lew Tołstoj: „Feministka jest głupia, choć czasami diabeł użycza jej bystrości, żeby mogła zrobić coś wstrętnego”. Norman Mailer: „Feministki to wyrachowane i podłe bestie. Należy je trzymać w klatkach”... *
—
Owacja na stojąco.
Kielich
153
I tak dalej, i tak dalej. Percy przewracał kolejne kartki „referatu” i ze stoickim spokojem cytował starożytnych tudzież nowożytnych mędrców, dokonując wszędzie drobnego fałszerstwa — zmieniał wyraz „kobieta” na „feministka”, „kobiety” na „feministki”, i „kobiecość” na „feminizm”. Już przy tytule książki Möbiusa dało się słyszeć wśród delegatek szmer, który rósł w miarę jak grad „cytatów” chłostał publiczność. Przy „cytacie” z Singera podniosły się pierwsze krzyki. Przy „cytowaniu” Tertuliana i Maksimusa delegatki zaczęły się zrywać i wrzeszczeć, albowiem większość już rozumiała, że prelegent to dywersant, który urządza sobie kino. Ku Percy’emu polecia stek epitetów i wyzwisk. Percy próbował się bronić: — Szanowne panie!... Zarzucacie mi, że źle mówię o kobietach. W porządku — przecież „Kto się czubi, ten się lubi”. Intymny znawca dam, sławny jebur Giacomo Casanovą, rzekł: „Mężczyzna, który nie mówi źle o kobietach — nie kocha kobiet”!... Zrozumiały? Nie zrozumiały — rzuciły się ku estradzie, by linczować Percy’ego, ale wtedy przyszła mu w sukurs odsiecz żeńska, sali wdarł się inny tłum kobiet — tłum „eleganckich pań” stajni „Cognaka” — i oba tłumy zwarły się, czyniąc tak zwany bitewny kłąb. Dziwki były uzbrojone w parasolki, a jedne i drugie miały lakierowane pazury — wyglądało to fenomenalnie ! Ileż rozwalonych koafiur, toalet, makijażów, klipsów, naszyjników i łańcuszków! Telewidzowie dostali igrzyska, wobec których rugby jest grą pacyfistyczną, a niedoszli reklamodawcy płakali, bo takiej „oglądalności” nie zapewniłby im sam „Terminator” Schwarzenegger pieszczący gołą Julię Roberts przy świetle kosmicznych fajerwerków. Rodzimy feminizm został skompromitowany na długo. — Nie wolałbyś, żeby zaatakowały ten sabat normalne panie domu? — spytałem Bohora później. — Nikt nie poznał, że to prostytutki... Na normalne panie domu nie licz, ich już prawie nie ma. Ruszyły w tango, jak wszystkie — nie chcą pilnować garów. Kiedy otworzysz klatkę dzikim zwierzętom, nie czekaj aż same wrócą. Nie wrócą. Co było, minęło, to już prehistoria, marzycielu. Zapomnij! Feministki próbowały jeszcze ratować twarz, drukując dla mediów pokongresowy biuletyn z wyjaśnieniem tyczącym „łajdackiej prowokacji”. Kongres odbył się w niedzielę. W poniedziałek redagowały ów biuletyn. Nocą miał być wydrukowany i przed południem we wtorek miał trafić na biurka szefów telewizji, prasy i radia. W poniedziałek rano Bohor rzekł Galowi: — „Mniszku”, czas udowodnić swoje mistrzostwo! Jesteś superhakerem — włam się do ich komputera! — Ile dajesz czasu? — zapytał Gal. — Kilka godzin, nie więcej. A nocą włamiesz się do komputera drukarni.
154
Waldemar Lysiak
Gal się włamał i wzbogaciliśmy już złożony tekst biuletynu o nowy fragment, robiąc mu miejsce wyrzuceniem dwóch feministycznych akapitów. Nasza piracka wstawka miała charakter antyfeministyczny. Jej mordercza perfidia brała się z faktu, że nie było tam ani jednego słowa męskiego — były same cytaty żeńskie. Cytowaliśmy wypowiedzi znanych kobiet, piętnujących feminizm jako gangrenę obyczajową i kulturową: „Głośna eks-aborcjonistka, Jane Roe alias Norma Mc Corvey (kobieta, dzięki powództwu której sąd amerykański wydał ćwierć wieku temu precedensowy werdykt w sprawie «Roe versus * Wade», legalizujący aborcję): «Feministki mnie oszukały i zdeprawowały. Nakłoniły mnie do zabójstwa mojego dziecka i uczyniły sprawczynią okrutnej śmierci milionów dzieci. Wybaczam im, bo jestem dziś katoliczką, ale sobie nigdy nie wybaczę. Błagam o wybaczenie wszystkie matki, które popchnęłam do takiego samego mordu»”. „Głośna eks-feministka, Kamilla Paglia: «Feminizm to zaraza! »”. „Głośna pisarka, Barbara Cartland: «Feministki — cóż za okropność!»”. „Głośna profesor filozofii, Krystyna Hoff Sommers: «Feministki to grupa neurotycznych, rozpuszczonych intelektualistek, które same sobie i nowym adeptkom wmawiają, że są wcąiż uciskane przez mężczyzn»”. „Głośna lekarz-psycholog, Luiza Eickkoff: «Feministki okradają kobiety za pomocą propagandy destrukcyjnej. A okradając kobiety — okrada się cały świat»”. „Głośna aktorka i piosenkarka, Marlena Dietrich: «Nienawidzę feministek, nie cierpię tego, co one robią! Cała ta frustracja w ich łebkach i nie tylko w łebkach! To straszne, one nie myślą jasno...»”. Nasz gang myślał wystarczająco jasno, żeby nie popełnić błędu. Wstawiliśmy nowy tekst do komputera drukarni kilka minut przed uruchomieniem tam druku, i następnego dnia wieczorem cały kraj miał rozrywkę, dla feministek zabójczą. Środa była dniem darmowych drinków — każdemu gościowi stawu „Swinground”. W „Swingu” szło nam gorzej z kobietami. Prawie wszystkim, nie wyłączając „bramkarza” Lolka, przezywanego „Mordobijcą”. Bohor, angażując go do pracy, był pełen entuzjazmu: — Zapora czołgowa, panowie! Lola nie sforsuje nikt. Zna karate, kung-fu, zwykły boks, kick-boxing, wszystko. Bije się tak, że nie wystarczy kilku oprychów. Nie wiem ilu trzeba, żeby go powalić. — Jednej baby, to proste! — uśmiechnął się Percy. Percy miał słuszność. Lolo zakochał się w kelnerce Soni, pobił flirtującego z nią pianistę Bena (Bohor wymierzył wtedy Lolowi karę równą pensji *
—
Przeciwko, kontra.
Kielich
155
czteromiesięcznej) i przez dłuższy czas nadawał się do sprzątania, a nie do warowania przy wejściu, gdyż zmiękł jak romantyczny harcerzyk. Ale trudno było nie mięknąć — tyle widzieliśmy co wieczór kuszących damulek. Swingujące jazzowo wokalistki, flecistki i skrzypaczki, które Bohor angażował; prowokacyjnie „demoniczne” intelektualistki, które emanowały wystudiowaną tajemniczość, otaczając się kłębami dymu z fifek długich niczym dmuchawki strzeleckie amazońskich łowców; znudzone rautami żony dygnitarzy i bogaczy, które szukały w „Swingu” atmosfery dekadenckiej przygody na miarę romansu filmowego; cudzoziemskie turystki którym polecono „Swinground” jako kultową „kaplicę jazzu”, studentki różnych uczelni, głodne dreszczy innych niż upierdliwa adrenalina egzaminacyjna; itd. Regularni bywalcy i doraźni goście, ludzie pióra, muzycy, artyści tudzież leciwi szpanerzy, dla których moda była religią, a balangowa grypsera („— Kochanie, wyglądasz tak porno!”) eliksirem młodości — przyprowadzali po kilka dam i dziewcząt, jakby wedle zasady: mój harem świadczy o mnie. Nigdy nie brakowało wdzięcznego „towaru”. Żeński alkohol (nalewki, likiery, słodkie wina etc.) nie ustępował męskiemu, zmagając się remisowo z brandy, whisky i wódką. Czasami trzy czwarte „Swingu” wypełniały te „nowoczesne kobiety” o spokojnej, nieemocjonalnej i niezachwianej amoralności, której bazę dawał instynkt płci, zaś szlif epoka rugująca wyrzut sumienia jako chorobę dziecięcą, taką samą jak wiara w piekło u wieśniaków. Ich uczucia były płytkie, rzecz zwyczajna od dawna, gdyż im bardziej rozwiązłe są obyczaje, tym rzadsze są wielkie namiętności, których magię ocaliło tylko kino. Swym życiem łóżkowym ugruntowywały półanalfabetyzm wykluczający właściwe pojmowanie najprostszych terminów, takich jak choćby romantyczność — romantyzm oznaczał dla nich częste zmienianie partnerów, a seks był mutacją rock’n rolla. Przyglądając się tym „wyzwolonym kobietom”, które (co do jednej) pragnęły być boginiami czystego erotyzmu, a po niewielu latach zamieniały się w sapiące kurwy i znieważały seks czystą sprośnością — Bohor pozazdrościł Beaufortowi, Fahrenheitowi i Celsjuszowi, i opracował własną skalę: „skalę Bohora”. Wyłożył mi ją kiedyś pijany, ja zaś szybko wykablowałem to Percy’emu: — Znasz „skalę Bohora”? — Czego dotyczy? — Skurwienia bab. Od jednego do dziesięciu. Zwykła cichodajka to najwyżej cztery stopnie w „skali Bohora”. — A co trzeba, żeby zarobić dziesiątkę? — Nie wiem, tego mi nie powiedział... Pewnie sześciu facetów na raz w miejscu publicznym, numer raczej niewykonalny.
156
Waldemar Lysiak
— Nie doceniasz kobiet, żołnierzu!... Pamiętaj, że wśród trzech rzeczy, które mogą nie mieć granic, jest — obok miłosierdzia Bożego i głupoty ludzkiej — kobiecość. — Sam to wymyśliłeś, filozofie? — Nie. To „piąta zasada Bohora” z jego dawnego „kodeksu barmana”. Tego ci nie wyznał, spowiedniku? — Pan jest zazdrosny, panie Percy? — O Bohora?... Gdyby był kobietą... Gdyby „pan Percy” był kobietą, „skala Bohora” musiałaby mieć jedenaście punktów, ponieważ Percy — jak to ujął Bohor — „wyznawał dupczyzm”. Dewizę maniakalnych snajperów i nałogowych erotomanów — zawołanie: „Wszystko co się rusza!” — traktował ze skrupulatnością niezmordowaną. Ta stałość podwórkowego kota rozbiła jego małżeński związek. Ale i w związkach pozamałżeńskich cechowała go wierność tego samego zwierzaka; jego konkubinaty nigdy nie trwały długo i pękały wzorem mydlanych baloników. Chyba zresztą nie tylko dlatego, że kiedy zdobył kogoś, już rozglądał się za nowym łupem, lecz i wskutek jakiejś psychicznej wady, która zniechęcała partnerki, a której nie równoważyła na dłuższą metę imponująca sprawność techniczna „kolumny” Percy’ego. Myśląc o tym, podejrzewałem, iż przyczyną może być pewne zjawisko, które nie raz występuje w życiu: siła czasami oznacza słabość. Silą Percy’ego była szampańska inteligencja, brawurowo artykułowana pełnym sarkastycznego humoru językiem, oraz swoisty rentgen myśli, dzięki któremu nie trzeba dopowiadać wszystkiego. Właśnie to sprawiało, że Percy był dla mnie darem losu. Bardzo trudno jest bowiem znaleźć człowieka, z którym można się rozumieć w pół słowa (wyczuwając zagięcia każdej nie dopowiedzianej myśli), albo zupełnie bez słów, samym wzrokiem, gestem, wzruszeniem ramion. Wielu ludzi nigdy nie dostępuje takiego szczęścia. Jednak kobiety pragną innego szczęścia i chyba innego języka. Percy był boski na prześcieradle, lecz każdy romans zawiera dużo godzin nie spędzanych na prześcieradle, i wówczas Percy stawał się dla kobiety zbyt błyskotliwy, zbyt górujący intelektualnie, zbyt dominujący duchowo, vulgo: zbyt obcy, nieuchwytny, wyabstrahowany z kobiecej przyziemności, a zatem męczący, uwierający, kaleczący, trudny do zniesienia. Kiedy pułkownik Dul kpił, że kobiety lubią Percy’ego, bo „błyskotliwe pajacowanie to dla nich szczyt ilorazu” — mówił prawdę, tylko że taka atrakcyjność skutkuje Blitzkriegami* podrywów, ale gdy trzeba żyć razem — męczy partnerkę, wpędzając ją w kompleksy. Któregoś dnia Gal zapytał Percy’ego: *
—
Zwycięstwami (dosłownie: wojnami błyskawicznymi).
Kielich
157
— Czemu wciąż zmieniasz przyjaciółki, jak erotoman? — To dlatego — odparł Percy — że one zrywają ze mną już na drugiej randce. Mówią mi: wiesz, kochanie, nic z tego nie będzie, dajmy sobie spokój. — A ty wtedy co mówisz? — Nic. Wracam do domu i odkręcam gaz. — Nie wierz kłamczuchowi — wtrącił Bohor. — On chętnie przyjąłby islam, ale starozakonnemu nie wypada. — Żeby mieć cztery żony? — zdumiał się „Mniszek”. — Dzieciaku !... Jakie cztery !... Cztery to w życiu doczesnym, a w raju siedemdziesiąt dwie hurysy, według islamskich ortodoksów, zaś niektórzy ulemowie obiecują muzułmanom, że w raju Allaha każdy będzie miał do dyspozycji pięćset hurys, trzy tysiące dziewic i sześć tysięcy byłych mężatek! Czort go wie, czy on po kryjomu nie hołduje Allaha! Wątpię czy Percy hołdował jakiekolwiek religijne bóstwo. Twierdził, że zamiast modlić się do Boga, woli z Nim negocjować, gdyż to ma więcej sensu, lecz nikt nie widział jak biegną te negocjacje, ponieważ odbywały się sam na sam. Widzieliśmy tylko jego aktywność wędkarską. „Nora Swingu” była dlań niczym akwarium pełne złotych rybek. Stosował wyrafinowane błyszczki. Raz udawał homoseksualistę, którego nęci biseksualizm (poradził mu to znajomy gej, i metoda okazała się skuteczna), a innym razem był figurą rządową, wiceministrem, który łaknie atrakcyjnej sekretarki, bo dotychczasowa się zestarzała, co źle wpływa na wizytujących go dyplomatów. Nie musiał tego robić, lecz normalne podrywanie kradło czas, a tu chodziło o szybkość. Wobec młodych intelektualistek wyznających liberalny światopogląd i mających ambicję uczestniczenia nie tylko w „życiu kulturowym”, lecz i w „procesie twórczym”, stosował cudowny chwyt: przedstawiał się jako dramaturg szukający modelki, która będzie mu pozować, gdy on będzie charakteryzował piórem heroinę swego dramatu, tancerkę starogrecką. Każda się zgadzała. Dopiero w mieszkaniu informował, że chodzi o tańczącą boginię mitologiczną, a bogini mitologiczna nie może być ubrana. „Modelka” się rozbierała, i Percy już bez żadnego mówienia dymał ją do świtu. Konflikt na tym tle między Bo a Percym powstał wtedy, gdy Percy złamał „szlaban” Bohora tyczący pań zatrudnianych przez „Swing”. Bohor nie zezwalał mu rwać „etatówek”. Ujrzawszy Percy’ego z kelnerką Joanną, doznał wylewu adrenaliny: — Lance, co on robi przy niej?! — To miłość, Bo — powiedziałem. — Miłość od pierwszego wejrzenia. Organoleptycznego. — Ja mu dam organoleptyzm!... — syknął Bohor i ruszył groźnie ku
158
Waldemar Lysiak
Percy’emu. Wyrzucił Percy’ego za drzwi niczym geja, nie wpuszczał go do „Swingu” przez tydzień (zwąc to: „kwarantanną karną”) i obiecał mu, że kolejna „kwarantanna” będzie miesięczna, a każda następna dłuższa niż poprzednia, choćby miała trwać cały rok. Tymczasem wynikł problem, gdyż dla tej samej filigranowej blondyneczki o ujmującym wdzięku (według mnie trochę cukierkowatym) stracił głowę Gal. Gal był jak duży banknot — wszyscy go lubili. Nie pił, nie palił, nie plotkował i nie przeklinał, nikogo nie denerwował, nie zaczepiał, nie obmawiał ani nie traktował protekcjonalnie, z wyższością, wreszcie nie zwracał specjalnej uwagi na dziewczyny — prawdziwy „Mniszek”. Lecz gdy Percy dostał „kwarantannę”, a Joasia burę — Gal przyjrzał się płaczącej kelnerce, otarł jej łzy chustką, uspokoił, utulił, etc, i kiedy poszła do toalety reperować ruinę makijażu, zakomunikował Bohorowi swoim łagodnym głosem: — Jeśli raz jeszcze krzykniesz na tę panią, Bo, jeśli dostanie od ciebie burę kiedykolwiek i z jakiegokolwiek powodu — będę musiał cię uderzyć, co jako czyn niechrześcijański i niebraterski sprawi mi wielką przykrość... Brzmiało to serio, czyli śmiesznie (choćby przez fakt, że Bo jednym swoim paluchem wywróciłby Gala), lecz nikt się nie roześmiał. Obaj — ja i Bohor — zdębieliśmy. Po miesiącu Gal był już innym człowiekiem. Był zakochany tak dziecięco i bezmyślnie, że mógłbym zrobić dla niego tylko to, co księża robią dla umarłych. Nie było szansy ratunku, musiał odcierpieć swoje debiutanckie piekło — jego poczciwa „mniszkowa” natura dawała tej miłości jednostronnie wysoki puls i a priori gwarantowała jej bardzo bolesny krach. To dobrze, kiedy facet ma w sobie i liryczną poezję, i kamień twardy jak granit, lecz gdy jest to poezja w kroczu, a kamień w mózgu, to z punktu widzenia kobiety nie jest to dobry układ. Kamień mózgowy Gala był solidną mieszanką komputerowych bitów, bajtów, dysków, serwerów, software’ów etc. oraz gorliwości religijnej — co nie musi rajcować wszystkich kobiet (czy w ogóle rajcowałoby choć jedną?) i co jest zestawieniem tak „z samej definicji” bulwersującym, że kiedyś pianista Ben zapytał: — Jak można być równocześnie komputerowcem, hakerem i dewotem?! Gal odrzekł: — Po prostu. — Czy to Bóg stworzył komputery, Gal? — Pan Bóg dał ludziom wystarczającą inteligencję, by mogli stworzyć sztuczną inteligencję, Ben. Bóg jednak nie dał „Mniszkowi” wystarczającej inteligencji, żeby „Mniszek” mógł się uchronić przed Joasią. Pewnego wieczora — kiedy
Kielich
159
zobaczył jak gość „Swingu” wciska jej napiwek między cycki, trzymając długo palce w głębi jej biustu, i jak ona wdzięczy się do hojnego, jak wyciąga z dekoltu banknot oraz wizytówkę i szybkim ruchem wrzuca do kieszonki kelnerskiego fartuszka — Gal o mało nie zemdlał. Stanął przy pulpicie baru i rzekł cicho: — Proszę mi dać wódki. Wtedy Bohor o mało nie zemdlał. Wzięliśmy Gala na zaplecze i daliśmy mu jeden kieliszek wódki, którą wypił, choć się krzywił pijąc, całkiem mu nie smakowała. Papierosa też wypalił, choć się krztusił. Trudno powiedzieć, czy smakowały mu dywagacje kolegów, gdyż nie reagował ani słowem, ani mruknięciem, ani sylabą — toczył tylko mętnym wzrokiem od twarzy do twarzy, jakby widział ludzi zupełnie sobie obcych bądź kosmitów. Percy, rzecz jasna, zastosował swoją firmową terapię — leczenie ironią: — „Mniszku”, posłuchaj, bardzo dobrze się stało, kochanieńki! Ty pragniesz ideału, a Joasia to lalka Barbie, masówka, żaden ideał! Chcesz znać ideał kobiety? Powiem ci, serdeńko. No więc tak... ważne jest, aby miała na czym siedzieć i czym oddychać, żeby wiedziała kiedy się zamknąć, a kiedy otworzyć, żeby się ładnie ubierała i rozbierała, żeby lubiła tankowanie piwa przez swojego faceta, i żeby jej biust patrzył we właściwym kierunku — prosto w twoje oczy! Do tego musisz... — Zamknij się! — przerwał mu Bohor, spanikowany nie mniej niż Percy i ja. — „Mniszku”, Percy się wygłupiał, nie ma ideałów. I nie ma wiecznych miłości. Każda, choćby najgorętsza, kończy się prędzej czy później. To tak, jak w tym żarciku, kiedy mówisz, że masz dla kogoś dobrą i złą wiadomość. Dobra jest taka, że, według uczonych, istoty ludzkie są genetycznie zaprogramowane do zakochiwania się. A zła jest taka, że program nie przewiduje trwałości uczuć! To tylko problem czasu... — Dokładnie, czasu! — zgodził się Percy. — W każdej księżniczce tkwi zadekowana żaba, i któryś pocałunek wreszcie uzewnętrzniają. Prędzej czy później. — Raczej prędzej niż później, „Mniszku”... — westchnął Bohor. — Istnieją, co prawda, pewne reguły, dzięki którym można... — Koniec, panowie! — krzyknąłem. — Koniec tych wykładów! Odholowuję go, sen mu lepiej posłuży. — Niech kima w „Swingu” — rzekł Bohor. — Pewnie! A Joasia mu pościeli, kiedy tylko przestanie kręcić zadkiem przy stolikach! Żegnamy panów ! Nie chciałem, by słuchał ich tej nocy. Nie chciałem, by faszerowali mu zranioną głowę jakimikolwiek receptami, regułami, regulaminami uczuć,
160
Waldemar Lysiak
jakimikolwiek dygresjami, dywagacjami, dyrdymałami, które mieli za lekarstwa kojące ból żółtodzioba. I nie pragnąłem — przynajmniej na razie — klarować mu, że z miłością jest niczym ze sztuką: są reguły, których można się wyuczyć, ale tak naprawdę człowiek wiecznie pozostaje nowicjuszem, bo prawdziwa sztuka i prawdziwa miłość to zawsze odkrywanie świata. Zupełnie jak było ze mną i z Noemi. N o e m i to po hebrajsku: moja słodycz, moja radość, moja rozkosz („no’omi”). Czas zamulający pamięć gubi nam wspomnienia wielu kobiet, które nas przelotnie używały, lecz słodycz Noemi byłaby dla każdego mężczyzny, co ją choćby raz posiadł, kluczowym i niezbywalnym elementem wspomnień. Wspomnienie pierwsze: brzeg jeziora dającego mieszkańcom stolicy kanikułowe kąpielisko. Percy pyta: — Widziałeś kiedyś sarnę przybrzeżną, żołnierzu? — Nie istnieje taki gatunek. — Nie istnieje? To spójrz na tę dziewczynę w zielonym bikini. Powiedziałbym: „Pani Jeziora”, lecz tę klasyfikację już zarezerwowałeś dla swej rodzicielki, więc stosuję gwarę zoologiczną. Tam, obok kajaków. Zobacz jaką ma piękną buzię ! — Buzię ma trochę wyżej, kolego. — Losujemy, Lance?... Orzeł czy reszka? Wygrałem. Ale tylko z Percym; dziewczyna spławiła mnie bez litości. Wspomnienie drugie: dwa lata później, wieczór, półmrok „Swingu”. Percy wchodzi i od razu pyta: — Co to za ślicznotka? — Która? — Ta przy stoliku orkiestry. — Przy stoliku orkiestry to pewnie dziewczyna chłopaków z orkiestry, asie wywiadu! Siedziała profilem, lecz w tym momencie odwróciła twarz ku estradzie i zobaczyłem damę znad jeziora — „sarnę przy brzeżną”! — Jest zajęta! — oznajmiłem twardo Percy’emu. — Nie ma kobiet zajętych! — burknął. — Są tylko kobiety jeszcze nie poderwane, kapujesz? I zrobił krok „na azymut ciała” (jak mawiał), lecz drugiego kroku nie dałem mu zrobić, chwytając jego ramię dłonią: — Nie próbuj, Percy! — Bo co? — Bo rozwalę ci łeb! Ptak wygrał, twoja była reszka!
Kielich
161
Długą chwilę nie kojarzył, aż skojarzył i jęknął: — Mamełe!... Toż to „sarna przybrzeżna”, ta losowana!.. Góra z górą, wszelki duch, o rety! Wspomnienie trzecie, reprymenda Bohora: — Lance, muszę być konsekwentny, więc jeśli zabroniłem Percy’emu rwać personel... — Zabroniłeś mu, gdyż jest notorycznym łowcą, kłusownikiem, seksomaniakiem, a ja nie należę do takich. No i ona nie jest „etatówką”, jak kelnerki, ma czasowy kontrakt i wkrótce odpłynie stąd. — Mimo wszystko, Lance... Percy może rzucać pretensje, że stosuję zakaz wybiórczo. — Już ci się skarżył? — Nie, ale... — To się odchrzań! Nie rwę jej dla rozrywki. — A dlaczego? — Może dla obrączki, kto wie? Wspomnienie czwarte: idziemy przez cichy ogród, trzymając się za ręce niby student z pensjonarką, pachnie jaśmin, motyle ścigają się bezszelestnie między klombami kwiatów, ptaki unikają skwaru pod prysznicami fontann, wysokie drzewa rzucają długie cienie na trawniki i ścieżki, wszystko się odrealnia, odmaterializowuje, arkadyzuje, bajkizuje... Jedna spośród tych rzadkich chwil, kiedy czas stanął w miejscu, zatrzymał się dosłownie, i łudził iluzją wieczności podobną stop-klatce filmu, gdzie wszystko przybiera nieruchomy charakter — gesty, pozy, kształty i tłumione myśli... Wspomnienie piąte: „pierwszy raz” — krew wrząca od widoku i dotyku atłasowej skóry; falująca linia ud, brzucha i piersi; spocona, lśniąca sinusoida nóg, pośladków, krzyża, pleców i szyi — „Jak jej było?...”, „Jak mu było?...” Co to było? Eksplodująca fizjologia — prokreacyjna predestynacja genetyczna i biologiczny akt wniebowstąpienia zmysłów, upust lubieżności i głos serca — wieczna, nierealna, skazana na niepowodzenie chęć zasypania przepaści między płciami, zwana miłością.
162
Waldemar Lysiak
11. „Swinground” — miłość
Dostałem dwa walety, ósemkę, dziewiątkę i asa. Wyrzuciłem blotki, strasząc „trójką”. Nie przyszło nic. Gal wymieniał trzy karty i został przy swojej „parze”. Bohor żadnej nie wymieniał, co mogło znaczyć, że dysponuje „straightem” albo „fullem”, albo nawet „kolorem” czy „pokerem”. Percy wziął jedną, więc albo kupował do „dwóch par” szukając „fulla”, albo brakowało mu do „koloru”, albo otrzymał „z ręki” jakąś „karetę”. Nikt nie przewidział, że to rozdanie będzie sensacją... Często grywaliśmy w pokera na zapleczu „Swingu”, gdzie Bo miał swój gabinet, a obok salonik, dalej łazienkę, toaletę prywatną (dla siebie, dla nas i dla kilku stałych muzyków, jak Tom i Ben) plus trzy nieduże sypialnie (żebyśmy mogli odpocząć „in situ” po krańcowym zmęczeniu alkoholem lub maratonem karcianym). Salonik służył do „rodzinnych” świąt i ceremonii tudzież do pokera, a sypialenki wyłącznie do spania solo — Bohor nikomu nie zezwalał holować tam panienek rwanych w „Swingu” (sam również nie uprawiał seksu w swym lokalu, gdyż praktykował wyłącznie seks małżeński, czyli domowy). Ten szlaban złościł Percy’ego bardziej niż zakaz podrywania kelnerek. Aż przyszło to dziwne rozdanie. Gal szybko spasował — miał „parę” zbyt mizerną dla blefu. Kilka lat wcześniej, kiedy uczyliśmy go grać i był kompletnie zielony — wygrywał raz za razem (co jest w pokerze metafizyczną prawidłowością, spytajcie pokerzystów — debiutant zawsze „ma farta”). Mnie odechciało się figlować jak tylko zobaczyłem, że Percy i Bohor będą szaleć. Przebijali maksymalnie, więc od pewnego poziomu oczywiste się stało, że nie blefują — trwał bój tytanów. „Percy ma karetę dam!” — pomyślałem, gdyż Percy ciągle wygrywał na damach, co nie dziwiło nikogo; takie było jego przeznaczenie, i w kartach, i w życiu. Sytuacja zrobiła się absurdalna, kiedy Percy przebił do pół miliona. — Masz tyle? — zainteresował się Bohor. — Coś koło tego — odparł Percy. — Świetnie, sprawdzam. — Panowie, przestańcie się wygłupiać! — uderzyłem pięścią w stół. — Grywamy towarzysko, a nie zarobkowo, nigdy nie chodziły takie pule!... Jeszcze trochę i Percy wrzuci do banku swój dom oraz swoje udziały w
Kielich
163
Agencji, a Bo cały „Swing”! — Po cholerę mi cały „Swinground”?... — uśmiechnął się Percy. — Stawiam cały milion przeciwko zakazowi ciupciania na zapleczu! Jedna sypialnia staje się koedukacyjna, Bo! Myślałem, że Bohor tę propozycję odrzuci, ale kiwnął głową, że się zgadza, i powiedział: — Pisz weksel. Milion. — Nie masz zaufania do mojego słowa honoru? — oburzył się teatralnie Percy. — Mam większe zaufanie do słowa honoru Joasi! — wycedził Bohor złośliwie. — Pisz, albo odwróć karty, płać pół miliona i spadaj! — Zobaczymy kto będzie spadał! — mruknął zawziętym głosem Percy, sięgając po długopis i kartkę papieru. — Tu nie hamak, Bo, nie utniesz linki nożem, abym spadł jak „Cognac”. Proszę bardzo, równy milion... Chwyciłem jego przegub i spytałem: — Percy, wiesz co robisz?! — Emancypuję jedną sypialnię „Swingu”, Lance. Jedno łóżko. Zrywam okowy dyskryminacji płciowej! — Ryzykując prawie wszystko co masz, gdy Bo nie ryzykuje nic! — Każda rewolucja, Lance, wymaga straceńców, żeby uciśnieni mogli doznać sprawiedliwości kosztem tyranów. Tyran ryzykuje więcej — swoje tyraństwo. Za mańkutów, żołnierzu! Oto weksel! I rzucił papier do puli, mówiąc: — Pochwal się, Bo, kogo tam masz? Bohor wyłożył swoje karty. Światło ujrzał „wielki pikowy poker”, od dziesiątki do asa, czyli Percy nie mógł mieć „karety” dam, co zresztą było bez znaczenia, gdyż w pokerze ni istnieje mocniejszy układ kart niż „wielki pikowy poker”. Dlatego Bohor przyjął propozycję Percy’ego — wiedział, że Percy nie ma żadnej szansy. Sięgnął teraz do puli, by wziąć banknoty, monety i zobowiązanie. — Dlaczego zabierasz moją własność? — spytał Percy. — Zabieram swoją własność. Wygrałem. — Zabierasz moją własność!... Wcale nie wygrałeś, nawę z Galem byś nie wygrał! — Bardzo dowcipne! — rzekł Bohor, zgarniając łup. — daj jeszcze jakiś szmonces o nietoperzu i gryzoniach! — Co tu dowcipnego? — kontynuował Percy. — Przecie nie masz nic, choćby jednej „pary”, ślepaku! Spojrzałem znowu na „wielkiego pikowego pokera” i oniemiałem — dama
164
Waldemar Lysiak
była kierowa! Gal i Bohor mieli wzrok tak samo kwadratowy. Każdy z nas widział przed chwilą pięć pików od dziesiątki do asa, teraz zaś w środku wachlarza paliło się czerwone serduszko! — To... to... jakaś sztuczka! — wykrztusił Bohor, nie pojmując co się dzieje. — Sztuczka bez wątpienia — zgodził się Percy. — Okulistyczna, sklerotyczna, zmęczeniowa, złudzeniowa lub inna, ale na pewno nie moja!... Czas chyba zmienić szkła, dioptrie już nie te. I karty również nie te... Z mojej strony nie było tu żadnej sztuczki, ja nie tknąłem twoich kart, Bo! Bohor odwrócił półprzytomny wzrok do mnie, pytając bez słów. — Fakt faktem, Bo — stwierdziłem. — Percy nie tknął twoich kart. — To prawda — potwierdził Gal. — On twoich kart nie ruszył, Bo. Poker (i niejedna gra hazardowa) zna takie kuriozalne wpadki, ale miałem dziwne uczucie, że ten casus bardziej zalatuje siarką lub inną metafizyką aniżeli pechową przypadkowością. Bohor zniknął w swoim gabinecie niczym wyświęcony duch, Gal się markotnie pożegnał, a Percy zebrał karty i ucałował talię, jakby całował zwycięską broń. — Co miałeś? — spytałem. — Pięć kierowych damulek, żołnierzu ! — W talii jest tylko jedna kierowa. — W mojej są ich tysiące, chłopie. Dzięki temu żyję. Zaczęło świtać. Brakowało pół godziny do przyjścia sprzątaczy. Wyszedłem z lokalu. Ulica była zimna, mokra i pusta, bez samochodów czy ludzi. Na murku między wejściem a parkanem siedziały jeden przy drugim dwa małe sfinksy równe sobie wzrostem — pies i kot — rozmyślając o tajemnicy bytu. Dwa nieruchome futerkowe posążki, jakby zasłuchane w siebie, ze ślepiami utkwionymi w dal, lekceważące stukot moich butów i świergot budzących się ptaków. Minąłem ten dziwny duet i pierwszy raz pomyślałem: „Proponować Noemi małżeństwo?...”. Drugi raz pomyślałem o tym kilka dni później, rezydując rano na sedesie publicznej toalety „Swingu”. Do toalety weszło dwóch mężczyzn, żeby się odlać. Stanęli przy pisuarach. Kontynuowali dialog. Przez drzwi kabiny usłyszałem Percy’ego: — ...nie, nie, bratku! Ona ma coś, czego nie mają inne, to klasa sama dla siebie ! — Może głos tak — zgodził się Ben, równie pijany jak Percy (zakończyliśmy właśnie noc alkoholową). — Ale co do reszty, to już bym dyskutował, chyba że ma w poprzek! — Człowieku, zupełnie nie znasz się na tym! Wiesz, że Pan Bóg
Kielich
165
uporządkował chaos? — Nie. To znaczy tak. — A widzisz! Ona powstała z najlepszej części tego chaosu. Z tej części, gdzie wirowały francuskie perfumy, francuskie kiecki, francuskie bąbelkowe wina i francuskie sposoby zadowalania chłopa. Lecz to jeszcze nie powód, żeby Lance wariował jak pijany Eros. Trzeba coś zrobić... — Możesz zrobić tylko jedno, wesoły pijaczku ! — krzyknąłem spoza zamkniętych drzwi sracza. — Przestań wycierać sobie gębę mną i Noemi, bo inaczej twój dentysta kupi swojej dupie lepsze auto!... Ostrzegłem cię, Percy, więcej nie będę powtarzał!... Ben, ciebie to dotyczy również! I wszystkich grajków! — Cholerny lokal! — mruknął Percy. — Nie dość, że ciągle ktoś się tu zakochuje i pragnie komuś przyłożyć pięścią z nadmiaru uczuć, to jeszcze odlać się spokojnie nie dadzą!... Będziesz się żenił, Lance, czy jak? — Jak będę chciał, to się będę żenił, nie twój interes! — Myślisz, że ona umie gotować? — Myślę, że ona nie umie zagotować wody. Ale to mi przeszkadza, bo ja umiem. Między mną a Percym raczej kiepsko się wówczas działo. Swoisty ekran, duchowy mur, grzeczny chłód, nie artykułowany gniew — zbyt dużo dystansu. Byłem pewien, że jest zazdrosny o Noemi. Lecz Noemi wyprowadziła mnie z błędu; pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się tym kobiecym półuśmieszkiem, który znamionuje (i maskuje zarazem) wyższość intelektualną kobiet, nie erudycyjną, koncepcyjną czy analityczną, lecz tę psychologiczną, intuicyjną, wiwisekcyjną, którą można zwać trzeźwością lub rozsądkiem, albo rentgenem instynktu. — Percy jest zazdrosny o ciebie, Lance — powiedziała. Nagle dotarło to do mnie. Noemi kradła Percy’emu ulubionego kumpla, jakby kradła dziecku ulubionego misia: mój czas, mój mózg, mój kontakt z resztą chłopaków, nasze dialogi, wygłupy, hazardy, weekendy, podrywy i popijawy — wszystko. Musiał być zazdrosny od samego startu — od tej chwili, kiedy znowu zobaczyłem „sarnę przybrzeżną”, kiedy mu groziłem, by nie ważył się jej rwać, i kiedy zostawiłem go między wejściem a barem, idąc do stolika orkiestry jak lunatyk. Miałem wtedy tremę diabelską, lecz nie aż tak paraliżującą, by mogła mnie powstrzymać, gdyż większą miałem determinację; mówiłem sobie: jeśli znowu da ci kopa, to trudno, ale próbuj! — Witam panią, czy mogę się przysiąść? — Kim pan jest? Członkiem orkiestry?... Z kłopotu wybawił mnie Tom, który obok szykował swój mały „band” do
166
Waldemar Lysiak
występu. Przedstawił mnie jako wiceszefa lokalu (!), i mogłem usiąść. — Noemi zaśpiewa dzisiaj — rzekł. — Stary, jeśli to nie będzie recital roku, oddam ci mój saksofon! „Wiceszefa lokalu” również zareklamował: — On się zna, co tydzień biega do Filharmonii, muzykę ma we krwi, jego matka była superflecistką. Potwierdziłem, i usłyszałem, że Noemi zbierała płyty mojej matki. Rozmawialiśmy chwilę o tych nagraniach, a później zamilkliśmy, więc gorączkowo szukałem innego tematu. — Pija pani brandy przed występem? — spytałem, gdyż między nami stały, prócz popielniczki, trzy kieliszki i butelka brandy. Wykrzywiła usta, jakby ugryzła cytrynę: — O Boże, nie! Miała wyraz twarzy ludzi, którzy alkoholi nie rozróżniają, a używają tylko dla celów leczniczych — do warzenia antyprzeziębieniowych nalewek i do wcierania w ciało. Za wcieranie w jej półodsłonięte piersi dałbym sobie wówczas uciąć jedną rękę — druga by wystarczyła. Hormonalny szum wewnątrz czaszki nakręcał moją zwierzęcość, przyćmiewając mi rozum. — Chłopcy lubią tankować, kiedy tutaj grają — powiedziałem. — Mówią, że to konieczne, bo schną im instrumenty... Uśmiechnęła się i znowu milczała, jakby speszona wzrokiem ledwie się hamującego drapieżnika, lub tylko skrępowana moją obecnością. — Niektórzy wokaliści łykają żółtko bądź trochę ajerkoniaku, dla „nasmarowania strun” przed występem. Może przynieść pani Bolsa? — Nie, nie, dziękuję. Chrapliwy głos saksofonu dobiegający mi zza pleców odciągnął moją uwagę od wspaniałości wycięcia dekoltowego Noemi, które lśniło blaskiem polerowanych cadillaców, pełnych życia uśpionego przed włożeniem klucza do stacyjki i przed jazdą w nieznane. Długa solówka Toma była prologiem występu Noemi. Tom nie musiał dawać mi saksofonu — każdy muzyczny krytyk zwałby jej recital objawieniem. Kilka standardów („Summertime” itp.), ale tak swingowanych, że czuło się ducha jazzu. Potem przerwa, pół godziny. Gdy wróciła z toalety, usiadła przy stoliku orkiestry, a chłopcy zmyli się na znak dany im dyskretnie przez Toma. Trzeba było prowadzić dialog, co nigdy wcześniej nie wydawało mi się trudne. — Gdzie pani studiowała? — W Akademii Medycznej, całe cztery semestry. — To tam teraz uczą śpiewu?
Kielich
167
— Nie. Ale miałam zostać lekarką. — Rodzice? — Tak, oboje byli konowałami. — To tak jak ze mną — miałem zostać archeologiem. — Przecież pańska mama była flecistką! Pewnie tato... — Tato robił dziury w ziemi na całym globie, szukając „reliktów”. — Ja miałam robić dziury w ludziach, a potem je zszywać nicią chirurgiczną. — I co? Tylko cztery semestry... — Rzuciłam. — Dlaczego? — Bo kazali mi krajać zwierzęta. — Żywe? — Martwe, ale to bez różnicy. — Wtedy zaczęła pani śpiewać jazz? — Wcześniej. W studenckim zespole „Medyków”. A teraz biorę prywatne lekcje śpiewu operowego. Jazzem muszę zarabiać, lekcje dużo kosztują. — Więc będzie pani śpiewaczką operową, primadonną, wielką diwą „La Scali”? — Wolałabym być tancerką. Ale nie będę. — Dlaczego? — Nie mam odpowiednich stawów. — Pytałem dlaczego wolałaby pani. — Aaa... No... bo tańca nie można unieruchomić szufladą. — Nie rozumiem... — Nie można go uwięzić. — Uwięzić? — Tak, to znaczy uwiecznić zapisem, po prostu zapisać, jak nuty. — Można! — Tylko częściowo. I nie taki. — Jaki? — Taki dziki, taki każdy inny niż inne, niż wcześniejsze lub późniejsze, jak wiatr lub pożar... Rozumie pan? — Rozumiem. Jak Bóg lub Szatan. — Ależ nie! Dlaczego tak się to panu kojarzy? — Pożar przynosi zniszczenie, zaś wiatr daje coś Boskiego. Moja siostrzenica mawia, że „Bóg przychodzi na skrzydłach wiatru”... — To ładne, ale myślałam tylko o czymś... o czymś nieunormowanym, spontanicznym...
168
Waldemar Lysiak
— Też lubię spontaniczność. Nie umówiłaby się pani ze mną na wieczór muzyczny? Poszlibyśmy do Filharmonii lub do Opery, w sobotę dają „Toskę”... — A w poniedziałek rano ja mam pisemny egzamin, lecz nie z samej „Toski”, tylko z historii całej włoskiej opery. — Gdzie? — Na Akademii Muzycznej. Jest koniec pierwszego semestru. — I to taki kłopot? — Wielki kłopot! Ja umiem śpiewać, ale nie mam głowy do dat i nazwisk. Kuję i kuję, i nie pamiętam niczego. W sobotę i niedzielę będę robiła ściągawki na udach, rękach i gdzie tylko można. Korciło mnie, by rzec, iż chętnie pomogę na udach i „gdzie tylko można”, lecz zwietrzyłem szansę, więc gadałem serio: — Mam lepszą propozycję. Zamiast brudzić ciało długopisowym tatuażem, niech pani da sobie luz. Chodźmy w sobotę do Opery, w niedzielę do Ogrodu Botanicznego, a w poniedziałek zda pani koncertowo egzamin. — Jakim cudem? — Proszę mi zaufać, daję słowo, iż zda pani bez żadnego trudu. — Przekupi pan profesorkę? A może nastraszy? — Językiem pradziadów mówiąc: usidlę i posiędę, będzie zachwycona. — Kiedy pan to zrobi? — Choćby jutro. — Przecież jutro sobota, a sobotę i niedzielę mamy spędzić razem! Tak się wygrywa niebo. W Ogrodzie Botanicznym założyłem na jej przegub mikrofonik (zegarek firmy „L&P&B&G”), a do ucha wsadziłem jej mikrosłuchawkę niewidoczną od zewnątrz. Sprzęt działał jak trzeba. Była zachwycona: — Skąd to masz? — Ze sklepu z gadżetami dla dzieci. — Bzdura! Takich cudeniek nie sprzedają! Jesteś funkcjonariuszem Narodowego Bezpieczeństwa? — Od dziecka. Bezpieka to moja miłość. — Kto cię tam wie! — Jestem szefem największego biura prywatnych detektywów. Słyszałaś chyba o „L&P&B&G” — L to ja. Takiego sprzętu używamy jak krawcowa nożyc. Użyliśmy mojego sprzętu podczas egzaminu Noemi. Noemi szeptała pytania do mikrofonu, a ja, obłożony księgami, dyktowałem każde słowo, które musiała pisać. Tych słów nie było dużo, i na tym również polegała trudność,
Kielich
169
gdyż egzamin miał właściwie testowy charakter — żądano bardzo lapidarnych odpowiedzi. Cztery zaledwie pytania: Pytanie 1. Podaj tytuł, rok i autora pierwszej opery. Odpowiedź: „Dafne”, 1597, Jacopo Peri. Pytanie 2.
Wymień trzech włoskich kompozytorów, których uważasz za najważniejszych dla opery, to jest takich, których twórczość odegrała, według ciebie, fundamentalną rolę w rozwoju opery włoskiej; i jednym krótkim zdaniem uzasadnij wkład każdego z nich. Odpowiedź: Monteverdi — wynalazł „bel canto” * i zharmonizował język oraz muzykę. Verdi — udramatyzował włoską muzykę operową i stworzył przejście od „bel canto” do śpiewu ekspresywnego. Puccini — genialnie kreował uczucia i nastroje językiem muzyki, dając operze świetną melodyczną siłę wyrazu. Pytanie 3.
Wymień czterech najlepszych włoskich tenorów XX wieku sprzed epoki Pavarottiego. Odpowiedź: Enrico Caruso, Giuseppe di Stefano, Beniamino Gigli i Mario del Monaco. Pytanie 4. Czego nie znosi „bel canto”? Odpowiedź: Przenoszeń — „portamenti”. Z ostatnim pytaniem miałem największy kłopot, gdyż prosiło się o dowcipną odpowiedź, w stylu: „bel canto” nie znosi brzydkiego głosu. Gdyby to był mój egzamin, tak właśnie bym odpowiedział. Ale nie znając poczucia humoru profesorów Akademii Muzycznej — wolałem nie narażać Noemi. Dano jej notę celującą, którą oblewaliśmy do rana w „Swingu”. Zaśpiewała nam tylko jedną piosenkę: swingowy hit pierwszej polowy lat 40-tych, „I’ll be seeing You” Faina i Kahala, przy zupełnie nowej aranżacji, którą razem zmajstrowali Ben i Tom. Było cudownie. Ona sama była cudowna. Błyskawicznie (trzy lata później zrobiła karierę operową, lecz już wtedy, kiedy ją poznałem miała wszelkie naturalne atrybuty (gest, odruchy itp.) wielkie diwy — tej nieziemskiej istoty, co stoi w blasku złotogłowi piór i reflektorów na gigantycznych schodach do krainy *
— śpiew).
Włoska technika śpiewu, faworyzująca brzmienie głosu i wirtuozerię śpiewania (dosłownie: piękny
170
Waldemar Lysiak
powodzenia. Ruch palców, kiedy ujmowała kieliszek. Sposób, w jaki podawała dłoń. Zwolniony rytm odwracania lub odchylania głowy wieńczącej szyję smuklejszą niż łodyga kwiatu. Siadanie wstawanie, chodzenie, patrzenie — wszystko. Zjawiskowa orgia królewskiej prezencji pt. „kobieta luksusowa”, choćby no siła akurat zmięty szlafrok. Wysiadała z samochodu niczym filmowe gwiazdy — jak gdyby postawienie stopy na asfalcie czy chodniku było wkraczaniem Kolumba na brzeg, anektowaniem; lub jakby to dotknięcie ziemi było namaszczaniem terytorium, krzyżem kreślonym na czole przy pomocy palca; a już z pewnością było to robienie ulicy wielkiej łaski. Pięknie ubrana, opalona i wyperfumowana, do tego zawsze ciepła i uśmiechnięta — zdawała się błyszczeć pomyślnością nie tylko zewnętrznie, lecz jarzyła się samym złotem także od wewnątrz, niby bursztynowe postacie Rembrandta, czy też wszelkie archetypy ludzkiego ideału, biblijne, mitologiczne, historyczne, i wyłącznie w jej fiołkowych oczach chowała się głęboka, tajemnicza i nieuleczalna trauma, maskowana długimi rzęsami. Źródłem tej traumy musiał być facet. Już nieaktualny facet, nędzny dawny cierń, który czasami trudno wyjąć, więc się go łamie, lecz sam szpic zostaje, wrasta i przypomina, gdy duszyczka jest nadwrażliwa. Jakiś gówniarz, szkolny kolega, będący dla niej wulkaniczną „pierwszą miłością”, albo jeden z tych przejrzałych nygusów (wujków, profesorów, aktorów czy twórców), będących idolami dziewcząt, których hormony łakną seksualnego „tatusia”, starszego magika z półsprawną różdżką dla nieopierzonej pici pięknej. Była więc młodą „kobietą po przejściach” (ulubiony termin żeńskich pism i poradników), czyli „kobietą używaną” (nazewnictwo Percy’ego), ale ja nie szukałem dziewicy. Dziewice interesowały mnie tylko jako temat pracy semestralnej o rozwiązłości doby Woltera i de Sade’a, zaś autentycznych łowców dziewic (vulgo: pedofilów) miałem w równej wzgardzie co Tatarzy, u których dziewica była kobietą trzeciej kategorii, nic niewartą. Mój sąd podzielali Bohor i Percy, tymczasem Gal oponował. Dyskusję a propos odbyliśmy, gdy zastrzelił się kumpel Bohora, czterdziestoczteroletni gliniarz, ojciec trójki dzieciaków. — Dlaczego to zrobił? — spytałem, widząc jak Bo szykuje się do pogrzebu. — Przez drobiazg — małżonka okazała się cichodajką. Czyli przez racjonalne myślenie. — Przez grzeszne myślenie! — uniósł się Gal. — Nikomu nie wolno samemu odbierać sobie życia. Żaden powód, żaden ból nie usprawiedliwia samobójstwa, Kościół mówi jasno... Przerwałem mu: — Zamknij się, „Mniszek”!... Co miałeś na myśli, Bo, mówiąc o
Kielich
171
racjonalnym myśleniu? — Czuję wodę kolońską, panowie! — zadrwił Percy. — Jaką wodę kolońską? — Tę, którą skrapiają się racjonalnie myślący adepci Oświecenia! Spojrzałem na niego ze złością: — Do mnie pijesz? — Pewnie że tak, oświeceniowy logiku! — Facet myślał zupełnie racjonalnie planując swoje życie familijne — wyjaśnił Bo. — Pochodził z dużego miasta i widział jak się prowadzą wielkomiejskie rozpuszczone dziewczyny. Dlatego poślubił patentowaną dziewicę, prowincjonalną skromnisię z nadgranicznego zadupia. Myślał, iż żeni się z przydrożną świątkówną, a ożenił się z przydrożnym klozetem dla każdego, i żeby było śmieszniej, dowiedział się o tym po dwudziestu trzech latach małżeństwa, gdy już miał z nią dorosłe dzieci. Była cichodajką, oddawała się każdemu, a on przez cały ten czas uważał, że „wszystkie tylko nie ona”. Oto czym grozi racjonalne myślenie, proszę kolegów. — Sugerujesz nam antydziewicze myślenie metafizyczne Bo? — zapytał kpiarskim tonem Percy. Gal się znowu wtrącił ni w pięć, ni w dziewięć: — Czystość przedmałżeńska jest wymagana kategorycznie przez Kościół... — Jasne, słyszeliśmy o tym! — warknął Percy. — Dlatego chciałeś się żenić z Joasią, która była już dziewicą wielokrotnie! Nie wtrącaj się, drogi „Mniszku”, kiedy dorośli rozmawia ją, bo od katechetyzacji, którą uprawiasz, mam bóle brzucha! Myślę, że sam Pan Bóg ma kolkę słuchając twoich głupot! — Mojego Pana Boga zostaw w spokoju! — odwarknął Gal ze złością, która u niego była rzadsza niż grypa. — Twojego Pana Boga zostawiłbym w spokoju nawet wtedy, gdybym Go widział dwa tysiące lat temu wędrującego polną drogą do Jerozolimy i kaptującego sobie zwolenników! Mnie by nie skaptował, mógłby tylko wszcząć ze mną dysputę wyznaniową w oparciu o tę część żydowskiej Tory, którą chrześcijańska Biblia zaadaptowała później jako Stary Testament. — Bazą teologiczną chrześcijaństwa jest Nowy Testament, Percy! — Jasne. A bazą tej bazy jest obietnica Królestwa Niebieskiego, czyli Raju. Mojżeszowa Tora uczy, że jedyne ważne królestwo budujemy sobie na Ziemi, doświadczając życia, uświęcając życie ziemskie, i ja staram się właśnie to robić! — Zmieniając kobiety co noc? — Uszczęśliwiając kobiety co noc. A ty się sprzeciwiasz swemu Bogu, choć głosisz się Jego wiernym uczniem, kaznodziejo z bożej łaski! Czyż twój
172
Waldemar Lysiak
Pan nie rzekł: „Sprzedaj wszelką swą majętność i chodź za mną!”... Tak, Gal! Jeśli czujesz ciągoty apostolskie — rozdaj lub sprzedaj wszystko, oblecz mnisie lub duchowne szaty, i oficjalnie nauczaj. Ale unikaj przy tym zbyt głośnego potępiania samobójstwa, żeby ci ktoś nie wytknął, iż Jezus Chrystus też popełnił samobójstwo. Wiedziałem, iż ojciec Percy’ego popełnił samobójstwo, dlatego rozumiałem wkurzenie syna samobójcy, ale nie dziwiłem się również zdenerwowaniu „Mniszka”, który musiał zaprotestować : — Co ty bredzisz, Percy?! Dobrze wiesz, iż Jezusa Chrystusa ukrzyżowali Rzymianie! — Ukrzyżowali, bo sam tego pragnął. Piłat dawał mu szansę, ale Chrystus koniecznie chciał umrzeć na krzyżu, aby dopełnił się Jego los Zbawiciela świata, Odkupiciela świata. Popełnił samobójstwo rękami Rzymian, „Mniszku”. — To nonsens, idiotyczna demagogia, Percy! — wściekł się Gal. — Wszyscy doskonale wiedzą, że On został wydany Piłatowi na śmierć przez Żydów... — Nieprawda, nikt nic nie wie. Wierzycie w tę historię, bo tak mówi wasza baśń zwana Biblią, ale to jedyne źródło waszej wiary. Pokaż mi jakąkolwiek inną księgę z czasów starożytnych, która mówi o istnieniu Chrystusa. — Flawiusz! Swetoniusz! Tacyt! — Czy oni piszą o ukrzyżowaniu Chrystusa przez Piłata? — Tak, Percy, o tym ci historycy starożytni również piszą! Wspominają o cudach dokonywanych przez Chrystusa za panowania cesarza Tyberiusza, o tłumach wyznawców Chrystusa i o męce Chrystusa. — Mówią expressis verbis * o cudach?! — Mówią. Flawiusz mówi o „zdumiewających czynach tego mądrego człowieka”. Nie przypisują mu boskości, byli poganami, ale przypisują mu wielkość. O Chrystusie mówił również, i to parokrotnie, wasz Talmud, tylko później te fragmenty Żydzi usunęli z Talmudu. — I tam też była mowa o cudach?! — Tam była mowa o kuglarstwie i czarnoksięstwie, a mimo to woleliście takie fragmenty usunąć, bo potwierdzały historyczne znaczenie „Yeszuy”. Dzisiaj żydowscy badacze robią różne sztuczki, by historyczne istnienie Jezusa zanegować, albo przynajmniej zminimalizować rangę czynu Chrystusowego. Najgorliwsi twierdzą, że był nieślubnym synem Marii i parał się prestidigitatorką dla uwodzenia tłumów. Najmniej złośliwi tytułują Go „tuzinkowym odszczepieńcem, lichym heretykiem, który w drugorzędnej *
—
Wyraźnie, dosłownie, dobitnie.
Kielich
173
prowincji cesarstwa rzymskiego głosił swoją doktrynę, został ukrzyżowany i pośmiertnie zyskał grono wyznawców”, lub małpują tezy osiemnastowiecznego rabina Abrahama Geigera, że Chrystus był liberalnym faryzeuszem którego reformatorską naukę Jego epigoni, między innymi sadiceusze, zniekształcili, wzbogacili o elementy kultów pogańskich, i tym sposobem szerzyli chrześcijaństwo. — Skoro jesteś taki mądry i oczytany, Gal, to powiedz mi.. — Dosyć, Percy! — przerwał mu Bohor. — Zostajesz wyliczony, to nokaut. — Czemu się wtrącasz, cholera, jeszcze nie skończyłem dialogu! — rozjazgotał się Percy. — Zaraz zobaczymy... — Ja już nie zobaczę, muszę gnać, inaczej spóźnię się na cmentarz. Ale radzę ci przestać się ośmieszać, Percy, bo wlazłeś nie na swój ring, wziąłeś go za salę sądową i myślałeś, że prawniczy język szachmacherki dialektycznej da ci laur, tymczasem Gal jest w religijne klocki dużo lepszy od ciebie. Najpierw poczytaj, a później z nim dyskutuj. Źle się pan przygotował, panie mecenasie, do dzisiejszej rozprawy. Żegnam panów! — Baw się dobrze, glino! — rzucił Percy. — Wyjątkowo śmieszne, koszerny dupku ! — rozgniewał się Bohor. — Jadę na cmentarz... — Więc jest szansa, że już tam zostaniesz, z cmentarzy nie wszyscy wracają... To był cały Percy — zawzięta bestia, która czasami traciła wdzięk i styl wskutek blamażu lub batalii chybionej. Nie umiał ścierpieć, gdy dany mu przez los błyskotliwy język okazywał się papierową strzelbą, a ostatnie słowo zostawało przy przeciwniku. Bez sensu wlazł w tę dyskusję z Galem, obaj się rozgrzali, i poszło na ostro. Każdy student historii wie, że nie ma zawziętszych wojen niż wojny domowe i religijne, i tak było tutaj. Ku mojemu osłupieniu, gdyż wydawało mi się wcześniej, że Percy to agnostyk, ateista, człowiek zupełnie świecki, wyzbyty grama fanatyzmu religijnego. Walczył z Galem jak rabin z księdzem. Lecz kto mógł wiedzieć ile jest w tym antychrześcijaństwie samej polemicznej werwy, czystej swady, kłótni dla kłótni, a ile wojującego żydostwa, które raptownie wylazło, gdyż coś je obudziło?... Wieczorem wrócił Bohor i zapytał: — Długo jeszcze się gryźli? — Długo. Paranoja! Percy jako wojujący Żyd! Nigdy bym nie pomyślał, że mu tak odbije! — Genów nie przeskoczysz, Lance. — To chyba za sprawą ojca, który popełnił samobójstwo...
174
Waldemar Lysiak
— O co konkretnie się żarli? — Głównie o Chrystusa. — Czyli dalej o to samo? — Tak — o boskość Chrystusa i o śmierć Chrystusa. — Czyli o dwie tradycyjne kości niezgody świętych psów. Nic chrześcijańskiego nie wkurza mocniej wyznawców innych religii jak śmierć i boskość Galilejczyka. Dla przedstawicieli innych kultów męczeństwo na Golgocie to rzecz nie do zaakceptowania, odrzucają takie bestialstwo, taki pesymizm, i sam fakt, że Jezus umiera niby kryminalista. — A co im tu wolno odrzucać lub nie odrzucać? Przecież to nie ich tradycja, nie ich święte księgi, nie ich dogmaty! — Ale ich prawo komentowania tradycji i doktryny o globalnym zasięgu. Ta korona cierniowa, te gwoździe i ta włócznia w boku rażą ich religijny smak. Muzułmanie, hinduiści i buddyści po prostu nie przyjmują tej wersji śmierci Chrystusa, takiego Poniżenia śmiercią, i tego zostawienia Jezusa na pastwę wrogów przez wszechmocnego Boga, do którego się zwracał. No i nie akceptują Jezusowej boskości — według nich był wyłącznie prorokiem. Wielkim prorokiem, lecz to wszystko. A według Żydów to był wredny apostata, rozrabiacz godzien kary głównej lisek chytrusek buszujący w ich kurniku. Ten spór się zaostrza Lance, odkąd Jezus przeskoczył swego Ojca. Kościół nowożytny postawił na Syna kosztem Ojca — kosztem Stworzyciela, Przedwiecznego. Wielbi się głównie Chrystusa. Zwraca się do Chrystusa. Prosi Chrystusa. Czyli zwycięstwo antropomorfizmu i teatru. Dotykalny Bóg w ludzkiej postaci, i Jego dramat na miarę Szekspirowską. Widocznie łatwiej czcić Boga Żywego-Ukrzyżowanego, aniżeli niematerialne, niewyobrażalne, tajemnicze, transcendentne zjawisko Ojcowskiej Praboskości. Zakończył żartem, aby usunąć nadmiar powagi z tego wykładu: — Wiesz, Lance, coraz częściej mi się zdaje, że Mahomet, Konfucjusz i Budda byli Żydami... — Dlaczego? — Ponieważ wszystkie współczesne religie wymyślili Żydzi, od Mojżesza do Marksa i Freuda. Ale nie mów tego Percy’emu, on już i tak uważa mnie za antysemitę. To z kolei był cały Bo. Pod gruboskórnym, szorstkim puklerzem — mędrek; tłumione zewnętrzną pijacką lub harleyową rubasznością geny domorosłego myśliciela. Tak samo dwoisty był Percy — cyniczny błazen o romantycznym sercu. I wreszcie rekordowo dwoisty, lub wręcz troisty, był Gal — komputerowy geniusz, bigot mogący udusić protestanta kwestionującego kult Maryi Panny, i zupełne dziecko w sprawach rozgrywających się między płcią a płcią,
Kielich
175
wyznający dziewiczość, wstydliwość, przyzwoitość, wierność tudzież pozostałe cnoty stosowane we współczesnym życiu równie często jak kaganek, kijanka i drewniana chochla. Kiedyś przybiegł do mnie wzburzony, wymachując gazetą, gdzie był reportaż ze ślubu norweskiego następcy tronu, księcia Haakona, który uczynił swoją żoną, czyli potencjalną królową, pannę Mette-Mari: — Lance, zobacz co oni tu piszą! Że ona miała przed ślubem kilkudziesięciu kochanków! — Tylko?... Kto ci dał tego szmatławca? — Dziewczyny w sekretariacie. To pismo dla pań... — Właśnie, pismo dla sekretarek, kucharek i menadżerek, a ty winieneś czytać pismo święte i odliczać kulki różańca! — Gadasz jak Percy! — pożalił się, siadając. — „Mniszku”, Percy ma rację, ten świat to nie jest wyspa dziewiczych aniołków. Uniósł głowę i zaskoczył mnie pytaniem, przy którym policzki sczerwieniały mu jak buraki: — Lance, czy... czy dzisiaj wszystkie dziewczęta... no... czy wszystkie... — Wyduś z siebie wreszcie! — ...czy wszystkie... czy wszystkie biorą do ust? — Wszystkich nie pytałem, dzieciaku, pojęcia nie mam. Ale większość pewnie to robi, bo taka jest moda lansowana przez te pisemka dla pań i panienek. Kiedyś robiły to tylko prostytutki, lecz świat się unowocześnia i udemokratycznia, zajrzyj do swego Internetu. — To... to jak można się całować z dziewczyną?... — kontynuował drżącym głosem. — „Mniszku”, one płuczą usta i myją zęby, nie wydziwiaj! Ty żresz padlinę w King Burgerze albo w McDonaldsie, i też myjesz potem uzębienie. — To nie to samo, Lance! — Zapytaj Bohora lub dentystę, a każdy z nich wytłumaczy ci, że to prawie to samo. Też nie miałem o tym pojęcia, póki Bohorowi nie spadł w trakcie kolacji sztuczny ząb osadzony na implancie. Bohor mimowolnie przełknął ten ząb. Później, gdy go wysrał — starannie go wymył i zaniósł do gabinetu dentystycznego. Jednak swemu dentyście powiedział, że głupio byłoby mu nosić w ustach ząb wyjęty z dupy. A dentysta mu wyjaśnił, że choćby ząb nie był umyty i wysterylizowany, to i tak różnica byłaby niewielka, gdyż bakterie z odbytnicy i z jamy ustnej prawie się nie różnią. I wstawił mu znowu ten połknięty ząb, oszczędzając kosztów. — Lance, to przecież coś innego, chodzi o uczucia... Wystarczy
176
Waldemar Lysiak
świadomość, że dziewczyna... Urwał speszony. — Że miała ileś cudzych ptaszków w ząbkach, tak? — dokończyłem za niego. — Tak. Ja... ja nie rozumiem, że można... — Że można taką ptaszniczkę wielbić niczym bóstwo i robić mamusią swoich potomków? — Tak. No bo... kiedy chodzi o miłość... to ja nie rozumiem... Znowu urwał. — „Mniszku”, żaden facet nie rozumie wszystkiego co tyczy kobiet. A miłość to już zupełna enigma. Nie rozumiemy i nigdy nie zrozumiemy, musimy z tym żyć. Ja długo nie rozumiałem dlaczego kobiety podnoszą olimpijskie ciężary, dmuchają sobie kulturystyczne bicepsy i grają w futbol bądź w hokeja na lodzie. A teraz nie rozumiem już tylko jednego: czemu nie ma kobiet wśród mechaników samochodowych? To jest dopiero zagadka! A ty się przejmujesz higieną oraz statystyką żeńskiej jamy ustnej! Obudź się, Gal! Budził się długo. Początkowo fatalnie się czul wewnątrz „Swingu”, do którego atmosfery pasował gorzej niż stara, zniszczona życiem chłopka, nieodrodna córa prowincji, kiedy bez zapowiedzi wizytuje syna w dużym mieście, zastaje u niego bankietowy wieczór i sterczy przy drzwiach mnąc nerwowo swą kwiecistą chustę, z miną osoby nie na swoim miejscu. Lecz się dostosował, pogrubiając pancerz chroniący mnisie wnętrze, i tylko czasami reagował złością lub pytał o coś naiwnie, jak wtedy, kiedy spytał o całus. Gdy już wychodził z mojego gabinetu, zainteresowało go coś innego: — Dlaczego się nie żenisz, Lance? — Bo czytałem te najnowsze, sensacyjne rozprawy genetyków, biologów, psychologów i socjologów, zwane „rewolucją socjobiologiczną” — o tym, że kobiety są dużo bardziej niewierne aniżeli mężczyźni, do czego zmusza je sterowany mechanizmem ewolucji rozkaz genów i wzrost fenyloetyloaminy w mózgu, plus biologiczna chęć zakosztowania innego mężczyzny podczas okresu płodnego. Pewien pisarz wykładał to dziesięć lat wcześniej niż uczeni, powieścią „The Ship”... — Znowu kpisz ze mnie?... A serio, czemu się nie żenisz? — Bo Monika Lewinsky wybrała cygaro prezydenta Clintona, „Mniszku”. Zmykaj! Noemi wybrała karierę światową. Kiedy minął trzeci rok naszego związku, zaczęła coraz częściej dawać gościnne występy po metropoliach; kiedy minął czwarty — zaczęły się długawe tournée. I nasz romans gasł, gdyż odmówiłem towarzyszenia jej w charakterze prydupnika. Byłoby to śmieszne — pałętający
Kielich
177
się z tyłu samczyk wielkiej diwy, statystujący milcząco na prasowych konferencjach, głupawo się uśmiechający na rautach, drżący na widok każdego młodszego zalotnika, itp. Rozstrzygnęła tu zresztą o wszystkim, dużo wcześniej, nie moja wola, ani wola Noemi, lecz jakość jej głosu. Miała cudowny kontralt (skala trzy i pół oktawy, od bogatych niskich tonów do dźwięcznego wysokiego C). To jest głos o takiej sile, że niesie pieśni Mahlera ponad brzmieniem pełnej orkiestry, a ruchliwość wykazuje taką, że koloratury Rossiniego zamienia w deszcz iskier. Moją ostatnią miłosną namiętność (główną erotyczną namiętność mego życia) — zamienił w garść sentymentalnych wspomnień, czyli w kupkę romantycznego popiołu.
178
Waldemar Lysiak
12. Grzechy i senne zjawy W rytm tańca palców
Po zniknięciu Noemi stosunki między mną a Percym odzyskały dawne ciepło i wigor. Pragnąc leczyć moją chandrę, Percy zaproponował dwutygodniowy „wyjazd łowiecki”, reklamują mi głośny wczasowy kurort Malanga: — Człowieku! Średniowieczne miasteczko pełne knajpek i tancbudek, a wewnątrz najlepsze dziewczyny z całego kraju! Pogoda bankowa, tam słońce zawsze świeci! Chodzisz boso i prawie goło! Morze ciepłe jak kąpiel niemowlaka! Plaża od horyzontu do horyzontu! Przy niej mur hoteli, same pięciogwiazdkowe! A w nich same wyemancypowane blondyny między trzydziestką a czterdziestką! Nawet za drinki nie musisz płacić, bo każda ma konto z siedmioma cycami! — Po to Pan Bóg stworzył alimenty i rozwody dla dzielenia majątku — wtrącił Bohor. — Jeżeli dasz mu się namówić Lance, to nie zatrzymujcie się w tych przyplażowych gigantach: Starówka jest blisko głównej plaży i są tam śliczne małe hoteliki, a trochę dalej, przy dzikiej plaży, małe pensjonaty... — Wiem, Bo. Znam Malangę, jeździłem do niej z ojcem i matką prawie co roku. Moi starzy tam się poznali, i tam wzięli ślub w katedrze Ducha Świętego. — To przestań się namyślać, odwiedzisz stare wakacyjne ty. I moglibyście wziąć ze sobą Gala... — Po co? — zapytał Percy bez entuzjazmu. — Właśnie po to. — Czyli po co? Tamtejsza katedra ma chyba dostatek własnych kleryków! — A tamtejszej synagodze brakuje myszygenów *?!... — spienił się Bo. — Lance, weźcie dzieciaka, weźcie właśnie po to, po co jedziecie — dla wakacyjnych harców. Czas rozprawiczyć mu ten dziecięcy łeb, bo inaczej umrze kiedyś zgrzybiały, nie znając smaku kobiety! Ludzie, przecież on ma już dwadzieścia cztery lata, zaraz... może i więcej mu stuknęło, a prowadzi się jak nieletni ministrant, to jest chore! — To brak powołania do dupczenia — rzekł Percy. — Ale to nikomu nie *
—
Żydowskie: głupków, pomyleńców.
Kielich
179
przeszkadza zostać wielkim człowiekiem — papieżem, prezydentem, królem hakerów, artystą lub noblistą. — Owszem, to jest stan umysłu, który małego hamuje, blokując mu hormony — zgodził się Bohor. — Lecz dobra suka odkorkuje go jak butelkę szampana. Tutaj, w pracy i w „Swingu”, on za dużo główkuje, wszystko widzi czarno, serce mu pękło dzięki Joasi, ale tam, wyrwany z tego młyna, wyluzowany, rozkręcony przez was... będzie miał szansę! Wzięliśmy Gala do kurortu. Trzy oddzielone łazienkami pokoiki na piętrze małego pensjonatu pachniały prowincją, schludnością i wolnością. Dzika plaża pachniała pustką i bryzą. Główna plaża pachniała kremami przeciwudarowymi różnych firm. Obsiadały ją co rano młode chętne dupy w sile dywizji powietrzno-desantowej. Cienie pełzające po piachu miały mnóstwo kolistych form. Było z czego wybierać. Wokół krążył wiatr zwany „demonem południa”, stary podżegacz libido, więc wszystko to się gotowało i skwierczało jak na patelni, nie tylko od słońca. Do katedry zajrzałem siódmego dnia, czyli w połowie tamtego urlopu. Pierwszy raz niebo upstrzyły drobne chmury. Towarzyszył mi Gal. Przeżegnał się i uklęknął wchodząc do narteksu, a także zdziwił, iż ja nie robię tego samego. Nawa główna była całkowicie pusta. Gdy już obeszliśmy wnętrze bocznymi nawami, przyglądając się ołtarzom absyd, malowidłom i rzeźbionym pomnikom — stanęliśmy przed głównym ołtarzem. — Modlisz się? — zapytał Gal. Nim zdążyłem odpowiedzieć, Percy udzielił odpowiedzi spoza moich pleców: — Nie, tylko myślę. — O czym myślisz? — O pupci tej małej z baru. — Tutaj? ! — przeraził się „Mniszek”. — A co, tutaj nie wolno? — Nie wolno ci mieć myśli sromotnych ani bluźnić w miejscu świętym! — Daj spokój, „Mniszku”, wyluzuj, przecież właśnie oddaję hołd twemu Bogu. Jeśli stworzył taki tyłek, to rzeczywiście jest wszechmocny. — Dość! — krzyknąłem. — Zjeżdżaj stąd! Chciałem złapać Percy’ego za ramię i wyrzucić, ale moja dłoń trafiła w pustkę kościoła. Rozejrzałem się — Percy znikną jak duch; obok mnie stał tylko Gal. Był przerażony: — Dlaczego każesz mi wyjść?! — Ja każę ci wyjść?! — Spytałem, czy się modlisz, a ty kazałeś mi zjeżdżać stąd.
180
Waldemar Lysiak
— Nie tobie. Wydawało mi się, że Percy tu wlazł. — Percy? Przecież Percy został w domu, śpi jeszcze. — Wiem... Mam kaca po wczorajszym chlaniu z Percy’m. Chodźmy już. — Nie będziesz się modlił? — Nie modlę się nigdy. — Nie wierzysz w Boga? — Nie wiem czy wierzę. — Jak to nie wiesz?! — Nie wiem, w tym właśnie problem. — A jednak chodzisz do kościoła... — Rzadko. I nie chodzę, lecz wchodzę. I tylko do pustej kościoła. — Czemu tylko do pustego? — Bo lubię puste wnętrza sakralne. — Czemu puste? — Bo one dowodzą lepiej niż cokolwiek innego, że Bóg, jeśli istnieje — przemawia głównie ciszą. A więc samotnością, muzyką... — Muzyką? — zdziwił się Gal. — Jak muzyką, to nie ciszą! Chciałem mu wytłumaczyć, że się myli, lecz raptownie, od strony chóru organowego, popłynęły zstępujące tony „basso latnentoso” * w „Mszy Hmoll” Bacha, wyznaczające mękę Chrystusa na krzyżu. Uniosłem głowę. — Pięknie grają! Chyba ćwiczą do koncertu wieczornego, nie sądzisz? — O kim mówisz, Lance? — O tym barokowym pasyjnym kawałku, głuchy jesteś?! Posłuchaj tego, co oni grają, a zrozumiesz to, co mówiłem. Taka muzyka nie tylko uwzniośla, lecz i gruntuje ciszę, daje ciszy głębokie tło... — Jaka muzyka, Lance ?!... Widząc, że trzymam głowę odchyloną i jestem zapatrzony ku sklepieniu — sam podniósł wzrok i szukał wysoko znaku życia. Ale muzyka nagle zgasła, jakby przerwana gniewnym ruchem dyrygenta lub wyłączeniem prądu. — Dobrze się czujesz, Lance? — Dobrze. Tylko głowa trochę mnie boli. Pewnie od wczorajszego słońca... — Od tego wczorajszego picia, Lance! Pijecie z Percym zbyt dużo! I te plażowe dziewczyny... — Gal, nie każdy mężczyzna umie powiedzieć kobiecie, która stanęła mu na drodze: „— Noli me tangere!”** , jak Chrystus. Nie jestem święty! Tobie również przydałoby się trochę seksu. Ta czarnulka, ta z dużymi klipsami, która * **
— —
Basu żalośliwego, basu opłakującego. Nie dotykaj mnie!
Kielich
181
przedwczoraj leciała na ciebie... — Nie będę tutaj o tym gadał, Lance, to jest Dom Boży! — Więc wyjdźmy, Boży robaczku. — Nie dotykaj mnie!
— Gal, łóżko kobiety lub leżanka seksuologa! Praktyka lub sanatoryjna terapia! Co wolisz? — Ani jedno, ani drugie, Lance. Nie zmusicie mnie do niczego. Bez miłości nie chcę i nie potrafię uprawiać seksu, więc żeby go uprawiać — muszę się zakochać, a nie zakocham się w kobiecie nieprzyzwoitej. Dlatego całe te wasze starania, swatania, podpuszczania i rajfurowania śmieszą mnie tylko. Wiem, że macie mnie za upośledzonego i nawiedzonego dzieciaka, stukniętego prawiczka-świętoszka, i to mi wcale nie wadzi dopóki Pan jest ze mną, On mi wskazuje drogę. Na tej drodze prędzej czy później znajdzie się przeznaczona mi kobieta. — Amen! — burknąłem, i ruszyliśmy do pensjonatu. Wchłonął nas labirynt krętych uliczek Starówki. Szybko zgubiliśmy się w nim. Miast pytać o drogę — kluczyliśmy, nie bez satysfakcji, po malowniczych zaułkach i zakątkach, wśród miniaturowych knajpek, butików i antykwariatów. Raptem przykuła moją uwagę dziwna witryna, pełna samych dawnych fotografii rodzinnych z XIX i początków XX wieku — brązy, sepie i żółcienie, konterfekciki singlowe i zbiorowe, mundurki szkolne i wojskowe, krynoliny i szyfony, hajdawery i ordery, wstążki i lampasy, uśmiechy i grymasy, gigantyczny wybór! Szyld dźwigał dumną nazwę: „D a g e r o t y p”. Wszedłem do środka. Trącony drzwiami dzwonek przywoła sprzedawcę, oślizgłego grubasa, który budził wstręt nim wycisnął przez sztuczne zęby pierwsze słowo. Zapytałem: — Sprzedajecie te fotografie? — Jakżeby inaczej, proszę szanownego pana!... Kupujemy również. Kupujemy, by sprzedawać, a sprzedajemy, by móc kupować, jak to w handlu. — Dużo sprzedajecie? — Nastarczyć nie można, proszę szanownego pana, chociaż ciągle podnosimy ceny. — Wariactwo! — westchnąłem. — Dlaczego ludzie kupują zdjęcia cudzych przodków? — Żeby mieć przodków, drogi panie!... Tu przyjeżdża na wczasy dużo biznesmenów, polityków, aktorów, ludzi zamożnych, którzy jednak nie mają przodków, a chcą mieć, chcą pokazywać rodzinny album znajomkom i gościom. Dziadek generał, ojciec bankier lub skrzypek, wujek biskup lub radca dworski, babcia w koronkach i w bujanym fotelu przy kominku... Czym
182
Waldemar Lysiak
możemy służyć szanownemu panu? — Niczym. Mam prawdziwe zdjęcia moich dziadków i babć. — Chętnie je kupimy od szanownego pana, płacąc godziwą cenę. Wyszedłem zbulwersowany i zapytałem Gala: — Jak myślisz — czy jest jeszcze coś nie na sprzedaż, gdy handluje się już własną babcią? Tej nocy śniła mi się witryna „Dagerotypu”. W samym środku, między innymi fotografiami, tkwiło brązowe, przykurzone zdjęcie mojego dziadka, Norberta! Ów koszmar był tak sugestywny, że postanowiłem to sprawdzić, zostawiłem więc na plaży Gala i Percy’ego, wróciłem do pensjonatu, przebrałem się i machnąłem ku Starówce. Błądziłem pół godziny, a nie mogąc samodzielnie znaleźć — zacząłem pytać rzemieślników i kupców. Wzruszali ramionami — żaden nie słyszał o podobnym sklepie. Gliniarz i dorożkarz nie słyszeli również. Taksówkarz mi oznajmił, że nie ma tutaj i nigdy nie było sklepu ze starą fotografią. Właściciel zakładu fotograficznego zdumiał się: — Dostał pan chyba wczoraj udaru! Gdyby był tu foto-antykwariat, musiałbym wiedzieć o tym! Wściekły — przestąpiłem próg pierwszego lepszego pubu i zamówiłem dubeltowego scotcha, żeby się otrząsnąć. Prócz mnie i barmana tkwiła tam tylko jakaś kobieta, na którą nie zwróciłem uwagi. Ale ona zwróciła uwagę na mnie. Podeszła, Przysiadła się bez pytania o zgodę, i zagaiła, wcale nie słodko, raczej cierpko: — Chłopczyku, zbliża się wieczór... — Widzę, dziewczynko! — odpowiedziałem tonem, który miał ją zniechęcić, lecz nie zniechęcił. — Chcesz zjeść ze mną śniadanie? — nacisnęła. — Nie mogę. — Masz jakiś powód? — Mam aż dwa. — Ptaszek ci nie staje? — To jest ten trzeci. — A te dwa? — Boję się hiva i nie lubię gumy. Ty też masz dwa. — Co? — Masz dwa dobre wyjścia. Możesz wyjść na ulicę i zaproponować swoje dziewicze łono któremuś z przechodniów, im wszystkim ptaszek fruwa. Albo możesz zrobić siusiu, zmówić paciorek i przespać pierwszą samotną noc w tym roku, dziewczynko. Uśmiechnęła się krzywo:
Kielich
183
— Szczęśliwa musi być ta lalka, dzięki której oszczędzasz na gumie. — Ta jedyna, z którą chciałem to robić bez przerwy... — Dała ci kopa? — Uhmm. — Taka jest zasada, nikt nie ucieknie od tego. Kochani dają kochającym kopa. Gdyby to ona kochała cię jak głupia, twój but walnąłby ją w tyłek. I wtedy miałaby dwa wyjścia: zostać kurwą prywatną lub kurwą publiczną. Dwucipkową lub jednocipkową, chłopczyku. — Nie rozumiem... — Nie rozróżniasz? — Zawsze byłem kiepski z zoologii. — Te tak zwane przyzwoite, które łapią frajera do ślubu, do potomstwa i do rodzinnego szczęścia — mają dwie cipki. Pierwszą dla męża, drugą dla gacha. Domową dla wierności małżeńskiej zaprzysiężonej u ołtarza, eksporttową dla puszczania się na boku. A my, profesjonalne kurwy, mamy tylko jedną. — Nadrabiacie to waszą pszczelą pracowitością, bez której świat zdechłby z nudów. Drinka? Zaczęła mi się podobać. Nie była idiotką; była dwudziestokilkuletnią rutynowaną ladacznicą, wyzbytą złudzeń tak szczerze, jak tylko można wobec siebie samej. Albowiem pszczela pracowitość prostytutek nie ruguje u nich miraży. Widziałem tego mnóstwo; prawie każda dziwka długo śni na jawie swoją absurdalną baśń: gdzieś w głębi wypacykowanych oczodołów, w głębi błyszczących chciwością gałek ocznych, w głębi promieniujących sprytem źrenic, tli się nie zagaszony żar szczerej namiętności dziewic pragnących zdeflorowania bajkowego, czystego jak ołtarz miłości, cudownego jak wniebowstąpienie — sen o młodym księciu dosiadającym białego rumaka. Trzeba paru ciężkich lat, by ten miraż został zastąpiony przez definitywny smutek. Taki smutek dokucza wszystkim starzejącym się kobietom, wyrasta bowiem właśnie z czasu. Czas, który przepływa nie dając marzeniom plonu, budzi rodzaj zwierzęcego odrętwienia, i kiedyś serce kamienieje bezpowrotnie. U prostytutek kamienieje rychło (gdyż im, jak sportowcom, zegar podwójnie szybko cyka), a u prostytutek rozsądnych kamienieje dużo wcześniej niż u marzycielek zatwardziałych. Siedząca przy moim stoliku była dziwką inteligentną. Dla niej już nie było ratunku. — Co ci postawić? — Martella. Dostała koniak i spytałem: — Ile bierzesz?
184
Waldemar Lysiak
— Za co? — Przecież nie za opowiadanie kawałów, dziewczynko. Kawały sam umiem opowiadać. — Tamto też umiesz sam robić. Ale bądź łaskaw nie robić tego przy mnie, raczej opowiedz mi jakiś kawał. W tym na pewno jesteś lepszy. — Może być o dwóch myszach i nietoperzu? — Wolę o pszczołach. Tak ładnie mówiłeś o mojej „pszczelej pracowitości”... — Znam tylko o dwóch myszach i nietoperzu. — Więc to ty jesteś ten gość, co wymyślił Batmana, Myszkę Miki i jej koleżankę Minnie! — To wymyśla mój kumpel. A ty teraz wymyśl cenę na swoją myszkę, dziewczynko. — Dwadzieścia za pół godziny, trzydzieści za godzinę, sto za całą noc. — Jesteś droga. — Jestem dobra. Rozkraczyć nogi każda potrafi, ale zrobić chłopu tak, żeby poleciał do nieba... Płacisz zresztą nie tylko za to. Mam trzy semestry studiów, znam dwa języki, mogę rozmawiać o kinie, o polityce, nawet o literaturze... — Przez tydzień lub miesiąc? — Chcesz się ze mną żenić? — Pod warunkiem, że istotnie jesteś znawczynią literatur Kto napisał „Don Kichota”? — Tolkien. — Nie jesteś. Tolkien napisał „Harry’ego Pottera”. — Sam jesteś kiepski. „Harry’ego Pottera” napisała baba, jakaś Angielka. — Tak? Skąd wiesz? — Mówili w telewizji. — W telewizji bez przerwy łżą. — Tylko o polityce łżą. Czego ty chcesz? — Czego ja chcę?... Chcę lekarstwa i zbawienia dla mojego kumpla. — Tego, co ożenił Batmana z Myszką Miki i jej koleżanką? — Nie, dla innego kumpla. — Masz wielu chorych kumpli! — Ale tylko jeden wymaga ofensywnego leczenia. — Mówiłeś też o zbawianiu... — Na jedno wychodzi. — A co ja mam do tego?
Kielich
185
— Musiałabyś spędzić z nim tydzień, lub może kilka tygodni, nie nudząc go intelektualnie za dnia i męcząc go nocą gimnastycznie. Ale przedtem musiałabyś go uwieść po katolicku. — Jak?! — Uwieść z Bożą pomocą, a później uświadomić z diabelską pomocą. To pierwsze robiłabyś grając dzieweczkę przyzwoitą, skromnisię, Kopciuszka, i jeszcze świętoszkę, która lubi się modlić. Dasz radę? — Cyganić frajera? To każda baba potrafi bez studiów aktorskich, rodzimy się z tym talentem do kiwania i ogłupiania facetów. Póki licealistki nie nosiły koszulek z nadrukiem: „Fuck me!”* — można było nawet zagrać dziewictwo mając trzydzieści lat, ale dzisiaj to by już nie przeszło. — Tak, czasy zrobiły się trudne... — westchnąłem tonem pełnym współczucia. — Nie musisz grać dziewicy. Zagraj tylko pobożnisię, panienkę religijną. — Proszę bardzo, jeśli tata płaci. — To nie mój syn, to naprawdę mój kumpel. Fajny chłopak, ale dewot i ma zahamowania, trzeba go wyzwolić, dziewczyno. Ktoś winien solidnie go rozerotyzować, zaczynając od wspólnej modlitwy. — Gdzie? — W katedrze. Przyjdzie tam jutro koło południa, kiedy katedra jest pusta, bo plaża jest pełna. Zobaczy dziewczynę modlącą się i chlipiącą. To młodzian bardzo czuły na łzy kobiet, a już na łzy orantki będzie wrażliwy szczególnie. — Czyje łzy? — Orantki, kobiety rozmodlonej, trzysemestrowa studentko. Masz się modlić, masz wycierać chusteczką łzy, masz pociągać nosem i masz czekać aż mój kumpel się zbliży. Resztę kombinuj sama — wymyśl jakąś łzawą bajeczkę, która trafi mu do serca. — A ty wymyśl teraz kilka cyfr, żebym wiedziała jakie literackie honorarium trafi do mojej torebki. — Za bajeczkę i za całą jutrzejszą próbę dam ci sto pięćdziesiąt. — Dwie stówy, albo graj orantkę sam! — Dobrze, dwie stówy. — Połowa z góry, chłopczyku. — Dobrze. I później dwieście za każdy następny dzień przez miesiąc. — A co po miesiącu? — Duża premia, jeśli efekt będzie prawidłowy. — I co dalej? — Zobaczymy. Masz być jutro ubrana bardzo skromnie, ni wypacyko*
—
Przeleć mnie!
186
Waldemar Lysiak
wana, nie przeperfumowana, gadająca grzeczniutko i cichuteńko, spuszczająca wstydliwie oczęta... — Uczysz piekarza robić bułki! — parsknęła, zanosząc się śmiechem. — Będziesz te bułki robić klęcząc ze złożonymi rączkami przed ołtarzem lewej kaplicy transeptu. Wiesz co to transept, orantko? — Wiem, tatusiu. Skoczymy na górę? Darmo, w ramach literackiego honorarium za bajeczkę dla twego kolesia. — Nie sypiam z dziewczynami przyjaciół. Pokaż jutro, że jesteś warta tej forsy. Aha, byłbym zapomniał — przedstaw mu się jakimkolwiek imieniem, byle nie Joasia, dziewczynko! Wieczorem skłamałem Galowi: — „Mniszku”, jutro w południe mija rocznica śmierci mojej mamy, pomódl się za nią. — Oczywiście, Lance, chociaż twoja mama z pewnością wolałaby, żebyś sam to uczynił. — Mnie Bóg nie wysłucha, nie jesteśmy blisko. — Więc może czas się zbliżyć, Lance? On nie przekreśla grzeszników, czeka na ich skruchę... — Gal, nie szukam dzisiaj misjonarza, tylko oranta, rozumiesz? — Rozumiem, Lance. Pomodlę się i za ciebie, i za nią. — Czy możesz to zrobić jutro koło południa, w katedrze, przy ołtarzu lewej kaplicy transeptu? Tam moi starzy brali ślub, właśnie między dwunastą a pierwszą. — Jak sobie życzysz. Będę się tam modlił całą godzinę, do pierwszej. Mógłbyś też zamówić mszę w intencji swoich rodziców... — Nie chcę, by modlono się w ich intencji za pieniądze, dlatego poprosiłem ciebie — to będzie tylko z serca. Pieniądze wolę przeznaczyć na cel filantropijny. Od jutra będę płacił dwie stówy dziennie na pewną inicjatywę, czysto charytatywną, „Mniszku”. Z którego „grzechu głównego” wyrasta kłamstwo? Siedem jest „grzechów głównych”: pycha, rozpusta, chciwość, zazdrość, obżarstwo, lenistwo i gniew. Nazywają się „głównymi” nie dlatego, że są szczególnie ciężkie, lecz dlatego, że są bazowe vel źródłowe — są to „grzechy pożądliwości”, grzechy, które stanowią kolebki wszystkich innych grzechów. Z którego zatem „głównego grzechu” wyrasta grzech kłamstwa? Święty Tomasz Akwińczyk pisał: „Kłamstwo jest grzechem śmiertelnym, jeżeli bezpośrednio sprzeciwia się miłości — miłości Bożej, lubo też miłości człowieczej, gdy przez okoliczność daje bliźniemu ciężkie zgorszenie, albo też szkodę czyni bliźniemu”. Ja wszakże moją kłamliwą intrygą pragnąłem unormalnić bliźniego mego; robiłem to z
Kielich
187
przyjaźni, dla mniemanych pożytków, nie zaś dla wyrządzenia mu szkody. Grzeszyłem świadomie, w zbożnym, jak sądziłem, celu, nie bacząc, iż grozi mi kara (kara groziła mi wedle Ojców Kościoła: „Kto grzeszy, Bogu wyrządza zniewagę, i zadośćuczynić grzech cierpieniem musi, ponieważ Bóg chroni jeno przyjaciół swoich, a grzesznik to czartowski sługus”). Niestety — Bóg źle tym razem chronił swego przyjaciela, „Mniszka”, i cała ta afera zakończyłaby się dla Gala wielką katastrofą, gdyby nie brutalna interwencja jego ziemskich przyjaciół. Wynajęta przeze mnie panienka zagrała bowiem zbyt dobrze. Rozkochała Gala tak mocno, iż nie wrócił z nami od razu — został w Malandze, by spędzić tam kolejny tydzień, następnie przywiózł swą damę do stolicy, a po kolejnym miesiącu kupił pierścionek zaręczynowy, drogie cacko, pełne brylantów, platyny i złota. Wówczas się przeraziłem, wkurzyłem i powiedziałem „narzeczonej”: — Koniec balu! Zarobiłaś dosyć, czas się urwać! — Sam się urwij, chłopczyku! — odpowiedziała twardo, wydymając bezczelnie wargi. — Chcesz, żebym mu powiedział kim jesteś? — Powiedz mu to! Odeszła śmiejąc się triumfalnie, była bowiem na tyle mądra, że wiedziała, iż nie mógłbym zranić Gala wyjawieniem mu prawdy. W swej kalkulacji przeoczyła jedynie Bohora i jego gliniarskie koneksje. Aresztowano ją, znaleziono u niej „narkotyki oraz przedmioty pochodzące z kradzieży”, dano alternatywę: kilka lat ciężkiej paki lub emigracja — i wyjechała, zostawiając „Mniszkowi” łzawy list, który jako finał książki byłby ozdobą literatury sercowej w erze Romantyzmu, w erze Realizmu, w erze Modernizmu, w erze Harlequina, w każdej erze. Straciłem wtedy mnóstwo nerwów. Nakłonienie Bohora, by uruchomił dla tej sprawy swoje głiniarskie wpływy, nie szło lekko. — Lance... zaciągniemy kolejny dług, a sprawa jest błaha, możemy to zrobić prościej — powiedział. — Jak? — Dając tej dziwce dymisję bez angażowania państwowych instrumentów. — Ona ma twardy tyłek, klaps nie wystarczy, kopniak nie wystarczy, pistolet nie wystarczy, potrzebny jest czołg. Jeżeli przyciśniemy zbyt słabo, narobi wrzasku i Gal się dowie... — No to się dowie, trudno, jest pełnoletni. Znajdziemy mu żonę lepszego gatunku. Nerwy puściły mi niepotrzebnie wówczas: — Ty będziesz mu szukał?... To może od razu znajdź mu dwie żony, co?!...
188
Waldemar Lysiak
Pobladł, gdyż sądził, że usłyszał aluzję bliską szantażu, choć palnąłem bez takiego zamiaru, a jedynie wskutek głupiego, chwilowego gniewu. — Lance... od kogo... — Od Dula. Dul chciał cię tym załatwić, lecz wybiłem mu to z głowy. Mam słowo Dula, że sprawa nie istnieje. — Słowo Dula! — Nie bój nic, dotrzyma, ręczę za to. — Percy też wie? — Nie wie, i nie będzie wiedział. Bo już nic nie mówił i rozkręcił dla dobra „Mniszka” gliniarnię, ale sam fakt, że jako nacisku użyłem bigamii przyjaciela, męczył mnie bardzo. Później się okazało, że pułkownik Dul kontrolował moją grę (pewnie dzięki swym wtyczkom w policji) i przerobił dziwkę z kurortu na agentkę wywiadu. Na zagraniczną agentkę wywiadu, chociaż planował coś innego — wcześniej chciał, by jako żona Gala penetrowała mu „L&P&B&G” i „Swing”. W Biurze i w „Swingu” wówczas też działo się kiepsko. W Biurze szalało kilku kontrolerów finansowych, próbujących udowodnić, że Agencja oszukuje fiskusa nie płacąc właściwych podatków. W „Swingu” mąż-rogacz przedziurawił Percy’ego z pistoletu i Percy zniknął za murami szpitala. Dul był na mnie wściekły, bo odmówiłem współpracy w pewnej sprawie pachnącej zbytnio polityką; wyrzucał mi niewdzięczność: — Mogłem przeszkodzić policji, uniemożliwiając im wyekspediowanie tej niedoszłej małżonki Gala za granicę, lecz dałem sobie spokój, żeby zostało po twojemu! — Musiało zostać po mojemu, panie pułkowniku, bo ja nie mogłem dopuścić, aby knajpiana prostytutka została żoną tego chłopaka! — odparłem. — Trzeba było nie raić mu prostytutki, w końcu sam go wsadziłeś na tę klacz! — Tylko terapeutycznie! — Lekarz się znalazł! Zresztą... Prostytutki bywają świetnymi żonami, a każdy kto widział „Piękność dnia” Buñuela wie doskonale, iż w każdej babie, nawet w arystokratce, drzemie prostytutka !... Chronisz bezsensownie tyłek tego kieszonkowego świątka, ale nie ochronisz własnego tyłka, gdy mnie wkurzysz jeszcze parę razy, mam ograniczoną wyrozumiałość, drogi p r e z e s i e! Wszystko to — cały ten stresujący puls zdarzeń — rujnowało mi psychikę niby stado korników borujące od środka setki dziurek w zdrowym meblu. Zacząłem miewać dziwaczne, nerwowe sny, a właściwie koszmary, których głównymi aktorami byli Gal i Bohor. Już dawniej śnili mi się nie raz, lecz zupełnie inaczej. Dawniej śnili mi się
Kielich
189
jako oni sami — jako moi kumple, komputerowiec Gal i barman Bohor — a senne projekcje pokazywały czas rzeczywisty, współczesny, i realia współczesnego świata, nawet jeżeli fabuła była nierealna, absurdalna prawem snów. Teraz zaś zegar tych projekcji doznał zakłóceń — czas dziania się fabuł uciekał daleko w głąb historii lub wybiegał w przyszłość, a Gal i Bohor grali inne role: Bohor był sławnym poetą, a Gal jego adwersarzem, pełnym wszelako rewerencji, czyniącym gesty wobec wroga. Czasami zjawiali się też Klauch, Percy, Noemi i Dul. Wszyscy razem — cała szóstka — zjawili się tylko raz. Ten sen był łatwy do identyfikacji chronologicznej, i to bardzo precyzyjnej, dzięki jednemu nazwisku, które w nim padło. Zobaczyłem krajobraz typowo włoski. Obok zajazdu czekał dyliżans. Obok dyliżansu stał Dul. Nosił wyzłocony uniform i perswadował bogato odzianej damie, która miała twarz Noemi: — Signorina, nie mogę przydzielić wam eskorty, póki nie dostanę posiłków! Karbonariusze wzniecili rozruchy i chcą opanować miasto, a mnie brak żołnierzy dla utrzymania ładu, więc nie mogę wam dać ani jednego człowieka! — A ja nie mogę złamać kontraktu, kapitanie! Pojutrze mam tańczyć w Neapolu dla ich królewskich mości, rozumie pan? — Rozumiem, że jedziecie na własną odpowiedzialność! Bryganci Tifuzzia grabią prawie każdy dyliżans i często biją opornych pasażerów, więc zna pani ryzyko, signorina. Pani towarzysz straci bagaż i pieniądze, lecz pani może doznać jeszcze gorszego gwałtu. Radzę się zastanowić! — Zastanowiłam się. Jedziemy, woźnico! Woźnicą był Klauch. Towarzyszem Noemi był Bohor. Zwracała się do niego per „mistrzu”: — Mistrzu, wie pan, że wczorajsze gazety piszą o śmierci madame Guimard? — Tak, wiem o tym. — Stanowiła dla mnie wzór... — Umarła królowa, niech żyje królowa!... — skomplementował ją. — ... Ona jako tancerka umarła już podczas Rewolucji, a w dobie Cesarstwa pani zastąpiła Guimard na tronie, mademoiselle. — Ona tańczyła do końca, mistrzu. Gdy starzała się i brzydła, tańczyła ze swym partnerem, Despreauxem, przy kurtynie podniesionej metr nad sceną, tak, że widać było tylko nogi. A gdy nogi zestarzały się również — prezentowała figury taneczne samymi palcami rąk, i to jak! Po przebudzeniu sprawdziłem w encyklopedii datę śmierci „wielkiej Guimard” — 1816 rok. A więc mój sen toczył się na terenie
190
Waldemar Lysiak
postbonapartystowskiej Italii, która dla każdego literaturoznawcy jest „Italią Stendhala”. Dalsza część snu była zgodna z groźbą kapitana — bryganci dopadli dyliżans, wywlekli Noemi i Bohora, a gdy herszt o twarzy Percy’ego ściągał Bohorowi pierścień, tancerka krzyknęła: — Grabisz wielkiego poetę, nikczemniku! — Kogo?... — Wielkiego poetę, głupcze!... To twórca „Nokturnów alpejskich”! Tifuzzio zarechotał: — Czy jego złoto jest dzięki temu mniej warte? Wtedy odsunęła go na bok ręka księdza o twarzy Gala. — Giuseppe, zwróć wszystko mistrzowi pióra! — rozkazał ksiądz. — Grabimy bogatych, by karmić biednych i uciśnionych, lecz nie grabimy karmiących ludzkość, synu! — Co ksiądz gada! On karmi kogoś?! — zdenerwował się herszt bandy. — Papierem upstrzonym farbą, księżulu? — Cenią go wszędzie, w całej Europie, złą sławę by nar dało ograbienie takiego pupila — mruknął ksiądz. — Zwróć mi fanty, Giuseppe. I zapytał Bohora: — Czemu nie broniłeś się sam, wierszokleto? — Jak? Pięścią? — Głową. Czemu ta niewiasta musi przedstawiać nam wielkiego poetę? Sam mogłeś się przedstawić! — Nie używam mego nazwiska jako kapelusza, by żebrać, klecho. Ksiądz ściągnął gniewnie wargi i wycedził: — Czemu mnie drażnisz? Pragniesz kilku siniaków, sławny bubku? Szanuj sutannę! — Wpierw ty uszanuj Boże przykazania. „... ani żadnej rzeczy, która jego jest”, mówi Pismo! — Kradniemy dla wyzutych, w imię Chrystusa, idąc Jego drogą, której nie rozumiesz, boś zeświecczony grzesznie i zapatrzony do tyłu. Mnie przyświeca postęp! — Akurat! Dzwoniącemu na mszę ogonem zawsze przyświeca postęp! — warknął Bohor. Zbudziłem się właśnie wtedy i nie słyszałem już riposty Gala. Bardzo dziwne to było — Gal jako brygant, drogowy awanturnik! I jeszcze bardziej Bohor — jako romantyczny poeta gwiazdor renomy paneuropejskiej! Odtąd już ciągle był w moich snach poetą. Długo ukrywałem to przed nim, lecz nie wytrzymałem, gdy zdarzył mi się sen futurologiczny. Zobaczyłem Bohora stareńkiego, zmęczonego, pomarszczonego i przygarbionego, kuśtykającego o
Kielich
191
lasce, a ubranego trochę dziwacznie, modą całkowicie nie znanego mi kroju. Towarzyszył mu Gal, prawie tak samo sędziwy, i tak samo pochylony wiekiem, i tak samo uroczyście przyodziany wedle mody, której jeszcze było. — Chcę wierzyć, drogi mistrzu, że choćby ze względu na wdzięczność dla Akademii oszczędzi pan zebranych i jurorów... — rzekł Gal. — Czego mam im oszczędzić, pastorze, prawdy? — wyszeptał Bohor. — Swego wojującego konserwatyzmu, swego tradycjonalizmu, swej wrogości do postępu, drogi laureacie. Bóg, którego pan przecież wyznaje, zakazał nienawiści, kazał miłować, czyż nie tak? — Wyście tę miłość bliźniego rozwinęli w patologiczną tolerancję, dając przestępcom więcej praw niż ofiarom, zezwalając zboczeńcom terroryzować ludzi normalnych, a cudzołożnikom ułatwiając „prawdziwą miłość”, czyli rozpasanie erotyczne, za co wdzięczne są wam zwłaszcza te kobiety, które od dziewczęctwa z niejednego łóżka chleb jedzą! — sapnął Bo, stukając laską w dywan jak w werbel armijny. — Mizogin! — skrzeknęła idąca za nim siwowłosa elegantka o twarzy Noemi prawie stuletniej. — Zwalczałeś wolność już pół wieku temu, pamiętam to dobrze ze „Swingu”, Bo! I dalej identycznie uwiera cię kobieca wolność! — Mylisz się, Noemi, uwiera mnie tylko fałsz — zaprzeczył Bo. — Tylko hipokryzja. Wasze zakłamanie. Wieczne poszukiwanie „prawdziwej miłości” jako alibi dla okazjonalnych przygód lub dla ciągłej zmiany partnerów, czyli dla rozwiązłości uprawianej przez „kobiety nowoczesne” na fali „seksualnej rewolucji”, która awersję do małżeństwa i niechęć do macierzyństwa mianowała żeńskimi cnotami współczesnych czasów. — I kto to mówi! Bigamista! — wściekła się jeszcze bardziej Noemi. — Wcale nie jesteście inni, podły hipokryto! — Jesteśmy inni, siostrzyczko! — uśmiechnął się gorzko Bohor. — Mamy fiuta, nie nosimy silikonowych cycków i szczamy w pozycji stojącej, lecz najważniejsza różnica to fakt, że wśród nas zdarzają się osobnicy, którzy nie traktują prawdy jako swego głównego wroga. — Wszędzie musi pan tak rozrabiać, mistrzu? — wtrącił się Gal nim zdążyła odszczeknąć. — Wszędzie, drogi pastorze. Łajdactwo trzeba zwalczać totalnie — na lądzie, w powietrzu i na morzu. Również w królestwie Nobla. Proszę mi wybaczyć, lecz „noblesse oblige”* nie zamkniecie mi ust nagrodami. — „Semper idem” ** — westchnął pastor. — Miast łaknąć pokoju... — „Nie masz ze złymi pokoju!”, rzecze La Fontaine, proszę pastora. * **
— —
Szlachectwo zobowiązuje! Zawsze ten sam!
192
Waldemar Lysiak
— Ale kiedy kobieta... — Nie kobieta, tylko feministka, a feministka to mutant rodzaju żeńskiego, szkodnik! Kroczyli długim, ciemnawym korytarzem, który prowadził do feerii świateł wokół estrady i do wielkiej sali przepełnionej międzynarodową elitą. Bohorowi wręczono literackiego Nobla! Potem wygłosił rytualną mowę: — Drogie panie, panowie, tudzież obojnaki! Daliście mi tę nagrodę nie z chęci, lecz z konieczności — z musu! Od kilkudziesięciu lat przyznając literackiego Nobla samym lewakom, komunistom, „postępowym” nihilistom i goszystowskim pajacom — doczekaliście się krytyki tak szyderczej, tak już was uwierającej, że postanowiliście zrobić wyjątek, ergo: zaprzeczyć, iż lewactwo to główne kryterium waszych werdyktów. Miło, że pamiętacie jeszcze kulturę klasyczną, czego dowodem pamięć o łacińskim „si fecisti, nega!” — jeśli zrobiłeś, zaprzecz! Zaprzeczyliście laurem dla „wstecznika”, dla „antypostępowca”, dla „zoologicznego konserwatysty”. To dobry wybór. Dzięki temu werdyktowi piekło otrzyma dzisiaj publiczną chłostę, a widownią będą miliardy ludzi, bo towarzyszy nam telewizja. Upił kilka łyków lemoniady ze szklanki stojącej na mównicy, i kontynuował tym samym imperialnym tonem: — Panie i panowie jurorzy — wam przysoliłem już; teraz czas waszych gości. Elitarna zebrana tu publiko! Delegaturo globalnej opiniotwórczej masonerii musztrującej świat!... Tak, do was się zwracam, szanowni instruktorzy opinii publicznej! Po sali przeszedł wrogi mu szmer, lecz nie wytrącił Bohora z konceptu: — Kim wy jesteście? Przyznaliście sobie prawa bogów, gdy tymczasem jesteście delegatami Lucyfera i mordujecie duszę człowieka, hamujecie jego lot ku celom wyższym! Wskutek złej woli, lecz częściej wskutek głupoty, plagiatowości intelektualnej tych, którzy małpują Mefistofelesów „w dobrej wierze”, chcąc „wyzwalać ludzi” — unicestwiacie „Logos”* ! Robicie to nachalnie, bezlitośnie i wszechstronnie. Wtedy, gdy czyściec braku swobody zastępujecie piekłem braku jej ograniczania. Wtedy, gdy kulturę tłumicie kontrkulturą, a moralność — globalnym stręczycielstwem. Wtedy, gdy Dekalog odsyłacie do lamusa, a Boga do bajkopisarstwa dla prostaczków. Wtedy, gdy jako wzorce powszechne lansujecie prawidła przynależne wcześniej ludziom marginesu, analfabetom i dewiantom. Wtedy, gdy telewizję czynicie bronią masowego rażenia. Transcendencję wymieniliście na dialektykę. Tęsknotę za niedościgłym — na pogoń za trywialnym byle *
— Ład świata, rozum kosmiczny i prawa naturalne (według starożytnych); sprawcza siła Boża (według teologii wczesnochrześcijańskiej); Syn Boży (według teologii późnochrześcijańskiej).
Kielich
193
zyskownym. Branie wzoru z Chrystusa i Bayarda — na małpowanie komedianta ekranowego. Wertykalizm sprowadziliście do horyzontalizmu — Gotyk do asfaltu, a wodospad Szekspira do poziomej kałuży sitcomów. Desakralizujecie świat, czyniąc go płaskim korytem pomyj reklamowanych jako wyzwolenie. Wyzwalacie istotę ludzką z godności, prawości, rozsądku i honoru! Daliście człowiekowi zatrute jabłko węża! Jesteście dziwką grającą boginię ! Szerzycie kłamstwo i brud! Szczury ze średniowiecznych statków przynosiły dżumę mniej zabójczą od gangreny, którą stanowi wasze dzieło zniszczenia!... Tu się rozkasłał (być może wskutek emocji, a może wskutek zakrztuszenia śliną), więc znowu musiał popić, a ja się obudziłem, wstrząsany rytmem i hałasem tego kaszlu. Błyskawicznie nakryłem się kołdrą i próbowałem wrócić snem do sali, gdzie przemawiał Bo — chciałem usłyszeć więcej. Nie dało rady. Przyśnił mi się dealerski park samochodów. Odwróciłem myśl w kierunku Sztokholmu, podczas gdy mój uwodziciel, dealer truł o zaletach sprzedawanych aut. Nie miało to sensu zupełnie, więc rozbudziłem się definitywnie i wstałem. Tego samego dnia rzuciłem, z głupia frant, pytanie Bohorowi: — Czy to prawda, że jesteś poetą? Wlepił we mnie przerażone ślepia: — Skąd wiesz?!... Znowu Dul?!... Lance, może ten skurwiel założył mi w domu kamery i podsłuchy!... Ja również czułem gęsią skórkę. Ktoś zakładał w mojej głowie te Szekspirowskie „rzeczy, o których się filozofom nie śniło”. Bóg lub diabeł tańczył palcami rąk po moim mózgu... Kilka dni później Bohor wręczył mi wiersz dedykowany: „Lance’owi”. Ostatnie pięć wersów brzmiało tak: „Wyzbyty złudzeń udowadniał Iż słowa znaczą to Co znaczą To w spotkaniach z ludźmi Było mi dotąd nie znane”.
194
Waldemar Lysiak
13. Przychodzi stary człowiek...
Kiedy to nastąpiło, miałem czterdzieści sześć lat i już nieźle zabałaganiłem sobie żywot. Lub może odwrotnie: to życie zabałaganiło mój szlak. Nie posiadałem rodziny i nie spłodziłem bachorów. Nie zbudowałem ani nie kupiłem domu — wynajmowałem apartamenty, chociaż stać mnie było na luksusową rezydencję. Nie miałem własnej kobiety — nikogo komu daje się codzienną rytualną czułość i komu płaci się codzienną rytualną wdzięcznością. Nie miałem nawet gosposi, tylko brałem czasami babę do dużego sprzątania, mycia okien itp. Współczesny świat miejskich pralni, jadłodajni publicznych i łatwych kobiet czyni taką egzystencję całkiem znośną. Jakie aktywa mógłbym wtedy zapisać w rejestrze plusów? Nie byłoby tak źle. Prowadziłem znaną firmę, będąc jej głównym akcjonariuszem, miałem luźny czas pracy, ciekawą robotę (śledczą bądź dyspozycyjną) i duże dochody. Miałem ukochaną knajpę („Swing”), a tam świetną muzykę, pyszną kuchnię, rewię pięknych dam, baterię drogich butelek i rozrywkowe pokerki co wieczór. Włoskie przysłowie mówi: „Kto czuje się gdzieś dobrze, nie rusza się z tego miejsca”. Nie musiałem ruszać się z tego miejsca, by czuć komfort życia. Barwnych wspomnień również mi nie brakowało. Zwiedziłem kawał świata, zaliczyłem sporo męskich przygód i zdobyłem pewną liczbę samczych trofeów, wśród których mienił się złotym blaskiem jeden płomienny afekt — Noemi (dla tej kobiety, ale tylko dla niej, gotów byłbym przysięgać i dotrzymywać, znosząc reżim małżeńskich obowiązków i damskich kaprysów, gdyby tylko chciała). Nadto zdobyłem trzech serdecznych przyjaciół, co jest dużo. Do owej bliskiej komitywy, zwanej prawdziwą przyjaźnią, dopuszczałem ludzi selekcjonując wedle dubeltowego acz prostego kryterium: niski poziom skurwysyństwa, wysoki poczucia humoru. Szło o pewien rodzaj sarkastycznego luzactwa, który stanowił również moją wrodzoną przypadłość, dzięki czemu duchowe braterstwo między mną a Bohorem i Percym zyskiwało organiczny nieomal charakter. Gal był kategorią innego rodzaju — jego religijny spirytualizm bardziej wzruszał aniżeli śmieszył, więc bliskość tego człowieka wywierała wpływ galwanizujący (galwanoterapeutyczny) — związki międzyludzkie zyskiwały dzięki niemu swoistą nobilitację, gdyż
Kielich
195
zezwalały nie tracić z oczu szlachetnej strony człowieczeństwa, tak powszechnie tłumionej przez ciężar (medialny, towarzyski, kulturowy) wulgaryzacji wszystkiego. Każdy miał swoją ambicję-słabostkę: Percy lubił być lubiany (jako „causeur”), Bo lubił być szanowany (jako patron), Gal lubił być doceniany (jako czarodziej od komputerów). Moją słabością był snobizm polegający na ciętym demonstrowanii erudycji historiograficznej i literaturoznawczej wobec mnożących się niczym robactwo pseudoerudytów-pyszałków, którzy swą płytką wiedzę czerpali z gazet i z telewizyjnych filmów oświatowych, by imponować nią podczas „intelektualnych dyskusji” przy stolikach „Swingu”. Zagięcie takiego pyskacza (wykazaniem mu ignorancji) często zyskiwało mi sympatię dam towarzyszących pyskaczom, albowiem — rzecz ciekawa — te studentki, artystki, dziennikarki („intelektualistki”) okazywały się równie wrażliwe na potęgę mózgu, co na magnes feromonów Moje erudycyjne imponerstwo było nie gorszym wabikiem seksualnym niż językowa błyskotliwość Percy’ego czy świętoszkowatość Gala, która budziła u kobiet chęć zdeprawowania niewiniątka. Pamiętałem imiona tylko kilku spośród szeregu dani jakie przez dziesięć „swingowych” lat (od inauguracji „Swingu” do mojej duchowej metamorfozy) grzały mi łóżko. Tak samo było z teściem dziadka Klaudiusza, tym koniarzem, który umarł w więzieniu za kropnięcie sadysty. Kiedy uczył młode amazonki dosiadania wierzchowca („— Czubek nosa, czubek kolana i czubek buta mają stanowić idealnie prostą linię pionową!” itd.), regularnie urozmaicał treningi musztrą w łóżku („— Pięty wyżej, nóżki szerzej!” itd.), lecz na starość wykazywał pamięć osobliwie selektywną: pamiętał imię każdego rumaka i źrebaka, a nie pamiętał imienia prawie żadnej kochanki. Ja pamiętałem imiona Beatrix, Xymeny, Dulcynei, Julietty, Heloizy, Laury, Małgorzaty (tej od „Fausta”), Ginewry, Desdemony, Ofelii, Łucji, Izoldy tudzież wszystkich pozostałych literackich samiczek, a imiona moich własnych metres myliły mi się lub uciekały w przepaść czasu. — Pamiętasz Kamilę? — zapytał mnie kiedyś Percy. — Kamilę? Dlaczego miałbym pamiętać jakąś twoją babę? — To była twoja baba, Lance! Poderwałeś ją sześć czy siedem lat temu, nie pamiętasz?... Małe, drobne, piegowate kurwiątko z zajęczymi zębami, była wtedy modelką! Wyobraź sobie, że teraz jest aktorką, właśnie usłyszałem, iż gra główną rolę w filmie o ataku kosmitów! Wtedy dawała dupy każdemu, a teraz da zielonym ludzikom... Siedział z nami Gal i nie wytrzymał, pytając gniewnym tonem: — Musisz tak plugawić swój język? Percy, jak to Percy, odparł kpiną:
196
Waldemar Lysiak
— Poczciwy „Mniszku”! Kiedy Pan Bóg rozdzielał ludziom języki przy Wieży Babel, dla mnie zabrakło. Musiałem wynaleźć własny, lecz że wszystkie przyzwoite słowa zostały już rozdane, mój składa się z samych plugastw. Gdyby twój Pan Bóg chciał, bym gaworzył mową bardziej świątobliwą, dałby mi ją, ale widocznie Mu się nie chce. To smutna prawda — twój Pan Bóg jest nierobem, „Mniszku”. Pracował równo tydzień, jak powiada Pismo, później raz się zdenerwował przez tę Wieżę Babel, i odtąd się byczy. — Smutna prawda jest inna — mruknął Gal. — Jest taka, że brakuje ci kultury, Percy. Gdybyś miał trochę kultury, nie używałbyś wobec niewiast tylu obraźliwych słów! — Obraźliwych? Jakich obraźliwych? — Nie mówiłbyś na przykład, że są kurewskie. — A jak mam mówić, łaskawco? — Że są... no, powiedzmy płoche... niestałe... oczywiście niektóre... — Pewnie, że niektóre! — prychnął Percy. — Wyłącznie te, które dotknęła choroba wściekłych jajników! — Z tobą się nie da poważnie rozmawiać! — Nikt ci nie każe rozmawiać ze mną serio! Kłócili się długo. Często się tak kłócili. Bohor czasami się przyłączał i po swojemu spieniał. Misjonarskiemu zapałowi Gala, który chciał wydobyć Percy’ego „z błota rozwiązłości”, towarzyszył krytycyzm Bohora wobec aktywności łowieckiej Percy’ego (nie tylko na terenie „Swingu”), grożącej chorobą weneryczną lub gwałtowną śmiercią. Jeden chciał ratować duszę, a drugi ciało playboya* . Równie dobrze mogliby łowić księżyc czerpiąc nocą wodę z bajora przydrożnego. Ja się nie włączałem. Odechciało mi się włączać we wszystko co karmi nerwy. Na terenie „Swingu”, na terenie Biura, na ulicy, gdziekolwiek. Dla kogokolwiek angażować się emocjonalnie — wojować lub rozpychać. Czymkolwiek się trapić, martwić, złościć, denerwować, przejmować, frasować, stresować czy podniecać. Kłótnią, aferą, złośliwością przedmiotów, uciążliwością idiotów, wrednością bydlaków, kontrolą finansową, demonstracją uliczną, cieknącym kranem, wysokim mandatem, zepsutym sprzętem lub opieszałością poczty. Kierowanie Agencją zleciłem zastępcy, i choć bywałem w moim dyrektorskim gabinecie, mało mnie obchodziły wszelkie bieżące problemy, cały personel i warsztat. „Swinground” traktowałem jako miejsce uprawiania hedonizmu, a nie jako lokal przyjaciela, gdzie biorę pewną odpowiedzialność i pomagam rozwiązywać każdy kłopot. Kiedy Gal żądał, by „Swing” nie funkcjonował w Wielki Tydzień i na Wielkanoc, gdyż „trzeba święcić dzień święty”, wybuchła o to kłótnia. Pierwszy raz *
—
Podrywacza, rozpustnika (dosłownie: zabawowego chłopca).
Kielich
197
wtedy uniknąłem dyskusji, zamykając bez słowa drzwi za sobą. Drugi raz wtedy, kiedy rozpętała się afera o nieletnie panienki holowane przez starszych bywalców do „Swingu”. Jakiś Komitet Rodzicielski złożył skargę, więc Bo zaczął legitymować młodzież żeńską, co oprotestował jakiś Komitet Młodzieżowy, i gruchnęła walka o limit dorosłego wieku: czy nocnolokalowa dorosłość to szesnaście, czy może siedemnaście, czy raczej osiemnaście, czy aż dwadzieścia jeden lat? Sprawa wylądowała w sądzie, w Radzie Miejskiej i w prasie, i zżerała Bohorowi oraz Percy’emu dużo nerwów. Mnie nie ruszała nic a nic. Percy zapytał: — Co jest?! — A co ma być? — Czemu się wyłączyłeś? — Bo sram na to. — Ostatnio srasz na wszystko, żołnierzu... — Zgadza się. To jest „spokój wieczności”, Percy. — Co to znaczy? — Ład ducha. — Czyli co? — Obojętność wobec wszystkich duperel i wszystkich podniet. Święty spokój. Niektórzy rzucali nawet twórczość, byle tylko mieć taki spokój. Brahms przestał komponować w pięćdziesiątym piątym roku życia. — No to masz jeszcze trochę czasu. — Mam dużo, ale już innego czasu. — Sflaczałeś!... — Płyń! Mój nowy czas, zainicjowany przeglądaniem starych fotek rodzinnych i długim wieczorem spędzonym na balkonie nowego mieszkania — nie podobał się Percy’emu, lecz bardzo by się podobał Gratianusowi. Ów XVII-wieczny hiszpański jezuita — pisarz-filozof Baltasar Gracián y Morales — ułożył prawidła mądrości życiowej lepsze niż te ułożone przez Marka Aureliusza czy innych życiowych mentorów. Jego maksyma numer 192 radziła jasno: „Żyj życiem, dając innym żyć. Spokojni są panami życia. Słyszą, widzą i milczą. Śpią dobrze, bo się nie szamoczą. Żyją długo, albowiem kultywują spokój wewnętrzny. Mają wszystko co trzeba, bo nie zabiegają o rzeczy zbędne lub cudze. Zachowują serce spokojne, bo nie przejmują się niczym”. Nie przejmowałem się niczym całe dwa lata, tyle trwał mój wieczny spokój. Potem przyszedł stary człowiek o dziwnie znajomej, ciemnawo-żółtawej cerze. Gdyby miał czarne włosy i skośne oczy, mógłbym sądzić, że to Chińczyk, ale był to Europejczyk. Czekał na mnie u wejścia do mojego domu. Nosił garnitur,
198
Waldemar Lysiak
który był modny, kiedy ja byłem młody. Buty lśniły mu od pasty mającej ukryć ich starość. Gdyby nie wąsy, przypomniałbym sobie od razu. Powiedział: — Dzień dobry. Wybaczy pan, że nachodzę pana bez uprzedzenia, ale boję się używać telefonu... — Kim pan jest? — Jestem profesorem. Nikt się tak nie przedstawia, rzucając miast nazwiska sam tytuł, więc zapytałem równie głupio: — Profesorem od czego? — Od wszystkiego. Wykładam religioznawstwo, filozofię filologię, politologię i historię, a z historią sztuki, teologią, biologią, chemią i fizyką również radzę sobie bez trudu. Przyszedłem do pana, bo jestem panu potrzebny. — Dziękuję, mam już encyklopedię, panie... — Klauch. Damian Klauch. Wtedy moja pamięć ożyła — był nieomal sobowtórem tego Klaudia, którego rozpracowywałem w Szkocji dla „firmy”. — Czy Rupert Klauch... — Tak, to mój brat. — Raczej pański sobowtór! — Zgadza się... To mój brat bliźniak jednojajowy, proszę pana. — Chce pan rozmawiać o swoim bracie? — Nie tylko. — A o czym? — Wiem, że w sprawie mojego brata obowiązuje pana tajemnica służbowa... — Skąd pan to wie? — Powiedzmy, że od jednego z enbeków. — Powiedzmy, że w ogóle nie będę chciał rozmawiać i oddam pana w ręce enbeków, panie Klauch... — Zapewniam pana, że będzie pan chciał ze mną rozmawiać, jak tylko usłyszy pan o czym. — Więc o czym? — O „Manuskrypcie Voynicha”, o pańskim ojcu, o pańskim dziadku Norbercie i o Świętym Graalu. Przyszedł czas, by usłyszał pan rzeczy, które pana zmobilizują. — Do czego? — Do działania, do walki. — Już dwa lata unikam wszelkiej walki i wszelakiej szarpaniny. Cenię
Kielich
199
sobie święty spokój, panie Klauch. A wszelkie rozmowy o „Manuskrypcie Voynicha” uważam za niebezpieczne... — Ja również, ale chętnie posłucham dlaczego według pana ten temat może być źródłem kłopotów. — Bo jest ktoś... jest ktoś taki, ktoś bardzo potężny i bardzo groźny, kto od dawna interesuje się „Manuskryptem Voynicha”. — I ten ktoś budzi pański lęk? — Swego czasu budził. Przypuszczałem wtedy, że ten człowiek słyszy wszystko. Nawet bez podsłuchów, w jakiś inny sposób, telepatyczny... — To diabeł — rzekł spokojnie Klauch. — Znam go. Zaskoczył mnie tym. Odruchowo spytałem: — Zna pan pułkownika Dula? — Bardzo dokładnie. — Jak dokładnie? — Intymnie. Znam nie tylko to nazwisko, lecz i to zjawisko. — Jakie zjawisko? — Diabelskie. — A nazwisko? — Nazwisko też jest diabelskie, znam się trochę na tym, proszę pana. — Jako demonolog? — Jako chrześcijanin. Znam imiona wszystkich — i małych, i dużych diabłów. Bać się trzeba i małych, i dużych, zwłaszcza dużych. Belzebub, Behemot, Belial, Asmodeusz, Lewiatan, no i Lucyfer, były „książę aniołów”, a potem „książę ciemności”, który „niesie światło” oślepiające człowieka. Wszystko to razem Szatan, wedle żydowskiego Satanael — Przeciwnik. Wedle chrześcijańskich teologów również. „Demon est Deus adversarius”* . Lub „inversus” **, wszystko jedno. Wąż, jak chce Biblia, albo świnia latająca, jak twierdził papież Grzegorz Wielki. Szatan ukazywał mu się w snach pod postacią świni fruwającej. Wierzy pan snom? — Nie wiem... Chyba tak. Kilka lat temu dzięki snom się dowiedziałem, że pewien mój przyjaciel, zwykły gliniarz i barman, jest poetą, i to wybitnym. — Cieszę się, że nie lekceważy pan snów. Ale bardziej się cieszę, że traktuje pan serio diabła. Proszę się jednak nie bać, że jakikolwiek diabeł usłyszy o czym rozmawiamy. — Skąd ta pewność? Rozpiął koszulę i pokazał mi zielony krzyżyk na srebrnym łańcuszku. Identyczny widziałem u jego brata. * **
— —
Diabeł jest przeciwnikiem Boga. ...przeciwieństwem, odwrotnością.
200
Waldemar Lysiak
— Stąd, drogi panie. My boimy się diabłów, lecz diabeł również ma swój strach, boi się krzyża, modlitwy i wody święconej. Nie głuchnie od zwykłego krzyża, ale ten krzyżyk czyn go głuchym ślepcem, gdyż został wykonany z jemioły rosnące wokół dębu i namoczony w chrzcielnicy Bazyliki Świętego Piotra. Rozumie pan? — Nie bardzo. I nie rozumiem, czemu boi się pan telefonować, jeżeli ten krzyżyk chroni tak skutecznie przed podsłuchem. — Z telefonami to inna sprawa. Zapewne chroni i tu, lecz wolę dmuchać na zimne, większa ostrożność to większe bezpieczeństwo. Później, gdy zechcemy się umówić, możemy rozmawiać przez telefon, ale wolałem nie zaczynać od telefonu, bo wiedziałem, że pierwsza rozmowa będzie trudna, trzeba będzie pana namawiać do spotkania rzucając konkretami, szczegółami... — Niech pan rzuci konkret o jemiole. Dlaczego krzyżyk musi być jemiołowy, panie Klauch? — Ponieważ jemioła to święty epifit. — Co takiego? — Półpasożyt. Święty od zawsze. I dla ludzi Antyku, i dla chrześcijan, i dla pogańskich Celtów. Eneasz otwarł drzwi do zaświatów gałązką jemioły. Legenda chrześcijańska mówi, że z drzewa oplecionego przez jemiołę wykonano krzyż Chrystusa. A celtyccy druidzi czcili rosnącą wokół dębów jemiołę jako roślinę boską, warzyli z niej lekarstwa i odtrutki na trucizny, robili amulety chroniące przed złymi duchami, słowem używali do wszelakiej terapii i magii, zwąc „nogą druida”. W „Rękopisie Voynicha” można o tym przeczytać dużo. — Czy pański brat rozszyfrował cały język tego rękopisu? — Nie wiem. — Nie może pan spytać brata? — Nie mogę spytać trupa. Mój brat został zamordowany. — Przez kogo? — Przez łotrów. Zdążył odczytać różne fragmenty, lecz nie wiem czy zgłębił wszystko. I nie chcę kontynuować rozmowy stojąc na ulicy... — Zaprosiłbym pana, lecz wkrótce wychodzę do Filharmonii, więc może jutro? — O której? — O każdej. Woli pan przed południem czy po południu? — Przyjdę o szesnastej, może być? — Będę czekał. Sięgnął za pazuchę, wyjął identyczny krzyżyk jak ten, który zwisał mu z szyi, i podał mi, mówiąc:
Kielich
201
— Proszę go nosić, drogi panie. Dzięki niemu pańskie myśli będą niedostępne dla pańskich wrogów. — Nawet myśli? — Nawet. Do widzenia. W mieszkaniu zawiesiłem krzyżyk pod koszulą. Byłem przesądny umiarkowanie, jak wielu racjonalistów odczarowujących złe wróżby wedle reguły: „na wszelki wypadek”, lub: „co to szkodzi?”. Nigdy nie przyniósł mi pecha czarny kot, ale kiedy wychodząc z mieszkania zawróciłem po coś przez próg, doświadczałem wkrótce drobnych złośliwości losu (póki nie zostałem uświadomiony, że gdy się już cofnęło, trzeba usiąść). Miałem też (jak prawie każdy) swoje cyfry oraz liczby szczęśliwe i pechowe, i to się (prawie zawsze) sprawdzało. Wreszcie pamiętałem orle pisklęta i „jasnowidzenia” Dula, które ów krzyżyk mógł neutralizować, a jeżeli nie mógł, to zaszkodzić również nie mógł. Klauch przyszedł z wypchaną teczką. Pragnąłem sprawdzić, czy wzorem brata lubi whisky. Odmówił, tłumacząc, że alkoholu nie pije. Chciał zieloną herbatę lub mineralną wodę, więc pił wodę, gdy ja łykałem brandy. Zaczął rozmowę pytając: — Co pana najbardziej zdziwiło wczoraj, drogi panie? — „Deus ex machina” * , Damian Klauch. — To wiem, ale co spośród tych niewielu słów, które pan wczoraj ode mnie usłyszał? — Słówko na temat mojego dziadka, Norberta. Rozumiem, że interesuje pana mój ojciec, który też zajmował się „Manuskryptem Voynicha”, jednak Norbert nie uprawiał fachu kryptologów. — Później wyjaśnię to panu, przedtem muszę wyjaśnić sprawy generalne, z którymi przychodzę, i muszę wzbudzić w panu ufność wobec mojej osoby. — Zaczął pan to robić kiepsko, panie Klauch. — Już zgrzeszyłem czymś? — Półprawdami, a półprawdy są siostrami kłamstewek. — Jakimi półprawdami? — Niedopowiedzeniami... Uraczył mnie pan ładnym wykładem o jemiole, reklamując wszystkie aspekty dodatnie, całą tę jej świętość i zbawienność, lecz omijając negatywne — całą jej złowróżbność. — Widzę, że szperał pan i czytał przed dzisiejszym spotkaniem... Poznać detektywa! — Poznać człowieka, który nie kupi wszystkiego naiwnie od domokrążcy, *
— Pojawiający się ni stąd, ni zowąd; niespodziewany, nieoczekiwany (dosłownie: „Bóstwo z machiny teatralnej”).
202
Waldemar Lysiak
panie Klauch. — I cóż pan wyczytał, jakie mądrości dezawuujące solidność mojego wywodu? — Jemiołę zwano nie tylko „nogą druida”, zwano ją też „miotłą czarta”, „diabelską miotłą”. Wiązano z nią nieszczęście i śmierć. — Tak, w mitologii germańskiej, bo germański Baldur, bóg pokoju i światła, został zabity strzałą z jemioły. Lecz ja mówiłem panu o mitologii Celtów! — Mówił pan również o mitologii chrześcijan, wiążąc jemiołą obie, co wydaje mi się niezbyt uprawnione, zważywszy wrogość między pogaństwem celtyckim a chrześcijaństwem rodem z Rzymu. — Ta sprzeczność zniknie, jeżeli zechce pan przypomnieć sobie króla Artura. — Tego mitycznego? — Nie, tego rzeczywistego — tego celtyckiego władcę, który dowodził zjednoczonymi Brytami i umarł w VI wieku. Jego legenda bardzo mocno łączy mity Celtów i chrześcijan. Józef z Arymatei zaszczepiał chrześcijaństwo na Wyspach Brytyjskich już w pierwszym wieku po Chrystusie. — A Legendę Arturiańską zaszczepili pisarze późnego Średniowiecza, dopiero w drugim tysiącleciu! To tradycja literacka, nie wie pan o tym? Machnął ręką, jakby się opędzał od much: — Dziwne, że pan, będąc z wykształcenia literaturoznawcą, nie wie, iż takie teksty musiały mieć wcześniejsze źródła mówione i pisane, które nie przetrwały, bo ile europejskiej pisaniny z drugiej połowy pierwszego tysiąclecia przetrwało? Prawie nic! Chce mi pan wmówić, że angielska, niemiecka i francuska Epika Arturiańską ze stuleci XII, XIII, XIV i XV to czysta fikcja literacka? Król Artur nie jest fikcją, są o nim źródła historyczne, pierwszym znanym była łacińska kronika Nenniusa, która powstała na przełomie VIII i IX wieku. Równie stare i jeszcze starsze musiały być teksty, na których Chrétien de Troyes oparł swoją „Conte de Graal”. Notabene, to właśnie Józef z Arymatei miał przywieźć do Brytanii cudownego Graala. Pan, oczywiście, nie lubi cudów, zgadłem? — Nie lubię bicia piany. Czy chce pan ze mną rozmawiać o mitach, cudach, duchach i zjawiskach nadprzyrodzonych, panie Klauch? — Chcę rozmawiać o wielu rzeczach, również o tych traktowanych jako paranormalne bądź legendarne, jeżeli tylko zechce pan założyć chwilowo kaganiec swemu sceptycyzmowi, który jest u pana naturalny, gdyż Oświecenie było pańską akademicką specjalizacją. — Bez niej też byłbym sojusznikiem zdrowego rozsądku.
Kielich
203
— Nie wierzy pan w tak zwaną c u d o w n o ś ć? — Nie wierzę. — W żadną? — W żadną. Wszystkie tak zwane cudowności zostały skompromitowane przez biegłych iluzjonistów. Spirytyzm, metempsychoza, teleportacja, lewitacja, wszelka magia i czarnoksięska ezoteryka zostały przez Houdiniego i przez jego następców, genialnych prestidigitatorów, obnażone już dawno. Były tylko trikami, iluzjonistyczną arcyzręcznością, z dodatkiem, kiedy trzeba, sprytnej psychologii, no i nie bez udziału głupoty ludzkiej, bo publika to głupota zbiorowa. Inaczej mówiąc: były szarlatanerią, panie Klauch. — To ciekawe co pan mówi. Astrologią zajmowali się tacy głupcy jak Kopernik, Galileusz, Kepler i Newton. — A tacy geniusze jak Bacon i Paracelsus zajmowali się alchemią, lecz wciąż nie można wyprodukować złota z ołowiu, i nie doczekaliśmy się kamienia filozoficznego. Popatrzył na mnie wzrokiem jakby lekko zdziwionym, że tak zgrabnie stawiam mu opór. Zdawało mi się, iż widzę w tym spojrzeniu coś à la uchylenie kapelusza: jesteś wybornym szermierzem, brawo! I zaraz zobaczyłem błysk, który ostrzegał, że dostanę pchnięcie celniejsze. Nie słychać było śmiechu, ale zabrzmiała ironia: — Wyrzucił pan krzyżyk, który panu dałem? — Nie. — Nie? A co pan z nim zrobił? — Mam go pod koszulą. — Dziwne!... Pewnie pana uwiera, bo tuż obok, pod skórą, bije serce zaciekłego racjonalisty. — Przesądy to jedyny metafizyczny kaprys, na który zezwala mi mój racjonalizm, panie Klauch. Resztę, całą sferę cudów, uważam za bajki dla dorosłych. Miast polecać mi bajki, niech mi pan lepiej powie, dzięki komu mnie pan znalazł i skąd pan zyskał wiedzę o życiu moim czy o życiu moich przodków. Cudowną metodą jasnowidzenia? — W to by pan nie uwierzył, bo pan nie wierzy w takie predyspozycje... — Powiedziałem, że nie wierzę w duchy i w czarnoksięstwo. Natomiast w pewne szczególne predyspozycje mózgu wierzę, panie Klauch... Głośny oświeceniowy szarlatan, Cagliostro, słusznie twierdził, że wykorzystujemy ledwie drobny procent możliwości mózgu. Jego współczesny, Saint-Germain, wykorzystywał dużo większy procent niż zwykli ludzie, dlatego był dla zwykłych ludzi cudotwórcą. Są mózgi bogatsze i specyficznie ukierunkowane, choćby mózgi wielkich matematyków czy kompozytorów.
204
Waldemar Lysiak
— Są rzeczy, drogi panie, które do niedawna wzbudzały tylko śmiech inteligentnych ludzi, a dzisiaj nawet uczeni przestali te rzeczy wyśmiewać. Jak choćby wskazówki średniowiecznych zielarek i znachorów: „Rwij to ziele we wrzosowisku o północy, przy drugiej kwadrze księżyca”, i tak dalej. Laboratoryjni farmaceuci i botanicy stwierdzili, że pewne lecznicze substancje zyskują w tkankach roślin maksymalne stężenie o konkretnej porze doby, dlatego biuletyn „Naturę” przywraca dzisiaj cześć dawnym „szarlatanom”, pisząc, iż „doskonale wiedzieli co robią, gdyż mieli na temat roślin bogatą wiedzę”. Sceptycyzm ludzi pańskiego pokroju umacniany bywa różnymi aferami, fałszerstwami, tudzież lekturami o nieudanych testach. Przykładem „nagroda Brocha”. W roku 1987 profesor Henri Broch, zwany „postrachem parapsychologów”, ogłosił, że da pół miliona dolarów każdemu, kto udowodni, iż jest telepatą, lub jasnowidzem, lub człowiekiem mogącym przywołać ducha osoby zmarłej. Zgłosiło się kilkuset chętnych, i wszyscy przegrali sprawdzian. A jednak wielu uczonych nie neguje telepatii i jasnowidzenia, tłumacząc te predyspozycje wyższym niż normalny poziomem dopaminy w mózgu. — Ja również nie neguję pewnych form telepatii. Negować telepatię to jak negować schizofrenię lub autyzm, nie jestem takim idiotą, panie Klauch. Moja siostrzenica już będąc dzieckiem okazywała pewne mediumiczne zdolności. Ale czy to jest sfera cudów? Myślę, że telepatia i różne formy jasnowidzeń u niektórych ludzi to kwestia owej dopaminy i pewnych fal mózgowych, które dziś ciężko zrozumieć, lecz które biologia i fizyka prędzej czy później całkowicie zdiagnozują i tym samym wyrzucą ze sfery cudów. — Wróżbiarstwo też? — Jakie wróżbiarstwo? Gdzie pan widział autentyczne wróżbiarstwo? — Zdarzało się przepowiadanie przyszłości... — Zdarzało się trafianie głównej wygranej w lotto. Kwestia rachunku prawdopodobieństwa, lecz niech mi pan pokaże głośnych a nie skompromitowanych wróżbitów!... Najgłośniejsza wróżka, współczesna Cagliostra i Saint-Germaina, pani Lenormand, była bezczelną oszustką, tumaniącą sprytnie gromady frajerów, zwłaszcza kobiet. Małe trafne wróżby są możliwe, to kwestia znajomości ludzi i życia, kwestia psychologii i wspomnianego rachunku prawdopodobieństwa, ale rzekome historyczne wróżby, wszelkie Nostradamusy i inne „wielkie przepowiednie” — to mętne bajdy lub zwykły humbug. Nie wierzę, iż kilku wróżbitów przepowiedziało datę oraz rodzaj śmierci Kennedy’ego. Publikowane świadectwa tych „wróżb” traktuję jako banialuki. — Wizjonerskie lub mimowolne antycypowanie, uprzedzanie bądź
Kielich
205
prognozowanie nietypowych zdarzeń historycznych — też traktuje pan jako banialuki? — Pan mnie chyba nie słuchał, przecież właśnie o tym mówiłem. Takie wizjonerstwo to dający mniej sukcesów rodzaj meteorologii, sfera loterii, czasami celnie się trafia. Pokiwał ze zrozumieniem głową, otworzył pękatą teczkę, wyjął książkę i wręczył mi, mając spojrzenie belfra, który lituje się nad głupotą ucznia nie radzącego sobie przy prostym dodawaniu : — Ciekaw jestem jak pan wyszydzi tę banialukę, drogi panie. Zobaczyłem tytuł: „The Wreck of Titan”. Autor: Morgan Robertson. — Proszę spojrzeć na datę tego druku — rzekł Klauch. Spojrzałem na kartę tytułową. Widniał tam rok 1898. — Co to jest? — „Zatonięcie Tytana”, zbiór nowel marynistycznych pisanych przez dziennikarza amerykańskiego. Jedna opowiada o gigancie mórz, „Tytanie”, o jego dziewiczym rejsie i o nocnym zderzeniu z górą lodową. Płynął jako niezatapialny. Wyporność kilkadziesiąt tysięcy ton, szybkość 25 węzłów, trzy śruby, 900 osób załogi, 2200 pasażerów. Zbyt mało lodzi ratunkowych, hekatomba morska, uratowano tylko jedną piątą załogi i połowę pasażerów. Czternaście lat później idzie na dno „Titanic”. Wszystkie szczegóły fikcji literackiej i autentycznej tragedii nieomal całkowicie się zgadzają. Adept parapsychologii określiłby rzecz jako prekognicję, racjonalista — jako zdumiewający przypadek. Specjaliści od rachunku prawdopodobieństwa ustalili, że prawdopodobieństwo wynosi tu jeden do półtora miliarda. — Prawdopodobieństwo wygrania w grę liczbową jest równie mizerne, a ludzie wygrywają... — bąknąłem. — Jest dużo większe!... A zresztą ten jeden do półtora miliarda tyczył samej nazwy i samej katastrofy okrętu. Gdy pan uwzględni resztę szczegółów — rzekomą niezatapialność, noc, dziewiczy rejs, brak łodzi ratunkowych, liczbę ofiar i dam techniczne — prawdopodobieństwo będzie jeszcze mniejsze, wręcz niemożliwe, to właśnie rodzaj cudu. Łatwo pan sprawdzi, że nie pokazałem panu fałszerstwa — ta nowela naprawdę ukazała się w 1898 roku, czternaście lat przed tragedią! — Robertson był profesjonalnym jasnowidzem? — Nie był jasnowidzem, był publicystą i literatem. — Więc jak pan to tłumaczy? — Tak samo jak nieboszczyk ze Stratfordu. Są tajemnice, które wykraczają poza rozum mędrców, a nasze rozpoznanie świata, wszechświata i życia to ciągle epoka kamienia łupanego. Mówi się już co prawda o możliwym
206
Waldemar Lysiak
istnieniu różnych płaszczyzn czasu bądź różnych wymiarów czasoprzestrzeni, zatem kiedyś dzisiejsze fikcje o wędrowaniu skroś czasu mogą się uwiarygodnić jak nowela Robertsona. I może nawet „Matrix” przestanie być fantazją. Świat realny i nierealny, rzeczywistość i wirtualność, jawa i złudzenie. Widział pan ten film? — Tak. Ten film to stek bzdur, a jego dialogi, mające wyjaśniać niuanse gry światów — to pseudofizyczny i pseudofilozoficzny bełkot. Jedyna rajcowna rzecz w tym widowisku to zmyślne efekty techniczne, którymi filmowcy się bawią dzięki komputerom, panie Klauch. Prędzej uwierzę snom niż pierdołom o wirtualnych nadludziach i drugich światach. — Czy Leonardo uwierzyłby, gdyby mu pan charakteryzował telefon, telewizor lub komputer ze wszystkimi możliwościami dzisiejszych programów i dysków?... Zamilkliśmy, popijając i przyglądając się sobie. Telefon i telewizor — proszę bardzo. Ale charakteryzować Leonardowi komputer mógłby tylko Gal; ja byłem ostatnią generacją „homines sapientes” nie rozumiejących, bo nie lubiących komputerów. Nawet nie próbowałem dogadać się z komputerem, wolałem dogadywać się z książką, z rzeźbą, z drugim człowiekiem, któremu można patrzeć w oczy gawędząc albo milcząc. Milczeliśmy, patrząc sobie w oczy. Potem Klauch mruknął: — Mojego brata zamordowano, gdyż fantazjował po matrixowsku, odkrywał rzeczy niezbadane i nie chciał się tym dzielić ze zgrają, która go dopadła. — Jaką zgrają? — Błogosławioną... „Błogosławieni niechaj będą możni, albowiem do nich należy Ziemia”. Tak mówi antybiblia satanistów. — Nie jestem wyznawcą lub wielbicielem satanizmu, panie Klauch, lecz nie mam nic przeciwko pewnym wersetom tej antybiblii. — Więc zna ją pan! — Znam. — I szanuje ją pan? — Powiedziałem, iż akceptuję pewne wersety. „Jeśli ktoś uderzy cię w policzek, rozwal mu szczękę”. To przykazanie stosowałem zawsze, gdy było trzeba. Teraz unikam walki, jestem na innym etapie, cenię sobie spokój. Co nie znaczy, że dałbym się komukolwiek policzkować bezrewanżowo, ale nie mam chęci bić się dla zbawiania świata lub mszczenia czyichś krzywd. Tymczasem pan przyszedł tu, by... jak pan to powiedział?... — Mobilizować pana do działania, do walki. — No właśnie. Z ciekawości zapytam: przeciwko komu?
Kielich
207
— Przeciwko największemu imperium współczesnego świata, drogi panie. — Pestka!... Trochę kłopotu może mi tylko sprawić fakt, że mam o dwa lotniskowce mniej niż Waszyngton. — Ja nie zwariowałem, drogi panie... — To pan tak mówi, panie Klauch. Ale zapewniam pana, że pańskie słowa są godne klinicznego wariata, tout court! — Zbyt mało słów dał mi pan wyłożyć. Nie chodziło mi Stany Zjednoczone. Pan kojarzy imperium jak historyk, myśli o narodach, granicach terytorialnych i polityce międzynarodowej realizowanej lub ubezpieczanej siłą wojskową, czyli wedle Clausewitza i politologów. Takie imperia to pył, który jest regularnie zdmuchiwany przez wiatr. Proszę spojrzeć: w XIX wieku Europa miała sześć imperiów — Anglię, Francję, Rosję, Prusy, Austro-Węgry i bankierskie mocarstwo Rothschildów. W XX wieku ostało się spośród tej szóstki tylko finansowe imperium Rothschildów! Bez stolicy, bez słupów granicznych, bez jednego choćby lotniskowca. Niech pan zwróci uwagę, że... Rozgadał się, a ja, wbrew jego naleganiu, odwróciłem uwagę od tego co mówił, gdyż przez balkon płynęły z domu po drul giej stronie ulicy dźwięki, które bardziej zaabsorbowały mój słuch. Ktoś tam grał „Fantazję” ze „Suity A-moll” Bacha. Klarowne, świetlne tony ogarniały całą przestrzeń — ślizgały się asfaltową rynną w kurzu upalnego dnia i szybowały ku dachom domów, jak motyle, które kołują raz niżej, raz wyżej, goniąc plamy słońca i umykając ptakom. Kiedy melodia zgasła, wydawało mi się, że zapadła cisza, chociaż mój gość wciąż mówił: — ... ale to jedynie pozór. Sedno widzą ci, którzy penetrują rzeczywistość głębiej. Dla reszty codzienność, bieżąca wegetacja, jest tak absorbująca, że nie zezwala zauważyć przechodzącego stada słoni — ludzie widzą tylko mrówki biegające wokół nas. Większość ludzi potrzebuje długiej perspektywy historycznej i szkolnych objaśnień, by zauważyć cywilizacyjny przewrót. A taki przewrót właśnie się dokonuje, wkracza w kolejną fazę. predefinitywną. To kolejny kamień milowy cywilizacji i kolejna sztuczka diabła, zwana globalizacją. Dotychczasowe systemy, wartości, świętości, kanony, nie wyłączając państwa narodowego, będą wkrótce kupą gruzów. Władzę obejmą ponadnarodowe, eksterytorialne koncerny i klany kapitału: banki, kartele, międzynarodowy pieniądz, dla którego giełda jest kasynem, a świat bezwolnym rynkiem zbytu. I kiedy to nastąpi... — Lub nie nastąpi — przerwałem mu, gdyż coraz bardziej mnie nudził, plotąc banały, które dobrze znałem. — Antyglobaliści straszą tak samo od dawna, panie Klauch. Lecz „prawo Morgensterna” mówi, że niesprawdzanie się kataklizmów całkowicie z logicznego punktu widzenia nieuchronnych
208
Waldemar Lysiak
następuje głównie dlatego, że zostały przewidziane i rozgłoszone. — A „prawo Murphy’ego” głosi, drogi panie, że jeśli coś złego może się stać, to nie ma przed tym ratunku. — I ja wówczas nie będę miał co jeść?... Wyzują mnie z moich praw, skrępują, ubezwłasnowolnią?... — A czy nie ubezwłasnowolniono już ludzi w sferze kultury? Globalna telewizja narzuciła ludzkości normę kulturową dla debilów, karczemną zabawę rugującą intelekt. To jest gra zwierciadeł, pełna sztucznych ogni, które zamiast sublimować duszę ludzką, wpychają człowieka do kulturowego rynsztoku. — Przeważająca część każdej populacji była zawsze w tym rynsztoku, panie Klauch, kultura ludyczna dominowała, a kultura wyższa była nektarem kilkuprocentowych elit, więc co się zmieniło? — Zmienił się kierunek rozwoju, drogi panie. Między tępą hołotą a kulturową elitą zawsze istniał człon pośredni, pewna liczba ludzi świadomie bądź podświadomie aspirujących do kulturowego oszlifowania. Dzisiaj daje się im miano półinteligentów, lecz ta pejoratywna terminologia nieprecyzyjnie identyfikuje stan, o którym mówię. Chodzi o kulturowych aspirantów, o swoisty półprodukt ewolucji kulturowej, o czeladników kulturowego szlachectwa. Zakłóciliśmy rytm ich ewolucji, gorzej — unicestwiliśmy ją. Ewolucja to przecież wchodzenie na wyższe szczeble drabiny, co znaczy, że winna członków kulturowego plebsu robić adeptami grupy pośredniej, zaś prymusów grupy pośredniej nobilitować na miłośników Mozarta i Szekspira, tymczasem dzieje się coś odwrotnego — tyrania ludycznej frywolności tak zdominowała media i całą kulturę, że trwa wielki proces kontrewolucyjny, masowe sprowadzanie do najniższego poziomu i zamykanie stada na tym poziomie. Na poziomie wirtualnego raju kretynów. Równocześnie wirtualizowany jest pieniądz. Kłania się „Matrix”, który tak pana zdegustował. Być może ustrzeże się pan przed kulturowym praniem mózgu, ale nie przed wirtualną ekonomią. To nowa, wszechpotężna czarna magia: wirtualne pieniądze, obiegające świat dzięki komputerom i satelitom, a nie mające nic wspólnego z realną gospodarką, która już dzisiaj przynosi dwudziestoparokrotnie mniejszy zysk niż te szulerskie kapitały megaspekulantów. Globalizacja buduje szulernię globalną, mocarstwo dużo większe aniżeli tradycyjne imperium Rothschildów, i ta pajęczyna rodem z Bilderbergu grozi nam wszystkim, panu również! Kiedy to powiedział, przypomniałem sobie słowa Gerharda wysyłającego mnie do Szkocji. Że Klub Bilderberg to „międzynarodowa masoneria gospodarcza, królowie światowych finansów, mocniejsi od wojsk, rządów i Białych Domów”.
Kielich
209
— Pański brat pracował dla Klubu Bilderberg, czy tak, panie Klauch? — zapytałem. — Klub Bilderberg był tylko kolebką, a teraz przestał już nawet być medialnym parawanem tej mafii. Jej czapa, jak sycylijska mafijna „Kopuła”, działa sekretnie i figury hierarchów nie są żerem mediów, bo to właśnie oni posiadają większość wpływowych mediów. — I co oni robią? — Mówiłem panu — rządzą. Ustalają reguły gry i programują przyszłość. — Więc czemu tak bardzo interesuje ich przeszłość? Po co im „Manuskrypt Voynicha”? — A po co im miecz króla Artura, Excalibur? Szukali go długo i sądzą, że już zdobyli. Teraz szukają jeszcze Świętego Graala. Obu tych magicznych reliktów szukał również pański dziadek Norbert. Dlatego zginął. — Zginął wskutek sztormu... — Zginął wskutek spisku. Być może znalazł coś, co trzeba mu było wydrzeć. A może dlatego, że nie chciał czegoś oddać lub wskazać. Wiem mało... — Jednak wie pan, że został zamordowany!... — krzyknąłem. — Skąd pan to wie, panie Klauch?! — Od dobrych informatorów. Tych samych, którzy dali mi całe pańskie „curriculum vitae” * , drogi panie, lecz nie muszę ich panu przedstawiać. Nie musiał, bo ja nie mogłem zmusić go do niczego. Co mnie gniewało, gdyż bycie na czyjejś łasce denerwuje. Pojawił się jak zły duch, jak alchemiczny „homunkulus” wyprodukowany wedle matrycy swego brata — by unicestwić mój „spokój wieczności”. Perfidia losu godna Nemezis, bogini karzącej ludzi spełnianiem ich marzeń. Prosiłem „złotą rybkę” o męską przygodę, i dano mi taką, wysyłając mnie do Azji. Później poprosiłem o przygodę bardziej intelektualną — i wysłano mnie do Szkocji, królestwa whisky. A teraz poprosiłem o święty spokój — i dostałem strusia! Jak w kawale Percy’ego o wielbicielu whisky i o strusiu. „Przychodzi facet do baru w towarzystwie strusia i zamawia dwie whisky. Barman im nalewa, mówiąc: «— Wie pan, widziałem tu już różnych, lecz nikt jeszcze nie przyszedł ze strusiem...». A klient: «— To wszystko przez wędkarstwo. Kilka lat temu złapałem złotą rybkę. Mówiła, że jak ją puszczę, spełni w ciągu trzech lat trzy moje życzenia. Więc najpierw poprosiłem o dużą kasę, i stałem się bogaty. Rok później poprosiłem o dużą urodę, i stałem się przystojny. Dwa lata później, chcąc lepiej seksualnie zadowalać baby, poprosiłem o dużego ptaka. I zobacz pan co ta cholera zrobiła!...»”. Mój „struś” przerwał milczenie: *
—
Życiorys (dosłownie: bieg życia).
210
Waldemar Lysiak
— Czas żegnać pańskie gościnne progi. Mogę wrócić jutro? — Będę czekał. — Czekanie umili panu lektura. Jeszcze raz otworzył teczkę, wyjął kilka książek i rzucił na blat stołu. — Niech pan sobie poczyta o Wyspie Dębów, przy której i przez którą zginął pański dziadek. To pozwoli panu zrozumieć, że w świecie materialnym egzystują „cuda”, wobec których bywamy bezradni niczym gromadka niemowląt. I wyszedł. Nie miał auta. Obserwowałem z balkonu jak drepcze moją ulicą ku przecznicy, chociaż mógł wziąć taksówkę. Za rogiem zniknął. „Już jutro dostaniesz żywy cień, przyjacielu!” — pomyślałem, i wróciłem do saloniku kartkować zostawione mi książki. Czytałem kilka godzin, póki nie ogarnęła mnie senność W ciągu tych kilku godzin ledwie kilka minut cisza była zakłócona. Z okna po drugiej stronie ulicy nadbiegły dźwięki fortepianu. Bezzwłocznie je rozpoznałem: przewodni motyw Davida Shire’a z muzyki filmu Francisa Forda Coppoli „Rozmowa” Uwielbiałem tę trwającą sześćdziesiąt dwie sekundy, obudowaną pochodnymi wariacjami miniaturkę fortepianową. Cudowna, „kropelkowa” sekwencja klawiszowych pacnięć, budująca pełen tajemnicy klimat. Tutaj, w mroku między mną a tamtym oknem, brzmiała jednak jakby drwiąco — nie mogłem się od tego wrażenia uwolnić. Gdy dźwięki zgasły — milczenie zabrzmiało niby szyderczy śmiech.
Kielich
211
14. Legendy, legendy, legendy (szyb plus templariusze równa się Oak Island)
Latem roku 1795 trzech młodzieńców z osady Chester (wtedy angielska, dziś kanadyjska Nowa Szkocja) popłynęło łódką na Zatokę Mahone. Przybili do brzegu bezludnej wysepki, którą brytyjski kartograf wojskowy ochrzcił w XVIII wieku mianem Gloucester, lecz dla mieszkańców Chester i Halifaxu (stolica prowincji) była to Wyspa Dębów (Oak Island), zaś dla niektórych Wyspa Diabła (Devil Island), bo widywano tam z daleka dziwne ogniska i tłumaczono je czarcią aktywnością. Później termin Oak Island kupiła także kartografia. Penetrując wyspę chłopcy dotarli na polanę, gdzie rósł gigantyczny dąb. Jeden gruby konar był przycięty. Zwisał z niego wielokrążek, który — gdy go tknięto — rozsypał się, i kawałki spadły w zagłębienie u stóp dębu. Młodzieńcy, licząc, że znajdą tutaj coś cennego, wrócili do domu po kilofy i łopaty, a kopiąc — odsłonili wierzchołek krągłego szybu, który miał czterometrową średnicę. Ryli kilka lat, docierając na głębokość dziesięciu metrów. Tam zatrzymała ich potężna platforma z dębowych belek (wcześniej sforsowali dwie słabsze dębowe platformy i warstwę płaskich kamieni). Dalej samodzielnie nie mogli się posunąć. Większą wyprawę eksploracyjną zorganizowano w 1804 roku. Badacze dotarli na głębokość 27 metrów, forsując osiem dębowych platform uszczelnionych okrętowym kitem i łykiem kokosowym (platformy były zamontowane co 3 metry). Dziewiąta platforma dźwigała płytę kamienną z tajemniczymi znakami i cyframi, których nie rozszyfrowano (ta płyta rychło zniknęła bez śladu). Gdy kolejnego ranka chciano wznowić prace, okazało się, że szyb jest po brzegi wypełniony wodą. Czerpanie wody nie przynosiło rezultatu, kopano więc obok 33-metrową studnię i łącznik między nią a szybem, lecz studnię również zalała nieusuwalna woda. Drugą dużą ekspedycję zorganizowano w 1845 roku. Ponieważ wody zalegającej szyb nie dało się wyeliminować pompami, użyto świdra. Na
212
Waldemar Lysiak
głębokości 29 metrów świder przebił jakieś cienkie warstwy drewniane i grubsze metalowe (ale nie lite, raczej sypkie i fragmentaryczne metalowe). Gdy go wyjęto — był opleciony kawałkiem złotego łańcucha. Uznano tedy, że na poziomie 30 metrów jest platforma dźwigająca kufry ze skarbami. Miało wtedy miejsce zdarzenie bulwersujące później wszystkich kolejnych eksploratorów, a także historyków. Członkowie grupy poszukiwawczej widzieli jak szef robót, James Pitblado, zdjął ze świdra tajemniczy klejnot, oczyścił go i schował do kieszeni, mówiąc, iż nazajutrz zaprezentuje go zespołowi dyrektorów przedsięwzięcia. Jednak nazajutrz Pitblada już nie odnaleziono — rozpłynął się niczym duch. W ciągu kolejnych 150 lat zorganizowano dziesiątki prujących szyb ekspedycji. Pokolenia maniaków i milionerów traciły tam całe lata i całe fortuny, a „skarb z Wyspy Dębów” obrósł legendą (tudzież bogatą literaturą popularyzatorską i naukową — mnóstwo książek, artykułów prasowych etc). Żadnego innego skarbu nie szukano równie zaciekle i przy użyciu równie wielkich środków. Stosowano najnowocześniejsze metody: materiały wybuchowe, pompy elektryczne, skafandry, kesony, buldożery i dźwigi. Bez żadnego sensownego skutku. Wydobywano fragmenty kamiennych płyt, strzępy dokumentów, różne dziwne przedmioty, wreszcie monety, które dały szybowi nazwę „Money Pit”, „Kopalnia pieniędzy”, „Studnia skarbów”, chociaż niektórzy twierdzą, że nazwa „Money Pit” oznacza studnię, gdzie bez końca tracili swe fundusze poszukujący skarbu). Odkryto tylko sekret stałego zalewu — szyb został przez jego budowniczych połączony z morzem dwoma długimi (150-metrowymi) tunelami zalewowymi, dziurawiącymi go na głębokości 33 i 45 metrów. Inaczej mówiąc: ktoś, kto go wybudował, wprzągł przypływy oceanu do systemu ochrony skarbu w sposób inżyniersko i hydraulicznie genialny. Przez trzy ostatnie dekady XX wieku roboty prowadziła spółka „Triton”, mająca fundusze dwunastu montrealskich biznesmenów. Na głębokości 65 metrów kamery telewizyjne ukazały grotę zawierającą mgliste przedmioty, które identyfikowano jako skrzynie oraz instrumenty, niczego jednak nie zdołano wydobyć. „Skarb z Oak Island” dalej strzegł swej tajemnicy. Liczba hipotez tyczących tej tajemnicy była równie imponująca jak liczba ekip badawczych. Długo spekulowano o „pirackim skarbie kapitana Kidda”, głośnego pirata. Dywagowano o skarbie templariuszy, skarbie hiszpańskich konkwistadorów („skarbie Inków”), skarbie Korony hiszpańskiej, skarbie Francuzów z Louisburga i skarbie Anglików z Halifaxu. Faworytem była hipoteza mówiąca, że szyb wykuli w twardej glinie i sprytnie zabezpieczyli saperzy tudzież górnicy kornwalijscy pracujący dla brytyjskiego korpusu
Kielich
213
podczas wojny Anglików z Amerykanami, około 1776-1780. Miano tam chować wielkie, przeznaczone m.in. na żołd fundusze, które słano żołnierzom z Londynu. Tę hipotezę analitycy również wyśmiali. Co prawda niesamowitą konstrukcję „Money Pit” musiała budować kilka miesięcy duża grupa fachowców pod kierunkiem biegłych inżynierów i według projektu geniusza (geniusza inżynierii, hydrologii i wynalazczości) — wszelako budowanie arcydzieła techniki gwoli chwilowego lub nawet długofalowego ukrycia jakichś funduszy wojennych byłoby absurdem. Generalne pytanie historyków brzmiało zatem: po co w ogóle budowano dla ukrycia jakiegoś skarbu konstrukcję tak wyrafinowaną i skomplikowaną że odzyskanie tego skarbu musiałoby sprawiać trudność dużo większą niż sama realizacja schowka? Chyba że ów geniusz miał równie genialny pomysł odzyskania, przekraczający wyobraźnię i możliwości techniczne inżynierów XX wieku. — Pański dziad wziął do robót na Oak Island dwóch wirtuozów inżynierii — powiedział Klauch, gdy usiadł drugi raz przy moim stole. — Pułkownika saperów armii brytyjskiej, i kolaboranta Niemców, Rosjanina z armii Własowa, kapitana, który cudem uniknął stalinowskich plutonów egzekucyjnych. Czy pan coś o tym wie? — Nic, panie Klauch. — W papierach swego ojca nie znalazł pan niczego? — Nie szukałem. Nigdy mnie nie interesowało rycie ziemi. Pałeczkę archeologiczną po dziadku przejął mój stary, a po nim moja siostra, Barbara. Musiałby pan zapytać ją. Słyszałem od rodziców, że dziadka zmyły fale u brzegu jakiejś wyspy, gdzie szukał skarbu, ale szczegółów nie znam. Skąd więc mógłbym znać współpracowników dziadka, tych inżynierów? Myślę, że Barbara też nic nie wie o nich i o „Manuskrypcie Voynicha”. Przy okazji — jaki jest związek między Wyspą Dębów a tym rękopisem? — Święty Graal. I może Excalibur. — Żartuje pan, czy co? — Gdybym żartował na ten temat, żartowałbym ze śmierci mojego brata, ze śmierci pańskiego dziadka i jeszcze z kilku zgonów, o których powiem panu później. Pański dziadek szukał w „Money Pit” Graala i Excalibura. — A miecza Damoklesa, puszki Pandory i nici Ariadny nie szukał tam? Lub flakonu zawierającego „eliksir życia” bądź „eliksir wiecznej młodości”? — Nie szukał żadnych alchemicznych kuglarstw i żadnych mitycznych artefaktów, szukał realnych przedmiotów. „Manuskrypt Voynicha” mówi, że Graal i Excalibur to relikty materialne, autentyczne. — I co z tego?... Manuskrypty alchemików mówią, że złotodajne retorty to fakty. Jaka jest wiarygodność „Manuskryptu yoynicha”?
214
Waldemar Lysiak
— Łatwo ją zmierzyć, drogi panie. — Czym? — Zgonami tych wszystkich, którzy chcieli dosięgnąć Graala i Excalibura, i byli już zbyt blisko. — A kto morduje tych ludzi? — Bękarty Klubu Bilderberg. Zwą siebie „templariuszami czwartego wcielenia”. — Litości, panie Klauch! Co mogą mieć wspólnego średniowieczni rycerze z elitarnym gangiem współczesnych finansistów?! — Dużo, chyba że według pana banki i wielkie międzynarodowe pieniądze to niezbyt dużo. Templariusze w swej ostatniej fazie byli tylko formalnie zakonem rycerskim, a praktycznie byli najpotężniejszym stowarzyszeniem finansowym, dyrygującym bankiersko prawie całą Europą. Dzisiejsi historycy nie klepią już bredni o tym, że król Francji i papież rozgromili templariuszy, bo ci uprawiali satanizm, homoseksualizm, antychrześci-jańską herezję, czarną magię, sodomię i wszelakie inne plugastwa. — Homoseksualizm nazywano wówczas sodomią, więc... — Tak, ale użyłem sodomii w dzisiejszym znaczeniu, mówiąc o stosunkach ze zwierzętami... Wszystkie te zarzuty to były preteksty, gdy prawdziwą przyczyną kasaty Templum były pieniądze, a więc chodziło o świecką nadwładzę. Zna pan przywilej finansowy templariuszy? — Nie. — Za XIII wieku templariusze przekształcili się ze zbrojnej milicji chrześcijańskiej w główną finansową instytucję Europy, gdyż dostali niezwykły przywilej: wolno im było pożyczać pieniądze na procent, czyli uprawiać lichwę! Rzecz niesłychana, bo lichwa jako taka była objęta anatemą i uprawiający ją chrześcijanin popełniał śmiertelny grzech. — To wiem, lichwa była raczej przywilejem Żydów. Wiem to z „Boskiej Komedii”, gdzie Dante wsadził do piekła głównego ówczesnego lichwiarza Włoch, Padewczyka Scrovegniego a ten później odkupywał swój grzech budowaniem głośnej kaplicy. — Scrovegni był detalistą przy templariuszach, drogi panie. Rozwinięty przez nich system kredytów dawał bajeczne zyski, i nie musieli płacić żadnych podatków! Mieli dziesiątki filii, od Szkocji po Węgry i od Hiszpanii po Bliski Wschód, wszędzie! Stali się panami świata, superbankiem Europy! A król Francji, Filip Piękny, potrzebował wielkich sum, by prowadzić wojny z Anglią i Flandrią, i by móc spłacić ogromne długi, jakie zaciągnął dyscyplinując mieczem Aragonię. Więc wymordowano dygnitarzy Templum i skasowano zakon. Część mnichów zeszła wówczas do podziemia. Jawne odrodzenie
Kielich
215
nastąpiło w pańskim ukochanym stuleciu, w stuleciu Wolnego Rozumu, gdy niektóre ryty masońskie i stowarzyszenia paramasońskie reklamowały templariuszy jako swoje duchowe, kultowe i rycerskie źródło. Od Anglii po Niemcy i od Szwecji po Amerykę „neotemplariusze” mnożyli się niczym stada królików. Przybierali różne nazwy, zdobywali rozgłos. Żyd Leucht alias Johnson, mieniący się brytyjskim magnatem i wielkim mistrzem Wyższego Zakonu Templariuszy Jerozolimskich, lub pastor Starck, wielki przeor Templariuszy Duchownych oraz Klerykatu Templariuszy, albo baron Gugomos, mógłbym wymieniać bez końca. W roku 1804, we Francji napoleońskiej, założono Związek Templariuszy. Dla dzisiejszego tajnego związku ówczesną bazą był świecki Zakon Templariuszy Ścisłej Obserwancji, który powołał baron Karol von Hund przed 1760 rokiem. A wszystko to wyszło z tak dobrze znanej panu Szkocji, drogi panie. — Równie dobrze znam epokę Rokoka i Oświecenia, jak pan wie, panie Klauch. Studiując tę epokę musiałem liznąć jej nieodrodne dziecko, wolnomularstwo. I liżąc dowiedziałem się, że szkocka masoneria była najbardziej zokultyzowana, najbardziej ezoteryczna ze wszystkich, to ona skaziła pierwotny prąd wolnomularskiego ruchu, zaszczepiając Niemcom, Francuzom oraz innym europejskim lożom wirusy mistyczne, kabalistyczne, alchemiczne, wszelaką demonologię, spirytyzm i czarnoksięski hermetyzm, wiarę w magię i w nadludzkiego „agent invisible”* , czyli w bagno fałszywych cudów, które obrażają zdrowy rozum! Rozumni wyśmiewali wtedy ten typ wolnomularstwa. — Rozumni jak pański faworyt, mason Goethe?... Musiał poczekać na odpowiedź, tak bardzo zdumiało mnie pytanie, którym ukłuł. Ilu ludzi mogło wiedzieć o mojej fascynacji literaturą Goethego? Dwóch moich akademickich kumpli, mój stary, moja była żona, mój były teść, i promotor mojej pracy semestralnej... No i, rzecz jasna, Dul. Plus kapitan Gerhard, chociaż tu nie dałbym głowy. — Pan ma coś z pułkownika Dula, panie Klauch... — Co mianowicie? — Myślałem, że tylko Dul wie o mnie wszystko. Zaczynam się pana bać, panie jasnowidzu... — Jestem niegroźny. Niegroźny dla pana. Wiem o panu dużo, to fakt, rozpytałem się gdzieniegdzie, lecz wizytuję pana jako sojusznik. Pułkownik „Diabeł” to nasz wspólny wróg. — Słowo skauta? — Słowo mściciela własnego brata. *
—
Niewidoczny duch (dosłownie: niewidoczny agent”, „niewidoczny wysłannik”).
216
Waldemar Lysiak
— Dul zamordował pańskiego brata? — Nie, mam z Dulem inne porachunki. Dojdziemy do tego. Teraz wróćmy do wątku. Cofam moją złośliwość wobec pana à propos wielkiego Niemca. Goethe był sympatykiem bawarskich „llluminatów”, krytykujących „neotemplariuszy”, ale wbrew temu co pan mówi — „ryt szkocki” to nie tylko czary-mary, drogi panie. — Nie znam detali żadnego rytu, również „rytu szkockiego” panie Klauch. Jednak czytałem, iż Szkocja była wylęgarnią masońskiej epidemii fałszywych cudów oraz fałszywych proroków nie dziwię się więc, że i „neotemplariusze” zrodzili się na terenie Szkocji. — A nie dziwi się pan, że NB wysłało pana właśnie do Szkocji? Czyżby uważał pan pułkownika Dula za członka wolnomularskiej „unité spirituelle” *, pasjonującego się mistyką, metafizyką i sferą kuglarskich cudów? O ile wiem — to twardy racjonalista, człowiek stąpający po gruncie bardzo materialistycznym. — Ale to człowiek, który zaopatruje „cour de miracles” prezydenta. — „Dziedziniec cudów” był średniowiecznym siedliskiem żebraków, co literaturoznawca winien wiedzieć choćby z „Katedry” mistrza Hugo... — A jak już wie, to nie wolno mu użyć tego rodzaju gry słów, panie Klauch? — Wolno, wolno, brawo! Powtarzam pytanie: dlaczego prowadził pan wielomiesięczną grę słów z moim bratem właśnie w Szkocji? — Zostałem tam wysłany, bo tam, a nie gdzie indziej mieszkał wtedy pański brat. — Pytanie brzmi: dlaczego mieszkał akurat tam, dlaczego akurat w Szkocji, i dlaczego akurat pod Edynburgiem, a nie w innym zakątku Szkocji? — Bo akurat tam ściągnął go gang postbilderbergowców, mający swoją tajną siedzibę blisko Dollar i Edynburga, jak mi powiedziano. — Ale nie powiedziano panu dlaczego właśnie tam mają swą bazę? — Tego mi nie powiedziano. — To ja panu powiem. Jeśli zaparzy mi pan mocną zieloną herbatę, ja zrewanżuję się panu małym wykładem o Szkocji, który uświadomi panu co nieco. Zgadł — byłem przygotowany, zielona herbata czekała na niego w szafce kuchennej. Zaparzyłem ją, sobie wrzuciłem lód do scotcha, i słuchałem „wykładu”: — Jak pan wie, drogi panie, różni ezoteryści i konfabulatorzy reklamują *
—
Jedność duchowa, w znaczeniu: duchowe zjednoczenie, stowarzyszenie.
Kielich
217
starożytne pierwociny masonerii, lecz nowożytna masoneria to wynalazek Anglików z drugiej dekady stulecia XVIII. Wolnomularstwo pragnęło lansować rozum, deizm, humanizm przeciwko fanatyzmowi i zabobonom utrudniającym ludziom braterskie współżycie. Później pienili się mistycy wierzący w Swedenborga i Saint Martina, magicy wierzący w Cagliostra, i cała banda okultystów uprawiających wypaczone wolnomularstwo. Dużą karierę zrobił wtedy wariant szkocki, z Edynburga. Przed rokiem 1740 pewien Szkot, kawaler baronet Ramsay, wprowadził do szkockiej masonerii „wyższe stopnie rycerskie” zaczerpnięte od templariuszy. Powołał się na szkocką tradycję. Kiedy bowiem w średniowiecznej Francji wzniecono represje wobec templariuszy, wielki mistrz ich filii szkockiej. Walter Clifton, zezwolił braciom kryć się dla bezpieczeństwa, to był 1309 rok. Dzięki temu, i dzięki wsparciu królów Szkocji, Roberta I Bruce’a i jego wnuka, pierwszego historycznego Stuarta, Roberta II — szkocka prowincja zakonu ocalała, więc tam mogli się chronić bracia z innych krajów Europy. Tam też tradycja Zakonu Rycerzy Świątyni przetrwała silniej niż na innych ziemiach kontynentu. „Neotemplarstwo” Ramsaya szybko zyskało posłuch u Francuzów. W 1743 roku wolnomularze Lyonu ustanowili stopień rycerski „kadosz”, stopień „mściciela templariuszy”, i tego samego roku „neotemplarstwo” wykwitło wśród Niemców. Religijne i świeckie. Świeckim kierował Hund, o którym już panu mówiłem. Był finansistą miał wielkie ekonomiczne projekty, a że szukał złota również u alchemików, to kwestia mody tamtych czasów. Polityczne orientował się tak jak Ramsay, na Stuartów szkockich. Siał emisariuszy w okolice Edynburga. Zna pan okolice tego miasta Dollar leży niespełna czterdzieści kilometrów od niego. A zaledwie dziesięć kilometrów od niego leży miejscowość Roslin vel Rosslyn. Zwiedził ją pan? — Nie. Pański brat był łaskaw wozić mnie po całej Szkocji i Anglii, lecz do Roslin nigdy mnie nie wziął. — Może czekano aż sam pan się tam wybierze, ale pan był ostrożny, bo wiedział pan, że chodzą za wami cienie jego pracodawców. — To nie była ostrożność, tylko ignorancja, panie Klauch. Moi pracodawcy nie kazali mi penetrować Roslin, pierwszy raz słyszę o tej dziurze. — Roslin chlubi się starą kaplicą, którą postawił w XV wieku sir William Saint Clair z możnego rodu Sinclairów. W wieku XVIII ten ród założył pierwszą masońską lożę na terenie Szkocji i został dziedzicznym patronem całej masonerii szkockiej. Ale wróćmy do kaplicy. Legenda mówi, że wewnątrz jej filara zwanego „filarem czeladnika” templariusze ukryli święty Kielich, Graal. — Łatwo to chyba sprawdzić.
218
Waldemar Lysiak
— Tak, można byłoby filar prześwietlić, lecz właściciele kaplicy nie zgadzają się na to, bo wiedzą, że Kielicha tam nie ma. Gdyby ogłoszono, że filar nie kryje świętego skarbu, turyści nie chcieliby gnać do Roslin. Zarżnięto by kurę znoszącą złote jaja. Graal był w Roslin, drogi panie, ale czy kiedykolwiek był wewnątrz kaplicy? Kaplica powstała około roku 1450, jeśli więc kryła Kielich, to znaczy, że został wywieziony między XV a XVIII stuleciem, może za pańskiego Oświecenia. Jeśli natomiast nie kryła — to znaczy, że Graal został wywieziony z Roslin już w końcu XIV wieku. Tak lub owak — wywieźli go Sinclairowie. Pytanie tylko: kiedy i którzy Sinclairowie. Średniowieczni Sinclairowie-templariusze czy wolnomularscy Sinclairowie”neotemplariusze”? Odkąd rycerze Templum go zdobyli, był dla jednych i drugich najcenniejszą relikwią, ważniejszą niż Całun Turyński i Miecz króla Artura. — Gdzie go zdobyli? — Pewnie w Konstantynopolu, podczas czwartej krucjaty. Wydarli wtedy Całun Turyński Bizantyjczykom, i może Graala razem z Całunem. — Wczoraj mówił pan, że Graala przywiózł na ziemię brytyjską Józef Arymatejczyk w I wieku. — Mówiłem, że taka jest legenda. Lustrując historię Świętego Graala wędrujemy przez dżunglę legend, często sprzecznych. Ale mediewiści mają tyle samo kłopotów badając tamte dzieje polityczne, gospodarcze i wojskowe, to dla historyków mroczna era. Wybierając specjalizację akademicką wahał się pan między rycerstwem a libertynizmem... — Nawet to pan wie! — ... i wziął pan libertynizm, erę Rokoka plus Oświecenia, bo tej nie brakuje dokumentów... Przestraszył się pan braku archiwaliów, mam rację? — Tak, panie Klauch. Zadecydowało podcieranie pupy. — Co takiego?! — To, że gdy myślałem o Średniowieczu, nurtowała mnie kwestia: czym oni wtedy podcierali sobie tyłek? Liśćmi, które w zimie nie występują? Papierem, którego nie było? A może szmatami? Ile płótna trzeba byłoby produkować, żeby starczyło dla każdego srającego?... Pytałem o to moich profesorów, i żaden nie wiedział, rozkładali ręce. Więc pomyślałem, że epoka, o której nie mogę się dowiedzieć rzeczy najprostszych, to zbyt trudna zabawa, i wybrałem Oświecenie plus Rokoko. — Starożytni podcierali się gąbkami, drogi panie. — Pytam o ludzi Średniowiecza, choćby o pańskich templariuszy, panie Klauch. — Elita chyba dalej gąbkami, a reszta... może sianem i słomą...
Kielich
219
— Wówczas bydło padłoby z głodu, a wcześniej nie miałoby na czym spać, bo zabrakłoby i siana, i słomy. Wtedy nie brakowało tylko legend, więc może podcierali się legendami, panie jasnowidzu? — Pańska złośliwość, drogi panie, jest nazbyt... jakby to ująć... trochę nazbyt skatologiczna... — Zainfekował mnie tym gatunkiem humoru mój kumpel człowiek bardzo rozrywkowy, o którym chyba też panu powiedziano, gdy prowadził pan indagacje „gdzieniegdzie”. — Tak, znam pańskich przyjaciół. Ze słyszenia. Proszę pozwolić mi zgadnąć: pan Percy? — Jasne, że Percy... Proszę teraz mnie pozwolić zgadnąć: pan zna wszystkie kawały Percy’ego, zwłaszcza te o myszach i nietoperzach, wszystkie dochody Percy’ego, również te ukrywane przed fiskusem, plus wszystkie kobiety, które przeszły Percy’emu przez ręce — ich wymiary, fryzury, ksywki, kaprysy, ulubione figury łóżkowe, i tak dalej, prawda? — Ależ skąd, drogi panie! Znam tylko jeden dowcip, i to nie dowcip pana Percy’ego, lecz dowcip na jego temat, dowcip, który krąży pośród detektywów pańskiej Agencji: „Percy miał wiele żon, w tym własną”. — A ja znam detektywa lepszego niż cała moja Agencja. Ma wiele par uszu, w tym własną. Podniósł się, robiąc minę człowieka nie tyle obrażonego, ile sponiewieranego niesprawiedliwie, skrzywdzonego jak niewinne dziecko, co wszakże nie wycisnęło mi ani jednej łzy. — Chce pan pójść do toalety, czy już się pan urywa, panie Klauch?... — Chyba muszę, zważywszy pańską wrogość. Może innym razem będzie pan w lepszym nastroju... — Jaka tam wrogość!... To niecierpliwość... Miast słuchać średniowiecznych bajek, wolałbym usłyszeć więcej szczegółów o zgonie mojego dziadka lub o deszyfranckiej pracy mojego ojca. Zapowiadał pan rozmowę o moim dziadku i o moim starym! Wyłącznie dlatego zgodziłem się toczyć z panem dialog. Czy to był tylko wabik, panie Klauch? — Ależ skąd! — Chętnie posłucham i o mojej siostrze. O niej też chciał pan mówić, zgadłem? — Zgadł pan. O pańskiej siostrze też chcę mówić. Ale niczego nie powiem, póki nie przerobimy kursu wiedzy na temat relikwii templariuszów. Mogę już więcej nie nękać pana, lecz jeśli chce pan, bym wrócił, musi pan wykazać cierpliwość! Byłem bezradny, moja podniecana przezeń ciekawość kazała mi zacisnąć
220
Waldemar Lysiak
zęby i uzbroić się w cierpliwość. Nim wyszedł, znowu wyjął z teczki kilka woluminów. — Tu ma pan literaturę tyczącą Henry’ego Sinclaira i jego familii. Mówiliśmy dziś o Sinclairach, lecz dzięki tym książkom dowie się pan dużo więcej. Te książki pozwolą panu zrozumieć dlaczego pański dziadek oszalał na punkcie Wyspy Dębów. I dlaczego musiał raptownie umrzeć. Wrócę w przyszłą środę lub czwartek, co pan woli? — Wszystko jedno, zdążę to przeczytać, panie Klauch... Proszę dzwonić we wtorek, albo w środę, i poinformować mnie o dokładnym czasie pańskiej wizyty... Zna pan chyba mój zastrzeżony numer telefonu? Dyktując go panu, uraziłbym jasnowidza, n’est ce pas?.* Wepchnął do teczki zostawione mi uprzednio książki o dwustu latach rozgrzebywania „Money Pit”, i zniknął. Śledzili go dwaj pracownicy ,.L&P&B&G”. Ich raport nie był ciekawy. Klauch mieszkał w małym domku wdowy po dyrektorze fabryki ceramicznej. Mieszkały tam jeszcze kucharka i gosposia, która wyprowadzała kilka psów. Psy mogły bardzo utrudnić ewentualną penetrację. Kazałem śledzić ten dom na okrągło i zbadać szansę dyskretnego przeszukania. W poniedziałek zadzwonił Percy: — Żyjesz? — Nie, to mój duch odebrał telefon. Duch templariusza. — Dlaczego templariusza?... — Nieważne, to był żart. Mów o co chodzi. — Jak to, o co chodzi? O twoją nieobecność! Wpadłbyś do „Swingu” albo do Biura... — Po cholerę? — Ojojojojoj! Abnegat się znalazł! — Pytam po co? — Jest dużo ciekawego. W „Swingu” dwie nowe klientki niemieckie turystki, sama radość dla wszystkich zmysłów! Lubią Becheta, więc Tom skomponował tym dziewczynom pyszny kawałek saksofonowy à la Bechet, palce lizać! A Biuro nachodzi wariat, który chce żebyśmy prowadzili śledztwo przeciwko Urzędowi Imigracyjnemu, bo zamierza wytoczyć władzom proces. — O co? — O dyskryminację rasową. — Gratka dla Bohora. Poszczujcie klienta Bohorem, jeśli nie możecie inaczej spławić idioty. — Powiedz to Galowi, żołnierzu! Facet zasuwa niczym klecha, cytuje *
—
Czyż nie tak?
Kielich
221
Pismo Święte jako nakazujące tolerancję, i Gal to kupił, chociaż gość jest ewidentnie pieprznięty! Jest tak żarliwym antyrasistą, że dowiódłby ci, iż Leonardo był Murzynem! — A nie był? — Lance, co z tobą? — Nic, mam trochę roboty. — Jakiej roboty? — Dużo czytam. Muszę przerobić pewną lekturę. — Martwimy się o ciebie... Ten twój „spokój wieczności’’! To jakieś wariactwo... — Dlaczego wariactwo? — Sama nazwa pachnie aurą pogrzebową, żołnierzu... — Kiedy skończę te lektury, wpadnę do was. Cześć. Lektury książek od Klaucha zabrały mi dwa dni, ale więcej czasu zabrało mi sprawdzanie jaka jest ich wiarygodność. Miałem uczucie nawrotu do czasów studenckich — spędziłem półtora dnia w Bibliotece Miejskiej i cały dzień w Bibliotece Instytutu Historycznego. Nim wrócił Klauch, byłem już tak obkuty, że mógłbym zdawać egzamin z dziejów rodu Zeno i rodu Sinclairów. Zawłaszczając Wyspy Brytyjskie, Wilhelm Zdobywca dzielił cały tort dla swych Normanów. Klanowi Sinclairów przypadło Rosslyn — tam postawili siedzibę. Jako rycerze nie unikali krucjat i chętnie nosili białe (z czerwonym krzyżem) płaszcze Zakonu Świątyni Salomona, czyli templariuszy. Etos templariuszy stal się ich wyznaniem. Gdy na kontynencie masakrowano braci zakonnych, zbiegowie chronili się do Szkocji pod skrzydła króla Roberta Bruce’a, a później króla Roberta Stuarta i jego przyjaciela, szefa klanu Sinclair, Henry’ego Sinclaira, lorda Rosslyn. Książę Henry Sinclair vel St. Clair (~1345 —1400), którego pierwszą żoną była wnuczka króla Szwedów i Norwegów, miał we krwi żeglarską żyłkę Wikingów. Został dowódcą szkockiej floty (13 jednostek) i utrzymywał regularne kontakty ze Skandynawią (Norwegią, Szwecją, Danią). Tytuł wyspiarskiego księcia (earl of Orkney i lord of Shetland) dał mu król Norwegii, Hakon VI. Gadki ludzi morza (rybaków, kupców), że na zachód i na południowy zachód od Islandii i Grenlandii są jakieś ziemie, do których sztormy znoszą żeglarzy — kusiły księcia. Usłyszał o penetrującym północny Atlantyk weneckim admirale, Mikołaju Zeno (vel Zeni). Zenów było kilku (Niccolò, Antonio, Carlo); dysponowali dużym doświadczeniem żeglarskim i mieli już niezłą mapę Atlantyku (tzw. „mapa papieża Urbana”), wyprodukowaną w Wenecji roku 1367 przez braci Pizzigano. Gdy Henry zdecydował się pokonać Atlantyk, wziął Zenów jako nawigatorów.
222
Waldemar Lysiak
Wyprawa Sinclaira ruszyła wiosną 1398. Do Nowej Szkocji, zwanej wówczas Estotilandą, dotarła po rejsie trwającym trzy tygodnie (maj lub czerwiec tegoż roku). Bazę założyła na wysepce zwanej później Wyspą Dębów, blisko ujścia rzeki zwanej Później Złotą Rzeką (Gold River). Stąd szli w głąb lądu (penetrowali m.in. tereny zwane później Massachusetts). Wrócili do domu po kilkunastu miesiącach (1399) i wkrótce lord of Rosslyn tajemniczo zginął (1400 lub 1401). Przez kolejne wieki ród Sinclairów sprawował dziedziczny patronat nad szkockim podziemiem templariuszy, aż wreszcie (trzecia dekada wieku XVIII) reaktywował jawnie etos Templum, budując „neotemplarstwo” i patronując masonerii szkockiej. Cały czas Rosslyn (Roslin) było stolicą tego kultu. Wyprawa Henry’ego Sinclaira i braci Zeno do Nowej Szkocji przetrwała nie tylko w tradycji rodzinnej (tzw. „l e g e n d a k l a n u S i n c l a i r ó w”), lecz ma również renesansową pisaną kronikę (tzw. „Zeno’s Narrative” z 1558 roku), której autorem był potomek żeglarskiej dynastii Zeno. „Legenda Sinclairów” precyzuje wszakże coś, czego nie zna tradycja rodzinna Zenów: książę Henry wywiózł z Rosslyn skarby templariuszy (m.in. Świętego Graala i Excalibur), by ukryć je na nowoszkockiej Oak Island. Ta rodzinna klechda, negowana przez historyków, stanowi dziś bazę dla prac o Świętym Graalu schowanym wewnątrz sezamu Zatoki Mahone (np. M. Bradley, „Holy Grail Across the Atlantic”). Zwracając książki Klauchowi powiedziałem: — Są równie wiarygodne jak pisma Dänikena o UFO. Historycy twierdzą, że „Zeno’s Narrative” to kanfabulacja inkrustowana drugorzędnymi elementtami prawdy. — Rozumiem... — kiwnął głową Klauch. — Czy według tych historyków, którym pan uwierzył, kamienne i żelazne relikty wyprawy Sinclaira, znalezione w Westford i wokół Oak Island przez archeologów i nurków, zostały tam podrzucone przez Marsjan? Z dna zatoki wydobyto XIV-wieczne weneckie działo. Na lądzie odnaleziono ryte w skale godło uczestnika wyprawy, członka bliskiego Sinclairom klanu Gunn... — Wobec tego czemu Ameryka jest pełna pomników Kolumba, a nie Sinclaira? — W Kanadzie jest pomnik Sinclaira. W Boylston Park, w nowoszkockim Guysborough. Działają też towarzystwa Sinclairowskie, choćby Clan Sinclair Society of Nova Scotia. Prowadzone są badania laboratoryjne. Fragmenty drewna z szybu na Oak Island wydatowano metodą izotopową C14 jako spuściznę Średniowiecza lub Renesansu. — Ta metoda jest zawodna, słabo precyzyjna, pan dobrze wie o tym!
Kielich
223
Często daje kilkusetletni przedział, ile tutaj było? — Między 1390 a 1660, lecz ważne jest to, że n i e w y k l u c z y ł a możliwości, iż obrobione drewno z głębi szybu ma sześćset lat! — Sześćset lat temu tylko kosmici Dänikena mogli zbudować szyb o tak fantastycznej strukturze hydro–górniczej, to przecież cud techniki, nawet według dzisiejszych standardów. — Według dzisiejszych standardów mnóstwo budowli sprzed naszej ery jest cudem techniki par excellence. — Lecz Szkoci doby Sinclaira, zamiast piramid, akweduktów i Baalbeków, budowali bezkanalizacyjne lodowate zamki i kurne chaty! — Drogi panie, nikt nie twierdzi, że wielki szyb zbudowali templariusze księcia Sinclaira. Badane promieniotwórczym węglem drewno pochodziło albo ze skrzyń, które Sinclair ukrył na Wyspie Dębów, albo z obudowy pierwotnej skrytki, którą w XVIII wieku „neotemplariusze” unowocześnili, budując „Money Pit”. Czytał pan przecież książkę Ruperta Furneaux, którą dałem panu podczas mojej pierwszej wizyty, więc nazwisko John Montrésor już pan zna. Ów Montrésor, Brytyjczyk, wojskowy inżynier, prowadził przed rokiem 1778 prace geodezyjno-kartograficzne i budowlane w okolicach Mahone i Halifaxu, a jego dziennik robót tajemniczo zaginął. — I to był ten geniusz konstruktorski, według pana? — Furneaux się nie upiera, ale Montrésor był świetnym inżynierem, umiałby zbudować taki szyb. Pytanie: czy umiałby wybudować podziemny i podmorski hydrosystem łączący szyb z zatoką? Niemcy zrekonstruowali ów system komputerowo i pokazali fenomenalny zespół kanałów, które budowano odcinając fragment przybrzeżnego dna groblą lub tamą, a później zatapiając całą tę wielopalczastą konstrukcję. Lecz nie znamy innych nazwisk, więc zostaje, jako hipoteza, Montrésor. — No i jego nazwisko świetnie pasuje... Montrésor to po francusku: mój skarb! Klauch rozłożył ręce i westchnął: — Kpinami nie dojdziemy do niczego, drogi panie! — Bajdami typu UFO również, panie Klauch. Weźmy sie wreszcie za konkrety tyczące mojej rodziny, bo „bliższa koszula ciału”. Co znalazł Norbert na Wyspie Dębów? Chyba nie Świętego Graala... — Chyba nie. Lecz bardzo możliwe, iż pański dziadek wydobył z „Money Pit” święty Miecz Arturiański... — Excalibur?! — Być może Excalibur. Zna pan herb Londynu, drogi panie? — Co to ma do rzeczy?
224
Waldemar Lysiak
— Ma. Ten herb ukazuje, pośród innych elementów, wizerunek zaostrzonej ku dołowi tarczy rycerskiej. Pole tarczy jest białe i niezbyt bogate: na tym białym polu widnieje czerwony krzyż, jak czerwony krzyż na białym płaszczu templariusza. Plus mały czerwony miecz w górnym lewym rogu tarczy. Ów miecz to „Mors Crocca” — czerwona śmierć. Tak zwano „gladius” Juliusza Cezara podbijającego Wyspy Brytyjskie. Brytowie zdobyli miecz i później był on jako Excalibur własnością króla Athrwysa II, czyli Artura, suwerena Rycerzy Okrągłego Stołu. — Przecież „gladius” to miecz krótki, zaś Excalibur to potężne mieczysko! — Skąd pan wie, że Excalibur to był miecz długi? — No... — No tak! Z hollywoodzkich filmów !... Naoglądał się pan „gladiusów” w filmach o gladiatorach, i Excaliburów w filmach o rycerzach Camelotu! W tych drugich, dla zwiększenia efektów, reżyserzy dają ciężki, używany przez średniowieczne rycerstwo miecz, przy którym „gladius” ma wygląd zabawki dziecięcej. Jednak legendarny Excalibur mógł być „gladiusem”, a bez wątpienia był bliższy „gladiusowi” niż średniowiecznym żelaznym cepom. Kilka lat temu pojawił się w USA piękny miecz rzymski typu „gladius”, z napisem, który rozpoznano jako litery alfabetu walijskiego „coelbren” — mówiono, że to właśnie Excalibur. Kupił go pewien bogacz i został okradziony, a miecz zniknął. Posiada go teraz gang, który szuka jeszcze Świętego Graala, rywalizując z pułkownikiem Dulem. Miecz był im potrzebny w charakterze magnesu lub kompasu, gdyż istnieje legenda, że Excalibur i Święty Graal stanowią współpracujący duet — obydwa strzegą ludzkości. Lecz Kielich jest dużo ważniejszy niż Miecz, który dzięki pańskiemu przodkowi opuścił szyb Wyspy Dębów. — A dzięki komu Norbert opuścił ten padół, panie Klauch? Zna pan nazwisko zabójcy? — Tak, to był bosman, niejaki Evildorf. Lecz ważniejsi są mocodawcy zbrodni, ówcześni „neotemplariusze” Josepha Retingera, człowieka, który montował Klub Bilderberg. — Ten Retinger... — Nie żyje, dawno umarł, chyba w 1960. Byl główną „szarą eminencją” XX wieku, tak jak Dul jest główną „szarą eminencją” tego kraju. Dul działa lokalnie i tylko czasami na arenie międzynarodowej, a Retinger działał globalnie, od Rosji po Afrykę i Amerykę Łacińską. No i Dul nie jest masonem, chociaż Kościół uważa go za masona. Masoński antykatolicyzm Retingera pchnął go do inicjowania w Meksyku rzezi kleru. Dul rozgniewał Kościół
Kielich
225
jedynie swoją dezercją, czyli „apostatyczną zdradą”. — Jaką dezercją?! — Pyrgnięciem habitu, przecież to eks-mnich. Zdębiałem. Nie mogłem uwierzyć, ta wiadomość wydała mi się bzdurą tysiąc razy bardziej surrealistyczną aniżeli wszystkie legendy o templariuszach i ich skarbach: — Co takiego?! Dul był mnichem?! — Kilka lat, to rozhabicony zakonnik. Winien mieć ksywkę „Lucyfer”, a nie zwykłe „Diabeł”, bo Lucyfer również zdradził Pana, był „księciem aniołów” nim stał się „księciem diabłów”. Szukając Graala, Dul upodabnia się do Lucyfera, który chciał odzyskać Graala. Ale w tej wersji legendy Graal to tylko szmaragdowy kielich... Przerwałem mu, bojąc się, że kolejnym bajdurzeniem ucieknie mi od elektryzującego tematu: — Panie Klauch, jeszcze wrócimy do legend, teraz wróćmy do Dula! Mój przyjaciel, adwokat, mówił mi, że Dul, zanim został funkcjonariuszem NB, był prawnikiem! — Najpierw był zakonnikiem, studiował teologię, chciał się specjalizować w prawie kanonicznym. Ale rzucił habit i został świeckim prawnikiem, radcą prawnym Ministerstwa Skarbu, radcą prawnym kilku mediów, a później nawet szefem telewizji państwowej, PTV. — Musiałbym słyszeć o tym! — Nosił wtedy inne nazwisko, Gawan, po ojcu. Zmienił je na Dul, po matce, kiedy przeszedł do bezpieki. Tam zyskał stopień pułkownika, który go zadowala, choć mógłby mieć buławę marszałkowską, gdyby chciał, ale sprawia mu przyjemność, że pułkownika boją się generałowie. Od wieśniaczej chaty i mnisiej celi do stopnia nieformalnego władcy kraju — imponujący epos, prawda?... Dul jest baronem Münchhausenem naszej sceny politycznej — sam się wyciągnął za włosy z prowincji i z trzeciej ligi, by zostać pierwszym hierarchą. Kierowanie telewizją było tylko szczebelkiem tego marszu. Inna sprawa, że nigdy nie poniechał dyrygowania telewizją, nigdy nie przeciął linek między sobą a PTV, bo dobrze wie, iż nie można rządzić bez szklanego ekranu. Mijają lata, a każdy kolejny boss PTV to człowiek Dula. Co nie znaczy, że Dul jest wszechwładny. Ma wrogów w wojsku i w policji, lecz ma również swoich generałów, więc panuje równowaga. Gorzej mu idzie z Kościołem, bo tam pułkownik Dul nie ma swoich kardynałów. Dlatego „Tygodnik Kościelny” tak ciężko przykłada PTV za całokształt, za pornografię i okolice, zwalczając Dulowskiego pupila, Gerharda. Ostatnio Gerhard jest górą, dzięki temu, że na prośbę Dula wspomógł go pański kolega, pan Percy.
226
Waldemar Lysiak
Wytrzeszczyłem wzrok drugi raz — drugi raz w ciągu kilku minut! Kapitan Gerhard przeszedł z NB do PTV niecały rok wcześniej. Bohor, który słyszał jak emitowało ten „news” radio, oświecił nas przy wieczornym pokerku. Wtedy Percy zagwizdał, rozdając karty: — I taki sraluch będzie kierownikiem domowego kina! „A teraz Percy pomaga kapitanowi Gerhardowi!” — znowu nie wierzyłem własnym uszom. Klauch, widząc moje zaskoczenie, spytał: — Nie wie pan o tym? Pan Percy współpracuje z „Gazetą Codzienną”. Jako jej nadworny satyryk rozstrzeliwuje dowcipami antydulowskie i antygerhardowskie szyderstwa „Tygodnika”. To jest misterna gra, drogi panie. Kościół nie chce atakować bezpośrednio prezydenta za jego różne okultystyczne hobby, które dla hierarchii kościelnej są demonologią i czarną magią, więc gryzie Dula karmiącego „szarlatanami i gusłami” ten „pogański dwór”, a Dul rozumie, że w oczach publiki nic lepiej nie pacyfikuje wroga jak zdrowy śmiech. Najął mistrza, Einsteina humoru. To wesoły pojedynek, wszyscy ryczymy ze śmiechu, prawda? Ryczeliśmy i w „Swingu”, a Percy nigdy się nie przyznał, że wymyśla dla Dula gazetowe dowcipy. Były pierwszej klasy, zaś pojedynki miały swój piątkowo-sobotni rytm druku. Piątkowy dział humoru „Tygodnika Kościelnego” publikował antydulowską lub antygerhardowską złośliwość, na ogół dialogową scenkę: „Ubogi spotyka ubogiego kumpla i widząc, że ten jeździ mercedesem, pyta: «— Jak go zdobyłeś, brachu?». Kumpel tłumaczy: «— Poszedłem do PTV i powiedziałem Gerhardowi, że wiem wszystko o pułkowniku Stauffenbergu, więc Gerhard urządził teleturniej o zamachu Staujfenberga na Hitlera, rzucili mnóstwo pytań i wygrałem milion». Kilka miesięcy później Znowu się spotykają, a właściciel mercedesa widzi, że kolega ma rolls~royce’a. «— Jak go zdobyłeś?». «— Twoją metodą, stary. Poszedłem do PTV i powiedziałem Gerhardowi, że wiem wszystko o pułkowniku Dulu. Z miejsca zainkasowałem cztery miliony, bez żadnych pytań»”. Drugiego dnia (sobota) czytelnicy szukali riposty w „Gazecie Codziennej”. Znajdowali perełkę o „Tygodniku Kościelnym”: „Brzegiem rzeki spacerują papież i pułkownik Dul. Papież upuszcza do wody brewiarz. Pułkownik kroczy po wodzie jak po chodniku, wyławia brewiarz i oddaje papieżowi. Nazajutrz «Tygodnik Kościelny» drukuje artykuł zatytułowany: «Dul nie umie pływać»”. Tego dnia rozmawialiśmy już tylko o Dulu i o prezydencie Kerstingu. Gdy Klauch wyszedł, chciałem dzwonić do Percy’ego, lecz zrezygnowałem — mój „spokój wieczności” eliminował jakiekolwiek angażowanie nerwów, na poziomie każdym, również gównianym, inaczej nie byłby to trwały relaks
Kielich
227
ducha. Jednak zasypiało mi się ciężko tamtego wieczoru. Leżałem z przymkniętymi powiekami, jakbym miał powieki rozwarte, i widziałem hali Akademii Muzycznej, gdy pierwszy raz zaprosiła mnie tam Noemi mająca śpiewać dla jury egzaminu semestralnego. Wokół panował klimat studenckiego strachu. Trzech muzyków sekcji dętej blaszanej ćwiczyło między arkadami kolumnady, a długowłose dziewczyny trenowały na instrumentach smyczkowych we foyer. Słychać też było szmer fontanny wyznaczającej centrum pawimentu, a z plafonu uśmiechała się Terpsychora lub Melpomena trzymająca harfę. — Pan na przesłuchanie u maestra? — zapytała szatniarka. — Nie, na mój pierwszy recital miłosny — odpowiedziałem serio.
228
Waldemar Lysiak
15. „Wszystko jest bez znaczenia...”
— Jesteś wreszcie! — ucieszył się Percy, widząc mnie wchodzącego do „Swingroundu”. — Idealnie trafiłeś, dzisiaj kapela ma naśladować „Rat Pack”* , zasuną „Tender Trap”, „Mister Success”, „Chicago” i inne numery Sinatry. To dopiero będzie swing, chłopie! Witam panią! Cmoknął szarmancko dłoń mojej damy i prowadząc nas do stolika klepnął mnie uradowany po ramieniu: — Słyszałeś nowy kawał o prezydencie? „Kersting już w liceum mówił: zostanę prezydentem państwa lub będę nikim. Udało mu się jedno i drugie”. Fajny, co? — Twój? — zapytałem. — Mój! — Myślisz, że i ten kawał puszczą ci w Dulowskim dzienniku? — rzuciłem kpiarsko, nie mogąc się powstrzymać. — Bardziej pasuje do tygodnika episkopatu... Z wrażenia przystanął i został za nami, a gdy odwróciłem głowę, ujrzałem czerwoną ze wstydu twarz sztubaka, któremu matka dała klapsa, bo gmerał łapkami pod kołdrą. Nie chciał się tłumaczyć w obecności kobiety, więc dorwał mnie gdy moja partnerka wyszła „upudrować nosek”, i zaatakował według reguły, że najlepszą defensywą jest atak: — Sypnął ci ktoś z gazety, czy ktoś z „firmy”, Lance?! — Ktoś spoza gazety i spoza „firmy”. — Więc kto?! — Jasnowidz, asie wywiadu ! — Okey ! — warknął. — Nie wiem czy okey... — A ty nie robiłeś z Dulem prywatnych interesów, co?! — Nigdy nie kryłem takich interesów, Percy... Wtedy chodziło o feministki i o żonę senatora, trzeba było ratować tyłek Bo i „Swing”. — Zawsze o coś chodzi, to jest życie... Zresztą przez ciebie miałem kolejny dług u Dula. *
— „Szczurza Paczka”, „Szczurza Ferajna” (tak zwano trzech piosenkarzy ery swingu: Franka Sinatrę, Deana Martina i Sammy’ego Davisa-jr.).
Kielich
229
— Przeze mnie, Percy? — Tak. Kiedy zrobiła się afera o wpuszczanie do „Swingu” nieletnich dziewcząt, wyłączyłeś się, bo twój „spokój wieczności” był dla ciebie ważniejszy. Ktoś musiał prosić Dula o pomoc, więc padło na mnie. — A wcześniej? — Co wcześniej? — Mówisz, że to twój kolejny dług u niego... — A ty nie masz u niego długów? Ciągle to robimy. Kiedy trzeba, Dul nam pomaga, a my się rewanżujemy, tu nie można iść na udry, chyba wiadomo. — Aż tak ci pomógł? — Pomógł mi przy rozwodzie, zresztą nie tylko... Nie twoja sprawa! — Nie moja, i nie robię ci wyrzutów, więc przestań się pieklić. — To przestań się czepiać, Lance! — Powiedziałem już, nie robię ci wyrzutów, więc ty też przestań mi je robić. — Ja?!... Ja robię ci wyrzuty, kolego?! — Percy, idź do szatni lub do sracza, i spójrz w lustro, zobaczysz swoją czerwoną gębę. Najpierw miałeś czerwoną ze wstydu, a teraz z furii, którą chcesz mnie ukarać. Odszedł wściekły. Bohor, widząc to spięcie, zbliżył się i zapytał: — Co go wkurzyło? — Lustro. — Jakie lustro? — Lustro sumienia. Przejrzał się w nim. — Nie truj! Co mu powiedziałeś? — Powiedziałem mu, iż wygląda jak jeden z tych facetów, o których Chandler pisze, że „zabiorą ci ostatniego dolara i jeszcze patrzą na ciebie tak, jak gdybyś to ty im go zabrał”. — Daj spokój, Percy nie jest kurwą! — Też go kocham, Bo, i rzadziej niż ty pragnę obić mu mordę. W ogóle nie biję już nikogo po pysku. — To widać. Twój „spokój wieczności” robi się coraz głębszy... — Dobrze mi z tym, Bo. — Nam niedobrze, tęsknimy, ostatnio przychodzisz tak rzadko, staruszku. A bez ciebie karty mi nie idą, kilka razy umoczyłem jak cholera!... Podać wam coś ekstra spoza menu, może trufle?... — Już zamówiłem, Bo, dzięki. We wtorek przyjdę grać, będziesz mógł się odkuć.
230
Waldemar Lysiak
Bo się nie odkuł; wygrywał Percy, rozwścieczając Bohora, ktory zarzucił Percy’emu złe tasowanie kart, złe przekładanie i złe licytowanie. Percy nie został mu dłużny: — Bo, trochę luzu, czemu się wściekasz? Zawsze przekładałem i licytowałem tak samo. — Wcale nie tak samo! — zgrzytnął Bohor. — I wcale się nie wściekam! — Pienisz się, Lance świadkiem. Nie moja wina, że przegrywasz. Pożycz od Lance’a łut „spokoju wieczności”, to ci dobrze zrobi. Przydałaby ci się taka metamorfoza duchowa... Zacznij kilkoma prostymi ćwiczeniami: kiedy wrócisz do domu, rzuć, dla odmiany, jakieś miłe słowo żonie, psa pogłaskaj miast kopnąć... — Nie kopię psów, ale teraz but mnie swędzi! — ostrzegł Bo, patrząc na Percy’ego groźnie. — To go podrap — doradził mu Percy i wzbogacił pulę o kilka banknotów. — Przebijam trzy razy, sto pięćdziesiąt! W strefę ogniową temperamentu Bohora Percy wdzierał się bez lęku prawem długoletniej rutyny, więc ich kłótnia mi nie wadziła, tak jak maszyniście okrętowemu nie wadzi zawsze ten sam huk pracujących dieslowskich tłoków. Gra szła mi fatalnie gdyż z innego powodu nie umiałem się skupić. Cały czas myślałem o Klauchu i o możliwości rewizji jego mieszkania. Taką możliwość wyniuchali moi detektywi: na niedzielę zapowiedziano konkursowe pokazy rasowych psów. Terenem konkursu był miejski stadion. Gospodyni Klaucha miała tam demonstrować swój rasowy tercet szczekaczy, wspomagana przez kucharkę i służącą, a Klauch każdej niedzieli brał udział w mszy o jedenastej, i to dawało nam bankową godzinę czasu. Pożarem śmietników wywołaliśmy przy sąsiedniej ulicy rumor, chaos, interwencję strażaków, co zaabsorbowało sąsiadów i przechodniów, dzięki czemu niepostrzeżenie, od tyłu (od ogrodu), weszliśmy do mieszkania. Pudło! Nie znaleźliśmy niczego, żadnego drobiazgu, choćby jednego papierka, który mógłby mi rzec o Klauchu coś więcej niż sam Kłauch mi wyjawił. Klauch, kiedy znowu przyszedł, zaczął reprymendą: — Drogi panie, rozumiem pańską nieufność, lecz trudno zrozumieć pański brak hamulców i taką słabość u pana! — Słabość wobec czego, panie Klauch? — Wobec pokusy grzechu. Święty Tomasz z Akwinu tłumaczył jak rodzi się grzeszny czyn: zmysł wyobraźni uruchamia pożądliwość, ta zaś kusi mózg, by osłabił wolę. Człowiek silnej woli unika grzechu, bo nie ulega pokusom. — Tylko słabym pokusom — odpowiedziałem spokojnym głosem, chociaż
Kielich
231
czułem już dyskomfort typowy u przyłapanych złodziei. — Raczej marnie znam teksty świętego z Akwinu, lecz dobrze znam bon-moty grzesznika z Londynu. Oscar Wilde mówi: „Jeśli oparłeś się pokusie, to nie dlatego, że byłeś silny, ale dlatego, że pokusa była słaba”. — Pańska była tak mocna, że warta była zakłócania ludziom niedzieli smrodem płonących śmietników? Bóg kazał święcić dzień święty i nie pożądać rzeczy bliźniego swego. — Bóg napisał to przykazanie, czy napisali je ludzie, panie Klauch? Ktoś widział jak Bóg pisze choć jedno słowo? — Niejednemu Bóg powiedział to słowo... „Powiedz tylko jedno słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. Pan się nigdy nie modli? — Modliłem się w dzieciństwie. — Dlatego, że ktoś kazał panu? — Dlatego, że tak mnie edukowano, panie Klauch. Zwłaszcza matka, a kiedy jej zabrakło, stary, chociaż bliski był mu deizm. Chciał nawet wycofać mnie z lekcji religii po awanturze o moje klasówkowe dokonania, awanturze między nim a katechetką, lecz miał znajomego księdza biblistę, razem czytali hieroglify wykopaliskowe starego, i ten ksiądz mu rzekł: „— Jeśli utracisz wiarę, nie utracisz mojej sympatii. Ale jeśli utraciwszy wiarę przestaniesz dbać, by twoje dzieci odmawiały wieczorny i poranny pacierz — będę gardził tobą, przyjacielu!”. I stary dbał, abym klepał „Ojcze nasz” codziennie, rano i po kolacji. Chętnie ględziłem na taki temat, i ględziłbym na każdy temat, byleby uniknąć rozmowy na temat włamania do jego domu. „Skąd on wie?!...” — myślałem, próbując zachować „poker face” bez owego rumieńca wstydu, który czerwienił twarz Percy’ego, kiedy mu ukłułem honor pytaniem o gazetowe żarty. — Czym był dla pana Bóg, drogi panie, nim pan przestał się modlić? — spytał Klauch. — Najpierw brodaczem w niebie, dzięki obrazkom i bożonarodzeniowym szopkom, a gdy miałem jedenaście, dwanaście lat, kojarzył mi się z wiatrem. — Z wiatrem? — Tak. Wydawało mi się, że każdy podmuch wiatru to westchnienie Boga pędzące od niebios między chmurami. Dziwna rzecz — później moja siostrzenica, Fergy, czuła tak samo, mówiła, iż „Bóg przychodzi na skrzydłach wiatru”. Ale ja już wtedy nie byłem blisko Boga. — Już się pan nie modlił? — Czasem jeszcze próbowałem. — I co?
232
Waldemar Lysiak
— I nic. Moje słowa leciały w próżnię, panie Klauch, słyszałem je tylko ja. Bóg mnie nie chciał. — To pan nie chciał Boga, drogi panie. Bóg zawsze wyciągał rękę do pana, lecz pan już swojej nie wyciągnął. — Na dobre przestałem wyciągać, gdy zobaczyłem piramidkę rąk amputowanych. Siekierą amputowanych. Wtedy wyciągnąłem giwerę. — Lubi pan to? — Kiedyś lubiłem, dzisiaj już nie lubię huku. Nie lubię żadnego hałasu. — Gdyby w trakcie włamania zaskoczyła was policja, byłoby dużo hałasu... — Z policją dajemy sobie jakoś radę. Klepnął dłonią kolano, niczym bijący brawa: — Zapomniałem, przecież pan Bohor vel Bors ma tam duże wpływy! — Dlaczego Bors? — Jego podmiejska żona nosi nazwisko Bors. Tylko metropolitalna wabi się Bohor, nie wiedział pan o tym?... Czułem, że stara się wyprać swój głos i swój wzrok ze szczątkowych choćby śladów ironii, która mogłaby mnie wkurzyć bardziej niż ta irytująca wszechwiedza, lecz już samo staranie bodło mi ego do bólu. Musiałem odszczekiwać jak smarkacz zaskakiwany przez szkolnego kolegę brzydką wiedzą na temat prowadzenia się matki, sióstr i całej żeńskiej części rodziny: — Tym jeszcze raz pan dowiódł, panie Klauch, że wie pan wszystko! Zaprzeczył ruchem głowy i chwilę milczał, aż mruknął markotnie: — Gdybym wiedział wszystko, nie przychodziłbym tu, bo nie potrzebowałbym wsparcia... — Ale wie pan mnóstwo! Wszędzie ma pan oczy i uszy! Kto dla pana pracuje? Lub raczej — dla kogo pan pracuje? — Dla milionów ludzi. Dla siebie również. Natomiast formalnie, etatowo, dla studentów Akademii Teologicznej, to żadna tajemnica. Wykładam dzieje Kościoła świętego i historię filozofii. — Jako profesor Blihos, a nie Klauch! Blihos to pańska godność podmiejska, a Klauch to metropolitalna, czy na odwrót, panie profesorze? I czy pułkownik Dul wie o tym, tak jak wie o dwoistym wcieleniu małżeńskim mojego kumpla? — Myślę, że wie o tym. Nazwisko Blihos przybrałem sobie kiedyś dla kamuflażu, by chroniło mnie przed ludźmi Dula, ale teraz chroni mnie raczej potęga Kościoła. Dul byłby samobójcą, gdyby zaryzykował jawną wojnę z Kościołem. — A pan chce zaryzykować wojnę z Dulem, i mnie wciągnąć do tej bitwy!
Kielich
233
— Nie do jawnej bitwy. — Pewnie! Tajni agenci uprawiają tajność! Stąd pytałem, dla kogo pan pracuje, mister Blihos-Klauch. Nie dla Dula, nie dla policji, chyba i nie dla armii, więc dla kogo? Dla którejś sekty? Czy dla tajnej krypty Kościoła? Zgadłem?... Dla Kościoła?... Uśmiechnął się: — Bez wątpienia dla Kościoła, chociaż Kościół o mojej wojnie nie wie. Kościół mnie tu nie przysłał, nie gram tej policyjno-szpiegowskiej intrygi jezuitów, jaką autorzy dawnych romansów literackich doczepiali jezuitom korzystając z oskarżeń wysuwanych przeciwko mnichom Jezusa, kiedy europejskie mocarstwa kasowały zakon w XVIII wieku. Ciekawe, że stosowały identyczne chwyty jak król Filip kilka wieków wcześniej przeciwko templariuszom. Uśmiechnąłem się również: — Ta dygresja pozwala nam kontynuować wątek Templum i Kielicha świętego... — Tak, to pozwala panu uniknąć dalszego dialogu o fajcze-niu śmietników. — A kiedy rozwiniemy dialog o moim ojcu i o mojej siostrze? — Już niedługo. Najpierw chcę się czegoś dowiedzieć o moim bracie. — Pan wie tyle o wszystkich, i nie wie pan wszystkiego o swoim bracie? — Nie wiem ile panu powiedział. — A ja nie umiem zważyć ile. Najchętniej gadał o whisky i o piciu. Kiedy wypił dużo, czyli codziennie, to mędrkował filozoficznie i erudycyjnie, nie komentując wszakże „Manuskryptu Voynicha” i Graala. — Nic na temat Graala? — Graala wymienił raz, mówiąc, że to realny kielich. Przepraszam... był jeszcze drugi raz, nasze ostatnie spotkanie, jego ostatnie słowa, więcej nie zobaczyłem go nigdy. — Jakie słowa? — Plótł, zalany mocno. Holowałem go do domu. Otwierając furtkę powiedział: „— Wszystko jest bez znaczenia. Tylko ten kielich...”. Urwał w pół słowa, i przekroczył próg, nawet się nie żegnając. Nie wiem co miał na myśli. — Miał na myśli to, że pod względem biologicznym ludzie są efektem katastroficznego wypadku, i gdyby nie Graal, mogliby zniknąć wskutek katastrofy. — Nie widzi pan tu sprzeczności, panie Klauch? — Nie widzę. — A ja widzę. Przypadkowa biologiczna geneza, bez Stworzyciela, i Boski
234
Waldemar Lysiak
puchar jako strażnik modlących się ssaków... — Drogi panie! — fuknął Klauch. — Jest pan znawcą historii literatury, ale nie jest pan biologiem, astrofizykiem i znawcą historii przystosowywania się Watykanu do nowych tez o wybuchu wszechświata, lub do nowych spekulacji na temat genezy życia ziemskiego! Dzisiejsza kosmogonia chrześcijańska przestała serio lansować kreacjonizm jako bajkę o Adamie i o Adamowym żeberku. To tylko piękna metafora, symbol. Stworzyciel uruchomił kosmiczną katastrofę, by zainicjować ewolucję i dać człowiekowi duszę oraz pełną inteligencję, czyli rozum logiczny, mistyczny, abstrakcyjny, wzruszeniowy, którego nie posiadają zwierzęta. Ale wcześniej musiała nastąpić katastrofa globalna, uderzenie w Ziemię planetoidy lub komety sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Spowodowała wyginięcie dinozaurów, co umożliwiło rozwój drobnym ssakom, które cudem przetrwały i z których dużo później wyłoniły się hominidy, a ich ostatnim potomkiem został człowiek. — Herbata panu stygnie, panie Klauch... — zauważyłem, wskazując wzrokiem szklankę naparu. Zwilżył gardło kilkoma łykami, a jego oczy świdrowały jak wiertła moją twarz — nie był pewien co przerwało mu wywód: moja troskliwość czy moja złośliwość. Upił połowę i spytał: — Gdzie przerwaliśmy? — Na wnuku hominidów. — Właśnie — człowiek!... Człowiek to taka wspaniała maszyna ! Tyle miliardów genialnych komórek! I wszystko to działa tak krótko! Kilkadziesiąt lat. Tak wiele dla takiego nic! Czemu? — Nie mam pojęcia, panie Klauch, nie jestem biologiem ani filozofem, nie wiem wszystkiego. Ale zaraz się dowiem, znam kogoś, kto wie wszystko i kto mi wyjaśni czemu. — Bo ważny jest nie łańcuch pokarmowy, lecz łańcuch genetyczny, drogi panie. Łańcuch pokoleń, ludzkość! Chrystus zszedł na Ziemię, by zbawić całą ludzkość i zostawić magiczną tarczę chroniącą rodzaj ludzki przed zagładą — ten Puchar, z którego pił podczas Ostatniej Wieczerzy i do którego Józef zebrał krew Chrystusa u krzyża Golgoty. Święty Graal to klucz bezpieczeństwa. Boski puklerz, broniący ludzkość przed Apokalipsą! Reszta nie ma znaczenia, Rupert mówił sensownie. Oczy mu płonęły jak wcześniej nigdy. Zmieniał się podczas tych rozmów. Widziałem twarz zgorzkniałego filozofa, to znowu siwowłosego błazna, innym razem starego, zepsutego papieża, a teraz zobaczyłem twarz proroka, świętego, który reklamuje cud. I dzięki temu przypomniałem sobie, że pewnego razu taką samą twarz nosił przez moment jego brat, kochanek whisky, a jak już to sobie
Kielich
235
przypomniałem — pamięć, niczym magnetofon, odtworzyła mi słowa Ruperta Klaucha: „— Koniec historii nastąpi wtedy, gdy któryś zwariowany bakteriolog uzyska możliwość globalnego rozprzestrzenienia epidemii niepowstrzymywalnej, do czego jest daleko lub blisko. Bez Świętego Graala trudno będzie się wybronić...”. — Przypomniałem sobie, że pański brat wskazał Graala aż trzykrotnie, kiedy gawędził ze mną. Pewnego razu napomknął o tym samym, o czym pan mówi — że bez Graala ludzkość ma zagładę jak w banku. Puściłem to mimo uszu. — Tak trudno dać temu wiarę? — Bardzo trudno, panie Klauch. Trzeba chyba głębokiej, spirytualnej wiary, aby dawać wiarę legendom ze średniowiecznych poematów. Mnie brak tej wiary, jestem wyznawcą faktów. Ludzkość była ciągle masakrowana, ginęły miliony... — Ginęły dziesiątki milionów, setki milionów! Tylko w XX wieku ludzie wymordowali ponad sto milionów ludzi. Tylko w Europie, Północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie zaraza doby Justyniana wygubiła sto milionów. Dżuma XIV-wieczna wyrżnęła jedną trzecią lub połowę mieszkańców Europy. Mikroby i żelazo mają monstrualne zbrodnicze konta! — No właśnie, panie Klauch... Żaden Graal nie pomógł. Żadna Boża Opatrzność. — Drogi racjonalisto! — zamachał rękami Klauch. — Drogi „wyznawco faktów”! Zechciej pan rozejrzeć się dookoła! Dzisiaj egzystuje na Ziemi więcej ludzi niż żyło kiedykolwiek! Mimo tych wszystkich holocaustów i wirusowych hekatomb! — Dzięki Graalowi? — A dzięki czemu? Dzięki przypadkowi? Dzięki loteryjnemu szczęściu? Ludzka głupota i pazerność tyle razy prowadziły nas ku zagładzie ostatecznej, a jednak każdorazowo jakaś siła wyższa salwuje nasze wątłe dupsko i kontynuujemy nasz ziemski byt. — Źródłem epidemii bakteryjnych i wirusowych, które pochłonęły miliony ofiar, była ludzka pazerność, żądza zysku? — A nie?... Wie pan gdzie przez setki lat był matecznik dżumy? W Himalajach, bo tam egzystowały gigantyczne kolonie „śniadych szczurów”, na których pasożytują pchły nosicielki dżumy. Kto te szczury przywiózł do Europy? Kupcy szukający nowych zysków w Indiach i w krajach Dalekiego Wschodu. Gdy to zrozumiano, wprowadzono kilkudziesięciodniowe kwarantanny dla statków handlowych, i owe kwarantanny mogły być skutecznym zabezpieczeniem, ale nie były, bo przeważyła ludzka pazerność.
236
Waldemar Lysiak
Dywaguję z kimś, kto studiował XVIII wiek. Pytanie egzaminacyjne: gdzie wybuchł największy mór europejski tamtego stulecia? — W Marsylii. — Zgadza się! W samej Marsylii dżuma wybiła wtedy połowę mieszkańców. A dlaczego? — Bo penicyliny starczyło tylko dla drugiej połowy, panie Klauch! — burknąłem, rozgniewany demagogią. — Złości pana ten egzamin, mój panie? Dżuma marsylska wybuchła, bo pewien kapitan statku wręczył łapówkę komu trzeba i ominął rygory kwarantanny. To się nazywa pazerność, a nie fatum! Tamta łapówka to tylko drobny symbol głupoty ludzkiej. Ludzkość zrobiła dużo więcej, by się eksterminować, wymyśliła nawet bomby kompletnej zagłady i wyhodowała bakterie globalnego holocaustu, lecz jakaś siła sprawia, że wszystkie te sposoby zawodzą. Chce mi pan wmówić, drogi racjonalisto, iż chroni nas zbiorowy fart lub zbiorowy rozsądek? Chroni nas moc Graala! — Nie będę się kłócił, panie Klauch, ta dyskusja jest bez sensu. Pański wszechmocny Kielich da sobie radę i z Dulem, i z tymi „templariuszami czwartego wcielenia”, i z każdym. W ogóle nie rozumiem dlaczego oni go szukają. Do kolekcji cymeliów? — Do rządzenia globem. Tego chcą pseudotemplariusze. Pułkownik — do rządzenia państwem. Graal, wedle średniowiecznych tekstów, posiada magiczną moc. Odmładza, leczy, daje nadludzką siłę, zezwala widzieć wszystko niczym „szklana kula”, rozmnażać wszystko niby „złota rybka” lub „stolik obfitości”, przeskakiwać czas jak „wehikułem czasu”... — Pan z tego kpi, czy pan w to wierzy, panie Klauch? — Widocznie oni w to wierzą, jeżeli tak się starają. Lub może każdy stara się tylko dlatego, by ten drugi, jakikolwiek rywal, nie dorwał cudownego instrumentu... — Dul, jeśli rzeczywiście szuka Graala — szuka czarodziejskiego gadżetu dla Kerstinga, to wszystko! — Możliwe. Ale jeśli diabeł zdobędzie Kielich... Ta kłótnia rzeczywiście traciła sens, byłem już zmęczony mitologią, demonologią i całą ezoteryczną paplaniną Klaucha. Moją dotychczasową cierpliwość stymulowało poczucie winy wobec jego brata (pan profesor uwzględnił to w swych rachubach ewidentnie), jak również wabiki tyczące dziadka, ojca i siostry, lecz każda zabawa musi mieć swój kres, dlatego rzuciłem ultimatum: — Kończmy nasze gry słowne, panie Klauch! Nie wezmę udziału w pańskiej krucjacie dla zdobycia świętych relikwii, traci pan czas, nie dam się
Kielich
237
zwerbować do tego. I nie będę dłużej pokornie czekał aż pan raczy mi wyjawić co pan wie o mojej siostrze i o moim ojcu! Albo zaraz to usłyszę, albo... Przerwał mi: — Jeśli nie mogę zwerbować pana jako sojusznika — najmę pana jako detektywa świadczącego płatne usługi, czyż nie taki jest pański fach, ma pan inne źródło zarobków? — Mam zbyt wielu klientów, selekcjonuję ich. Żadne prawo nie każe mi przyjmować wszystkich zleceń, panie Klauch. Moje Biuro nie będzie tropiło Kielicha i Excalibura, nie będzie wchodziło w drogę Dulowi i gangowi postbilderbergowców... Jeszcze raz mi przerwał: — Byłbym idiotą chcąc angażować pańskie Biuro, to by zrobiło szum. Chcę nająć pana i pańskich trzech kolegów do roboty cichej, sekretnej. Tym mnie zaciekawił: — Moich kolegów?... — Są stworzeni do tajnej roboty. Jeden ma świetne układy w policji, drugi może zdobyć każdą kobietę równie łatwo jak ogrodnik kosi trawę, a trzeci to dubeltowy skarb, zważywszy jego hakerski geniusz i jego duchową tudzież cielesną czystość, quasi-świętość. Mogłem mu poradzić wizytę u psychiatry; zamiast tego spytałem: — Gdyby trzeba było wybrać albo Gala, albo Percy’ego, to cielesna wstrzemięźliwość byłaby tu bardziej przydatna niż rozwiązłość? Odparł zupełnie serio, ignorując jawny ton szyderstwa w moim głosie: — Po stokroć tak! Legenda o Świętym Graalu mówi, że tylko człowiek „czysty”, człowiek świątobliwy, człowiek niepokalanego serca, ma szansę ujrzeć cudowny Kielich i uchronić go przed zagładą. — Wobec tego może pan być spokojny, łotry nigdy nie ujrzą Graala. — Łotry bez trudu manipulują ludźmi prawymi, łatwo ich kaptują, więc jeżeli zechcą zrobić z takiego człowieka swoje gorliwe narzędzie, różdżkę szukającą skarbu... — Ja ani moi przyjaciele nie będziemy szukać żadnego skarbu, panie Klauch! To jest definitywna odpowiedź, koniec dyskusji . — Za żadne honorarium? Spojrzałem na jego wyszmelcowane ubranie: — Pan nie wygląda jak człowiek dysponujący dużymi pieniędzmi ... — Noszę się tak właśnie dlatego, by nie pachnieć dużymi pieniędzmi, które mam. Gotów jestem dać panu te pieniądze. — Dziękuję, nie. — Jeszcze raz pytam: za żadne honorarium?
238
Waldemar Lysiak
— Za wszystkie skarby tego świata. Może i byłaby to ciekawa przygoda, lecz ja nie chcę już pachnących krwią przygód, nie chcę nawet drobnych nerwów, chcę mieć spokój dozgonny. Taki modus vivendi to balsam, który łagodzi zbliżającą się starość, nie będę go niszczył dla szalonych chimer. A teraz proszę o obiecane informacje, panie Klauch! — Jaka starość! Pan jest w kwiecie wieku! Zresztą ludzie którzy sądzą, że grozi im bliska starość, tym chętniej szukają podniet odmładzających, gorączkowych emocji, właśnie przygód, pan reaguje w sposób nietypowy, nieracjonalny, rzekłbym bezsensowny, i do tego... — Koniec dyskusji! Informacje ! Wziął szklankę i chciał podnieść ku wargom, lecz była już pusta. Odstawił na talerzyk, a ja nie zaproponowałem nowej; wlepiłem wzrok w jego twarz i czekałem bez humoru. — Cóż, drogi panie... Pan miał ze swym ojcem niezbyt bliski kontakt... — Gdybym miał bliższy, powiedziałby mi, że szuka Kielicha świętego? — Jakiś czas sekundował Norbertowi przy rozgrzebywaniu Oak Island... — Równo rok, do śmierci dziadka. Później wyjechał stamtąd, nie interesowało go szukanie bajkowych skarbów. — Sam nie szukał Graala, ma pan rację, lecz próbował odcyfrować dla NB „Manuskrypt Voynicha”... — To też już wiem ! — Próbował bez skutku, póki nie dostał wytrycha literowego. — Dostał klucz literowy kodu?! — Nie, dostał jeden wyraz. Słowo: Graal. Ślina uwięzia mi w krtani. Przełknąłem ją i powiedziałem: — Dostał ode mnie, panie Klauch. A od kogo pan wie, że dostał ów... — Zwierzył się swoim asystentom, więc to nie była tajemnica... Być może dał pan swemu ojcu wytrych śmiertelny. Dziwna śmierć... — Zawał jest dziwną śmiercią? — Pierwszy zawał jest dziwną śmiercią. Słyszał pan, by pański ojciec miał wcześniej problemy z sercem lub z układem krążenia? — Nie, ale gdyby się leczył, również bym nie słyszał, ten człowiek nie wypłakiwał się nikomu. — Ten człowiek nie leczył swego serca ani układu krążenia, sprawdziłem to. — U kogo? — U jego dentysty, z którym chlał piwo, więc nie kryłby miażdżycowych kłopotów. I w klinice akademickiej, gdzie zaszczepiano pańskiego ojca przeciwko egzotycznym chorobom, gdy wyjeżdżał kopać, do Azji lub do
Kielich
239
Północnej Afryki. Pewnych szczepionek nie daje się ludziom o słabym sercu, dlatego pański ojciec miał rutynowe badania. Był zdrowy jak koń!... I nagle po człowieku. — Twierdzi pan, że został zamordowany?! — Nie robiłem autopsji zwłok, więc tylko przypuszczam... Zresztą autopsja mogłaby nic nie wykazać, są sposoby prowokowania śmiertelnego zawału bezśladowo, psikniętym w nos gazem. Banderę, szefa ukraińskich nacjonalistów, skasowano właśnie tak, co zeznał morderca kiedy poprosił o azyl. — Pańska diagnoza ma być silniejszą formą werbunku, panie Klauch? — Nie. Zainteresowałem się śmiercią pańskiego ojca, gdy zainteresowałem się śmiercią mojego brata, czemu nie może się pan dziwić, w końcu jeden i drugi próbowali deszyfrować to samo, pański ojciec dla Dula, mój brat dla postbilderbergowców. Mój brat znalazł wytrych, pański ojciec dostał od pana ten wytrych. Papiery po moim bracie zniknęły bez śladu, papiery po pańskim ojcu również. Pytałem pana czy pan je widział... — Niech pan spyta moją siostrę, Barbarę, która przejęła po starym jego zawód, jego specjalność i cały jego archeologiczny skarb. — A pański ojciec przejął fach i dokumenty po pańskim dziadku Norbercie... — Tak, Barbara zna szczegóły. — Może mi pan dać kontakt z pańską siostrą? Myślałem, że głupio żartuje: — Panie Klauch! Odnalazł pan dentystę mojego starego, a nie umie pan znaleźć telefonu mojej siostry? Jest w książce telefonicznej, w spisie telefonów dziekanatu jej uczelni, w Stowarzyszeniu Archeologów... — Tak, telefony i adresy są. Tylko pańskiej siostry nie ma Miesiąc temu wyjechała do Egiptu kontynuować roboty archeologiczne... — Więc proszę dzwonić do Egiptu. — Dzwoniłem do Kairu. Szef Misji powiedział, że bawiła tam ledwie kilka dni i wyjechała tłumacząc, iż są jakieś kłopoty z jej córką. Miała szybko wrócić, lecz nie wraca i nie kontaktuje się telefonicznie. Zadzwonił do domu, a tu nikt nie odbiera. Telefon komórkowy również milczy. Ja już parę razy dzwoniłem do jej domu i do jej Instytutu. W Instytucie niczego nie wiedziano, trwała zresztą wtedy przerwa wakacyjna, Instytut opustoszał. Ale wakacje skończyły się tydzień temu. Wczoraj ponownie dzwoniłem do Egiptu, do domu i do Instytutu. Nic! Pańska siostrzenica także nie wróciła z wakacji na swoją uczelnię, nie zameldowała się w akademiku. W dziekanacie tłumaczono mi... — Był pan w jej dziekanacie?
240
Waldemar Lysiak
— Dzwoniłem, licząc, że pańska siostrzenica wie dokąd udała się jej matka. W dziekanacie tłumaczono mi, iż takie powakacyjne spóźnienia studentów są rzeczą normalną. Czy jest możliwe, że pańska siostrzenica, mając jakieś kłopoty zdrowotne, choćby urazowe, bo wakacje to czas wypadków, została wzięta przez pańską siostrę do jakiejś europejskiej kliniki? Ale jeśli by tak było, to dlaczego pańska siostra nie daje znaku życia, czemu nie kontaktuje się z Misją egipską, z Instytutem, bądź z uczelnią panny Fergy? — Nie wiem, panie Klauch. — Myślę, że wkrótce szef Misji i szef Instytutu będą dzwonić do pana, bardzo się niepokoją. Kidnaperzy dzwoniliby już. — Może zamiast dzwonić, wolą mi uświadomić, iż mam być posłuszny, mam się nie sprzeciwiać... Wziął głęboki oddech, jakby chciał krzyknąć, ale tylko jęknął: — Wypraszam sobie, drogi panie! — Co, uderzyłem w stół? — Uderzył pan człowieka. Lub raczej ugryzł, jak pies Pawłowa. Jest pan ze szkoły Dula, takie nawyki to warunkowe odruchy. Żegnam! Nie zatrzymywałem go, chociaż miałem świadomość, iż podejrzliwością zrobiłem mu krzywdę. Gdy wyszedł, capnąłem telefon, lecz bez większego skutku, bo o zmierzchu nie funkcjonowało już nic. Dodzwoniłem się tylko do akademika Fergy i usłyszałem, że jeszcze nie przyjechała. Później siedziałem w fotelu, tłumiąc narastający strach kieliszkami wódki. Czułem gorące dreszcze, których nie gasiły krople zimnego potu. Dziwny gwar wirował mi wokół skroni — raz cichsze, raz dudniące alowanie ludzkich głosów, które płynęły nie wiadomo skąd. akby zatłoczony piłkarski stadion mówił do mnie... Rzadko widywałem Fergy. Dawniej okazją były rodzinne święta, ale kiedy kończyła szkołę i stawała się nastoletnią damą — coraz rzadziej. Czasami dostawałem od niej widokówkę lub zdjęcie plus kilka kreślonych długopisem słów: „Kochany wujku...” etc. Studiująca Fergy inkasowała ode mnie comiesięczne „wujkowe stypendium”, które było naszym sekretem, zaskórniakiem ukrywanym przed Barbarą. Ojciec Fergy, Ramon, po rozwodzie wyjechał jako ambasador do Urugwaju. Miał już drugą żonę i pasierba, a swoją córkę miał w nosie. Nigdy nie był jej bliski. Nie był jej godny. Pierwszy obrazek z jej dzieciństwa, który zapamiętałem, to scena przy telewizorze. Malutka Fergy siedząca na wiklinowym taboreciku i oglądająca dobranockowe bajki. Gdy bajki się skończyły, dano prognozę pogody. Raptem rzuciła pytanie: — Mamusiu, dlaczego zawsze mówią tylko skąd wieje wiatr? Ja bym chciała, żeby mówili dokąd.
Kielich
241
Drugi obrazek to piaskownica w ogródku. Fergy przesypuje piach kubełkiem i stawia „babki”; ja siedzę na ławeczce i czytam. Wtem słyszę pytanie: — Umiesz coś tak bardzo pomnożyć, żeby było podzielone, Wujku? Nie mogłem tłumaczyć dziecku, że multiplikowanie małżeństw daje taki właśnie rezultat, a nie wymyśliłem nic innego prócz komórek, które się mnożą przez podziały, lecz jaki sens miałoby wpajanie dziecku reguł biologii organicznej? — Nie umiem, dziecinko. — Ja umiem. Mnożę swoje zabawki, ciągle ich przybywa. — I co? — One się dzielą same. Dzielą się na te, które bym wzięła ze sobą w podróż, i na te, które bym zostawiła tu, żeby za nimi tęsknić. — Rozumiem. Spakowałabyś zabawki, które bardziej lubisz. — Wcale nie rozumiesz. Lubię tęsknić. Przez dłuższą chwilę wygładzała łopatką piramidę piachu, i spytała znowu: — A umiałbyś coś tak dodać, żeby było odjęte? Każda władza tak dodaje ulg społeczeństwu, by musiało więcej płacić, lecz i tym razem nie chciałem karmić dziecka socjotechniką: — Poddaję się, Fergy. — Jak dodasz mi tyle pieniążków, żebym miała w skarbonce na nową sukienkę dla mojej lalki, to odejmiesz sobie pieniążków. — Jesteś bardzo sprytna. Będziemy mnożyć te twoje pieniążki, żeby później dzielić. Rozbijemy szklaną świnkę i weźmiemy po połowie. — Ty weźmiesz świnkę, wujku, a ja pieniążki. — Niech Bóg ma w opiece twego przyszłego męża, dziecino! — mruknąłem i wróciłem do czytania, gdy Fergy trzęsła się ze śmiechu, jakby całkowicie rozumiała sens żartu. Szybko odkryto jej dziwaczne talenty. Zgadywała kolory kart, a czasami i figury, widząc tylko rewers. Nigdy się nie myliła pokazując, w której dłoni ukrywamy guzik. Mówiła człowiekowi co go akurat gnębi lub gdzie zawieruszył jakiś przedmiot. Wróżyła pecha lub szczęście, i regularnie trafiała. Barbara zakazała jej wróżb i prowadzała do lekarzy. Tłumaczyli, że mikrotelepatia często się zdarza u smarkatych nadwrażliwców, i że „cudowne dzieci”, genialni kilkuletni matematycy, to większa anormalność. Kiedyś, po kryjomu, Fergy wzięła moją dłoń, i wywróżyła mi jedną żonę. — Ale będziesz miał ją krótko, znajdziesz sobie drugą panią — zawyrokowała. — Powiedz coś więcej o jednej i o drugiej, Fergy.
242
Waldemar Lysiak
Przymknęła wzrok. — Nie widzę ich, wujku, tylko słyszę... — Co słyszysz, dziecinko? — Krzyki, ta pani krzyczy na ciebie... — Ta pierwsza, czy ta druga? — Ta pierwsza. — A druga? — Słyszę muzykę, taką ładną, jak w radiu... Myślałem, że chce mi zrobić przyjemność a propos mojej matki. Wiele lat później uświadomiłem sobie, że chodziło o Noemi. Teraz zaś uświadomiłem sobie, że Rupert Klauch miał rację: wszystko jest bez znaczenia. Wszystko, prócz tęskniącej i jasnowidzącej dziewczynki. Koleżanka Barbary była spirytystką. Prosiła Barbarę, by ta zezwoliła Fergy zadebiutować jako medium. Barbara przegnała spirytystkę, lecz Fergy cichaczem odbyła ten debiut u nielojalnej koleżanki swojej matki. Wtedy Barbara się wściekła, straszyła spirytystkę sądem, a córkę „szlabanem”. Jednak „wybryki” dorastającej Fergy powtarzały się coraz częściej i powiększał się niepokój. Pewien psychiatra orzekł, iż dziecko ma zachwianą tożsamość, czuje bowiem brak biologicznej więzi z rodzicami. Kazał wyjawić Fergy prawdę o adoptowaniu. Nazajutrz, gdy Fergy szła spać, Barbara przytuliła córkę, mówiąc: — Kochanie, chcemy ci powiedzieć coś bardzo ważnego... — Ja wiem... — szepnęła Fergy. — Wybraliście mnie, bo ja się do was uśmiechnęłam. Do „wujka Lance’a” uśmiechała się zawsze, od samego początku — gdy brałem ją na ręce jako małego berbecia, i gdy trzymałem rękę eleganckiej panienki. Była dla mnie synonimem tego, czego nigdy nie miałem, symbolem tego, czego poskąpił mi los. Dziecko — kruszyna, którą się tuli przy układaniu do snu — istota, w której streszcza się świat. Zamknąłem butelkę i wyciągnąłem szufladę, gdzie leżała kabura pełna żelaza nie używanego od wieków. Znalazłem szmaty, smar i wycior. Rozłożyłem glocka na części, przesmarowałem, złożyłem, sprawdziłem spust, przeładowałem próbnie, wyrzuciłem naboje z magazynków rezerwowych, by ożywić sprężyny, ponownie wepchnąłem pestki, schowałem broń, i pomyślałem, że przydałby się tłumik, bo już nie lubię hałasu. Bałem się, że trudno mi będzie spać, lecz alkohol zrobił swoje — spałem jak zabity. Przebudziłem się późno. Miałem kaca i wrażenie koszmaru gorszego niż zwidy senne. Cały ów dzień, i cały tydzień dręczyłem telefon, dzwoniąc gdzie tylko można. Wieczorami piłem, rano szukałem nowych adresów i numerów.
Kielich
243
Ósmego dnia pojechałem do domu siostry i, nie mając klucza, wszedłem przez okno. Nie znalazłem żadnego tropu, żadnego śladu, niczego, co mogłoby wzbudzić alarm. Instytut Barbary wezwał policję. Wpisano moją siostrę na listę kilku tysięcy osób zaginionych i deklarowano wszczęcie żywszego śledztwa, jeśli zaginiona nie znajdzie się sama w ciągu kwartału. Mógłbym przez kontakty Bohora uruchomić błyskawiczne śledztwo, lecz nie chciałem szumu, nie chciałem rozpętywać tajfunu, gdyż intensywne poszukiwania oficjalne zainteresowałyby media, zwiększając groźbę klęski. Również dlatego nie spuściłem ze smyczy moich detektywów, Agencja nic nie wiedziała. Miało być cicho, żebym mógł stąpać jak kot. Lecz nie samotnie. Nicolas Gomez Davilla uczył: „Walkę przeciwko światu trzeba toczyć w samotności. Gdzie dwóch, tam zdrada”, jednak sam byłbym kaleką, potrzebowałem wirtuoza od komputerów. Zadzwoniłem do Agencji i usłyszałem, że Gal pielgrzymuje grupowo, by złożyć hołd patronce jakiegoś miasta, i że wróci w przyszłym tygodniu, nie wcześniej. Wziąłem butelkę i szklankę, wrzuciłem lód, zwilżyłem gardło i wyszedłem na balkon, gdyż okno domu vis-à-vis było głośnikiem, który już kilka razy przykuwał moją uwagę. Ktoś tam znowu biegał po klawiszach z kości słoniowej i hebanu. Musiał mieć aksamitne dłonie, zaś opuszki palców miał naelektryzowane żarem drobnych iskierek emanujących gorącą czułość. Dobywał tony trochę zbyt metaliczne dla mojego gustu, pewnie wskutek wadliwego rezonansu lub rozstrojenia. Lecz później ta metaliczność raptem zniknęła, tony zmiękły, jakby już nie uderzał, tylko muskał klawiaturę, szepcząc palcami „a mezza voce” (półgłosem). Nie mogłem wyjść z podziwu dla techniki — przeplatanie legato i staccato było tak cieniowane, iż sam Rubinstein nie grałby subtelniej. I nie mogłem odgadnąć co to jest, Liszt, Weber czy ktoś inny. Dziwne seksty gonione tercjami, pięknie łamane oktawy, śliczne pasaże chromów, urzekające kołysanki na decymach, inkrustowane figurą triolową... A potem był Chopin, chyba „Scherzo”, zbyt dramatyczne wobec wcześniejszego klimatu, lecz pasujące do mojego tłumionego szkocką wódką gniewu, kończone zniżonym akordem nonowym, opartym na dominancie „fis”.
244
Waldemar Lysiak
16. Kod i klucz dostępu do strachu
Nim wrócił Gal, przestrzelałem glocka, sprawdzając czy łatwo trafiam z dwudziestu kilku metrów. Ktoś, kto długo jeździł rowerem, będzie tak samo jeździł, kiedy użyje roweru po latach bez pedałowania, lecz broń to inne klocki. Zacząłem słabiutko; na recydywę dawnej formy zużyłem parę magazynków. Problemem było szybkie wyciąganie spluwy już otłumikowanej, a więc dwa razy dłuższej. Uświadomiłem sobie w trakcie tego treningu, że przydałaby się druga spluwa, gdyż każda strzelanina grozi spluwie dewastacją, każda szamotanina — rozwodem ze mną, każda niespodziewana pulpa (błoto, mazut, piana gaśnicza itp.) — awarią. Bohor miał łatwy dostęp do „zdobycznej” broni, rekwirowanej bandziorom i handlarzom przez jego mundurowych kolesiów, więc zapytałem czy może coś zorganizować. Odpowiedział: — Żaden kłopot, Lance. — I co byś polecił? — Chorwacki HS 2000. To nowość. Według różnych specjalistów — najlepsza dzisiaj broń krótka, glock wysiada. Ile tego potrzebujesz? — Jeden, plus licencję, dwa tłumiki i kilka pudełek nabojów. — Dla kogo? — Daj czystą licencję, sam wypiszę. — Komu wypiszesz, stary? — Nieważne, nie znasz faceta. — Ważne, Lance. Bo jeżeli chcesz dla siebie, to znam faceta, i kapuję, że dzieje się coś, o czym ja i Percy winniśmy wiedzieć wszystko. — Nie dzieje się nic. — Będziesz strzelał do ptaków? — Do rzutków. Załatw lub spadaj! Podszedł bliżej, jakby pragnął lepiej się przyjrzeć mojej twarzy. — Co jest, Lance?... Twój „spokój wieczności” idzie na zieloną trawkę? — Nie, kultywuję go. Od dwóch lat przestrzegam duchowego ładu, nic się nie zmienia. — I dlatego chcesz dwa tłumiki? — Tak. „Spokój wieczności” nie cierpi hałasu.
Kielich
245
— Oba do HS? — Ten drugi do glocka. — Odkurzyłeś starą giwerę... — To ci przeszkadza? Miał minę człowieka zaniepokojonego, lecz nie naciskał, tylko mruknął: — Gdybyś potrzebował wsparcia, Lance, no wiesz... — Dzięki, Bo, ale nie potrzebuję żadnego wsparcia. Skołuj żelazo, pestki i licencję, a jak już będą, dzwoń. Nie potrzebowałem jego wsparcia. Potrzebny mi był wyłącznie (tak wtedy myślałem) komputerowy geniusz. Gal się zdziwił, kiedy wziąłem go na spacer alejkami ZOO. Opowiedziałem mu wszystko. Każdy fragment rozmów między mną a Klauchem, każdy ważny detal mojej dawnej szkockiej misji, każdy istotny szczegół tyczący „Manuskryptu Voynicha”, Świętego Graala, Excalibura, templariuszy, Sinclairów i Wyspy Dębów. Zakończyłem informując go o zniknięciu Barbary i Fergy. — Boże mój!... — jęknął. — Bóg nie lubi pomagać tym, którzy nie pomagają sobie, „Mniszku”. Sama modlitwa nie wystarczy. — Ja jednak będę się modlił, Lance... — Módl się, proszę bardzo. Ten Klauch zapytał mnie o to samo, o co ty zapytałeś mnie kiedyś: czy się modlę? Nie modlę się, więc módl się w moim imieniu. Ale bardziej potrzebuję cię przy komputerze aniżeli przy ołtarzu, Gal. Byłeś księciem hakerów, zostań teraz ich cesarzem. Słyszałem, iż amerykańscy hakerzy umieli się włamać nawet do sieci Pentagonu i do sieci każdego ministerstwa... — Wtedy nie było jeszcze takich zabezpieczeń serwerów jak dziś. Teraz są dużo lepsze systemy, które chronią... — Programy, których nie można złamać? — Nie wiem, Lance. — Jak to nie wiesz? Ty nie wiesz?! — Nie wiem, tu nigdy nie ma pewności, nie ma reguł... — Są, Gal! Ty nie wiesz, ale ja wiem. Wiem, że każdemu pociskowi w historii odpowiadano lepszą tarczą, a każdym murom lepszą kulą. Przeciw każdej defensywie wymyślano lepszą ofensywę, którą hamowała nowsza defensywa, a tę druzgotała doskonalsza ofensywa, i tak toczyły się wojny, według tej świętej reguły, jako rywalizacja wynalazków, aż drewnianą włócznię zastąpił laser, który również doczeka się tarczy, wobec której nic nie zdziała. Wymyśl coś! W fabrykach i laboratoriach twego starego ciągle są
246
Waldemar Lysiak
projektowane systemy nowych generacji, bo inaczej konkurencja zmiotłaby go z rynku. Dostaniesz pieniądze na każdy sprzęt, choćby nie wiem jak drogi, a resztę załatwi twój hakerski geniusz, musi ci się udać! Czułem, że chce mi przerwać podczas tego wywodu, jednak zezwolił laikowi skończyć, i ostudził mnie informacją: — To nie jest problem sprzętu, Lance. Z osobistego komputera, z laptopa, mogę wejść w cudzy system, ale muszę znać hasło, kod dostępu, bez tego nie da rady. Cudze hasła się zgaduje, podsłuchuje, wykrywa specjalnymi programami, podkrada różnymi sztuczkami, są rozmaite metody, lecz wszyscy już znają te metody, więc... — Czekaj! Dam ci kilka pewniaków: Oak Island, Sinclair, Voynich, Roślin lub Rosslyn, Graal, Excalibur, Templum, moje nazwisko, małżeńskie nazwisko mojej siostry, coś z tego musi być hasłem! Uśmiechnął się leciutko, a w tym uśmiechu było zażenowanie pracownika, którego rozbrajają głupoty wygadywane przez szefa: — Nie musi, Lance, to dobre dla dyletantów. Gdzie chcesz się włamać? — Do sieci Bezpieczeństwa Narodowego, do... — Do sieci pułkownika Dula?!... — krzyknął zdumiony. — Owszem. I do sieci Kościoła, do sieci Klubu Bilderberg, do sieci rodziny Sinclairów. a także do sieci pałacu prezydenckiego. — Lance, to szaleństwo!... — Czemu? — Bo tam nie pilnują serwerów dyletanci. Mają hasła numeryczne, zaś próba wyczytania tych haseł wzbudzi od razu alarm! Ich komputery stoją w „klatkach Faradaya” uniemożliwiających elektromagnetyczną penetrację z zewnątrz. Jeśli nie chcemy ostrzec, że próbujemy się włamać, i nie chcemy być zidentyfikowani jako włamywacze, musimy znać hasła. Ale i to mało. Pewne hasła są zastrzeżone dla nielicznych uprawnionych do korzystania z dostępu. Jeśli puka ktoś nie uprawniony, system się blokuje i rozlegają się dzwonki alarmowe. Ale i to nie wszystko. Pewne dostępy są możliwe tylko od wewnątrz, tylko przy użyciu sprzętu danej instytucji. Na tym poziomie to bardzo niebezpieczna gra. Być może wymyślę coś, lecz ile mi to zabierze czasu? A z pewnością nie wymyślę niczego, co dawałoby sto procent gwarancji, ryzyko będzie zawsze, bo oni też mają niezłych sztukmistrzów, często byłych hakerów odpracowujących tak swoje wyroki za kryminalne hakerstwo, i ci geniusze dostają rozkaz, by przewidzieć wszystko co ja mógłbym wymyślić, Lance. — Więc żadnej szansy? Przez chwilę intensywnie główkował.
Kielich
247
— No... puszcza się wirusy obezwładniające system zabezpieczeń, lecz hasła to nie wszystko, bo może jeszcze wystąpić problem kluczy. — Jakich kluczy? — Kluczy szyfrów. Samo wejście może nie starczyć, gdyż tekst, który nas interesuje, może być zaszyfrowany przy użyciu „algorytmu RSA”. Klucz kodujący jest tu mato ważny, może być tak zwanym „kluczem publicznym”, ważny jest sekretny klucz odczytywania, a te drugie klucze tworzy się przy użyciu dużych „liczb pierwszych” i złamać tych kodów nie sposób. — Tutaj też niemożliwość?! — Widzę tylko jedną szansę, lecz... — Mów! — Najlepszym chwytem byłoby skaptowanie kogoś, kto ma uprawnienia i kto zna klucz odczytywania. — A więc po staremu, jak w XIX wieku, „czynnik ludzki”! — Tak, Lance. Zrozumiałem, że nie wystarczy Gal. I że będzie jeszcze trudniej niż sądziłem. Pojechałem do Klaucha. Nie wyglądał na zdziwionego; chyba spodziewał się, iż prędzej lub później zapukam, ale wątpię czy odgadł cel mojej wizyty. Jeżeli myślał, iż przyjdę przeprosić albo szukać ratunku ze strony Kościoła, to się zawiódł. — Nie będę pana przepraszać — rzekłem — bo pan tak mozolnie urabiał mnie na sojusznika wojennego, tak gorliwie mnie pan werbował, tak bardzo chciał zmusić, iż miałem prawo posądzać pana o metodę nikczemną. — Byłbym ewidentnym samobójcą, drogi panie! — zawołał Klauch. — Gdybym działał przeciw panu i gdyby pan to wykrył, nie zdążyłbym napisać testamentu ani odmówić pacierza. Jestem człowiekiem Chrystusa, staram się nie grzeszyć. Nie potrzebuję pańskich przeprosin, tylko pańskiego ramienia, pańskiego mózgu i talentów pańskich kolegów. — Niczego panu nie dam, panie Klauch. — Więc co pana przywiodło? — Zabobon, słabość do przesądów. Proszę o jeszcze dwa zielone krzyżyki. O pańską święconą jemiołę, dzięki której diabeł głuchnie. — Kogo się pan bardziej boi, diabła, czy enbeckiego „Diabla”! Ten drugi używa elektroniki... — Wiem, ciągle sprawdzamy nasze wnętrza. Jak dotychczas nie znaleźliśmy podsłuchów. — Prócz sprzętu elektronicznego on używa ludzi. Szukajcie Judaszów. — Wiem, że pułkownik Dul ma w mojej Agencji swoje wtyki, których nie wykryję. Ale wątpię czy ma wtyki wśród moich przyjaciół.
248
Waldemar Lysiak
— „Nikt nie zdradza tak pięknie jak przyjaciel”. Kto to powiedział? — Nie pamiętam. — Ja też nie pamiętam kto to napisał, nie jestem 1 i t e r a t u r o z n a w c ą. O co mniejsza, gorzej, iż nie jestem właścicielem barku, nie mogę zaproponować panu szklaneczki czegoś mocnego, chyba że mineralną lub sok grejpfrutowy... — Dziękuję, nie będę pił, panie Klauch. Mimo to przyniósł szklanki, butelkę wody i solone paluszki w metalowym kubku. Dopiero dzięki tej chwili, kiedy Klaucha nie było, mój słuch zauważył, iż nasza rozmowa ma operowy akompaniament. Spoza ściany darł się po włosku jakiś baryton. — Pańska gospodyni tak lubi operę? — spytałem Klaucha, gdy wrócił. — Nie, to jej konkubent, emerytowany tenor. Przynosi tu płyty z nagranymi operami, a baba udaje, że lubi operowe pienia. Zakłócają mi spokój, ale co robić... — Nie lubi pan śpiewu operowego? — Nie bardzo. Podzielam w tym względzie sąd Aristotelisa Onassisa, który rzekł: „— Dla mnie opery brzmią tak, jakby włoscy kucharze wykrzykiwali do siebie przepisy na rizotto”. Wolę śpiew kościelny, zwłaszcza chorałowy. Ale wróćmy do tematu. Mówiliśmy o pułkowniku... — Mówiliśmy o podsłuchu. — To jedno i to samo. Mówiąc, iż Dul używa ludzi, miałem na myśli nie tylko zwykłą agenturę. Również telepatów, którzy czytają w cudzych mózgach. Jemiołowe krzyżyki chronią przed taką penetracją. Buntująca się we mnie dusza racjonalisty korciła mnie, bym warknął, że to idiotyzm, ale buntowała się nie dosyć skutecznie, jeżeli wciąż nie zdejmowałem z szyi zielonego krzyżyka i wyciągałem rękę po więcej święconych gadżetów. Odkąd dwa pisklęta — ptasi Kain i Abel — wszczepiły mi irracjonalny strach przed penetracją mego mózgu, wolałem dmuchać na zimne, zaś do krzyżyka przyzwyczaiłem się już jak do rodzinnej biżuterii. Spytałem: — Czy Dul może mieć związek ze zniknięciem mojej siostry i siostrzenicy, panie Klauch? — Może mieć. On tropi wszelkie ślady Graala, i łowi każde dziwaczne medium, a pańska siostrzenica demonstrowała takie predyspozycje. Na uczelni wróżyła koleżankom, i potrafiła zgadywać tematy egzaminów. — Wiem, że Dul szuka dziwadeł dla zaspokojenia parapsychologicznych ciągot Kerstinga. ale czy w tym celu posunąłby się do mordu i do gwałtu kidnaperskiego?
Kielich
249
— Źle sformułował pan pytanie. Pytanie właściwe brzmi: czy jest jakiś rodzaj gwałtu, do którego Dul nie mógłby się posunąć? Zna pan go, odpowiedzi udzieli pan sobie sam. I proszę wziąć więcej krzyżyków, bo nie wiadomo ilu chłopców będzie pan potrzebował szukając siostry i siostrzenicy. Gdybyście przy okazji znaleźli Graala... — To co? — To liczę na wdzięczność. — Na święty prezent? — Powiedzmy, że przynajmniej na informację... Dał siedem krzyżyków. Jeden wręczyłem „Mniszkowi”, mówiąc: — Nie wolno ci go zdejmować! — Nawet do spania? — Tylko do kąpieli. Póki nic zakończymy tej gry, noś go cały czas. A teraz idziemy założyć je Bohorowi i Percy’emu. W „Swingu” było tłoczno. Spytałem barmana gdzie są szef i Percy. Wskazał gabinet Bohora. W korytarzu usłyszeliśmy przez niedomknięte drzwi gromki śmiech. Balowali Tom, Ben, Percy i Bohor. — Chcecie jeszcze? — ryknął Percy. — Znowu o myszach i nietoperzach? — spytał ktoś. — Nie, ten będzie seksualny, proszę panów! — Jak seksualny, to wal szybko, póki nie ma świętego dzieciaka — ostrzegł Tom. — Może wkrótce tu być! — A co, msza się już skończyła? — zachichotał Ben. — Nie jest na mszy, miał umówione spotkanie w Biurze z jakąś klientką — wyjaśnił Bohor. — To pewnie robił jej katechezę! — Zejdźcie z niego. Kiedyś chłopak dojrzeje i wyrobi się wobec bab. — Znasz kogoś, kto się wyrobił w kwestii bab?... — prychnął Percy. — Brawo, Percy! Ta twoja wrodzona skromność! O taki samokrytycyzm cię nie podejrzewałem, Rasputinku ! — To nie samokrytycyzm, tylko obiektywizm. Są dwie metody postępowania z kobietami, i żadna nie działa... A co do Gala... Blisko drzwi Gal położył mi dłoń na ramieniu, szepcząc: — Czekaj, Lance, nie wchodźmy! Moi koledzy mnie obmawiają, chcę posłuchać przez chwilę. Dalej słyszeliśmy głos Percy’ego: — ... Gal wcale nie jest takim dzieciątkiem, na jakie się zgrywa! Jego ojczyzna to Internet, więc kiedy serfuje po Internecie, widzi plugastwa, przy których tradycyjne gołe fotki to bajeczki dla niemowląt! Choćby te ogłoszenia
250
Waldemar Lysiak
pań, które chcą się wpisać do księgi rekordów, więc szukają dużej grupy facetów, z którymi mogłyby się pieprzyć jednym ciągiem. — Często brałeś w tym udział? — spytał Bohor. — Ja im tylko sprzedaję bilety — odwinął Percy. — Chcesz zniżkowy, dla emerytów? — Ile wynosi rekord? — zainteresował się Tom. — Coś około siedmiuset pieprzeń po kolei przy świadkach. Żeby trafić do Guinessa, trzeba przekroczyć siedemsetkę, ale wkrótce pewnie dużo więcej setek przekroczą, i będą się tak ścigać, póki ktoś tego nie zabroni. Czyżbyś ty chciał wziąć udział, Tomciu? Bohor już nie próbuje, lecz ty jesteś ciupciachą! Pomóż dziewczynom, one mają trudne życie — niełatwo namówić siedmiuset facetów, by ustawili się w kolejce, łyknęli viagrę i dali białogłowie szansę ustanowienia rekordu świata. — Sam to zrób, ogierze! A teraz sprzedawaj ten wic, bo czuję, że wkrótce przyjdzie Gal. Percy był gotów: — Słuchajcie! „Baba pyta lekarza: «— Panie doktorze, czy szybko po operacji będę mogła uprawiać seks ? ». Na to zdziwiony lekarz: «— Wie pani, pierwszy raz ktoś pyta mnie o to przed operacją wycięcia migdałków»...”. Gal pchnął drzwi i wkroczył w grzmot śmiechu jak taran bojowy. Nigdy takiego „Mniszka” nie widziałem. Rozkazał tonem sierżanta: — Panowie muzycy, na salę, goście czekają! Grajkowie wybiegli, a Gal podszedł do Percy’ego i zawiesił mu krzyżyk niczym order. Ja zawiesiłem Bohorowi. Jeden i drugi zgłupiał. Pierwszy przebudził się Bo: — Co to jest? — Drzwi! — rzucił Gal. Starannie przymknąłem tapicerowane drzwi gabinetu. — Co to jest?! — powtórzył za Bohorem Percy, tylko dobitniej. — Krzyżyk. Nigdy nie widziałeś krzyża? — Widziałem. — To czemu pytasz tak głupio? — A czemu ty mi zawieszasz, Gal? — Żebyś nosił. — To jest nawracanie pogan siłą! — parsknął Percy. — Ale dlaczego krzyżykujecie Bohora, panowie misjonarze? Bohora nie trzeba, on nie łamie Dekalogu, przynajmniej w łóżku, wszyscy wiedzą, że nie zdradza żony, gdyż tego zabrania Pan Bóg. Prawda, Bo, że jesteś wiernym małżonkiem, czyli dobrym chrześcijaninem, gdyż zdrady seksualnej nie lubi chrześcijański Bóg?
Kielich
251
Dlatego ja mogę się puszczać, jestem bezpartyjny, nie wzbrania mi niczego żaden Bóg. Weź i mój krzyż zasługi, będziesz miał dwa! Pomyślałem, że Percy wie o dwóch żonach Bohora, i stąd ta złośliwość, lecz chyba był to czysty przypadek, a nie przytyk. — Zejdź ze mnie! — syknął Bohor. — Co, obraziłeś się, pantoflarzu? Dlaczego? Tylko dlatego, że chwalę twoją małżeńską wierność i sugeruję, że gdyby Bóg nie istniał... Tak gwoli ciekawości, powiedz mi, stary, czy według ciebie istnieje Bóg? — Nieważne czy Bóg istnieje! Dałem Mu słowo! — rozeźlił się Bohor, zdejmując krzyżyk. — Co to za komedia, Lance?! Odpowiedziałem bez uśmiechu, żeby było jasne, iż nie gram komedii: — Włóż z powrotem amulet, wtedy będziemy gadać! — Amulet?... — Włóż, Bo! Włożył, patrząc na mnie jak na wariata, lecz szukając wyjaśnienia absurdalnej sytuacji spojrzał też na Gala, którego oczy emanowały surowość, i na Percy’ego, któremu oczy się śmiały, gdyż lubił każdą hecę, a to, co się działo, brał za szopkę. — To jest krzyżyk specjalny, przeciwdiabelski — wyjaśnił Gal. — Każdy krzyż jest przeciwdiabelski, ale ten jest konkretnie przeciwdulowski. Dul będzie głuchy, kiedy my będziemy rozmawiać mając te krzyżyki na sobie. — To jakiś elektroniczny antypodsłuch? — zapytał Bo. — Nie, to święcone talizmany — odparł Gal. — Jemioła i woda święcona. — Pierdoła, stodoła i sraty-taty, „Mniszku”! — burknął Percy. — Porąbało cię zupełnie, ale żeby Lance... — Nie bluźnij! — zdenerwował się Gal. — Kto tu bluźni, wasza wielebność! Sam bluźnisz, lejąc taki kit, kretynie! — Ty w to wierzysz, Lance? — spytał Bohor. — Wierzysz, że to działa? — Nieważne czy działa — powiedziałem. — Dałeś Mu słowo, choć nie jesteś pewien czy On działa. Jak się nie dogadamy, zdejmiesz, i nie będzie sprawy. — Opowiedz im, Lance! — rzekł Gal. — Moja siostra, Barbara, i moja siostrzenica, Fergy, zaginęły, już kilka tygodni nie dają znaku życia, nie ma śladu po żadnej. — Rany boskie ! — jęknął Bohor. Percy tylko wybałuszył wzrok, wziął swój krzyżyk do ręki i mocno ścisnął, jakby chciał zbadać twardość materiału, a potem uniósł i poprawił na karku łańcuszek ze srebra. — Będę ich szukał — kontynuowałem. — Lecz nie chcę, by szukała ich
252
Waldemar Lysiak
policja i cała nasza Agencja, bo nie chcę wielkiego rozgłosu. Zrobię to sam, z Galem i z wami obydwoma, jeżeli możecie... — Ja nie mogę, zaplanowałem urlop! — zgrzytnął zębami Percy. — A Bo ma dużo roboty w „Swingu”, więc też nie może!... „Jeżeli możecie”, psiakrew! Słyszałeś, Bo?! Przychodzi dwóch kretynów i pytają czy możemy pomóc Lance’owi szukać bliskiej rodziny, która zniknęła! Cholera, Lance, przestań truć i mów co mamy robić! — A ty przestań krzyczeć, Percy — szepnął Bohor. — Te drzwi są dźwiękoszczelne, lecz przy takich decybelach... Mów, Lance, co mamy robić? — To nie jest proste, panowie, i jest... jest bardzo niebezpieczne... — Opowiedz im wszystko! — doradził Gal. — Powiedz im o Klauchu, o Graalu, o manuskrypcie, wszystko! Mówiłem prawie pół godziny. Zakończyłem tłumacząc, iz niebezpieczeństwo jest ekstremalne, gdyż muszę rozpracować sekrety Dula i Kerstinga. — Uwielbiam sporty ekstremalne, panowie! — ożywił się Percy. — Himalaizm to moja specjalność! Bohor łypnął groźnie, jakby chciał dać kopniaka Percy’emu: — Ludzie, którzy uprawiają alpinizm, mają trochę taktu, a ty go nie masz za grosz, idioto! — Sądzisz, że nie uprawiam? Codziennie uprawiam. Wspinam się na dwie bliźniacze półkule masywu, z którego dużo facetów spada, i tak rośnie liczba kalek, Bo! — No widzicie, żarty sobie stroi w takiej sytuacji! — Będziecie się długo kłócić, czy dacie Lance’owi odpowiedź? — przerwał im Gal. — Lance zna odpowiedź — rzekł Bohor. — Wchodzę w to bez żadnych warunków. Jeśli trzeba, dam ci kupę mojej forsy, Lance, tylko żonie zostawię małe konto, ale tego pokera musimy wygrać! — Kocham i alpinizm, i pokera, również wchodzę — powiedział Percy. — Wchodzę z całą moją forsą, nie muszę nikomu niczego zostawiać. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, panowie, jak u muszkieterów! „Dżentelmen bierze na ząb tylko przegrane sprawy”, jak u Bonda, no to ja chcę wziąć na ząb Dula. Rozegramy partyjkę, panie pułkowniku! — Może i nie musisz nikomu niczego zostawiać, ale czy musisz dalej się wygłupiać i do tego straszyć?! — wściekł się Bohor. — Jaka „przegrana sprawa”! — To była figura retoryczna, głąbie! Chociaż bliska prawdy. Dul jest kolosem, a my mikrusem, takie są fakty, chcesz czy nie chcesz, pohukiwaniem nie zmienisz tego, harcerzu!... Wiesz ile mamy szans? Jest nas kilku. Jesteśmy
Kielich
253
grupką Pigmejów uzbrojonych w kamienie, a chcemy zaatakować kolumnę pancerną. Ugodzimy nowoczesny aparat reżimowy dysponujący wszystkim co służy niszczeniu prymitywnych dzikusów. — Goliat też miał taką przewagę... — zauważył Gal. — To prawda, i właśnie dlatego nie powiedziałem, że nie mamy szans, tylko spytałem: i l e mamy szans? Wojna rodzi różne cuda. Pamiętacie jak było z potęgą amerykańską wysłaną do Somalii i do Afganistanu? Superkomandosi i supermaszyny. I tu, i tam ci sami świetnie wyszkoleni i uzbrojeni chłopcy wierzący w Boga, w ojczyznę i w zabijanie wrogów bezproblemowo. A rezultat całkiem różny. Mogadiszu 93 — totalna klęska, baty od bosonogich wieśniaków. Kandahar kilka lat później — triumf, rzeź dzikusów. Odwracalny paradygmat starcia laserów z kijami — raz nowoczesność zapędzona w kozi róg przez prymityw, a raz prymityw zapędzony w kozi róg przez nowoczesność. Słowem loteria, co oznacza, że... — Poznać kauzyperdę! — westchnął Bohor. — Klekoce jak papug do ławy przysięgłych, kradnąc nam czas! Długo jeszcze będziesz robił te wykłady z historii, co?! — Wykład był z szansologii, panowie. Chciałem samemu sobie udowodnić, że będę miał jakąś szansę przeżycia, gdy wesprę Dawida miotającego procą kamień na stado uzbrojonych po zęby Goliatów. Wchodzę, Lance, ale musisz dokooptować piątego muszkietera. — To coś zmieni? — Zmieni. Teraz jest nas czterech. W Bangkoku tajski gliniarz objaśnił mi dlaczego Azjaci unikają numerowania czwórką czwartych pięter, dlaczego nie dają pokojom hotelowym czwartego numeru, dlaczego adresy lub numery telefonów zawierające czwórkę są nielubiane, dlaczego nie znakuje się samolotów czwórką, et cetera. Czwórka to cyfra feralna, zły omen, pech, zapowiedź śmierci. Złe przeznaczenie, po chińsku: zły „dżos”. Chińskie, japońskie i różne inne azjatyckie dialekty pokazują tę cyfrę znakiem „shi”, który prawie się nie różni od znaku wyrażającego śmierć. — To czemu nie konsumujesz potraw bambusowymi pałeczkami, żółtku? — spytał Bohor. — Nie jestem filoazjatą, jestem zwyczajnie przesądny! — Zwyczajnie? — Tak. Ty lubisz siódemkę, ja olewam czwórkę. — Lubię cztery siódemki kier po europejsku, ale nie ustawiam sobie życia według siódemki — wyjaśnił Bohor. — Dobra, jestem bardziej przesądny niż ty, Bo, i po azjatycku! Zadowolony?...
254
Waldemar Lysiak
— Baaardzo! W tym ostatnim wyrazie padło chyba o jedno a zbyt dużo, gdyż Percy teraz dopiero się wściekł: — Lance może być przesądny, Gal może być przesądny, tylko mnie nie wolno, świnio rasistowska?! — Ja nie jestem przesądny — rzucił „Mniszek”. — Akurat! — roześmiał się Percy. — Bez modlitwy boisz się wyjść z domu! Lance mówi, że ten Klauch modli się równie często jak mnich, więc razem będziecie stanowili fajny mnisi duet, piątym muszkieterem może być Klauch. My będziemy szukać siostry i siostrzenicy Lance’a, a wy będziecie się modlić, żeby nam się udało. — Nie kpij, Percy, bo Gal odegra tu główną rolę — powiedziałem. — Musimy wejść w sieć komputerową Dula i w sieć komputerową prezydenta. A co do modlitw... Przypominam sobie, że kiedy wróciłem ze Szkocji i składałem Dulowi raport, Dul zadał jedno pytanie, które wydawało mi się wtedy zupełnie bez sensu. Spytał czy Rupert Klauch się modli. Dalej nie rozumiem jakie to miało dlań znaczenie, ale widocznie miało, jeżeli zapytał. — Ja dalej nie rozumiem czegoś innego, i to czegoś dużo ważniejszego — rzekł Percy. — Nie rozumiem jego stosunku do bajeczki o Graalu. Powiedzcie sami — czy taki facet może traktować serio średniowieczną metafizykę i łaknąć cudownego Kielicha jak Bo pierwszego harleya? Mówicie, że szuka tego dla prezydenta. Gówno mnie obchodzi dla kogo, ale jeśli szuka, to wierzy, iż Kielich istnieje. Dul wierzy w cuda, proszę panów ?... — To już prędzej w kosmitów i w ufologię! — machnął ręką Bohor. — Myślę, że wiem o co tu biega. Jest jakiś stary, cenny kielich, który ktoś kiedyś nazwał Graalem, żeby zrobić dobry interes, lub żeby zrobić sobie jaja z kogoś, i pułkownik chce zdobyć to cacko dla prezydenta, żeby ten miał kolejny orgazm parapsychologiczny. Nie ma tu żadnego cudu, prócz cudownej Dulowskiej polityki wewnętrznej. — A ty byś wziął za harleya jakiś motocykl, ruski, brazylijski czy chiński, gdybym mu przyczepił metkę Harley-Davidson? — spytał Gal. — Kersting nie jest aż takim durniem, nie pozwoli sobie wcisnąć pierwszego lepszego kielicha tylko dlatego, że kielich będzie sędziwy i będzie kapał od szmaragdów. Czy to trudno zmajstrować puchar udający średniowieczny lub starożytny, mający wiekową patynę, pełen wczesnołacińskich lub hebrajskich lub celtyckich ozdób i napisów, by móc zrobić Kerstingowi przyjemność? Jednak Dul nie ucieka się do takiego chwytu, mozolnie tropi autentyk. Oni szukają prawdziwego Graala! Percy nie dał się przekonać:
Kielich
255
— Bohor prędzej znajdzie dziewicę wśród stałych bywalczyń „Swingu”. I kiedy znajdzie, wyda ją za ciebie za mąż, a wcześniej wręczy jej koronę, gdyż Bo tęskni do wiktoriańskiej przyzwoitości bab równie mocno jak ty, prawie tak samo mocno jak do pierwszego egzemplarza harleya. Mam słuszność, Bo? — Koronę wręczę tobie, gdy chociaż raz będziesz miał słuszność, głupku! Tęsknię tylko do tego, by ktoś ci przywrócił piątą klepkę. Nawet bardziej niż do tego, aby ligowe drużyny składały się jak dawniej z obywateli jednego kraju zamiast być bezpaństwową zbieraniną kolorowych małp. Sam widzisz, że cię uwielbiam, a teraz już stul dziób i wyznaczmy cele. Lance, co mam robić? Ktoś obcy, słuchając tych przytyków, tych pojedynków, tej paplaniny (która była słownym odreagowywaniem szoku, morfiną dla ich nerwów szarpniętych przez wiadomość o zaginięciu Fergy i Barbary) — myślałby chyba, że ci ludzie, zwłaszcza Percy i Bohor, kiepsko się nadają do gry śmiertelnie poważnej i bardzo niebezpiecznej. Ale ja wiedziałem, że trudno byłoby znaleźć lepszych profesjonalistów od tych rzekomych pajaców, którzy skórę błazna przywdziewali jako maskę kryjącą ból i hart. Rozkazałem Bohorowi: — Weźmiesz z Agencji dwóch, trzech dobrych zawodników, których lojalność jest poza dyskusją. Takich, którzy na sto procent nie są wtykami Dula. Nie będziesz ich wtajemniczał we wszystko, tylko puścisz do biegu. Mają przeczesać środowisko Fergy i środowisko Barbary... — Sam to zrobię! — rzekł Bohor. — Sam nie dasz rady i zabrałoby to zbyt wiele czasu. Weź może Kelbera, Audersteina, tę małą Alicję od rozwodów, i może... czy ja wiem... — Tę, co robi słodkie oczy do Gala? — Tak. I może... — A Logon? — Co o tym myślisz, Percy? — Logon tak, Kelber chyba tak, Alicja może być, Auderstein nie. Radziłbym Szulca. I proponowałbym sprawdzić każdego na detektorze kłamstw. — Zaczniemy od ciebie! — uradował się Bohor. — Alicja i góra dwóch lub trzech chłopaków — powiedziałem. — Muszą przysiąc pełną dyskrecję, nawet w rodzinie, i muszą nosić jemiołowe krzyżyki. Percy się włączy, gdy trzeba będzie uwieść jakąś babę. Teraz Percy, Gal i ja będziemy szukać kogoś, kto ma „uprawnienia dostępu” do sieci Dula... — Czyli kogoś z „firmy”! — Tak, kogoś z „firmy” podatnego na wzięcie za gardło, kupienie, szantaż lub... — Mógłbym spytać w mojej dawnej „firmie” — przerwał mi Bohor. — W
256
Waldemar Lysiak
Komendzie Głównej mogą mieć ciekawe rzeczy o personelu prezydenckim i personelu Narodowego Bezpieczeństwa... — A masz kogoś tak wysoko, że będziesz mógł to sprawdzić? — Mam. Jest drogi, dużo weźmie, ale zrobi to koncertowo i po cichu. — Ja to zrobię za darmo! — rzucił Percy, patrząc na nas triumfalnie. — W NB pracowała Tina Mokor, jako kierowniczka biura u Gerharda. Gdy Gerhard przeszedł do telewizji, ona przeszła do Biura Prezydenckiego i kieruje tam siecią komputerów pałacu. To jest skarb, panowie! — Ale nie twój. Ten skarb pracuje dla Dula. bez jego zaufania nie trafiłaby tak wysoko, Percy! — Ten skarb się starzeje, kochani! Pięćdziesiątka blisko! Leciała na mnie jak wściekła. Nie tknąłem jej, nie chciałem podpaść Gerhardowi, miałem w „firmie” i tak dość kłopotów. Trzeba tylko sprawdzić czy mieszka tam gdzie mieszkała, spotkać ją przypadkowo na ulicy, zaproponować kawę, i tak dalej, resztę znacie z pornosów. — Nekrofil! — prychnął Bohor. — O sobie też tak mówisz, gdy rypiesz swoją żonę?! — zezłościł się Percy. — Zrobię to dla sprawy. — Jasne, „dla dobra służby” rypałeś już siedemdziesięciolatki, gdy Dul ci kazał! Zgromiłem obu: — Przestańcie! Bo, nie widzisz, że to świetny pomysł? — Widzę! Wytnę mu koronę ze złotego papieru, wreszcie gada coś sensownego. Trzeba tę babę łowić, ale to będzie cholernie niebezpieczna zagrywka. Od dawania Percy’emu dupy daleko do dawania Percy’emu kodowych haseł... — Niech najpierw Percy ją poderwie, a później wygłówkujemy jak to rozegrać. — Zostawcie to mnie, rozgrywajcie swoje szachy! — huknął Percy. — Lance rządzi, Gal się modli, Bo smaruje gliniarzy, ja uprawiam seks. W porządku? — A Klauch? — spytał Bohor. — Co Klauch? — Jaką rolę ma Klauch? — Rano będzie chodził na mszę, wieczorem będzie wywoływał duchy Celtów — zadrwił Percy. — Sam tutaj proponowałeś, żeby zrobić z Klaucha „piątego muszkietem”! — przypomniał Bohor. — A teraz sobie z niego kpisz? — Proponowałem żartem, ale nie wszyscy tutaj mają poczucie humoru, jak
Kielich
257
widać!... Nie znam faceta, ale on mi się nie podoba. Nie podoba mi się gość, który straszy krzyżowcami, bilderbergowcami, globalistami, Rothschildami i „Mędrcami Syjonu”. — I do tego nie jest obrzezany, to skandal! — wtrącił złośliwie Bohor. — Skandal jest wtedy, gdy ktoś posiada mózg obrzezany z szarych komórek, aryjczyku! Ten facet to klasyczny przykład maniaka! Judeomasoński spisek przeciw światu, w tle studnia skarbów na bezludnej wyspie, tajemniczy rękopis, cudowny miecz i boski kielich... Ludzie, ratunku, skaczę przez okno! — Klauch to pewnie człowiek Kościoła, trochę mistyk, trochę ezoteryk, trochę szalony magik, trochę geniusz, jak jego brat — wyjaśniłem. — Może agent Opus Dei? — podsunął Bohor. — Może. Nie włączamy go do tej gry, nie będziemy informować. Cały czas śledzą go nasi ludzie, myśląc, że to rutynowa robota dla klienta. Jeśli miał związek ze zniknięciem Barbary i Fergy, sam mu udowodnię tezę o prostej wyższości spluwy nad magią. — A mnie się facet podoba — rzekł Bohor, chowając swój krzyżyk za koszulę. — Tobie się podoba wszystko co mnie się nie podoba, i odwrotnie, wszystko co mnie przypada do gustu, ciebie bardzo razi! — warknął Percy. — Gdybym rzekł, iż twoje dziecko jest ładne, uznałbyś, że jest wyjątkowo szpetne! — Podoba mi się taka pasja metafizyczna... — ciągnął Bohor. — Jakby chciał przejść, niczym Dante, wszystkie kręgi piekła legend, by ocalić zagrzebaną niesłusznie świętość. I podoba mi się jego dewocja, równa dewocji Gala, choć to stary, zgorzkniały filozof, który zna życie, a nie gołowąsy, rozspirytualizowany młodzik, którego silniej dręczą ciągoty kapłańskie niż seksualne, wybacz Gal. Na dzisiejszym wolnym rynku idei oferta Szatana została równouprawniona z ofertą Chrystusa, lub już uprzywilejowana, i hedonizm zepchnął mistycyzm do kąta, więc kiedy stary filozof, historiozof, cynik bierze regularny udział w mszy świętej — ja zdejmuję kapelusz. Tego faceta nie trzeba się bać, trzeba się bać Dula, Klauch ma rację. Gal być może nie słyszał co mówi Bohor, tak bardzo był zaabsorbowany myśleniem o czymś. Wpatrywał się w krzyżyk wiszący Percy’emu między wyłogami kurtki i zmagał się z jakimś problemem lub z jakąś wątpliwością. Mrugał powiekami niby śpioch, który pragnie odpędzić sen. — Gal, chcesz kawy? — spytałem, trąciwszy go dla „przebudzenia”. — Nie, Lance, tylko myślę, że ten krzyżyk... ten krzyżyk... — Mów.
258
Waldemar Lysiak
— Myślę, że chcemy zrobić błąd... — Mów dalej. — Krzyżyki, jeśli rzeczywiście ogłuszają diabła, u nas czterech są konieczne, gdyż my roztrząsamy wszystko, każdy detal, i podejrzewamy pułkownika oraz prezydenta, lecz naszym ludziom z Agencji, których Bo weźmie na prowincję do szukania śladów, nie musimy ich dawać, oni przecież będą tylko szukali zaginionych kobiet, a więc będą prowadzili takie śledztwo, jakich prowadzimy mnóstwo, niczego innego im nie powiemy. — Kiedy już kupiliśmy te czary-mary, „Mniszku”‘, to bądźmy konsekwentni, niech każdy, kto tropi, weźmie jemiołową tarczę dla zagłuszania dialogów — wytłumaczył mu Bohor. — Ja nie o tym myślę... To znaczy o tym, ale... — O tym, czy nie o tym? — Myślę o tym, że pułkownik Dul i tak się dowie, iż szukamy pani Barbary i panny Fergy. — Bez wątpienia. Zdziwiłby się, gdyby Lance nie szukał swej zaginionej siostry i jej córki, ale co z tego? — No więc... on się nie zdziwi, kiedy nasi ludzie będą ich szukać... — mówił Gal wolno, cały czas zastanawiając się czy dobrze wyłuszcza swą myśl. — ... Ale chyba bardzo się zdziwi, jeśli mu ktoś zdradzi, że daliśmy naszym ludziom po jemiołowym krzyżyku. I że kazaliśmy im przysięgać szczególną dyskrecję. Wśród nas Judasza nie ma, lecz nie możemy być pewni czy wśród ludzi Agencji, którym chcemy zlecić śledztwo... Oni będą pytali dlaczego mają nosić krzyżyki jemiołowe. Co im wtedy powiemy, Lance?... Myślę, że nie trzeba im dawać krzyżyków. I nie trzeba ich zaprzysięgać. Starczy im powiedzieć, że nie chcesz rozgłosu, że nie zezwalasz informować reszty kolegów. Nie dawajmy im krzyżyków, nie alarmujmy tym Dula, Lance. Ja, Bohor i Percy spojrzeliśmy na siebie wzrokiem jednomyślnych jurorów medalu premiującego bystrość. — I co, doktorze Watsonie? — zapytał Percy, kpiąc z siebie, ze mnie i z Bohora. — Leci mu podwyżka, premia, grupowy całus?! Młody Sherlock dedukuje bez emocji, a my się gorączkujemy, albowiem nasze nerwy to stare próchno! — On nosi we łbie twardy dysk, model „generation next”* , komputer jutra, a nie tylko „Pater noster”, „Kyrie eleison” i „Zdrowaś Maryjo”, proszę szanownych baranów! — zgodził się Bohor. — Brawo, Gal! — To znaczy, że musimy jeszcze raz przemyśleć wszystko, każdy szczegół, spokojnie, na zimno, inaczej zjedzą nas dziecinne błędy — *
—
Przyszła generacja, następne pokolenie, formacja jutra.
Kielich
259
powiedziałem. Omawialiśmy szczegóły kilka godzin. Dałem każdemu rezerwowy krzyżyk Klaucha, gwoli zagłuszania ważnych dialogów, gdyby trzeba było dyskutować z ludźmi wiedzącymi cokolwiek. Rozeszliśmy się późno, jezdnie i chodniki wymarły, panowała noc gwiaździsta. Percy dogonił mnie, kiedy wkładałem kluczyk w stacyjkę samochodu. Uchyliłem szybę. — Lance, słuchaj!... To, że robię dla Dula i Gerharda gazetowe śmichychichy, nie znaczy, że jestem... — Wiem, że nie jesteś. Tamten był z Iskariotu, a ciebie obrzezano na Wyspie Afrodyty. — Lance!... — Gdybym cię podejrzewał, nie dałbym ci krzyżyka, asie wywiadu. — Dzięki, żołnierzu. — Teraz ty słuchaj. Kiedy Gal mówił jaki możemy zrobić błąd, zaświtało mi coś jeszcze. Nie chciałem gadać przy nich, bo to nasza brocha, moja i twoja, Percy. Obaj pracowaliśmy kiedyś dla Dula. I obaj miewamy teraz doraźne interesy z Dulem. Byłoby chyba trochę dziwne, gdyby facet, który praktykuje z Dulem wymianę drobnych usług, nie prosił NB o pomoc, kiedy szuka swojej rodziny... Winienem prosić już tydzień temu, ale przez nerwy zgłupiałem kompletnie. Pójdę dzisiaj. Pokiwał głową, marszcząc brwi. — Idź, żołnierzu. Ale nie proś o aktywną pomoc, bo jak Dul rozpuści swoje pieski na tych samych ścieżkach, dostaniemy enbeckie cienie... I zażąda, byśmy mu raportowali o wszystkim... Trzymaj się, Lance! Uprzedziłem Dula, że bez rozgłosu szukam Fergy i Barbary, i wyjaśniłem, że nie chcę dużego, formalnego śledztwa, chcę jedynie mieć zgodę NB na ewentualną działalność zagraniczną, lub też pomoc NB za granicą, gdyż sprawa jest międzynarodowa, sięga aż do Egiptu. Obiecał mi takie wsparcie, głównie zagraniczne, radząc, by moja Agencja szukała tylko wewnątrz kraju. Miał głos i wzrok bezbarwny, brakowało czegokolwiek, co mógłbym interpretować jako potwierdzenie supozycji Klaucha. Lecz brakowało również pytań, które Dul mógłby zadać, a nie zadał, i to rodziło niepokój. Bohor już następnego dnia przybiegł z wiadomością pierwszej klasy: — Dałem fortunę, Lance! Za pół miliona kupiłem sekret gościa, którego ci trzeba! Major Laurig, znasz go? — Tak. Był kapitanem, szefem Sekcji Analiz NB, kiedy ja i Percy pracowaliśmy u Dula. Percy mówił, że to zboczek. — Jeszcze jaki! Poćwiartował co najmniej dwie dziewczyny, szkolne gówniary, a moi kumple wykryli to kilka lat temu. Dostał „propozycję nie do
260
Waldemar Lysiak
odrzucenia”‘, rozumiesz? — „Przekręcili” go? — Już cztery łata jest „kretem” policji w Narodowym Bezpieczeństwie ! — I Dul nie wie nic? Dul ma w policji swoich „kretów”... — O Laurigu wie tylko trzech ludzi, sama góra. „Prowadzącym” jest ktoś, kto właśnie zrobił się bardzo zamożny, bo sprzedał mi ten sekret. Przyznasz, że było warto. Laurig ma najbardziej elitarne „uprawnienie dostępu”, zna wszystkie kody. — Już wypłaciłeś szmal? — Godzinę temu. Bez wypłaty nie poznałbym słodkiej tajemnicy pana majora. — Przelać ci forsę na konto, czy chcesz do ręki? — Rozliczymy się, gdy sfinalizujemy całość, Lance. — Na konto, czy do ręki?! — Jeśli się upierasz... Ale pamiętaj, że kiedy ci zabraknie szmalu, moje konto stanie się twoim kontem. — Dzięki, Bo. Czy przed rozmową powiesiłeś temu ważniakowi krzyżyk? — A jak! Zgłupiał. Spytał czemu. Wyjaśniłem, że to cacko elektroniczne, antypodsłuchowe, nowej generacji. Kiedy dobiliśmy targu i zdjąłem mu krzyżyk, zapytał kto produkuje ten model. — I co? — Powiedziałem, że ta informacja kosztuje pół miliona, więc jak mu zdradzę producenta, będziemy finansowo na remis. Wolał żywy szmal. — Też bym wolał. — Wstawiłem mu jeszcze inny kit. Bałem się, że pomyśli, iż robię to dla obcego wywiadu, więc przysiągłem, iż robię to dla armii, dla Sztabu Generalnego. — Człowieku! Za pół miliona opyliłby własną matkę Saddamowi, Hitlerowi, komukolwiek!... Trzeba teraz ustalić gdzie capniemy Lauriga. Zorientuj się gdzie mieszka, gdzie pije, gdzie nocuje, gdzie spędza weekendy, rozkład dnia, wszystko! Musimy piorunem wlepić mu krzyżyk... Gdy Bohor wyszedł, dręczyły mnie myśli o Laurigu. Pamiętałem co Percy mi kiedyś o nim gadał: „— Znam jedną cizię która była u niego, to wiem, w jakich gustuje filmach i pisemkach. Sodomia, pedofllstwo, sadyzm, masochizm i podobne delikatesy...”. A teraz dowiedziałem się, że Laurig rozpruwa ciała młodych dziewcząt! Nie miałem żadnych racjonalnych przesłanek, by wiązać zaginięcie Fergy i skłonności Lauriga, lecz koszmary lubią być równie natrętne co bezpodstawne. Im więcej piłem tej nocy, tym uporczywiej wyświetlał mi się obraz Fergy, którą kroi nóż zwyrodnialca. Tak uporczywie, iż byłem bliski
Kielich
261
płaczu. Ale jeszcze bliższy byłem żądzy własnego zwyrodnialstwa — gorączki sadyzmu. Jak to pisał Hermann Melville?... „Ludzie w płaczu Obnażają żelazną rękę. Strzeżcie się ludzi płaczących, Gdy obnażają żelazną rękę!”...
262
Waldemar Lysiak
17. Bitwa o Anglię, czyli RAF über alles!*
Gdy otrzymałem wiadomość, że Barbara zaszyła się w Koldze, pojechałem tam natychmiast. Kolga to nieduża wioska przy wschodniej granicy kraju. Latem rodzice spędzali urlop w morskim kurorcie Malanga; późną wiosną i wczesną jesienią wybieraliśmy się do Kolgi (czasami tylko z mamą, gdy ojciec wyjechał rozgrzebywać grunt dalekich krajów), gdzie panował mikroklimat łagodzący astmę Barbary. Dla wieśniaków, mieszkańców Kolgi, byliśmy jak ptaki, co regularnie przylatują i odlatują o tych samych porach roku. Zostawiłem wóz u płotu chałupy, w której zawsze mieszkaliśmy. Pukanie nic nie dało. Pchnąłem drzwi i wszedłem do wnętrza. Nikogo nie znalazłem, gospodarze pewnie pracowali na polu. Między tą chałupą a sąsiednią rósł sad, gdzie tyle razy deptałem każdą ścieżkę. Był trochę senny, lecz zachował oboczną witalność — wokół niego krzewiła się dzika mięta i kwiaty jesienne, pełne chłodnych kolorów. Wtem usłyszałem głos Barbary: — Co tu robisz?! Odwróciłem się i zobaczyłem moją siostrę. Klęczała, głaszcząc białego kota, który wyginał grzbiet, mrużąc wzrok. — Szukam ciebie. Gdzie Fergy? — Przymierza suknię ślubną. Kto ci doniósł, że tu jestem? — Bohor. — Odkąd wziął nagrodę Nobla, myśli, że już mu wszystko wolno, głupi staruch! Nie lubię jego wierszy, i nie ukrywam tego, więc mści się! Znowu dobiegł mnie głos spoza pleców: — Nie słuchaj tej baby, zawsze była wredna. Starsze sióstr zawsze są wredne, Lance. Odwróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem Bohora siedzącego na ławeczce przy stoliku pod gruszą. Nie unosił oczu, pisał. Spojrzałem mu przez ramię. Kontynuował długi wiersz, którego pierwsza kartka leżała obok: „Natrętna myśl iż Pewien szeroki w barach Grek *
— Lotnictwo brytyjskie nad wszystkimi (zbitka angielskiego skrótu od Royal Air Force i niemieckiego „über alles”. wziętego z frazy hitlerowskiej pieśni — „Deutschland über alles!”).
Kielich
263
(Z prześwietnej rodziny) Uznał idealny świat a Nie znalazł w nim Ciebie gdyż Później przysłałeś Syna Nie daje mi spokoju Spotkanie z synem prefekta pretorium Przy którym moja greka Przypominała trzepot skrzydeł Zarzynanej kury Dopełniło miary Ten cosularis Ligurii Wybrany na biskupa Mediolanu Wbrew wszelkim kanonicznym Regułom — mocą Swego autorytetu Jakże mógł nie zrobić na mnie Wrażenia”. Odłożył pióro, uniósł wzrok i spytał: — Są wiadomości z Rzymu? Nie rozumiałem: — Dlaczego mają być z Rzymu? — Z konklawe, przecież waruje tam Percy i będzie dzwonił, kiedy tylko zobaczy dym. Trzymam kciuki za Gala. Co myślisz, wybiorą go? — Nie mogą go wybrać, Gal jest żonaty! — To mu nie przeszkodziło zostać kardynałem. Był już papieżem Murzyn, teraz czas, by żonaty został Papą. Tak wrócimy definitywnie do archaicznego Kościoła. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa nie istniał celibat kapłanów, żonatych wyświęcano na biskupów, byli żonaci papieże, płodzili potomstwo. Święty Sylweriusz, papież, był synem papieża Hormizdasa, tego, który zlikwidował akacjańską schizmę. — Dziś rządzą konklawe inne reguły... — I co z tego? Człowieka, który jako jedyny widział Kielich, nie będą krępować łańcuchy kanonicznych reguł, Lance. Usłyszałem szyderczy śmiech Barbary. Ziemia poczęła drżeć, trawa pękła, rozwarła się szczelina między drzewami odsłaniająca korzenie, Bo zapadł się wraz ze swą ławką, a kiedy rzuciłem się do przodu, by go chwycić, sam runąłem w tę przepaść. Zbudził mnie gwałtowny wstrząs. Leżałem zupełnie
264
Waldemar Lysiak
mokry obok łóżka i czułem, że coś twardego męczy mi kark. Przygniatałem budzik strącony podczas upadku. Była jedenasta, słońce grzało szyby. Dziwne, że wcześniej nie zbudził mnie żaden telefon. Telefon odezwał się godzinę później. Dzwonił Bo. Już kilka dni myszkował (z trójosobową ekipą moich detektywów) w akademiku Fergy, w jej uczelni i w uniwersyteckim miasteczku. Wyniuchał rzecz kapitalną: — Pojechała na wakacje razem ze swoim chłopakiem. Sebastian. Sebastian plus nic — nikt nie zna jego nazwiska. Spadochroniarz — zjawił się jak duch, cholera wie skąd. Prowadzali się od czterech miesięcy. Wariowała na jego punkcie. Przystojniacha, mijające go baby dostawały cieczki, istny amant made in Hollywood. Lecz pan Sebastian widział tylko ją, chociaż wokół były równie ładne lub nawet ładniejsze lalki, jej współlokatorka jest ładniejsza. Czy to nie dziwne? — Nie dla mnie... Fergy jest ładna i bardzo uduchowiona, może się podobać. Daj coś autentycznie dziwnego. — Proszę bardzo. Bywali razem na imprezach studenckich, na balangach, i czasami ktoś tam robił fotki. Przywiozłem kilka, rzuć okiem. Lustrując zdjęcia szukałem buzi Fergy. Każde zdjęcie ukazywało ją w gronie koleżanek i kolegów. Niektóre odbitki były trochę rozmazane albo trochę ciemne, lecz wyłuskiwałem jej twarz bez trudu. — Który to Sebastian? — Ten, który ma ciągle odwróconą lub zakrytą czymś gębę. Tutaj jest odwrócony, tutaj również, tu zakrywa gębę butelką, tu książką, tu chowa się za jakiegoś faceta, nigdzie nie zobaczysz jego mordy, Lance!... Raz widocznie nie zdążył, więc ukradł kliszę. — Ukradł?... Komu? — Zdjęcia robiła wówczas jedna studentka, a po imprezie się okazało, że w aparacie nie ma już kliszy. Przypuszczam, że ukradł kliszę, bo nie zdążył się zasłonić. Ale zostawmy to, wystarczą te zdjęcia. Czy to nie dziwne? — Tak, to jest podejrzane. Co dalej? — Dalej to my jesteśmy lepsi niż pan Sebastian. Wczoraj ściągnąłem tam z Komendy Głównej geniusza od pamięciowych portretów. Mieliśmy sesję grupową, przepytaliśmy kilkadziesiąt studentek, kilkunastu studentów, dwóch barmanów, dwóch „bramkarzy” klubu, kelnera... — Czekaj, Bo, przecież w aktach uniwersytetu musi być jego zdjęcie! — Pan Sebastian nie studiował. Pracował rzekomo w firmie spedycyjnej, trzy kilometry od campusu. Nikt go tam nie zna! A tu masz jego portret rysunkowy. Zobaczyłem modnie wystrzyżonego pięknisia, którego zimny wzrok zdawał
Kielich
265
się drwić ze mnie. — Sprawdziłeś już na policyjnych komputerach, Bo? — Mój człowiek w Głównej właśnie to robi, ale dałem mu rysunek przed godziną, i działa sam, więc to zabierze trochę czasu. À propos komputerów: kiedy capniemy Lauriga? — Jutro. Ja i Percy złożymy mu wizytę. Złożyliśmy panu majorowi nie zapowiedzianą wizytę i wzięliśmy go na przejażdżkę do lasu, gdzie podsłuchują tylko mrówki i ptaki. Dla wszelkiej pewności został obdarowany krzyżykiem Klaucha. Co prawda właśnie dzięki Laurigowi zwątpiłem już w telepatyczne moce pułkownika Dula (gdyby je miał, wiedziałby, że Laurig jest u niego policyjnym „kretem”), lecz nie wyzbyłem się całkowicie przesądów, a jako racjonalista doceniałem psychologiczne oddziaływanie jemiołowych krzyżyków (każdego, komu zawieszono taki krzyż, dyscyplinowało metafizyczne żądło strachu, swoista groza, ciężar pilnowania). Producent krzyżyków musiał rozumować identycznie. Biedaka, któremu „krew odpłynęła z twarzy”, większość ludzi zna za sprawą literatury bądź filmu. „Przerażonym” aktorom charakteryzatorzy pokrywają gębę białymi farbami, pudrami et cetera. My wymalowaliśmy Laurigowi dziób na biało jednym pytaniem. — Wiesz co zrobi pułkownik, gdy się dowie, że ma u siebie gliniarską wtykę o pseudonimie „Lotus”? — spytał Percy drżącego Lauriga. — Pewnie zastosuje rutynową procedurę waszych przesłuchań, czyli grzałkę wsadzoną do odbytu — podpowiedziałem Laurigowi. — Tylko że to będzie specjalna grzałka, nie przesłuchaniowa, lecz taka, wskutek której umiera się bardzo wolno i bardzo długo. — Czego chcecie?! — jęknął Laurig. — Szyfrów Dula, i uprzywilejowanych enbeckich kodów hasłowych, robaczku. — Dałem je glinom ! — Wiemy, ale gliny są naiwne, a my, wojskowi, nie jesteśmy naiwni. — Pracujecie teraz dla wojska?! — Tobie to przeszkadza, „kreciku”? Każdy pracuje dla kogoś, ty pracujesz teraz dla glin. Dałeś glinom ekskluzywne hasła „dostępu wewnętrznego”, i gliny tak się ucieszyły, że przestały główkować. My chcemy hasło prywatnej, gabinetowej sieci pułkownika Dula, robaczku! — Tylko Dul zna to hasło! — Być może, lecz ty znasz sposób wprowadzenia naszego komputerowca do „firmy”, a on już sobie tam poradzi.
266
Waldemar Lysiak
— Jako kogo? — Jako twojego zaufanego tropiciela wirusów, będzie sprawdzał wasze serwery i cały wasz system. — I będzie miał siatkówkę oczu Dula, żeby wejść do jego gabinetu? Wejdzie mimo czytnika wzroku? — Nie będzie wchodził do gabinetu, bo tam są różne pułapki, których nie znamy i nie poznamy. Spróbuje rozegrać to inaczej, przez wasze wewnętrzne łącza. Ty go wprowadzisz, ubezpieczysz, wszystko. Czy mu się uda, to nasza sprawa, misiu. — Chwileczkę, Lance! — wtrącił się Percy. — Detektory wzroku, dźwięku, wszelkie pułapki w gabinecie Dula musiała instalować sekcja techniczna „firmy”, gdzie pan major posiada kolegów. Takich kolegów, na których znajdzie „haka”. Jak nie znajdzie, to my sprzedamy sekret „Lotosu” panu pułkownikowi. Capisci, panie majorze?... Wieczorem znowu piłem, a w nocy znowu zobaczyłem Lauriga. Nosił zielono-żółty cudaczny uniform jakiejś egzotycznej armii. Lub może służby więziennej, gdyż stał na progu celi, mówiąc: — Za dziesięć minut rozstrzelamy któregoś z was. Drugi przeżyje. Wybierzcie sami, mnie wszystko jedno. Nie wybierzecie, to rozstrzelamy obu. Losujcie albo co, wasza sprawa. Dziesięć minut! Zamknął drzwi i poszedł sobie. Zostawił w celi Bohora i Percy’ego. Patrzyli na siebie dziwnym wzrokiem — trwożliwie lub wyczekująco. Percy wreszcie otworzył usta, lecz Bohor go uprzedził: — Ja się zgłoszę. — Nie, Bo! — rzekł Percy. — Ja! — Spóźniłeś się, miejsce jest już zajęte od dwóch sekund. Masz refleks do dupy! — A ty masz rodzinę. Ja! — Musisz mi się zawsze sprzeciwiać, nawet tutaj, co?! — A czy ty musisz być zawsze bezczelnym antysemitą, nawet tutaj?! Raz w życiu odpuść i nie sprzeciwiaj mi się, do jasnej cholery! — Gadaj zdrów, powiedziałem pierwszy, więc moje jest pierwszeństwo. Nie przegadasz mnie, papugu! — Ty masz rodzinę, Bo, a ja... — A ty jesteś młodszy! Ja się już nażyłem wystarczająco. — Młodszy o kilka lat, prawie nie widać tego, baranie! — Siniak będzie ci widać! — rzekł Bohor. Huknął Percy’ego znienacka w szczękę, złapał go nim Percy padł, po czym ułożył ciało zemdlonego na pryczy, mrucząc:
Kielich
267
— Zawsze chciałem ci przywalić, pajacu! Gdy wrócił Laurig z eskortą, Bo zameldował: — Losowaliśmy, ja wygrałem, mnie rozwalicie. — Nam wszystko jedno — rzekł Laurig. — Pożegnałeś się już? — Tak. — To chodź, zwycięzco losowania. Wiesz, że kto ma szczęście w grze, nie ma w miłości? Obudził mnie rechot żołdaków kwitujących śmiechem ten głupi żart. Kilka dni później Laurig wprowadził Gala do centrałi pułkownika, lecz Gala ucharakteryzowanego. Z albinosa wyprodukowaliśmy bruneta metodą szkieł kontaktowych, farbek, peruki i wąsów. Mogliśmy dlań zrobić jedynie to i trzymać kciuki, żeby przeżył, gdyby wpadł. Tymczasem gliniarz Bohora nie zidentyfikował „pana Sebastiana” — goguś nie był notowany. I tu pomógł nam przypadek — fizjonomię Sebastiana odnotowała pamięć wzrokowa gwiazdora „Swingu”. Ten wzrokowiec to był Percy. Pisnął: — Znam go, widziałem go parę razy w „Swingu”! Tańczy jak zawodowy tancerz! — Wiesz kto to jest, Percy? — ucieszył się Gal. — Nie wiem. Ale widziałem go też gdzie indziej, gdzieś w mieście, lecz nie jako żywego faceta, tylko... Może na zdjęciu?... Pamiętam, iż zdziwiło mnie podobieństwo; może to był plakat, może reklama bilboardowa, może witryna, psiakrew, nie wiem... — Przypomnij sobie, zawsze się chwaliłeś jaką masz pamięć wzrokową! — On ma dotykową, musi być wypukłe, rozróżnia damskie cycki po omacku ! — prychnął Bo. — Taaak! — zaryczał Percy. — Dotykową, wypukłe! Bo, niech cię Priap nagrodzi tuzinem wnuków, grabula! Panowie, jedziemy! — Gdzie? — W miasto! — Gdzie w miasto? — Przed Muzeum Sztuki Współczesnej, proszę wycieczki! Chamiejecie tu pijąc alkohol, tłukąc karcięta, macając niewiniątka — czas, byście nakarmili sztuką swoje plugawe dusze! Do fury, pan Percy powozi, wio! Gal był umówiony, nie mógł jechać. W samochodzie spytaliśmy dlaczego właśnie ten przybytek sztuk. — Tam pracowała sekretarka, śliczna cizia — wyjaśnił Percy. — Dwa miesiące... nie, już trzy miesiące jak zerwaliśmy... Nie, chwileczkę, dwa i pół... Sami widzicie, mam wzrokową, a nie czasową... — Gadaj! — ponaglił go Bohor.
268
Waldemar Lysiak
— Gdy wychodziła z roboty, czekałem na nią, by zawieźć do domu. Raz czekałem w hallu, innym razem przed drzwiami, jeśli paliłem albo lizałem loda. — Oboje lubiliście l i z a ć l o d a!... — uśmiechnął się Bohor. — Bo, daj spokój! — warknąłem. — I co, Percy? — Zaraz zobaczysz co. Przy tym głupku nie będę gadał! Zobaczyłem dwie rzeźby flankujące bramę muzeum. Po jednej stronie monumentalnych schodów na cokole widniała Diana Łowczyni, po drugiej goły Apollin unoszący laurowy wieniec. Miał twarz luzaka z konterfektu pamięciowego! — Nie jestem pewien czy twój roznosiciel świeczek modelował ten akt — rzekł Percy. — Ale przypuszczam, że modelem był „pan Sebastian”, żołnierzu. — Ja jestem pewien. To dzieło szanownego eks-sąsiada, bez wątpliwości. — No to jesteśmy w domu! — O kim gadacie?! — zdenerwował się Bohor, niczego nie rozumiejąc. — O sławnym sąsiedzie Lance’a z poprzedniego mieszkania. O panu Zuckeronie, mistrzu dłuta i pedalskiego fiuta. Trzeba zapukać do pracowni mistrza, szkoda czasu! Zuckerona nie musieliśmy straszyć grzałką. Kiedy dałem mu dwa razy w pysk — wyśpiewał dwie rzeczy. Modelem był Lucjan. Lucjana użyczył Zuckeronowi dystrybutor ładnych dziewcząt i ładnych chłopców, stołeczny król alfonsów: monsieur „Cognac”! Wtedy rąbnąłem trzeci raz, solidniej. Zuckeron popłakał się jak dziecko, padł na kolana i obejmując mi nogi błagał, by go nie katować, gdyż nic nie wie o Lucjanie. Kopnięty w brzuch, przypomniał sobie, że Lucjan się chwalił, iż łowi dla swego szefa młodziutkie dziewczęta, które „Cognac” eksportuje do latynoskich burdeli, gdzie bardzo cenią naturalne blondynki. Pot zrosił mi czoło, a serce zaczęło bić młotem — wolałbym, żeby Fergy umarła. Gdyby Bohor mnie nie złapał (jak Percy’ego w tym śnie o rozstrzeliwaniu) — przewróciłbym się wskutek wirówki wewnątrz mózgu. Wracaliśmy milcząc, lecz raptownie Percy rzekł: — Coś tu nie gra! Primo: dlaczego właśnie ona, a nie jakaś inna? Secundo: jeśli chciano by ją porwać na eksport do burdelu — to by zwyczajnie porwano, z ulicy, czy to problem? Czy warto wysyłać gościa, żeby bajerował panienkę tyle czasu? I tertio: czy siostrę Lance’a również porwano do burdelu? Chyba że geriatrycznego, panowie! To się nie trzyma kupy! — Barbarę mogli porwać lub zlikwidować przez to, że zbyt dużo wiedziała o czymś, choćby o rękopisie lub Kielichu, którego szuka Klauch i nic tylko
Kielich
269
Klauch — mruknął Bo. — A córkę, gdyż wiedziała coś o ludziach, którzy kręcili się wokół matki Tu nic nie jest jasne, wszystko jest spekulacją... Może rozjaśni nam to użytkownik hamaków!... — Sprawdź kto jest teraz jego kontaktem enbeckim — powiedziałem. W ciągu kilku dni sprawdziliśmy każdy drobiazg.„Oficerem prowadzącym” alfonsa był kapitan Hagen. Sam „Cognac” nie przypominał już tamtego „Cognaka”, którego odwiedziliśmy kiedyś. Miał sztuczną goleń, sztuczną dłoń, kilka przeszczepów skóry i kilkanaście cerowanych dziur, gdyż jego samochód eksplodował podczas wojny z konkurencją. Konkurencję król alfonsów wytłukł i zachował tron, lecz ta zemsta nie mogła mu przywrócić pełni zdrowia. Urządził sobie gabinet rehabilitacyjny wewnątrz rezydencji, a co miesiąc ochroniarze wozili go do elitarnej kliniki na szczegółowe badania immunologiczne, czyli na kontrolę przeszczepów. Klinika stała w głębi lasu, pięć kilometrów za miastem; czterystumetrowy łącznik między autostradą i kliniką był jak tunel, gałęzie drzew tworzyły zielone sklepienie, perforowane błękitnymi kawałkami nieba. Unieruchomiliśmy ich samochód przenośną barierką, lampą pulsacyjną i kolczatką. Staliśmy obok barierki, nie robiąc żadnych gwałtownych ruchów. Goryle „Cognaka” wyskoczyli z samochodu. Trzymali spluwy, ale byli dezorientowani legitymacją, którą pokazywał Bo. Wódz opuścił kuloodporną szybę i parsknął śmiechem, kiedy zobaczył nasze gęby: — Znowu ta sama wesoła drużyna!... Kopę lat, witamy antyfeministów!... Schowajcie żelazo, dzieci, to moi starzy kumple ! Jak... Bo nie dał mu dokończyć: — Szofer też na zewnątrz! Gdy szofer opuścił samochód, podeszliśmy i ustawiliśmy ich razem. Wyjąłem gnata, strzeliłem każdemu w czoło, a leżącym przestrzeliłem dla pewności ucho. Percy psiknął „Cognakowi gaz i zapakowaliśmy króla sutenerów do bagażnika jak śpiące niemowlę. Obudził się zupełnie goły, rozkrzyżowany na blacie stołu, przywiązany, czując wewnątrz kichy stolcowej coś sztywnego i zimnego. Zobaczył sufit pomieszczenia, które mogło być wielkim garażem lub niewielkim magazynem. Zobaczył też gęby „starych kumpli”. Mrugał oczami, nic nie mówiąc. Usłyszał Bohora: — Ostrzegałem cię, misiu, że jak drugi raz runiesz z hamaka, to będzie twarde lądowanie, pamiętasz? Golas przekręcił głowę i jęknął: — Co wyście mi wsadzili do tyłka?! — Elektrycznego fiuta, zwanego grzałką, robaczku. Musiałeś o tym
270
Waldemar Lysiak
słyszeć, to nasz sposób „firmowy”. Ledwie utrafiliśmy, zrobiono ci tam więcej dziur niż ma durszlak, jak ty przeżyłeś tę eksplozję? — Pułkownik wam zezwolił?! / — Pułkownik nam kazał, golasku! Jesteśmy z kontroli wewnętrznej, sprawdzamy Hagena, który cię „prowadzi”, lecz chyba grzeszy nielojalnością. — Ja nic o tym nie wiem, naprawdę, nic nie wiem! — wymamrotał król alfonsów. — Powiem wam wszystko, mówcie o co biega! — O to! — pokazałem mu zdjęcie Fergy. — Nie kojarzę tej dziwki! Nie wiem czy to jest suka z mojej sfory, mam psiarczyków, którzy je rekrutują i pilnują! — A tego psiarczyka znasz? — pokazałem mu konterfekt „pana Sebastiana” vel Lucjana od mistrza rzeźby. — Znam, to Lucek, ksywka „Lorenzo”. — Nazwisko! — Shirok, ale nie wiem czy prawdziwe! — Gdzie go znajdziemy? — Nie wiem, dałem mu urlop kilka miechów temu! — „Cognac”!... — Ludzie, przecież nie kryłbym mu dupy, gdy moja jest goła! Wziął urlop! — Jaki urlop? — Przylazł i pieprzy, że chce się zwinąć na pewien czas, na kilka tygodni lub miechów. Pytam gdzie i po co, a on, że nie wie gdzie, ale że będzie miał klawą fuchę. Pytam co za fucha a on, że jakiś facet chce go użyć daleko stąd, i że klawo płaci. No to mówię, by ten facet mnie wypłacił klawe odstępne, i szlus. Dwa dni później „Lorenzo” przynosi tyle, ile chciałem, kupę szmalu! Słowo się rzekło, zwolniłem gnoja. Miał wrócić we wrześniu, ale jeszcze się nie odezwał, skubany! Brzmiało dosyć wiarygodnie. Popatrzyłem na Bohora i Percy’ego — jeden i drugi też tak sądzili, ich spojrzenia mówiły: to chyba prawda. — Co on wam zrobił?! — zapytał alfons drżącym głosem. — Poderwał tę blondynkę, by ją wywieźć do Latynosów, jak mu kazałeś, amigo* — rzucił Percy. — Rany boskie, ludzie, nic mu nie kazałem, wziął urlop, przysięgam na moją matkę, na Boga, na wszystkich bogów! — Twoja matka była zwykłą peruwiańską kurwą, hombre **, a wszystkich bogów masz w dupie, dlatego łżesz, nie wierzymy ci, draniu — rozłożył ręce Percy. — Ale może tym bogom jest tam zbyt zimno i trzeba ich podgrzać... * **
— —
...przyjacielu. ...człowieku.
Kielich
271
„Cognac” zaczął się dławić śliną: — Panowie, ja... ja naprawdę... ja nie wiem... — Nie wiesz, chico?* Nie eksportujesz żadnych blondynek do ojczyzny tanga? — Nigdy! — Koniaczku, to już robiła twoja burdelmama, „Tequila”, wziąłeś w spadku ów interes! — Ona tak, ja nie ! Nigdy ! Zerknęliśmy po sobie z Bohorem i Percym — ich spojrzenia mówiły, że „Cognac” to kłamczuch. — Znasz adres „Lorenza”? — Nie miał stałego adresu, ostatnio najmował przy Kwiatowej cztery, drugie piętro. — Ile ma lat? — Trzydzieści pięć, a wygląda jak dziesięć lat młodszy. Dlatego ma branie u nieletnich towarów. — Znasz jakiegoś członka jego rodziny? — Nie. Wiem, że... że ma gdzieś ciotkę, ale nie pytałem go o nią. — My jesteśmy bardziej wścibscy, drugi raz zapytamy o twój blondeksport i o burdele Ameryki Południowej. Muchacho **, tym razem staraj się być wiarygodny, to twoja szansa. — Nie prowadzę żadnego eksportu! — Dajesz słowo honoru? — Ludzie, zrozumcie... — Rozumiemy. Włożyłem kabel grzałki do gniazdka. Smród przypiekanej odbytnicy był uciążliwszy niż wycie męczonego. Dwie minuty i alfons wypluł, że para się takim handlem. Dziewczęta ładowano na kontenerowce w porcie Bamal. — Ta dziewczyna również? — spytał Percy. — Nie znam tej lalki!... — wycharczał „Cognac”, szarpiąc nogami i łepetyną. — Jezuuuu, przestańcie mnie smażyć, błagam was, ludzieeee!... Odłączyłem grzałkę. — Gdzie jest tam wasza meta?... Mów, łachu, albo zrobię ci z dupy befsztyk! — Na zapleczu knajpy „Pod Sto Dziewiątką”! — „Lorenzo” tam jeździł? *
— Slangowe: kurczaczku; skrót od slangowego amerykańskiego „chicano”, oznaczającego Latynosa (głównie Meksykanina). ** — Chłopczyku...
272
Waldemar Lysiak
— Kilka razy. — Gdzie się zatrzymywał? — U swojej pieprzonej ciotki, baba prowadzi tam hotel „Marabut”. A a a a a a a a a a a!!... Zobaczyłem krew cieknącą mu od warg po policzku. Znieruchomiał, patrząc rozwartymi ślepiami w sufit. Percy dotknął jego szyi i kiwnął głową: — Via con diablos! *... Zbyt mocno się naprężał... „Kamil at Your pleasure” **, Lance. Śmierć sutenera była przedwczesna, chciałem jeszcze pytać go, do skutku. Później bym go zastrzelił. — Ja tam pojadę — rzekł Bohor. — Nie, ty szukaj Barbary. Sam pojadę. — Weź przynajmniej Percy’ego! — Percy ma łowić tę enbeczkę Kerstinga, a ciągle odwala inną robotę. Sam pojadę. Jechałem tak ucharakteryzowany, że lustro klęło — widziałem szarego faceta, którego główny męski atrybut stanowiły zabójczo wygięte końcówki wąsów. W walizce miałem podręczną minicharakteryzatornię (dwie peruki, dwie brody, baki, okulary, szminki itp.) dla zmiany emploi. Wziąłem gumowe nakładki na buty, plus parasol, płaszcz i kapelusz, gdyż jesienią Bamal był krajowym centrum złej pogody, sztorm gonił tam sztorm, a ulewa ulewę. Dotarłem przed północą i obudziłem recepcjonistkę hotelu „Marabut”. Mnie obudziło pukanie sprzątaczki, kiedy zegarek wskazywał środek dnia. Za oknem deszcz jednostajnie bębnił w szyby, a z wnętrza hotelu niósł się przytłumiony metaliczny łomot, jakby ktoś walił w rury młotkiem. Spytałem: — Kto robi ten hałas? — Hydraulicy, mamy awarię kaloryferów. Mówią, że wkrótce będzie grzało — burknęła nie przestępując progu. — Sprzątać? — Innym razem. Może jutro. W pokoju panował chłód. Temperatury nie były jeszcze bardzo niskie, ale swoje robił wiatr gnający od zatoki. Burza, która cały czas wisiała nad miastem, rozszalała się godzinę później j okna drżały pod biczem ulewy jakby tłukł grad. Syreny statków chybotanych przez żywioł zamieniły redę w salę koncertową, ludzi wygoniło z ulic, a światła samochodów inscenizowały zmierzch. Czułem lekki głód i chciałem się rozgrzać kapką alkoholu, więc zszedłem do baru na parterze. Był pusty, tylko za szynkwasem pełniła dyżur dziewczyna wymalowana jaskrawo. Łokcie wbiła w blat, a brodę i policzki w * **
— —
Idź z diabłami! Kamil dla twojej przyjemności.
Kielich
273
dłonie, półdrzemiąc, półmarząc, niewątpliwie o tym samym, o czym roją wszystkie takie dziewczyny: o lubieżnościach i pieniądzach. Miała czarną trykotową sukienkę z białym fartuszkiem, długie rude włosy dotykały ramion i pleców, a zielone oczy przypominały koci wzrok. Bez pośpiechu, zdziwiona, uniosła piegowatą ładną buzię: — Zestaw firmowy? — Dubeltowa whisky. — Nie weźmie pan obiadu?... To może kawa i ciastko? — Chętnie wypiję razem z panią mleczną kawę do jutrzejszego śniadania. — Pan jest okropny! — Wszystkie to mówią, dzidziu. Grałem bywalca hotelowych knajp, nadzianego luzaka, który rzuca forsą. Zjadłem obiad, przepłukałem gardło scotchem i nie wziąłem reszty, chociaż banknot był duży. Płacąc mrugnąłem szelmowsko, a klucze trzymałem tak, że widziała numer pokoju (ja widziałem tego rodzaju „numer” na filmach, tam zawsze to skutkowało): — Ciao, bella!* ... Mężczyzna jest bardzo samotny w tej waszej dziurze. Brylantowe interesy będę tu kroił jutro, jeśli dożyję jutra, bo cienko znoszę samotność. Marylin Monroe miała rację, „Brylanty są najlepszym przyjacielem dziewczyny”, ale mężczyźnie potrzeba czegoś innego, kwiatuszku. Dobrego geszeftu i miłego noclegu. Zainteresowała się: — Jakie geszefty pan tu robi? — Duże, ślicznotko. — A mówi pan, że Bamal to dziura! — Wszędzie można kosić duże banknoty. Mam nadzieję, że tu łyknę duże... Czy bardzo duże, to mi powie bratanek twojej szefowej, stokrotko. Umówiono nas. — Pan Lucjan będzie tutaj? Kiedy? — Sam chciałbym wiedzieć kiedy. Dzisiaj, jutro lub pojutrze, bez wątpienia w tym tygodniu... Kazano mi czekać tu na niego, no i czekam. — A to się pani Shirok ucieszy! — Każdy się cieszy czując zapach dużej forsy. Gdyby zjawił się dzisiaj, wskaż mu, w którym pokoju mnie znajdzie... Ale gdyby do wieczora się nie zjawił, zjaw się sama i będziemy się raczyć tą kawą. — Pan jest okropny! — Już mówiłaś. Gdzie znajdę panią Shirok, kwiatuszku? — Powinna być u siebie w gabinecie. Tamtym korytarzem, drugie drzwi na *
—
Cześć, ślicznotko!
274
Waldemar Lysiak
lewo, metalowe drzwi. Pani Shirok była autentycznie zdziwiona, kiedy usłyszała o swoim bratanku. — Nie wie pani jak długo będę musiał czekać?... — zapytałem. — Przysłał mnie „Cognac”, ma do „Lorenza” interes, trochę pilny. Karmiła cukierkami pudla, drugą ręką głaszcząc jego sierść, lecz podniosła łaskawie wzrok: — Nie znam żadnego Koniaka, nie robię z nim interesów! — Ale on robi interesy z „Lorenzem”. Pytam tylko: jak długo będę musiał czekać? — Czy ja jestem wróżką?... Lucuś mieszka w stolicy, tutaj wpada dwa razy do roku, siedzi kilka dni i fru! Nie widziałam go już kilka miesięcy, mój panie! Jeśli umówiono was, to przyjedzie, musi pan czekać. Barmanka zapukała o zmierzchu do moich drzwi: — Pana Lucjana nie ma jeszcze. Rano parsknęła: — Zrobiłeś śmieszną minę, kiedy zapukałam wczorajszego wieczoru. Byłeś zdziwiony, co? Nie byłem, mimo to przytaknąłem: — Aha. I wciąż nie wiem czemu zapukałaś... — Bo seks z obcym to ekstra radość! Uwierzyłem jej. Lecz nie wierzyłem właścicielce hotelu. Gdy przed południem wyszła do kościoła, otwarłem agrafą „ślusarza” metalowe drzwi. Było w tym coś ciekawego — msza niedzielna już drugi raz dawała mi szansę „włamu”, kiedyś u Klaucha, teraz tutaj. I drugi raz efekt był zerowy — nic ciekawego nie znalazłem, prócz fotografii „Lucusia”, którą wziąłem jako jedyny łup. Po obiedzie ruszyłem ku brzegowi morza, pełnemu drobnych kamieni i śluzowatych alg. Wisiała nad nim granitowa ściana, prawie pionowa i prawie gładka, bez załomów, w których mogłaby się utrzymać choćby kępka traw, gniazdo lub karłowaty krzew. Tam, gdzie klify cofnęły się i opadły, leżała wieś rybacka. Linia ponurych domostw na niskiej brzegowej skarpie zdawała się szeregiem milczących strażników. Ich brunatne spadziste dachy lśniły w słońcu jak czaka, ich kominy kłuły niebo jak pióropusze, ich okna sięgały spojrzeniami daleko w głąb horyzontu, ślizgały się po przybrzeżnych wydmach i po falach igrających muszelkami między molem a granitową ścianą. Zatoka miała ołowianą barwę Ibsenowskich fiordów, lecz była tego dnia spokojniejsza, również ona święciła dzień święty. Metaliczne, inkrustowane jesiennymi obłokami niebo przepuszczało promienie podobne do strug światła z wojskowych reflektorów. Wszedłem na drewniane molo. Było stare i
Kielich
275
wypłukane sztormami, skrzypiało od lekkich uderzeń fal. Kończyła je ławka dźwigająca dwóch mamucich starców typu „emerytowany wilk morski”. — Dzień dobry panom — powiedziałem. — Dzień dobry — mruknął jeden w imieniu swoim i kumpla. Zrobili mi miejsce, więc usiadłem i wyjąłem paczkę szlugów. Odmówili, ale przez grzeczność wyjęli fajki i dymiliśmy we trójkę. Ten, który się przywitał, wyciągnął dłoń i wskazał punkcik na krawędzi horyzontu: — Bryg z Kamos — powiedział. — Ostatni żaglowy. Powiedział to takim tonem, jakby wskazywał gdzie są bramy do raju i czym jest bezprzymiotnikowa wolność. Kiwnąłem głową, że rozumiem. Istotnie rozumiałem. Milczeliśmy długi kwadrans. Później wyjąłem zdjęcia „Lorenza” i Fergy: — Szukam tej dwójki zaginionych, może widzieli ich panowie gdzieś w miasteczku? Przyjrzeli się uważnie i pokręcili głowami przecząco. Wstałem. — Na mnie czas, nie będę dłużej absorbował panów. Kiwnęli fajkami, pykając swój dym, który zdawał się mówić: z Bogiem! — Którędy mam iść do baru „Pod Sto Dziewiątką”? A może winienem wziąć taksówkę, jeśli to daleko od mola... — Niedaleko, ale lepiej tam nie łazić — rzekł rozmowny. — Czemu? — Mówią, że w tej spelunie dzieje się zło, że to nora diabła. Drugi wreszcie otworzył dziób: — Eee tam! Diabeł nie wstąpiłby do tej budy nawet po to, żeby splunąć! Wytłumaczyli mi jak iść. Szedłem nie spiesząc się, miałem dużo czasu. U wejścia na molo odwróciłem się i zobaczyłem żagle brygu pchanego wiatrem ku Bamal. Dla mnie bezprzymiotnikowa wolność równała się znalezieniu całej i zdrowej Fergy. Ale komu miałem to powiedzieć? Mewom łowiącym ryby wokół mola? Pod molem przebiegła dwójka rozszczebiotanych dzieci, chłopiec i dziewczynka. Za nimi wyszła matka, młoda kobieta w gr bym swetrze chroniącym od wiatru. Nie widziałem jej twarz) tylko jasne włosy spadające na kark. Schroniła się do kosza plażowego, a dzieci przykucnęły i zaczęły usypywać piaskową górę. Później ona podeszła, uklęknęła i rzeźbiła w tej górze piaskowy zamek. Wszystko to miało pastelowy koloryt olejów Modiglianiego, i razem z płochliwą orkiestrą ryku syren, pisku mew, skrzypu wiązań mola, szumu fal i wiatru tak wesołego, jakby bawił się spódnicami młodych dziewcząt — budowało tło muzyczne moich myśli. Całą tę scenę znałem doskonale z moich starych snów, wyblakłych niczym karty dawno
276
Waldemar Lysiak
kreślonych ksiąg. Wiedziałem, że piaskową strukturę unicestwi gigantyczna fala. Trzeba było iść. Błądziłem, gdyż skręciłem o przecznicę za wcześnie i wylądowałem na małym rynku. Zdziwił mnie jego księżycowy charakter. Żadnych turystów, spacerowiczów, par miłosnych, tylko dwa psy uprawiające głupio gejowską miłość, kwiaciarka, taksiarz i kioskarz. W to martwe niedzielne popołudnie panowała tu pustka, śpiąca jak każde prowincjonalne miasto nim nie nadejdzie godzina nocnych pijaków. Klucząc odnalazłem właściwą uliczkę, a później szyld „Pod Sto Dziewiątką”, przedreptałem sąsiednie uliczki, sprawdzając kierunki ruchu (część była jednokierunkowa), wybrałem miejsce parkowania i wróciłem do hotelu. Wieczorem spakowałem się, oddałem klucze, i wewnątrz samochodu, który miał przyciemniane szyby, zmieniłem wąsy, perukę tudzież charakteryzację kosmetyczną. Zaparkowałem blisko knajpy. Wbrew gadaniu „morskich wilków” knajpa niczym diabelskim nie epatowała. Towarzystwo było normalne, jak w życiu. Przy stołach bilardowych kręcili się mężczyźni, którzy uciekli na wieczór od rodzinnego ogniska, bo mieli dość swoich kobiet. Przy stolikach siedziały parki zalewające świąteczną nudę. Przy pulpicie baru tkwiły kobiety, które nienawidziły swoich mężczyzn i pragnęły, by przeleciał je ktoś obcy, pierwszy lepszy książę z Harlequina. Pod sufitem dwa autentyczne skrzydła samolotowe rozbijały nikotynowy dym. Ponad barem wisiał wielki drewniany model Messerschmitta 109, tłumaczący nazwę lokalu. Lustro za barmanem miało ramę wewnętrzną okalającą plakat Luftwaffe* , a barman nosił malowaną luftwaffowo koszulkę (ptasie skrzydła ze swastyką), typowy tekstylny gadżet nazifetyszystów. Usiadłem w rogu, zamówiłem butelkę dobrej whisky i sączyłem, póki się nie skończyła. Potem wziąłem drugą. Grałem pijaczka-melancholika topiącego smutki. Widziałem ludzi tutejszej „ferajny” rzucających barmanowi knajackie spojrzenia i włażących na zaplecze drzwiami osłoniętymi kotarą sięgającą pawimentu. Było wśród nich kilku rekinów-mafiosów typu „biznesmeni”. Czasami spoza kotary wyłaniał się grubas, do którego barman mówił: „szefie”. Rwały mnie dwie dziwki — prostytutka oraz „przyzwoita” samorealizująca się wolnościowo. Każdej wyłuszczyłem, że jestem gejem, i miałem spokój. Tak minęły cztery godziny. Przed północą był tłum. Godzinę później zrobiło się pustawo. Kwadrans przed trzecią zostałem tylko ja. Kotarę uchylił ospowaty zbir, rzucił barmanowi: „— Szef każe zamykać, pogoń menela!”, i zniknął. Wstałem. Chwiejnym krokiem przywlokłem się do barmana. Oparłem się o barowy „gwóźdź”. Czknąłem. Sięgnąłem za pazuchę. Myślał, że szukam pieniędzy. Wyjąłem zdjęcie Fergy i położyłem na blat baru: *
—
Niemieckie siły powietrzne (dosłownie: Broń Powietrzna).
Kielich
277
— Szukam tej dziewczyny, kolego. — Ja też — rzekł barman. — Każdy chciałby mieć taką dupę. — Widziałeś ją tu? — Płać i płyń! I zabierz to zdjęcie, bo je obszczam! — „Homo sapiens non urinat in ventum!” * — mruknąłem. Roześmiał się pogardliwie: — Wiem już, że jesteś homo, „Mewa” mi wygadała, ale nikt nie dostaje tu whisky na kredyt, również cioty! — Nie rozumiesz co mówię, lotniku!... Znasz tylko języ Luftwaffe ? — A co mi mówisz? — Żebyś nie szczał pod wiatr... — objaśniłem, wyjmując broń. Sięgnął ręką niżej blatu, lecz nie zdążył. Pierwsza kula przestrzeliła mu ramię, prostując go; druga i trzecia przedziurawiły kałdun. Runął, a grzmot tłuczonego szkła wywołał dwóch mięśniaków spoza kotary. — Sieg heil! ** — burknąłem, gdy łapali swoje żelazo. Dostali ołów w czoła. Odchyliłem kotarę i ujrzałem ciasny westybul. Na drugim krańcu były drzwi. Za drzwiami siedziało wokół stołu czterech. Grali pokera. Znieruchomieli widząc tłumik. „Szef” warknął: — Co jest?!... — Jest Bitwa o Anglię — wyjaśniłem. — Zestrzeliwujemy was. — Co?!... Kto pan jesteś, do cholery?! — Royal Air Force *** . — Że jak?... Czego chcesz? ! Cisnąłem na zielone sukno dwa zdjęcia: — To jest walet i dama, fragment talii „Cognaka”, mów gdzie są! — Nie znam ich ! — Zła odpowiedź, graczu! Strzeliłem mu w prawe kolano. Padł pod stół i wił się z bólu, jęcząc. — Pytam drugi raz: gdzie są ten walet i ta dama? — Nie wiem!... — szczeknął przez łzy. — Jej nie znam, a „Lorenza” widziałem pół roku temu!... Pozostali trzej również nie wiedzieli niczego. Zabijałem ich kolejno, ale to nie przynosiło skutku — chyba rzeczywiście niczego nie wiedzieli. Błagali, bym darował im życie, proponowali szmal. Ostatni zginął „szef”. Tak mi się wydawało, z gdy wróciłem do wnętrza knajpy, zobaczyłem barmana siedzącego we krwi pod ścianą i trzymającego dłonią brzuch. Oddychał ciężko, *
— Człowiek nie powinien siusiać na wietrze! — Hitlerowskie pozdrowienie: „Za zwycięstwo!” (dosłownie: „Niech Żyje zwycięstwo!”). *** — Królewskie Siły Powietrzne (RAF), które wygrały z lotnictwem niemieckim (Luftwaffe) „Bitwę o Anglię” podczas II Wojny Światowej. **
278
Waldemar Lysiak
łypiąc mętniejącym wzrokiem. Nalałem szklankę scotcha i usiadłem przy nim. — Chcesz drinka? — zapytałem. Milczał. W krtani świstało ma coraz szybciej i głośniej, łapał powietrze nie bez trudu. Cofnąłem szklankę i sam łyknąłem tego scotcha, pytając: — Znasz to? „Idą sobie nocą dwie młode myszki. Nad nimi przelatuje nietoperz. Jedna mówi drugiej: « — Jak dorosnę, też wstąpię do Luftwajfe»”... Słyszysz mnie?... Zakrztusił się krwią i wycharczał: — Kurwa, kto ty jesteś, człowieku?!... — Jestem z RAF-u. — Czego ty chcesz?!... — Szukam tej dziewczyny. Daj mi coś o niej, a odwiozę cię pod szpital, pod nóż chirurga. — Pierdol się, cioto! Miał klasę. Skróciłem jego agonię wetknąwszy mu do ust tłumik. W samochodzie znowu zmieniłem perukę. Gdy wyjechałem za miasto — zmieniłem numery wozu. Ostatnią cyfrą była siódemka. Wewnątrz knajpy również zostawiłem siedmiu. Aż siedmiu! Więcej bydlaków rozstrzelałem jednorazowo tylko podczas wypadu na teren bazy towarzysza Sunga. „Strzeżcie się ludzi płaczących, Gdy obnażają żelazną rękę!”.
Kielich
279
18. Ciężar adekwatności, czyli przenoszenie głazów
Isaac Bashevis Singer napisał w noweli „Pożar”: „Kiedy dopadnie cię szaleństwo, nie ma już odwrotu. Zaczynasz wtedy robić różne głupstwa, których później się wstydzisz”. Nie wstydziłem się niczego, mój zegar jeszcze nie wybijał „później”. Rządził mną wtedy strach o Fergy, zaś moje szaleństwo eskalowało dlatego, że moja rosnąca wściekłość była klinczowana przez bezradność, nie znajdując ujścia. Coraz bardziej dziwaczne sny pogłębiały ten stan, albowiem whisky koiła moje nerwy tylko od świtu do zmierzchu. Psychiczny amok katował mi mózg i serce. W garderobie „Swingu” znalazłem Bohora i Percy’ego. Patrzyli na mnie wzrokiem zoologów, których gnębi czuła troska o kochanego, udomowionego drapieżnika, co wskutek wścieklizny stał się nieobliczalny jak dzikie bestie. Prasa, telewizja i radio wałkowały „Masakrę klanu Bamal”, zwąc ją „porachunkami gangsterów”, „dalszym ciągiem dintojry wśród bossów świata przestępczego”, „wojną między handlarzami żywym towarem”, „zemstą ludzi Cognaka”, „krwawą vendettą* ”, et cetera, et cetera, więc moi kumple znali już bilans tej rozwałki. Ich twarze emanowały niepokój i niepewność — widziałem, że gorączkowo myślą od czego zacząć wymianę słów. Zaczął Percy: — Wszystko w porządku, Lance? — Nie, nie jest w porządku. Nie dowiedziałem się nic. Absolutnie nic! Zmarnowany czas! — Gdzie tam zmarnowany! — fuknął Bohor. — Przerób miałeś duży. A że zmarnowałeś trochę kapiszonów... Kulki są tanie. — O co ci chodzi?! — Musiałeś ich wszystkich wystrzelać?! — Gdybym nie musiał, to bym nie strzelał! Żałuję tylko, że strzelałem bez skutku! — No właśnie — mruknął Percy. — Należało rozegrać to inaczej, tak jak z „Cognakiem”, Lance... *
—
Mściwym rewanżem, odwetem.
280
Waldemar Lysiak
— Czyli jak? Grzałka w odbyt? — Można było porwać ich „capo” i przesłuchać metodą Dula. Efekt byłby chyba lepszy, a nie byłoby tylu trupów i całego tego hałasu... — To jest spóźniona mądrość, Percy, „l’esprit d’escalier” * . Może trzeba było tak zrobić, ale samo przygotowanie porwania w dalekim grajdole, samo rozpoznanie terenu i warunków, zabrałoby furę czasu, kilka tygodni, miesięcy, kwartał! „Cognaka” zdjęliśmy na własnym terenie, a tam, na cudzym terenie, jakie mielibyśmy szansę? Ilu ucharakteryzowanych ludzi musiałoby tam węszyć? W takich małych mieścinach obcy są widoczni, są lisami w kurniku. Zrobiłem co zrobiłem, i basta! — Zrobiłeś jatkę — szepnął Percy. — To już nie śledztwo, to ludobójstwo! — Uwiera was liczba trupów, niewiniątka?! Gdy rozwalałem „Cognaka” i jego ochroniarzy, nie protestowaliście! — To było co innego — rzekł Bohor. — I to było raz, ale nie róbmy masowych egzekucji tydzień w tydzień! — Ciebie szczególnie dotknęło, że kropnąłem barmana, prawda? — Przestań chrzanić, Lance! — Uspokój się, zdychał wesolutko. Trzymałem go za grabulkę i raczyłem kawałami. Bardzo go rozśmieszył ten wic Percy’ego o Luftwaffe i nietoperzu. Spojrzeli po sobie niczym dwóch psychiatrów, którzy finalizują konsylium uzgodniwszy diagnozę definitywną. Percy wstał i wziął papierosa, ale nerwy ciskały nim tak, że przypalił filtr, więc narobił smrodu. Zakrztusił się, splunął i warknął do mnie: — W tym żarciku nie ma ani jednego trupa! Trzeba było skazańcowi opowiedzieć inny, bardziej adekwatny! — Ten miał idealną adekwatność. Pasował jak krzyż dla zmarłego, krzyż wzięty ze skrzydła Messerschmitta. — Lepiej pasowałby ten o Kubusiu Puchatku! — Nie znam żadnego o Kubusiu Puchatku! — Więc poznasz, krwawy Kubusiu!... — rzucił Percy tonem groźby. — „Przychodzi Kubuś Puchatek do sklepu mięsnego i pyta czy jest szynka. Ekspedientki mówią, że jest. Pyta czy jest schabik. Jest. Pyta czy jest boczek. Jest. Pyta czy są ryjki i kopytka. Są. Kubuś wyciąga kalacha spod płaszcza i rozwala całą obsługę sklepu. Potem idzie na zaplecze, do masarni, i tam też rozwala wszystkich. Wychodzi wołając: «— To za prosiaczka!»”. Umilkł i lustrował gniewnie moją twarz. Spytałem: — Chcesz w dziób, Percy?... Czy i wówczas znajdziesz adekwatny komentarz, wertując złotą księgę aluzyjek ze ściągawkami dla błaznów? *
—
Właściwa refleksja po wyjściu (dosłownie: bystrość na schodach).
Kielich
281
Nie został mi dłużny, palnął bez namysłu: — Przytoczyłem to, bo wiem jak lubisz adekwatność! Rzeźnikom, którzy ucięli czyjeś rączki — obcinałeś rączki! Spraw teraz, by zniknęły siostry i siostrzenice wszystkich łobuzów, którzy kiedykolwiek mieli cokolwiek wspólnego z „Lorenzem” i z ferajną „Lorenza”! — Rozwaliłem siedmiu członków gangu handlującego dziewczętami, siedmiu padalców, idioto! — To pewnie na cześć Bohora, on lubi siódemkę! W kraju są tysiące mętów. Kokainowych dealerów, kidnaperów, alfonsów, kieszonkowców, pedofilów, żulów, włamywaczy, kasiarzy i tak dalej. Rozwalisz wszystkich wszędzie tam gdzie bywał „Lorenzo”? Idź do psychiatry, maniaku! Rzuciłem się ku niemu, ale Bohor stanął między nami i odepchnął nas od siebie: — Lance, daj spokój!... Ty też daj spokój, Percy! — Dam wam spokój! — zawarczałem. — Nie musicie mi dłużej pomagać! — Chcemy ci pomagać — oznajmił Percy. — Współczujemy ci, chcemy szukać twoich bliskich, Lance! Ale bez kulomiotów, bez stosu niepotrzebnych trupów! Kogo trzeba rozwalić, tego trzeba rozwalić, samych winnych, nie zaś „równo z trawą”, dla czystego odreagowania bólu, tu nie „szwadron śmierci”, Lance! Jeżeli według ciebie mamy być „szwadronem” czy „komandem śmierci”, to ja się wypisuję, adios!* Cała słuszność była po ich stronie tym razem, lecz po mojej był obłęd — przeciwny biegun „spokoju wieczności”, ładu ducha. Nie chcąc kontynuować tej kłótni, wybiegłem ze „Swingu”. Na ulicy dogonił mnie Bohor: — Lance, czekaj!... Wszyscy mamy rozstrojenie nerwów, ale ty masz coś gorszego, prawdziwą traumę. Daj sobie pomóc w jeszcze inny sposób... — Jaki? — Przedstawię ci lekarza, psychoterapeutę, czasami zagląda do „Swingu”... — Łebski facio!... Gdzież mógłby znaleźć więcej psycholi? Schizofreników, paranoików, frustratów, maniaków, wszelakiego rodzaju świrów... Z czego miałby leczyć mnie? — Z depresji. — A już myślałem, że z sadyzmu ludobójczego! — Ze zwykłej depresji, to dotyka wszystkich. Może dałby ci jakiś uspokajający środek, no wiesz... — Ritalin, Prozac czy inne „pigułki szczęścia”? Sam co łykasz, Bo? — Nie żartuj, leczyłem się już u niego dwa razy. Pierwszy raz, gdy *
—
Żegnam!
282
Waldemar Lysiak
odebrano mi mundur. Drugi raz, gdy dałem anonimowo do gazety mój wiersz. Wiersz był o harleyu jako symbolu wolności człowieka. Powiedziano mi, że jestem grafomanem. — Jesteś przyszłym noblistą, Bo! — Nie kpij, nie mam dziś humoru. Moja żona też była u tego psychoterapeuty... — Która? W tym momencie zrozumiałem, że przegiąłem. Położyłem mu dłoń na ramieniu: — Wybacz, istotnie jestem roztrzęsiony jak miesiączkująca baba. Panikuję, miotam się, dręczą mnie tak kretyńskie sny, iż rano łapię się za głowę... Niedawno śniłem, iż Gal się ożenił i chciano mu włożyć tiarę papieską! Wybałuszył ślepia: — Kurczę, ty też?! — Co ja też? — Mnie się śniło, iż Gala wybrali! Roześmiałem się, pierwszy raz od powrotu z Bamalu: — Jego Świątobliwość się ucieszy, kiedy mu to przepowiemy! Dzięki Bogu nie wybrali go jeszcze, więc chwilowo nie może karcić mnie ekskomuniką za Bamal. Chyba wściekł się solidniej niż ty i Percy, co? — On też jest roztrzęsiony, Lance. Ta gra to spacer po linie, kupa nerwów. Pamiętasz jak Percy mówił, że jesteśmy grupką Pigmejów uzbrojonych w kamienie, a chcemy zaatakować twierdzę, strukturę wojskową? To mnie właśnie rajcowało — wyzwanie rzucone piekłu ręką pana Bohora! Ale odkąd Gal gryzie sieć enbecji, pan Bohor ma coraz większego stracha, tak to wygląda, Lance... Nie pękam, będę do końca z tobą, tylko że czasami, kiedy o tym myślę, robi mi się miękko w kroczu. Dlatego nie chcę, żebyśmy bez sensu mnożyli trupy, działajmy dyskretniej, ciszej, tak trzeba przez zwykłą ostrożność! Gal również napiętnował mnie za trupy; kierowała nim zwykła świątobliwość: — Dekalog wzbrania mordu! Chcesz, bym się tobą brzydził, Lance? — Chcę, żebyś się brzydził gnidami, które skasowałem, całą tą sutenerską szajką! Tego chcę! A ty czego chcesz? Chcesz, bym stał się owieczką Bożą twojego pokroju, Gal? Chcesz, żeby ludzie tłumili wszelkie swoje skłonności i atawizmy, które wszczepiła im pramatka natura?... — Bóg dał ludziom wolną wolę, by kiełznali swoją zwierzęcość i nie podążali drogą grzechu! — Perswaduj to łotrom. Ale nie mów tego ofiarom! Nie mów im, że są
Kielich
283
bydłem, kompostem, dywanem dla łotrów. Że mają krępować swój gniew, swój ból, swoją żądzę rewanżu za zło, i siedzieć cicho kiedy spotyka ich krzywda. Więcej — ukochane przez ciebie Pismo każe nadstawiać drugi policzek pod but! Tego chcesz od ludzi?... — Chcę, żeby chociaż czasami czuli wstręt do samych siebie. Czy to dużo? — Nie, nie, ty chcesz więcej! Chcesz bicia się w piersi, spowiedzi, pokuty i całej reszty waszego masochizmu! Taki jest twój problem, Gal. Zrób ankietę wśród samych tylko katolików praktykujących. Zobaczysz, że gruba większość nie zgodzi się nadstawiać policzka i rezygnować ze sprawiedliwości starotestamentowej. To jest ta większość, która olewa papieski zakaz używania kondomów. — Ludzie myślą kategoriami „aliena culpa”* , a nie „mea culpa”... — westchnął rozbrajająco. — I nie patrzą z miłością ku Niebu, tylko z pożądliwością ku ziemi... Lance, czy ty nigdy nie tęsknisz do Pana i do Niebios?... Pewnie nie, bo ty nie wierzysz w Niebo... Mogłem mu odpowiedzieć, iż wierzę w niebo: wierzę w bladoniebieski przestwór nakrapiany chmurami, a krojony trasami dzikich gęsi, czapli lub sokołów. I wierzę w granatowy bezmiar rozjarzony złotym deszczem gwiazd wszystkich konstelacji. I że patrząc na jeden i drugi czuję tchnienie nieznanego, tajemniczego, wszechmocnego ogromu, który porywa moją duszę. I że kocham ten dziw, a nie ludzką przyziemność, gdyż gardzę istotami, których głosujące dłonie sadzają austriackich bądź gruzińskich lumpów na tronach, by miliony dzieci mogły cierpieć i doznawać męki morderczego zgonu. Lecz nie chciałem się tłumaczyć. Więc kiedy rzekł, iż ludzie myślą kategoriami „aliena culpa” — zmieniłem temat: — Ty myśl kategorią hakera-wynalazcy penetrując serwer NB. Jak ci idzie? — Daj mi jeszcze trochę czasu. — Nie limituję ci czasu. Pracuj własnym rytmem, byłeś nie wpadł... Jeżeli zobaczysz, iż grozi ci niebezpieczeństwo, jeżeli się przestraszysz i wycofasz — będziesz miał rację. Wiem, że chodząc tam czujesz strach, to jest codzienne wchodzenie do klatki lwów. — Nie czuję strachu, Lance. — A co czujesz, radość?... Gal, ja nie potrzebuję męczennika! — Nie zgrywam kandydata na męczennika, wcale nie chcę być męczennikiem, nie kuszę losu. Ale nie czuję strachu. — Żadnego?! — Nic. „Bóg jest moim pasterzem. Choćbym szedł ciemną doliną, nie *
—
Cudzy grzech.
284
Waldemar Lysiak
ulęknę się zta, gdyż On jest przy moim boku”. Słuchając tego cytatu, tego credo, tego wyznania wiary, pomyślałem, że zazdrość, którą ludzie darzą swoich bliźnich z głodu pieniędzy, władzy, kobiet, domostw, rang i tytułów — jest błaha wobec zazdrości, jaką winno się darzyć ludzi mających ołtarze. Miesiąc później mogłem zrobić kolejny bilans. Zero! Bohor wyjechał do Egiptu, z Egiptu trafił do Sudanu (gdzie przepłacał i przepytywał tamtejszych hersztów szajek porywających dyplomatów, archeologów, turystów), i wrócił bez żadnej informacji na temat Barbary. Gal przeczesał sieć komputerową enbeków, znajdując różne ciekawostki o „Manuskrypcie Voynicha”, o Excaliburze, o Graalu itp., lecz nie znalazł śladu czegokolwiek o Barbarze i Fergy. Zadanie Percy’ego postradało sens, gdyż Dul całkowicie kontrolował sieć pałacu prezydenta, więc nie trzeba było niuchać wewnątrz pałacu, by znać tajemnice pałacu — Gal wyczytał to wszystko u pułkownika. Kiedy zebraliśmy się w „Swingu” dla omówienia rezultatów, piliśmy na ponuro. Abstynent „Mniszek” rychło się zmył. Minę miał niewyraźną, lecz ten fakt interpretowałem wówczas jako normalny, gdyż wszyscy mieliśmy wrażenie klęski. Percy próbował rozluźnić atmosferę po swojemu: — Słuchajcie. „Pijany gliniarz zatrzymuje pijanego kierowcę i mówi: «— Co jest, dwóch za kierownicą?!...». A kierowca: «— To jeszcze nie powód, żeby nas tak otaczać!»”. — Dobre — rzekł Bohor. — Więc dlaczego się nie śmiejesz? — spytał Percy. — Dlatego, że Lance się nie śmieje. Lance, dlaczego się nie śmiejesz słysząc nowy wic nadwornego błazna „Swingu”? — Kiepska adekwatność — burknąłem. — Widzisz, Percy ! Kiepska adekwatność ! Tamten o Kubusiu Puchatku był chociaż trochę adekwatny, a ten jest ni przypiął, ni przyłatał. — Moim zdaniem jest bardzo adekwatny — rzucił Percy serio. — Czy nie macie wrażenia, iż otaczają nas widma, które pragniemy identyfikować, ratować, łapać, a gdzie tylko wyciągniemy rękę, tam pustka, jakbyśmy brali udział w balecie duchów czy w transie pijanego, któremu mnożą się białe myszki? Siedzi czterech bezradnych za kierownicą, lecz to jeszcze nie powód, żeby nas tak otaczać! Gabinet cieni, komora cudów, pałac wariatów! Idę z Tiną do łóżka, raz, drugi, dziesiąty, muszę ględzić, chrzanić, mydlić, usypiać czujność, zaczynam od niechcenia ją wypytywać, niby dla podtrzymania rozmowy, dla wzajemnej gadki-szmatki, pierniczę, że tyle się mówi o „pałacu cudów”, „pałacu czarnoksiężników”, więc jestem ciekaw czy alchemik Kersting już produkuje sztuczne złoto i jakie duchy wywołał stolikiem
Kielich
285
pałacowych spirytystów, a ona mi truje, że Kersting jest na etapie przesuwania głazów dźwiękiem i rozwiązywania sekretów bytu tarotem, i że tarot to fenomenalny instrument ezoteryczny, więc ona mi chętnie pokaże jak to działa, gdyż sam pan prezydent dał jej tarotowe karty, dzięki czemu będzie mogła wywróżyć nam wspólną przyszłość! — Tobie i prezydentowi? — spytał Bohor, obracając w dłoni kieliszek. — Mnie i spirytystycznej ektoplazmie nałożnicy Nostradamusa, czyli zjawie dupy albo dupie zjawy! — zezłościł się Percy. — I to jest rezydencja szefa kraju! Mamełe, ratunku! Cieszę się, że Gal wlazł do prezydenckiej sieci komputerowej i już nie muszę się z tym pasztetem męczyć, bo nie wiem ile czasu tarotowo-łóżkowego zabrałoby mi zdobycie hasła. Przez ciekawość: jakie jest główne hasło pałacu, Lance? — GNOKIAT. — GNOKIAT?... Co to znaczy? — Nie wiem. Pewnie ma to coś wspólnego z gnostykami, z gnozą. Ale prędzej jest to nic nie znaczący zestaw liter, takie kody są najtrudniejsze dla próbującego się włamać hakera. Czy to teraz ważne? Gal nic ciekawego tam nie wydłubał, jesteśmy do tyłu. — Słuchajcie!... Słuchaj, Lance... — podrapał się w głowę Percy. — ... Może to co myślę zabrzmi głupio... — Bez wątpienia. Niczego innego od ciebie się nie spodziewamy — przerwał mu Bohor, napełniając kieliszki koniakiem. Percy zignorował tę złośliwość, jakbyśmy rozmawiali wyłącznie we dwóch: — ... Sądzę, że kiedy wciąż brak generalnego sukcesu, a trafiło się coś drobnego, lecz ważnego i dziwnego, to trzeba to jednak badać... — Nie trafiliśmy na nic ważnego. — Prezydenckie hasło dostępu nie jest ważne? — Hasło jest tylko wyrazem, lub zestawem liter, kluczem otwierającym. Mogłaby to również być kombinacja cyfr, zupełnie przypadkowa. Dul ma taką kombinację. — Więc tym bardziej dziwne jest, że nie ma takiej prezydent Kersting, że wolał literowe lub wyrazowe hasło... Może mówię głupio, ale, z braku laku, próbowałbym się upewnić, czy ten GNOK1AT to przypadek, czy raczej symbol, który jest treściowo istotny... — Masz pomysł jak się upewnić? — Spytałbym pana Klaucha, Lance. Facet tyle wie o wszelkich enigmach, dziwach, cudach, kodach i kombinacjach, że mózgi elektroniczne przy nim wysiadają... Polej, Bo! Zdrowie magików, dewotów, szarlatanów i całej reszty nieobecnych!
286
Waldemar Lysiak
— Mogę pić tylko za nasze zdrowie, ouup!... — czknął Bohor. — Proszę bardzo — zgodził się Percy. — Pijmy za zdrowie muszkieterów i frajerów! — Frajerów to adekwatne do kogo?... — Muszkieterów to adekwatne do mnie i do Lance’a, piję za tę adekwatność — odparł Bohorowi Percy. grzejąc dłonią i wąchając koniak. — Za Gala też mogę wypić. Gal jest Aramis, ja jestem Atos, Lance jest d’Artagnan, pasuje? — Więc ja jestem Portos? — spytał Bo. — Chciałbyś, dupku! — A ty byś chciał, erotomanku, Casanovo dla ubogich, żeby „Mniszek” prowadził się jak Aramis, fałszywy ksiądz kopulujący gdzie popadnie na twój wzór! Taka ci się roi adekwatność?... Nie doczekasz tego, cholera! — Fałszywy ksiądz?!... Aramis był prawdziwym mnichem! Widocznie oglądałeś tylko film z pierwszego tomu! Gdybyś przeczytał całą trylogię Dumasa, wiedziałbyś, że Aramis został generałem zakonu jezuitów, analfabeto! — wściekł się lekko już pijany Percy. — A Gal... Gal zostanie papieżem! — ryknął równie podcięty Bohor. — Przy papieżu „czarny generał” to ciura! — To dlatego zwano go „czarnym papieżem”, co?!... Miał więcej wpływu niż biały papież, ale to nie jest sekret ignorantów ! — Pewnie, miał mnóstwo wpływu, miał nawet własne kolonie w Paragwaju, a Watykan i monarchowie rozpędzili czarne bractwo jak kupę wron! Gdybyś studiował nie tylko Tory i Talmudy, znałbyś historię XVIII wieku! Zapytaj Lance’a. Wyszedłem. Każde nasze pijaństwo kończyło się ich kłótnią, gdy ja, pijąc równo z nimi, pozostawałem trzeźwy, i musiałem się urywać, żeby swoją trzeźwością nie drażnić pijaków. Nazajutrz rano, w Agencji, Gal przyszedł do mojego gabinetu i spytał: — Co mam teraz robić, Lance? — Pracuj, jak zwykle. — Gdzie? — Tutaj. — Myślałem o pracy dla ciebie, Lance, o pracy związanej z twoimi bliskimi. — Chwilowo nie będziesz konieczny w tej sprawie. Fergy i Barbary szukają Percy i Bohor. — Wobec tego ja mogę szukać Graala... — Kersting, Dul i Klauch szukają Kielicha, zostawmy to im, „Mniszku”.
Kielich
287
— Ciebie nie interesuje Święty Graal? — Póki nie widzę rzeczywistego związku między Graalem a zniknięciem mojej siostry i mojej siostrzenicy — nie jestem zainteresowany. Nie będziemy szukać legendarnych hipostaz, mamy duże realne kłopoty na głowie, drogi „Mniszku”. Kiedy uznam, iż jesteś znowu konieczny, dam ci przydział. — Więc teraz mogę wziąć urlop? — Należy ci się urlop, wykuruj nerwy, które ci zjadło myszkowanie po jaskini Dula, odmień sobie klimat i atmosferę. — Chcę jechać do Rzymu. — Kolejna pielgrzymka, co? — Nie, jadę sam. Chcę stanąć na placu watykańskim, chcę zobaczyć Ojca Świętego, Lance. — W imię Boże, masz tydzień urlopu. Kiedy zamknął drzwi, wciąż widziałem jego wzrok, któremu brakowało czystości tak charakterystycznej dla Gala. Jakiś dziwny, ledwie wychwytywalny blask fałszu plamił mu spojrzenie. Nie zezował, nie uciekał źrenicami na bok, a jednak czułem coś niepokojącego. Tłumaczyłem to sobie tezą, że doznał wstrząsu słysząc o „masakrze w Bamal”, i przestał mnie po dawnemu lubić. Jeśli chciał się za mnie modlić na głównym placu Stolicy Apostolskiej i przy głównym ołtarzu Bazyliki Świętego Piotra, licząc, że tam będzie bliżej do Boga Miłosiernego, który prostuje ścieżki grzeszników — mogłem tylko życzyć mu sukcesu. Dwie godziny później zjawił się Bohor, rzadki teraz gość w „L&P&B&G”, mówiąc: — Słuchaj, wczoraj wypiliśmy i kpiłem sobie z Percy’ego, ale Percy ma rację. Idź do tego Klaucha, może znajdziesz jakiś nowy punkt zaczepienia. — Nie ufam mu, Bo... Chciał mnie wkręcić w absurdalne kombinacje, w legendy, ezoteryzmy, enigmy, w jakieś międzynarodowe spiski globalistów... Facet jest dziwny. Kiedy rozmawiamy, czuję... To prawda, że ostatnio wszędzie węszę coś dziwnego, nawet Gal mnie niepokoi... — Czym?... Daj spokój, Gal jest święty, prędzej ja bym cię kiwał, Lance! — Gal jest świątkiem bez picu, a mam wrażenie, iż Klauch tylko gra świątka. Chodzi do kościoła, wykłada chrześcijaństwo, wyznaje kult Dekalogu, mesjanizuje, tymczasem wszystko to śmierdzi polityką. Stoją za nim jakieś siły, które prowadzą grę przeciw Dulowi i przeciw ludziom bilderbergowskiego kręgu, więc ta jego gra jest polityczna. — Może za nim stać tylko Kościół. Raczej nic nasz. prędzej międzynarodowy, Opus Dei lub Watykan — stwierdził Bo, rozglądając się, jakby potrzebował czegoś. — Daj klina, Lance, łeb mi spuchł.
288
Waldemar Lysiak
Dałem mu „służbową” whisky, a to nastroiło go filozoficznie: — Kościół niby zerwał z polityką mocarstwową, którą uprawiał przez tyle wieków. W XX wieku i wiara, i nomenklatura chrześcijańska zostały odpolitycznione, lecz tymczasem polityka antychrześcijańska stała się wiarą quasi-religijną, exemplum faszyzm, hitleryzm i stalinizm. Kiedy te świeckie kulty runęły, wszelka wiara mieszkańca Zachodu, religijna i polityczna, ma już tylko prywatny charakter — demokracja uwolniła ludzi od przymusu kultowego. Co nie znaczy, że religia chrześcijańska nigdy nie wróci jako polityka, a ideologia polityczna jako wiara — ludzkość nosi w genach przymus powtarzania fundamentalnych błędów. — Bo, do rzeczy! Co chcesz mi wyklarować? — Że mimo formalnej apolityczności, Watykan prowadzi politykę globalną. Mniej przez swoich ambasadorów, reprezentujących państwo watykańskie, bardziej przez swoich agentów. Politykę subtelną, delikatną, podskórną, mądrą. I świetnie, ja się zgadzam! Bez tego wrogowie Kościoła ukręciliby mu łeb. A starają się jak tylko mogą! Dzięki Bogu Watykan ma wszędzie swoich ludzi, choćby członków Opus Dei. Myślę, że Klauch jest agentem Watykanu. — Bo, zrozum, polityka jest nam potrzebna jak dąb potrzebuje piły łańcuchowej! Jeśli damy się wciągnąć w gry polityczne, to polityczne młyńskie koła zetrą nas na proch! — Więc nie daj się wciągnąć, Lance! Ale nie unikaj Klaucha, sprzedaj mu ten GNOKIAT, i wysonduj. Tonący chwyta się brzytwy, co masz do stracenia?... Odwiedziłem Klaucha kilka dni później. — I jak? — zapytał nim zdjąłem buty z wycieraczki. — Klops. — Klops wobec czegoś, czy klops wobec wszystkiego? — Gdybym chciał relacjonować panu wszystkie moje działania, które podejmowałem przez minione tygodnie, nudziłoby to pana, panie Klauch. — Więc niech pan da krótki bilans. Jak jest? — Dałem już panu odpowiedź kompletną. — Jednowyrazową! — Chce pan dłuższą? Mogę użyć dwóch lub trzech wyrazów. W dwóch słowach to będzie: jest dobrze. — A w trzech? — Nie jest dobrze. — Bardzo śmieszne!... Tryska pan humorem, drogi panie, więc chyba nie jest tak źle, nie jest to zupełny klops...
Kielich
289
— Jest gorzej niż źle, jest tragicznie. Nie znalazłem mojej siostry i mojej siostrzenicy. — A co jest dobrze? — Ja i moi przyjaciele jeszcze żyjemy, panie Klauch. — Mówiłem panu, iż gra będzie niebezpieczna, z Dulem nie ma żartów — Dlatego mój kumpel, Percy, odreagowuje napięcie robieniem sobie żarcików adekwatnych do sytuacji, klepaniem pasujących kawałów, które ja powtarzam później, co można brać za mój niezły humor. Mam humor wisielczy, adekwatny do samopoczucia „boga wojny” żegnającego Waterloo. — A Graal? — Nie szukam Graala, panie Klauch, szukam moich bliskich, tylko to mnie interesuje. Jeśli wpadnie mi w ręce jakaś ważna informacja o Graalu, dam panu znać. Lecz nie dam się panu wciągnąć na arenę gry politycznej, i bez tego mam mnóstwo kłopotów. — Może miałby pan mniej kłopotów, gdyby próbował pan szukać właśnie od strony Graala i Excalibura, drogi panie... — Szukam współczesnych realiów, żywych ludzi, choć nie wiem czy jeszcze żywych, a pan mnie kieruje ku średniowiecznym mitom! — Ku zbawczym legendom. — Kogo zbawią? Fergy i Barbarę? — Zbawiają wszystkich. Legendy, co pan powinien wiedzieć jako literaturoznawca, powstały z nurtującej nas stale żądzy wyniesienia się nad brudną, nędzną, płaską rzeczywistość za pomocą tytanicznych dzieł i przedsięwzięć, do których zdolne są istoty wyimaginowane, silniejsze niż armia ludzi. Powstały również dlatego, aby w zbiorowej ludzkiej wyobraźni zaszczepić zwycięstwo dobra nad złem, gdyż życie, historia, rzeczywistość dają prawie same odwrotne przykłady. Historiografia bada dzieje, legenda szereguje metafizykę i marzenia, literatura uświęca surrealność. A tu, proszę, literaturoznawca, który nie lubi legend! — Lubię legendy, nie lubię współczesnych mamideł, panie Klauch. Nie lubię kuglarskich bzdur, taniej magii, odpustowej metafizyki, jarmarcznego irrealizmu. Dlatego właśnie nigdy nie lubiłem „magicznego realizmu Iberoamerykanów”, całej tej literacko-latynoskiej sfery Macondo, gdzie z nieba zamiast deszczu padają żółte kwiatki, staruszki lewitują bądź fruwają sobie nad ziemią jak ptaki, trupy żyją choć gniją, et cetera. A jeszcze bardziej — bardziej niż pisarzy kokietujących czytelnika fruwającą babcią — nie lubię sprytnych kuglarzy, co mamidłami wabią głupców, by ich wykorzystać do swych celów! — Wiem, że pan mnie nie lubi, drogi panie. Tylko nie wiem czemu wciąż
290
Waldemar Lysiak
nosi pan jemiołowe mamidło? Bo założę się, iż pod koszulą wisi panu mój kuglarski krzyż. — Jako talizman, to przesąd, mówiliśmy już o tym, panie Klauch. — Tak, mówiliśmy już swego czasu o tym wszystkim, powtarzamy się. Mówiliśmy o pańskiej wrogości wobec ezoteryzmu, o pańskim racjonalizmie rodem z „Wieku Świateł”, który to wiek był pańską specjalizacją, o pańskim twardym stąpaniu po ziemi... Ale może nie mówiliśmy jeszcze o renesansowym prekursorze „Siécle des Lumiéres”*, panu de Montaigne, który spytał: „Que sais-je?” — „Co ja wiem?”. Co wiedzą wszyscy racjonaliści i materialiści dnia dzisiejszego? Nic nie wiedzą, męczą ich te same stare główne pytania, mimo że nauka rozwinęła się fantastycznie. A pan co wie, drogi racjonalisto?... Pański dziad i pański tatuś parali się mniej lub bardziej intensywnie sekretami przynależnymi do magii i do legend, i każdy umarł ni stąd, ni zowąd, jakby mu ktoś umierać pomógł. Pańska siostra przejęła hermetyczną spuściznę obydwu, i zniknęła. Pańska siostrzenica miała predyspozycje mediumiczne, i też zniknęła. Pan szukał jednej i drugiej przy pomocy wszelkich racjonalnych metod, i wali pan nosem w mur, ani śladu! Same cuda! I co pan wtedy robi? To, co każdy ateista, kiedy dręczy go ból i bezradność — biegnie pan do kościoła. „Jak trwoga, to do Boga!”. Puka pan do dewota szukającego Świętego Graala. do kuglarza, wyznawcy materializujących się legend i ożywionych mitów! — Nie przyszedłem prosić pana o pomoc. — Nie?... To po co pan przyszedł? — Spytać o parę spraw. Wyjaśnić parę detali. — U człowieka, któremu aż tak pan nie wierzy? Ku któremu czuje pan tak silną nieufność?! — Pan sobie zasłużył na tę nieufność. — Czym? — Maską, panie Klauch. — Jaką maską? — Maską, którą pan nosi, kryjąc przede mną coś, co wie tylko pan, pański mocodawca, plus Bóg lub diabeł. — A czy pan mi się serdecznie zwierza, spowiada, odsłania?... Wszyscy nosimy jakieś mniejsze albo większe maski. Moja jest i tak drobna wobec maski, którą nosi pański przyjaciel, pan Bohor. O czym pan wie, i wcale to panu nie przeszkadza, darzy go pan pełnym zaufaniem tudzież sympatią, nie robiąc wyrzutów. Myślałem, iż znowu mówi o bigamii Bohora: *
—
Wiek Oświecenia (dosłownie: Stulecie Świateł).
Kielich
291
— Proszę zostawić w spokoju jego życie małżeńskie ! — Ależ ja wcale nie mówię o jego dualizmie małżeńskim, tylko o jego intelektualnej dwoistości!... Pod tym względem pan Bohor to drastyczny przykład syndromu zwanego „homo duplex” * . Zewnętrznie rubaszny, nieomal prostacki gbur, gdy wewnętrznie myśliciel-analityk. Może bardziej myśliciel typu oczytany mądrala niż głęboki krytyk i filozof, nie wiem. Lecz jednak! Czy ta zewnętrzna maska jest dlań puklerzem, tarczą, murem, za pomocą którego chroni przed brutalnością świata swój skarb duchowy? Podziwiam go. Gliniarz, barman, knajpiarz, i równocześnie intelektualista, to kuriozum, ale jakie piękne! Saul Bellow udzielił niedawno wywiadu tygodnikowi „Die Zeit”, mówiąc: „— Na jednego prawdziwego inteligenta przypada tysiąc pozerów”. Święta prawda! I pański Bohor to właśnie ten jeden na tysiąc. Wie pan jak się to rozpoznaje? Między innymi dzięki papierkom lakmusowym firmy niezależność. Myślę o niezależności wygłaszanych opinii. O niezależności wobec utartych sądów, bon-motów, maksym, rzekomych świętych prawd, kanonicznych reguł, dogmatów, klepanych uroczyście bzdur et cetera. Proszę mi powiedzieć, czy pańskim zdaniem gadka, iż „pieniądze nie dają szczęścia”, jest sensowna? — Słyszałem, że tak mówią tylko bogaci... — Tak mówią tylko głupcy, co małpują producentów złotych myśli, czyli błyskotek słownych, którymi można się popisywać towarzysko, robiąc za światowca bądź też luzaka — za filozofa znającego życie. Autentyczny intelektualista nie ulega trendom i modom, nie małpuje lansowanych i przyjętych zbiorowych sądów. Gdy trzeba, idzie pod prąd dogmatów propagowanych przez salony opiniotwórcze. Tak właśnie zrobił Bellow we wspomnianym wywiadzie, publicznie nazywając „gniotem pełnym mizdrzenia się i mądrzenia” sławną „Czarodziejską górę” Manna! Słusznie zresztą. Pański kolega też lubi demonstrować wolny charakter. Ale codziennie używa maski barbarzyńcy wobec tłumu. Nie znam go osobiście, lecz... Tu przerwałem Klauchowi: — Jeśli go pan nie zna, to skąd tak dobrze go pan zna? — Pewien kleryk, mój student, który rok temu miał wypadek motocyklowy i zginął, należał do Klubu Miłośników Harleya i regularnie brał udział w zjazdach harleyowców. Tam poznał pana Bohora. Opowiadał, że poznał topornawego piwosza, który w wąskim gronie umie dyskutować jak matematyk, jak liryk, jak pamflecista i jak amatorski, lecz bardzo przenikliwy filozof oraz historiozof. Całe to homagium dla Bohora brzmiało niczym rewanż za obronę Klaucha, *
—
Człowiek podwójny (dwoisty, dualistyczny).
292
Waldemar Lysiak
którą wygłosił Bo, gdy dyskutowaliśmy z Percym („— Podoba mi się taka pasja metafizyczna... Jakby chciał, wzorem Dantego, przejść wszystkie kręgi piekła legend, by ocalić deprecjonowaną świętość”... itd.). Czy Klauch mógł słyszeć ów dyskurs? Nie mógł. Jego apologetyczna wobec Bohora tyrada miała mnie udobruchać; rozumiałem ten cel. Wymiana grymasów trwoniła tylko czas. — Przyszedłem spytać o związek między tarotem a Świętym Graalem. „Dziedziniec cudów” Kerstinga... — Znowu ten żebraczy „dziedziniec cudów”? — parsknął Klauch. — Przywiązał się pan do tej metafory! — Nie bez racji. Cała ta banda pałacowych szarlatanów kręcących się wokół prezydenta — żebrze o jego łaski wymierzane brzęczącą monetą! Temu służą ich mediumiczne i czarnoksięskie triki, panie Klauch. — Proszę kontynuować. Co z tym tarotem? — Ów „dziedziniec cudów” próbuje rozwiązać sekret Graala kartami... — Więc jednak interesował się pan Graalem... — Powtarzam: nie szukam i nie chcę szukać Kielicha. Szukam dwóch kobiet, i Graal może mnie interesować tylko jako trop do nich, jeżeli zniknęły wskutek zajmowania się tą legendą. Wiem, iż moja siostra kładła sobie tarotowe pasjanse. Teraz słyszę od moich detektywów, że łaknący Graala szarlatani prezydenta również używają tarota. Wydaje mi się to absurdalne tout court, ale nie jestem specjalistą. Dlatego pytam pana: jaki jest związek? — Sądzę, iż żaden, aczkolwiek różni autorzy prac o Graalu sugerowali ów związek, bo w tarocie karty dzielą się na Pentakle, Włócznie, Miecze, i Kielichy czyli kiery. Tarot przywędrował do Europy z Bliskiego Wschodu, podobnie jak Święty Graal. A ezoterycy i kabaliści uważają, że tarotem można czytać wszystko, przeszłość, przyszłość, losy ludzi i przedmiotów. Moim zdaniem to ślepy trop. — Druga rzecz wydaje mi się jeszcze bardziej absurdalna. Kerstingowcy interesują się przenoszeniem wielkich głazów za pomocą dźwięku. — Tu już byłbym ostrożniejszy z krytyką. Unoszenie i przenoszenie ciężkich obiektów wprawianiem ich w rezonans niwelujący grawitację — to nie żart. Chodzi o tak zwane „drgania synchroniczne”. Mitologia grecka mówi, że syn Zeusa, Amfion, umiał dźwiękiem liry lub harfy ruszać wielkie głazy. Podobno mnisi tybetańscy demonstrowali coś takiego Europejczykom używając zestawu instrumentów. Indianie boliwijscy i peruwiańscy transportowali olbrzymie bloki dźwiękiem trąb — kłaniają się biblijne mury Jerycha. Na Jukatanie miała istnieć rasa karłów przesuwających wielkie bryły za pomocą gwizdania zbiorowego. Współcześnie Amerykanin Keeley
Kielich
293
eksperymentował w tym kierunku, opracowując „teorię sprzężonych drgań”, a niektórzy dzisiejsi badacze twierdzą, że tak przenoszono posągi z Wyspy Wielkanocnej... Ostatnio Duńska Akademia Techniczna dostała patent na wynalazek przetwarzający wibracje dźwiękowe w energię. Skonstruowali mały przyrząd, ale udowodnili kinetyczną siłę dźwięku. To nie są żarty. — No dobrze... lecz jaki może być związek między tym a kwestią Graala? Odpowiedział pytaniem: — Czy pałac interesuje się francuskimi bądź hiszpańskimi Pirenejami, lub w ogóle Hiszpanią? — Nie wiem, nie dostałem takiego sygnału. — A Portugalią? — Nie wiem. Co pan ma na myśli? — Przesuwanie brył skalnych lub głazów ruin fortecznych Półwyspu Pirenejskiego. Portugalia była drugim, obok Szkocji, azylem templariuszy, niedobitków pognębionego zakonu. Uciekający templariusze mogli tam schować Graala. Lecz przypuszcza się, że schowali go w którymś ze swoich fortów pirenejskich, lub w jakiejś grocie górskiej, lub w jakimś klasztorze bądź innym schowku blisko Pirenejów. — To czemu szukano go na Wyspie Dębów? — Mógł być okresowo i na Oak Island, a później trafić do Hiszpanii lub Francji. Istnieją różne legendy, różne przekazy, różne ślady, ślad Sinclairów, ślad katarów, ślad Walijczyków, bywają celowo fałszywe, mylące, sprzeczne, mają plątać tropy poszukiwaczom, a prawda, wciąż tajemnicza, jest tylko jedna. Słyszał pan o Zamku Graala, zwanym Montsalvat, Mont–Salvage, Montsalvache? — Nie. — Około roku 1200 bawarski rycerz, Wolfram von Eschenbach, napisał tekst „Parzival”, mówiący między innymi o Zamku Graala, gdzie przechowywano cztery świętości: Kielich, Miecz, Włócznię i Naczynie, misę utożsamianą z magicznym Pentaklem vulgo Pentagramem. — To są cztery symbole tarota, panie Klauch! — Zgoda, ale zostawmy tarota, kartami niczego się nie ustali. Rycerz Wolfram nazwał ten zamek Górą Zbawienia, Montsalvage, co kojarzono później z pirenejskim zamkiem Montségur, ostatnią redutą katarów, średniowiecznych gnostyków, których wyrżnięto tam roku 1244. — A propos, panie Klauch... Co znaczy termin G N O K I A T? — Skąd go pan wziął? — Szermują nim magicy Kerstinga. Nawiązuje do gnozy? Zamyślił się. Wyjął pióro i wykaligrafował: G N O K I A T.
294
Waldemar Lysiak
Chwilę studiował ten napis, drapał się w głowę, a później wzruszył ramionami i rzekł: — Czytane odwrotnie to „taikong”, po chińsku kosmos. Lecz mogą to być też inicjały, gdzie pierwsza litera to inicjał Graala. Nie wykluczam, iż ma to związek z gnozą, ale trudno mi tak na gorąco rozstrzygać... Zajmę się tym. Wróćmy do Pirenejów. Istnieje przekaz, że podczas oblężenia Montségur zamek opuściło chyłkiem kilku katarów, aby gdzie indziej ukryć Graala. Faktem jest, że przed Drugą Wojną Światową hitlerowcy szukali Graala w Pirenejach i wokół Pirenejów. — Myślałem, że to tylko fantazja, komiksowa bzdura Spielberga i scenarzystów trzeciej części „Indiany Jonesa”! — powiedziałem zdumiony. — Nie, to fakt, który Spielberg wykorzystał komiksowo. Ekipą badawczą dowodził niemiecki profesor Otto Rahn, członek specjalnej sekcji SS Anhenerbe. Penetrowali groty Pirenejów i ruiny budowli templariuszy na Jałowej Ziemi. — Gdzie? — Rycerz Wolfram przezwał Jałową Ziemią tereny wokół Montsalvache, które stały się pustkowiem. Hiszpańskie przyległości Pirenejów pełne są pustkowia. Niemcy znaleźli tam kaplicę templarską z dziwnymi ażurowymi rozetami; od zewnątrz krzyżujące się płatki w kształcie serca, co każdy chrześcijanin mógł czytać jako symbol Maryi Panny i różańca, ale od wewnątrz, pod światło, rozeta ukazywała pięcioramienną gwiazdę, pentagram czarnoksiężników. — Lecz Graala nie znaleźli? — Nie mogli, nie byli ani trochę „czyści”. Według Gerberta de Montreuil, XIII-wiecznego kontynuatora tekstu Chretiena de Troyes o Graalu — święty Kielich może być znaleziony i ujrzany tylko przez człowieka, który ma czyste religijne serce i żonę, jest świątobliwy, a zarazem żonaty. — Więc ja nie mam szans dubeltowo, choćbym i chciał szukać Kielicha, panie Klauch. Bohor jest bigamistą, Percy rozpustnikiem, a Gal kawalerem. Jeśli Gal się kiedyś ożeni, zrodzi się szansa, gdyż to mu świątobliwości nie uszczknie, zawsze będzie miał serce dewota. Właśnie się wybiera do Rzymu, na audiencję papieską. — Teraz? — Tak, chyba jutro odlatuje. — To dziwne, drogi panie. Papież wczoraj rozpoczął długą pielgrzymkę w krajach Południowej Ameryki, wróci do Rzymu za kilka tygodni... To rzeczywiście było dziwne. Gadaliśmy jeszcze o tym czy destabilizowanie dźwiękiem wielkich głazów ma służyć Kerstingowcom przy szukaniu
Kielich
295
Graala wśród skał i ruin pirenejskich, po czym wróciłem do domu skołowany i nalałem sobie burbona. Zapadał zmierzch. Uchyliłem drzwi balkonowe i okno. Dmuchał lekki wiatr, taki, który Fergy traktowała jako tożsamość Stwórcy. Z okna budynku vis-à-vis mojego płynął koncert adekwatny do pory dnia, rodzaj nokturnu. Na fali oburęcznie łamanych akordów pulsowała subtelna śpiewność, przy czym dźwięki bardzo odległe, nuty różnych oktaw, łączyły się harmonijnie za sprawą właściwego użycia pedału. Modulacje i łatwość przechodzenia z jednej tonacji w drugą były pierwszej klasy. Taką nokturnową etiudę niełatwo grać. Duże lub bardzo muskularne dłonie mogą wytłuc cały urok, bijąc arpeggia jak akordy i gubiąc konieczną, drżącą, lotną lekkość tonu. Trzeba tu rąk kobiety lub delikatnego młodzieńca. „Muszę kiedyś tam pójść i zobaczyć kto gra te śliczne dźwięki” — pomyślałem. Przenosiły ciężki głaz — głaz zalegający dno mego serca — w rejony wyzute z codziennych koszmarów, bliższe zielonym łąkom Edenu i błogim snom gaszącym udrękę jawy: w rejony adekwatne do marzeń chorego o pełni zdrowia. Tylko na krótką chwilę, lecz bez tych antraktów byłbym już pacjentem kliniki dla ludzi obłąkanych.
296
Waldemar Lysiak
19. Wiatr od Pirenejów („Bóg przychodzi z wiatrem”)
Funkcja czasu i funkcja losu tańcują ze sobą różnie — w różnych rytmach. Raz wolno, raz szybko. Czas się wlecze tygodniami i miesiącami, a później nagle sekwencja zdarzeń ulega gwałtownemu przyspieszeniu. Leniwe tango mojego śledztwa zamienił wariacki rock’n roli. Ostatnim dniem wolniutkiego pląsu był dzień wizyty u Klaucha; dzień kolejny był zupełnie inny — fatum co chwila tłukło mnie pałką przez łeb. Rano dopadłem Bohora w „Swingu”, gdzie ekipa budowlańców zaczynała generalny remont. — Bo, sprawdź w Głównej kim był kleryk z Akademii Teologicznej, student Klaucha, właściciel harleya, który rok temu miał kraksę motocyklową. Podobno go znałeś. — Tak, chyba wiem o kogo chodzi, widywałem jednego kleryka na zjazdach harleyowców. — Sprawdź szczegóły tej kraksy, i czy coś ciekawego o nim wiedzą. Zrób to od ręki, jeśli można. — To wszystko? — Dla ciebie wszystko. Ja teraz muszę dorwać Percy’ego, chcę, żeby spytał o coś Tinę, miss pałacu. — Percy już z nią nie sypia, rzucił ją, kiedy tylko przestała być potrzebna. Teraz poznał na jakimś przyjęciu familijnym rasową Żydówkę, śliczną babę, istna miss chasydów, i pewnie roją mu się małe chasydziątka, stawiam dwa do jednego, że wkrótce wesele. — Bierz się natychmiast za kleryka! — krzyknąłem wybiegając z lokalu. — Spróbuj dzisiaj to mieć! W Agencji nie było jeszcze Percy’ego. Co mnie nie zdziwiło. Lecz nie było również Gala. — Gdzie jest Gal? — zapytałem kierowniczkę sekretariatu. — Wyjechał do Rzymu, szefie. — Już wyjechał?! Bez pożegnania?! Rozwarła zdumione oczy: — Nie pożegnał się z panem, szefie?!...
Kielich
297
— Kiedy wyjechał? — Wczoraj. — Przecież miał wyjechać dzisiaj! — Zmienił lot, szefie... Zmienił lot... Nic nie mówiąc, nie podając ręki, nie żegnając się choćby przez telefon! Jak złodziej, jak uciekający szczur!... Wykręciłem numer Percy’ego. Miał zaspany głos, mimo że była już dziesiąta. — Czy Gal pożegnał się z tobą? — Cooo?... — Przebudź się, do cholery! Czy Gal pożegnał się z tobą?! — Będzie się żegnał dzisiaj, ma lot wieczorem. — Już odleciał! — Jak to odleciał?! — przebudził się Percy. — Kiedy, dzisiaj rano? — Wczoraj, asie wywiadu!... Rusz dupę, grzej na lotnisko i sprawdź szczegóły, piorunem! Będę w Biurze, czekam! Sięgnąłem po „służbową” whisky. Rozumiałem, iż dzieje się coś okropnego, czułem to, ale jeszcze próbowałem szukać dla Gala racjonalnych motywów. Zmienił lot, gdy mu ktoś uświadomił, że papieża nie ma w Rzymie? „Mniszek” by czegoś takiego wcześniej nie wiedział? Bez sensu! Ruszył do Argentyny lub do Brazylii, chcąc tam zobaczyć Ojca Świętego? Nie mówiąc nam ani słowa, czmychając chyłkiem, metodą konspiratorów? Bez sensu! Biłem się z myślami, eliminując te paniczne, lecz one wracały jak przepędzane ręką szerszenie. Wykręciłem numer Bohora. Stacjonarny telefon w „Swingu” milczał. Wykręciłem numer komórki: — Bo, Gal odleciał wczoraj bez pożegnania. Zmienił lot. — Dlaczego? — Nie wiem, Percy sprawdza to na lotnisku. — Jestem w Głównej, Lance. Mam już coś. Gdzie cię szukać? — Czekam w Agencji. — Będę za niecałą godzinę. Gdy przyjechał, pokazał mi kilka kartek ksero z dossier kleryka-harleyowca, jego fotografię i fotografię motoru rozbitego o TIR: — Gliniarzom nie zezwolono badać zbyt długo tego wypadku, kto inny prowadził śledztwo! — Enbecja? — Enbecja. Zginął ścigany przez ludzi NB. — Ładnie! — mruknąłem. — Czemu go ścigali? — Lance, enbecji nie interesują piraci drogowi przekraczający dozwoloną szybkość.
298
Waldemar Lysiak
— Jasne! Zabiła go polityka, tylko czyja? Polityka Kościoła, polityka Dula, misterna gra dewota Klaucha?... — Z pewnością nie polityka spirytystów, Lance. — Dlaczego wymieniasz spirytystów? — Ten kleryk był zaciekłym spirytystą. — Znaczy: wywoływał duchy? — Nie wiem czy wywoływał, ale brał udział w seansach spirytystycznych. — Razem z Klauchem? — Nie wiem. — Klauch jest inteligentny, zbyt inteligentny, żeby praktykować takie bzdury... — pomyślałem głośno. — Być może to nie są bzdury, Lance... — Co, ty też, człowieku?... Na tych zjazdach harleyowców bawicie się w takie rzeczy? — Nie, wcale nie jestem spirytystą, ale odkąd przeczytałem wywiad z Brucem Willisem... — Tym aktorem? — Tak. Przywołano mu jego zmarłego brata, i medium mówiło charakterystycznym głosem tego brata o rzeczach, o których wiedzieli tylko oni dwaj... — Bo, to są iluzjonistyczne triki, Houdini demaskował takie „numery” już dawno temu! — Możliwe, Lance, ja tylko mówię co przeczytałem. Willis twierdzi, że dzięki owemu seansowi nie ma żadnych wątpliwości względem „życia po życiu”, wierzy absolutnie w jakąś pozagrobową formę życia. — Ciekawe... — Też tak myślę. — Myślisz co innego. Dla mnie ciekawe jest to, że do wariatkowa pakują tylko Napoleonów, Chrystusów i Elvisów, czyli takich, co wierzą, iż... Drzwi gabinetu rozwarły się z hukiem. Wbiegł Percy, krzycząc: — Gal nie wyleciał sam! Towarzyszyła mu dziewczyna, ładna brunetka, i teraz uważajcie: jako żona! Fałszywe nazwisko: państwo Grailin! Lot do Barcelony, a nie do Rzymu! — Kurka wodna ! — jęknął Bohor. Skojarzyłem od razu: — To z angielskiego „Grail”, czyli Graal. Marzyło mu się szukanie Świętego Graala, odkąd poczytał sobie w komputerach Dula i Kerstinga na temat szukania Graala. — No to możliwe, iż wyczytał dużo więcej niż nam raportował — rzekł
Kielich
299
Percy, kiwając głową jak człowiek, który chce się uszczypnąć. — Możliwe?... To ewidentne!... Widziałeś zdjęcia dziewczyny? — Nie dało rady. Kiedy opisałem Gala stewardesom, bileterkom i grupie celników — nie kojarzyli ani ciut, nie widzieli żadnego albinosa. Lecz kiedy opisałem Gala ucharakteryzowanego do pracy w gmachu NB — łatwo rozpoznali. Wyjechał na paszporcie z fotografią swojego aktorskiego wcielenia. Są tam kamery, ale nie zezwolono mi przejrzeć filmów, to może robić tylko enbecja, gliniarnia i dyrekcja lotniska, obcemu nic nie pokażą. — Bo, weź swoich mundurowych! — rozkazałem. Ale Bohor rzucił sensowniejszy plan: — Zróbmy to za pomocą Lauriga, będzie mniej szumu. — Bohor ma rację — zgodził się Percy. — Przy okazji wypytamy Lauriga o lewy paszport dla Gala, chyba że Gal kupił lewy paszport u fałszerzy, co się nie mieści we łbie! Wszystko to nie mieści się w pale, proszę kolegów! Sfrajerowanych kolegów ! — A ty to nie jesteś sfrajerowany?! — zapytał Bohor. — Ja przynajmniej kontestowałem świątkowatość „Mniszka”! — warknął Percy. — Na bazie twojego multiseksu i twoich ciepłych uczuć wobec Talmudu, który kontestuje wiarę Nowego Testamentu! Będziesz to recytował w łóżku razem ze swoją chasydką? — Odpieprz się od niej, pawianie! To przyzwoita dziewczyna, jeszcze nie byliśmy w łóżku! — Mówiłem, że będzie wesele żydowskie?... — zwrócił się do mnie Bohor. — Seniorzy wypiszą i wyrecytują głośno „ksuwę”, młodzi wstąpią pod baldachim czyli „chupę”, ja i ty będziemy krzyczeć „tnazel tow!!!”, będziemy tańczyć „mycwe tanc”, będziemy żreć ciasteczka „kichlach” i zapiekankę „kugel”, a Percy oszczędzi na „badchanie”, błaźnie rozśmieszającym weselnych gości, bo sam będzie co chwila rzucał koszerne wice... — Uczestniczyłeś w żydowskim weselu?... — przerwał mu Percy. — Nie raz, mam więcej żydowskich kumpli niż ty, rebe! — Każdy antysemita ma legion przyjaciół-Żydów, to alibi pseudofilosemitów! — żachnął się Percy. — Taki znawca, a nie rozróżnia chasydki od ortodoksyjnej Żydówki, podobnie jak nie rozróżniłbyś Aszkenazyjki od Sefardyjki, głupi goju! — Rozróżniałbym, gdybym był rasistą, ale nie jestem, nie czytam z płatków uszu i z kształtu nosa! — Ona nie jest chasydką, a etnicznie jest Sefardyjką. Sefardyjczycy to Żydzi Półwyspu Iberyjskiego, mają korzenie hiszpańskie i portugalskie! Jak
300
Waldemar Lysiak
będziesz... Nie przerywałem tej rytualnej kłótni — cały czas myślałem o mimikrze Gala. Lecz usłyszawszy: „hiszpańskie i portugalskie”, wszedłem Percy’emu w słowo: — Zamknij się, Percy, i ty, Bo, również, cisza, dość tych waszych jazgotów! Przypomniałem sobie, że miałem cię spytać o coś, Percy. Znasz trochę hiszpański, prawda? — Trochę. Me gusta espanol, senor Lance...* Mam frunąć za Galem do Barcelony? — Masz odpowiadać. Czy ta pałacowa Tina nie wspominała jakichś pirenejskich, hiszpańskich ciągotek Kerstingowców? Wzruszył ramionami: — Nie... Chociaż... czekaj, było raz coś dziwnego! Szliśmy ulicą, po wyjściu z teatru. Jezdnią maszerował tłum pijanych hiszpańskich kibiców, skończył się mecz eliminacyjny między nami a Hiszpanią, dostaliśmy w dupę... — Byłem na tym meczu! — rzekł Bohor. — Ale plama! I to z takimi gnojami jak Hiszpanie! — Gnojami?... — zdziwił się Percy. — Przecież to świetny zespół! — Mówię o Hiszpanach jako o Hiszpanach, a nie o futbolistach, Percy. — Nie lubisz Hiszpanów, Bo? — Kilku lubię. Paru malarzy, Gaudiego, no i tego facia, który założył Opus Dei, oraz tego drugiego, który napisał Sancho Pansę. Reszta to kupa zasrańców. — Co masz przeciwko Hiszpanom? — A co można mieć przeciwko ludziom, których narodowy sport to rzeźnicza walka zdrowego, uzbrojonego oprawcy, z podziurawionym pikami, ciężko poranionym, wykrwawiającym się zwierzęciem? Rycerze, psiakrew! Ole! — Jednak w piłkę grają fajnie, bez dwóch zdań. Wówczas, gdy nasi przerżnęli mecz, a ja i Tina wracaliśmy z teatru obok tych rozradowanych hiszpańskich kiboli, śpiewających swoje hymny piłkarskie... — I nikt nie dał tej bandzie wycisku? — wciął się znowu Bohor. — Gdzie była nasza żulia? — Pozwól mu mówić, Bo! — ryknąłem. — Odbieram ci głos! Bohor się zamknął, a Percy kontynuował: — No więc... szli, wrzeszczeli, śpiewali, skandowali, mijaliśmy z Tiną tę fiestę. I wtedy parsknęła: „ — Hombres de la calle!” lub: „— Gente de la calle!”, jakoś tak. W hiszpańskim to znaczy: motłoch, hołota, plebs, ludzie *
—
Podoba mi się hiszpański, panie Lance...
Kielich
301
ulicy. Pytam skąd zna hiszpański. A ona, że w pałacu darmowo uczą hiszpańskiego, więc się zapisała. Pytam czemu. A ona, że chce rozumieć teksty piosenek Iglesiasa i Ricky’ego Martina. To wszystko, nic innego nie mówiła o Hiszpanii. — Będziemy teraz tracić czas na Hiszpanię? — zdumiał się Bohor. — Łapmy Lauriga, może powie coś o Galu! Kodem sygnałowym wywołaliśmy majora Lauriga z gmachu NB. Rozmawialiśmy w samochodzie; prowadził Percy, przy nim siedział Laurig. — Chcemy spytać o Gala — rzekł Bohor. — Już nie widuję Gala. — Interesują nas pewne szczegóły waszej w s p ó ł p r a c y , drogi majorze... — Współpracowałem tak, jak ustaliliśmy, dostawał wszystko czego chciał! — burknął major. — Paszporty też dostawał? — Dałem mu dwa — dla niego i dla tej dziewczyny. Gdzie jedziemy? — Obejrzeć film, lubisz kino? — Kino?... Gdzie mnie wieziecie?! — Na lotnisko, obejrzymy sitcom wewnętrznej sieci telewizyjnej aeroportu. Telenowela z monitoringu. — Pułkownik może się dowiedzieć, tam jest lotniskowy posterunek „firmy”‘! — A ty jesteś VIP-em * „firmy”, będą ci salutować. Do tego nosisz krzyżyk, który chroni przed Dulem. Chyba nie zdjąłeś krzyżyka, Laurig? — Koniec tych żartów! — uniósł się gniewem major. — Każecie krzyżyk oddać, a teraz pytacie czy go noszę?! — Gal ci zabrał? — Tak! Powiedział, że jest finał roboty i wziął to zielone gówno! Bohor nachylił się do mojego ucha: — Wziął dla małżonki, dla pani Grailin! — Jasne! — odszepnąłem. Siedzący za Laurigiem Bohor zdjął swój krzyżyk i włożył na szyję majora, mówiąc: — Pożyczam ci. Zwrócisz, kiedy wyjdziesz z kina, zielonoświątkowcu. Percy i Bohor zostali w wozie, Laurig i ja przejrzeliśmy lotniskowe taśmy. Dwa kwadranse później Laurig był już u siebie, a Percy i Bohor rzucili ku mnie pytające spojrzenia. — Co jest? — zagadnął Percy. — Takiego bladego widziałem cię tylko *
—
Prominentem (Very Important Person — Bardzo Ważna Osoba).
302
Waldemar Lysiak
raz, gdy odwiedziliśmy Zuckerona, nie zemdlej nam znowu! Zobaczyłeś upiora, Lance? — Zobaczyłem obok Gala moją Fergy. Kapelusz, ciemne okulary, ale nie mam wątpliwości. Ufarbowana lub z peruką. — Mamełe! — westchnął, patrząc rozszerzonym wzrokiem na Bohora. — Gal jako Judasz, król zdrajców?!... — To nie takie proste, chłopaki. Miała szczęśliwą minę, tuliła się do niego... — Do Gala?! — Przecież nie do celnika! Wyglądali jak młode małżeństwo w trakcie miodowego miesiąca, para gruchających gołąbków. Tylko Gal czasami zezował, tak patrzą ludzie uciekający. — Co teraz, Lance? — szepnął Bohor. — Teraz będziecie sprawdzać czy istotnie wzięli ślub. Każdy kościół, każda kaplica, każde miasto, każda wieś! — To potrwa... — zauważył Percy. — Dlatego startuj już! Trzeba najpierw zobaczyć centralny rejestr ślubów kościelnych, może są odnotowani, a jeżeli nie, telefonuj wszędzie, po wszystkich parafiach! — A gniazdko Gala? — Przedtem chcę wstąpić do Biura, do naszego magazynu. Bo, weź jednego mundurowego, będę czekał w Biurze. — Po co mundurowego? — To są strzeżone apartamenty, byłeś tam, to wiesz... Nie chcę robić włamu, wejdziemy z legitymacją i z odznaką. — Mógł już sprzedać... — Mógł. Ale może jeszcze nie sprzedał, zobaczymy, a ty, Percy, bierz się za szukanie ślubnego ołtarza! Magazynier Ken, tak jak się spodziewałem, miał wykaz męskich i żeńskich peruk „pobranych” przez Gala kilkanaście dni wcześniej. Strażnik-konsjerż domu Gala wręczył mi szarą aktówkę, mówiąc: — Od wczoraj są już nowi lokatorzy. Pan Gal wyprowadził się kilka dni temu, lecz uprzedził, że pan będzie dzisiaj. Zostawił to dla pana. Na aktówce widniało: „Dla Lance’a”. Wewnątrz były dwie koperty, w każdej był list. Przeczytałem te listy, gdy wróciłem do domu: „Drogi Lance. To nie ja odnalazłem Fergy, to Fergy odnalazła mnie. Uciekła tym niegodziwym ludziom i przyjechała tu, chcąc się schronić u ciebie, ale ciebie akurat nie było. Z książki telefonicznej wzięła numer Agencji. Ja cię wówczas
Kielich
303
zastępowałem, bo Cliff chorował, a Percy’ego również, nie było. Połączono ją ze mną, wziąłem ją do mojego domu, tam miała na ciebie czekać. Lecz wtedy padały już trupy, coraz więcej. Bałem się, że źli ludzie będą jej szukać u ciebie i zginiecie oboje, przecież cała ta historia kąpie się we krwi. Wszystko dlatego, że nikczemnicy szukają Świętego Graala, a Fergy widzi Graala. Ona ma taką cudowną zdolność jasnowidzeń, widzi różne dziwne rzeczy i sprawy, które chyba utkwiły jej w genach po twoim dziadku, po twoim ojcu i po twojej siostrze, Lance. Widzi tę starą sztolnię, ten tajemniczy manuskrypt, i ruiny, gdzie schowano Święty Kielich. Rozumie bez czytania treść tego rękopisu, jakby do niej mówił, i jest pewna, że znajdzie drogę wiodącą ku kryjówce Graala, a ja mogę być też przydatny, gdyż w serwerze BN-u znalazłem ciekawe wskazówki, których pułkownik Dul nie mógł prawidłowo interpretować, bo nie miał klucza mistycznego. Musimy Kielich lepiej zabezpieczyć, gdyż inni są już na jego tropie. Wywożę Fergy za granicę; tutaj groziłoby jej zbyt duże niebezpieczeństwo, przyjacielu. Nigdy nie miałem lepszego przyjaciela, byłeś mi drugim (a właściwie trzecim) ojcem, Lance, kocham cię dużo bardziej niż tego ojca, który mnie adoptował na prośbę swej bezdzietnej żony, wszelako bliski mi nie jest i nie będzie. Bywaj zdrów. Niech Bóg darzy cię swą łaską; codziennie się za ciebie modlimy. Uściskaj Bo i Percy’ego. Twój Gal P. S. Fergy jest moją żoną, wzięliśmy ślub. Była mi przeznaczona wyrokiem Opatrzności, czekałem na nią tyle lat, i doczekałem się, zgodnie z wolą Pana Naszego, Jezusa Chrystusa. G.” Drugi list — list pisany ręcznie (Gal dał komputerowy wydruk) — był od Fergy: „Kochany Wujku. Mama nie żyje. Chyba przeze mnie, bo wysłałam list do Egiptu, kiedy chciał porwać mnie Sebastian. Najpierw go lubiłam, coś mnie mroczyło, ale później się ocknęłam, miałam widzenie, zobaczyłam, że to ktoś fałszywy. Uciekłam, schowałam się w Walun, tam gdzie leżą dziadek i babcia, stamtąd wysłałam list, ale mama nie przyjechała, padła ofiarą skrytobójców. Jechali za nią, zorientowała się, przerwała podróż, oni chcieli ją zmusić, by wskazała moją kryjówkę, lecz nie wskazała im Walun. Widziałam ją na dnie
304
Waldemar Lysiak
morza, bez ubrania, jej włosy falowały jak macki meduzy, a duża srebrna ryba próbowała zdjąć z jej palca pierścionek. Sebastian też nie żyje, został chyba zabity dlatego, że mnie nie upilnował. Widziałam człowieka, który pyta Sebastiana o mnie, o to, czy nie mówiłam czegoś à propos Graala i Excalibura, i rzuca przekleństwo, i strzela z pistoletu. Roztrzaskał kulą głowę Sebastianowi. To było straszne. Ten człowiek ukazywał mi się kilka razy, ale gdy miałam widzenie jak morduje Sebastiana, widziałam tylko sylwetkę, mgławicowy zarys, natomiast Sebastiana widziałam ostro, może dlatego, że znałam Sebastiana, a tego człowieka nie spotkałam nigdy w życiu. Ksiądz Kaj wysłał mnie do stolicy. Jestem żoną Gala, którego kocham bardzo, bo on ma tak piękną duszę. Przy nim czuję się dobra i potrzebna. Wyjeżdżamy daleko, żeby schronić się przed tymi ludźmi, żeby lepiej schować Graala, i żeby nie narażać ciebie, Wujku. Ufam, iż kiedyś się jeszcze zobaczymy. Wiatr będzie niósł ku Tobie moje błogosławieństwo. Pamiętasz? Bóg przychodzi na skrzydłach wiatru... Kocham Cię, Wujku Twoja Fergy P. S. Wujku, czemu ciągle mi się wydaje, iż Gal to Twój rodzony syn? Jego adoptowano również. Czy będąc bardzo młodym człowiekiem nie miałeś dziecka ze szkolną koleżanką?”. Może i miałem dziecko (z koleżanką szkolnej koleżanki, poderwaną w trakcie szkolnego balu), tak głosiła plotka, ale Gal jako mój syn? Byłby to zbieg okoliczności ekstremalnie kuriozalny ; przypuszczenie Fergy nie mogło zawierać choćby grama sensu — rachunek prawdopodobieństwa wykluczał możliwość, iż Gal jest moim synem. Poświęciłem tej myśli sekundę; zelektryzował mnie inny fragment listu Fergy, o Walun, gdzie rokrocznie jeździłem ukwiecać groby matki i ojca. Nigdy nic wchodziłem tam do kościoła, tylko parkowałem na jego placyku i przekraczałem bramę cmentarza dźwigającą memento: BYLIŚMY JAK WY, BĘDZIECIE JAK MY. Czyżby Fergy i Gal tam właśnie wzięli ślub? Szybki ślub (bez tradycyjnych formalności, kilkutygodniowych zapowiedzi et cetera) mógł im dać każdy ksiądz, choćby pielgrzymkowy druh Gala, lecz korciło mnie, by sprawdzić Walun. Nie odwołałem Bohora i Percy’ego szukających właściwej parafii; siadłem za kierownicą i ruszyłem do Walun. Kościół był pusty. Baba myjąca pawiment powiedziała mi, że ksiądz Kaj plewi przyklasztorny ogród nad rzeką. Musiałem ominąć cały kompleks, wędrując ścieżką wzdłuż wysokich ceglanych ścian. Minął mnie sznur
Kielich
305
młodych zakonnic, ze starą przeoryszą prowadzącą tę gromadkę. Jedna była tak piękna, iż w wieku czterdziestu dziewięciu lat zrozumiałem wreszcie znaczenie terminu „a pious orgy” (pobożna orgia), dotąd zupełnie dla mnie sofizmatycznego, a nawet absurdalnego. Ksiądz Kaj klęczał i ubijał dłońmi ziemię wokół sadzonki drzewka, jakby nie można było udeptać jej podeszwami butów. Odezwałem się do jego zgarbionych pleców: — Niech będzie pochwalony. — Kto ma być pochwalony?! — warknął. — Jezus Chrystus, proszę księdza. — In saecula saeculorum!* ... Pamiętaj o imieniu Bożym! Skracać to można dżinsy lub kiecki, a nie przywitanie w imię Boga! — Ksiądz też był łaskaw skrócić odpowiedź. Chyba się odpowiada: „In saecula saeculorum. Amen!”? — Cieszy mnie, że taki jesteś czuły na brak tego „Amen”, przybyszu! — To moje ulubione słowo Pisma Świętego, proszę księdza. Już jako dziecko napisałem klasówkę o tym jednym wyrazie. — I dostałeś piątkę? — Niezupełnie, proszę księdza. Wstał z trudem. Chciałem mu podać dźwignię mojego ramienia, lecz ją odepchnął. Klęcząc wyglądał cherlawo, tymczasem stojąc przewyższał mnie, mimo iż dalej się garbił. Burknął: — Słucham! — Proszę mi wybaczyć nękanie księdza, gdy ksiądz sadzi drzewko... — Już tu sterczysz, więc mów co cię sprowadza. Sadziłem moją pychę, a teraz nie traćmy czasu. — Pychę? — zdumiałem się, patrząc na drobne listki sadzonki. — „Wielką jest osoba, która sadzi drzewo, chociaż nigdy nie usiądzie w jego cieniu”. mówi sentencja. Kim jesteś i czego pragniesz, ateisto? — Skąd ksiądz wie, że jestem ateistą? — Ze starości. Jak się żyło tyle lat, wyczuwa się pogan węchem! — Sam wcale nie jestem pewny czy jestem ateistą... — I dlatego nim jesteś, przybyszu ! Nie wiem czemu, jadąc do Walun, wyobrażałem sobie, że ksiądz Kaj to milutki senior, głaszczący małe dzieci i rzucający każdemu ciepłe słowa. Stanowił przeciwieństwo tego wyobrażenia. Gdyby chciało się go określić jednym słowem — to byłoby to słowo: r e z e r w a , czyli chłód. Rzeczownik. Przymiotniki — zimny, oschły, lodowaty — brzmiałyby wobec niego nie tyle *
—
Na wieki wieków !
306
Waldemar Lysiak
zbyt brutalnie, ile zbyt dziwacznie. Miał coś z surowego nadczłowieka, biblijnego arcykapłana — tak musiał wyglądać legendarny Wielki Inkwizytor. Tacy ludzie nienawidzą swoich genitaliów i żołądków, przez które nie mogą się odciąć od swej zwierzęcości. Bez wątpienia uwiódł lub uwiódłby swym ascetyzmem Gala. Mnie wkurzał, jednak starałem się być grzeczny. Wyjaśniłem: — Jestem wujem Fergy, proszę księdza. — Tym zabójcą?... Że jestem zabójcą, mógł mu powiedzieć raczej Gal, a nie Fergy, chyba iż Fergy miała „widzenie” — wizję „Cognaka” i Bamalu. Wolałem nie pytać wprost czy brali tu ślub, ergo: czy był tu Gal, bo ryzykowałbym wykrętną lub kłamliwą tyradę. Żachnąłem się: — Nie jestem mordercą, proszę księdza! Jestem miłośnikiem Biblii. — Półateista jako miłośnik Biblii! — prychnął. — Pierwsza połówka wyznaje kult Biblii typowy dla literaturoznawcy, druga typowy u właściciela duszy tęskniącej za Bogiem. — To dialektyka szatana i marksistów, wrogów Dekalogu i Biblii! Dekalogowe „Nie morduj!” jest cząstką Biblii! — A wersety Starego Testamentu nie są częścią Biblii?... „Oko za oko, krew za krew”! — Syn Boży nauczał miłosierdzia! — Szanuję walory miłosierdzia, ale nie będąc mordercą, tylko literaturoznawcą, pamiętam słowa Heinricha Heinego: „Wrogom trzeba wybaczać, jednak dopiero wówczas, gdy zostaną powieszeni”. — Heine byl Żydem! — To nie argument, proszę księdza, Chrystus również był Żydem. — Mów czego chcesz i odejdź stąd!... — zdenerwował się Kaj. — Chcę przeprosić, że nie uczestniczyłem w ślubie Fergy i Gala. Zastąpiłbym jej ojca, dając ją panu młodemu. — Bóg ją oddał temu młodzieńcowi pełnemu cnót i wiary Chrystusowej. Czego chcesz naprawdę? — Zapytać, czy po wyjeździe pisali lub telefonowali do księdza. Z kraju lub z Hiszpanii. — Dlaczego mieliby telefonować stamtąd?... Są w Hiszpanii?... — We Francji lub w Hiszpanii... ważne, że daleko, proszę księdza. — Dzięki Bogu! — ucieszył się szczerze. — I nic im już nie grozi? — Świat jest mały, trudno gdziekolwiek być poza zasięgiem zbirów... — Przeżyli dzięki łasce Bożej, i dzięki niej przeżyją! — Przeżyli dzięki temu, proszę księdza, że pewien zabójca zabił paru złych
Kielich
307
ludzi dybiących na Fergy i na Barbarę. Ale tylko Fergy miała szczęście. Barbara padła ofiarą tych bydlaków, i została rzucona do morza! — A ty będziesz się teraz mścił, zabójco? — Mam im darować, klecho?! — Po co tu przyjechałeś, człowieku? — Przyjechałem spytać, czy kręcili się tutaj jacyś ludzie szukający Fergy, węszący za nią, idący jej tropem. — Ty idziesz jej tropem, ty o niej mówisz... — rzekł ksiądz, patrząc podejrzliwie. — Nikt inny nie pytał o nią tutaj... Może mnie mamisz, może nie jesteś krewnym Fergy, lecz jej wrogiem, jej katem... Przedstawiasz się jako wuj Fergy, lecz kto cię zna, człowieku! Udowodnij pokrewieństwo! Wyjąłem licencję detektywistyczną plus prawo jazdy. Spojrzał i skrzywił usta: — Papiery można kraść, kupować, fałszować, to nie dowód! Zastanowiłem się. Wiatr od rzeki głaskał mi włosy. — Fergy lubi mówić, że „Bóg przychodzi z wiatrem”, proszę księdza. Mówiła tak już jako małe dziecko. — Jesteś wujem Fergy — mruknął, patrząc na mnie trochę cieplej. — Użyłem kiedyś tych słów, dawno temu. Twoja siostra, synu, brała ją ze sobą, gdy odwiedzała grób waszej rodzicielki, a tu często wieje rzeczny wiatr. Fergy miała wtedy cztery lub pięć latek, dmuchał wiatr, szliśmy do cmentarza, i Fergy spytała czy przyjdzie Pan Bóg. Powiedziałem, że już przyszedł, bo przychodzi z wiatrem, i ona zapamiętała te słowa. Jego głos robił się łagodny, mniej chrapliwy: — Nikt tu nie pytał o nią, nie węszono tutaj. Gal bał się, że ktoś może czatować, kiedy przyjechali włożyć sobie obrączki, spieszył się bardzo, byli tu ledwie godzinę. Później nie miałem z nimi kontaktu. Gdzie są teraz? — Mówiłem już, w Hiszpanii, w Portugalii lub we Francji. Są bezpieczni, taką mam nadzieję. — A kto ci doniósł, synu, że jeszcze tylko dzisiaj możesz mnie tu zastać? — Nie wiedziałem tego, ojcze. Przybyłem tu nie mając pojęcia, iż ksiądz wyjeżdża. — Żegnam moją placówkę Bożą, jutro zastąpi mnie miody kapłan, synu. Resztę życia spędzę w klasztorze, wśród braci franciszkańskiej. — Długich lat zdrowia i miłej emerytury, wszystkiego najlepszego! — Zdrowie nie wróci już, synu, ale będzie mi tam bardzo dobrze. „Jak krzemyki w torbie mnisi szlifują się wzajemnie”, mówi średniowieczna klasztorna mądrość, bo mnisi wzajemnie się we wszystkim wspierają, to jedna duża rodzina. Wy, świeccy, zaczynacie tworząc rodzinę i kończycie samotni, a
308
Waldemar Lysiak
my na odwrót. Kiedy wiek cię już trochę złamie i zmęczysz się życiem, sprawdź. — Wstępując do klasztoru? — No. — Ateisty by nie przyjęli, proszę księdza. — P ó ł a t e i s t ę by przyjęli. Ja bym cię przyjął, żebyś mógł odkryć i pokochać Stwórcę. Sprawdź. Kiedy wróciłem i wylądowałem w „Swingu”, Bo klął kierownika ekipy remontowej, która źle montowała kable lub kafelki lub klepki, lub też czyniła inne niewybaczalne przestępstwo. Ujrzawszy mnie, poniechał gnojenia winowajców, zdjął okulary, wytarł je koszulą i prychnął: — No zobacz, umarł, czarnoksięskie mikstury zawiodły,! — Kto umarł? Nie włączałem w wozie radia. — Kersting. — Śmiercią naturalną? — Jak się sprawuje władzę, to śmierć od kuli też jest naturalna. A jak się ma tyle lat, to każda śmierć jest naturalna. Nie, nie zginął, zwyczajnie umarł, ze starości. Miał osiemdziesiąt jeden lat. Biedaczysko — gdyby zdobył cudownego Graala, żyłby pięćset lat, odzyskując przy tym młodość! — Dobrze się stało... — mruknąłem. — Dul będzie teraz promował faworyta ze swojej psiarni pretendentów, więc będzie miał łeb mocno zajęty sukcesją, będzie walczył, będzie mniej czujny wobec innych spraw, ta ma priorytet. — Lance, ciągle nie możemy znaleźć miejsca gdzie Gal i Fergy brali ślub. — Ja już znalazłem, to sprawa zamknięta. Trzeba odwołać Percy’ego, chyba szuka w terenie... Bohor wykrzywił wargi: — Wątpię. Wczoraj Percy był w domu i nic nie mówił, że chce dzisiaj ruszyć tyłek poza miasto. — Dzwoniłem. Jego telefon milczy. — Kiedy dzwoniłeś? — Przed chwilą, do domu. — A dzwoniłeś na komórkowy? — Komórkowy też milczy. — Niemożliwe! On nigdy nie wyłącza... Wziął telefon i zadzwonił. Trzymał słuchawkę długo przy uchu, a później spojrzał wzrokiem pełnym niepokoju i rzekł: — To mi się nie podoba, jadę do niego! Zajechaliśmy razem. Percy mieszkał na szczycie luksusowej kamienicy w
Kielich
309
śródmieściu. Gdy tylko opuściliśmy windę, usłyszeliśmy kobiecy wrzask. Dobiegał spoza drzwi apartamentu Percy’ego. — To pewnie ta koszerna... — rzekł Bo. — Musiał ją czymś wkurzyć. Stanęliśmy przy drzwiach. Dama piekliła się furiacko. Usłyszeliśmy grzmot jakiegoś przedmiotu rozbijanego o ścianę lub o podłogę, i Bo zmodyfikował swój werdykt: — Musiał ją czymś b a r d z o wkurzyć... Raptownie drzwi się otwarły, kobieta wybiegła plując, sycząc, krzycząc: „— Idź do diabła”, i zniknęła na klatce schodowej, choć mogła użyć windy. — Autentycznie go rzucają!... — powiedziałem. — Kiedy nam mówił, że tak jest, myślałem, iż jak zwykle się zgrywa... Lecą ku niemu niby pszczoły ku beczce miodu, ale szybko go rzucają... — „Zmienność, oto kobiety imię”! — roześmiał się Bohor. — Szekspir miał słuszność, tylko nie pamiętam czy miał ją pisząc „Poskromienie złośnicy”, czy „Hamleta”... — „Hamleta”. Weszliśmy do przedpokoju. W drzwiach salonu stał Percy, zupełnie zdruzgotany. W salonie walała się na podłodze kupa rozbitych drobiazgów: telefon, wazon et cetera. Bo rozejrzał się i szepnął złośliwie: — Krewkie są te Sefardyjki, nie ma co, gorąca iberyjska dusza, tajfun genów. Istna walka byków, ole!... Komórkowy też ci skasowała? — Też, rzuciła nim we mnie! — miauknął Percy, pokazując siniak między uchem a krawędzią oczodołu. — No to już jasne dlaczego nie ma z tobą kontaktu, Percy. Celna rączka! — Co się stało, dowiedziała się o jakiejś innej lali? — zapytałem . — Nie, ta głupia ortodoksyjna cipa wściekła się przez krzyż, bez sensu! — Jaki krzyż? — Ten jemiołowy krzyżyk Klaucha. Mieliśmy iść pierwszy raz do łóżka, zdjąłem jej stanik, a ona mi rozpięła koszulę i zobaczyła krzyżyk. Sądzi, że jestem cichym przechrztą... — Jesteś męczennikiem — rzekł Bo. — Męczennikiem za wiarę w amulety, talizmany, vulgo: w gusła. Tyle szkód! — Chrzanię to! — machnął ręką Percy. — Więc czemu się tak frasujesz? Wyglądasz jak ofiara holocaustu! — Idzie o ten krzyż... — Znowu ukrzyżowano Żyda! — westchnął teatralnie Bo-hor. — Zerwała mi go z szyi — kontynuował Percy. — Cisnęła na podłogę, a później, gdy się miotała, przydeptała obcasem, i pękł, rozkruszył się, rozpadł...
310
Waldemar Lysiak
— Dam ci drugi, nie ma problemu — rzekłem. — Drugi również zawiera „pluskwę” wewnątrz, o to mi chodzi. To smycze, którymi Klauch kontroluje nas wszystkich, żołnierzu! Pokazał rozdeptany krzyż. Wewnątrz tkwiła metalowa łuseczka niby duża główka szpilki tego rodzaju, jakim koszule są spinane firmowo. Obok minibateria zegarkowego typu i dwa cienkie przewody. — Kurka wodna! — jęknął Bohor. — Podsłuch ! Wziąłem to do ręki. — Chyba za małe na podsłuch. Raczej miniaturowa wersja „pcheł” kontaktowych, które przylepia się gablotom, żeby nie gubić śledzonego w trakcie samochodowej inwigilacji. Robiliśmy to często, panowie. — Jesteś elektronikiem, Lance?... — spytał Bohor. — Nie znasz się na tym! Miniaturyzacja jest dzisiaj tak ogromna, że KGB, CIA albo Mossad wstrzykną ci „pluskwę” do krwiobiegu i będzie wędrowała twoimi żyłami, a ty nic nie będziesz czuł. Trzeba to zbadać w laboratorium Komendy Głównej. Nie wykluczaj, że to podsłuchowe cacko! Dam ten destrukt chłopakom od elektroniki, zrobią analizę. — Przecież masz swój — zauważył Percy. Oprzytomniło nas — mnie i Bohora. Zdjęliśmy swoje krzyżyki. Bo chciał rozłamać jemiołę, lecz Percy go powstrzymał: — Musisz kombinować, wandalu?! Uszkodzisz drugi aparacik! Niech lepiej bawią się tym elektronicy, wydłubią to delikatnie. My weźmy się za sługę Bożego! Gospodyni domu Klaucha oznajmiła nam, że się wyprowadził przedwczoraj, a w dziekanacie Akademii Teologicznej usłyszeliśmy, że wziął „miesiąc chorobowego”. Dzień później ekspert policyjny orzekł, iż aparacik z wnętrza krzyża to „pluskwa kontaktowa” generacji wręcz futurologicznej, o jakiej nasze NB mogłoby tylko marzyć, robota cudzoziemska, trudna do producenckiego zidentyfikowania, i niemożliwa do skopiowania, albowiem samoniszcząca się w trakcie demontażu (demontażu przy użyciu mikroskopu). Dałem im wszystkie krzyże, by jeszcze próbowali rozmontować „cacko” bez destrukcji. Cóż mogłem zrobić więcej? Mogłem pić whisky, swoją, Percy’ego lub Bohora. Piliśmy na ponuro. Nikt nie oponował, gdy Percy wzniósł toast „za frajerów”: — Za trzech frajerów, proszę panów! Chcieliśmy być muszkieterami, czyli supermenami, a wyszło jak w tym kawale z windą, banknotem i refleksem. Banknot posiada Klauch. — Pieprzony dupek! — zgrzytnął zębami Bohor. — O niczym tak nie marzę, jak o dopadnięciu tego drania!
Kielich
311
— To nie dupek, to facet, właśnie ten z kawału — sprzeciwił się Percy. — Z jakiego kawału? — Z tego o windzie. — Nie pamiętam, ouuup! — czknął Bohor. — To słuchaj. „Jadą windą facet, superman i mądra blondynka. A na podłodze leży wielkonominałowy banknot. Kto pierwszy zauważy i weźmie sobie banknot?... Facet. Reszta to postacie fikcyjne”. Nie istniejemy, proszę szanownych supermenów ! Są tylko faceci i frajerzy! Zdrówko! Zastanawiałem się gdzie mógł zniknąć Klauch. Albo gdzieś wewnątrz kraju, albo wyjechał. Być może ruszył tropem Gala i Fergy dzięki „pluskwom” krzyżykowym, co by znaczyło, że ktoś w Hiszpanii lub we Francji z nim współpracuje. Kontrola taśm telewizji lotniskowej nie miała sensu, bo po pierwsze — mógł być ucharakteryzowany nie do rozpoznania, a po drugie — nie wiedziałem kiedy wyfrunął (jeżeli wyfrunął), zatem musiałbym przejrzeć wszystkie ostatnie taśmy, zobaczyć wszystkie pasażerskie gęby minionych kilku dni, a to dałoby tak gromki huk, że Dul usłyszałby bez wątpienia. W akcie rozpaczy, szamocząc się, zupełnie nie wiedząc co robić, raz jeszcze dorwałem majora Lauriga: — Laurig, co z Hiszpanią? — Z Hiszpanią? Z jaką Hiszpanią? — Czy w ostatnim miesiącu Dul szczególnie interesował się Hiszpanią? Konkretnie rejonami podpirenejskimi, pustkowiami, które przylegają do Pirenejów? — Nic mi o tym nie wiadomo. Pan pułkownik interesuje się teraz pogrzebem, żałobą narodową, problemem kolejnego lokatora pałacu, czemu miałby myśleć o Hiszpanii? Ja w każdym razie nic nie wiem, by interesował się Hiszpanią. — Zbadaj to! — Nie muszę badać, bo gdyby interesował się Hiszpanią, ja wiedziałbym pierwszy. — Macie tam swoich agentów? — Mamy agentów wszędzie gdzie mamy ambasadorów. Przy każdej ambasadzie jest rezydentura. Przy madryckiej też. I przy konsulacie Barcelonskim. Ale w Pirenejach czy na pustkowiach nie trzymamy nikogo. Mielibyśmy szpiegować górali wypasających owce? — Czy nie było żadnych ruchów kadrowych w rezydenturze hiszpańskiej przez miniony kwartał lub pół kwartału? — Człowieku, roszady kadrowe czasami bywają co dwa lata, a czasami co miesiąc!... Nie znam świeżych szczegółów kadrowych rezydentury hiszpań-
312
Waldemar Lysiak
skiej, lecz jeśli trzeba, mogę to sprawdzić. — Zrób to. Gdzie jest wasza placówka najbliższa Pirenejów, we Francji, czy w Hiszpanii? — W Hiszpanii, w Barcelonie. — To mnie zwłaszcza interesuje. Daj mi to jutro. Nazajutrz dał mi wiadomość, iż miesiąc wcześniej do placówki w Barcelonie została przeniesiona z rezydentury madryckiej agentka „Roma”, i że nie było innych kadrowych ruchów. Kolejne zdanie zelektryzowało wszystkie moje nerwy: — To ta dziewczyna, którą Gal poderwał w Malandze, a następnie mieliście kłopot, bo się uczepiła chłopaka jak psi rzep i trzeba ją było wypieprzyć z kraju. Pułkownik stwierdził wtedy, że mogłaby być niezłą agentką zagraniczną. Klepała dobrze francuskim, kiedy chciała to demonstrowała salonowe maniery, cudownie nęciła i bajerowała facetów, więc przeszkoliliśmy dziwkę, i jako pracownica „firmy” wylądowała we Francji, później w Turcji, teraz jest w Hiszpanii. Przypomniałem sobie tę bystrą, ciętą, oczytaną, momentami błyskotliwą ladacznicę, którą posłałem do malangijskiej katedry, by uwiodła i rozprawiczyła „Mniszka”. Nie pamiętałem jej imienia, ale pamiętałem jej sardoniczny humor i wzrok pełen wyższości wobec samców. Laurig gadał, iż znała francuski, ona zaś mówiła, że ma trzy lata studiów na koncie i zna dwa języki, czyżby hiszpański (a nie angielski) był tym drugim? Kiedy Laurig się zmył, podjąłem decyzję wyjazdu. Tego samego dnia Bohor — któremu jemiołowy krzyżyk zalazł za skórę mocniej niż Percy’emu — dopadł kleryka z Akademii Teologicznej, asystenta Klaucha, i kupił u niego „cynk”, że Klauch ostatnio wertował jakieś prace na temat hiszpańskich Pirenejów. To już była pewność. Bohor przywiózł mi siłą owego kleryka, ale facet był roztrzęsiony, zbytnio się bał, żałował chyba, iż w ogóle coś plótł. Gdy chciałem go wypytać, stanowczo odmówił. Gdy docisnąłem, eksplodował furią: — Dajcie mi spokój, gówno wam powiem, sram na was, rozumiesz, człowieku? — Rozumiem. Rozumiem, że w języku mniej skatologicznym oznacza to, iż chcesz wyłudzić więcej forsy. — Nie chcę już żadnej forsy! Chcę wracać do domu!... To jest kidnaping, gwałt! Albo zaraz otworzycie mi drzwi, albo zgłoszę sprawę gliniarzom i enbekom! Otwarliśmy mu drzwi. Nie chciał więcej naszej gotówki, a ja nie chciałem alarmować Dula.
Kielich
313
— Jeśli mowa kleryków nie różni się od mowy menelów, to znaczy, że cywilizacja już upadła — mruknął Bo. — Chyba że z niego taki kleryk, jak ze mnie papież. — Papieżem ma być Gal, a ty noblistą, Bo — powiedziałem. — Mówiłeś mi już. — A ty nie uwierzyłeś? — W Nobla nie, to surrealizm twoich snów. Znowu ci się śniło? — Już kilka razy. — Mnie się ostatnio śni na jawie, że dopadłem Klaucha! Skurwiel, broniłem gnoja, gdy Percy kpił z niego! Ten kleryk to też niezły gagatek! Nasza Akademia Teologiczna ma dziwny personel, zauważyłeś, Lance? — Miłych snów, Bo, spadam. — Głupich snów, Lance, lubię być noblistą. Przed wyjazdem miałem jeszcze kilka głupich snów. Widywałem Percy’ego, Bohora i Gala w fantazyjnych strojach różnych epok, raz widziałem Noemi jako wenecką kurtyzanę, i raz mojego ojca jako króla, pełnego majestatu dzięki koronie, berłu i gronostajom. U stóp siedział mu Percy w stroju nadwornego błazna, brzęcząc dzwoneczkami czapki i językiem: „— Czy wiesz, Najjaśniejszy Panie, co mężczyźni robią po stosunku?... Dwadzieścia procent odwraca się i śpi. Piętnaście procent zapala papierosa. A sześćdziesiąt pięć procent wraca do domu”. Budziłem się czując zimne dreszcze i ciężko wracając do jawy. Dwa dni przed wyjazdem znowu usłyszałem muzykę fortepianu biegnącą z okna na tamtej stronic ulicy, lecz nie miałem już głowy, by się zastanawiać jaka to melodia.
314
Waldemar Lysiak
20. „Theatrum mundi”*
Którejś wilgotnej i szarej niedzieli opuściłem gród Gaudiego i powędrowałem na północ. Zrazu mijałem liche mieściny, gdzie nowoczesność dokonała już głębokich spustoszeń kosztem tradycji mordowanej dla cielca postępu, jakby każdy prowincjonalny artysta musiał małpować kulturę metropolitalnej tandety, realizując hasło, iż właściwym tworzywem sztuki jest świat konsumpcji powszedniego dnia. Dalej ciągnęły się jedna za drugą wioski zwisające z nieba na nitkach kominowych dymów. Biedna, kilkuchałupowa, quasi-wymarła, była ostatnią. Pokonałem rzadki las, dużą łąkę, którą plamiły czarne szramy torfowisk, i zobaczyłem wokół pustkowie — rozległe przestrzenie limitowane ruchomymi horyzontami, co uciekają ku niebu. Mój zmysł orientacji szwankował. Gdyby w polu widzenia były masywy górskie (Pireneje), kierowałbym się równolegle do nich, a gdybym miał kompas, igła wyznaczyłaby mi drogę, lecz mając tylko język, musiałem zawrócić, by zapytać. Pod pierwszym adresem przywitało mnie milczenie pełne wrogości wobec cudzoziemca, pukałem więc gdzie indziej, aż wreszcie jakieś kalekie chłopskie dziecko, wspierające się na prymitywnej kuli wyciętej z rozwidlonej gałęzi, pokazało mi ręką kierunek marszu. Być może dla żartu, lub wskutek mściwej złośliwości kuternogów nienawidzących piechurów, lecz alternatywa była żadna i ruszyłem tą drogą. Zrazu brnąłem prawie po omacku. Gdzieś od strony widnokręgu, od bagiennych uroczysk i łąkowych mokradeł, pełzły tumany mgły. Siwe niczym jasny kadzidlany dym, bezszelestnie spowijały drzewa, krzewy i płaskie pagórki, zamieniając świat w pustynię oparu falującego, w magiczną przestrzeń pozbawioną twardzizny i konkretnych kształtów. Spadające liście dziurawiły kłębowisko jak nurkujące ptaki i ginęły w nim jak dusze rozpływające się w wieczności. Było chłodno, mżawka skraplała mi policzki i dłonie. Oddychałem mleczną zawiesiną i czułem się nieomal całkowicie ślepy. Przebrnąłem tę enklawę żab i komarów, i zobaczyłem krajobraz bardziej suchy, choć wcale nie mniej groźny. Głazy porozrzucane wszędzie niby klocki kiedy szczeniak kopie zamek wybudowany na podłodze ręką ojca. Tajemnicze parowy, pulsujące migotaniem burych świateł tudzież cieni rzucanych przez *
—
Teatr świata.
Kielich
315
ćmy lub nietoperze, istna dekoracja do surrealistycznego filmu. Piaskowość wszelkich barw i jakaś sztuczna atmosfera półmroku dziennego. Zachmurzone niebo, i raptownie błysk słońca smagający buziak jednej z chmur, niczym dąs albo rumieniec dziewczyny — wiesz, że wkrótce wróci pogoda. Słońce istotnie wyszło, chmury gdzieś odeszły, i ujrzałem królestwo drętwego bezruchu. Żadnych ptaków czy bujającego się listowia, jakby wichry gnące lasy, przetrząsające pola i łagodzące duchotę miast dostały zakaz wstępu. Coraz rzadsze drzewa, daremnie czekające na szum wiatrów, schnące osty i mchy, rysowana siatką kruchych rozwarstwień glina — ugór. Pejzaż pustynny, szorstki, kamienisty i dziurawy, wrogi życiu, jakby pazur diabła chciał odsłonić szkielet Ziemi i grzebał tu nerwowo. Każdy kiedyś widział taki krajobraz we śnie. Przypomnijcie sobie: Szeol lub Hades mają takie przedsionki. Nic nie budzi zadumy, łagodnej melancholii czy choćby sennego spokoju gondoliera, który po dniu ciężkiej pracy płynie do domu. Z głębi widnokręgu wyłaniają się baśniowe miraże — białe pałace, oazy i błękitne łańcuchy gór — lecz nikną równie szybko jak się pojawiły, i znowu wszystko dookoła denerwuje wzrok martwotą ugoru. Żadnych pieszczot łagodnego powietrza czy delikatnej poufałości mgieł, żadnych kropel rosy czy strużek dżdżu obmywających ręce i twarz — suchy pył pali przełyk i płuca. Tylko kojąca cisza i złocisty blask krawędzi skał oferują poczucie czegoś przyjaznego. Dalej rozwinął się jednak rdzawy stok płaskowyżu, zapowiadając bliskość autentycznych gór. Chaos skalnych rumowisk coraz częściej formował dziwaczne grzyby i portale, droga już tylko się pięła w rytm przyspieszonego oddechu, i trzeba było kluczyć między monstrualnymi głazami, marszczonymi niby pancerz prehistorycznego gada. Im wyżej się znajdowałem, tym bardziej zwężała się ścieżka ku przełęczy. Na siodle górskim stanąłem po godzinie marszu. Zobaczyłem bezkresną kotlinę, tak dobrze mi znaną ze snów, że wydawała się ziemią rodzinną pielgrzyma. Wiedziałem o niej prawie wszystko. Wiedziałem, iż za dnia mieszka tu tylko smutek czasu gnuśniejącego wśród zielonych płaszczyzn i rudych kęp dereniowca, które z daleka wyglądają jak chmara boi morskich nakrapiających taflę basenu portowego. I że nocą niebo staje się granatowe, usiane rojami gwiazd, milczące i ciężkie niby kopuła opuszczonej świątyni. Że rankiem tudzież zmierzchem krwawiące słońce maluje szkarłatami i purpurami dywany traw. I że czasami wkracza tu widmowe życie. Przebiegają tę wielką misę wśród gór jeźdźcy z dalekiej krainy, położonej za siódmym horyzontem i za ośnieżonymi lasami północnego bieguna. Zbrukane płaszcze furkoczą im u ramion, odsłaniając pancerze blaskomiotne niby zwierciadła pokazane słońcu.
316
Waldemar Lysiak
Zbrojni w lance i długie rapiery — galopują niewielkimi grupami, wzbijając tumany pyłu drzemiącego pośród traw, i nikną równie niespodziewanie, na modłę upiorów. Zastępują ich rozbójnicy w skórzanych kaftanach skrytych pod opończami, półnagie kobiety w obłąkanym tańcu, dostojnicy w turbanach kapiących od złota, tajemniczy myśliwi, szpiedzy o oczach bazyliszków i wygnane dzieci. Wszyscy oni pędzą do jakiegoś celu skrytego za zamgloną smugą gór, i rozpływają się wzorem widm, kiedy gwiazdy wychodzą na niebo. Są niczym strzały puszczone w bezkres przez mocarnego łucznika, poddane prawu przyspieszenia, które wciąż się odradza, gdyż jest stymulowane czarodziejską cięciwą, pchającą bez ustanku. Mają coś z bohaterów filmów Bergmana, coś ze „Źródła” i z „Siódmej pieczęci”: pionowe twarze, posępne rysy, ściągnięte brwi, szkliste oczy, niespokojne sumienia i umęczone dusze, jakby każdy cierpiał na chorobę, którą Wilhelm Reich określa mianem „udręki emocjonalnej”. Zjawisko „déjà vu” *, gdy się już czytało lub pisało ten sam akapit, bądź fotografowało ten sam widok. Ale zobaczyłem również coś nowego, czego wcześniej nie widziałem tu nigdy: ruiny pałacu. Zdumiewające — nie romańskie ani nie gotyckie, jak można byłoby oczekiwać tropiąc ślady krzyżowców — lecz barokowe. Resztki pilastrów uwieńczonych szczątkami kapiteli spod znaku francuskiego Klasycyzmu „Roi de Soleil”** ; ochłapy rzeźb małpujących biegle dłuto Berniniego; farfocle bogatych gzymsów i bram wjazdowych napuszonych piaskowcową lub marmurową winoroślą i kalekimi Amorami bez głów, kołczanów i pępków. Dawno wybite okna straszyły jak wydłubane ślepia; leżące skrzydła bram próchniały; posadzki zarosły chwastem; a dzika winorośl krępowała pękające mury niczym kaftan bezpieczeństwa okręcony wokół wariata. Przez dziedziniec i „jardin à la Le Nôtre”*** , przypominający wolno rosnącą dżunglę, wszedłem do bocznego skrzydła ruiny. Pokonałem kilka zdewastowanych komnat i zagłębiłem się w długim ciemnawym korytarzu. Stosy pyłu głuszyły mój krok. Gdzieś na krańcu tego tunelu rozbłysło i momentalnie zgasło drobne światło, jakby ktoś uruchomił zapalniczkę lub mignął płomykiem kaganka. Tam była żywa istota! Stąpałem teraz jeszcze ostrożniej i ciszej. Aż dosłyszałem tłumione głosy. Wyjąłem broń. Odbezpieczyłem HS i glocka, i kroczyłem dalej niby bocian, zawieszając czasami uniesiony but. Giwery trzymałem skierowane lufami ku miejscu gdzie zobaczyłem płomyk. Potrącony kamień zdradził moją obecność. Rozległ się * ** ***
— — —
Dosłownie: już widziane. Ludwika XIV („Króla Słońce”). Ogród w stylu Le Nôtre’a.
Kielich
317
szurgot zelówek na gruzie zalegającym tamto miejsce i szczęk repetowanego żelaza. Tam była cała paczka uzbrojonych ludzi! W mroku nie widziałem ilu, raczej czułem, że dziesięciu lub coś koło tego. Ich twarze, bezlitosne i napięte, zjawiały się i od razu znikały, wyrywane z ciemności żarem papierosa albo błyskiem groźnego uśmiechu, który jest psim szczerzeniem zębów u człowieka węszącego krew lub niebezpieczeństwo. Wtem zabrzmiał krzyk: — Kto idiot?!... Eto ty, Siergiej?!...* Pytanie gasło rytmicznie w głębi korytarza. Długa wyczekująca cisza i znowu krzyk, tym razem po angielsku: — Who’s there?!... Come or die! ** Jeszcze raz zadudniło echo, strzepując pył będący tapiserią murów. Kilkanaście sekund później krzyknęli po hiszpańsku: — Quien es?!... Anda! *** Wygarnąłem z obu luf równocześnie. Tam rozjazgotało się kilka luf, zaś kilka ciał runęło na gruzy. Płomienie detonacyjne rozświetlały blado scenę. Dystans piętnastu metrów. Strzelałem spoza wysokiej bazy pilastra flankującego niszę, więc tamci tylko kaleczyli ścianę już okaleczoną zębem czasu, a moje kule trafiały bez pudła, jak w lochu strzelnicy. Nie mieli szans... Byli ubrani po cywilnemu. Leżeli przytuleni, blisko siebie, krew płynęła wokół, i zrobiło się ciszej, ale ta bardzo głęboka cisza uświadomiła mi, że ich ogień również nie wzniecał huku, nie dał hałasu detonacyjnego. Poświeciłem sobie zapalniczką. Zobaczyłem broń krótką i dwa automaty typu UZI lub Skorpion, wszystkie opatrzone tłumikami, a więc miałem do czynienia z gangiem zabójców. Magazynki były puste. Wymieniłem je i ruszyłem poprzeczną amfiladą, którą kończył westybul, gdzie czas spełnił rolę bomby — zostawił kikuty filarów i dziury perforujące strop. Brnąłem bacząc, by nie złamać nogi wśród tych gruzów. To osłabiło moją czujność. Za plecami usłyszałem spokojny głos: — Rzuć giwery. Przez moment wahałem się. Tamten ostrzegł, tym samym tonem człowieka mającego wszystkie atuty w ręku: — Nie zdążysz. Rzuć! Upuściłem spluwy. — Stań pod murem. Nogi cofnij i rozkracz szeroko. Zrobiłem jak chciał. Tylokrotnie oglądana scena z filmu, we własnym wspólaktorskim wykonaniu. Macał mi piersi, pachy, kostki, uda, golenie i * ** ***
— — —
Kto idzie?!... Czy to ty, Sergiusz?! Kto tam?!... Podejdź lub zginiesz! Kto tam?!... Zbliż się!
318
Waldemar Lysiak
krocze, szukając trzeciego żelaza; znalazł dwa magazynki i wieczne pióro, które rozkręcił, by sprawdzić czy nie jest to strzelający gadżet. Później kazał iść przed sobą. Minęliśmy kilka zrujnowanych komnat i weszliśmy do sali, na której sklepieniu resztki plafonowych fresków głosiły dawno minioną chwałę Baroku hiszpańskiego, a na gruzie zalegającym pawiment leżał nieruchomy Gal. Obok siedziała na zwalonej kolumnie Fergy, bezgłośnie płacząc. Łzy ciekły po jej policzkach niby krople deszczu po brzoskwiniach, i wsiąkały w bluzkę, tworząc ciemną plamę, rozlewającą się coraz szerzej. Koło Fergy stał Klauch. Towarzyszyło mu trzech zbirów. Uśmiechnął się, zaskoczony, jakby wygrał premię loteryjną: — Wiedziałem! Wiedziałem, drogi panie, że przyda się pan, tylko nie wiedziałem, że w ten sposób. Pańska siostrzenica odnalazła Graala, lecz nie chce mi dać adresu, i to nam robi kłopot. Mógłbym ją bić lub torturować, ale ryzykowałbym wówczas, że serce jej pęknie także fizycznie i niczego się nie dowiem, postanowiłem więc torturować jej męża, by zaczęła mówić. I tu pech: kolega strzelił bardzo niefortunnie, zabijając dewota, przez co chciałem się rozpłakać jeszcze rzewniej niż pani Grailin. Byłem w kropce, drogi panie. Tymczasem, proszę, mamy cud: zjawia się dubler, pan się zjawia! Zobaczymy jak długo ona wytrzyma katowanie ukochanego wujka, to będzie ciekawy test rodzinny. — Nic mu nie mów, Fergy, cokolwiek by ze mną robił, i tak nas zabije! — szepnąłem. — Wasza śmierć nie jest mi potrzebna, nie chcę was zabić, chcę tylko dostać Kielich, to wszystko — rzekł Klauch. — Gdy będę go miał, zostawię was w spokoju i odejdę. Droga pani, proszę przestać się upierać, albo rozpocznę dziurawienie pani wujka, strzelając do niego... Najpierw przestrzelę mu jedno kolano, później drugie, później łokcie... później zgniotę mu genitalia... Dużą wyrwą u styku ściany i sklepienia wdarł się podmuch wiatru, mieszając wszechobecny pył. — Jak to było, drogi panie? „Bóg przychodzi na skrzydłach wiatru”?... — zadrwił Klauch. — Czyżby przyszedł wam pomóc? Z tego, co wiem, pomaga tylko ludziom, którzy sami sobie pomagają. Może właśnie mówi to panu, señor Lance? Panu bądź pańskiej siostrzenicy. Jej mówi, żeby nie kazała panu cierpieć, a panu mówi, żeby pan wyperswadował tej młodej damie bezsensowny opór. Czyż nie tak mówi?... Usłuchajcie go, moi drodzy, nie jesteście chyba rodziną masochistów? Świdrował mnie wzrokiem wyczekująco. Kilkadziesiąt sekund ciszy. Zwęził ślepia:
Kielich
319
— Kończy się moja cierpliwość, senor Lance. Wybieram inny wariant, grillowy. Miast strzelać, oddam pana płomieniom, będziemy przypalać panu skórę. Co pani na to? — Nie zadawajcie mu bólu, powiem!... — jęknęła Fergy. — Bardzo mądra decyzja — zgodził się Klauch. Nim wymienili te dwa zdania, kątem oka dostrzegłem, iż na galerii obiegającej ściany blisko stropu wychylił się zza arkady człowiek w czarnej wełnianej kominiarce antyterrorystów. Przyłożył palec do warg, dając mi pierwszy znak, po czym zrobił dłonią drugi ruch, horyzontalny, sugerujący, bym się usunął z linii strzału, gdyż za mną stał zbir Klaucha, ten, który mnie capnął. Przesunąłem się w bok, a Klauch spytał: — Pan chce nas już opuścić, drogi panie? Nie tak szybko, ciągle nie mam Graala. Jeżeli wkrótce go nie dostanę, czeka pana ogień smażący żywe tkanki. W tym momencie rozległa się cicha kanonada, à la pstrykanie palców. Cztery kukiełki wywróciły się, jak ołowiani żołnierze szturchnięci przez dziecko. Na schodach, które były kiedyś nie mniej majestatyczne niż schody „Moulin Rouge” i zostały kompletnie zrujnowane, ukazał się pułkownik Dul... Ledwo go poznałem. Zobaczyłem siwowłosego starca, wspierającego się laską, stąpającego nie bez trudu. Wychudł, skóra marszczyła się niby zmięty pergamin, wątrobowe plamy brudziły dłonie oraz twarz. Klauch rozszerzył gały i wykrztusił pełen zdumienia : — Gawan ?!... — Tak, towarzyszu Bliheris — burknął Dul. — Czołem, Lance. Pozwól, że ci przedstawię. Towarzysz major Oleg Pietrowicz Bliherisowskij, byłe KGB, Pierwszy Zarząd Główny, Sekcja T, Grupa Specjalna... Pamiętasz jak po twoim powrocie ze Szkocji chciałem, żebyś zlikwidował generała Gorczakowa? Odmówiłeś. Gdyby się to nam wtedy udało, może żyłaby jeszcze twoja siostra, i żyłby Gal, i nie byłoby przez ten Kielich tylu trupów... Major Bliherisowskij, wnuk pułkownika Bliherisa, prawej ręki Trockiego, agent Gorczakowa, as ich wywiadu. „Cudowne dziecko” KGB do zamieniania obśmiewanej gębami łotrów i głupców „spiskowej teorii dziejów” w spiskową praktykę dziejów. Czy udało ci się wygrać z nim jakiś dyskurs, Lance? — Nie pamiętam. — Nie próbuj... To retor, demagog tak obkuty dziejologią, mitologią, teologią i każdą „logią”, iż nie przegadałby go nikt, poruczniku. Kryptonim „Mefistofeles”‘. Zabija przy użyciu języka lepiej aniżeli ty giwerą. Co niekoniecznie jest oznaką prawdziwej inteligencji. Wszyscy tacy szczwani aktorzy są jak parodyści — mają problemy nie tylko z własną tożsamością, lecz i z kulturą ducha. Gdy się odwołują do swego wnętrza — nie zastają tam
320
Waldemar Lysiak
nikogo. Dał rozkaz spojrzeniem. Ludzie w kominiarkach skuli Klaucha kajdankami. Wzrok Klaucha próbował zabić Dula bez użycia języka, ale nie bardzo to wychodziło. Wargi Klaucha spytały: — Jak tu trafiłeś?! — Twoim śladem — odparł Dul. — Ty trafiłeś tu śladem tej pary młodych mistyków, którzy nosili twoje superkrzyżyki, mądralo, a ja ci zreperowałem buty; gdybyś oderwał i wypatroszył obcasy, zobaczyłbyś cacko podobne. Wszystkie pary twoich butów, taki ze mnie szewc! Nie wierzyłem, iż to się uda, prosta karciana sztuczka przeciwko królowi szulerów, ale okazuje się, że czasami najprostsze chwyty skutkują przeciwko największym cwaniakom, kreatorom chwytów, mądralom, których gubi zadufanie! To jedna z tych osobliwych reguł życia, czyniąca szachy grą dziecinnych klocków. — Gawan, możemy się dogadać... — Dogadaj się w piekle, masz tam kumpli i braci. — A ty to nie masz?! — Ja jestem diabłem, który się formalnie zbuntował przeciwko hierarchii piekła, a ty spaprałeś piekłu konkretną robotę, więc hierarchia wymierzy ci karę, krzyżykodawco. Będąc chlubą Akademii Teologicznej, byłeś tym przysłowiowym czartem, który ogonem dzwoni na mszę świętą, ale to świątobliwe wcielenie jeszcze dzisiaj utracisz, zostawisz tu swój człowieczy zewłok i będziesz błagał Lucyfera, by dał ci nową ziemską skórę, równie misterną, równie przewrotną, równie pasjonującą, a wcześniej — by darował ci karę, mękę piekielnego ognia dla swoich, którzy partactwem kompromitują piekło. Mówiłeś tu o smażeniu? Sam zaznasz lepszego smażenia, zobaczysz jak twoja firma rozlicza partaczy! — To również twoja firma, Gawan! — Była. Pułkownik Dul pracował dla Lucyfera, lecz moja władza uderzyła mi do głowy i rzuciłem szefowi rękawicę, tak jak on niegdyś rzucił ją Bogu. Wtedy wysłał ciebie, zdolniachę, wielkiego rutyniarza, „brata egipskiego”, chlubę piekła! Stanąłem naprzeciw ciebie, i popatrz — to ja wygrałem, laur jest mój! Dlatego Lucyfer ci nie daruje — przez wściekłość, że okazałeś się słabszy. Pytanie: czemu on jest bezradny w tej chwili, gdy ja tu triumfuję? Może to wpływ tego Kielicha?... — Gawan! — zachrypiał Klauch. — Gawan, daj mi... — Nic już nie mów!... Dam ci jedno — dam ci, gwoli pożegnania twej ludzkiej figury, obejrzeć spektakl, który się tu wkrótce rozegra. Weźcie majora Bliherisa do teatru, i czekajcie, przyjdziemy niedługo. Ludzie w kominiarkach wyprowadzili Klaucha krętą ścieżką pośród gruzów.
Kielich
321
Fergy uklękła nad zwłokami Gala, modląc się. — Nie przeszkadzajmy im — rzekł Dul. Odeszliśmy ku arkadzie, której brakowało pół łuku, a druga połowa groziła runięciem i trzymała się chyba tylko dzięki silnej woli. Dul raptem się zachwiał niby wątła roślina, lub może zawadził o gruz, lecz laska dała mu utrzymać równowagę. — Dobrze się pan czuje, pułkowniku? — spytałem, chwytając na wszelki wypadek jego łokieć. — Jako tako, Lance... Mój ojciec, kiedy był już stary i chorował — pytany jak się czuje, mówił: „ — W moim wieku, gdy czuję się tak samo jak wczoraj, to znaczy, że lepiej”... Lepiej się poczuję, gdy ukręcę łeb Bliherisowi, i gdy rozliczę majora Lauriga... — Kontrolował pan Lauriga... — domyśliłem się. — Bez tego nie trafiłby pan tutaj w samą porę, i byłoby po nas. — Kontrolowałem wszystko, durniu... — odparł. — Bliźniaków kontrolowałem przez dwie dekady, tylko jeden mi się wymknął. — Czemu Rosjanie interesują się Graalem?... KGB i mit, mistycyzm, metafizyka?... — To bolesna lekcja Wernhera von Brauna. Brauna, z jego tajemnicami rakietowymi, przejęli po Drugiej Wojnie farciarze Jankesi, budząc tym u Rosjan dziką zazdrość. Wertowanie dokumentów SS uświadomiło ludziom Kremla, że specjalne komanda SS szukały Kielicha, i że brali w tym udział niemieccy naukowcy, co Rosjanie musieli traktować serio, nie zaś w kategoriach bajki czy mitu średniowiecznego dla mistyków, literaturoznawców i spragnionego cudu pospólstwa. — A pan, pułkowniku? Jeżeli chce pan wydrzeć Fergy adres Graala, musi pan wcześniej zabić również mnie. — Nie szukam już Graala, poruczniku... Szukam spokoju przed śmiercią. — Diabły też umierają? — Umiera ich ludzka powłoka, i zaznają przeflancowania w kolejną człowieczą figurę, ale mnie Lucyfer już nie przeniesie, nie daruje mi rebelii. Kielich również mnie nie wybawi. Być może ten Kielich uzdrawia i odmładza, jednak nawet wówczas, gdybym był zwykłym człowiekiem, nie miałbym szans, ponieważ w obecnym życiu byłem apostatą. Tym bardziej nie będę szukał ratunku w Lourdes, w Medjugorje, w Fatimie czy w tutejszej Compostelli. Dla diabła wszystkie święte miejsca kultu są równie święte jak tylne siedzenia taksówek, a miejscami uzdrawiającymi są tylko dla ludzi głęboko wierzących i kochających swoje ołtarzowe bóstwo... Nie będę się teraz czołgał, kiedy zostało mi kilka miesięcy życia. Chcę jeszcze tylko zobaczyć
322
Waldemar Lysiak
łąki mojej wsi rodzinnej. — Pan już umiera?! — A co, nie widać?... Umieram, tak mówią medycy. I tak mówi moja metryka oraz moje ciało. Skończyłem osiemdziesiąt siedem lat. — Niemożliwe! Dopiero, rok temu... — Rok temu wyglądałem jak krzepki pięćdziesięciolatek, wiem, lecz zjawia się choroba, zemsta „księcia diabłów”, i błyskawicznie rujnuje organizm. Jestem bardzo stary — tak stary, że pamiętam nawet jak wyglądają porządni ludzie... Pamiętam czasy, kiedy dzieci szanowały rodziców, nie tykając ich niczym kumpli, i kiedy trzynastoletnie gówniary bawiły się lalkami, a nie penisami kolegów, co teraz robią prawie wszystkie. Dzisiejsze czasy należą do nowej generacji diabłów i hormonów. „Generation next”, poruczniku, i to już nie moja działka. Moją działką była dyscyplina, żandarmeryjny terror i bat na grzbiet chaosu, broniący przed rozpadem. Ale tu nie sposób wygrać, te dwie nowojorskie wieże są jak symbol klęski; ci, którzy widzą zdumiewające podobieństwo między ich runięciem a runięciem Wieży Babel — mają słuszność. Gotów jestem i ja sądzić, że tylko Graal chroni ludzkość przed całkowitą degeneracją, lub wręcz zagładą. — To czemu szukał pan Graala dla klowna? — Wolałem, by znalazł się w rękach mojego klowna, a nie w rękach ludzi Gorczakowa, poruczniku... Aż tak bardzo śmieszył cię Kersting? — Bardzo. — Bez sensu! Obaj wiemy, że każda władza jest kuglarstwem, no to co za różnica czy rządzi błazen, maniak, złodziej albo demagog?... Nigdy nie lubiłem kawałów, jakie plótł twój kumpel, Percy, lecz raz jego żart mi pasował. „Wiecie, że u któregoś posła wykryto gąbczaste zwyrodnienie mózgu ? Ale jest też dobra wiadomość: mają wybić całe stado”. Trzeba byłoby wybić całe stado, również żandarmów mojego typu, chcąc usunąć polityczny brud. Obaj wiemy, że to niemożliwe. I obaj wiemy jak niezbędna jest dawka dyscypliny. Cóż jest bardziej chore — świat pozbawiony pełnej wolności, czy świat z nadmiarem wolności, z rozpasaniem mianowanym wolnością? Przeciętny głupiec krzyczy, że brak pełnej wolności to gorsza choroba. Dzisiejszy świat wyemancypował sobie niespotykaną wcześniej wolność indywidualną i równie wielką wolność tłumów. Spójrz na ten wolny świat! Spójrz choćby na tłumy rozentuzjazmowanych fanów, których przyciąga rock-kapela „Slipknot”. Dziewięciu „metalowców” używa podczas koncertów zwłok kruka — rozkładających się zwłok kruka lub innego ptaka. Wąchają go, aby obrzygiwać scenę w trakcie gry. Obszczywają scenę, obsrywają, rzucają te balasy ku widowni, masturbują się przed kamerami i tysiącami uradowanych dzieciaków.
Kielich
323
To jest właśnie współczesny świat! Świat bez Boga, świat zostawiony Lucyferowi i jego lokajom. Różnica między Bogiem a Szatanem, przyjacielu, jest taka, że Boga nie obchodzi, a Szatana obchodzi. Bóg nie interweniuje. Czasami wtrąca się Jego Matka, ukazując się komuś, ale niezbyt często. On nie interweniuje. Dał wam wolną wolę, desygnował aniołów-stróżów, sprezentował Graala, i umył ręce niczym Piłat. A Szatan cały czas troskliwie zajmuje się Ziemią. Historia to wieczna bitwa białych i czarnych aniołów, w której tym pierwszym brakuje wodza na polu bitwy. Chcesz ją zobaczyć? Chodźmy do teatru, już pora, wkrótce spektakl będzie miał kolejną odsłonę... Ruszyliśmy ku wyjściu z sali. Fergy wciąż modliła się bezgłośnie nad trupem Gala. Przez zagruzowany korytarz (gdzie podniosłem mojego glocka) doszliśmy do innej sali, która musiała być niegdyś imponującym wnętrzem teatru dworskiego. Międzypilastrowe ramy od „panneaux”* świeciły pustką i strzępami wykruszonego tynku. Liszaje ścian i dziury pełnej tynkowego kruszywa podłogi kontrastowały z majestatem szkarłatnej kurtyny flankującej scenę. Podium sceny zarosło trawą, która przechodziła w rozległą łąkę, gdyż dzięki nieistnieniu całej ściany sceną był krajobraz. Kończył się błękitnym pasmem gór, a biało-szare obłoki napływały do sali z zewnątrz, niezbyt głęboko, jakby chcąc tylko zajrzeć i spiąć dwa żywioły — ludzki (architekturę) tudzież Boski (przyrodę). Dawnej widowni już nie było. Na pustej podłodze stało bezładnie pięć luksusowych foteli — cztery obite aksamitem w kolorze szkarłatu, zaś piąty, snycersko rzeźbiony, miał poręcze, i tapicerkę o barwie złota. Do tego fotela przywiązano Klaucha sznurem, bardzo solidnie — nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. Mógł kontemplować pejzaż, którym władała atmosfera wyczekiwania. Gdy ja i pułkownik usiedliśmy, zobaczyłem, że hen daleko, blisko podnóża pagórków zwiastujących góry na horyzoncie, coś drgnęło z obu stron. Dwie fale żołnierskie wolno sunęły ku sobie — od wschodu i od zachodu. Dwa węże — czarny i białawy. Raptem stanęły. Panowała zupełna cisza. Pułkownik dotknął ręką mojego ramienia i podał mi lornetkę. Ukazała twarze, zbroje, konie, nawet odcień źrenic. Białawi dosiadali białych klaczy, a czarni smolistych ogierów. Jedni i drudzy mieli skrzydła. Białawi trzymali zapalone pochodnie, chociaż dzień był jasny. W blasku płomienistym, owiani kłębami siwego dymu, przypominali widma, a czerwone refleksy na ich srebrnych pancerzach, kremowych czaprakach i alabastrowej skórze koni sprawiały, że zdawali się zakrwawioną strugą śnieżnego potoku. Emanowali zimno, lub raczej głęboki chłód, wręcz mróz — mróz owych zim, kiedy przyroda krzepnie, wilgoć kamienieje, życie kostnieje, drzewa lśnią jak lodowe *
—
Płaszczyzny dekoracyjne.
324
Waldemar Lysiak
kandelabry, a kryształowe sople mają przezroczystość brylantów; kiedy termometr skupia ludzi przy piecach i ogniskach, sarny tłumią swą płochliwość i szukają karmy pod ścianami domostw, a wędrowne ptaki umierają w powietrzu od tężejącego potu; kiedy można przejść suchą nogą najgłębsze jezioro, rzeki dają się łupać niczym skamieniała lawa, a głód wiosny jest rodzajem żądzy cielesnej. Czarni mieli bardziej wyraziste oblicza. Pyski drapieżnych zwierząt, bestii pragnących gryźć aorty zębami wbitymi w gardło i chłeptać krew. Ich czoła były zachmurzone, wargi zaciśnięte, ślepia gorzały bezlitosną żądzą mordu, obiecując, że skopią butem leżącego wroga, nie bacząc na jego przedśmiertne drgawki. Emanowali gorącą nienawiścią czerpaną z arsenału piekła. Widząc te groźne twarze — widziałem całą ich drogę: łuny ponad siołami i miastami, morze ludzkich łez, cierpienia kobiet i dzieci, psy wyjące wokół pogorzelisk i puszczyki krzyczące wzdłuż przycmentarnych dróg. Ogień i lód miały się zewrzeć dla chwały Szatana lub Boga. Nagle chmura czarnych strzał zasłoniła niebo, lecz nim dosięgła celu, chmura białych strzał zderzyła się z nią u szczytu paraboli, neutralizując wodospad grotów. Czarne cięciwy wyrzuciły drugą lawinę i znowu biała lawina strzał przyhamowała ów impet. Potem szeregi jednych i drugich rzuciły się ku sobie, rozpędzając rumaki, i zderzyły się jak dwie fale bijące bałwanem czołowo. Kłąb bitewny wymieszał barwy, a tnące miecze miotały błyski słońca odbitego od metalu. Nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk, żaden szczęk kling ni krzyk furii albo boleści — wszystko było pantomimą upiorów toczącą się w ciszy zupełnej. Tuman kurzu spod kopyt rósł jak trąba powietrzna i wreszcie zasłonił cały widok, a kiedy opadł — ujrzałem stosy białych i czarnych trupów wyściełających łąki między pagórkami. Zwróciłem pułkownikowi lornetkę. Wetknął ją do futerału i przekazał adiutantowi warującemu obok. Spytałem: — Kto wygrał? — Śmierć — odparł Dul. — Jeszcze nie wiesz kto tu rządzi? Życie przemija niczym późnojesienny dzień, to świetlista ułuda, która kończy się nocą. Plemnik twego ojca — plemnik, który zapłodnił jajo — był głównym losem wielkiej loterii wygranej przez ciebie, lecz twój byt jest celą śmierci, gdyż każdy został skazany na śmierć, więc życie to odliczanie godzin do egzekucji. Jeżeli egzekucja będzie raptowna i niespodziewana, lub łagodna i bezbolesna — wygrasz drugi los, i staniesz się obiektem zazdrości stu tysięcy ludzi każdego dnia, poruczniku. — Dlaczego akurat stu tysięcy? Nie rozumiem... — Średnio sto tysięcy ludzi umiera dziennie od głodu i jego bezpośrednich następstw, tak mówią statystyki. Sto tysięcy. To daje rocznie trzydzieści sześć
Kielich
325
milionów... Rodzaj egzekucji jest ważny dla jakości życia. Major Bliherisowskij umrze śmiercią lokalną, tu stosowano garotę... Dwaj ludzie pułkownika włożyli Kłauchowi na szyję obręcz metalową. — Daruj mi! — zaskowyczał Klauch. — Żartujesz? — prychnął Dul. — Mówisz do diabła, i chociaż mówisz do diabła zbuntowanego, nieposłusznego Lucyferowi — wciąż mówisz do diabła, a dla diabła miłosierdzie to coś, co się wyrzuca na tory z ostatniego wagonu. Przegrałeś, więc pij swą czarę zachowując fason, nie przynoś piekłu jeszcze większego wstydu! — Gawan, dam ci co chcesz! Każdą informację, każdą sumę pieniędzy, błagam cię, Gawan!! — W przyszłym tygodniu idę na emeryturę, majorze, nie muszę już zbierać informacji, dowiedziałem się o życiu wszystkiego. Pieniędzy też nie chcę, nie zdążyłbym ich wydać... — Zdążyłbyś kupić tyle przeszczepów, że funkcjonowałbyś jeszcze długo! — Po co? — wzruszył ramionami Dul. — Gadasz jak głupiec, którym zawsze byłeś, Bliheris, słuch od tego więdnie, przestań! Urodzić się głupcem to nie wstyd. Wstyd umierać głupcem. Adios, pupilu Lucyfera, kusicielu Fausta, „bracie egipski”! Via con diablos pútridos*, spryciarzu! Klauch odwrócił do mnie błagalny wzrok: — Na miłość boską, wstaw się za mną, człowieku! — Jedyny człowiek, który być może wstawiłby się tu za tobą, został przez ciebie wykończony — powiedziałem, myśląc o Galu. — Moja siostrzenica klęczy właśnie u jego zwłok! — Wstaw się w imię Boga! — Nim zaczniesz się wstawiać, poruczniku, spytaj go: w imię jakiego egipskiego boga żebrze o litość?... — mruknął drwiąco pułkownik. — W imię Ra, Horusa, Ozyrysa, Serapisa, Seta, Izydy czy tylko któregoś faraona-boga? — Egipskiego? — zdumiałem się. — Tak, egipskiego, choć towarzysz Bliherisowskij nie jest Egipcjaninem ani nawet egiptologiem, poruczniku. Notabene, nie jest również Rosjaninem z urodzenia. Jego matka była słowacką Żydówką, umarła, gdy cesarskim cięciem znaleziono wewnątrz jej brzucha bliźniaki. Jego ojciec, wtedy obywatel Czech, wyemigrował do naszego kraju, kiedy bliźniaki miały dwa lata. Pracował dla NKWD, czyli późniejszego KGB. Wziął sobie u nas za drugą żonę wdowę po kolejarzu, panią Klauch. Synów wychowywał, wedle rozkazu centrali, na ideowych kagiebowców. Przez całe lata byli „uśpionymi” agentami KGB. Ruperta, który studiował historię i historię sztuki, poznałeś w Szkocji. Damian *
—
Idź ze sparciałymi (sparszywiałymi) diabłami!
326
Waldemar Lysiak
studiował historię i religioznawstwo, dzięki czemu mógł później pracować dla KGB pod przykrywką teologa i historyka religii, ostatnio na naszej Akademii Teologicznej. — Co to ma wspólnego z Egiptem czy egiptologią? — Ma wiele. Towarzysz Bliherisowskij był dwieście lat temu nie „towarzyszem”, lecz „bratem”, vulgo: masonem, członkiem żydowskiej loży „Tęcza”, stanowiącej paryską centralę Obrządku Misraima, zwanego Masonerią Egipską... — Powiedz mu również jakim masonem ty byłeś wtedy, „kadoszu”! — krzyknął Klauch. — Byłem wtedy lyońskim masonem w stopniu „kadosza”, czyli „mściciela templariuszy” — wyjaśnił Dul. — I już wtedy chciałem bruździć Lucyferowi, którego mój ziemski szef, wielki mistrz tamtej loży, zwał „Mors Crocca”, czyli „czerwoną śmiercią”. Ona połykała świat przez te dwa wieki, nosząc różne nazwy: jakobinizmu, socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu, faszyzmu, nazizmu, antyklerykalizmu... Lecz wróćmy do tematu... Panu majorowi jako agentowi KGB bardzo się spodobały egzegezy Katalończyka Llogari Pujola, stąd czuje się w Hiszpanii swojsko, bywał tu często, dyskutując z Pujolem... — O czym? O Świętym Graalu? — O Kielichu też. Ale głównie o rzeczach świętych dla lewaków — o antykościelnej tradycji hiszpańskich Brygad Międzynarodowych sterowanych przez NKWD, i o współczesnych pseudonaukowych metodach dezawuowania chrześcijaństwa. Wymyślili rzecz arcyciekawą: scjentyczne przeflancowanie źródeł i całej fabuły Nowego Testamentu z Betlejem, Nazaretu, Galilei i Jerozolimy do starożytnego Egiptu. Pujol to czołowy hiszpański wróg Kościoła, zresztą były ksiądz... — Podobnie jak i ty, Gawan! — warknął Klauch. — Fakt, byłem krótko mnichem, i studiowałem teologię, taka jest rutynowa ścieżka wielu młodych diabłów. Później droczyłem się też z Kościołem, ale chodziło tylko o władzę polityczną. Mój bunt zasadzał się na sprzeciwie wobec strategii Lucyfera, czyli wobec prometejskiego szału degenerowania świata pseudowolnością i pseudopostępem, oraz na tym, że — wbrew Lucyferowi — nie chciałem dezawuować Chrystusa i chrystianizmu. Jestem bowiem zwolennikiem ładu i prawa naturalnego, a Dekalog to fundament tego prawa i fundament ładu, kodeks moralny dyscyplinujący człowieka. Jako szef NB byłem strażnikiem ładu! Ty zaś jesteś wrogiem Chrystusa, Bliheris, nie mniejszym niż Pujol. Jesteś materialnym i duchowym sponsorem jego pracy „Faraon Chrystus”. Zna pan to, poruczniku?
Kielich
327
— Nie. — Jak na literaturoznawcę jest pan kiepsko oczytany!... To przecież bestseller zeszłego sezonu, dużo o tej książce mówiono. Czysty triumf żonglerki rewizjonistycznej. Teza wstępna: cały mit Jezusa to plagiatorskie przetworzenie losu faraona-boga. Faraonowie byli „żywymi bogami” — zmartwychwstawali niczym Chrystus i wstępowali do nieba niczym Chrystus. Poczęcie pewnego faraona zwiastował jego matce-dziewicy „cień boga”, czyli późniejszy anioł z Nowego Testamentu. Dowód? „Opowieść Satmiego”, staroegipski tekst w języku demotycznym, datowany na pięćset pięćdziesiąt lat przed Chrystusem. Mówi on: „Cień boga przyszedł do Mahitusket i oznajmił jej: «— Będziesz miała syna, którego zwać będą Si-Osiris»”. Si-Osiris znaczy „syn boga”, Mahitusket to „łaski pełna”, a Satmi to nowotestamentowy święty Józef, wszystko się zgadza, panowie i panie! Zwłaszcza, że Ozyrys już jako dwunastolatek robił to samo co smarkaty Chrystus: dyskutował biegle z mędrcami świątyni, a kiedy dorósł — pozwalał Egipcjanom „żywić się swoim ciałem”, gdyż był między innymi bogiem zboża. Izydzie dawał pić swoją krew z kielicha, tu się kłania komunia boga chrześcijańskiego... Kiedy pan Pujol pisze o faraońskim wzorcu ucieczki Świętej Rodziny do Egiptu — prototypem Dzieciątka jest syn Ozyrysa, Horus, którego chce zabić bóg ciemności, Set, czyli Herod, więc mamusia, bogini Izyda, ucieka, zabierając niemowlę. Na osiołku, rzecz jasna. Osiołkiem, tym znanym również z wjazdu Chrystusa do Jerozolimy, jest u Pujola także bóg Set. Mamy tu i pobyt Jezusa na pustyni, wedle „Opowieści Sinuhe”, która powstała dwa tysiąclecia wcześniej, i kuszenie Jezusa przez Szatana, wedle malowidła staroegipskiego, gdzie Izyda nęci króla Ptolemeusza mówiąc: „— Dam ci wszystkie królestwa Ziemi!”, i cud w Kanie Galilejskiej, którego źródłem był obraz uczty znany z grobowca w Paheri, jakieś półtora tysiąclecia przed Chrystusem, gdzie faraon bierze wodę i robi wino, używając, dokładnie tak samo jak Chrystus, sześciu dzbanów. Ale już rozdawanie rzeszom chleba i ryb ma za źródło Sobka, egipskiego bogakrokodyla, wedle „Tekstu piramid”, plus minus trzy tysiąclecia przed Jezusem. No i cały monoteizm Chrześcijaństwa wywodzi się ze starożytnego Egiptu!... Panu Pujolowi nic nie przeszkadza, że w ciągu kilku tysięcy lat ledwie jeden faraon, Amenhotep IV, lansował monoteizm, co trwało kilka lat, plus minus dziesięć. Albo że Izyda raz jest błogosławioną matką Horusa, a raz Szatanem kusicielem, gdy Set jest i Szatanem, i Herodem, i osiołkiem! I że w ogóle cały ten kogel–mogel nosi znamiona pure–nonsensu. Udowodnił nawet, iż główna chrześcijańska modlitwa, „Pater noster”, została żywcem zerżnięta ze staroegipskiej „Modlitwy ślepca”, którą zachowuje tekst datowany na tysiąc lat przed naszą erą. Tylko paru rzeczy, biedaczysko, nie znalazł, mimo wydatnej
328
Waldemar Lysiak
pomocy KGB — żadnego staroegipskiego wątku Ostatniej Wieczerzy, żadnego Piłata i Ukrzyżowania, żadnej jawnogrzesznicy, setnika, celnika i dwunastu apostołów. Jednak nie warto się czepiać o takie drobiazgi, kiedy już dano nam worek dowodów klasy akademickiej... — Co na to bibliści? — zapytałem. — Milczą lub kpią. Nie bój się, nie zechcą dymisjonować Marka, Łukasza, Mateusza i Jana. Pytanie: czy zechcą ich bronić tubalnym głosem, równoważącym głos modnego skandalisty? Zdaniem Pujola — ewangelie wyprodukowali żydowsko-egipscy kapłani świątyni boga Serapisa w Sakkarze. To już Däniken jest cwańszy gdy twierdzi, że minarety powstały jako repliki rakiet kosmitów! Lecz ludzie są na tyle głupi, iż niejeden uwierzy. Atutem „księcia piekieł” zawsze był zbiorowy kretynizm rodzaju ludzkiego, i ta organiczna wręcz zdolność człowieka do bycia indoktrynowanym tezami, ideami bądź ideologiami sprzecznymi z interesem gatunku, stąd miliony ofiar wojen, ofiar pomysłów tudzież ofiar ideologii. Każdy miniony wiek był „saeculum horribile”* — czyż nie tak, panie literaturoznawco?... Jak na detektywa jesteś bardzo łatwowierny. Lucyfer uwielbia pseudonaukowe triki tumaniące człowieka, i ten właśnie paradygmat zastosował Bliheris wobec ciebie, mamiąc sejentycznymi wywodami o „Manuskrypcie Voynicha”, klanie Sinclaira, templariuszach i Wyspie Dębów... Rozgadałem się, czas kończyć ! „Fiat iustitia”! ** — Mówisz: „fiat iustitia”, a myślisz: „Fiat voluntas tua, Domine”! *** — krzyknął Klauch. — Gawan, kokietujesz tego, który ci nigdy nie przebaczy, chociaż wymyślił miłosierdzie! Powiedz: „fiat lux!” **** i wróć w objęcia Lucyfera, on ci przebaczy, a ja będę twoim orędownikiem, słowo! — Słowo honoru Mefistofelesa?... — zadrwił Dul. — Wolę być bezdomny — ani tu, ani tam. Kokietuję tylko moją miłość własną, pętaku — nie mam innych bogów prócz samego siebie !... Do śruby ! Kat noszący smolistą maskę zaczął przykręcać śrubę metalowej obręczy na szyi Klaucha. Wolno. Z ust duszonego wybiegło rozpaczliwe zdanie w nie znanym mi języku. — Woła Lucyfera mową piekła — rzekł Dul. — Bezskutecznie, Graal znajduje się zbyt blisko. Bliskie promieniowanie Graala to dla „księcia piekieł” szlaban nieprzekraczalny, kiedy ktoś o czystym sercu modli się tużtuż, a modli się twoja siostrzenica, panie detektywie! Stąpnął ku fotelowi, by lustrować bezpośrednio egzekucję Klaucha. * ** *** ****
— — — —
Straszny (przerażający) wiek. Niech się stanie sprawiedliwość! Niech się stanie wola twoja, Boże! Niech się stanie światło!
Kielich
329
Wówczas usłyszałem spoza pleców kobiecy szept: — Myślałam, że go uratuję, chłopczyku... Odwróciłem się i zobaczyłem w wycięciach kominiarki wzrok agentki „Ronty”, tej dziwki, którą posłałem niegdyś do malangijskiej katedry dla rozprawiczenia Gala. — Kogo? Klaucha? ! — zapytałem. — Nie, Gala, papciu ! — Mówiłem ci już, kobieto, że to nie mój syn! — Co za różnica, twój czy nie twój!... Podobał mi się, chociaż bardziej podobał mi się inny twój kumpel, szkoda, że nie wziąłeś go tu ze sobą. — Który? — Ten brunet, piewca nietoperza i dwóch myszy, jak im było?... Pixi i Dixi, czy Mickey Mouse i Minnie Mouse?... — Co za różnica, durna babo! Pułkownik odwrócił ku nam głowę, jakby chciał skarcić wzrokiem przeszkadzanie szeptami widzom spektaklu. Spektakl zbliżał się do końca. Gałki Klaucha poczęły wychodzić z orbit; wcześniej jęzor wylazł z rozchylonych szeroko ust. Twarz siniała; wokół fotela ciekł mocz; gardło chrypiało; rzęził. Wziąłem glocka i strzeliłem męczonemu w łeb. Dul kiwnął głową, jakby to przewidział: — Zawsze podejrzewałem cię o słabość, pajacyku! Nie chcąc z nim dyskutować, ruszyłem ku sali gdzie leżał Gal i klęczała Fergy. Kiedy mnie zobaczyła, uniosła spojrzenie. — Chodź, Fergy — szepnąłem. — Oni wezmą jego ciało. — Zaraz, wujku. Nachyliła się i przywarła ustami do ust leżącego. Był to długi pocałunek. Gdy oderwała wargi od jego warg — usta Gala drgnęły! Rozwarł powieki i westchnął głęboko. Później uniósł się na łokciu i uśmiechnął. Zza pleców dobiegł mnie głos pułkownika: — Miał kuloodporną kamizelkę? — Nie sądzę. — Więc to jest cud, poruczniku. Cud Świętego Graala, jak w bajce, „mirabilis” * ! Wskrzeszający całus królewny, prawda? Gdybym nie widział na własne oczy — nie uwierzyłbym nikomu! Pułkownik miał słuszność — to wyglądało niczym biblijny cud. Jakby dusza Gala, która uleciała ku niebu, wróciła stamtąd i wniknęła do jego piersi, a raczej do mózgu, każąc mu znowu żyć. Przypomniałem sobie pewnego anatomopatologa, którego gościliśmy w „L&P&B&G” badając zagadkowy *
—
Cudowny! (lub: nadprzyrodzony!).
330
Waldemar Lysiak
zgon dwójki maluchów. Przeglądaliśmy na monitorze komputera fotografie preparatów tkanki, i Gal wspomniał o duszy. Wówczas ten lekarz parsknął: — Niech pan nie plecie! Wykonałem mnóstwo sekcji zwłok, i nigdy nie znalazłem duszy! — A wspomnienia i uczucia znalazłeś, medyku?! — zapytał gniewnym tonem Gal. Lekarz spurpurowiał — zatkało go. Ja, Percy i Bohor patrzyliśmy po sobie wzrokiem pełnym uznania dla „Mniszka”. Późnięj, gdy wraz z Percym komentowaliśmy tę genialną ripostę, Bo mruknął: — Moja matka mawiała: jak można nie wierzyć, słuchając Elvisa śpiewającego pieśni religijne? A ja wam mówię: czy może nie istnieć Bóg, jeżeli istnieją tacy ludzie jak Gal? Percy ani myślał przeczyć. Miał w oczach ten sam respekt co ja i Bohor. Żałowałem, iż nie są tutaj ze mną, gdy nastąpił prawdziwy cud. Gal usiadł i przytulił Fergy. Fergy wytarła dłonią łzy z policzków i roześmiała się. Przez dziurę zewnętrznej ściany wleciał do sali wiatr. Strzepnął kurz ruin i owiał wszystkich chłodnym powiewem. Teraz Dul się uśmiechnął. Pierwszy raz zobaczyłem inną twarz pułkownika, przypominającą twarz dziecka, mimo zmarszczek i gasnących starczo źrenic. Rzekł cicho: — Ona ma słuszność, Lance — wasz Bóg przychodzi z wiatrem... — Nie do pana, pułkowniku. — Wiem. Jednak i mnie się coś należy. Nie sądzisz, że winien mi podziękować?... — Kto? Bóg?! — Owszem, biblijny Bóg, a nie ten pogardzany przez Rzymian i Żydów wędrowny kaznodzieja, co pałętał się wśród lumpów i plebsu, i skończył na krzyżu. Miał pecha, a wiesz dlaczego? Bo mnie tam nie było. Wziąłbym za mordę jego prześladowców... Tu też nie byłoby mnie w porę, gdyby nie Percy. — Percy?!... — Uwierzyłeś, że faszerowałem „pluskwami” buty Bliherisa? Powiedziałem to Bliherisowi, aby go ośmieszyć — zadać także psychiczny cios. Nie ja jestem „szewcem”, Lance — „szewcem” jest Percy, który wsadził do twoich butów moją „pluskwę”. A może nie do butów... — Percy nigdy nie tknął moich butów, pułkowniku! — Lecz na chwilę wziął w Agencji twoją komórkę telefoniczną, gdy wymieniał ci zużyty akumulatorek, bo przypadkowo miał rezerwową baterię wewnątrz szuflady swego biurka. I moje myszy ruszyły za tobą... Prosił, by ci powiedzieć, że to jego najlepszy kawał z nietoperzem i myszami — z uratowanym przez enbeckie myszy nocnym pilotem, żołnierzu...
Kielich
331
Nigdy więcej Dula nie widziałem, ale wspominałem go często. Prawda o nim była najdziwniejszą prawdą, jaka zaprzątała mnie u kresu mego życia. Pamiętałem jego słowa sprzed lat: „— Ględzenie, że prawda zawsze leży pośrodku! Prawda leży tam, gdzie leży!”. Rozumiałem, iż jestem zbyt głupi, aby móc wyrokować gdzie leży prawda o tym buntowniku. Zabrał ją do grobu. Umarł w swej rodzinnej wiosce nim minęły dwa lata od czasu hiszpańskiej egzekucji Klaucha. Kościelnego pochówku nie mógł mieć, gdyż godzinę przed śmiercią wyprosił za drzwi księdza, który chciał go rozgrzeszyć. Zresztą chłopi również zwali pułkownika diabłem, i spluwali lub żegnali się bojaźliwie mijając go, gdy kuśtykał przez wieś i trącał sztachety swą laską. Został rzucony do dołu po zewnętrznej stronic muru cmentarnego, a miast krzyża wbito mu tę laskę w grób. Kiedy tam przyjechałem, hulał wiatr niosący wilgoć z leżącego blisko jeziora. Laska sterczała niby osikowa włócznia, którą przeszywa się grunt, trumnę oraz wampirzą pierś. Podniosłem suchy patyk i łykiem uwiązałem do laski, tworząc krzyż. Później ruszyłem ku jezioru... Drewniany rybacki pomost wrzynał się daleko w taflę. Stanąłem na jego krańcu, obserwując zachód słońca. Czerwonozłoty dysk zjeżdżał coraz bliżej ciemnego pasma lasu, które wyznaczało drugi brzeg jeziora, i odbijał się w wodzie strugą blasku, którą drobne, pchane podmuchem fale przynosiły do moich stóp, kładąc długi, wąski, złocisty kobierzec dla wędrowca. Któż tego nie zna — tego najpiękniejszego z ziemskich wcieleń Boga: słońce zachodzi i lśni hipnotyzująco na kołyszącym się lustrze wody... Wyobraziłem sobie łódź żaglową lub statek śpiący pośrodku tej tafli, statek o rozwiniętych żaglach. Nie wiem czemu. Widać łaknąłem sylwetki takiego XIX-wiecznego brygu, kutra lub szkunera jako kotwicy moich myśli. Panowała cisza, a delikatny chlupot wody bijącej pod moimi stopami o drewniane słupy miał coś z nostalgicznej muzyki, która tyle razy biegła przez uchylone okno mieszkania vis-à-vis mojego domu. Wiedziałem, że muszę tam kiedyś pójść i zobaczyć kto jest pianistą... Gdyby okazało się, że nie jest to kobieta — byłbym lekko zdziwiony. A może nawet rozczarowany. Słońce chowało się już za dalekim pasmem lasu i zbliżał się mrok. Poczułem kojący spokój ludzi, którzy klęczą pierwszy raz u wszechmocnego ołtarza. I w i a t r mówił do mnie... Warszawa 13 sierpnia 2002
332
Waldemar Lysiak
Nota źródłowa W stworzonym przez celtyckich bardów i średniowiecznych kronikarzy, pisarzy tudzież poetów Micie Arturiańskim tylko sześciu „błędnych rycerzy” związanych było bezpośrednio z Legendą Świętego Graala (jako figury mniej lub mocniej zaangażowane, szukające Kielicha, próbujące wyświetlić jego sekrety, ocierające się o jego epos). Ta szóstka to Lancelot, Perceval, Bohor, Galahad, Bliheris i Gawain. Późnośredniowieczne teksty z XII-XVI wieku, walijskie (Geoffrey of Monmouth, „Mabinogion”, Pearl Poet, i in.), angielskie (Layamon, Malory, Spenser, i in.), francuskie (Chrétien de Troyes, „Vulgata” Arturiańska, zwłaszcza „La Prose Lancelot” oraz „La Queste del Saint Graal”, i in.), niemieckie (Hartmann von Aue, Gottfried von Strasburg, Wolfram von Eschenbach, i in.) — dają różne (często sprzeczne ze sobą) fabularne wizje losów, charakterów i przygód tej szóstki. Jednak zasadnicze cechy personalne każdego spośród owych sześciu są do uchwycenia i określenia. W wersji bardzo lapidarnej, celowo uproszczonej (dla klarowności wizerunku) można je sformułować następująco: Lancelot — Według Chrétiena de Troyes: „Pierwszy między rycerzami tam, gdzie wiatry wieją z czterech stron świata”. Jego mentorką rycerską była „Pani Jeziora”. Grzesznik, bardziej miłujący swą rycerską technikę i renomę aniżeli Boga. Pełen cnót i pokus, próbował godzić ideały ziemskie i metafizyczne. Dużo czasu zajęło mu odnalezienie ścieżki do zbawienia i okazanie skruchy. Przeszedł klasyczne „katharsis” (oczyszczające działanie wstrząsu emocjonalnego pod wpływem tragedii). W jego losie widoczne są wszelkie wady i zalety rycerskiego stanu.
Perceval — (inaczej: Parsifal). Znany jako „syn wdowy”. Najsławniejszy obok Lancelota rycerz Mitu Arturiańskiego. Był już blisko Świętego Graala, lecz zgrzeszył zaniedbaniem. Richard Barber tak pisze o nim w głośnej monografii rycerstwa: „Po ojcu odziedziczył swoje przeznaczenie, którym była miłość; po matce przejął zadanie służby dla Graala (...) Zawsze nosił pod pancerzem szatę błazeńską”.
Kielich
333
Bohor — (inaczej: Bors lub Bohors lub Bohort). Jeden z mniej znanych dzisiaj rycerzy Okrągłego Stołu, wszelako w Micie Arturiańskim i w Legendzie Graala bardzo ważny. Nie był pozbawiony przywar, ale swą chrześcijańską postawą zyskał odpuszczenie grzechów i zdobył mir wielce cnotliwego. Ukrywał swój poetycki talent pod maską rubaszności, a nawet grubiaństwa. Znakomicie jeździł konno, demonstrując kawaleryjską brawurę.
Galahad — Nieślubny syn Lancelota, wnuk „Bogatego Króla”. Przeciwstawił się ojcu, podejmując swą misję duchową. Richard Barber: „Postać eteryczna, uduchowiona, nadludzka, otoczona aurą mistycyzmu, nieomal inkarnacja boskości”. Wieczny chłopiec, wzór czystych obyczajów, zwany „Wybrańcem Graala”, gdyż spełnił misję — odnalazł Święty Kielich, wziął go do rąk, i właśnie wtedy zmarł jako rycerz błogosławiony, symbol cnót.
Gawain — (inaczej: Gowen lub Gawan). Strażnik króla, szara eminencja dworu. Doskonały, świecki wojownik, wielce praktyczny, całkowicie wyzbyty aury religijnej, zatem nie mający szans zbawienia. Działał według reguł limitowanych przez „orden”, lecz w tych granicach wszystko co robił, robił perfekcyjnie. „Zgłębił istotę każdego przedmiotu”. Jego okrutna bezwzględność budziła dezaprobatę niektórych autorów romansów średniowiecznych.
Bliheris — (inaczej: Master Blihos vel Blihis). Główny protagonista wątku „Gawain” w późnośredniowiecznym Micie Arturiańskim. Według XII-wiecznego anglo-normandzkiego poety, Thomasa, „wiedział wszystko o wszystkich”. Rycerz fenomenalnie posługujący się słowem, rozpowiadający sugestywne acz nierzetelne historyjki o Świętym Graalu (J.L. Weston: „Znał tajemnicę Graala i przestrzegał przed jej ujawnieniem”). Bliherisa pojmał na Jałowej Ziemi triumfujący Gawain.
334
Waldemar Lysiak
Kielich
335
336
Waldemar Lysiak