FORUM PEDAGOGIKI WSEI w LUBLINIE
Pedagogika a logika Tom 2
Wpływ uczuć (Waldemar Pycka – red.)
Skład
Waldemar Pycka Projekt okładki
Radosław Pycka © Waldemar Pycka ISBN: 978-83-929628-7-8 Kontakt e-mail:
[email protected] www.waldemar.pycka.com Lublin 2011
Spis treści Wstęp redaktora …….……………………..………………………….…..5 Wpływ uczuć – dyskusja na forum WSEI………………………….........7 Wpływ uczuć – uwagi studentów UMCS ………………………….…...82 Matka przeciwko nauczycielce: jak ochronić syna w szkole?..............117
Wstęp redaktora Sprawdzoną w trakcie ubiegłorocznych zajęć metodę wypadało zastosować także i teraz. Wykład z logiki niemal ten sam, jednak temat zaproponowany przeze mnie na Forum już inny. Tym razem stanęliśmy przed wyzwaniem rzuconym nam przez naszą uczuciową naturę. Jaki wpływ na nasze działanie ma pierwiastek emocjonalny i uczuciowy, i w jaki sposób układa się współpraca tego pierwiastka z naszym logicznym myśleniem. Po pierwszych dwóch miesiącach dyskusji pojawiło się niemal półtora tysiąca wpisów. To dużo, biorąc zaś pod uwagę bogactwo poruszonej problematyki z przykrością muszę przyznać, że niniejszy wybór nie odzwierciedla całej treści dyskutowanych problemów. Mam nadzieję, że świadomość obiektywnych ograniczeń wynikających z przyjętej formy druku książki pozwoli mi uniknąć jakoś jednak zasłużonej krytyki ze strony tych osób, które napisały ciekawe teksty, których obecność na kartach naszej książki byłaby z całą pewnością zasłużona. Oprócz tematu głównego poświęconego uczuciom w tym roku zaproponowałem także temat dodatkowy. Od pewnego czasu można dostrzec pojawienie się nowej tendencji w szkolnictwie polegającej na odwróceniu roli dziewcząt w stosunku do chłopców. O ile bowiem jeszcze do lat 70-tych XX wieku większość wskaźników uwzględnianych przez socjologię edukacji wskazywała na fakt występowania dyskryminacji dziewcząt, o tyle ostatnio te same wskaźniki ujawniają pojawienie się dyskryminacji chłopców. Postanowiłem poddać pod dyskusję ten problem, jej rezultaty znajdują się w ostatniej części niniejszej książki. Niniejszy drugi tom Forum pod pewnym względem różni się zasadniczo od poprzedniego: na jego kartach zagościli studenci pedagogiki z UMCS w Lublinie, z bliźniaczego I roku niestacjonarnych SUM. Tak się złożyło, że zostałem w tym roku poproszony o zastępstwo na wykładzie z logiki na Pedagogice UMCS, że zaś miałem już ustalony pod koniec ubiegłego roku harmonogram prac nad niniejszym tomem nie pozostało mi nic innego, jak zaprosić do współpracy studentów UMCS. I chociaż w tym przypadku nie miałem do dyspozycji odpowiedniej platformy w Internecie, to poprosiłem o przesyłanie mi wypowiedzi drogą mailową. Jest to powód pewnej różnicy 5
w sposobie prezentacji treści przemyśleń oraz długości tekstów, śmiem jednak twierdzić, iż znakomicie wkomponowują się w całość. Za rok planuję wydać kolejny tom Forum, którego przedmiotem dyskusji będzie wpływ historii. dr Waldemar Pycka, wykładowca i redaktor
Ps. Z uwagi na osobisty charakter tekstów, niektórzy autorzy ograniczyli swe dane personalne towarzyszące wypowiedziom (w przypadku formuły N.N. – nie podaję nawet inicjałów).
Wpływ uczuć – dyskusja na forum WSEI Pycka Waldemar [21.10.2010] Witam serdecznie nowych Forumowiczów, mając przy okazji nadzieję, że nie wszyscy starsi o rok mnie opuścili. W tym roku podejmujemy bardzo ambitny temat: Wpływ uczuć na proces logicznego myślenia. Naszego myślenia! Zadanie jest przy tym proste: przyjrzeć się samemu sobie i przypomnieć sobie sytuacje, w których o naszym myśleniu i działaniu zaczęły decydować jakieś irracjonalne moce o emocjonalno-uczuciowym charakterze. I czy skutki tego były dobre, czy złe!? O końcowej ocenie zadecyduje ilość i jakość poczynionych wpisów. Życzę odwagi w tym poszukiwaniu argumentów "za i przeciw". Opisujemy, oceniamy i uzasadniamy. Tylko, albo aż tyle. Katarzyna Gregorczyk [26.10.2010] Nie lubię być pierwsza, ale ktoś musi zacząć. Wpływ uczuć na procesy logicznego myślenia – temat jak najbardziej trafiony, ale z przykładami może być gorzej. Niemniej jednak proszę o wyrozumiałość. Jestem osobą dość wrażliwą na ludzką krzywdę i cierpienie. Staram się pomagać jak tylko mogę: wspieram WOŚP, przekazałam trochę ubrań i środków czystości dla osób, które straciły swój dobytek podczas tegorocznej powodzi. Nie oczekiwałam słów uznania, sądziłam, że pomoc potrzebującym to naturalny odruch. Pewnego piątkowego popołudnia robiąc zakupy zauważyłam na chodniku dwóch chłopców. Siedzieli w podartych kurtkach, umorusane buzie, smutne, wołające o pomoc oczka, a przy kolanach karteczka “Jestem głodny. Pomóż”. Żal było patrzeć. Poziom mojego współczucia i chęci pomocy wzrastał. Niewiele myśląc kupiłam im kilka słodkich bułek. Na chodniku pojawiło się więcej osób, omal nie rozdeptali chłopców. Udało mi się do nich dostać. Z uśmiechem na twarzy daje im bułki mówiąc “proszę chłopaki, smacznego!”. Oni popatrzyli na mnie jak na kosmitę i zaczęli się głośno śmiać. Za bardzo nie wiedziałam o co im chodzi, ale momentalnie wszystko mi wyjaśnili. Powiedzieli, że nie chcą jedzenia, po co im bułki, chcą pieniędzy. Zamurowało mnie. Przechodnie mieli ubaw, mi niestety nie było tak wesoło. Było mi strasznie wstyd, że tak się dałam podejść. Najwidoczniej dzieciakom się strasznie nudziło i postanowiły “zarobić” trochę kasy. Moja chęć niesienia pomocy wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem.
7
Just Magdalena [26.10.2010] Czytając tekst Katarzyny od razu przypomniał mi sie fakt z moje życia. Spotkała mnie bardzo podobna sytuacja, a mianowicie pewnego dnia zapukała do moich drzwi dziewczyna, miała może około 14 lat, w dość nieschludnym ubraniu. Poprosiła mnie o pomoc, powiedziała że ma młodsze rodzeństwo, rodzice nie maja pieniędzy, a oni są głodni więc ja bez namysłu powiedziałam jej żeby poczekała chwileczkę i poszłam do kuchni, zrobiłam parę kanapek i wyszłam do dziewczyny. Oczywiście wzięła reklamówkę z kanapkami, otworzyła ją i zaczęła czegoś szukać w pierwszej chwile nie wiedziałam o co jej chodzi. Nagle po chwili widzę na jej twarzy pewne oburzenie i ze złością mówi do mnie "Tylko tyle..., a gdzie pieniądze?" Powiem szczerze zamurowało mnie, nie wiedziałam co powiedzieć, a dziewczyna rzuciła reklamówkę z kanapkami i sobie poszła. W tym przypadku uczucia zdecydowanie wzięły górę i to przez nie postąpiłam tak a nie inaczej. Moja chęć niesienia pomocy niestety nie została doceniona i dlatego teraz jestem ostrożniejsza, i za każdym razem gdy widzę takich ludzi na ulicach mam przed oczami tamta dziewczynę. Aczkolwiek nie pozostałam całkowicie obojętna na prośby o pomoc i pomagam lecz w taki sposób w którym wiem że ta pomoc jest tym osobom naprawdę potrzeba, mianowicie biorę udział w akcjach społecznościowych oraz apelach fundacji charytatywnych. Dadacz Agnieszka [28.10.2010] Popieram Cię Kasiu ja też miałam podobną sytuację dotyczącą żebrania scharakteryzuję ją krótko. Codziennie rano przed moim blokiem stał chłopak w wieku ok 20-25 lat, który prosił o pieniądze na chleb dla swojej rodziny. Twierdząc, że są biedni i głodni. Początkowo wielokrotnie nabrałam się na te triki kupując mu żywność i dając pieniądze. Wszystko trwało do czasu... Chłopak miał pecha albo ja bo zmieniłam miejsce zamieszkania. I się okazało, że jestem jego sąsiadką. Uwierzcie mi jak weszłam do jego mieszkania to byłam w szoku jak ludzie mogą mieszkać, wyposażenie wnętrza jak z ,,bajki" dosłownie. Początkowo był zmieszany i nie chciał, ze mną rozmawiać. Jednak po paru miesiącach zwierzył mi się i opowiedział o swoim życiu. Pisząc ogólnikowo stwierdził, że od czasu gdy żebrze wie, że żyje on i jego rodzina. Cytuję jego słowa " Bez ciężkiej pracy mam wszystko" do dzisiaj bolą mnie te słowa. Jacy ludzie mogą być okropni. Nie ukrywam, że ta sytuacja spowodowała że przestałam się użalać i pomagać ludziom młodym
8
Witan Beata [27.10.2010] Ja z kolei miałam odwrotne doświadczenie. U mnie w mieście jest bardzo dużo „armeńców”, uchodźców, którzy chodzą żebrzą wzbudzają współczucie na każdy możliwy sposób. Jestem przyzwyczajona do ich widoku, uodporniona na ich "kocie oczy" a to tylko dlatego , że miałam z nimi bliższy kontakt. Mając praktyki w szkole uczyłam ich dzieci. Tyle arogancji, lekceważenia innych i pogardy w życiu nie widziałam u dzieci co u nich. Takich przypadków mogłabym dużo przytoczyć. Chciałam jednak powiedzieć, że pewnego wieczoru na Dworcu Centralnym w Warszawie podchodzi do mnie chłopak na którego sam widok człowiek się odsuwa i poprosił mnie o herbatę z automatu a ja mu odmówiłam tłumacząc się że nie mam czasu. Do tej pory mnie prześladują mnie wyrzuty sumienia, bo przecież od tej herbaty bym nie zbiedniała. To nic, że z tego co później zaobserwowałam on na tym dworcu mieszkał i z tego się utrzymywał. Wy dziewczyny wiecie, że chciałyście pomóc, próbowałyście ja przeszłam obojętnie i nie wiem co jest gorsze. Rozczarowanie, że zostałyście oszukane czy wyrzuty sumienia, że się przeszło obojętnie obok ludzkiej krzywdy? Just Magdalena [27.10.2010] Tak zgadzam sie z Toba, w każdym mieście jest wielu takich uchodźców dla których to jest styl życia. Naprawdę trzeba być uważnym i nie dać się oszukać. Jak sama powiedziałaś jesteś uprzedzona i taka była twoja reakcja. Ale jednak twoja emocjonalna strona zareagowała poprzez wyrzuty sumienia i następnym razem pewnie inaczej postąpisz. Bień Magdalena [2.11.2010] Opowiem wam historię jak to 92 letnia babcia Agnieszka nauczyła mnie kierowania się rozsądkiem. Wracając do domu zauważyłam staruszkę, która mozolnie ciągnęła wózeczek wypchany po brzegi jakimiś „souvenirami”. Biedna babuleńka sama ledwo idzie a do tego ciągnie to coś i jeszcze piesek pod nogami się pałęta - trzeba pomóc, więc nie zastanawiam się podchodzę do babuleńki i pytam czy zawieźć to ustrojstwo do domu. Babcia szczęśliwa wręczyła mi wózek do ręki, sama się chwyciła mojego ramienia i poszłyśmy. Kiedy doczłapałyśmy do jej domu zaprosiła mnie do środka ot tak na herbatę „dziękczynną”. Jak weszłam blady strach mnie ogarną. Jak to babcia nie dowidzi, tu na kruszy, tam rozleje, a jeszcze do tego piesek, który robi co chce i kiedy chce. Myślę sobie Trzeba staruszce ogarnąć troszeczkę – babcia cała w skowronkach – córeczko do mnie mówi, głaska, słodzi. Ogarnęłam, przytuliłam i mówię, że czas na mnie a babcia w płacz. Myślę sobie co mi tam przyjdę jutro – babcia szczęście w oczach – no to do zobaczenia. Przychodzę następnego dnia babcia na podwórzu wielkie pranie
9
pościeli uskutecznia. W pralce „Frani” płukanie ręczne w balii z zimną wodą. Myślę sobie biedna staruszka, sędziwy wiek, ja młoda, sprytna raz i babci pomogę. No i poprałam. I tym sposobem robiłam weki, pomagałam w ogrodzie, sprzątałam przed zimą w komórkach i piwnicy, trwało to około trzech tygodni. Miarka się przebrała kiedy babcia zamówiła 2 tony węgla i poprosiła mnie o zniesienie ich do komórki. Ps. Jak myślicie, w którym momencie powinna mi się włączyć tzw. „czerwona lampka” z hasłem – BABCIA PRZEGINA!? Gdzie jest granica dobrego uczynku a wykorzystania czyjejś pomocy? Kowalczyk Dariusz [28.10.2010] Kochani! Wszystkie Wasze wypowiedzi potwierdzają znaną od początku świata prawdę, że uczucia są zawsze tam gdzie jest człowiek. Towarzyszą nam każdego dnia, wpływają na nasze zachowania, decyzje i postawy. Fajnie jest obserwować małe dzieci, które autentycznie, bez ukrywania (bo tego jeszcze nie umieją) okazują swój bunt, niezadowolenie np. krzykiem, płaczem itp. w sytuacjach kiedy rodzice odmawiają kupienia kolejnej zabawki. Wszyscy to zapewne widzieliśmy nie raz. Kiedy są zadowolone, szczęśliwe tulą się do rodziców i okazują bezmiar miłości. Dorastając nabywany drogą obserwacji, wpływów wychowawczych umiejętności panowania nad swoimi uczuciami. Uczymy się, że nie zawsze jest dobrze je okazywać. Oczywiście różnie z tym bywa. W moim życiu (a dorosły to już jestem jakiś czas) było wiele sytuacji, kiedy uczucia decydowały o moim postępowaniu, wpływały na podejmowane decyzje dotyczące nie raz ważnych życiowych spraw. Dziś, patrząc z perspektywy iluś tam lat, mogę powiedzieć, że na szczęście były nimi uczucia pozytywne i chyba nie krzywdziły innych ludzi, choć dla mnie nie zawsze niosły dobre, długofalowe efekty. Na przykłady mamy jeszcze czas. Dzisiaj chcę jeszcze przypomnieć, że wśród uczuć najważniejsza jest MIŁOŚĆ o której tak pięknie pisało wielu. Życzę wszystkim, aby ONA wpływała głównie na nasze zachowanie, a wtedy świat będzie zapewne piękniejszy. Pozdrawiam serdecznie! Łoś Dominika [3.11.2010] Logiczne myślenie a uczucia ludzkie prawdopodobnie nie idą w parze ze sobą. Przytoczę tu pewna sytuacje, która wydarzyła się w mojej pracy (pracuje w przedszkolu). Zauważyłam pewną rzecz, że miłość matczyna na pewno nie ma logicznych podstaw, najprawdopodobniej jest to miłość bezwarunkowa i bezinteresowna nie wiem bo osobiście nie mam dzieci ale pewnego dnia na pewno się przekonam jak to jest, do czego zmierzam, od
10
jakiegoś tygodnia przychodzi do nas nowy przedszkolak, trzyletnia dziewczynka. Wiemy że proces aklimatyzacji takiego dziecka trwa jakiś czas, więc oczywiście pełne wyrozumiałości czekamy z cierpliwością aż dziewczynka przekona się do dzieci i nowych osób w jej otoczeniu. Codziennie przyprowadza ja do przedszkola mama, przez pierwszych kilka dni była z nią w sali po to aby dziecko poczuło się bezpiecznie. Po pewnym czasie poprosiłyśmy matkę dziecka aby na jakiś czas opuściła sale, zgodziła się i wyszła, dziewczynka w tym czasie bawiła się ładnie klockami. Po kilku minutach zauważyła że nie ma mamy i zaczęła jej szukać, oczywiście wszelkimi sposobami chciałyśmy odciągnąć jej uwagę, dziewczynka nie płakała tylko cały czas pytała gdzie jest mama. . Owa mama usłyszała słowa córki i natychmiast wróciła do sali nie dała jej szansy aby przezwyciężyła tą zmianę w jej życiu. Dziecko nie płakało podczas nieobecności matki a ona mimo wszystko wróciła. Okres adaptacji dziewczynki przeciąga się do tej pory i nie mam pojęcia jak długo to będzie trwało. Matka sama nie potrafi poradzić sobie z tą sytuacją, przeprowadzamy z nią długie rozmowy mam nadzieje że w końcu dziewczynka będzie chodziła do przedszkola. Matka tego dziecka chce aby dziewczynka uczęszczała do przedszkola , ale z drugiej strony blokuje ją ta bezgraniczna miłość, ciągle myśli że dziecko nie poradzi sobie z ta zmiana i będzie nieszczęśliwe z tego powodu że jej obok nie będzie. Z jednej strony chce dobra dziecka a z drugiej strony jej postępowanie nie ma logicznych podstaw ponieważ przeważają w jej myśleniu uczucia do córeczki. Logika...i Uczucie....? Pycka Waldemar [3.11.2010] Skąd Pani przyszła do głowy myśl, by napisać "bezgraniczna miłość"? To jest właśnie miłość zaborcza, ograniczająca, niszcząca u podstaw przyszłą samodzielność dziecka! To jest po prostu głupia miłość, niemądra i nielogiczna. Bień Magdalena [3.11.2010] Całkowicie zgadzam się z Panem Panie Doktorze. Ja nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że uczuciem matki nie kieruje miłość a raczej strach i to taki zwykły strach przed samotnością. Każda matka zdaje sobie sprawę, że jej dziecko kiedyś się „usamodzielni”, albo raczej przestanie być od niej całkowicie zależne. Bardzo ciężko taki strach opanować. Kilkakrotnie w życiu matki pojawia się taki moment: pójście dziecka do przedszkola/ szkoły, pójście na studia, założenie własnej rodziny itd. Swoją droga gdyby matka nie mogła pozwolić sobie na zdegradowanie się do roli przedszkolaka, bo np.: pracuje lub musi zająć się drugim dzieckiem pewnie
11
ten etap dla matki i dziecka przebiegałby bardziej spontanicznie i naturalnie (nie koniecznie mniej boleśnie) Wojtuszkiewicz Angelika [4.11.2010] Zdecydowanie pokusiłabym sie na stwierdzenie, że mama z przedszkola jest na pewno nadopiekuńcza, prawdopodobnie jest to jej pierwsze dziecko, z którym przebywała do tej pory 24h na dobę, i teraz martwi się, że nikt nie będzie się umiał zająć jej dzieckiem tak jak ona. Dlatego właśnie zachowuje się w ten określony sposób. (ale to są tylko moje spekulacje) Z pewnością bardzo kocha swoje dziecko i jest z nim bardzo emocjonalnie związana. Z pewnością jej uczucia do dziecka przesłaniają logiczne myślenie. Pytka Katarzyna [4.11.2010] W zasadzie z tymi uczuciami to każdy ma inaczej, jedni potrafią zakochując się myśleć jeszcze logicznie inni zatracają się w uczuciach i wcale nie myślą o ewentualnych konsekwencjach swoich działań. Z drugiej strony sytuacja "mamy z przedszkola", to uczucie to dziecka widać jest tak silne, że mogę śmiało nazwać je uzależnieniem. Jeżeli mama nie daje własnemu dziecku szansy na rozwój i samodzielną adaptację w otaczającym, nowym środowisku to u niej są zaburzone procesy logicznego myślenia i tu nie dziecko ma problem z nowym przedszkolem tylko tak jak zostało to już powiedziane boi się samotności. A może nie samotności tylko to z jednej strony dla niej wygodne? W sumie trudno określić czy pracuje czy nie? Może nie ma innych zajęć w domu, albo ma ich bardzo dużo a przesiadywanie i pilnowanie dziewczynki w przedszkolu jest jej jedyną rozrywką... przecież tak też czasami bywa ale jest to co najmniej "chore" w stosunku do dziecka. Logicznego myślenia u tej kobiety niema raczej na pewno, a co do uczuć można tylko się zastanawiać czy to rzeczywiście miłość do dziecka ją kieruje czy po prostu najzwyklejsza głupota. Korzystając z okazji chciałabym przedstawić wam swoją sytuację która miała miejsce parę lat temu. Mianowicie idąc ulicą często widywałam żebrzących o pieniądze ludzi, robiło mi się ich żal i zdarzało się że rzucałam im złotówkę lub czasami więcej..moją uwagę przykuwały zwłaszcza osoby "powiedzmy" starsze które prosiły o pomoc. Kierując się uczuciami współczułam im i moje dawanie pieniążków było częste i czasami trafiała na te same osoby....pewnego dnia zobaczyłam brak myślenia w swoim postępowaniu. Zobaczyłam człowieka (któremu wcześniej rzuciłam parę groszy - prosił na chleb) pijanego, który ledwie szedł, przewracał się a w jego ręce była kartka, z którą wcześniej siedział prosząc ludzi o kasę na chleb i życie a w drugiej z winem już opróżnionym do większej połowy.
12
Ten widok poraził mnie na tyle, że teraz najpierw zastanawiam się wcześniej zanim kogokolwiek wspomogę z siedzących na ulicy.. Tabaczek Marta [4.11.2010] Dla mnie uczucia to miłość, miłość do tych ,którym tak wiele w swoim życiu zawdzięczam, czyli rodzice, a w szczególności mój tata, którego nie ma już z nami. Tata był moim prawdziwym przyjacielem, zawsze mogłam liczyć na jego pomoc, to jemu zawdzięczam wiele rzeczy jakie posiadam, ale przede wszystkim to kim jestem, na jakiego „wyrosłam człowieka”. Ala muszę się przyznać, że do tego wszystkiego czyli do takich refleksji doszłam teraz w takim momencie mojego życia, kiedy już mojego taty nie ma ze mną – zmarł 4 lata temu na raka. Pamiętam kiedy 7 lat temu ciężko rozchorowałam się na zapalenie opon mózgowych, mąż w tym czasie przebywał za granica, mama opiekowała się moim malutkim dzieckiem, a tata zaraz po zabiegu i przez długi czas siedział przy moim łóżku w szpitalu, to on oddał kilkakrotnie dla mnie krew i dołożył wszelkich starań abym wyszła z choroby. Jaszcze wiele było takich sytuacji w moim życiu, kiedy to właśnie rodzice poświęcali się dla mnie i mojego rodzeństwa, to dzięki nim mam swój dom, który od nich dostałam, zawsze kiedy tylko potrzebowałam wsparcia i pomocy mogłam na nich liczyć, na mamie mogę polegać nadal – to ona jest moja najlepszą przyjaciółką. Ale sytuacja jaką chciałam opisać to czas kiedy zaczynałam swoje samodzielne życie, założyłam rodzinę, podjęłam prace, przy opiece nad dziećmi pomagali nadal rodzice, skupiłam się chyba bardzo na swoim życiu, tata nie mówił nikomu że coraz gorzej się czuje, po kryjomu sięgał po leki przeciwbólowe, leczył się sam, bo jak przypuszczam nie chciał sprawiać nam kłopotów, bo jak to w życiu bywa każdy był czymś zajęty, nikt nie zauważył zmian, a ja nadal prosiłam o pomoc. Mama prosiła aby poszedł do lekarza ale twierdził, że nic mu nie jest. Gdy zaczął tarcic na wadze wtedy wprost siłą zaciągnęliśmy go do lekarza, lecz diagnoza była ostateczna rak złośliwy z przerzutami . Dopiero wtedy nasze osobiste sprawy zeszły na boczny tor, nie były już tak istotne jak wcześniej, robiliśmy wszystko co w naszej mocy aby Mu pomóc , aby tak nie cierpiał. Jeździliśmy od specjalisty do specjalisty, ale nikt nie dawał szans na powrót do zdrowia, mówiono nam aby przygotować się na najgorsze, ale jak to zrobić kiedy chodzi o najbliższą ukochaną osobę. Ja i moje rodzeństwo czuwaliśmy przy jego łóżku, także oddawaliśmy mu krew bo była taka potrzeba, szukaliśmy pomocy wszędzie , bo jak pogodzić się z myślą, że możemy go stracić. 9 maja zmarł mając zaledwie 53 lata, zostawiając po sobie wiele dobra i nas ...
13
Dziś mam do siebie żal, że nie zdążyłam powiedzieć mu wielu rzeczy; jak bardzo był dla mnie ważny, jak bardzo go kochałam ,jak wiele mu zawdzięczam i ile dla mnie znaczył. Zabrakło mi czasu, aby mu o tym powiedzie i zastanawiam się czy to wiedział, lecz myślę że tak. Teraz „kiedy jest gdzieś tam wysoko”, patrzy na nas i czuwa nad nami. Kiedy mam jakiś problem, kłopot, to w duszy rozmawiam z nim, proszę o pomoc i często jest tak ,że mi się przyśni, a wtedy wszystkie moje problemy jakoś się prostują i jest dobrze. Zdałam sobie sprawę z tego, co w życiu jest naprawdę ważne, co daje sens naszej egzystencji, ale boję się aby w przyszłości już więcej nie popełnić takiego błędu względem moich najbliższych. Wiem, że uczucia jakie napotykamy w ciągu całego naszego życia mają ogromne znaczenie dla nas samych ale i dla naszej przyszłości. Mogą być pozytywne lub negatywne, ale wraz z ich pojawianiem się możemy zacząć postępować racjonalnie (lub też nie). Dlatego ważną rzeczą jest pamiętać o tym co jest ważne nie tylko dla nas lecz zawsze pamiętajmy o drugim człowieku. Kowalczyk Dariusz [4.11.2010] Pani Marto! Te uczucia, o których Pani napisała, są piękne i na pewno pozytywnie wpływają na Pani życie. Zastanowiłem się jednak nad taką kwestią, czy gdyby w Pani życiu stosunki z tatą układały się zupełnie inaczej np. tak źle jak o swoich opowiadała jedna z koleżanek wcześniej, była by Pani w zdolna kochać ojca tak zupełnie za nic, tylko za to, że jest Pani ojcem? Czy kochamy za coś? Czy mino wszystko? Czy uczuciami rządzi logika, czy odwrotnie? Pozdrawiam! Pytka Katarzyna [4.11.2010] Hmmm.. ja kocham moich rodziców i rodzeństwo bez względu na wszystko i za wszystko. Pycka Waldemar [4.11.2010] Jak to "bez względu na wszystko i za wszystko"? Jaką więc mają korzyść z Pani bliskie Pani osoby? Nie doradzi Pani, bo wszystko Pani już zaakceptowała, nie ostrzeże, a nawet nie pomoże (bo wszak pomoc jest już wynikiem namysłu, że komuś dzieje się źle i trzeba mu pomóc). Chyba, że jest coś w Pani stosunku do rodziny najbliższej, co nie mieści się w relacji miłości, ale wtedy Pani deklaracja traci nieco na wiarygodności. Jak nie spojrzę, nie rozumiem; to zaś, co rozumiem, wskazuje na jakąś formę fanatyzmu rodzinnego, a nie miłości....
14
Rubaszko Dorota [7.11.2010] Związki nigdy nie były łatwe i idealne, zawsze występują w nich problemy i dobrze jest jak obie strony chcą walczyć o swoją miłość. Cały problem w tym, że tak niewiele osób potrafi rozróżnić miłość od uzależnienia. Miłość to dawać, to tworzyć przestrzeń dla drugiej osoby, to patrzeć jak rozkwita i wzrasta w twoim cieple, a zapłatą jest uśmiech, czułe słowo i obustronna wdzięczność. Żądza to brać, brać, brać i nic nie dawać w zamian. To przeświadczenie, że wszystko się należy i ciągle za mało. Gonisz, starasz się, robisz wszystko by było lepiej a jest gorzej. Najgorsze, że w końcu traci się to co najważniejsze - poczucie własnej wartości Pycka Waldemar [7.11.2010] Proszę przybliżyć nam swój punkt widzenia. Czegoś tu nie rozumiem: "miłość to dawać, to tworzyć przestrzeń dla drugiej osoby", oznacza to, że druga osoba bierze to, co jej ktoś daje i korzysta ze stworzonej przestrzeni. Nieprawdaż? I co gorsze: nauczona brać to, co ktoś z miłości jej dawał zaczyna oczekiwać od innych, że też będą jej dawać. Bo przecież miłość to brać, skoro ktoś daje (by nie urazić prawdziwej miłości). W rzeczy samej, utrata poczucia własnej wartości jest wynikiem takiej właśnie jednokierunkowej miłości opartej na dawaniu. Nie trzeba degradować problemu do "żądzy". Łoś Dominika [6.11.2010] Witam mam następujący przykład gdzie uczucia biorą górę nad logiką. Mianowicie mamy rodzinę matkę , ojca i dwójkę dzieci. Od 5 lat matka jest bita i poniżana przez swojego męża, wszystkiemu przyglądają się dzieci i cierpią razem z tą kobietą. Ona pod wpływem STRACHU nie potrafi się uwolnić od ucisków męża, naraża dzieci i siebie na niebezpieczeństwo. Mimo wszystko strach odbiera jej logikę w myśleniu, nie potrafi podjąć decyzji aby odejść i zacząć nowe spokojne życie. Strach, bezradność także rodzi inne uczucia złość i nienawiść, tutaj na pewno nie ma logiki. Pycka Waldemar [6.11.2010] Napisała Pani: "Od 5 lat matka jest bita i poniżana przez swojego męża , wszystkiemu przyglądają się dzieci i cierpią razem z tą kobietą. Ona pod wpływem STRACHU nie potrafi się uwolnić od ucisków męża, naraża dzieci i siebie na niebezpieczeństwo. Mimo wszystko strach odbiera jej logikę w myśleniu , nie potrafi podjąć decyzji aby odejść i zacząć nowe spokojne życie. Strach, bezradność także rodzi inne uczucia złość i nienawiść, tutaj na pewno nie ma logiki." Czy wszystko można sprowadzić do kwestii strachu itp. uczuć? Wątpię. Jestem przekonany, że źródłem tej
15
bezradności (podobnie jak w kilku wcześniej opisanych przypadkach) jest wpojona nauka o miłości: tej bezgranicznej, bezwarunkowej i nie domagającej się najmniejszego uzasadnienia. Takie bajki powkładane nam w głowy przez poetów i kaznodziejów, których głównym przesłaniem jest sparaliżowanie umysłu, niszczą zdolność do logicznego myślenia. Stąd miłość ma komponować się z cierpieniem (wszak cierpienie ma być najwyższym wymiarem miłości!?!), poświęceniem i wyzbyciem się własnej osobowości na rzecz tego drugiego - umiłowanego. Przez takie głupoty wkładane w głowy od najmłodszych lat wiele osób nie daje sobie rady w miłości przeżywanej tu i teraz. Wiele kobiet (ale też i mężczyzn) gotowych jest uznać, że jeśli kocha, to musi bić... To straszne, ale prawdziwe. Makuch-Wróblewska Jolanta [7.11.2010] Zastanawiam się coraz częściej nad "poświęceniem" w kontaktach międzyludzkich. Z całą pewnością nowe pokolenia nie są wychowywane do postaw, w których poświęcenie jest wartością pożądaną i cenioną. Jego krytyka jest, moim zdaniem, niesłuszna. Nie można przecież wyobrazić sobie szczęśliwego dzieciństwa bez osób bezgranicznie oddanych. Jednym z pierwszych uczuć jest przywiązanie dające bezpieczeństwo. W pierwszych miesiącach życia matka dziecka musi wykazać się całkowitym poświęceniem i oddaniem aby mogło się dobrze rozwijać. Nie jest prawdą, że takie poświęcenie nie daje szczęścia również matce. Obserwując współczesną rzeczywistość, w której na plan dalszy odchodzą proponowane przez poetów i kaznodziejów zachowania i wartości nie widzę oszałamiającego szczęścia wolnych od poświęcenia i pokory jednostek, szczególnie kobiet. Źródłem bezradności kobiet znajdujących się w dramatycznym położeniu być może jest strach ale częściej są to problemy związane z brakiem mieszkania lub pracy. Nie dostrzegałabym w takiej postawie wpływu liryki czy religii Pycka Waldemar [7.11.2010] Napisała Pani, że "z całą pewnością" obecne pokolenie nie jest wychowywane w duchu "poświęcania się". Sądzę, że jest inaczej. Rzesze katechetów w szkołach plus księży na ambonach kościelnych robią to, co wcześniej. Podobnie jest z pracą pań polonistek. Kłopotem jest jednak opór stawiany przez młodzież. To już nie jest ta naiwna i romantyczna młodzież sprzed iluś tam lat. Oni tego nie kupują, a nie bardzo wiedzą, co z tym zrobić. podobnie jest z edukacją seksualną: oficjalnie się przemilcza temat lub powtarza stare bajki, a młodzież już tego nie kupuje. W zamian ma porno w Internecie. Jeszcze gorsze wyjście, ale z dwojga złego, gorsze
16
zazwyczaj wygrywa. Napisała też Pani o instynkcie macierzyńskim. Tu istota problemu leży głębiej, i dotyczy także zwierząt. Oceniła Pani też "współczesną rzeczywistość". Oszałamiającego szczęścia to nie tylko Pani nie widzi. Tego wszak nie można zobaczyć ani teraz, ani też nie było tego widać w przeszłości. Biorąc jednak pod uwagę zwiększone usamodzielnienie się kobiet pod względem "mieszkania i pracy", coraz mniej musi się poświęcać, a te, które to robią, czynią tak z własnej woli. Pytanie pozostaje jednak: czy ktoś chciałby być dzieckiem, dla którego matka całkowicie "poświęciła się", zatracając swą indywidualność i "poświęcając" własne ideały? Moim zdaniem, wbrew naukom kaznodziejów i poetów, tego rodzaju świadomość niszczy poczucie doniosłości własnej egzystencji. Taki "dar" w postaci "poświęcenia się" jest ciężarem, który prędzej czy później powinien "w środku" zaboleć. Jeśli zaś nie boli, to znaczy, że ktoś wmówił nam jakąś złudną historyjkę o tym, co się powinno czynić. Ps. Czekam na ciąg dalszy dyskusji na ten temat z Panią Jolantą i zapraszam do udziału w niej także inne osoby. Sikora Piotr [7.11.2010] Matka, która poświęciła swoje ideały dla dziecka, nauczyła je być zależnym od siebie, moim zdaniem wyrządza dziecku wielką krzywdę w dalszym jego dorosłym życiu, takie dziecko ma opory wyfrunąć z ciepłego gniazdka zostawić rodziców samych, np. wyjechać do innego miasta i tam założyć rodzinę. W wielu przypadkach dzieci wtedy są zależne od rodziców nie mogąc podjąć swoich decyzji "no jak tak to bez mamy to nie możliwe". Owszem robią to z własnej woli nie mniej jednak nie jest to dobrym sposobem na życie. Na pewno prędzej czy później odezwie się mogłem zrobić karierę ale zostałem w rodzinnym gniazdku. Każdy z nas ma jakieś marzenia kim chce w życiu zostać a poświęcając je traci bezpowrotnie szanse na nie. Myślę, że nie powinno się aż tak poświęcać dla dzieci, w życiu zdarzają się i takie przypadki w których rodzice nie poświęcili własnych marzeń a ich dzieci jakoś w życiu mimo wszystko sobie poradziły i wyrosły na porządnych ludzi. Obecne pokolenie nie ma wzorów, do których chciało by dorównać. Typowy przykład dzieciaków 12-sto letnich w koszulkach z hasłem J**** Policję bo to moda taka nastała. Pytanie tylko co takiemu dzieciakowi zrobiła owa instytucja, że żywi do niej taką nienawiść ? Jedyny kontakt z władzą mieli mijając ich na ulicy. Nie mówię tutaj o skrajnych przypadkach dzieciaków, którzy mieli zatarg z prawem, mówię o zwykłym przeciętnym gimnazjaliście. To w jaki sposób odnoszą się do nauczycieli, jak dokuczliwi potrafią być dla swojego najbliższego otoczenia. Czy nawet ostanie wydarzenia bójek 13-sto letnich dziewczynek.
17
Obecne pokolenie śmiało można ryzykować twierdzeniem , że wychowane jest w nie wiadomo jakim duchu, nie mają ideałów, wzorców, wartości i niestety jest coraz ciężej zapanować nad nimi. Makuch-Wróblewska Jolanta [8.11.2010] W przeszłości, wydaje mi się, panował psychiczny porządek w pokonywaniu trudności życia codziennego. Jeżeli nawet przyjmiemy, że ludzie byli i są manipulowani przez religię to i tak skuteczniej uspokaja ONA psychikę szerokiego odbiorcy niż modna w nowoczesnych społeczeństwach psychoterapia ze swoimi kanapami - jedynie dla wybranych. Współczesne poradniki jak żyć aby być szczęśliwym są złudnym rozwiązaniem problemów (kosztują więcej niż datek "na tacę") chociaż opierają się na naukowych psychologicznych podstawach. Religia chrześcijańska radzi sobie z opanowaniem wszechobecnego strachu strasząc. Ten strach jest bardzo istotny w uspołecznianiu jednostki. Warunkiem jest przyjęcie prawd wiary. Dla młodych ludzi w szkołach nie ma oferty. Brak poczucia przynależności jaki podąża za globalizacją w zestawieniu z niepokojami jednostki, dla której nie ma nic stałego, trwałego są powodem frustracji i dramatów. W grupie młodzieży najbardziej widać skutki indywidualnego realizowania się jej rodziców. Wychowanie młodego człowieka bez poświęcenia swojego czasu jest niemożliwe. Nie mówię o poświęceniu absolutnym. Dziecko, które słyszy od rodzica informacje podobne do rozmowy handlowej wyczuwa niewłaściwość. Rodzic wyedukowany na kolejnym treningu interpersonalnym zafundowanym przez pracodawcę, wzorowanym na technikach sprzedaży komiwojażerów amerykańskich mówi językiem oferty handlowej. Faktycznie opanowuje emocje i jest bardzo oddalony od religijnego zacofania. Jego (rodzica) samopoczucie wzrasta - był asertywny - hura, hura...i co dalej? Wystarczy włączyć wiadomości. Kowalczyk Dariusz [8.11.2010] Chrześcijaństwo, którego ponoć w 90% jesteśmy wyznawcami, oparte na miłości Boga do nas ludzi przekazuje nam obraz miłości idealnej. Taka miłość jaką Bóg nas umiłował, że Syna swego poświęcił, aby nas zbawić, jest miłością bezwarunkową. Zdolni do niej jesteśmy wszyscy, ale tylko nieliczni z nas (zwani często świętymi) ją przyjmują i oddają innym. Dano wolną wolę, dano nam prawo wyboru. Można to nazywać "bajkami wkładanymi nam do głów przez poetów i kaznodziejów"", można mówić, że przesłaniem owych jest "sparaliżowanie umysłu i niszczenie zdolności do logicznego myślenia", można... mamy wszak wolną wolę. Jeśli jednak z własnej woli zaliczamy siebie do tych 90% to pamiętać powinniśmy, że to
18
co ze sobą zabierzemy do Domu Ojca to dobre uczynki, uczynki miłości. Miłości bezgranicznej, heroicznej ale także codziennej, matczynej i ojcowskiej, córki i syna, brata i siostry, sąsiada itd., itd. To trudne, ale też na szczęście w zasięgu możliwości każdego z nas. Opisywane historie kobiet bitych to niestety smutny obraz nas ludzi. Słabych, często zagubionych, z jakichś powodów nieszczęśliwych, którzy nie znaleźli drogi do MIŁOŚCI. Ktoś napisał "ludzie ludziom zgotowali taki los", co prawda dotyczyło to ludobójstwa, ale czy mniej jest winny mąż, który maltretuje swoją rodzinę. Czy zachowanie bitej kobiety, która nie odchodzi wynika z tego, że "ma sparaliżowany umysł"? Może tak. Może tak kocha, że nie widzi ewidentnego zła i krzywdy swoich dzieci. Z pewnością nie można nazwać miłością tego, co czyni mąż tej kobiety. Owszem cierpienie może "komponować się z miłością", ale cierpienie owo ma wynikać z miłości do człowieka nie z nienawiści, strachu czy dewiacji. Miłość nie może pozbawiać nas osobowości, bo wtedy nie jest miłością. Wzbogaca nas, rozwija i wzmacnia. Pycka Waldemar [8.11.2010] Napisał Pan: "Taka miłość jaką Bóg nas umiłował, że Syna swego poświęcił, aby nas zbawić, jest miłością bezwarunkową." Po co więc piekło? Sikora Piotr [8.11.2010] A czy piekło nie jest dla ludzi niepokornych?? Miejscem w którym przyjdzie nam cierpieć męki za swoje odwrócenie się od Boga ? Pycka Waldemar [8.11.2010] Panie Piotrze: Jakie odwrócenie? Toż kocha nas bezwarunkowo, powtórzę bezwarunkowo. Wystarczy zatem być, i już się jest kochanym i zbawianym! Piekło zakłada jednak, że ta tzw. bezwarunkowość jest mocno warunkowa... W rzeczy samej, to tej idealnej, jak to napisał Pan Dariusz, miłości wymaga się tylko od człowieka. No i idącej za nią bezmyślności... Że zaś nikt nie jest w stanie sprostać jej wymaganiom, nawet Bóg, więc i kłopoty w samoocenie, oraz ocenie innych. Dajcie komuś niewykonalne i wewnętrznie sprzeczne zadanie, a już go macie na amen. Sikora Piotr [8.11.2010] Nie wiem może źle rozumuję, ale wydaje mi się że Bóg dał nam też wybór tego czy chcemy za nim podążać czy też nie, jedyne co musimy to przyjąć jego ofiarę w postaci osobistej aby uzyskać zbawienie. Wydaje mi się że ta miłość nie opiera się na uczuciach tak ja ta nasz ludzka, oparta jest na
19
samym już byciu, nie na czynach. Wobec tego czy w ogóle trzeba sprostać jakimś warunkom żeby jej doświadczyć ? Wydaje mi się że jeśli jest ta miłość bezwarunkowa to każdy powinien jej doznać bez żadnych warunków, wszyscy powinniśmy zostać zbawieni. Przez odwrócenie miałem na myśli nie to że nic nie musimy czynić w sensie dobra, bo i tak będziemy zbawieni bezwarunkowo, ale celowo działać "z grzechem". Dlatego wydaje mi się że mówienie o istnieniu piekła jest też po trochu stworzone do tego żeby zmusić ludzi aby zaprzestali grzechu, by mieli się czego bać. Tak właśnie ja to rozumie. Kowalczyk Dariusz [9.11.2010] Bez wdawania się w szczegóły teologiczne piekło istnieje!!! Zarezerwowane ono jest dla zatwardziałych grzeszników, którzy nawet w godzinie śmierci nie chcą przyjąć BEZWARUNKOWEJ MIŁOŚCI, objawiającej się w miłosierdziu Bożym. Dano nam wolną wolę i z niej korzystamy. Jeśli by owa bezwarunkowa miłość Boga wykluczała nasz w niej udział byłaby miłością zaborczą, pozbawiającą nas wolności. Bóg nas nie kocha za coś. ON nas kocha mimo wszystko. Na tym polega owa bezwarunkowość. Po ludzku to mało możliwe. Często pytamy: "za co mnie (jego, ją) kochasz?". Często mówimy: "już cię nie kocham, bo....". A ON nas KOCHA BEZWARUNKOWO i zawsze, ale.... nie pozbawia nas prawa wyboru Jego miłości. Możesz ją odrzucić i... wybrać piekło. Po to jest piekło. Waldemar Pycka [9.11.2010] Panie Dariuszu, o tym że istnieje piekło, wiem doskonale, i nie potrzebna mi jest do tego żadna teologia. Wystarczy szeroko otworzyć oczy i poczytać o przeszłości. Dla mnie piekłem były stosy inkwizycji, masowe mordowanie jednych chrześcijan przez drugich (bo w jakiś dogmat nie chcieli uwierzyć...), to torturowanie i zabijanie osób inaczej wierzących w tego samego boga (wyjątkowo "piekielnie" płodny jest biblijny trójkąt: Żydzi Chrześcijanie - Muzułmanie), to także inne brutalne konflikty na tle religijnym. Oczywiście, do ognia piekielnego dorzucają też z innych powodów, ale nic tak nie sprzyja piekielnemu zaognieniu, jak wiara religijna. I to wszystko w imię... bożej miłości. Czasami to sobie myślę, że jak już ktoś trafi do tego pozaziemskiego piekła, to rozejrzy się i pomyśli, jak to dobrze, że wyrwałem się z łap tych na ziemi.... Że zaś problem jest istotny, łatwo mi będzie to dowieść. Otóż współczesnym wymysłem sprawiającym wrażenie prawdy jest opowiadanie o tzw. "uczuciach religijnych". I wielu ludzi wierzy, że coś takiego istnieje, a niektórzy wręcz twierdzą, że ich uczucia religijne są obrażane. Trudno obrażać coś, czego nie ma, ale chciałbym zasugerować samo istnienie mechanizmu napędzającego nieracjonalne
20
rozstrzyganie problemów dotyczących kultu religijnego. Narzuca się pewien styl myślenia, który wyłącza potrzebę zrozumienia. Sikora Piotr [9.11.2010] Długo myślałem na ten temat przeczytałem swoją poprzednia wypowiedź widać byłem już zmęczony mocno. Zgadzam się z Panem Darkiem piekło musi istnieć. Chociażby dlatego żeby było czym straszyć podczas życia doczesnego. Miłość bezwarunkowa skoro jest bezwarunkowa to nie ma to znaczenia czy da nam ktoś niewykonalne i wewnętrznie sprzeczne zadanie i już ma nas na amen skoro nic nie musi robić a zbawienie i tak nas czeka. Co do sensu istnienia piekła wydaje mi się, że jest też potrzebne dla samego kontrastu, dla zachwiania równowagi? A co z tymi, którzy zostaną potępieni, skoro nie mogą trafić do nieba musi istnieć dla nich jakaś alternatywa? Pycka Waldemar [9.11.2010] Mam kłopot: nie wiem, kiedy Pan kierował się logiką, a kiedy uczuciami. Pana poprzednia wypowiedź została przez Pana zdefiniowana jako wynik zmęczenia (a zatem wnoszę pewną jej nielogiczność), ostatnia zaś - jako wynik namysłu ("długo myślałem..."). Tymczasem w mojej opinii jest odwrotnie. Najpierw zadziałała logika, a potem emocje i uczucia wymusiły na Panu odrzucenie logicznego wprawdzie wniosku, ale niezgodnego z formułą wiary. Pyta Pan na koniec potępionych, jakich potępionych? Kto ich miałby potępić i w imię czego? Sikora Piotr [9.11.2010] Wydawało mi się że potępiony to to samo co grzesznik który w sądzie ostatecznym zostanie wysłany albo do piekła albo nieba. Stąd wymyśliłem sobie tak po swojemu że musi być miejsce dla tych którzy grzeszą, po to miało istnieć w moim odczuciu piekło. Przyznaje Panu rację namąciłem troszkę. Jeśli chodzi o Pana pytanie czy kierowały mną emocje czy logika raczej pokierowały mną emocje w danej chwili miałem takie przekonanie i stąd moja wypowiedź. Kowalczyk Dariusz [9.11.2010] Niebo i Piekło, o którym próbowałem nieudolnie coś powiedzieć, to stan duszy w którym się niechybnie ona znajdzie (jeśli w to wierzymy) po śmierci naszego ciała. "Piekło", o którym Pan Doktor pisze, to ziemskie, niestety stworzone przez ludzi i dla ludzi jest dowodem naszej ludzkiej niedoskonałości, czyli grzechu i moim zdaniem Bóg nie ma z tym nic wspólnego, a dzieje się ono i współcześnie niestety, a owe "uczucia
21
religijne" obrażane "odczuwają" moim zdaniem ludzie nietolerancyjni, religijnie zaślepieni wręcz fanatycy co mało ma wspólnego z wiarą w Boga, który mówił "jeśli cię uderzą w policzek, nastaw drugi". Pozdrawiam! Pycka Waldemar [9.11.2010] Dzięki, aczkolwiek nie rozumiem formuły - "Bóg nie ma z tym nic wspólnego". Jeśli nie z tym, to z czym ma coś wspólnego? Przypomina mi to troszkę kompletnie błędną ocenę sytuacji, gdy np. jakiś pasażer uratował się w wypadku, w którym zginęło 100 ludzi. Krzyczą wtedy: cud, cud, że jeden przeżył; a nie dodają: cud, cud, że 100 osób poniosło śmierć. Dla mnie, osobiście, bóg ma takiż sens, jaki ma dla osób go wyznających. Jeśli więc ludzie nawzajem się zabijają dla boga, to "winien" temu jest właśnie ich bóg. Pozdrawiam, Panie Dariuszu. Brygoła-Latała Justyna [27.10.2010] Chcę opowiedzieć Wam swoja króciutką historię o wypływie uczuć na logiczne myślenie. Jako niespełna dwudziestoletnia dziewczyna dostałam pracę, to było jak wybawienie ponieważ po skończonej szkole o pracę było trudno, a rok spędzony na zasiłku dla bezrobotnych nie wróżył niczego dobrego. Praca wydawała mi się bardzo interesująca - to praca biurowa a dokładnie w jednej z firm ubezpieczeniowych. Zadowolona, pełna entuzjazmu, bo w końcu to nie jakaś szympansia robota przy maszynie ale fajna praca z ludźmi, tak mi się na początku wydawało. Pewnego razu przychodzi interesantka z wielką awanturą, że coś się jej nie zgadza na koncie płatniczym. Starałam się być uprzejma, próbowałam wyjaśniać ale ta pani sobie pojechała troszeczkę po mnie z tą awanturą. Wiecie jak to jest młoda osoba, pierwsza praca i zaczyna się od wielkiej awantury. Starsza koleżanka przez cztery dni siedziała ze mną nad tym rozliczeniem konta i próbowała mi to wszystko wyjaśnić ale mój stres spowodowany tą całą sytuacją był tak ogromny, że nie mogłam się z tym uporać. Trudno mi było zebrać myśli żeby skupić się na tym czego koleżanka chce mnie nauczyć. Jakoś sobie z tym poradziłam ale przez pewien czas jak trzeba było robić podobne sprawy ciągle ją podpytywałam to jak to było. Do dziś pamiętam imię i nazwisko tamtej kobiety, która przyszła z awanturą i dodam, że jednak nie miała racji, ale ja nie mogłam sobie z tym poradzić, że ktoś mógł mnie tak potraktować. Później niestety do interesantów nie podchodziłam już z takim zaufaniem i traktowałam ich raczej chłodno. Dla własnych potrzeb określiłam to tak, że zamiast skóry wrażliwej tworzy mi się pancerz.
22
Sawicka Karolina [28.10.2010] Wiem coś na ten temat Magdaleno. Tyle, że ja szukałam pracy, kasa była mi bardzo potrzebna, nie ukrywam, że po śmierci mamy przez jakiś czas mieliśmy problemy spowodowane jej odejściem, jak i finansowe. A więc szukałam pracy. W końcu znalazłam w pobliskim sklepie spożywczym. Był to sklep prowadzony przez mojej koleżanki rodzinę, więc pomyślałam sobie, że nie będzie źle. Zaczęłam pracę, na początku miałam zarabiać 700 zł na tzw. okresie próbnym, później dochody miały się zwiększyć. Pracowałam na dwie zmiany. Było wszystko ok dopóki Matka właściciela (bo ona też tam pracowała) nie zauważyła, że jestem za dobra i o co mnie nie poproszą to to zrobię. Zaczął się koszmar. Zmiany były mi tak przypisywane jak jej pasowało a nie tak jak być powinny, na zmianie potrafiła przy ludziach zrobić awanturę o byle co. Gdy zaczęłam się pytać o umowę mówiono, że w przyszłym tygodniu dostane. Tygodnie leciały a umowy jak nie było tak nie było pensja również nie wzrastała. Zaczęłam się denerwować, że pracuje na czarno, nie mam ubezpieczenia itd. Pewnego dnia pamiętam to była niedziela, zadzwoniła do mnie matka szefa i powiedziała, że jutro mam przyjść na pierwszą zmianę, ja powiedziałam, że w grafiku mam na 2 i, że mam już plany na rano. Matka szefa stwierdziła, że ją to nie obchodzi i mam być na rano. Oczywiście przyszłam. Gdy szef przyjechał i przywiózł towar powiedziałam, że odchodzę. Szefem się tylko nazywał, sklep był na niego ale najwięcej do powiedzenia miała jego matka. Miałam dość takiego traktowania. W sumie pracowałam tam rok czasu. Po jakimś czasie spotkałam szefa i porozmawialiśmy sobie i dopiero wtedy wyjaśniłam mu dlaczego tak naprawdę odeszłam. Wcześniej nie było sensu mówić bo to jego matka wiadomo było, że stanie po jej stronie. Później żałowałam, że nie zrobiłam tego od razu, bo być może pracowałabym tam nadal. Jednak złość, gniew i honor przesądziły o moim dalszym losie. Wspomnę tylko, że ta sama kobieta poprosiła mnie kilka miesięcy po moim odejściu abym przyszła za nią do pracy bo ona ma komunię u wnuka. Jestem osobą, która pomaga, zgodziłam się i zostałam oszukana po raz kolejny. Od tamtej pory nie chodzę tam do sklepu, pomimo tego, że sklep jest tuż przed moim oknem. Pycka Waldemar [28.10.2010] Mam dla Pani trudne zadanie do wykonania: proszę przedstawić zaprezentowaną przez siebie sytuację pracy w sklepie z punktu widzenia matki tzw. szefa. Czy uzna Pani wówczas, że swoim zachowaniem pogorszyła Pani jakość usług oferowanych przez sklep? Moim zdaniem tak właśnie było. Za każdym razem, gdy pracownik zaniedbuje swoje
23
uprawnienia, szkodzi firmie. W Pani przypadku, szkodą było pozwolenie na opuszczenie miejsca pracy przez wartościową osobę. I nie była to wina owej matki, lecz właśnie Pani. Gdyby Pani walczyła o swoje uprawnienia, to jeśli nawet zostałaby Pani zmuszona do odejścia, to następna osoba znalazłaby się w dużo korzystniejszej sytuacji. Sawicka Karolina [3.11.2010] Matka szefa miała trudny charakter, jeżeli robiło się co chciała to było wszystko w porządku, jednak jak ktoś sie jej sprzeciwił i miał swoje zdanie to zaczynała robić na złość: właśnie te zmiany, które wprowadzała z dnia na dzień, czepiała się wszystkiego, że nóż jest położony nie w tym miejscu, potrafiła robić awanturę o byle co. Wydawało jej sie, że skoro jest matką szefa to jej pozycja w sklepie jest o wiele wyższa i może nami rządzić. Zapewne chciała aby sklep prosperował jak najlepiej jednak nie powinna zapominać o dobru pozostałych pracowników. W sklepie tym pracowały również jej dwie córki, wiec wiadome było, że zmiany ustawiała tak aby jej rodzinie było lepiej a co ją miała obchodzić obca osoba. Ja miałam tylko wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafię co wydaje mi sie robiłam. Po moim odejściu, coś się w sklepie zmieniło. Podobno dziewczyna, która przyszła na moje miejsce dostała normalną umowę, przysługuje jej urlop, itd. Szef ponoć ukrócił rządy swojej matki w sklepie, gdyż klienci sie skarżyli, ze przy nich nieładnie odnosi sie do drugiej ekspedientki. Nie wiem czy szef przejrzał na oczy po naszej rozmowie, wiem jednak, ze ta dziewczyna znalazła sie w korzystniejszej sytuacji. S. Anna [10.11.2010] Witam serdecznie. W swojej wypowiedzi chciałam nawiązać do historii Pani Renaty, ponieważ dla każdego człowieka na pierwszym miejscu najważniejsza jest zawsze rodzina o którą się martwimy, lecz zdarzają się takie sytuacje w życiu wobec których nie możemy nic zrobić, jesteśmy bezradni. W moim przypadku zdarzyła się nie dokładnie podobna sytuacja, jak u Pani Renaty, gdyż Pani odczuwała lęk wywołany brakiem skontaktowania się z siostrą, a w moim przypadku lęk wywołał u mojej rodziny strach oraz wielki niepokój o życie moje i mojego męża. Sytuacja miała miejsce w zeszły piątek, gdy wracałam wraz z mężem z dalekiej podróży busem. Wszystko zapowiadało się dobrze, mąż słuchał radia ja natomiast rozmawiałam przez telefon z moją mamą mówiąc jej, iż została nam jedynie godzina drogi do domu. Po chwili wszystko się zmieniło, z rąk wyleciał mi telefon, a wokół siebie widziałam lecące szyby. Jedyne co pamiętam to silne uderzenie busa i wtedy właśnie bardzo mocno uderzyłam się w głowę, usłyszałam okropny krzyk ludzi. Strasznie bałam się o męża i
24
o siebie, ale nie zdawałam sobie sprawę co tak naprawdę się zdarzyło, dlaczego pękają szyby? gdzie są moje rzeczy? dlaczego wyleciał mi telefon przez który rozmawiałam z mamą? Bardzo szybko zdałam sobie sprawę co tak naprawdę się stało, ponieważ ktoś z tyłu samochodu krzyknął TO TIR W NAS UDERZYŁ to było coś okropnego, gdy cały samochód chwiał się na wszystkie strony, wtedy pomyślałam sobie to już koniec - zginiemy. Po kilku minutach mąż pomógł mi wysiąść z busa. Na szczęście nikomu nic się poważnego nie stało. Zapytałam męża jak się czuje, ulżyło mi gdy odpowiedział, że nie ma nawet zadrapania, u mnie skończyło się jedynie na okropnym bólu głowy, szyi oraz siniaku na nodze. Minął prawie tydzień, lecz gdy sobie przypomnę co się stało od razu oblewa mnie pot i zadaje sobie pytanie co by było gdyby tir uderzył w nas z większą prędkością. Gdy doszłam do siebie zaczęłam szukać telefonu, przez który rozmawiałam z mamą, wiedziałam przecież, że usłyszała uderzenie. Mąż odnalazł mój telefon pośród kawałków szkieł, lecz minęło może 20 minut, gdy odszukał całą tylną obudowę telefonu, gdzie znajdowała się bateria. Po włączeniu komórki dotarły do mnie wiadomości, iż moja mama próbowałam się dodzwonić do mnie 8 razy. Od razu do niej oddzwoniłam, gdy odebrała była cała rozdygotana, płakała, powiedziała mi, iż domyślała się , że mieliśmy wypadek. Na szczęście udało mi się ją uspokoić, iż nic mi oraz mężowi się nie stało. Po moich słowach zamilkła i rozpłakała się, gdyż uczucie strachu o nasze życie nie pozwoliło mojej mamie logicznie myśleć, że po prostu przy taki silnym uderzeniu telefon rozleciał się, dlatego nie mogła się do mnie dodzwonić. Emocje w tej sytuacji górowały po prostu bała się co z nami się stało, czy żyjemy. Mama zamartwiała się o nas. Strach i lęk o życie mojego męża i moje nie pozwoliły jej logiczne myśleć, gdyż emocje podpowiadały jej najgorsze scenariusze. Daniel Ewa [27.10.2010] Nasuwa mi się takie stwierdzenie ze nie tylko takie pozytywne uczucia jak miłość przyjaźń przywiązanie empatia są wstanie wpłynąć na proces myślenia a przez to zachowania człowieka. A gdzie jest miejsce na nienawiść gniew bunt wobec wszystkiemu i wszystkim? Te uczucia także warunkują zachowanie jednostki nawet w sposób bardziej drastyczny niż te pierwsze pozytywne. Może jestem odosobnionym przypadkiem i mimo ze jestem uczynna i miła dla wszystkich należę do ludzi wyznających pewne zasady nie koniecznie takie ułożone i akceptowane społecznie. Działam w wielu miejscach dla dobra ludzi, pracuje z ludźmi pokrzywdzonymi przez los samotnymi a jednak ta zła strona naszego człowieczeństwa zawsze gdzieś mi przemyka w moim umyśle. Nie twierdze, że jestem dobrym
25
człowiekiem nie mi to oceniać, bo ja nie umiałabym tego zrobić w sposób profesjonalny, ale nie uważam ze człowiekiem kieruje tylko to wszystko, co jest dobre i dobrze widziane przez otoczenie. Ludzie są też źli tylko my o sobie tego nigdy nie powiemy, bo jest nam wstyd. Na potwierdzenie moich słów przytoczę historie z mojego życia rodzinnego z klasy 1 gimnazjum. Nigdy nie przepadałam za moją matką najpierw było wyczuwalne niezadowolenie z jej strony spowodowane moją osobą dystans a u mnie próba zadowolenia jej czymkolwiek dobrymi stopniami zachowaniem by tylko zwrócić jej uwagę na siebie by wywołać jakąś reakcje, na którą bardzo czekałam. Po pewnym czasie nastał bunt wobec tego, co sobą reprezentowała, kim była nie słuchanie poleceń (tylko jej) działanie specjalnie by wywołać jej negatywną reakcje w myśl zasady chciała to teraz niech ma, próba charakteru. Po kilku miesiącach otwarta wojna z niedostrzeganiem drugiej osoby wszystko na przekór by tylko zdenerwować, to było takie działanie wzajemne na siebie, podczas którego narastała złość. Potem było wielomiesięczne milczenie, nie patrzenie na siebie nawet w jednym pomieszczeniu, obojętność. W końcu obopólna nienawiść, która trwa do dziś. Teraz obecnie nie czuje do matki nic poza rozczarowaniem są chwile, kiedy żałuje, ale ostatecznie sama wybrałam to jak chciałam się zachowywać i jak się odnosić w stosunku do niej, patrząc jak ona sama się odnosi do mnie. Wojtuszkiewicz Angelika [2.11.2010] Przeczytałam wszystkie wpisy, wszystkie bardzo ciekawe, jednak moją uwagę zwróciły dwa, ale ponieważ historie które chciałabym opowiedzieć zajęły by baaaardzo dużo miejsca zawężę się tylko do historii Ewy Daniel odnośnie jej relacji z matką, mowy o negatywnych uczuciach, która jak mi się wydaje jako pierwsza miała dość odwagi żeby opowiedzieć taką historię. Ja również chciałabym się podzielić pewną refleksją o Jurku (moim ojcu) i uczuciach jakie we mnie tkwią na samą myśl o nim. Moja mama mówi, że jak byłam mała i zanim Jurek zaczął pić byłam jego (Jurka) oczkiem w głowie, ja jednak tego nie pamiętam. Gdybym chciała sobie przypomnieć moje pierwsze relacje z Jurkiem to zdecydowanie nasuwa mi się wizja człowieka, który siedzi w fotelu przed telewizorem, moja mama trzymająca mnie (4-o letnią dziewczynkę) na kolanach oraz mój brat bawiący sie na dywanie zabawkami. Jedyne co pamiętam z tamtego okresu to pytanie jakie zadałam mamie: "Dlaczego tata nigdy nie bierze mnie na kolana i sie ze mną nie bawi" Moja mama odpowiedziała wtedy, że tata jest bardzo zmęczony po pracy i musi odpocząć. Taka odpowiedź mi chyba w tamtym czasie wystarczyła i więcej już nie pytałam. Drugim wspomnieniem
26
związanym z Jurkiem i zarazem pierwszym najbardziej negatywnym, wzbudzającym moje najgorsze uczucia, wstręt i nienawiść jest scena kiedy Jurek jest pijany i robi awanturę mamie, jak ją szarpie i uderza ją w twarz. Moja mama starała się jak mogła żebyśmy nigdy z bratem nie byli świadkami takich sytuacji, ale my mimo że mali to zauważaliśmy ślady bicia na jej ciele, widzieliśmy jak zbierała potłuczoną zastawę stołową, itd. Później mama rozwiodła się z Jurkiem, ale ponieważ nasz dom jest wielopiętrowy to mieszkaliśmy dalej w jednym domu, oddzieleni tylko klatką schodową. Oczywiście władzę rodzicielską nad nami sprawowała moja mama. Kiedy kończyłam szkołę podstawową Marcin (mój brat) postanowił mieszkać z Jurkiem, bo uznał, że przy nim ma więcej swobody. Niedługo po tym mama straciła pracę, zaś Jurek otworzył na parterze naszego domu własną firmę budowlaną. Ponieważ mamę nie było stać nawet na podstawowe produkty żywnościowe, musiała iść do tego chama i u niego sprzątać za marne pieniądze żeby mnie utrzymać (przepraszam za określenie ale jak o tym myślę to złość we mnie wzbiera). Jurek przepił firmę, popadł w długi, Marcin, chociaż z nim mieszkał to z powrotem był na utrzymaniu mamy, która otworzyła własną działalność. Jurek żeby nie stracił przez długi swojej części domu przepisał na nas (na mnie i brata) mieszkanie, jednak dalej pił, nie pracował a długi rosły. Później "X" lat nie miałam z nim żadnego kontaktu, kiedy trwały przygotowania do mojego ślubu Jurek był w domu, zaprosiłam go na ślub i na wesele, i powiedziałam mu że nie chcę od niego żadnych pieniędzy ani prezentu, chcę tylko żeby był na tym weselu i zachowywał się jak ojciec. Tego sformułowania (ojciec) użyłam pierwszy raz w rozmowie z nim, odkąd pamiętam zawsze mówiłam do niego bezosobowo. Parę miesięcy przed ślubem Jurek trafił do szpitala, a ponieważ nie ma oprócz nas żadnej rodziny pojechałam z Jackiem (ówcześnie moim przyszłym mężem) go odwiedzić, zrobiliśmy zakupy spożywcze jak i kupiliśmy artykuły higieniczne, i choć niby tego nie oczekiwałam nie usłyszałam słowa "dzięki". Parę tygodni przed weselem pracowaliśmy jeszcze ze znajomymi przed domem poprawiając estetykę podwórka, Jurek był w tym czasie w domu ale nawet raz nie przyszedł pomóc. Oczywiście na ślubie ani na weselu go nie było, udawałam że jest mi to obojętne ale w głębi duszy czułam że jest mi przykro. Postanowiłam się nigdy więcej do niego nie odezwać, jak mijaliśmy się na schodach to nawet przysłowiowego "cześć, co słychać" nie mówiłam. Byłam może trochę rozgoryczona tym, że tak się zachował, byłam zła, nienawidziłam go z całego serca. Kiedy urodziła się moja córeczka też go nie było, nie widział swojej wnuczki przez rok. Pierwszy raz zobaczył ją na święta, które spędzaliśmy w domu z rodziną i chciałam żeby nie był w nie sam, więc
27
razem z mężem zaprosiliśmy go na wigilię. Kiedy Malwinka (moja córeczka) zachorowała i była przez 3 tygodnie w szpitalu, też się nie zainteresował, nigdy nie mogłam na niego liczyć, nie było go w najważniejszych momentach mojego życia, teraz przechodzę obok niego obojętnie, nienawidzę go za to jak nas, mamę, brata, moją córkę i mnie traktował. Czy jestem złym człowiekiem bo w taki sposób traktuję swojego "pseudo ojca"?? Nie wiem, pozostawiam to innym do oceny. Sawicka Karolina [3.11.2010] Jestem pełna podziwu dla Ciebie, że podzieliłaś sie z tak ogromną liczbą ludzi a pewnie nie wszystkich znasz swoją osobistą historią. Nie należy ona do takich które można czytać nie mając świeczek w oczach. Nikt, zapamiętaj sobie, nikt nie ma prawa Cię oceniać za to, że nie interesuje cie własny "ojciec". Starałaś sie, robiłaś co mogłaś, wyciągałaś do niego pomocna dłoń, to nie Twoja wina ze z pomocy nie skorzystał. Zapewne z jednej strony go nienawidzisz a z drugiej w głębi duszy chciałabyś aby w końcu zmądrzał, zmienił się, przejrzał na oczy i zobaczył jaką ma kochająca, wspaniałą rodzinę. Wojtuszkiewicz Angelika [3.11.2010] Kasiu, bardzo długo zastanawiałam się czy wysłać ten post na forum. Napisanie go zajęło mi zaledwie chwilkę, zaś okres od jego napisania do wysłania wynosił ok. 3h. Nie dlatego, że wstydziłam się wszystkim opowiedzieć taką historię, bo chcąc czy nie jest ona bardzo osobista ale dlatego, że wydaje mi się, że jeśli ktoś to przeczyta będzie mnie traktował z takim jakby "politowaniem" a ja tego nie oczekuję. Zdarzały się już takie przypadki, że ktoś z moich znajomych, któremu opowiedziałam tą sytuację zaczął w stosunku do mnie zachowywać się inaczej. Brakuje mi słów aby opisać to zachowanie ale dla porównania mogę użyć określenia, że traktował mnie tak jakby mi co najmniej cała rodzina w wypadku zginęła. A ja nie chcę żeby mnie ludzie tak spostrzegali, jestem wydaje mi się wesołą, "pełną życia" dziewczyną i chciałabym żeby tak zostało. Dziękuję Ci bardzo za tych parę ciepłych słów. Marczak Bogdan [28.10.2010] Tak - nikt praktycznie nie poruszył kwestii związanych z uczuciami albo odczuciami jakie wymieniła Ewa. Byłem w podobnej sytuacji do Niej, tyle że mój konflikt dotyczył stosunków z ojcem i obrót sprawy był nieco inny. Były one w pewnym momencie na tyle złe, że zacząłem szukać dla siebie jakiegoś "oparcia na zewnątrz" i znalazłem. Konflikt z ojcem spowodował, że zaangażowałem się w działalność jednej z subkultur a mianowicie
28
skinheads. Każdemu pewnie wiadome z czym związany jest ten ruch - w większości nienawiść do wszystkiego co niepolskie, obce z jednoczesnym wpajaniem ideologii, że Bóg, honor i ojczyzna to wartości nadrzędne. Na początku odpowiadała mi wszechobecna agresja związana z działalnością tego ruchu oraz ideologia związana z jego istnieniem. Bunt, rozgoryczenie a także niemoc jaką odczuwałem chcąc cokolwiek zmienić w moich stosunkach z ojcem pchnęła mnie do czegoś jeszcze gorszego bo do skierowania swojej agresji w kierunku ludzi, którzy nie zrobili mi niczego złego, a różniliśmy się jedynie kolorem skóry czy pochodzeniem. Po upływie 2,5-3 lat nastąpił jednak przesyt negatywnych uczuć. Widziałem tyle zła, którego byłem uczestnikiem, że dotarła do mnie świadomość , iż tak moje życie dalej wyglądać nie może, że pora na zmiany i tak też się stało. Postanowiłem "uregulować" stosunki z ojcem, w sumie jakby nie patrzeć jemu zawdzięczam taki obrót sprawy. Może faktycznie najpierw relacje z ojcem spowodowały zwrot w kierunku subkultury przesyconej nienawiścią, ale również przyczyniły się do późniejszych zmian na lepsze nie tylko w stosunkach z nim ale również ogólnie bardziej pozytywnego i tolerancyjnego nastawienia do świata. Były początkiem czegoś. Uważam, że jakby źle nie było nie należy "palić za sobą mostów". Prędzej czy później przychodzi chwila refleksji, w której uświadamiamy sobie, że należy coś zmienić na lepsze, choć czasem potrzebujemy konkretnego "wstrząsu". Pycka Waldemar [28.10.2010] Zastosujmy Pana teorię "konkretnego wstrząsu". Zróbmy coś w rodzaju ośrodka edukacyjnego, do którego będą zsyłani bardzo niegrzeczni uczniowie (na tydzień, dwa, może nawet trzy). Zafundujemy im tresurę emocji: jednakowe ubrania, zero rozmów, telewizji i innych rozrywek, wszystko na godzinę i na rozkaz! Tylko my krzyczymy, oni bez prawa do komentarza. Dzień zapchany do ostatniej minuty: ćwiczenia fizyczne, chóralne powtarzanie tekstów, śpiew, znów ćwiczenia, i tak przez cały czas pobytu w ośrodku (na koszt rodziców lub kuratorium w przypadku biedniejszych uczniów). Jak Pan sądzi, na ile tego rodzaju ośrodki pozwoliłyby odzyskać trudniejszą młodzież i przyczynić się do poprawy atmosfery w szkołach (od podstawówek zaczynając)? I co sądzą o takim eksperymencie inni Forumowicze? Ps. Abstrahujemy od prawnych możliwości zafunkcjonowania tego rodzaju ośrodków reedukacyjnych.
29
Grzegorczyk Katarzyna [30.10.2010] Uważam, że gdyby istniał takiego rodzaju ośrodek edukacyjny to rzeczywistość nasza w jakimś stopniu zmieniłaby się. Młodzież po takiej tresurze emocji, zmieniałby postępowanie wobec rówieśników i nauczycieli. Myślę o takich uczniach, którzy nie znają granic swego postępowania i są agresywni. Myślę, że taki ośrodek wyciszyłby ich i nauczył wiele dobrego a szczególnie przemówił do rozumu! Uczeń przebywając w takim ośrodku, nie chciałby po raz kolejny trafić tam. Z drugiej strony patrząc na to, mogłoby to źle wpłynąć na psychikę uczniów, chodzi mi podstawówkę, dzieci nie mają takiej świadomości swego postępowania, nie wytrzymaliby takiej dawki emocji! Taki eksperyment mógłby dobrze wpłynąć na młodzież gimnazjalną i licealną! Może zmniejszyłby się wzrost agresji i zabójstw wśród młodzieży, a także dokuczanie nauczycielom i traktowanie ich jak swoich rówieśników. Sikora Piotr [30.10.2010] Na pewno na większość młodzieży podziałało by to zbawiennie. Pytanie tylko jaki wpływ na ich myślenie miałby taki obóz ? Czy przez karę i zabranie wszelkich zdobyczy techniki m.in. telefonu, komputera etc. po wyjściu ich myślenie zmieni się na tyle by więcej nie wpadać w konflikty ? Mam pewne obawy co do takiego eksperymentu może zaistnieć taka sytuacja że ta młodzież która miała nad sobą oprawce w postaci np wychowawców po wyjściu sama nie stanie się jeszcze większym katem dla innych skoro doznała takiej krzywdy to trzeba będzie się zemścić za tą karę. Być może nie mam racji ale w moim odczuciu taki scenariusz jest całkiem możliwy. Marczak Bogdan [30.10.2010] Nie oczekiwałbym specjalnie niczego dobrego po ośrodku, w którym panowałby aż taki rygor. Rozumiem, że z jednej strony "trudne dzieciaki", ale z drugiej zbyt wielkie mimo wszystko wyzwanie choćby dla dzieciaków z podstawówki. Jak widzę miałoby to być swego rodzaju więzienie dla dzieci i młodzieży. Uważam, że na pewno byłyby jednostki, które dostosowałyby się do tego rodzaju dyscypliny i myślę tu o gimnazjalistach i uczniach szkoły średniej, ale dzieci z podstawówki w ogromnej części nie wytrzymałyby takiego traktowania. Poza tym uważam, że nie ma najmniejszej gwarancji i na to, że jednostki które wytrzymałyby pobyt w takim ośrodku będą od razu zresocjalizowane, bo praktyki stosowane w takim miejscu mogłyby podziałać również w zupełnie odwrotnym kierunku. Myślę, że jest jeszcze inna kwestia - co z tą młodzieżą po opuszczeniu takiego ośrodka? Miałem okazję rozmawiać z kilkoma osobami
30
pracującymi w domach poprawczych , które twierdziły, że owszem pobyt w takich placówkach jest niegrzecznej młodzieży wskazany, ale co z tego, że tam przebywają skoro prędzej czy później wracają do rodzinnych stron i do tego samego patologicznego środowiska w którym byli zanim trafili do poprawczaka. Uważam, że swego rodzaju opieka / nadzór powinien być prowadzony nad taką młodzieżą, również po opuszczeniu placówki. Jest prawie pewne, że brak takiego nadzoru spowoduje powrót dzieciaków do poprawczaka, a po osiągnięciu pełnoletniości jest bardziej prawdopodobne, że zetkną się z murami więzienia. Reasumując - teoria "konkretnego wstrząsu" nie zdaje egzaminu w każdej sytuacji. PS. Pańskie pytanie przypomniało mi ciekawy film Philipa Zimbardo, który oglądałem na zajęciach studiów pierwszego stopnia mianowicie film dokumentalny pt. "Cicha furia" prezentujący autentyczne nagrania. Dokument przedstawia jeden z najdonioślejszych eksperymentów w psychologii społecznej i omawia pobyt 24 osób / studentów w więzieniu i ich sposób zachowywania się po zagraniu roli więźnia i strażnika więziennego. Mam wrażenie, że tematyka filmu w jakimś stopniu związana z tematem jaki poruszałem wyżej. Polecam. Kowalczyk Dariusz [31.10.2010] Znane z historii podobne próby "wychowywania" młodych ludzi, które były stosowane w krajach realnego socjalizmu i komunizmu nigdy nie przynosiły niczego dobrego. Takie "tresowanie" ludzi wyjaławia uczuciowo, wykrzywia psychikę i niesie spustoszenie intelektualne. Owszem, taka "tresura" powodować może czasowe wycofanie zachowań negatywnych (na czas pobytu w ośrodku) ze strachu, dla "świętego spokoju" itp., nie zmieni jednak tych ludzi w pożądanym społecznie kierunku. Skuteczna przemiana trudnej młodzieży jest możliwa chyba jedynie wtedy, kiedy zaakceptuje ona i uzna za swoje podstawowe normy społeczne. Forma zaproponowanego "ośrodka edukacyjnego" takiej szansy nie daje. Taką szansę może dać przykład pozytywnych wzorców osobowych z najbliższego otoczenia, więc proces resocjalizacji "niegrzecznych uczniów" należy ściśle połączyć z procesem zmian w ich najbliższym środowisku, bo w nim przebiega proces ich socjalizacji i w nim najczęściej mają swoje źródło "niegrzeczne zachowania". Skuteczniejszym działaniem od resocjalizacji byłaby profilaktyka społeczna, ale kiedy na nią już za późno zostaje niestety tylko ta druga, która najczęściej oderwana od środowiska jest mało skuteczna.
31
Pycka Waldemar [31.10.2010] Pomysł takiego "ośrodka reedukacyjnego" wcale nie musi mieć komunistycznych konotacji. To co napisałem wcześniej oparte jest na amerykańskim (w znaczeniu USA) programie przywracania do społeczeństwa młodocianych przestępców. Otóż skazanym już więźniom proponuje się układ: kilkumiesięczny pobyt w ośrodku i następnie wolność, albo - więzienie wedle wyroku. Ośrodek jest tak zorganizowany, że panuje tam bardzo ostry reżim (wszystko na czas, pod presją, z okrzykami ze strony kadry itd.). Więzień w zasadzie nie ma możliwości podejmować decyzji. Ma jednak jedno robić: skupić się na swoich reakcjach emocjonalnych i uczuciowych, by na drodze ich opanowywania racjonalizować swoje relacje z otoczeniem. Ci często wychowani przez ulicę młodzi ludzie nigdy nie spotkali się z koniecznością robienia czegoś takiego. Stąd wielu rezygnuje z szansy i wraca do więzienia... Większość z tych, którzy przechodzą całą drogę, odzyskują wolność i nie powracają na drogę przestępstwa, mimo mieszkania w tym samym miejscu, co poprzednio. Czasami wystarczy silny impuls zewnętrzny, by zacząć myśleć o sobie i innych... Jak u młodych kierowców: słyszeli, że czegoś nie mogą uczynić, ale dopiero jak poczuli duszę na ramieniu uprzytamniają sobie, że lepiej będzie, jak już tego nie zrobią w przyszłości. Wyobraźnia pomaga opanować się i uzyskać odpowiedni dystans do przeżywanych wydarzeń. A teraz pytanie: czy sądzi Pan, że próba spojrzenia na dane wydarzenie oczyma drugiej osoby może pomóc opanowywać wzburzone uczucia i emocje? Sikora Piotr [31.10.2010] Co prawda pytanie nie było adresowane bezpośrednio do mnie, nie mniej jednak pozwolę sobie zabrać głos w dyskusji. Na jednym z kanałów satelitarnych emitowany był swojego czasu program o trudnej młodzieży, która popadła w problemy z prawem, narkotykami czy też z pozoru mniej społecznie szkodliwym stosunkiem do swych rodziców, opiekunów. Fabuła polegała mniej więcej na tym: rodzice z pociechami byli zabierani z dala od cywilizacji musiała oddać wszystkie rzeczy osobiste w tym uwielbiane przez nastolatków amerykańskich kolczyki w różnych częściach ciała. O jedzenie musieli postarać się sami polując na zwierzynę. Kadra tego obozu składała się m.in. z byłych amerykańskich komandosów, a więc twardzieli. W ten sposób chcieli przełamać opór nastolatków. Po bodajże tygodniu kazano tej młodzieży stanąć na miejscu tych opiekunów a rodzice mimo wewnętrznych oporów mieli zrobić wszystko, żeby uprzykrzyć życie swoim pociechom do momentu aż sami poczują jak źle się odnosili do swoich rodziców, jak bardzo to co robili do tej pory było złe. Opiekunowie obozu
32
zaś mieli naprowadzić tą młodzież co zrobić żeby rodzice opanowali swój gniew wobec nich. Jak łatwo przypuszczać program ociekał wręcz skrajnymi emocjami czy to ze strony rodziców czy też młodzieży. Spora część biorących udział w tym programie kiedy już stanęła w roli swojego rodzica potrafiła dotrzeć do swoich rodziców i dogadać się. Tak więc sytuacja w jakiej się znaleźli pomogła trzeźwo myśleć znaleźć kompromis i dogadać się przez poprawę swojego zachowania. Jednak pewna część powiedzmy prawie zresocjalizowanej młodzieży po powrocie do domu i upływie pewnego czasu gdy kamera programu zawitała w ich progi wróciła do poprzedniego stanu rzeczy. Tak więc owa zamiana ról i spojrzenie na problem oczyma drugiej osoby może pomóc opanować emocje wyciszyć wzburzenie. Wydaje mi się jednak że jest to sprawa szalenie indywidualna i zależna dla każdego z osobna chodź sposób sam w sobie wydaje się być dobry i warty wcielenia w życie w razie jakiegoś konfliktu między osobami. Co do silnych impulsów z zewnątrz rodzice zabierali koce a dzieci musiały spać na gołej ziemi co miało uświadomić młodzieży że prócz własnego najcenniejszego ja jest tez druga osoba która ma także swoje potrzeby i trzeba o niej również pomyśleć. Wydaje mi się co do porównania do młodych kierowców którzy robili coś nie myśląc o konsekwencjach czynu dopóki nie poczuli duszy na ramieniu i się nie opamiętali wyobraźnia działa wtedy jak najbardziej chodź wydaje mi się że na krótki czas, to tak jak jedziemy samochodem widzimy śmiertelny wypadek spowodowany brawurą czy też zwyczajną głupotą pamiętamy o tym przez krótki czas zdejmując nogę z gazu. Minie kilka dni i dalej hulaj dusza zapominając do jakiej tragedii doszło parę dni wcześniej. Na pewien krótki czas nasza wyobraźnia daje nam dystans do siebie i nie jako uprzytomnia nas jak lekkomyślnie postępujemy, ale jak już wcześniej wspomniałem działa to na krótki czas. Kowalczyk Dariusz [1.11.2010] Panie Doktorze! Ja Pan wspomina podobne metody stosowane są w przypadkach osób mających za sobą wyroki sądowe, a więc nie są to niegrzeczne dzieci ze szkoły podstawowej. Są to, jak można się domyślać, osoby co do których inne, łagodniejsze metody wychowawcze nie odniosły oczekiwanych skutków. Jak Pan też pisze nie wszyscy skazani podejmują taką próbę emocjonalnego "spojrzenia w siebie" i w konsekwencji zweryfikowania swoich emocjonalnych relacji ze światem. Robią to prawdopodobnie osoby najmniej zdeprawowane, ale także mające w swojej psychice jeszcze na tyle dobra i zdolne do refleksji nad samym sobą, że podejmują wysiłek, który ratuje im pewnie niejednokrotnie życie.
33
Zmuszenie skazanych do poznania uczuć innych osób, często krzywdzonych przez tych skazanych, może prowadzić do zmian w ich późniejszym życiu. Stosowane jest też takie spojrzenie przez pryzmat doświadczeń innych ludzi, nazywane świadectwem życia, które może być i jest często skuteczną metodą w pracy z różnymi osobami będącym w konflikcie z prawem np. uzależnionymi, przestępcami itp. Te świadectwa życia, doświadczenia i przeżycia często dramatyczne, w wielu przypadkach pozwalają młodym osobom opanować emocje, zmienić swoje postępowanie, aby nie popełnić błędów, które komuś w podobny sposób zmarnowały życie. Nie ma jednak metod w stu procentach pewnych i gwarantujących osiągnięcie oczekiwanych rezultatów. Gdybyśmy zawsze wyciągając słuszne wnioski z doświadczeń naszych lub innych osób i postępowali tak, aby nie powtarzać tych błędów to już dawno nie byłoby przestępstw i złą na ziemi. Niestety tak nie jest. Kisiel Ewelina [4.11.2010] Osobiście podoba mi się taka wersja ośrodka, który by wychowywał trudną młodzież która sprawia duże problemy zarówno wychowawcze jak i społeczne. Ja jednak obstaję za uczeniem takich osób poprawnego zachowania np. przydzielając im prace na rzecz jakiejś placówki zajmującej się opieką osób najbardziej potrzebujących a nie zamykaniem ich w specjalnie tworzonych klitkach i tam poddawanie reedukacji. Taki sposób traktowania młodzieży nic nie da wiem bo widzę jak bardzo zepsuta jest ta współczesna młodzież. Ale przecież istnieje tyle ośrodków pomocy które potrzebują rąk do pracy pomocy przy zabiegach pielęgnacyjnych przy ludziach obłożnie chorych czy umierających. Może wysłanie takiej grupy ludzi stwarzającej problemy do naszego hospicjum byłoby lekarstwem na wszystkie problemy? Znam osobę która wiele w życiu złego wyrządziła kradła piła rzuciła szkołę kilka razy była w poprawczaku, wdawała się bójki uliczne mieszkała na ulicy, miała poważne problemy z prawem gdy tak się staczała jedna osoba wyciągnęła do niej rękę, pomogła jej chociaż ta dziewczyna wcale nie oczekiwała pomocy jednak nie miała wyboru ( albo pomoc w hospicjum albo wiezienie) Spróbowała i pod wpływem ludzi których spotkała zmieniła się, nie od razu zajęło jej to 3 lata by dojść do tego etapu w jakim jest teraz (ma męża roczne dziecko mieszkanie i na stałe pracuje w hospicjum). Może nie ma wszystkiego jednak jest szczęśliwa. Może właśnie takiego typu placówki w których człowieka spotyka się z dużą ilością cierpienia, śmiercią mogą być lekarstwem na wychowanie zagubionych młodych ludzi. Znając przykład tej dziewczyny wiem że jest to możliwe do osiągnięcia potrzeba tylko kogoś kto by podał rękę
34
wspomógł a placówka była by wtedy takim elementem wstrząsającym osobą, pozwalającym na zmianę. Chrzanowska Marzanna [9.11.2010] Nigdy nie byłam z wizytą w żadnym ośrodku resocjalizacyjnym. Pracuję z osobami niepełnosprawnymi od ośmiu lat i na tym polu bardzo widać wpływ uczuć na logiczne myślenie, ale te osoby ocenia się zupełnie innymi kategoriami i z podejściem indywidualnym. Innym razem napiszę więcej na ten temat. Dziś piszę w nawiązaniu do tego ośrodka wychowawczego dla "niegrzecznych". Znam z opowiadania jednej pani jak zakończył się proces wychowawczy zaadoptowanej dziewczynki od noworodka. Ta pani i jej rodzina to bardzo inteligentne środowisko, spokojne i pełne ciepła rodzinnego. Tak też była wychowywana ta dziewczynka. W wieku 13 lat wpadła w złe towarzystwo i to jej się bardzo spodobało, mimo tego, że ani pieniędzy, ani uczuć, ani możliwości rozwoju jej nie brakowało. Uciekła z domu i wałęsała się gdzieś po Polsce. Rodzice przybrani bardzo to przeżywali. I pamiętam słowa tej pani GENY!!!. Tak więc ich praca i wychowanie spełzły na niczym, zadecydował czynnik biologiczny, nie takie czy inne wychowanie nawet w ośrodku. Z mojego doświadczenia sądzę, że owszem można zmienić pewne elementy osobowości, a co za tym idzie zachowanie, ale nie zmienić pewnych zachowań zupełnie. I uważam, że pod wpływem czynników, a na pewno różnego rodzaju uczuć negatywnych, które zapisane są we wspomnieniach niepożądane zachowanie wraca jak bumerang. Pycka Waldemar [10.11.2010] Taki "ośrodek dla niegrzecznych" w pewnym sensie potrzebny jest nam wszystkim. Mam na myśli pewne otrzeźwienie będące skutkiem osobistego przeżycia. Ze swoich studiów pamiętam np. kilka osób, którym wystarczyła jedna nocka przepracowana przy wyładowaniu węgla z wagonu kolejowego, by powrócili do książki i docenili zajmowane przez siebie miejsce na Uczelni. Myślę, że każdy z nas, mógłby wskazać takie "zdarzenie emocjonalne", które stało się pożywką dla głębszej autorefleksji. Logika korzysta z głębi przeżycia uczuciowego, wywołanego np. przez ból i zmęczenie wywołane ciężka pracą, uczucia zaś zyskują oparcie w perspektywie otwartej przez chłodną logiczną kalkulację. Nie trzeba wybierać między jednym i drugim, ale trzeba znać ich granice. Pani przykład o adopcji nie musi kończyć się wnioskiem "genetycznym". Przynajmniej ja go nie przyjmuję. Wiele dzieciaków ucieka z domu, co wcale nie musi świadczyć o genetycznej "wadzie". Jeśli bowiem to
35
genetyka miałaby decydować o tym, to jakiż sens miałoby uprawianie pedagogiki? Kret Agnieszka [26.12.2010] Zaproponowane przez Pana ośrodki przypominają mi trochę sceny z filmu "Das Eksperiment". W skrócie: naukowcy prowadzący badania nad agresją prowadzą eksperyment, w którym biorą udział młodzi mężczyźni. Miejscem eksperymentu jest budynek, który na czas eksperymentu staje się więzieniem. Uczestnicy eksperymentu zostają podzieleni na dwie grupy: strażników i więźniów i pozostawieni na czas eksperymentu sami sobie w budynku. Owszem są obserwowani i nadzorowani przez badaczy, ale badacze nie mogą w żaden sposób ingerować w eksperyment, niezależnie od tego, co będzie się działo. Początkowo każdy z uczestników eksperymentu zna swoje miejsce i gra przydzieloną rolę, więc sytuacja świetnie się sprawdza. Później strażnicy zaczynają jednak rościć sobie coraz większe prawa do decydowania o losie więźniów i zaczyna się eskalacja agresji: znęcanie się psychiczne i fizyczne. I w tym momencie wkraczają badacze. Ale nie tak jak należałoby tego oczekiwać: zamiast przerwać eksperyment badacze zamieniają jego uczestników rolami. Teraz to strażnicy są więźniami, a więźniowie strażnikami. Emocje więźniów (dotąd powstrzymywane) wybuchają z ogromną siłą. Nareszcie mają oni szansę odegrać się na swoich oprawcach. Teoretycznie wszyscy wiedzą, że sytuacja została stworzona sztucznie, że po zakończeniu eksperymentu będą musieli powrócić do swojego wcześniejszego życia, ale silne wzburzenie i poczucie doznanych krzywd nie pozwalają im sobie odpuścić. Uważam, że podobnie sytuacja miałaby się, gdyby powstały ośrodki w których głównymi formami oddziaływań byłyby formy tresury, agresja, krzyk i rozkazy - bez możliwości oderwania się, poszukania innej perspektywy. Nie można ludzi wtłoczyć w jednakowe ramy, zburzyć ich poczucia indywidualności i wolności i oczekiwać jednocześnie, że będą się rozwijali w trosce o dobro innych, że ukażą swoją ludzką twarz, że w ogóle będą chcieli otworzyć się na uczucia i oczekiwania innych. Kowalczyk Dariusz [9.11.2010] Kochani! Zastanawiając się nad kwestią "w jakim duchu wychowywane jest obecne pokolenie" pomyślmy, czy i przez kogo jest ono w ogóle wychowywane? Szkoła uczy, kościół zbawia, rodzice pracują.... więc??? Ulica, media... kto? Efekty tego stanu widzą wszyscy. Czy istnieją dla współczesnej młodzieży autorytety i wzorce wychowawcze? Jeśli zapytamy o to samą młodzież to usłyszymy prawdopodobnie: Jan Paweł II. I co z tego wynika? NIC!!! Przecież Jego życie i dzieło wynikało z miłości Boga i
36
ludzi, a kto z młodych o tym myśli, rozumie i próbuje coś z tego urzeczywistniać w swoim życiu? Czy owa miłość JP II nie wynikała z wychowania w duchu ideałów romantyzmu? Czy zatem romantyzm równa się naiwność? Czy współczesny brak tych ideałów wychowawczych "doby romantyzmu" zastąpiły inne, pożądane społecznie wzorce? Jaki jest nasz wychowawców - pedagogów wzór wychowawczy do którego pomagamy znaleźć drogę naszym wychowankom? Pytania, pytania....Wiele lat jestem instruktorem harcerskim i widzę jak młodzież "gubi" się poprzez te niedostatki ideałów i wzorów wychowawczych. Ów "opór stawiany przez młodzież" to naturalny bunt, który minie, a co pozostanie? Pustka, zamęt, bezcelowość, walka, agresja, cynizm, egoizm? Aż strach myśleć. Na szczęście nie jest tak całkiem źle . Jeszcze nie do końca wyginęli potomkowie "Judyma" i "Siłaczki" chociaż współczesny świat sobie z nich drwi. Łata Anna [28.10.2010] Ja natomiast chciałabym opisać trochę inną sytuacje, która wydarzyła się w mojej rodzinie i która uświadomiła mi ludzką krzywdę. Przyznaję, że jako nastolatka na widok osoby niepełnosprawnej reagowałam ciekawskim spojrzeniem, czułam się niepewnie w ich towarzystwie, czasem wzbudzali we mnie niechęć. Czułam między mną a tymi ludźmi gruby mur, którego nie umiałam (może nie chciałam) pokonać. Pięć lat temu u mojej siostry wykryto chorobę przewlekłą-padaczkę. Ataki choroby były tak trudne i częste, że zawsze konieczna była pomoc medyczna. Oczywiście cała rodzina skupiała się na chorobie siostry. Zaczęliśmy szukać informacji, aby zrozumieć to uciążliwe zjawisko i nauczyć się pierwszej pomocy w tej sytuacji. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy w szpitalu, tam właśnie miałam kontakt z różnymi przypadkami chorób. Tak uświadomiłam sobie, że rodziny dotknięte tymi problemami cierpią, czują się bezradne, często osamotnione. Potrafię zrozumieć tych ludzi od momentu gdy znalazłam się między nimi, a gdzie była moje akceptacja i wsparcie do tej pory? Kiedyś niepełnosprawność (w moim mniemaniu to brak ręki, osoby niewidome itp.) były mi zjawiskiem odległym. Można by pomyśleć, że byłam nieczuła, mało wrażliwa na ludzkie nieszczęście, a prawda jest taka, że moja wiedza na ten temat była uboga. Gdy obserwujemy pewne sytuacje z odległości nie jesteśmy świadomi emocji, które im towarzyszą. Stres, smutek, żal oraz miłość do siostry otworzyły mój umysł. Teraz wiem, że wsparcie i bliskość życzliwych osób jest czymś ważnym. Od tego czasu skupiam się na pomocy dzieciom niepełnosprawnym.
37
Pycka Waldemar [4.11.2010] Problem niepełnosprawności – dwa mity. Mit pierwszy wywodzi się z archaicznej jeszcze tradycji (praktykowanej np. w świątyni jerozolimskiej przed jej zburzeniem przez Rzymian) i wedle niego niepełnosprawność jest dowodem grzeszności (jeśli nie samego zainteresowanego, to jego rodziców, dziadków itd.). Stąd np. zakaz wchodzenia do świątyni. Drugi mit jest swoistym odwróceniem pierwszego: niepełnosprawność jest dowodem miłości ze strony boga, bo ponoć mają mu być bliżsi ci chorzy, niedołężni i jeszcze inaczej dotknięci na zdrowiu. Oba mają ten sam finał: przeciwstawiają niepełnosprawnych tzw. pełnosprawnym. Niestety. Dwa lata temu miałem przyjemność zagrać mecz w pingponga z zawodnikiem przykutym do wózka. Pierwszy raz mi się to przydarzyło. Zagrałem miękko, tak pod przeciwnika, by mógł zagrać wszystko, co potrafi. A że sporo potrafił, to i mnie ograł! Miało to miejsce na treningu klubu z Politechniki Rzeszowskiej (ekstraklasa). Po meczu podszedł do mnie trener i zapytał o wynik. Powiedziałem, że przegrałem, że mi trudno było się skupić na grze. A on na to: ich trzeba lać, jak zdrowych! Żadnej taryfy ulgowej, poza regulaminowym zakazem serwowania poprzez boczne krawędzie stołu. No i przełamałem się. Wszystkie następne mecze wygrałem, i to dość pewnie, a spotykaliśmy się na kilku treningach. Mój "niepełnosprawny" partner miał do mnie na koniec jakiś żal, tak to przynajmniej wyczuwałem wówczas; nie wiedziałem tylko za co: czy że wygrałem z nim te mecze, czy że niepoważnie, po macoszemu, potraktowałem go w pierwszym pojedynku. Nikoniuk Roman [29.10.2010] Moja historia dotyczy sytuacji jaka wydarzyła się w mojej najbliższej rodzinie. Myślę że to zdarzenie także pokazało wpływ uczuć na podejmowane działania, a co za tym idzie na proces logicznego myślenia. Sytuacja miała miejsce wiosną tego roku, moja córka od pewnego czasu namawiała mnie na zakup skutera. Początkowo byłem temu niechętny, ale zbiegiem czasu coraz bardziej przyznawałem jej rację. Wreszcie przyszedł dzień w którym pojechaliśmy rozejrzeć się po sklepach. Po powrocie do domu wiedziałem już jaki skuter kupimy. Wtedy żona, która o wszystkim wiedziała i była z nami w sklepach sprowadziła mnie na ziemię pytaniem: Po co mamy kupować skuter? Zacząłem się nad tym zastanawiać i rzeczywiście nie znalazłem racjonalnej odpowiedzi. Córka ma 17 lat i za rok może zrobić prawo jazdy, do szkoły ma blisko /na tym samym osiedlu/, a że koleżanka ma skuter to żaden powód. Spytałem żonę dlaczego wcześniej nic nie mówiła, odpowiedziała że chciała się dowiedzieć czy dam
38
się przekonać córce. Zazwyczaj racjonalnie podchodzę do zakupów, ale jak widać nie tym razem. Skutera oczywiście nie kupiliśmy, córka nawet nie była bardzo zawiedziona, nawet o tym nie wspomina. Wniosek z tego że dobrze jest jak ktoś jak ktoś spojrzy na sprawę z boku i wyrazi swoje zdanie nad którym warto się zastanowić. Dotyczy to oczywiście wielu sytuacji gdy kierujemy się uczuciami a powinniśmy zdrowym rozsądkiem. Pietrzak Łukasz [1.11.2010] W życiu jesteśmy zmuszeni do dokonywania ciągłych wyborów. Dlaczego? Czy nie możemy wszystkiego pogodzić? Zadaje sobie to pytanie, ponieważ kazano mi wybrać między kimś kogo kocham a moimi zainteresowaniami, których oczywiście ta osoba nie popiera. Moim zamiłowaniem są motocykle, którymi jeżdżę od dziecka. Moja ukochana nie lubi jak spędzam czas na motorze, tłumaczy to tym, że boi się o mnie. Staram się ją zrozumieć, ale nie jestem w stanie zrezygnować z nich. W ostatnim sezonie spróbowałem sił na torze, oczywiście pod pretekstem jazdy doskonalającej i zauważyłem swój olbrzymi potencjał. Zaproponowano mi nawet abym zajął się tym sportem na poważnie, niestety w moim przypadku to nie możliwe, gdyż moja wybranka nigdy się na to nie zgodzi. I gdzie tu logiczne myślenie? Łata Anna [2.11.2010] Łukasz w pewnym stopniu wiem co czuje twoja wybranka, że boi się o Ciebie. Jest mi to znane, tylko że u mnie sytuacja wygląda tak: mój maż jest strasznym fanatykiem kolarstwa wszystkie ta ubrania, markowe części, rower który dla mnie jest tylko rowerem jest dla niego jak on to mówi „drugą miłością” z zaznaczeniem, że ja jestem pierwszą. Dzień w dzień czyta forum szosowe i inne takie, wszystko jest ok. jeśli siedzi w domu. Ale gdy wybiera się w długie trasy ruchliwymi drogami ja staje się nerwowa, siedzę w domu i dzwonię żeby dowiedzieć się co i jak. Okropnie martwię się, nie mogę miejsca sobie znaleść. Oczywiście on zawsze mi mówi, że te moje zmartwienia są nie potrzebne, że jest ostrożny. W tym momencie jest jakieś 100km od domu, a mnie skręca (obiad nie ugotowany). Skąd bierze się ten strach nie mam pojęcia. Ale chyba myślę logicznie bo nie chcę mówić mu, że albo ja albo rower. Jasne jest że wybierze mnie, ale wiem też że byłby nieszczęśliwy i smutny. W ten sposób spełnia swoje marzenia, hobby i nie zamierzam go ograniczać. Każdy z nas ma prawo do realizacji marzeń. Próbuje postawić się w jego sytuacji.
39
Pietrzak Łukasz [2.11.2010] Ja najczęściej wybieram żonę, dlatego bardzo zaniedbuje swoje zainteresowania odstawiając motor. Czuję wtedy pustkę, jestem rozdrażniony i robię wszystko aby wymknąć się chociaż potajemnie by móc pojeździć. Jak widać skończył się już sezon, nasz związek powrócił do "normalności". Na jak długo? Nie wiem, pewnie tylko do wiosny... Banach Jarosław [24.11.2010] Witam Kolegę po fachu. Stary współczuje ci!!! również jeżdżę i nie ma sezonu żeby 5 tysi nie pękło. Poruszam się w samotności moja druga połówka, podobnie jak twoja nie lubi jazdy na motorze, wie, ze to bardzo niebezpieczny sport. jedynie za co ją podziwiam to to, że nie zabrania mi jazdy, i co najważniejsze nie każe mi wybierać!!! Troszeczkę nie rozumiem twojej wybranki, dlaczego każe ci wybierać pomiędzy osobą którą kochasz a tym co kochasz robić??? P. O. [5.11.2010] Ja się wypowiem na temat zwierząt. Ponieważ w ich wypadku moje uczucia, emocje po prostu hamują logiczne myślenie całkowicie. Nie pisze tu o zwierzętach hodowlanych, bo nie jestem wegetarianką, lecz o zwierzętach futerkowych. Po przeczytaniu pewnego artykułu na temat traktowania zwierząt w Chinach, mogę stwierdzić dosadnie i dość potocznie "padła mi psychika" inaczej tego ująć nie potrafię. Nawet teraz pisząc wszystko w środku mi się "telepię". Ja nie moge zrozumieć, że istnieją tacy ludzie. Nawet nie mogę myslec racjonalnie, robie się tak agresywna, że jakbym spotkała takich ludzi to nie zapanowałabym nad sobą. Jak słyszę, że ktoś opowiada, że coś zrobił jakiemuś zwierzęciu NIE PANUJE NAD SOBĄ! Nie umiem opisać co we mnie wstępuję, ja wiem, że źle robie, ponieważ mogę skrzywdzić słowem a nawet czynem drugiego człowieka. Lecz nie ma dla mnie wytłumaczenia, że ktoś robi krzywdę istocie, która czuję, myśli i chce żyć tak jak każdy inny. Kończe bo wpadnę w depresje jeszcze. Dąbrowska Anna [5.11.2010] Mam podobne doświadczenie, niestety ja oglądałam filmik jak zdzierają skórę z norek na futra naturalne. Coś strasznego! Ludzie, którzy to robią nie mają wogóle skrupułów, a te biedne zwierzęta, komu zawiniły. Już dawno powinni zabronić noszenia futer naturalnych, jak ktoś tak bardzo lubi futra to niech sobie kupi ekologiczne. Wczoraj oglądałam reportaż w Uwadze o myśliwych. Też tego nie rozumiem, jak można zabijać zwierzęta dla hobby i jeszcze te poroża sobie wieszać na ścianach, robić dywany. Wypowiadał
40
się były myśliwy, którego psychika jest już poważnie zachwiana. Opowiadał jak tłumaczył sobie zabijanie, jaki był żargon myśliwski, chore...Ten zawód też już dawno powinien przejść do historii. N.N. [5.11.2010] Uczucia mają niewątpliwy wpływ na proces naszego myślenia. Każde wydarzenie niesie ze sobą emocje, które potem wpływają na nasze postępowanie. Miałam różne sytuacje, które wpłyneły na mój proces myślenia. Oto jedna z nich. To wydarzyło się dwa miesiące temu. W środku nocy odebrałam telefon z wiadomością, że moja 22letnia kuzynka nie żyje. Zginęła w wypadku samochodowym. Jak to? To nie możliwe. Nie mogłam w to uwierzyć. Byłam w ogromnym szoku i żalu. Całą noc nie zmrużyłam już oka. Rano musiałam jakoś zebrać siły by pójść do pracy. Zapłakana musiałam pracować. Ciągle o tym myślałam. Czułam wielki smutek, żal, rozgoryczenie. Cały czas miałam przed oczami uśmiechniętą siostrę. Nie mogłam się skupić na pracy. Zapominałam co mam robić. Najprostsze czynności sprawiały mi trudność. Nie potrafiłam sie skupić z nikim na rozmowie. Mozolnie przyjmowałam i składałam zamówienia. Moja koncentracja wtedy znikła. Po pracy bałam się wracać samochodem do domu. Czułam strach przez co cokolwiek bym nie robiła sprawiało mi trudność. Potrafiłam zostawić włączone żelazko itd. Realny świat nie istniał. Sprawy przyziemne, moje problemy nagle stały się nic nie ważne, nie myślałam o nich. Były nieistotne a kłopoty nie warte myślenia. Nie mogłam pogodzić się z tą tragedią. Smutek, smutek, smutek... Byłam wtedy roztrzęsiona dlatego nie mogłam normalnie funkcjonować i myśleć. W takich chwilach szok nie pozwala na logiczne myślenie. Doświadczając takich sytuacji człowiek docenia życie a to co go otacza nabiera niezwykłej wagi. Teraz staram się spędzać więcej czasu z rodziną, która straciła córkę, siostrę, siostrę bliźniaczkę. Może choć troszkę pomogę. Życie płynie dalej i warto znaleźć w nim miejsce dla bliskich, wyrzucić z siebie egoizm dać to dobre we mnie innym. Blok Dorota [10.11.2010] Ktoś pisał że uczucia negatywne mają bardzo duży wpływ na logiczne myślenie, zgadzam się z tym, przytoczę historię która w pewnym sensie to potwierdza. Kika lat temu leczyłam się, miałam konsultacje na onkologii, byłam wystraszona, czy to nie nowotwór, bo moja mama zmarła na raka. Przeżyłam to bardzo, bo była w moim życiu bardzo ważną osobą. Zawsze liczyłam się z Jej zdaniem, i mogłam na Nią liczyć, teraz tego zabrakło. Choć mijały kolejne lata od Jej śmierci ja nadal nie mogłam o tym zapomnieć. Często wspominałam Mamę, a czasem wydawało mi się, że
41
tylko wyjechała na pewien czas i niedługo wróci. Źle znosiłam pocieszanie ze strony moich znajomych, którzy mówili „Wiem, co czujesz. To minie. Wszystko się ułoży”. Czułam się ogromnie sama z bólem po stracie Mamy. Uświadomiłam sobie, że człowiek tak naprawdę w obliczu śmierci zostaje zupełnie sam mimo tego że inni próbują pomóc. Gdy odwiedzałam Mamę w szpitalu i towarzyszyłam Jej w ostatnich dniach, widziałam straszne cierpienie ludzi na onkologii. Bałam się tej choroby, bałam się bólu i cierpienia, moje leczenie wskazywało że nie mam się czego obawiać ale lęk wciąż wracał. Długo nie potrafiłam sobie z tym poradzić, dopiero czas mi zaczął w tym pomagać zaczęłam sobie tłumaczyć, straciłaś kogoś bardzo ważnego ale nie możesz cały czas żyć w lęku, czas leczy rany ale pomaga też w tym aby nie kierować się tylko uczuciami, już nie zadaję sobie pytania: Jak sobie poradzić z bólem samotności i cierpienia? Kiraga Ewelina [12.11.2010] Spójrzmy na to z innej strony, są osoby które przez rożne emocje, uczucia negatywne popadają w różne skrajności, albo jak wytłumaczyć osoby, które popełniają samobójstwa, jak wytłumaczyć ich uczucia? Czy takie osoby mają uczucia? Jeśli mają uczucia to właśnie na przykładach samobójców widać jak uczucie wpływa na myślenie danych osób. W. Ewa [12.11.2010] Muszę przyznać Ewelino, że podjęłaś bardzo ważny temat - czyli temat samobójców. Jak wiesz, dużo jest już na tym forum wpisów o śmierci kogoś z bliższej czy dalszej rodziny, ale śmierć ta głównie nastąpiła w wyniku choroby lub jakiegoś wypadku. Samobójstwo jest to całkiem inny rodzaj śmierci. Ten człowiek sam podejmuje decyzję, że chce się zabić i w jaki sposób tego dokona. Czy ten człowiek ma uczucia? Myślę, że tak. Tylko wydaje mi się, że może po prostu w chwili TEGO opętania nie kontrolować ich lub ich nie odczuwać. Może nie mieć wtedy na nie wpływu, tak jakby ktoś podejmował decyzję o śmierci za niego. Tak naprawdę nikt z nas nie wie, co dzieje się wtedy w psychice takiego człowieka. W mojej rodzinie miała miejsce śmierć w wyniku samobójstwa. Ciocia zostawiła męża i pięcioro dzieci, a dokonała tego z powodu problemów finansowych. Czy myślała logicznie? Czy pomogła w ten sposób swoim dzieciom? Czy mają one teraz lepsze życie? Nie, na pewno nie. Jeżeli ulżyła (o ile tak mogę napisać) to tylko sama sobie. Może jej jest teraz lepiej, ale nikt z nas tego nie wie. Trudno jest mi w tym miejscu stwierdzić, czy w przypadku samobójców można mówić o uczuciach, a tym bardziej ich wpływie na logiczne myślenie. Chyba nie możemy sobie wyobrazić, co odczuwa osoba popełniająca samobójstwo.
42
Adamiak Magdalena [12.11.2010] To prawda, że tak naprawdę nigdy nie pojmiemy tego, co kieruje ludźmi w chwili, gdy odbierają sobie życie. Gdy kolega, który był bohaterem mojego poprzedniego postu (próbował popełnić samobójstwo) zdobył się na szczerą rozmowę ze mną nie przypuszczałam, że jego plany zabicia się nie były jakimś impulsem, pochopnie podjętą decyzją, lecz chłodną kalkulacją. Wiem jak to brzmi.. Ale wyobraźmy sobie kogoś, kto naprawdę chce umrzeć, na własne życzenie i swój własny sposób. Chłopak na spokojnie przejrzał sobie strony w internecie z jakimiś proszę wybaczyć sformułowanie: "skutecznymi technikami śmierci własnej", wybrał, napisał list pożegnalny, pozałatwiał sprawy, których nie chciał pozostawić niezakończonymi i przystąpił do działania. Czy w tym wypadku również możemy mówić o braku myślenia logicznego? Czy to nie przeczy Pani teorii o "opętaniu" Pani Ewo? (Pytanie do Pani Ewy Wielgosz). O ile, moim zdaniem człowiekowi daleko było do poprawnego zinterpretowania rzeczywistości: niemożliwości znalezienia sensu w życiu, wybór śmierci, o tyle jego działania wskazują na racjonalny, z punktu widzenia spełnienia poszczególnych założeń swego planu, proces, mimo przerażającego finału od początku do końca wykalkulowany. W. Ewa [12.11.2010] Masz rację, że to samobójstwo wydaje się dobrze zorganizowane, zaplanowane i wykalkulowane. Wręcz można by było stwierdzić, że logicznie przemyślane. Tylko warto byłoby się zastanowić, czy w takiej sytuacji jest to decyzja danej osoby, czy też jakaś niewidzialna siła popycha go do tego. Czy ten człowiek po prostu chłodno kalkuluje, to co się wokół niego dzieje i podejmuje daną decyzję, czy też nie odczuwa żadnych uczuć, emocji i dlatego robi tak, a nie inaczej. Ciężki jest to temat, bo i ciężko zrozumieć jest nam takie osoby, ale cóż... Moim zdaniem, nawet jeżeli dane samobójstwo jest dobrze zaplanowane i zorganizowane, to człowiek ten i tak nie myśli logicznie. To jest oczywiście moje zdanie, ale chyba nie możemy tu mówić o jakiejkolwiek logice. Kłyż Joanna [12.11.2010] Czytając wasze posty o samobójcach nasuwa mi się pewny wniosek że oni popełniają ten czyn gdyż żyją chwilą tu i teraz mam problem finansowy, problem z mężem z rodziną z jakąś utraconą miłością. Oni nie patrzą w przyszłość nie myślą logicznie. Uważam że nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze są dobrzy ludzie gotowi pomóc, jest rodzina, różnego rodzaju stowarzyszenia, tylko trzeba sobie dać pomóc. Samobójca to egoista. On nie myśli o bliskich, nie patrzy że kogoś skrzywdzi swoim czynem.
43
Kryjak Monika [12.11.2010] Nigdy nie odważyłabym się oceniać osób, które decydują się na tak desperacki krok jakim jest pozbawienie się życia. Pisze Pani, że samobójcy to egoiści, bo nie myślą o innych. Nie myślą (i tutaj się z Panią zgadzam) bo ich postępowanie nie ma nic wspólnego z logicznym myśleniem a wyłącznie z emocjami i to tymi negatywnymi (strach, bezradność, stres itp.). Uważam, że dzieje się tak, ponieważ u osób tych zostaje zachwiana równowaga pomiędzy kierowaniem się emocjami i logicznym myśleniem. A przecież wiemy ,że przyroda lubi równowagę. Jeśli jednostki te nie potrafią zmobilizować wewnętrznych zasobów do odzyskania owej równowagi, wówczas często nie potrafiąc pokonać problemów wybierają drogę ucieczki. Jedną z jej form jest samobójstwo. Jak widać nagromadzenie się negatywnych emocji ,,zagłusza" logikę i może jak w opisanej przez Panią sytuacji być bardzo niebezpieczne. Adamiak Magdalena [12.11.2010] Zgadzam się w pełni z tym ostatnim. Samobójstwo - najgorszy przejaw egoizmu. I nie zamierzam bronić samobójców, próbuję jedynie zrozumieć mechanizm, jaki nimi kieruje. Tylko chore przekonanie, że "komuś będzie beze mnie lepiej" zupełnie nie pasuje mi do opisywanego przeze mnie przypadku. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy potencjalni samobójcy są tacy sami. I zgadzam się z tym, że jeżeli ma się chęci to można znaleźć rozwiązanie z każdej sytuacji. W pełnej symbiozie uczuć i rozsądku. T. Katarzyna [12.11.2010] Według mnie samobójstwo to pójście na łatwiznę. Taka osoba myśli wyłącznie o sobie, nie ma w jej postępowaniu żadnych przejawów logicznego myślenia. Człowiek pragnie uciec od problemów, którym nie potrafi stawić czoła. Boi się życia, okazuje się słaby. Taka osoba nie panuje nad swoim zachowaniem i jak tu można mówić o logice w jej zachowaniu? Wówczas wydaje jej się, że odebranie sobie życia jest najlepszym rozwiązaniem. Nie potępiam samobójców, ani ich nie chwalę, ale czyż nie lepiej zwrócić się o pomoc i nie pozostać samemu sobie? Przecież życie mamy tylko jedno! I pamiętajmy - nie ma sytuacji bez wyjścia! S. Anna [12.11.2010] Zgadzam się z Panią, iż osoba, która odbiera sobie życie jest egoistą, myśli wyłącznie o sobie. Samobójcy moim zdaniem pod wpływem uczuć nie są w stanie myśleć logicznie, jedynym rozwiązaniem jest dla Nich śmierć - to smutne, lecz prawdziwe. Znam taką sytuację ze swojego życia, która jest najlepszym przykładem na to, iż na samobójstwie mojego kolegi ucierpiała
44
cała Jego rodzina. Paweł miał jedynie 21 lat, był bardzo pogodny, uczciwy, serdeczny, cała nasza okolica nie mogła o Nim powiedzieć złego słowa. Niestety nikt nie wiedział, co tak naprawdę przeżywał. W szkole był bardzo dobrym uczniem, lecz miał problemy rodzinne, a mianowicie problem alkoholowy ojca, który ciągle awanturując się potrafił podnieść rękę na Pawła. Dzień przed swoją śmiercią poszedł do pobliskiego sklepu by kupić sobie garnitur, do tej pory przypominają mi się słowa Jego siostry, która nie mogła sobie darować, iż On to zaplanował, zarzuca że to był jakiś znak, a Ona go nie dostrzegła. Popełnił samobójstwo, gdy nikogo nie było w domupowiesił się. Ta sytuacja miała miejsce 7 lata temu, ale do tej pory rodzina nie może się otrząsnąć i ciągle zadaje sobie pytanie: Dlaczego Paweł to zrobił? Tak naprawdę nikt nie zna powodów jego samobójstwa, o tym wie jedynie tylko On. Niektórzy podejrzewali, iż miał dość ciągłych kłótni i szarpanin z ojcem, ale to tylko ludzkie domysły, ponieważ nie zostawił żadnego pożegnalnego listu. Być może miał inne problemy, o których nie mówił, a dusił je w Sobie i te oto negatywne uczucia właśnie wpłynęły na to, iż nie myślał logicznie, po prostu uciekł od swoich problemów i popełnił samobójstwo i dlatego przychylę się do słów, że takie zachowanie jest najlepszym przykładem braku logicznego myślenia. Kołodziej Joanna [12.11.2010] Przejdę od razu do rzeczy - mocno zastanawia mnie to, dlaczego ludzie próbują oceniać czy samobójstwo to oznaka egoizmu, tchórzostwa, czy odwagi? "Potencjalni samobójcy" to po prostu ludzie chorzy psychicznie, pogubieni we własnych emocjach. Taki człowiek na wskutek choroby nie jest w stanie myśleć logicznie. Nie potrafi myśleć również o sobie, podejmować właściwych dla siebie decyzji a już na pewno nie jest wtedy w stanie myśleć o innych. Chorzy ludzie potrzebują naszego wsparcia i pomocy. Najmniej potrzebują sądzenia i oceniania... Pietrzak Łukasz [12.11.2010] Duży wpływ w kształtowaniu myśli samobójczych ma rodzina, zachwianie poczucia miłości, bezpieczeństwa i stabilizacji. Nieokazywanie uczuć w domu rodzinnym czy zbyt wielkie wymagania stawiane – to tylko niektóre powody do targnięcia się na swoje życie. Wiele osób ma konflikty i zaburzenia również w stosunkach z innymi ludźmi, ze znajomymi czy nawet z przyjaciółmi. Czują się oni osamotnieni, przez nikogo nierozumiani, nikomu nie potrzebni. Często nie potrafią sobie z niczym poradzić, nie widzą innego wyjścia jak samobójstwo. Jednak z najczęściej wymienianych przyczyn samobójstw jest zawód miłosny. Moim zdaniem przyglądając się szczegółowo każdemu niedoszłemu samobójcy, czy też
45
dogłębnie analizując życie osób, które odebrały sobie życie jesteśmy w stanie mniej więcej określić przyczynę jego czynu i uważam, że w chwili załamania nie zwraca on uwagi na nic innego jak tylko na problem, który mu wszystko przysłania. Dla niego logicznym (najprostszym) wyjściem jest własny koniec. Ulega swojej słabości... Jagiełło Aldona [27.12.2010] Pracuję na Warsztatach Terapii Zajęciowej. Codziennie mam do czynienia z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie w różnym stopniu i widzę jak rodzice niektórych podopiecznych przez swoją nadopiekuńczą miłość, uzależniają swoje niepełnosprawne dzieci (w większości są to już dorośli ludzie) od swojej pomocy lub pomocy innych osób. Wyręczają we wszystkim i na wszystkie sposoby. U wielu wychowanków Warsztatów Terapii Zajęciowej, gdzie pracuję, występuje tzw. "wyuczona bezradność", kształtowana już od dzieciństwa, powodująca, że do każdego zadania, które mają wykonać osoby te podchodzą od razu z negatywnym nastawieniem "ja nie potrafię", "ja nie umiem" i zwykle rzadko kiedy przejawiają chęć nauczenia się. Zmotywowanie ich do pracy bywa niekiedy bardzo trudne. Rzadko kiedy robią coś z zaangażowaniem. Rodzice osób dotkniętych niepełnosprawnością, chroniąc swoje dzieci przed trudnościami codziennego życia, wyręczając je, nie włączając do zajęć dnia codziennego, nawet tych najprostszych, najbardziej podstawowych z zakresu samoobsługi, wyrządzają im tak naprawdę krzywdę, ponieważ czynią swoje dzieci całkowicie niezaradnymi życiowo i zdanymi być może już na zawsze na pomoc innych, a być może i na wykluczenie społeczne, a przecież życie takich osób mogło by wyglądać zupełnie inaczej. Osoby obarczone różnym stopniem niepełnosprawności intelektualnej lub fizycznej, trzeba aktywizować w zakresie samodzielności i zaradności osobistej na ile jest to tylko możliwe a nie chować pod kloszem, wyręczać czy ograniczać. To, że ktoś jest osobą niepełnosprawną, nie oznacza przecież, że do niczego się nie nadaje. Każdy człowiek nawet niepełnosprawny jest wartością, samą w sobie, każdy żyje na tym świecie "po coś", każdy może być jednostką użyteczną. Trzeba mieć tylko tego świadomość i w tym kierunku zmierzać. Ważne jest to, aby to co uda się wpoić dziecku miłością i mądrym wychowaniem mogło zaprocentować w pozytywny sposób w dorosłym życiu. Ważne jest by kochając swoje dzieci, kochać je mądrze, a wychowując kierować się nie tylko miłością ale przede wszystkim zdrowym rozsądkiem, racjonalnie patrzeć na życie i wychowywać w kierunku jak największej samodzielności. Nie zawsze jest to łatwe, bo życie
46
jest życiem i uczucia bardzo często biorą górę nad racjonalnym myśleniem, ale warte jest wszelkich starań. S. Anna [27.12.2010] Wiele osób na forum poruszało temat niepełnosprawności. W swoim poście chciałabym opisać sytuację, która miała miejsce w mojej rodzinie. Wiadomo, iż człowiek codziennie styka się z różnymi uczuciami, które nie zawsze wpływają pozytywnie na podejmowane przez niego decyzje przez co skutkują na całym życiu człowieka. Siostrzenica mojej babci 19 lat temu miała wypadek, który wywołał kalectwo. Pomimo, iż ciocia miała bardzo duże szanse na całkowite wyzdrowienie - załamała się i przez to nie wyleczyła się całkowicie z choroby. Rokowania były dobre - miała możliwość sprawnie chodzić, lecz uczucia, takie jak: strach przed niepowodzeniem rehabilitacji, rozczarowaniem, złością - dlaczego ją to spotkało-że nagle z osoby sprawnej stała się osobą niesprawną zagórowały i wpłynęły na jej logiczne myślenie. Przez 9 lat nie chciała uczęszczać na rehabilitację, nie chodziła na wizyty kontrolne do lekarza – w zamian całymi dniami siedziała przez telewizorem w ogóle nie wychodząc z domu. Załamała się całkowicienawet nie dochodziły do niej słowa córki, która jest lekarzem – wielokrotnie tłumacząc, iż rehabilitacja pozwoli jej wreszcie wstać z wózka inwalidzkiego - ponieważ istnieje bardzo duża nadzieja na to, iż ciocia będzie mogła stanąć o własnych nogach. Zrozumiałe jest to, iż człowiek dowiadujący się z dnia na dzień, iż musi poruszać się na wózku inwalidzkim - załamuje się. Ciocia zanim zachorowała była bardzo ruchliwą osobą - śmiano się nieraz z niej, iż zawsze jest jej wszędzie pełno. Uwielbiała jeździć na rowerze, spacery oraz podróże- a jak zachorowała zawsze powtarzała, że nic sama nie potrafi zrobić, że każdemu zawadza- co nie było prawdą, a to wpłynęło, iż nie myślała pozytywnie. Cała rodzina do tej pory ją wspiera. Szkoda tylko, że wzięcie się w garść zajęło cioci, aż 9 lat by zrozumieć, że może chodzić. Obecnie od 10 lat porusza się o kuli, ale chodzi. Dalej uwielbia spacery, a my cieszymy się jej szczęściem. Orkiszewska Agnieszka [27.12.2010] Myślę że czas Świąt skłania nas do refleksji nie tylko nad pomocą dla biednych, ale również na temat wypadków spowodowanych po alkoholu. Dziś dowiedziałam się od znajomej że pewne małżeństwo jechało po Wigilii do domu. Niestety pijany kierowca spowodował wypadek i kobieta zginęła na miejscu, a jej mąż trafił w ciężkim stanie do szpitala... Dziwię się ludziom którzy zdają sobie doskonale sprawę z tego iż nie mają w sobie silnej woli, ale dla wygody biorą samochód i jadą do kogoś np na Święta.
47
Gdy pojawia się alkohol -przecież nie wypada odmówić (z rodziną się nie napije?). Następnie wsiada taki koleś do samochodu i powoduje poważny wypadek. Zanim wziął samochód powinien logicznie pomyśleć, że zazwyczaj głupio mu odmówić alkoholu w towarzystwie, więc i tym razem na pewno tak będzie. Mimo nagłośnienia w mediach i trąbieniu o tym wszędzie niektórzy ludzie nadal pokazują że nie myślą jak trzeba... S. A. [27.12.2010] Niestety takie są realia Pani Agnieszko, ciągle słyszy się nie tylko w mediach jak to pijani kierowcy powodują wypadki, bardzo często śmiertelne. Nic, absolutnie nic nie usprawiedliwia siadania za kółko na tzw. podwójnym gazie. Taka osoba naraża nie tylko siebie i własne życie, ale również innych ludzi i często bywa tak, że takiemu kierowcy nic się w wypadku nie stanie a inni niewinni ludzie przez niego tracą życie lub zdrowie. Nie do pomyślenia jest to, jak można być tak skrajnie nieodpowiedzialnym. Taki człowiek dopiero później żałuje, zawsze wtedy gdy jest już za późno i musi żyć ze świadomością, że jest winny czyjejś śmierci. Moim zdaniem, jeśli się jedzie autem do rodziny czy znajomych w święta i wiadomo, że będzie się wracało to jak najbardziej wypada odmówić alkoholu i wszyscy to powinni zrozumieć. Kierowca, który spowodował ten wypadek na pewno poniesie bardzo poważne konsekwencje. No ale nic już życia tej kobiecie nie wróci... Tyluś Jeremiasz [27.12.2010] Takie historie się dzieją między innymi dlatego że w naszym społeczeństwie wciąż jest przyzwolenie na jazdę po pijanemu. Prawie każdy z nas zna kogoś kto w takim właśnie stanie siada za kierownicę i nie zawsze reagujemy jak logika podpowiada. Według mnie TAKIE OSOBY KTÓRE WIDZĄ I NIE REAGUJĄ TEŻ POWINNY PODLEGAĆ KARZE. Smolarczyk Justyna [27.12.2010] Gdy przypominam sobie różne wydarzenia z mojego życia to dochodzę do wniosku, że to głównie negatywne emocje i uczucia skłaniały do refleksji i do zmian. Często zadawałam sobie pytanie dlaczego mnie spotkało akurat to itp. (tak samo można zapytać ,,a dlaczego nie?), jednak teraz wiem, że wyszło mi to na dobre. I zaskakujące jest dla mnie to, że właśnie te ,,złe,, rzeczy pamiętam jako najbardziej ,,wartościowe,, w moim życiu (aż nie wierze, że to piszę) ale to prawda. Sprawiły, że wiele z tego wyniosłam, a wiem, że jeszcze wiele przede mną..a życie bardzo zaskakuje..np. kiedyś w życiu nie spodziewałam się, że tyle wydarzy się w mojej rodzinie (niestety w negatywnym znaczeniu ), a jest to za bardzo osobiste więc nie chcę o tym
48
pisać. Często jest tak, że nie jesteśmy świadomi tego, że „jutro‟ może zmienić się całe nasze życie, że może coś się skończyć. Skupiamy się na różnych ,,głupstwach,, które tak naprawdę nie mają większego znaczenia, często sama siebie ,,przyłapuję ,,na tym, zapominam co jest tak naprawdę ważne. Ostatnio rozmawiałam (przez tel.) z tatą, poruszył kwestię decyzji którą podjęłam (związaną ze studiami), wiedziałam, że bardzo łatwo ta rozmowa może zmienić się w kłótnię..i to zależało ode mnie czy na to pozwolę i niestety pozwoliłam na to... sądziłam, że jeśli powiem co mi na ,,sercu leży,, to poczuję się lepiej. Jednak po ,,rozmowie,, czułam się zdenerwowana, i zła. pozwoliłam na to aby emocje wzięły górę mimo, że byłam tego świadoma. Przed tym jak zadzwonił oglądałam świetny film , a po rozmowie już nie mogłam skupić się na filmie, myślałam o tym, jak mogłam pozwolić na to żeby rozmowa skończyła się w taki sposób.. jeżeli górę biorą emocje wtedy tak jakby przechodzą na drugą osobę i już nie ma mowy o konstruktywnej rozmowie. Wieczorem przemyślałam całą sytuację i wiem, że to ja sprowokowałam ( na własne życzenie) „kłótnię‟. Podsumowując , zaczęło się miło a zakończyło moim późniejszym poczuciem winy, ponieważ w tym przypadku ujawniłam negatywne emocje, które do niczego nie doprowadziły (nawet mi nie ,,ulżyło,,). Człowiek uczy się całe życie. Zabielska Wioleta [26.12.2010] Odniosę się jeszcze do tematu pomocy osobom które tak naprawdę tej pomocy nie potrzebują. Ostatnio byłam przypadkowym świadkiem rozmowy na ulicy pracownika Opieki Spolecznej oraz jakiegoś Pana. Rozmowa brzmiała mniej więcej tak: Pan : Potrzebuję pieniędzy (na co, nie usłyszałam) Pani z opieki: Jest koniec roku i już nie mamy pieniędzy Pan: Wy to tylko pijakom dajecie Pani z opieki: Pan też za kołnierz nie wylewa Reszty rozmowy nie usłyszałam bo już przeszłam. Ale faktycznie tak jest, osoby które najbardziej potrzebują pomocy zawsze spotkają sie z odmowa. Kiedyś moja bardzo dobra koleżanka poszła do opieki poprosić o zapomogę gdyż była w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Odmówili jej. A zaraz za nią przyszedł Pan który od wielu lat zalicza tzw. "złoty róg" i jak to Pani z Opieki społecznej powiedziała nie wylewa za kołnierz. I on oczywiście dostał. Pamiętam że koleżance łzy w oczach stanęły i nie mogła sobie tego darować. Teraz sytuację finansową ma bardzo dobrą, ale powiedziała że choćby przymierała głodem to do opieki nie pójdzie żeby drugi raz takie
49
upokorzenie przeżyć. Nie wiem, ale czy aby dostać pomoc finansową to trzeba mieć znajomości, być ładnym może mądrym albo nie wiem co jeszcze? A może tak naprawdę to wtedy gdy nie potrzebuje się jej ale skoro dają to trzeba brać i umieć to wykorzystać. Sekrecka Joanna [27.12.2010] Zgadzam się z Panią. Sama często zastanawiałam się jakimi kryteriami kierują się pracownicy Opieki Społecznej przydzielając pomoc finansową. Często jest tak, że te osoby którym jest ona niezbędna do egzystencji, dostają ją w formie jednorazowej wypłaty i to w śmieszniej wysokości 100300 złotych, a Ci dla których jest ona dodatkiem do ukrywanych dochodów dostają ową zapomogę w formie stałej wypłaty. Potem te pieniądze wydają na słodycze lub inne niepotrzebne rzeczy. Grabowska Sylwia [27.12.2010] Bardzo często jest tak że pomoc z opieki dostają te osoby, które poprzez swoją pewność siebie walczą o swoje, osoby skromne mają z tym problem i często odpuszczają ponieważ ich uczucia nie pozwalają im na takie postępowanie, biorą górę nad logicznym myśleniem. Moja są sąsiadka jest osobą pewną siebie i choć wie że są osoby które bardziej potrzebują pieniędzy od niej idzie do opieki i często bez wyrzutów walczy o swoje, a jej bronią jest pewność wyrażania swojego zdania w odpowiedniej tonacji głosu (im głośniej tym lepiej).A pewność tą daje jej poczucie że gdy raz "jej system" przyniósł rezultat to będzie tak za każdym razem. Hetman Magdalena [30.12.2010] – W związku z tym, iż jestem pracownikiem socjalnym w domu pomocy społecznej i pracuję w pomocy społecznej (pojęcie opieki społecznej nie funkcjonuje już od kilku lat) od trzech lat postanowiłam rozwiać Pani wątpliwości gdyż uważam, że wynikają one ze zwyczajnej niewiedzy. Proponuję zapoznanie się z ustawą o pomocy społecznej z 12 marca 1994 roku oraz późniejszymi zmianami. W tymże akcie prawnym zawarte są kryteria przyznawania pomocy także tej finansowej. Przyznanie pomocy poprzedzone jest złożeniem przez klient wniosku, następnie pracownik socjalny przeprowadza wielostronicowy wywiad środowiskowy, w którym m.in. określa źródła dochodów (także tych z posiadanych gruntów) oraz poziom wydatków. Kryterium na osobę w rodzinie wynosi 351 zł natomiast na osobę samotnie gospodarującą 477 zł. Kryterium to jest bezwzględne i jednoznacznie określa komu pomoc przysługuje a komu natomiast nie. Decyzja przyznająca świadczenie bądź odmowna wydawana jest w trybie administracyjnym i zawiera dokładne uzasadnienie, można się od niej odwołać. Dział świadczeń zajmuje się
50
wydawaniem decyzji n podstawie złożonych przez klienta dokumentów. Uwaga: Pracownik socjalny nie ma możliwości dowolnego dysponowania środkami finansowymi. Nadmieniam także, że rzadko zdarza się aby osobom nadużywającym alkoholu przyznawane były świadczenia finansowe, zwykle rzeczowe (talony za które nie można kupić używek, obiady dla dzieci, węgiel). Uważam także, że nie należy wygłaszać opinii na temat całej grupy zawodowej pracowników socjalnych po niezbyt dokładnym zapoznaniu się z historią jednej z koleżanek. Targońska Marzena [29.12.2010] Ja również pracuję w pomocy społecznej, nie jako pracownik socjalny ale jestem referentem w administracji. Powiem szczerze, że zauważam niejednokrotnie jak wciska się ludziom pomoc na siłę. Owszem ludzie mają pretensje, że daje się zasiłki pijaczkom, ale w myśl ustawy coś się od niego powinno wymagać skoro potrzebuje to niech weźmie się za siebie, można złożyć wniosek do KRPA, no ale który pracownik socjalny będzie szukał wrogów, można kontraktem coś zyskać, w wywiadzie przecież powinno opisać się pracę socjalną, a w każdym wywiadzie, który ja wprowadzam w POMOST jest praca socjalna: poinformowanie petenta o przysługujących mu formach pomocy. Ludzie pomyślcie, że jednak ci co obserwują jak marnotrawi się poniekąd ich pieniądze mają prawo wyrazić swoją opinię, niestety często obrywa ten najmniej za to wszystko odpowiedzialnypracownik socjalny. Zatrudniając się w pomocy społecznej liczyłam, że jak już będę pracownikiem socjalnym, to świat zmienię w tydzień. Jest trudno, bo tak naprawdę jedyne czego wymaga się od tych osób, to oświadczenie, że zarabia dorywczo jakieś grosze oraz zaświadczenia z Urzędu Pracy. Karygodna praktyka. J. A. [28.12.2010] Uważam że większość z nas często daje się nabrać na ludzkie nieszczęście. Sama kiedyś też pomagałam na ulicy w ten sposób dając jakieś pieniądze. Nie wiem dlaczego ale takie właśnie osoby do mnie lgną czasami zastanawiam się czy przypadkiem nie mam napisane na czole że pracuje w pomocy społecznej. Jak zaczynałam prace to uważałam że każdy kto korzysta ze świadczeń z pomocy społecznej jest osoba biedną, nieszczęśliwą chorą tymczasem większość z nich umie dobrze kombinować a osoby naprawdę potrzebujące nie potrafią lub bardzo opornie wyciągają rękę po pomoc.
51
Słomka Grażyna [28.12.2010] Zgadzam się z Pani stwierdzeniem i nie popieram faktu dawania pieniędzy przez opiekę społeczną. W tym wszystkim ogromną rolę odgrywa nasze państwo i osoby ustalające zasady przyznawania pomocy. Ale czy większość tych osób nie mogłaby odpracowywać w gminach przyznawanych im zasiłków? Przecież wszędzie jest coś do zrobienia. Właściwie to nasz organ ustawodawczy daje nam takie prawo, więc po co się wysilać skoro można żyć na koszt innych. Moje oburzenie jest tym większe, że ostatnio w szkole mojego dziecka prowadzone były nabory na dodatkowe zajęcia poza lekcyjne refundowane ze środków unijnych. Miały tam się znaleźć m.in wyjazdy na wycieczki. Niestety kryterium naboru według mnie było zupełnie nie sprawiedliwe - pierwszeństwo miały dzieci z opieki i opinią z poradni ped.-psych., tym bardziej, iż z nagłówka wywnioskowałam, że zajęcia skierowane są dla dzieci z terenów wiejskich z ograniczonym dostępem do nauki. Wcale nie uważam, że moje dziecko ma lepszy dostęp, a to że staram się dbać o moje pociechy zostało wręcz ukarane. Więc zadaję sobie pytanie: Po co mam chodzić do pracy skoro jeszcze na tym tracę? I gdzie tu logiczne myślenie? Czy ktoś pomyślał jak czują się dzieci, które nie zostały włączone w ten program, a co mówią te, które od początku się uczy "Mi SIĘ TO PRZECIEŻ NALEŻY?!! Słomka Grażyna [26.12.2010] Witam wszystkich. Teraz ja spróbuję poruszyć temat, zapewne zupełnie nieznany innym wnikliwym studentom. Myślę, iż częściej niż inni spotykam się z ludźmi chorymi, którzy są świadomi tego, iż opuszczają nas i mówią o tym. Patrząc na ich los zastanawiam się, czy lepiej jest dać im odejść czy pomagać i przedłużać ich cierpienie. Trudno jest przekazać najbliższym, iż czas ich ukochanej osoby zbliża się ku końcowi. Pewnego poranka, patrząc na chorego, rozmawiałam z jego córką. Chciała ona wyjść na chwile do domu, aby się przebrać. Nie wiem czy w tym momencie to moje uczucia do nieznanej mi osoby, i fakt, iż swojej babci pozwoliłam umierać w samotności i mam do tej pory wyrzuty sumienia, czy włączyło się logiczne myślenie. Postanowiłam zatrzymać ją. Wiedziałam , że koniec jest blisko. Tak też się stało, wciągu godziny ten człowiek odszedł. Nigdy więcej nie spotkałam tej kobiety, ale mam nadzieje, że ja spełniłam swój obowiązek a ona była szczęśliwa będąc przy ojcu do końca jego chwil. Chyba mając świadomość swojego błędu chce pomóc innym tego uniknąć. Kamińska Marzenna [26.12.2010] Chciałam się odnieść do wypowiedzi pana doktora na ostatnim wykładzie mianowicie dotyczącej pomocy tym, którzy o nią proszą a tak naprawdę jej
52
nie potrzebują a my kierowani miłosierdziem, dobrym sercem dajemy jakiś grosz czy coś do jedzenia a potem spotykają nas nieprzyjemności. Otóż ja pracuję z osobami niepełnosprawnymi już kilka lat, uważam, że podjęłam słuszną decyzję godząc się na propozycję tej pracy, lubię swoją pracę, angażuję się w to co robię, sprawdziłam się w tej pracy. Nasi podopieczni pochodzą z różnych domów, przeważnie z tych uboższych ale mają renty zasiłki jakoś sobie radzą, czasem proszą o pomoc, wsparcie. Ośrodek pomaga na ile może. My pracownicy też włączamy się w tę pomoc, przeważnie rzeczową, przynosimy coś z odzieży przeważnie, są to rzeczy niezniszczone dobre. Zawsze dawałyśmy je jednej z dziewcząt, widziałyśmy, że biednie jest w tym domu ledwo wiążą koniec z końcem i tak przez jakiś czas. Na początku ubierała się w te rzeczy potem coraz rzadziej, zaniedbała się jak wcześniej, pytamy co się dzieje, gdzie ma te ubrania a ona na to, że nie wie gdzieś mama wyrzuciła, czy brat sprzedał a w ogóle to jej nic nie jest potrzebne, ot na co zdała się nasza pomoc. Od tamtego czasu poszłyśmy po rozum do głowy, włączyło się nam logiczne myślenie i pomagamy tym, którzy tego naprawdę potrzebują, skorzystają z tej pomocy i potrafią powiedzieć dziękuję. (...) są tacy, którzy nie chcą pomocy a my na siłę staramy się ich uszczęśliwiać a są ludzie którym nie da się pomóc bo nie chcą tej pomocy i ich nic nie zmieni. Tyluś Jeremiasz [26.12.2010] Osobiście uważam że wiele problemów w małżeństwie bierze sie stąd, iż decyzja o jego zawarciu zapadła za wcześnie tylko i wyłącznie pod wpływem silnych emocji. Żadna nawet największa miłość nie gwarantuje udanego związku, potrzebne jest zaangażowanie, otwartość i szczerość a przede wszystkim wcześniejsze dobre się poznanie. Życie we dwoje nie jest łatwe. Często pochopnie podejmujemy decyzje mówiąc: "TAK" w myślach dodajemy mniejsze lub większe "ALE". To "ALE" według mnie to nic innego jak oczekiwanie od partnera zmian. Bardzo często też NIE ZNAMY swojego partnera spotykając się z nim okazjonalnie gdzieś na prywatkach, imprezach, czy wyjściach we dwoje do kina, na spacer ( ewentualnie seks raz na..., gdy mamy wolne lokum). Osobiście postanowiłem wspólnie zamieszkać ze swoją partnerką (co uważam za bardzo racjonalne rozwiązanie), nie ustalając z góry jakiejś daty ślubu. Pozwoliło nam to na wzajemne poznanie siebie, jak tak naprawdę zachowujemy się w " zwykłej prozie życia" i jak się zachowujemy w sytuacjach kryzysowych. Mogliśmy wzajemnie określić czy jesteśmy w stanie zaakceptować swoje wady i zainteresowania czy hobby. Po około dwóch latach stwierdziliśmy że chcemy być razem, że siebie akceptujemy i nie próbujemy się wzajemnie
53
zmieniać. We wrześniu tego roku (2010) postanowiliśmy (ja i Monika bez nacisków osób trzecich) wziąć ślub, który dla nas był formalnością, gdyż jedyne zmiany jakie nastąpiły w naszym związku to te które wynikają z kodeksu rodzinnego. S. A. [22.12.2010] Czytając post Pani Renaty od razu przyszła mi na myśl pewna historia o tym jak wyjazdy za granicę rozbijają rodziny. Jakiś czas temu Tomek - mój brat cioteczny wyjechał do pracy do Hiszpanii, później wzięli z Martą (żoną) kredyt na mieszkanie, w którym mieszkała wraz z ich synem. Wszystko było w porządku, przysyłał im pieniądze na utrzymanie i na kredyt, dzwonił, interesował się, przyjeżdżał zawsze na święta i nie tylko, zabierał ich na wakacje. Jednak wiadomo rozłąka była trudna do zniesienia, więc postanowili, że jak tylko to będzie możliwe zabierze ich na stałe do Hiszpanii, było to jedyne wyjście, bo raczej nie zamierzał wracać prędko do Polski. Po jakimś czasie wszystko stopniowo zaczęło ulegać zmianie tzn. przyjeżdżał już coraz rzadziej, jak już przyjechał to unikał żony, wychodził wieczorami do baru, wracał późno, gdy ona już spała. Pewnego razu zwierzył się matce, że w Hiszpanii poznał kobietę, zakochał się a do Marty już nic nie czuje. Żona nic nie podejrzewała, bardzo kochała Tomka i była przekonana, że on ją również i nic nie jest w stanie tego zmienić. Pomyliła się. O tym, że jej już nie kocha i że to koniec ich małżeństwa dowiedziała się przez telefon, była zdruzgotana, tym bardziej, że powodem była inna kobieta. Mówiła wtedy, że się nie podda, że będzie walczyć o to małżeństwo o rodzinę i walczyła, błagała, prosiła, jednak bez skutku. Niewiele mogła zrobić na odległość taka prawda. Tomek złożył pozew o rozwód, mieszkanie sprzedali, jednym słowem wszystko się posypało. Marta wpadła w depresję i długo nie mogła się pozbierać. Zgadzając się na wyjazd męża za granicę na tak długi okres czasu nie pomyślała logicznie jak to może się dla ich rodziny skończyć. Uczucie do męża wpłynęło na jej logiczne myślenie również w momencie, gdy stwierdziła, że wybaczy mu wszystko byle by wrócił do niej i do syna. Moim zdaniem, żadne pieniądze czy piękne mieszkanie nie są warte takiej rozłąki, która nie wiadomo kiedy rozbije rodzinę, a w dzisiejszych czasach nie można być już niczego pewnym na 100%. Jestem zdania, że jeśli wyjeżdżać za granicę na długo to tylko razem. Wpływ uczuć na logiczne myślenie w naszym życiu jest naprawdę częstym zjawiskiem, co potwierdzają wszystkie wpisy na forum. Kowal Małgorzata [23.12.2010] Odnosząc się do postu p. A. S.. Trudno jest sobie poradzić w naszym państwie bez dobrej pracy, więc zazwyczaj młodzi ludzie coraz częściej
54
wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu perspektywy lepszego zarobku. Jest to bardzo przykre z tego względu, że decydując się na wyjazd zostawiają wszystkie bliskie im osoby, które z dnia na dzień stają się im coraz bardziej obce. Nic więc dziwnego, że po wyjeździe za pracą dochodzi w małżeństwach do licznych kłótni, które nieraz mogą zakończyć się rozwodem. Z drugiej strony uważam, że jeżeli ludzie łączą się przed Bogiem to nawet wyjazd za granicę nie powinien być przyczyną rozglądania się za inną osobą. Miłość powinna przetrwać!!! A nie kończyć się z byle powodu. Poszukiwanie dobrego zarobku wiążące się z wyjazdem skłania nas do logicznego myślenia, zaś pozostanie w domu z bliskimi do wpływu uczuć. Rosiecki Paweł [24.12.2010] Chciałbym również odnieść się do wypowiedzi Pani A. S.. Znam podobna historię, która również skończyła się smutno, ponieważ szczęśliwa rodzina przestała istnieć z powodu długich wyjazdów jednego z małżonków (żony). Pieniądze sprawiły, że rodzina się rozłączyła, a samotność osoby na emigracji, że się rozpadła. Jednak tutaj ciężko jest ocenić, co jest logicznym myśleniem, a co uczuciem. Logiczne jest to, że jeżeli brakuje pieniędzy, człowiek musi działać, dlatego wyjeżdża za granicę do pracy. Czasem to zawodzi, bo im człowiek dłużej jest samotny, coraz bardziej tęskni, i nie może zaspokoić tej potrzeby, szuka kogoś, kto pomoże w trudnych chwilach... Nie chcę tu nikogo usprawiedliwiać, gdyż jeżeli dwoje ludzi przysięga sobie dozgonną miłość, i są świadomi swoich słów, to powinni tej obietnicy dotrzymać, nawet jeśli dzieli ich kilka tysięcy kilometrów. Wójcik-Kuryło Agnieszka [25.12.2010] Nawiązując do wyjazdów za granicę w poszukiwaniu perspektywy lepszego zarobku, to mam w swojej rodzinie pozytywny przykład. Mój kuzyn od 20 lat wyjeżdża za granicę do Niemiec na 10 miesięcy w roku wraca na 2 mies. Wybudował dom, córka skończyła przyszłościowy kierunek studiów, żyją sobie bardzo zgodnie, aż milo jest odwiedzić ich, bo panuje tam zgoda i miła atmosfera; widać, że są ze sobą bardzo związani. Jest to przykład, że jeśli ludzie naprawdę dojrzeli do tego, żeby być ze sobą i mieć rodzinę, to rozłąka nic nie zepsuje. Palikot Aleksandra [21.12.2010] Opowiem wam historie mojego kolegi, który jest z dziewczyną już siedem lat a dwa lata temu wzięli ślub ponieważ „wpadli”. Monika (żona mojego kolegi) jest w niego zapatrzona jak w obrazek i nie widzi jak on ją oszukuje i kłamie. Jeszcze jak nie byli małżeństwem to zdradzał ja i oszukiwał ona
55
wiedziała o tym ale nic z tym nie zrobiła, była w nim zakochana i nadal się spotykali po prostu mi się wydaje że on wiedział że ona mu wszystko wybaczy i na wszystko sobie pozwalał, w ogóle nie miał do niej szacunku, popisywał się przy kolegach i chamsko się do niej odzywał. Gdy okazało się, że Monika jest w ciąży to Tomek oczywiście się oświadczył. Po ślubie każdy myślał, że Tomek się zmienni, będzie mądrzejszy, ale nic z tego on nadal wolał jeździć z kolegami na zabawy i nawet potrafił na noc do domu nie wracać, a gdy już wrócił to z podbitym okiem, a Monika siedział sama w domu z dzieckiem. Ostano się dowiedziałam, że Tomek zdradził swoja żonę z pierwsza lepszą panno na zabawie a co lepsze był tam z żoną, ale się pokłócili i ona wróciła do domu a on został z kolegami. Ja na miejscu Moniki już dawno bym go zostawiła, bo szkoda tylko życia marnować z takim człowiekiem, który nie szanuje swojej żony oraz przysięgi małżeńskiej. Monika bardzo go kocha i nie potrafi go zostawić. Niestety gdzie są uczucia tam nie ma logicznego myślenia… Poleszak Magdalena [21.12.2010] Czytając historię, którą opisałaś zastanawiam się, jak bardzo można kochać drugiego człowieka, na tyle żeby tolerować takie zachowanie. Twój kolega widać nie dorósł do bycia mężem i ojcem dla swojej rodziny. A p. Monika widocznie tak bardzo kocha swojego męża, że dalej mu szanse na poprawę. Bo tak naprawdę każdy człowiek powinien dostać drugą szanse, mimo że wyrządził dużą krzywdę drugiej osobie. Wydaje mi się, że p. Monika nie chcę, aby jej dziecko żyło bez ojca, dlatego jak widać toleruje zachowanie męża(...). Zobaczymy ile ta kobieta wytrzyma takie traktowanie.. Ciężko jest też dawać rady, jak człowiek niema rodziny; w postaci: żona-mąż i dziecko. Ale moje zdanie jest takie, że p. Monika powinna dać ultimatum dla swojego męża, albo wóz-albo przewóz, czyli poprawa zachowania i szacunek dla żony i dziecka, albo w ostateczności rozwód. Kustra Anna [19.12.2010] Witam, chcę wam opowiedzieć historię która mnie osobiście spotkała. Posiadam mieszkanie w Lublinie ,które wynajmuję. Dwa lata temu przyjęłam na stancję rodzinę w średnim wieku z dwójką nastoletnich dzieci. Nie mieli stałej pracy, pracowali u prywaciarzy. Mimo wątpliwości, podpisałam z nimi umowę na rok. Pomyślałam trzeba ludziom pomóc. Po pół roku zaczęły się kłopoty z płatnością. Tłumaczyli się chwilowymi kłopotami, wydatkami na szkołę i dzieci. Wierzyłam im, płaciłam ze swoich pieniędzy ich rachunki, po pewnym czasie mi oddawali. Żal mi było tych ludzi, zwłaszcza tej kobiety, która po pewnym czasie sama utrzymywała rodzinę. Mąż miał jechać za granicę. Wbrew logice przedłużyłam im
56
umowę na następny rok. Przez parę miesięcy było dobrze, regularnie płacili. Na pół roku przed zakończeniem umowy sąsiedzi zgłosili, iż u nas w mieszkaniu dzieją się niedobre rzeczy. Dwukrotnie przyjeżdżała policja. Mąż tej pani nadużywał alkoholu i się awanturował. Zamiast od razu wyrzucić ich z mieszkania zgodnie z umowa, prosiłam ich o jak najszybsze wyprowadzenie się z mieszkania. Trwało to następne trzy miesiące, za które nie zapłacili. Wyprowadzili się, ale przedtem nas okradli (rower górski, pralka automatyczna). Zdemolowali częściowo mieszkanie. Dlatego uważam, że emocje i uczucia zaburzają logiczne myślenie, przynajmniej w moim przypadku. Dyguś Magdalena [17.12.2010] Ja również chciałabym się odnieść do tematu pieniędzy. Obecnie pracuje w pewnej firmie która, zajmuje się montażami. Pewnego razu przyszedł klient zamówił towar, po wykonaniu usługi miał dopłacić resztę kwoty, tak jak zawsze każdy klient... Jednakże po wykonaniu zamówienia zgłosił, że nie jest w stanie uregulować należnej sumy ponieważ przegrał w "automaty", a rodzice wyrzucili go z domu, nie ma pieniędzy, pracy itp., a mieszkanie dała mu do dyspozycji pewna kobieta, która miała dobre serce. Szczerze mówiąc zrobiło mi się go szkoda, rozłożyłam na raty należną sumę, zaczął wpłacać małe sumy, ale gdy widział, że zdobył moje zaufanie zaprzestał, choć wiem, że ma pracę bo sama pomogłam mu w tym. Teraz unika moich telefonów, jeśli go spotkam to udaje, że nie zna, albo obiecuje, że odda za 2 tygodnie, a należna suma wciąż nie jest spłacona. Zaufałam komuś, bo wyglądał na osobę potrzebującą pomocy, ale jak bardzo się myliłam... W. M. [16.12.2010] Witam Wszystkich! nawiązując do wcześniejszych wpisów, chciałam przytoczyć sytuacje która zdarzyła się w szkole w której pracuję. Pod koniec roku szkolnego matka pewnego ucznia zadzwoniła do wychowawczyni na prywatny telefon, kilka dni przed radą pedagogiczną i powiedziała że syn musi mieć 5 z przyrody żeby miał świadectwo z paskiem bo inaczej "coś sobie zrobi". Po pierwsze gdzie tutaj logiczne myślenie matki, która w takiej sprawie dzwoni na prywatny telefon nauczycielki, po drugie powinna wyjaśnić synowi, że na 5 trzeba zapracować a nie grozić nauczycielce, po trzecie jeżeli nie udało się w tym roku, to trzeba się starać w przyszłym i brak "paska" to nie koniec świata. A tak szczerze mówiąc to znając tą matkę to z zazdrości (to jest dobra klasa i dużo było świadectw z czerwonym paskiem) wymyśliła takie rzeczy. Rodzice często bronią dzieci, które nie mają racji i to daje im powody do robienia złych rzeczy, ponieważ czują się bezkarni. Wiedzą, że uda im się
57
"urobić" rodziców, szczególnie w rodzinach gdzie brakuje rozmowy, zaraz każdy zajmie się swoimi sprawami i zapominają o problemie. Sekrecka Joanna [16.12.2010] Pani Moniko to co w obecnych czasach wyczyniają rodzice w stosunku do nauczycieli jest żenujące, ale coraz bardziej powszechne. Wina jednak zawsze leży po obu stronach. To co chcę powiedzieć nie wynika ze złośliwości w stosunku do innych osób pełniących funkcję opiekuńczo – wychowawcze ( bo sama takową sprawuję), ale z lat doświadczenia zawodowego. Sama posiadam kontakty z rodzicami i nie bardzo rozumiem, po co dawać rodzicom numer swojego prywatnego telefonu? Nie jestem taka genialna, również popełniałam podobne błędy ale ktoś kiedyś poradził mi jak postępować z rodzicami. Kilka prostych wskazówek może ułatwić mam naszą pracę. Z rodzicami jak z małymi dziećmi, należy jasno na samym początku ustalić granice i nie pozwolić na ich naruszanie, szanując jednocześnie i ich czas. Nie należy liczyć na to, że jeżeli damy rodzicom swój prywatny numer telefonu, to wówczas nasze kontakty z nimi będą lepsze a my w ich oczach okażemy się lepszymi wychowawcami. Jest wręcz odwrotnie! Należy umieć oddzielić sprawy zawodowe (pracy) od spraw prywatnych. Wszelkie sprawy związane z nauczaniem, czy opieką nad uczniem, nie należy załatwiać na gruncie prywatnym (a tym jest właśnie osobisty telefon). Do takich celów służy telefon szkoły (służbowy w sekretariacie), gdyż jest on bardzo miarodajnym narzędziem do sporządzenia po takiej rozmowie notatki służbowej z kontaktów z rodzicami. Zupełnie inaczej ma się sprawa gdy jedziemy na wycieczkę lub biwak wówczas nasz telefon jest jedynym i najlepszym kontaktem z rodzicami lub naszymi podopiecznymi ale to zupełnie inny temat. Krajewska Grażyna [15.12.2010] Ostatnio byłam ze znajomymi w ośrodku rehabilitacyjnym dla dzieci niepełnosprawnych. Hol był pełen oczekujących. Na kanapie siedział ojciec jednego z dzieci. W pewnym momencie podszedł do niego chłopiec ok. 8 lat i zaczął na siłę wpychać się na to właśnie miejsce. Na kanapie było jeszcze dużo wolnego miejsca, ale chłopak chciał siedzieć właśnie tam, gdzie było zajęte. Mężczyzna ze spokojem powiedział : "Poproś, to się przesunę". Reakcją dziecka było kopanie w ścianę obok, próby uderzenia i kopania siedzącego. Reakcji mamy nie było... Odwróciła się plecami i plotkowała z drugą, mimo że nie sposób było nie słyszeć zajścia. Chłopak próbował wepchnąć się na to miejsce, przez dłuższy czas spychając, ciągnąc i próbując bić siedzącego, w przerwach tłukąc w ścianę i kanapę. Mężczyzna zachowywał spokój, powstrzymywał uderzenia w niego i
58
usiłował słownie skłonić dziecko do poprawnego zachowania. Po dłuższej chwili chłopak rzucił się na podłogę i zaczął krzyczeć. Wtedy nastąpiła reakcja mamuśki. Zrobiła awanturę siedzącemu, że nie ustąpił miejsca dziecku. "Przecież to biedne niepełnosprawne ( także umysłowo) dzieciątko..." Zaznaczam, że dziecko rozumiało co się do niego mówi, a na polecenie by powiedziało przepraszam lub odeszło, odpowiadało z wrzaskiem "nie". Uciekłam zdenerwowana, nie chcąc mieszać się w awanturę, gdyż reakcja mamy na uwagę mężczyzny, że należy każde dziecko uczyć zasad współżycia społecznego, nawet te niepełnosprawne, gdyż one także żyją i będą dalej funkcjonować w społeczeństwie, była bardzo gwałtowna. Chciałam poprzeć mężczyznę, gdyż moim zdaniem miał rację, ale ostatecznie nie jestem matką dziecka niepełnosprawnego. Nie wiem czy postąpiłam słusznie robiąc unik, bo moim zdaniem matka wyrządza krzywdę swojemu niepełnosprawnemu dziecku. Kropiowska Dorota [16.11.2010] Heh.. życie pisze zadziwiające historie... sama jestem matką samotnie wychowującą dziecko, tatuś czasem się pojawia w życiu dziecka, ale nie jestem pewna czy wpływa to na nie w pozytywny sposób... Kobieta, która zostaje sama z pociechą, ma naprawdę kiepsko.. W sensie materialnym (odpowiada za dziecko i siebie, musi zapewnić mu przynajmniej podstawowe dobra), jak i emocjonalnym... pojawia się poczucie winy (Czy zrobiłam wszystko, żeby ten związek uratować?? Czy to się stało z mojej winy??) Kiedy twoja równowaga psychiczna zostaje zachwiana, niestety odbija się to i na twoim najbliższym otoczeniu. W tym także na dziecku. Bardzo ważna jest wtedy pomoc, zwłaszcza rodziny... Niestety u mnie tego zabrakło. Na szczęście: co nas nie zabije, to nas wzmocni i zdołaliśmy wybrnąć z koszmarnego dołka. Dziecko i jego dobro staje się motywacją, motorkiem, który zmusza cię, by brnąć do przodu... Co się zaś tyczy mężczyzny, czy chłopaka obok.. fajnie by było mieć kogoś kto jest w stanie cię wesprzeć dobrym słowem, czy gestem. Jak się okazuje.. wcale to nie jest takie proste. Co mam na myśli? Otóż w dzisiejszych czasach naprawdę rzadko, ale to rzadko można spotkać takiego kogoś, kto zdecydowałby się na związek z kobietą po przejściach, w dodatku z małym biegającym brzdącem, które wymaga sporo uwagi. Nie wiem czym w tym przypadku kierują się potencjalni partnerzy ;P. Czy jest to uczucie: zazdrość, strach, obawa, niechęć (?), czy też może kierują się rozumem: dlaczego mam wychowywać nie swoje dziecko, nie jestem gotowy, nie stać mnie na to...
59
Kryjak Monika [16.12.2010] (...) znam sytuacje, w których emocje muszą ustąpić miejsca zdrowemu rozsądkowi. Wiem także, że nie zawsze panowanie nad emocjami jest proste. Mam to na co dzień. Muszę maskować swoje emocje, ukrywać to co naprawdę w danej chwili czuję. Wymaga się ode mnie racjonalnego podejmowania decyzji i obiektywizmu. Pracuję w zawodzie prawie 20 lat (jestem pielęgniarką), mimo zmęczenia emocjonalnego, przez te lata starałam się być ,, profesjonalistką''. Kilka dni temu na oddział przyjęty został pacjent- młody mężczyzna, niespełna 25 lat. Wykonano badania specjalistyczne - diagnoza brzmiała jak wyrok, kolejny guz tym razem w mózgu, najprawdopodobniej przerzut, ale niewielki do zabiegu operacyjnego. Reakcja tego człowieka, jego rozpacz, przerażenie, strach i pytanie: jak długo jeszcze?, sprawiły, że coś we mnie pękło. W mojej głowie huczało: przecież to nie pierwszy tak ciężko chory młody człowiek, przecież jestem tutaj żeby mu pomóc, muszę wytrzymać, muszę być profesjonalna, on oczekuje mojego wsparcia a ja co?.Im bardziej o tym myślałam, im bardziej chciałam zagłuszyć emocje tym szybciej mnie doganiały. Usłyszałam jeszcze tłumaczenie lekarza, że prognozy są dobre i poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Wyszłam z sali, aby pacjent nie widział jak łzy płyną po moich policzkach, aby nie zwątpił w to, że ma szansę. Mimo, że wiem iż każdy ma prawo do przeżywania swoich emocji nie czułam się z tym dobrze. Może dlatego, że wiedziałam jak mam się zachować, a jednak nie potrafiłam zapanować nad emocjami? Może dlatego, że uważam to za brak profesjonalizmu? Nie wiem....i chyba tak naprawdę nigdy się tego nie dowiem. Tyburska Magdalena [17.11.2010] Szczerze się przyznam, że bardzo mi się podoba taka forma "dialogu" między nami - studentami, bo prawdę powiedziawszy w większości się nie znamy, a podejmujemy tak osobiste i trudne tematy. Czuję jakbym uczestniczyła w grupowej psychoterapii. Chciałam nawiązać do tematyki śmierci bliskiej osoby. Jest to temat smutny i bardzo bolesny, bo każdemu z nas zmarł ktoś bliski i kochany. 2 lata temu straciłam tatę, miał 57 lat. Wykryto u niego nowotwór, usunięto mu połowę twarzy, dla mnie i tak pozostał przystojnym mężczyzną. Po zastosowanej radioterapii sytuacja była opanowana. Lecz pojawił się kolejny, niezależny nowotwór płuca wielkości jabłka. Dr Bańkowska z Lubelskiego Hospicjum Dobrego Samarytanina dała mu 2 m-ce życia (listopad, grudzień). Ludzie w większości boją się szpitali, kontaktu z chorobą i momentu umierania. Tata nie wiedział, że ma drugi nowotwór i że umiera, chciał do domu, planował
60
święta. Nie należę do osób zbyt odważnych, ale decyzję podjęłam od razu. Wrócił do domu. 2 tygodnie był świadomy i przytomny. Później nastąpiło momentalne pogorszenie i długotrwałe umieranie. Nie chciałam go oddawać do hospicjum. W tle grały cichutko kolędy, a ja nauczyłam się wykonywać czynności, które do tej pory były mi obce. Podawałam mojemu tacie co 4 godziny morfinę przez port naczyniowy, karmiłam go przez gastrostomię i odsysałam, zlewałam mocz z cewnika i zmieniałam opatrunki na odleżynie. Byłam tak silna i zdeterminowana, jak nigdy dotąd w życiu. Chciałam mu zapewnić godne umieranie w swoim domu i w swoim łóżku. Przytulałam się do niego "na zapas", mało płakałam - gdyż musiałam myśleć logicznie, czuwać i działać. Odszedł cichutko i godnie z tego świata. Na ostatnią drogę jeszcze Go ubrałam w domu. Do dzisiaj nie wiem skąd miałam w sobie tyle siły i odwagi. Ponad miesiąc nie było mnie w pracy, wzięłam zwolnienie, żeby być przy tacie - później miałam nieprzyjemności (ludzie nie rozumieją pewnych rzeczy). Niczego nie żałuję. Myślę, że dzisiaj jestem silniejsza i dojrzalsza. Zmieniło się także moje postrzeganie pewnych zjawisk. Już nie przeżywam błahostek tak jak kiedyś, są rzeczy ważniejsze, którym poświęcam swój czas i uwagę. Dziękuję Wam za możliwość wypowiedzi i pozdrawiam. Kawałek Edyta [17.11.2010] Pracuję w przedszkolu i na co dzień mam kontakt z takimi małymi dzieciaczkami a one naprawdę potrafią być różne. Świetnym przykładem będzie dziewczynka która na ogół jest bardzo grzeczna jednak gdy coś pójdzie nie po jej myśli (np. inne dzieci nie chcą się z nią bawić) wpada w gniew i zaczyna bić dzieci. Ostatnio zauważyłam że coraz częściej się denerwuje i bije dzieci. Gdy pytam ja dlaczego to zrobiła odpowiada: "bo tak" lub "bo zasłużyła". Trudno jest rozmawiać z tym dzieckiem nie mogę dopuścić do tego żeby biła inne dzieci ale również nie mogę być agresywna w stosunku do niej. Doskonale wiem że problem jej zachwiania wynika z sytuacji w domu ponieważ w domu jest przemoc i alkohol... Czasem zachowanie tego dziecka doprowadza mnie do złości jednak muszę podejść do niej spokojnie i wytłumaczyć jej że źle zrobiła. Choć dziewczynka jest agresywna nie mogę zostawić jej samej i trzeba zrobić wszystko aby jej pomóc. W takich sytuacjach nasze uczucia mają bardzo duży wpływ na zachowanie dziecka. Makuch-Wróblewska Jolanta [20.11.2010] Chciałabym wrócić do uczuć macierzyńskich i uwag Pana Doktora na temat więzi między matką a dzieckiem. Odpowiadając Iwonie w dniu 14 listopada pisze Pan, że to "instynkt macierzyński", który mija matkom (na szczęście
61
dla nich i dziecka). Nie zgadzam się. Moim zdaniem, specyficzna więź, uczucie przejawiające się w pozytywnym lęku o dziecko nie mijają do końca życia. Instynkt jest domeną zwierząt. Zwierzęca matka dba o młode tylko do kolejnej rui. W rodzicielskiej miłości uczestniczą także mężczyźni. Czy ojcowskie uczucia można wytłumaczyć instynktem? Normalny ojciec także niepokoi się o dziecko i interesuje jego losem przez całe życie. Nie zgadzam się także z Panem w kwestii wychowania młodych pokoleń. Wychowujemy do wartości. Wśród wartości uniwersalnych występują zarówno proponowane przez religię jak i opiewane przez poetów. Nauczycielka języka polskiego mojego syna, ucznia II klasy gimnazjum, wśród lektur umieściła obok fragmentów "Don Kichota" kryminał Agaty Christii "Morderstwo w Orient Expressie". Uważam, że nie jest źle z nauczycielami języka polskiego. Pycka Waldemar [20.11.2010] Nie ma w tym nic złego, że tak wiele łączy nas z pozostałymi zwierzętami. Oglądałem ostatnio film o kretach: matka, znaczy krecia samica, po odkarmieniu maleństw wszystkie wyrzuca z gniazda, skazując je na samodzielne znalezienie sobie nowego terenu. I to jest klucz do zrozumienia sukcesu tego gatunku. Matki zbyt przywiązane do swoich dzieci ograniczają je oraz ograniczają same siebie, nie stwarzając np. miejsca dla następnych dzieci. Dlatego ze łzami w oczach, z lękiem i miłością w sercu trzeba dziecku powiedzieć krótkie: "spadaj". Dla jego dobra. Mógłbym opisać w tym miejscu wiele przypadków dzieci mających mało zaradnych rodziców; nie potrafili im załatwić pracy w szkole, gminie czy u znajomego prywaciarza. Marny etat, ale etat! I trzeba było wyjeżdżać z kraju. I co? Dzisiaj rozmawiam z nimi i niezmiernie cieszą się, że tak się stało. Wójcik-Kuryło Agnieszka [20.11.2010] Panie doktorze, a jak ma się instynkt do niepełnosprawnego dziecka czy też powiedzieć ''spadaj ''i umieścić w dps. Czy rodzice powinni opiekować się do kiedy starczy im sił? Pycka Waldemar [21.11.2010] Nie odpowiem na Pani pytanie w całości. Za dużo spraw. Najpierw zajmę się sprawą zasadniczej niepełnosprawności w okresie prenatalnym. Temat trudny, bo związany z problemem aborcji. Ale: pierwszym zadaniem rodziców, a nie tylko matki, jest urodzenie zdrowego dziecka, tj. dziecka, które będzie w stanie podjąć w przyszłości samodzielne życie. Moim zdaniem, problem pierwszego "spadaj" pojawia się w przypadku
62
stwierdzenia poważnych wad genetycznych. Uważam, że odpowiedzialni rodzice powiedzą wtedy "spadaj". Przyjęte z miłością i poświęceniem niepełnosprawne dziecko ogranicza przestrzeń życiową rodziny dla następnych, już zdrowych. Tymczasem panująca w naszym społeczeństwie psychoza antyaborcyjna oraz kult miłości do niepełnosprawnych sprawiają, że decyzje podejmowane przez rodziców - pod patronatem księży, katechetów i poetów, są często tak nieracjonalne. Ps. Często spotkać się można z opinią typu: "lekarz powiedział mi, że urodzę chore dziecko, a ja zdecydowałam się, i urodziłam zdrowe dziecko". W internecie pełno jest takich antymedycznych historyjek, mających na celu podważenie racjonalnego podejścia do poruszanej tu kwestii. Otóż, jeśli lekarz rzeczywiście powiedział coś takiego, i następnie diagnoza okazała się fałszywą, to nie był to lekarz tylko jakaś dupa wołowa. Dzisiejszy stan diagnostyki pozwala z całą pewnością stwierdzić, czy dziecka ma wadę genetyczną czy nie. Niczego nie robi się "na oko". Kłopot jednak w tym, że rodzice wobec których jest podejrzenie, że ich dziecko będzie dziedziczyć wadę (np. z uwagi na wiek), nie dowiadują się o możliwościach diagnostycznych. Dlaczego? Bo także duża część lekarzy ginekologów zamiast leczyć, diagnozować i poprawiać jakość życia swych pacjentek, stara się je "zbawiać". A potem pozostaje już tylko poddać się emocjonalnemu szantażowi. Sikora Piotr [21.11.2010] W nawiązaniu do Pana słów moim zdaniem przyszła matka powinna mieć wybór czy donosić ciążę, która jest obciążona jakąś chorobą np. z zespołem Downa. Wszystko pięknie póki żyją rodzice, ma kto się opiekować takim dzieckiem a co jak ich zabraknie ? będzie skazane na ośrodek o ile się ktoś odpowiednio wcześnie tym zainteresuje. Weźmy dla przykładu Anglię tam normalnością jest walka matek aby ich dzieci urodziły się zdrowe mając wybór czy usunąć zagrożoną ciążę czy też nie, u nas normalnością jest wytykanie palcem, pokazywanie jedynej słusznej drogi to donoszenie ciąży i urodzenie chorego dziecka i kochanie go bezwarunkowo, szkoda że spora większość naszych rodaków (przyszłych matek) nie chcę właśnie takiej normalności dla swoich dzieci. W porządku załóżmy że aborcja jest zła i całkowicie ją odrzucimy i teraz mam pytanie czy dzieci, które zostały poczęte z gwałtu przez bandytę czy każda potencjalna matka takiego dziecka będzie je kochać? niekoniecznie pewna część takich matek do końca życia patrząc na tą osobę będzie pamiętało krzywdę jaka ją spotkało x lat temu. Pewnie spadnie na mnie lawina krytyki, ale cóż...
63
Kowalczyk Dariusz [22.11.2010] Panie Doktorze pisze Pan "...niepełnosprawne dziecko ogranicza przestrzeń życiową rodziny dla następnych, już zdrowych." Proszę się nie obrazić, ale znamy z historii podobne okrutnie teorie. Domyślam się, że Pana zamysłem jest pobudzać nas do dyskusji, "wkładać kij w mrowisko" i tak odbieram tą wypowiedź. Muszę napisać także dwa słowa o tym, jak to Pan ujął "kulcie do niepełnosprawnych". Cóż to takiego jest? Jeśli ma on polegać na MIŁOŚCI to powiem, że jestem jego wyznawcą. Piszę o tym nie dlatego, że tak moralnie wypada, ale dlatego, że WIEM jak to jest kiedy w najbliższej rodzinie rodzi się dziecko niepełnosprawne. WIEM jak to boli, WIEM ile czasu żyje się jakby "poza światem" zanim się przyjmie ten fakt i zacznie się tak żyć, aby umożliwić temu dziecku najpełniejsze, jak to tylko jest możliwe, poznanie naszego wspaniałego świata. WIEM ile to wymaga pracy i siły, ale kto nam powiedział, że będzie zawsze pięknie, łatwo i przyjemnie? WIEM jak wiele może MIŁOŚĆ nawet w tak trudnej, wydawałoby się nie na ludzkie siły sytuacji. Życzę wszystkim rodzicom, dziadkom itd. którym przyjdzie stanąć przed taką sytuacją życiową, aby byli "nieracjonalni" i aby wśród "księży, katechetów i poetów" a przede wszystkim w rodzinie znaleźli wsparcie i pomoc. Wnuczek Katarzyna [22.11.2010] Moim zdaniem aborcja jest złem, jednak prawo powinno dopuszczać aborcję z przyczyn społecznych jak i w przypadku nieuleczalnej choroby czy wady dziecka. Wykształcone i majętne kobiety żadne państwo nie zmusi do urodzenia dziecka skoro ona tego nie chce. Wbrew swojej woli rodzą jedynie biedne i niewykształcone kobiety. Bo którą biedną stać na zabieg? W. M. [29.11.2010] Nie chcę się wypowiadać na temat aborcji ani dzieci poczętych z gwałtu bo nie wiem jakie jest najlepsze rozwiązanie o ile takie w ogóle istnieje ale spotkałam się z inną sytuacją. W znajomej rodzinie urodziła się dziewczynka z dziecięcym porażeniem mózgowym ( bardzo trudna sytuacja, tym bardziej pierwsze dziecko) wiadomo wiele wyrzeczeń i cierpienia chociaż i z pewnością dużo radości (oni bardzo kochają Paulinkę). Problem pojawił sie po kilku latach, kobieta znowu zaszła w ciążę i bardzo się bała, że kolejne dziecko też będzie chore nawet powiedziała lekarzowi, że myśli o usunięciu ciąży. Lekarz wytłumaczył jej, że rodzice wiecznie żyć nie będą a Paulinką trzeba zajmować się do końca życia i co się z nią stanie kiedy ich już nie będzie? i namawiał ich wręcz do tego aby mieć kolejne dziecko. Teraz mają już trójkę dzieci i tylko Paulinka
64
jest chora a rodzeństwo świetnie się nią opiekuje i nie sądzę, że jest to dla nich problem ponieważ bardzo się kochają i zostali tak wychowani że uważają to za coś normalnego a nie ciężar. Czasami ktoś musi nas "obudzić" i przywrócić logiczne myślenie, tak jak zrobił to w tym przypadku lekarz. Co by się teraz działo z Pauliną gdyby rodzice nie zdecydowali się na więcej dzieci? Jak żyli by ze świadomością, że zabili dziecko z obawy, że też będzie chore? Makuch-Wróblewska Jolanta [20.11.2010] Być może do zapewnienia bytu "zimny wychów" pomaga osiągnąć satysfakcjonującą samodzielność. W sferze emocjonalnej takie osoby są skrzywdzone i kwestią czasu staje się frustracja związana z przymusową, przedwczesną dorosłością. Dbanie o dziecko, w moim pojęciu to rozsądne zainteresowanie jego sprawami dalekie od nepotyzmu. Świadomość dziecka o oddaniu rodziców jego sprawom wzbogaca bagaż życiowych doświadczeń w uczucia. Osiągnięcie sukcesu życiowego bez wiedzy, że jest się kochanym dzieckiem źle wróży. Obserwujemy ludzi sukcesu, którzy przy każdej okazji informują, iż tylko sobie zawdzięczają ów sukces. Dla mnie są to wypowiedzi pokonanego samotnego człowieka nie zwycięzcy. Kisiel Ewelina 23.11.2010] Kilka dni temu byłam świadkiem sytuacji, kiedy dorosły mężczyzna około 30 lat w miejscu publicznym zaczął wyzywać kobietę, która mu towarzyszyła Powiem szczerze widok niecodzienny facet narobił tyle szumu ze zleciało się dużo gapiów jednak nikt nie chciał pomóc kobiecie. Wszyscy zaczęli obserwować parę. Dopiero, gdy mężczyzna chciał uderzyć jakiś przechodzień zareagował zastanawia mnie przede wszystkim fakt ze ten agresywny wręcz facet po zdarzeniu się całej tej sytuacji utwierdzał swoją towarzyszkę w przekonaniu ze ją kocha ze jest dla niego najważniejsza ze zareagował tak bo mu na niej zależy. Nie wiem jak forumowicze jednak mi się wydaje cala ta sytuacja lekko chora według mnie, co niektóre osoby powinny udać się do jakiegoś specjalisty. Ja osobiście nigdy bym sobie nie pozwoliła na takie zachowanie wobec mnie. Najbardziej razi mnie zachowanie ludzi, którzy ze swojej wścibskiej natury obserwowali cała ta sytuacje i tylko jedna osoba była w stanie zareagować i to mi się właśnie wydaje niewłaściwe, podobnie jak bierne obserwowanie, a gdyby doszło do tragedii wszyscy by się pewnie usprawiedliwiali ze było dużo osób ktoś inny mogliby zainterweniować. Mam pytanie czy w takiej sytuacji warto w imię uczucia czy dobra innej osoby zachowywać się agresywnie?
65
Knap Małgorzata [23.11.2010] To zachowanie, które opisałaś jest niedopuszczalne. Żadna kobieta, dziewczyna nie może pozwolić na to, aby mężczyzna ją uderzył. Moim zdaniem świadczy to o braku szacunku, miłości i zaufania, które sa podstawą każdego "normalnego" związku między dwojgiem kochających się ludzi. W tym przypadku widać, że w tym związku te relacje są zachwiane. Pycka Waldemar [23.11.2010] Napisała Pani, że "tylko jedna osoba była w stanie zareagować", sugerując przy okazji, że reszta popełniła błąd. Jeśli dobrze zrozumiałem Pani opis, to kobieta nie prosiła o pomoc. Nawet nie odeszła na bok, gdy nadarzyła się po temu okazja. Była dorosła, więc po co ingerować w jej decyzje. Że zaś w ich konsekwencji oberwałaby najprawdopodobniej, byłoby to logiczną konsekwencją wcześniejszych decyzji. Jeśli kobieta ma już dowiedzieć się w ten sposób o jakości swego "towarzysza życia", to nie ma na to lepszego miejsca od przystanku autobusowego i obecności obcych osób. Przynajmniej ktoś wezwie karetkę pogotowia. Z całą pewnością miałaby o czym myśleć, może nawet byłoby w tym myśleniu odrobinę logiki... Sawa Katarzyna [23.11.2010] Nie mogę się zgodzić z tym że jeżeli nie prosiła o pomoc to jej nie potrzebowała. Otóż ta kobieta zastraszana, bita (zapewne to nie był pierwszy raz) prawdopodobnie wstydziła się prosić o pomoc. Do takich osób należy wyciągać rękę bo w większości przypadków są to osoby o niskiej samoocenie. Stadnik Agnieszka [23.11.2010] Witam, niestety to co Pani Ewelina opisała coraz częściej dzieje się na naszych ulicach, nie mówiąc już o tym co dzieje się za zamkniętymi drzwiami-w domach. Bicie kobiet przez mężczyzn jest moim zdaniem rzeczą niedopuszczalną i nie znajduje żadnego usprawiedliwienia takiego czynu. Niestety kobiety często mają zbyt niskie poczucie własnej wartości, uważają się za kobiety nieatrakcyjne, mało zaradne. Często jest jeszcze tak, że kobieta jest na utrzymaniu męża, jest on jedynym żywicielem rodziny. Boją się, że jeżeli zareagują na zachowanie np. męża, powiedzą 'dość' to on je zostawi i zostaną bez środków do życia nie mówiąc już o tym że zostaną same. Dlatego godzą się na takie życie. Żyją tak i cierpią w milczeniu latami, uczucia ich biorą górę nad rozumem. Stale mają nadzieję że ich oprawca się zmieni, kiedyś się opamięta. Niestety z czasem po prostu dzieje się coraz gorzej i niekiedy kończy się to tragedią. Kobiety takie często nie
66
chcą przyjąć żądnej pomocy, odpychają od siebie innych ludzi, najczęściej po prostu wstydzą się tego co powiedzą inni, że będą wytykane palcami jeżeli ktoś się dowie. Zostają same i cierpią w milczeniu. Moim zdaniem żadne uczucia nie są warte aby tak cierpieć, być tak poniżaną i zastraszaną. Sekrecka Joanna [24.11.2010] Odnoszę wrażenie, że w swoją wypowiedzią dolał Pan oliwy do ognia i to bardzo świadomie. Temat dość drażliwy i poruszany we wcześniejszych wypowiedziach zarówno innych studentów jak i moich. Pozwolę sobie przypomnieć że znam tylko takich fajnych facetów co swoich kobiet nie biją i powiem dla czego. Nie poruszę tematu patologii czy przemocy w rodzinie. bo nie o tym chciałam powiedzieć. Przedstawię druga stronę medalu. My kobiety czasami nie zdajemy sobie sprawy (lub robimy to świadomie i celowo) jak negatywnie działa nasze postępowanie na mężczyzn. Mam własne zdanie na temat „damskich bokserów”, jak i pań które towarzyszą takim „panom z przystanków”. Nie uznaję bicia i przemocy w stosunku do nikogo! Do kobiet również nie, gdyż jak by nie było jesteśmy słabsze fizycznie więc nie oddamy. Ale powiem szczerze, że znam takie kobiety, młodsze i starsze, które swoim gadaniem czy zachowaniem doprowadzają i mnie do wściekłości. Zawsze staram się panować nad emocjami, ale to co niektóre z nich czasami wyprawiają w stosunku do facetów, jak ich prowokują, jak potrafią się droczyć ( i to nie w pozytywnym sensie), jak doprowadzają do wściekłości, to i mnie ręka czasami „świerzbi” żeby im dać dobrego klapsa. Jaki sens jest gadać chłopu jak przyjdzie po kielichu, zawłaszcza jak robi to raz na jakiś czas ? Niech idzie na piwo z kolegami a nie z toba, jak zawsze. Nie one właśnie wtedy najwięcej gadają. Jaki sens ma krytykowanie faceta przy kimś innym i wytykanie mu jego braków? Jaki sens ma „kokietowanie” ( delikatnie mówiąc) innych mężczyzn w obecności faceta z którym przyszła do klubu czy dyskoteki ? Jaki sens jest cały dzień latać po sklepach, w domu nie ugotować obiadu nie posprzątać, wydawać ciężko zarobione pieniądze, których i tak im brakuje? A potem proszę! On mnie uderzył, pobił, popchnął, ubliżał mi, nie szanuje mnie itd. Czasami miarka się przelewa i skutkiem tego jest to co opisała nam pani Ewelina. Związek jaki by nie był (zalegalizowany czy nie) wymaga współpracy i szacunku zarówno dla kobiety jak i dla mężczyzny. Czy nie lepiej być miłą, uprzejmą, uśmiechniętą, pogłaskać przytulić, pochwalić przy kimś chłopaka nawet jeśli wiemy że wcale nie jest taki dobry w tym co mówi sam o sobie. Jak nie wiemy za bardzo o co mu chodzi, to przytakujmy i przyznajmy czasami rację. O ile więcej można zyskać łagodnością i logicznym myśleniem niż
67
ględzeniem i wojowaniem. Po co doprowadzać kogoś do białej gorączki. A tak na zakończenie to gdzieś czytałam mniej więcej cos takiego „...że nie ma tak mądrego faceta na świecie z którego kobieta nie zrobiłaby głupiego”. Poniewozik Anna [24.11.2010] Prawda jest taka, że każdy z nas ma emocje i powinien nauczyć się nad nimi panować w różnych sytuacjach. Wiem, łatwo napisać trudniej zrobić, to prawda, ale fakt jest faktem, że nikt sobie na bicie nie zasługuje tym że ma taki, a nie inny charakter. Jeżeli przykładowo przychodzi mąż po alkoholi, a kobieta mu gada i prowokuje go do awantury, to oboje logicznie nie myślą. Ona bo z tych emocji gada a On że za dużo wypił i nie panuje nad emocjami. Tylko żeby nie popadać w skrajności, bo później nie będzie że za dużo gada tylko "przesoliła zupę", albo się uśmiechnęła i tak można wymieniać. Jeżeli chodzi o przemoc nic tego nie usprawiedliwia. Wiedzmy również, że jest również przemoc psychiczna, człowiek jest bez zadrapań, ale jest wrakiem człowieka i jedno złe a drugie jeszcze gorsze. N.N. [24.11.2010] Powrócę do tematu odejścia-śmierci i odejścia-zdrady. W jednym i w drugim przypadku doznajemy wielu wstrząsających, negatywnych emocji. Przychodzi rozpacz, tęsknota, pustka po stracie. Po wielkiej stracie drogiej nam osoby. Zostaje zaburzone logiczne myślenie, kierujemy się emocjami. Jednak podświadomość, iż śmierć jest nieunikniona pozwala na pogodzenie własnych emocji, szybki powrót do "normalności", choć wiadomo już nie tej samej. A porzucenie, zdrada? Danej osoby przecież też już nie ma. Najlepiej byłoby uznać ją za zmarłą. Niestety jest to nie możliwe z wielu przyczyn i jest to nie do zniesienia, nie do pogodzenia. Jej dalsze istnienie dla drugiej osoby, która kochała jest jak "powolne konanie bez końca" Co począć z tą samotnością nie do końca uzasadnioną? Przeczekać. Pozytywne emocje zakodowane w pamięci są uśpione jednak nie pozwalają zapomnieć o swoim istnieniu. Czas....ogrom czasu życia w samotności, on zaciera negatywne emocje, powraca logiczne myślenie i co za tym idzie gotowość do przemian, walki o wygraną, wygraną o nowe życie. Życie w zgodzie z samym sobą. Czyż nie jest warto żyć choć nie jest to łatwe..... Cybul Mariola [26.11.2010] Pojechałam z moim 5-cio letnim synem na basen, stojąc w kolejce do kasy (a było jeszcze kilka minut kiedy miała pani wydawać czytniki na nasz godzinę) młody mężczyzna przechodząc obok nas i zderzył się z chłopcem, który stał kilka osób przed nami i zauważyłam że coś wypadło, za chwilę
68
tata tego chłopca podniósł rzecz którą okazał się telefon komórkowy i zapytał czyj to, chłopiec odpowiada że nie wie i było dla mnie jasne że to telefon tego młodego mężczyzny. Tata chłopca odniósł telefon do kasy i powiedział za ktoś go zgubił. Pomyślałam, przecież mógł dogonić młodego mężczyznę i mu oddać, kolejna myśl „nie moja sprawa”, nie będę się wtrącać ale z drugiej strony młody chłopak pewnie student będzie stratny i finansowo, i numery czy notatki też straci, przykro mu będzie, mi by było gdybym zgubiła telefon. I tak się wahałam. W pewnym momencie mówię do syna żeby tu stał i na mnie czekał. Pobiegłam za tym mężczyzną ale go już nie było ani przy szatni ani nigdzie na holu, na zewnątrz już nie wychodziłam bo było zimno ja w klapkach i nie chciałam syna zostawiać bo by się denerwował sam w tej kolejce. Zrobiło mi się smutno. Gdybym zareagowała od razu a nie wahała się to bym zdążyła. Mimo ze moja historia nie skończyła się „happy endem” to mimo to cieszę się ze uczucia wzięły górę nad logicznym myśleniem i że pobiegłam za tym młodym człowiekiem. Uważam że uczucia są bardzo ważne i potrzebne w codziennym życiu, kierując się tylko logicznym myśleniem byli byśmy wyrachowani i nie wrażliwi na otoczenie. Pycka Waldemar [26.11.2010] Skąd taka ocena własnego zachowania? Dla mnie było akurat odwrotnie: dopóki Pani była zdominowana uczuciami, których "strażnikiem" był Pani syn, dopóty nie reagowała Pani. Ale po chwili pojawiła się logiczna analiza sytuacji uwzględniająca położenie osoby "młodego mężczyzny", uprzytomniła Pani sobie też lukę czasową, umożliwiającą Pani zadziałanie, rozwiązała Pani bardzo trudny emocjonalnie problem pozostawienia dziecka w kolejce, oceniła Pani czas potrzebny Pani na działanie, wyliczyła najbardziej prawdopodobne miejsca, gdzie będzie Pani mogła znaleźć młodego mężczyznę i powiadomić go o zgubieniu... Sporo logicznie powiązanych ze sobą działań, Pani Mariolo. Nieprawdaż? Cybul Mariola [26.11.2010] Panie Doktorze widzę że inaczej interpretuje Pan moją sytuację. Logiczne myślenie podpowiadało mi żeby stać i się nie wtrącać skoro bardziej zainteresowany w danej sytuacji mam na myśli Tatę chłopca nie zareagował. A dopiero uczucia i postawienie się w sytuacji danej osoby (młodego mężczyzny) pokierowało moimi działaniami. Być może sposób w jaki to opisałam pozwolił wywołać inne od moich odczucia. A może warto zastanowić się nad tym, że czasem uczucia i logiczne myślenie potrafią iść w parze, choć wielu uczestników forum uważa inaczej.
69
Pycka Waldemar [26.11.2010] Poruszyła Pani ciekawy problem. Wrócę do niego, teraz jestem bardzo rozemocjonowany skończonym meczem, w którym zdobyłem zwycięski dla drużyny punkt. Ale tytułem ciekawostki powiem o moim dzisiejszym wydarzeniu porannym z udziałem mojej czteroletniej córeczki. Ostatnimi czasy przychodziła do mojego gabinetu, podchodziła do biurka, zaglądała pod biurko i mówiła: "Musisz sprzedać butelki po piwie". Dzisiaj przyszła i zanim zajrzała zaczęła "Musisz - i widząc wyłącznie pełne butelki dokończyła - więcej pić piwa"! Odpowiedziałem: "To prawda...." N.N. [26.11.2010] Witam Panie Doktorze. Po przeczytaniu tego postu przypomniało mi się pewne zdarzenie: W przedszkolu moje dzieciaki" mądrzaki"(dzieci 4-letnie) mają zajęcia z religii. Było to jedno z pierwszych spotkań. Pan Mateuszprowadzący uczył dzieci stawiania znaku krzyża, a było to tak: "Drogie dzieci, robi się to tak.....(demonstracja trwała długo z powtórkami wciąż w tej samej pozycji, na stojąco.........drogie dzieci, bardzo dobrze, to jeszcze raz.....,bardzo dobrze,). Drogie dzieci to pokażcie jak się żegnacie? Odpowiedź dzieci: Do-wi-dze-nia!" Stawinoga Iwona [31.10.2010] Wiem jedno - nie warto marnować czasu na kłótnie, nie potrzebne zgrzyty. Trzeba cieszyć się życiem i w pełni je wykorzystywać bo przecież jest największym darem. Ja w podobny sposób straciłam najbliższą mi osobę... dlatego teraz, gdy jestem zdenerwowana przypominam sobie to powiedzenie (spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą ), które jest dla mnie bardzo ważne, jest dla mnie tak jakby przewodnikiem, które podpowiada mi, że te wszystkie kłótnie i żadne negatywne emocje nie są warte tego wszystkiego. Teraz zrozumiałam jak bardzo ważna jest dla mnie rodzina - zaczęłam dostrzegać ich uczucia ich problemy. Staram się teraz nie popełnić tego samego błędu drugi raz! Banach Jarosław [25.11.2010] Zgadzam się z koleżanką: nie traćmy czasu na kłótnie, w ogóle co to jest kłótnia, jaki ma sens? Chyba tylko taki aby nastawić osoby przeciwko sobie, nie kłóćmy się, starajmy się rozmawiać, dochodzić do porozumienia, nie traćmy czasu na rzeczy których nie chcemy robić. I co najważniejsze żyjmy tak jak by ten dzień był dla nas ostatnim.
70
Pycka Waldemar [26.11.2010] Nie zgadzam się z Panem, że powinniśmy żyć "tak jak by ten dzień był dla nas ostatnim". Źle mi się to kojarzy. Mieliśmy w historii sporo "ugrupowań" skoncentrowanych na tego rodzaju myśleniu i często kończyło się to dramatycznymi wydarzeniami (np. zbiorowe samobójstwo). Także w porządku indywidualnym ci, którzy nie widzą już przyszłości dla siebie są często zdeterminowani do niebezpiecznych i patologicznych zachowań. To po pierwsze. Po drugie zaś - kłótnie mają sens! Jaki? Otóż spójrzmy na kłótnię jako dyskusję z bardzo mocno zaangażowaną stroną emocjonalną i uczuciową. Kłótnia to pole graniczne, z którego przechodzimy albo do rękoczynów, albo spokojnej rozmowy. Kłótnia to sposób na rozładowanie negatywnych emocji i uczuć. Nie unikajmy kłótni tam gdzie jest to konieczne, czyli gdzie skumulowane zostały potężne pokłady wzajemnego negatywnego nastawienia. I skierujmy kłótnię w stronę rozmowy. Że zaś musimy przy okazji pewne rzeczy wykrzyczeć, bo nie mogliśmy dotychczas ich wypowiedzieć, to jest koszt wcale nie aż tak wysoki, biorąc pod uwagę alternatywne rozwiązania. Paluch Karol [24.11.2010] Witam wszystkich Widzę że pojawiają się wpisy odnośnie alkoholu i tego co przez alkohol sie dzieje. Ja osobiście znam parę osób które delikatnie rzecz ujmując z alkoholem przesadzają, a najgorsze w tym wszystkim jest to że nie czuja z tego powodu żadnego wstydu czy odpowiedzialności za to co robią po spożyciu, a o logicznym myśleniu to już całkiem zapominają, bo jak wytłumaczyć to że pod wpływem wsiadają za kierownice i jakby nigdy nic wracają do domu po ciężkim dniu w pracy. Paluch Karol [29.11.2010] Niedawno zamieściłem na naszym forum, wpis na temat spożywania alkoholu, i tego że znam parę osób którzy pod wpływem wsiadają za kierownicę i jadą jakby nigdy nic. Otóż dzisiaj chce napisać że ostatnio niestety jednemu z moich znajomych nie udało się jak zwykle dotrzeć do domu beż żadnych problemów. spowodował on wypadek drogowy na prostym odcinku drogi w wyniku którego poniósł śmierć na miejscu. To zdarzenie mnie dotknęło w szczególny sposób ponieważ znałem go i do tego pracowaliśmy w jednej firmie i w głowie się nie mieści jak można być takim lekkomyślnym. Szczęście w nieszczęściu jest takie ze jechał wtedy sam i nie spowodował dodatkowej tragedii. Najgorzej żal mi jego rodziny ponieważ osierocił czworo dzieci i pozostawił ich bez żadnego zabezpieczenia na przyszłość. Dwa dni temu był pogrzeb, przybyło wiele osób, również z naszej firmy, ja z nim nie pracowałem w jednej brygadzie
71
więc nie wiem co mógłbym zrobić by do tej tragedii nie doszło. Stojąc na cmentarzu i widząc jego rodzinę nie wiedziałem jak mam się zachować było mi jakoś dziwnie, ale również były osoby z którymi pracował tego felernego dnia, osoby które miały prawdopodobnie jakiś pośredni lub bezpośredni wpływ na to co się wydarzyło, nie mogę sobie wyobrazić co oni czuli, myśleli. Wiem tylko jedno jak ja bym miał z tym wszystkim jakiś związek to chyba bym nie mógł spać spokojnie, nie mógł bym myśleć że w jakimkolwiek stopniu zawiniłem. Jemu już życia nic nie zwróci, ale to wydarzenie powinno być przestroga dla innych którzy podobnie jak on myślą że nic złego się nie dzieje jak po kilku głębszych wsiadają do swoich samochodów, a zdarza się tak że nie jadą sami. Szkoda mi takich ludzi którzy umieją myśleć tylko teraźniejszością, a myślenie co będzie jutro, za chwile, po spożyciu już u nich zanika. Burak Katarzyna [30.11.2010] Po przeczytaniu większości postów dochodzę do wniosku, że uczucia mają ogromny wpływ na proces logicznego myślenia. W życiu codziennym zdarzają się sytuacje w których człowiek kieruje się emocjami, dopiero później dochodzi logiczne myślenie i niestety bardzo często ... wyrzuty sumienia. Tak było w mojej sytuacji. Rok temu moja babcia obchodziła swoje ostatnie urodziny. Była bardzo schorowana, więc rodzina chciała żeby ten wyjątkowy dzień spędziła w gronie najbliższych. Babcia chorowała na nieuleczalną chorobę i lekarze nie dawali nadziei na wyzdrowienie. W ten dzień, kiedy każdy szykował się do szpitala w odwiedziny do babci, ja postanowiłam spędzić ten dzień z koleżanką na zakupach, bo doszłam do wniosku że babcię mogę odwiedzić kiedy indziej. Właśnie w tym wyjątkowym dniu tylko mnie zabrakło przy babci...Później też jej nie odwiedziłam, bo ,,coś tam'' było ważniejsze. Trzy tygodnie później babcia umarła. Nie potrafię wybaczyć sobie do dziś, że zamiast być przy babci w tym dniu, wolałam ten czas zmarnować na bezsensownym zajęciu. Złe emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Logiczne myślenie pojawiło się gdy już było za późno... Pozostały ogromne wyrzuty sumienia. Wawrzyszuk Mariusz [8.12.2010] Obydwie bolą tak samo. Śmierć i zdrada - moim zdaniem kończą to wszystko, co kochaliśmy i było nam bliskie. Obydwie są końcem tego co było dla nas cenne.
72
Serafin Sylwia [30.12.2010] Nie cały rok temu broniła tytułu licencjata. Moja praca dotyczyła postaw studentów wobec zjawiska eutanazji". Wybierając temat zjawiska eutanazji kierowałam się, że jest to zjawisko, które od dłużeszgo czasu budzi wiele kontrowersji. W obecnych czasach "świętość życia" proponuje się zastąpić modnym określeniem "jakości życia", czego potwierdzeniem jest eutanazja. Człowiek zatracając się w życiu codziennym, ciągłą gonitwą za mamoną, zapomina o ważnych rzeczach, np. wiara w Boga, który jest dawcą życia. Moja praca była pracą empiryczną. Respondentami byli studenci, więc ludzie w zróżnicowanym wieku. Wybierając taką grupę chciała zobaczyć jaka jest jest ich postawa wobec eutanazji, jak postrzegają ten problem, co przez eutanazję rozumieją, czy ją popierają, czy i kiedy są skłonni zdecydować się na nią. Muszę powiedzieć, że byłam zdziwiona gdyż eutanazję poparło 59% badanych respondentów. Zdecydowana większość badanych była osobami wierzącymi, choć w różnym stopniu. Prawie połowa badanych opowiedziała się, że są osobami wierzącymi i praktykującymi, czyli brali czynny udział we mszy świętej co niedzielę, więc stopień religijności miał wpływ na poparcie eutanazji. Pewien respondent na pytanie o jego stosunek do eutanazji opowiedział, że w jego rodzinie jest osoba z bardzo bliskiego otoczenia, która cierpi katusze, lekarze są bezsilni i ta osoba pragnie zakończenia wieloletniego cierpienia. W takich przypadkach respondenci byli za eutanazją. Powiem wam, że w takiej sytuacji znalazłam się sama. U mojej babci wykryto nowotwór złośliwy. Na początku choroby było źle, później się polepszyło jak dostała silne leki uśmierzające ból i wszystko było w porządku. Było lato babcia "wygrzewała się" na tarasie, chodziła z pomocą tzw. balkonika, lecz z czasem leki przestały działać, gdyż organizm się już do nich przyzwyczaił i niestety dawka się zwiększała z miesiąca na miesiąc, aż zaczęto podawać babci najsilniejsze leki jakie tylko są. Przyszła zima i jakoś to wszystko się unormowało, lecz po zimie przyszła wiosna, która jak wiadomo dla osób starszych i chorych jest takim BYĆ lub NIE BYĆ. Niestety już nic nie pomogło, żadne leki, ani operacja, babcia zmarła. Osobiście jestem za eutanazją, popieram ją, ale chyba nie do końca. Tylko w takim przypadku jak mojej babci, czy opisanej przez respondenta nasuwa się pytanie: KIEDY JEJ DOKONAĆ? Czy ta osoba chce jej dokonać z logicznego punktu myślenia, czy też kieruje się brakiem woli walki lub jest pod silnym wpływem leków uśmierzających ból? Czy my sami zdecydowalibyśmy się podjąć taką decyzję i brać na swoje barki tak ogromny ciężar? Jeżeli chodzi o osoby obce zapewne jest nas łatwiej podjąć
73
decyzję, ale jeżeli chodzi o bliskie nam osoby decyzja nie jest już taka łatwa... Maciejczyk Agnieszka [30.12.2010] Od pewnego czasu zastanawiam się nad jedna z niesprawiedliwości tego świata, mianowicie bardzo boli mnie kiedy słyszę o matkach, które w brutalny sposób porzucają swoje dzieci. Dziwi mnie to jak bardzo mają one zakłócony proces logicznego myślenia. A emocje? Nie wiem czy możemy mówić w tym przypadku o emocjach, jeśli już to tylko o tych złych emocjach. Moim zdaniem proces logicznego myślenia u takiej kobiety zakłócony jest na długo przed urodzeniem dziecka. Po raz pierwszy w momencie kiedy decyduje się na współżycie. Przecież dziś środki antykoncepcyjne dostępne są wszędzie i można łatwo zabezpieczyć się przed ciążą. Po drugie, kiedy już wie ze jest w ciąży - nawet jeśli odwróci się od niej chłopak czy rodzina, są organizacje, które pomagają samotnym kobietom w ciąży. I wreszcie w momencie porzucenia dziecka na ulicy czy w śmietniku. Myślę że znane są wszystkim możliwości pozostawienia dziecka czy to w szpitalu, czy w tzw. "Oknie Życia" bez ponoszenia konsekwencji. Przecież matka, która pozostawia dziecko bez pomocy staje się potencjalnym zabójcom swojego dziecka. Jak słyszymy często w mediach zazwyczaj winą za to obarcza się wystąpienie szoku poporodowego ale czy to naprawdę tylko o to chodzi? Oburza mnie to tym mocniej kiedy słyszę o małżeństwach, które bardzo chcą, a jednak nie mogą mieć dzieci, a decydując sie na adopcje muszą spełnić szereg wymagań (bardzo często materialnych, którym nie zawsze są w stanie podołać). Opajdowska Katarzyna [3012.2010] Witam wszystkich bardzo serdecznie. Tak jak wszyscy tu zgromadzeni, ja również uważam że uczucia, emocje wpływają na zdolność logicznej oceny sytuacji. Chciałabym opowiedzieć Państwu przykrą historię jaka zdarzyła się w mojej rodzinie. Może zacznę od samego początku. Kiedy byłam dzieckiem, wraz z rodzicami mieszkaliśmy z moimi dziadkami. Oni na parterze domu, my na górze. Niby oddzielne mieszkania, a jednak siłą rzeczy nie dało się nie słyszeć i nie widzieć różnych sytuacji. Mój dziadek pił od kiedy pamiętam. Zanim przeszedł na emeryturę robił to okazyjnie aczkolwiek okazja kończyła się ,,zalaniem w trupa". Po przejściu na emeryturę wiadomo: pieniądze i dużo wolnego czasu. I tak z tygodnia na tydzień staczał się coraz bardziej. Moja babcia, która była mi najbliższą osobą uciekała w pracę. Jednak do domu przecież trzeba było wracać. A tam pijany mąż, który czekał tylko na pretekst do awantury. Próbowaliśmy jej pomóc, tata wielokrotnie interweniował w ich mieszkaniu przywołując
74
,,dziadziusia" do porządku. Kiedy zaczął ją bić, nie słuchała żadnych tłumaczeń: że z tym trzeba na policję, żeby go wyrzuciła, żeby sama się wyprowadziła. Swoją traumę przeżywała w czterech ścianach, nie pozwalając sobie pomóc. Lata mijały. Rodzice postawili dom w tej samej miejscowości, wyprowadziliśmy się. Chcieliśmy wziąć ją ze sobą, oczywiście nie zgodziła się tłumacząc, że to jej mąż i jej problem. Ale czas leciał, a sytuacja się pogarszała. Do dziadka przestaliśmy się przyznawać. Mijając go na ulicy przechodziłam na drugą stronę, udawałam że go nie widzę. A przecież widziałam. Zarośniętego, brudnego, obsikanego, gnającego z butelkami po tanim winie do sklepu. W domu babci śmierdziało tak że nie mogłam tam wysiedzieć. Ona starała się, sprzątała po nim. A on w ramach małżeńskiej miłości walił pięścią po całym ciele. Kiedy byłam nastolatką, często przebywałam u babci. Byłam już dużą, silną i wysportowaną dziewczynką, której dziad jeden już nie mógł podskoczyć. Wielokrotnie to ja dzwoniłam na policję, nie słuchając przy tym protestów babci. Przyjeżdżali zawsze po awanturze, nigdy się nie spieszyli, zabierali go a on nazajutrz wracał i piekło zaczynało się od nowa. Ale do niej w końcu też dotarło, że tak dalej być nie może. Zaczęło się od przymusowego odwyku, które nie przyniosło rezultatu. On nigdy nie widział problemu w swoim piciu. Potem były spotkania mediacyjne, potem kurator, który przyjeżdżał do babci i dziadka na rozmowę. „Dziadziuś" zawsze przy nim był bardzo grzeczny, więc opinie kuratora na jego temat były dobre. Do momentu gdy kurator sam nie oberwał ,,po łbie". No i wtedy dziadek dostał wyrok 18 miesięcy pozbawienia wolności za przemoc w rodzinie. W międzyczasie wykryto u babci raka. Nie pomagały chemioterapie i leki. Jej stan szybko się pogarszał. Dziadka w kwietniu zabrała policja i odstawiła od Z.K., a babcia kilka miesięcy po tym, w październiku, mimo ciężkiej walki zmarła. Bardzo za nią tęskniłam, tęsknię do dziś. Dodam, że miesiąc przed jej śmiercią wyszłam za mąż, a po odejściu babci zupełnie się od tego odcięłam. Próbowałam zapomnieć. O istnieniu dziadka nie pamiętałam od dawna. Gdzieś pod koniec grudnia, mama poinformowała mnie, że dziadek odsiedział połowę kary i wyszedł na wolność. Wrócił do swojego pustego domu, nie wierząc, że ,,jego miłość" zmarła. Popadł w depresję. Zaczął z powrotem popijać, ale sam, w ciemnym pokoju domu zalewając się łzami. Odmawiał jedzenia notorycznie. Nie otwierał nam drzwi. A że miał kuratora, nie kontaktował się również z nim. Doprowadził się do takiego stanu, że moja mama zadzwoniła po pogotowie uprzednio włamując się do niego, bo wtedy również nie otworzył jej drzwi. Kilka tygodni spędził w szpitalu neuropsychiatrycznym. Nie było z nim logicznego kontaktu.
75
Zapakowany w pampersy leżał jak roślina. Stwierdzono u niego głebokie zaniki podkorowe mózgu, zespół otępienny i szereg innych schorzeń. Po wyjściu ze szpitala trafił do prywatnego domu opieki. Jego stan fizyczny się poprawiał. Można było się z nim porozumieć, ale nie poznawał ludzi. W międzyczasie sąsiadka dziadka poinformowała nas, że pod jego dom stale przyjeżdża policja. Okazało się, że dziadkowi odwieszono wyrok za brak kontaktu z kuratorem. Policja zapoznała się ze stanem zdrowia dziadka i zostało złożone pismo o umorzenie tej sprawy. Po miesiącu była pierwsza roprawa, na której mój tato, jako świadek, w chwili uniesienia powiedział że żaden kurator nigdy nie próbował się kontaktować z rodziną a dziadek leży w pampersach. Więc termin kolejnej rozprawy został ustalony za kolejne 2 miesiące. W tym czasie skontaktował się z nami kurator, który wysłał pismo do sądu wyjaśniające całą sytuację, sugerując umorzenie. Mijały tygodnie a dziadek zaczął wracać do formy fizycznej. Przestał korzystać z pieluch, jako tako pojmował rzeczywistość. Rozpraw było 7. Dziadek wtedy mieszkał już u mojej mamy. Od momentu pójścia do szpitala nie pił. Brał na stałe leki, ale głebokie uszkodzenie mózgu sprawiło, że nie jest w stanie samodzielnie żyć. Fizycznie jest sprawny ale psychicznie jak dziecko. Ciągle trzeba mu było mówić co ma robić. Mimo opinii lekarzy, sąd uznał że dziadek ma wrócić do Z.K. i odbyć resztę kary. Bez żadnego wezwania przyjechała policja i zabrała go. No i siedzi. Siedzi nie wiedząc i nie rozumiejąc za co. Bo nie pamięta. Jest jak dziecko. Na każdym widzeniu pyta płacząc ,,co ja takiego zrobiłem", ,,zabierzcie mnie stąd". Myślę logicznie. Tyle lat nienawidziłam go. A teraz jest starym, chorym człowiek zdanym na pomoc innych. I siedzi w więzieniu. Płakałam, za nim, naprawdę. Bardzo mi go żal. Gdzie jest logika sądu? Chyba mamy dużo wolnych miejsc w zakładach karnych. A może faktycznie powinien na starość posiedzieć i pomyśleć nad sobą. Tylko żeby myśleć, trzeba mieć czym... Oceńcie sami. Kozłowska Ewelina [29.12.2010] Trudno jest pisać o sobie i o swoich uczuciach, ale postaram się. Sytuacja miała miejsce rok temu. Wybierałam się z moim narzeczonym i bratem nad jezioro. Postanowiliśmy dzień wcześniej pojechać na zakupy, niestety wracając z miasta mieliśmy wypadek. - kierowca jadący z przeciwka wymusił pierwszeństwo. Ja siedząc na tylnim siedzeniu, patrzyłam w boczne okno, po uderzeniu zobaczyłam tylko biały pył w samochodzie. Nie wiedziałam co się stało. Doznałam szoku. Wybiegłam na ulicę i zaczęłam krzyczeć. Zobaczyłam mojego brata, który zwijał się z bólu. Okazało się, że
76
miał zwichnięty nadgarstek, złamanego palca i leciała mu krew z buzi, mojemu narzeczonemu nic się nie stało, a ja byłam trochę potłuczona. Pierwsze co krzyczałam „mój samochód”, na który odkładałam długo pieniądze i wzięłam kredyt. Po wypadku dochodziłam do siebie bardzo długo, ciągle mi się śniła ta sytuacja i źle wpłynęło to na moja psychikę, nawet bałam się jeździć samochodem. Najgorsze było to, że codziennie jeżdżę tamtędy do pracy. Sprawa całego wypadku poszła do sądu i trwała ponad rok czasu. Z tego wszystkiego została mi kupa złomu i kredyt do spłacenia. Po jakimś czasie zrozumiałam, że to wszystko było i jest nie ważne, samochód czy kredyt. Zrozumiałam, iż ważne jest to że wszyscy żyjemy i nie było bardzo poważnych obrażeń. Po odzyskaniu odszkodowania kupiłam samochód i spłaciłam kredyt, ale życia nie da się kupić. Do dzisiejszego dnia jak sobie o tym pomyślę dziękuję Bogu że żyjemy, bo tak naprawdę mogło być gorzej. Logicznie myśląc teraz wiem, że nie liczą się żadne wartości materialne, ale ważne jest życie moje i moich bliskich. Mazurek Marta [29.12.2010] (...) chciałabym przytoczyć pewną sytuację, która jest moim zdaniem związana z naszym tematem: wpływ uczuć na procesy logicznego myślenia. Otóż tydzień temu idąc wcześnie rano na przystanek u mnie na wsi, przydarzyło mi się coś co na pewno zapamiętam bardzo długo. Idąc poboczem minął mnie samochód, który bardzo szybko jechał, w pierwszej chwili pomyślałam,, ale komuś się śpieszy, teren zabudowany a on jedzie ze 120". Po chwili usłyszałam jak ktoś po drugiej stronie drogi powoli podjeżdża za mną, patrzę a to ten samochód który tak szybko jechał, nawrócił. Mężczyzna odsunął szybę i zaproponował mi że chętnie podwiezie mnie na przystanek. Ja taka zdziwiona odpowiedziałam ,,tak dziękuję chętnie skorzystam", ale dając krok do samochodu ujrzałam duży klucz do rur na przednim siedzeniu i wtedy uświadomiłam sobie, że lepiej będzie jak nie będę wsiadać. Cofnęłam się natychmiast i powiedziała, że jednak nie skorzystam, dziękuję, ale się przejdę. Facet tak się wkurzył, ruszył z piskiem kół nie daleko odjechał do przodu, na wrócił i ominął mnie z taką szybkością, że zdążyłam z tego wszystkiego zapamiętać tylko początek rejestracji i był to samochód na warszawskich numerach. Idąc na przystanek myślałam że dobrze zrobiłam odmawiając. Przecież to był obcy facet, który jechał w przeciwną stronę i tak mijając mnie pomyślał nie wiadomo dlaczego, nawrócił żeby mnie podwieźć. Do końca dnia biłam się myślami czy naprawdę chciał mnie podwieźć czy może wywieść nie wiadomo gdzie. Ja w pierwszej chwili pokierowałam się tym, że jest zimno,
77
daleko na przystanek to dlaczego nie skorzystać, ale widząc ten ciężki klucz na siedzeniu strach mnie obleciał i myślenie w tej chwili skierowane było tylko na to, że na pewno chcę mnie gdzieś wywieść. Po prostu strach wziął górę nad myśleniem logicznym. Może po prostu facet widząc mnie tak rano, mróz chciał być uprzejmy i chciał mnie podwieźć. A ja widząc ten klucz na siedzeniu zaraz wyobraziłam sobie nie wiadomo co i wyobraźnia moja była jak z jakiegoś filmu. Wiem, że może to wydawać się śmieszne, ale dużo się na słuchałam o porwaniach i jeszcze na dodatek Ja byłam sama nikt oprócz mnie nie szedł wtedy. Grunt to myśleć logicznie, emocję trzeba kontrolować, bo w tej sytuacji wyszłam na osobę, którą poniosła wyobraźnia z tym kluczem. Nauczyła mnie ta sytuacja tego, że nie należy kierować się tylko emocjami, chociaż bez nich życie pozbawione by było największego sensu. Później jeszcze kilka dni zastanawiałam się czy ten mężczyzna miał wobec mnie dobre zamiary czy złe. Zastanawia mnie to, że wcześniej pędził jak szalony, mijając mnie przyszło mu do głowy nawrócić i mnie podwieźć. Myślę że nie popełniłam głupstwa kierując się strachem, przeświadczeniem że to na pewno jakiś porywacz. Uczucia stanowią składnik procesu myślenia logicznego i działają na jego kierunek. Strach jaki wtedy mnie ogarną sprawił, że nie skorzystała z uprzejmości tego pana, który na pewno nie był zadowolony z tego że mu odmówiłam. Od tamtej sytuacji wolę dwa razy się zastanowić niż działać pod wpływem impulsu. Mam nadzieję że nie przydarzy mi się to nigdy więcej. Hetman Magdalena [28.12.2010] Myślę, że to już najwyższy czas włączyć się do dyskusji. Już kilkakrotnie wchodziłam na forum i zapoznawałam się z wpisami uczestników dyskusji. Zauważyłam, iż zwykle opisywane historie dotyczą członków rodziny bądź znajomych. Być może faktycznie tak właśnie jest, a może pisanie o sobie jest trudniejsze gdyż wpisy opatrzone są danymi personalnymi więc część forumowiczów pisze o sobie a jednak w trzeciej osobie. Ja także rozważałam taką możliwość, o pewnych rzeczach tak pisze się łatwiej. Identyfikuję się z wieloma uczestnikami dyskusji. Wiele historii, dla jednych błahe sprawy, dla innych wielkie dramaty. Moją historię podobną do kilku już wyżej opisanych pozostawiam ku Waszej indywidualnej ocenie. Była ona. Szalona 15-latka. I był on przystojny, czarujący i szarmancki 16-latek. Początek jak z bajki. Spojrzeli sobie głęboko w oczy i po prostu zawirował świat tysiącem barw. To się chyba nazywa miłością od pierwszego wejrzenia chociaż z perspektywy czasu ja raczej nazwałabym to zauroczeniem czy też nastoletnią fascynacją. Od pierwszego spotkania
78
nierozłączni. Zawsze byłam osobą komunikatywną. Lubiłam poznawać nowych ludzi. Nawet nie zauważyłam kiedy przez te 1,5 roku kiedy byłam z nim zerwałam kontakty ze znajomymi. Dla niego dobrowolnie zrezygnowałam ze wszystkiego. Cały czas wolny spędzałam z nim. Nie było już mnie, byliśmy my. Nie tolerował moich znajomych, mojej rodziny. Ograniczał mnie coraz bardziej aż zamknął mnie w złotej klatce a ja jakbym miła jakieś klapki na oczach. On myślał o wspólnej przyszłości, to mi imponowało. Wydawał mi się taki dojrzały i poważny. Jakiekolwiek próby ingerencji moich znajomych czy rodziców budziły jedynie we mnie bunt i przeświadczenie, że wszyscy są przeciwko nam, a my się przecież tak bardzo kochamy. Sytuacja diametralnie się zmieniła kiedy pewnego sobotniego wieczoru niemalże przymuszona przez koleżankę wybrałam się z nią do jednego z klubów. Od kiedy byłam z nim nie wychodziłam nigdzie sama. Wtedy zobaczyłam jak żyją moi rówieśnicy i zaczęłam się buntować. I wtedy dopiero się zaczęło. Dowiedziałam się, że przez cały czas trwania naszego toksycznego związku kontrolował niemalże każdą minutę mojego życia. Sprawdzał mój telefon, odwiedzał moje koleżanki tuż po mnie aby dowiedzieć się o czym rozmawiałyśmy a nawet sprawdzał, czy po zajęciach w szkole wracam prosto do domu. Rozstaliśmy się. Najpierw prosił, później szantażował, a później zaczął mi grozić. Mieszkał bardzo blisko mnie. Kiedy posunął się do przemocy wobec jednego z moich znajomych zaczęłam się go naprawdę bać. Śledził mnie, wydzwaniał do mnie, nikt nie mógł się do mnie zbliżyć. Nasza znajomość zakończyła się sądowym zakazem zbliżania. Nienawidziłam go a jednak ciągle coś do niego czułam. Na szczęście czas uleczył moje rany. Ciągle zastanawiam się gdzie przez te 1,5 roku znajdował się mój rozum, bo chyba nie na swoim miejscu. Zupełnie straciłam zaufanie do ludzi. Przez kilka lat unikałam jakichkolwiek związków. Sytuacja ta jednak w pewnym stopniu ukształtowała mój charakter. Nauczyłam się wyznaczać granice i respektować ich przestrzeganie. Wiem, że bycie z kimś nie oznacza rezygnacji z własnego JA. Teraz myślę, że mogłam tego uniknąć, ale po fakcie pozostaje nam jedynie uczenie się na błędach. Nie wyobrażam sobie aby można było ciągle myśleć zupełnie logicznie, chłodno kalkulować. Emocje, uczucia, zarówno te pozytywne jak i negatywne są naszym ludzkim atrybutem, chociaż często zaburzają procesy myślowe i wywołują zachowania zupełnie nieracjonalne. Dla mnie są jak odcienie szarości pomiędzy bielą i czernią. A co Wy o tym sądzicie?
79
Sekrecka Joanna [28.12.2010] Miłość nastolatków jest czymś jak najbardziej normalnym i prawie każdy z Nas to przeżywał. Jedni lepiej, inni jak Ty, gorzej. Byłoby chyba nie normalne gdyby zakochani, od samego początku zaczynali logicznie myśleć, co będzie z nimi dalej? Człowiek ma wówczas klapki na oczach , jak ten przysłowiowy„ koń doroszkarski”, świat wokół nie istnieje i żadna matka , ciotka czy koleżanka, nie jest w stanie takiemu dzieciakowi przetłumaczyć nic rozsądnego. 15 i 16 lat to przecież jeszcze (psychicznie) dziecko (fizycznie już może być bardziej rozwinięte). Jak sama napisałaś, dopiero po jakimś czasie zaczęłaś inaczej patrzeć na życie i chwała Ci za to! Jak widać wystarczyła odrobina logicznego myślenia, aby uruchomiła się w twojej głowie maszyna, która skierowała Twoje poglądy na inny tor. Dobrze że Twoja historia skończyła się „ sądowym zakazem zbliżania”, przecież ten chłopak mógł wyrządzić Ci sporą krzywdę. Życzę powodzenia. Ciseł Ewa [28.12.2010] Witam, może nie będę oryginalna opowiadając moja historię, ale myślę, że będzie ona też dobrym przekładem wpływu uczuć na logiczne myślenie. Przydarzyła się ona moim znajomym, nie mnie, więc tym łatwiej będzie mi ją opowiedzieć. Zaczęło się to już prawie 20 lat temu . (...) Ściuba Aneta [7.12.2010] Witam! cieszę się, że w końcu mogłam do Was dołączyć. Jeżeli chodzi o zaginięcia to również w moim życiu zdarzyła się sytuacja kiedy zaginęła bliska mi osoba.. Zacznę od tego ze miałam w rodzinie wujka który był nauczycielem w Liceum do którego ja również chodziłam. Był to nieprzeciętny człowiek, niezwykle mądry i z całą pewnością wyróżniał się nieprzeciętną osobowością. Był on historia szkoły ..uczył tam przez jakieś 30 lat w każdym bądź razie uczył również moja mamę. Wujek wyróżniał się spośród innych nauczycieli ponieważ uchodził za niezwykle wymagającego, potrafił doskonale uczyć i słynął z ciętego języka. Zdarzało się, ze uczniowie wychodzili od niego z płaczem ale on po prostu taki był. Uczył matematyki i z całą pewnością była to jego wielka miłość. Był dziwnym człowiekiem ale naprawdę fascynującym. Tworzył historię szkoły. Aż nadszedł czas kiedy to musiał odejść na emerytuje.. ja byłam wtedy w ostatniej klasie liceum. Pamiętam jego pożegnanie wielki bukiet kwiatów i owacje na stojąco.. I tak odeszła legenda Ogólniaka. Ten człowiek również uwielbiał jeździć rowerem pomimo podeszłego wieku miał naprawdę dobra kondycje. Zdarzało się ze wyjeżdżał rano i wracał dopiero wieczorem..miał swoje kocie ścieżki. Ale przechodząc do sedna chodzi o to ze po przejściu na emeryturę wujek nie mógł znaleźć sobie miejsca. Całymi dniami chodził po mieście, jeździł rowerem.. I z tego co później słyszałam myślał o matematyce. Z pozoru szczęśliwy człowiek majętny, ułożony, bez nałogów czy problemów. Katolik. Żona nauczycielka j. rosyjskiego, syn nauczyciel j. polskiego. Wszystko wydawało się być takie normalne, wręcz idealne. Pamiętam, że był wtedy czerwiec zaczęły się wakacje a wraz z nimi rowerowe wycieczki wujka. Pewnego dnia wstał rano jak ciocia jeszcze spala i wyszedł. Sąsiad widział jak odjeżdża gdzieś rowerem. Wieczorem nie wrócił do domu.. Następnego dnia
80
również. Ciocia obdzwoniła wszystkie możliwe miejsca, zgłosiła sprawę na policji. Mijały dni potem tygodnie a jego nie było, wszyscy zaczęli tracić nadzieje. Przyszedł lipiec. Lato było naprawdę gorące i nikt nie chodził do lasu..aż w końcu ktoś poszedł i znalazł go. Jego szczątki wisiały na drzewie. Dlaczego? Mija piaty rok i nadal nikt tego nie wie. Dlaczego dorosły człowiek któremu nic nie brakowało robi coś takiego? Czyżby jego prawdziwa miłością była nauka i bez niej nie mógł się odnaleźć, czul się już niepotrzebny? Tego już nikt się nie dowie. Czy ta śmierć miała jakikolwiek sens? Takie traumatyczne przeżycia otwierają oczy. Dziś wiem, że nie każdy człowiek który wygląda na szczęśliwego naprawdę taki jest. Ciężko mi się do tego przyznać ale ta śmierć zbliżyła do siebie cała dalsza rodzinę. To przeżycie pokazało nam jak ważna jest bliskość, rozmowy i jak kruche jest życie, że musimy trzymać się razem abyśmy byli naprawdę szczęśliwi... Chmiel Anna [8.121.2010] Aneto, bardzo poruszyła mnie Twoja historia. Współczuje Tobie i Twojej rodzinie. Wydawałoby się, że Twój wujek był szczęśliwym człowiekiem. Miał rodzinę. Był szanowanym nauczycielem i jak pisałaś "Historią Waszego Ogólniaka". A jednak coś go nękało. Wiele ludzi przechodząc na emeryturę myśli, że coś tracą, że wszystko przeżyli. Dla mnie przejście na emeryturę wydaje się czymś optymistycznym, bo przez całe życie pracujemy, aby potem odpocząć Jednak nie wszyscy są czasem na nią gotowi. Czują się już niepotrzebni, ograniczeni w kontaktach towarzyskich i społecznych. Dla wielu osób praca jest ogromną wartością. Kłyż Joanna [8.12.2010] Pani Aneto pani historia pokazuje jak mało wiemy o naszych najbliższych. Jesteśmy ze sobą nachodzeń a nie wiemy co w środku każdy z nas ma co kryjemy. Rozmawiamy z naszymi najbliższymi o wszystkim i o niczym. Jest to przykre ale to prawda że tragedia otwiera nam oczy, pokazuje co w życiu jest ważne. Jesteśmy czasami tak zaganiani że nie mamy czasu nawet na siebie a co już mówić na rozmowę z naszymi bliskimi. Rozmawiajmy ze sobą! Ściuba Aneta [8.12.2010] Tak to bardzo smutna i przykra dla mnie historia. Zastanawiałam się czy powinnam o tym pisać ale to chyba doskonały dowód na to, że czasem uczucia mają destrukcyjny wpływ na proces logicznego myślenia. Do tej pory nie wiemy o co tak naprawdę chodziło i zapewne już się nie dowiemy. Jak widać pod wpływem pewnych zdarzeń logiczne myślenie może być zaburzone do tego stopnia, że nawet niezwykle mądry człowiek może posunąć się do szaleństwa.
81
Wypowiedzi studentów pedagogiki UMCS Tomasz Duda W swoim życiu osobistym jak również zawodowym staram się postępować zgodnie ze swoimi przekonaniami może nie są one zawsze logiczne jednak doświadczenia życiowe pokazują mi, że lepiej żyć w zgodzie ze sobą, ze swoimi przekonaniami, ponosić konsekwencje swoich czynów niż podporządkować się innym a co za tym idzie żyć z myślą , że coś jest nie tak, że uległem presji czy namowom innych osób, wykonałem zadanie które w moim przekonaniu jest niesłuszne czy niesprawiedliwe. Istnieją różne typy ludzi, każdy ma swój sposób na osiąganie celów, w swojej pracy najczęściej spotykam ludzi którzy postępowaniem starają się mnie poruszyć i wzbudzić współczucie. Zawsze staram się nie ulegać emocjom, przemyślać każde czyn, nie szufladkować ludzi na tych którzy płacząc starają się osiągnąć swój cel i tych którzy uważają, że jeśli będą zachowywać się agresywnie w stosunku do mnie to im ulegnę, będę trzymał ich stronę w obawie przed kolejnymi atakami. Logiczne myślenie daje wiele dobrego, pozwala na wyjście z sytuacji z optymalnym skutkiem, przemyślenie swojego postępowania i ustalenie kroków jakie poczynię daje nadzieje na to, że osiągnę zamierzony cel. Jednak nie zawsze jest to możliwe, a to za sprawą uczuć które potrafią w jednej chwili całkowicie wyeliminować „głowę” i sprawić, że to co robię będzie szalone, niezrozumiałe i pozbawione jakiejkolwiek logiki. W moim przypadku taka sytuacja miała miejsce w październiku, zadzwoniła do mnie kobieta pracownica Ośrodka Pomocy Społecznej z sąsiedniej Gminy, opowiedziała sytuację życiową pewniej Pani, której córka zamieszkuje na terenie będącym pod moją opieką. W rozmowie nadmieniła, że sytuacja życiowa jej podopiecznej jest bardzo ciężka, musi opuścić mieszkanie z powodu zaległości w opłatach za czynsz, nie ma środków do życia , pani jest w bardzo złej kondycji psychicznej, oraz ma myśli samobójcze. Uczucia tak mną pokierowały, że zrobiłem wszystko aby pomóc tej kobiecie. Aby mieć pewność, że córka która wg mnie w tej sytuacji była jedyną deską ratunku wpuści mnie do domu i wyrazi zgodę na zamieszkanie matki poprosiłem dzielnicowego o wspólną wizytę i pomoc w przekonaniu. Będąca pod presją kobieta oświadczyła, że oczywiście matkę przyjmie, po około godzinie matka wraz z pracownikiem przyjechała, na twarzach widać było uśmiechy, wydawało mi się, że wszystko zrobiłem dobrze, byłem z siebie zadowolony. Konsekwencje swojego nielogicznego myślenia ponoszę do dziś. Gdybym najpierw pomyślał a później zrobił sytuacja wyglądała by całkiem inaczej.
82
W myśl prawa pani nie mogła zostać wyrzucona z domu za zaległości w opłatach za czynsz ponieważ konieczna jest procedura eksmisyjna, która w okresie zimowym nie jest możliwa, gmina w której mieszkała starsza pani miała obowiązek zabezpieczyć dla niej mieszkanie socjalne, i środki finansowe niezbędne do egzystencji. Jednak dobrze dobrane argumenty, oraz presja wywarta przez pracownika który do mnie telefonował sprawiły, że nie przemyślałem swojego postępowania, poczucie odpowiedzialności za starszą panią sprawiło, że postąpiłem tak a nie inaczej. Teraz po upływie czasu zastanawiam się co mną kierowało, dlaczego zanim zacząłem działać nie sprawdziłem faktycznego stanu rzeczy, oraz nie upewniłem się czy wszystko co powiedział mi pracownik socjalny było prawdą. Dla mnie ocenienia tego postępowania w obecnej chwili jest bardzo trudne, serce mówi mi, że postąpiłem dobrze, matka mieszka z córka, jest zadowolona. Jednak brak logiki w postępowaniu oraz dokuczliwe uwagi koleżanek z pracy i policjantów którzy po każdej interwencji w opisanej rodzinie przypominają kto sprowadził ten problem sprawiają, że w głowie mam konflikt uczuć i poczucia odpowiedzialności za nieprzemyślane działanie. Agnieszka Latos Podczas studiowania postanowiłam działać jako wolontariuszka z własnej nieprzymuszonej woli, ponieważ chciałam nauczyć się pomagać dzieciom nieuleczalnie chorym, gdyż to ma dla mnie sens i wiem, że mogę naprawdę pomóc i zawsze ktoś na mnie czeka z niecierpliwością i gdy już jestem uśmiecha się tak szczerze i z taką radością, że aż robi się ciepło człowiekowi na sercu. Kubę poznałam w wieku 5 lat. Matka chłopca porzuciła zaraz po porodzie, ponieważ był chory, nie myśląc nawet o tym, jakie życie będzie miał chłopiec o ile przeżyje. Zostawiając Kubę w szpitalu zrzekła się ostatecznie swojego dziecka. Uważam, że nie jest to ludzki odruch i daje wiele do myślenia, jest to niemoralne, jak można tak postąpić nosząc malutką istotę pod sercem, czuć jej ruchy i zostawić, tak nie robi matka tylko „bestia”. Nie wiem jak można żyć później z takim ciężarem. „Mamusia” chłopca uznała, że nie da sobie rady z chorym dzieckiem, nie chcąc przy tym cierpieć patrząc codziennie na powolna, nieuniknioną śmierć malucha. Wiadomo, że jest to ogromne poświęcenie i rezygnacja ze swojego życia bez „imprez” i przyjemności, że takie życie to stres i cierpienie. To postępowanie jest potępiane przez wszystkich „normalnych ludzi” z ogromną siłą. Musimy być wyczuleni na dobro wszystkich dzieci,
83
ponieważ one same sobie nie poradzą, są uzależnione od „naszej” dobrej woli. Z Kubą bardzo zaprzyjaźniliśmy się, śmiertelna choroba nie była żadnym ograniczeniem, cieszyliśmy się każdym dniem, który spędzaliśmy razem, jakby to był nasz ostatni. Pewnego dnia chłopiec zadał pytanie: Kiedy umrę ciociu?, Co to jest śmierć?, odpowiedziałam spokojnie, że wszystkich nas to czeka, że śmierć jest nieunikniona. Przychodząc rano w odwiedziny do Kuby kupiłam jego ulubione smakołyki. Wchodząc do Sali dowiedziałam się, że stan chłopca pogorszył się, postanowiłam wziąć się w garść, aby nie rozkleić się całkowicie przy moim przyjacielu. Wchodząc na oddział zauważyłam coś niezwykłego, pełno chorych dzieci, które były takie uśmiechnięte i kochane, tuliły się do swoich rodziców, wszyscy byli tacy weseli, uśmiechnięci jakby nic się nie stało, jakby były zdrowe, jakby zapomniały o chorobie, bólu, który czasami nie byłby do zniesienia bez odpowiednich leków, zabiegów czy kroplówek itp.. Gdy wchodziłam do Kubusia, spał, jego skóra była tak bielusieńka, przestraszyłam się, że coś jest nie tak. Pielęgniarka powiedziała, że stan chłopca bardzo pogorszył się po nocnej operacji, niewiadomo czy się udała, czy już jest za późno na jakakolwiek pomoc. Po wysłuchaniu tego monologu, nie wytrzymałam łzy leciały jedna po drugiej, nie mogłam złapać oddechu. Pielęgniarka natychmiast dała mi coś na uspokojenie. Chciałam pobyć z Kubą tego dnia tak jak zwykle, aby czas nam upłynął na wspólnej rozmowie, na nic więcej nie liczyłam, ale wiedziałam, że muszę ten ostatni raz usłyszeć ten cieplutki głosik chłopca. Po kilku minutach Kubuś obudził się, gdy mnie zobaczył poprosił żebym go przytuliła, więc wzięłam chłopca na kolana i zaczęłam głaskać po główce, bo tak lubił zawsze, gdy był zmęczony. Po kilku minutach zadał pytanie: - Dlaczego ciociu ciągle głaszczesz mnie po głowie skoro nie mam włosów? -Kotku kocham twoją główkę najbardziej na świecie, bo jest taka mądra i kochana, że muszę ją pogłaskać. -Ciociu jest mi tak dobrze długo ze mną zostaniesz? -Tak, kotku są wakacje mam bardzo dużo czasu dla swojego chłopczyka! -Ciociu, tak mi słabo, nie mam siły, kiedy to się skończy! -Kubuś, na pewno się skończy, pamiętaj, że zawsze będę przy tobie! -Ciociu, kiedy umrę? -Nie umrzesz, zawsze będziesz w mojej pamięci, jesteś taki mądry, wszystko wiesz.
84
-Zachorowałem, pewnie potrzebny jestem w niebie, tak mówią wszyscy takie to oklepane. -Kubuniu idźmy na spacer, dobrze? -Dobrze Posadziłam chłopca w wózku, wyszliśmy na dwór, chłopiec dotlenił się, zrobił się rumiany na twarzy. Widząc ten śpiący okruszek człowieka, tak misie zrobiło żal, że nie mogę pomóc, że już nic nie da się zrobić, najgorsza jest ta niemoc, patrzenie czy oddycha, czuwanie i czekanie na najgorsze. Zostałam z Kubą do samego końca, ale następne dni były coraz trudniejsze, chłopiec nie reagował praktycznie na nic, ale ciągle trzymał moją dłoń, wiedziałam, że przy mnie czuje się bezpiecznie i że, jest spokojny. „Czasami trzeba usiąść obok i czyjąś dłoń zamknąć w swojej dłoni, wtedy nawet łzy będą smakować jak szczęście”. Myślę, że moja postawa w stosunku do chłopca była odpowiednia, bo zostałam z nim do końca, chociaż śmierć zwyciężyła, nagle tak cicho się zrobiło w moim świecie bez ciebie. „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą ”-ja to przeżyłam, śmierć przeszła tuż obok mnie, poczułam jej chłód na własnej skórze, przeszła tuż obok. To jest trudne niewiele osób godzi się na taką pomoc, gdyż nie możemy zrobić nic, tylko być przy ciężko chorej osobie. Trudno mi się było pogodzić z tą śmiercią, że chłopiec nie miał nikogo bliskiego, kto podałby szklankę wody, przykryć dziecko, gdy się rozkopie, gdy śnią się koszmary nocne, lub po prostu być przy nim, przytulić, nawet nic nie mówiąc. Śmierć jest nieunikniona, czeka na każdego nas, ale dlaczego niektórych zabiera tak szybko, takiego pięcioletniego malucha, który ledwo zaczął chodzić a już dopadła go choroba, która była okrutna, nieustępliwa, to nie jest sprawiedliwe. Po tym przeżyciu napewno stałam się silniejsza, chociaż przyznam, że minęło już parę lat a pamiętam każde słowo, ruch, gest Kubusia szczególnie w tych najtrudniejszych chwilach. Zastanawiam się jeszcze po tym wszystkim, co przeżyłam jak można zostawić taka kruszynę na pastwę losu, przecież to nieludzkie, jak ludzie ludziom mogą zgotować taki los, zwierzęta tak nie postępują, choć postępują instynktownie. Gdyby nie ja, chłopiec umarłby sam bez pomocy, bez rozmowy, bez uśmiech, dlatego cieszę się, że poznałam Kubę i że byłam z nim w tych trudnych chwilach. Cieszę się, że znalazłam w sobie tyle siły, aby jego wesprzeć. Ta historia może wydać się nieprawdopodobna, ale ja z nim byłam, umarł z uśmiechem na twarzy. Kubusia odwiedzam bardzo często i rozmawiam z nim o wszystkim, gdy jestem u niego na cmentarzu, czuje
85
jego obecność, jest mi tak ciepło i miło, że mogłabym tam siedzieć całymi godzinami, upłynęło trochę czasu od tego smutnego wydarzenia i mogę stwierdzić, że „po prawdziwej rozpaczy przychodzi zwykle prawdziwa radość i wtedy zapomina się jak wygląda świat, kiedy tej radości nie było” [N.N.] Zdarzenie, które opiszę miało miejsce parę lat temu, ale pamiętam je jak dziś. Parę miesięcy przed tym zdarzeniem rozstałam się z chłopakiem. Rozstanie to dość mocno przeżyłam. Byliśmy dłuższy czas razem, planowaliśmy wspólną przyszłość i nigdy bym nie pomyślałam, że nasz związek tak się zakończy. Pewnego zimowego dnia, gdy szłam przez miasto zaczepiła mnie cyganka. Spytała się mnie czy może mi powróżyć. Odmówiłam. Na to ona odpowiedziała mi, że jest w moim życiu dwóch mężczyzn. Zaskoczyła mnie tym, gdyż było to zgodne z prawdą. Nadal nie mogłam zapomnieć o swoim byłym chłopaku, ale pojawił się w moim życiu ktoś inny i sama nie wiedziałam jak mam go traktować i jakie uczucia do niego żywię. Zaintrygowała mnie tym. Moje zdziwienie było ogromne, dostrzegła to po mojej minie i wykorzystała moment. Zgodziłam się. Zaczęła mi wróżyć. Powiedziała coś w nieznanym mi języku. Powtórzyła, że w moim życiu jest dwóch mężczyzn. Zapytała się mnie, z którym chcę być. Po czym powiedziała mi żebym dała jej jakiś banknot. Im będzie większy, tym moje szczęście się zwiększy i ten, z którym chcę być, będzie mój. Po wróżbie miała mi oddać pieniądze. Wyjęłam portfel i wręczyłam jej do ręki 10 złotych. Gdy wręczałam jej pieniądze zobaczyła, że w portfelu mam jeszcze 50 złotych. Nie wiem jak to zrobiła, ale wyjęła mi je z portfela. Powiedziała, że zaraz mi je odda, a moje szczęście będzie większe. Zdenerwowałam się gdyż to nie były moje pieniądze, tylko mojej cioci. Miałam jej zrobić zakupy, a przy sobie nie miałam już żadnych pieniędzy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić tego, że wrócę do domu bez niczego i powiem, że pieniądze zabrała mi cyganka. Po chwili zauważyłam, że cyganka nie szykuje się do zwrócenia mi tych pieniędzy. Zaistniała sytuacja tak mnie sparaliżowała, że nie wiedziałam, co mam zrobić. Czułam, że robi mi się gorąco, że jestem w pułapce Zaczęłam ją prosić, żeby mi je oddała. Powiedziałam jej, że nie są to moje pieniądze, żeby te 10 złotych sobie zabrała a resztę mi oddała. Wówczas ona zapytała się mnie: Czy Twoje szczęście jest warte tylko 10 złotych, czy jest warte tak mało? Powiedziałam jej, że tak. Oddała mi pieniądze. Poczułam wtedy wielką ulgę. Odeszłam od niej jak najdalej, nie oglądając się za siebie.
86
Stałam się ofiarą własnej głupoty i naiwności. W głowie cały czas pojawiało mi się pytanie:, dlaczego dałam się zmanipulować tej cygance? Po tym zdarzeniu długo jeszcze zastanawiał się, dlaczego tak łatwo dałam się nabrać. Męczyło mnie to. Od tamtej pory mijam wszystkie cyganki dużym łukiem. Nauczkę mam na całe życie. Najśmieszniejsze w tym zaistniałym zdarzeniu jest to, że zawsze mówiłam sobie, że nie dam się wciągnąć w żadne wróżby. Konsekwencje tego zdarzenia nie są dla mnie miłe. Przede wszystkim ogromne poczucie wstydu. Nawet teraz, gdy sobie o tym pomyśle zastanawiam się jak mogłam być taka naiwna. Gdybym myślała wtedy logicznie ta sytuacja nie miałaby miejsca. Czym się wtedy kierowałam?; nie wiem. Może tęsknotą za dawną miłością, zagubieniem, ciekawością. Staram się o tym nie myśleć, bo jest mi po prostu wstyd. Nikomu jeszcze o tej sytuacji nie opowiedziałam, gdyż zawsze się wstydziłam do tego przyznać. Oceniając tę sytuację, mogę stwierdzić, że gdy emocje biorą górę nad logicznym myśleniem, nic dobrego z tego nie wychodzi. Moim zdaniem w wielu przypadkach, w których emocje biorę górę nad logicznym myśleniem, źle się to dla nas kończy. Ponosimy później tego konsekwencje, a czasami konsekwencje naszych decyzji ponoszą także inni. Natomiast w niektórych sytuacjach dobrze jest gdy pokierujemy się emocjami. Sprawdziło się to również w moim przypadku. Gdy byłam na dziennych studiach jednocześnie uczyłam się i pracowałam. Pracowałam w dyskotece jako kelnerka. Za dobrze wykonywaną pracę dostałam podwyżkę, zostałam szefową kelnerek, co wiązało się tylko z tym, że do wcześniejszych obowiązków doszły mi nowe. Czasami było ciężko pogodzić studia z pracą. Moje prywatne życie umarło. Na tygodniu się uczyłam w każdy weekend byłam w pracy, wliczając również święta. Byłam jedną z najlepszych pracownic, wykonywałam dobrze swoje obowiązki. Zawsze byłam w pracy. Jeżeli był jakiś problem to każdy zgłaszał się z tym do mnie. Niestety oprócz tej podwyżki, którą dostałam po pierwszym miesiącu pracy, przez cały następny okres mojej pracy nigdy nie zostałam doceniona przez szefową. Po przepracowanych prawie dwóch latach zaistniała sytuacja, w której poczułam się oszukana. Dwie osoby, które nie powinny, mimo wszystko awansowały ja natomiast zostałam pominięta. W odpowiedzi na tę sytuację usłyszałam: „Przyjdzie Twoja kolej, poczekaj”. Chociaż tak naprawdę wiedziałam, że się nie doczekam. Poczułam wtedy, że czas odejść i nie przeczę wzięły u mnie wtedy górę emocje, ambicja i honor. Postanowiłam zwolnić się z pracy. Kolega z pracy mówił mi, żebym to wszystko przemyślała, poczekała aż opadną emocję. Logicznie myśląc powinnam to wszystko zbagatelizować gdyż to ja bym
87
straciła najwięcej. Ponieważ musiałam pracować, a w tej pracy dość dobrze zarabiałam i jakbym odeszła moja sytuacja finansowa znacząco by się zmieniła. Ale czy warto?... Miałam wrażenie, że kolega, który mi doradzał abym się wstrzymała z decyzją, nie mógł zrozumieć, że liczy się również coś więcej, a nie tylko pieniądze. Odeszłam z pracy. Nie żałowałam swojej decyzji. Anna Włodek Życie płata różne figle, jednego dnia wydaje Ci się, że jesteś najszczęśliwszą osobą na świecie, drugiego zaś cały świat wali Ci się na głowę. Czasem jest to zwykły przypadek, innym razem nasze niewłaściwe decyzje podjęte pod wpływem różnych uczuć i wydarzeń. Tak też było w moim przypadku. Życie wydawało się piękne, miałam wszystko czego chciałam. Miałam 18 lat gdy poznałam mojego chłopaka, można by powiedzieć że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Byłam wtedy bardzo szczęśliwą osobą, zapatrzoną w ,, tego jedynego”. Byłam obdarowywana przez niego prezentami i zabierana na niesamowite wycieczki. Czego chcieć więcej?- myślałam. Lecz ta wspaniała sielanka nie trwała długo. Nadszedł dzień mojej matury, po powrocie ze szkoły nie miałam kontaktu z moim chłopakiem, bardzo się martwiłam ponieważ to było do niego nie podobne. Zamiast się uczyć cały czas myślałam co się dzieje. W pewnej chwili moi rodzice weszli do mojego pokoju i powiedzieli że mój chłopak nie żyje- powiesił się. Nie mogłam w to uwierzyć w jednej chwili cały świat mi się zawalił. Cały czas zadawałam sobie pytania co się stało? Czemu to zrobił? Nie myślałam o niczym innym, nawet o następnych egzaminach maturalnych. Zmobilizowałam się jednak i napisałam pozytywnie maturę. Po tym trudnym okresie zaczął się czas przemyśleń i wyjaśniania całej tej sytuacji. Starałam się dotrzeć do informacji co było przyczyną jego samobójstwa. Okazało się że w miejscowości gdzie mieszkał wszyscy wiedzieli że był dilerem narkotyków i miał długi. To był dla mnie szok ale wiele rzeczy stało się wtedy jasne. Zdałam sobie wtedy sprawę jaka byłam zaślepiona i wpatrzona w chłopaka który zawsze robił wszystko abym była zadowolona i nie miała powodów do jakichkolwiek podejrzeń. Zrozumiałam jak byłam manipulowana. Wysłuchiwałam jego zapewnień, że nienawidzi ludzi którzy biorą narkotyki i tych którzy je im udostępniają. Usypiał moją czujność abym niczego nie podejrzewała. Nie zastanowiło mnie również skąd osiemnastoletni chłopak ma pieniądze na takie drogie prezenty. Przypomniałam sobie sytuację gdy dostałam złoty pierścionek, wtedy mój tata zasugerował mi żebym się zastanowiła skąd on ma pieniądze. Ja jednak nie chciałam tego słuchać, byłam pewna że jest tak
88
jak mówi mój chłopak, że dorabia sobie drobne pieniądze w legalny sposób. Byłam zaślepiona, moje uczucia były tak silne, że nic innego nie miało znaczenia. Podczas moich rozważań dotyczących tej sprawy przypomniałam sobie podejrzaną sytuację której byłam świadkiem. Podczas spaceru z moim chłopakiem podszedł do nas jakiś chłopak i zaczął z nim rozmawiać o ,,załatwianiu czegoś‟‟, lecz szybko urwał rozmowę. Wtedy zrozumiałam jaka byłam naiwna, w 100% wierzyłam chłopakowi, który mnie cały czas okłamywał. Gdy w końcu do mnie dotarło jaka jest prawda bardzo się załamałam. Długi czas byłam załamana, płakałam i nie spałam po nocach. Nie myślałam o niczym innym, nawet o wyborze studiów. Niestety gdy doszłam już trochę do siebie było za późno, uczelnia na którą chciałam się dostać zakończyła już rekrutację. Nie miałam wyboru pozostały mi tylko studia prywatne. Cała ta sytuacja mogła zniszczyć moje życie, jednak są na tym świecie osoby na które zawsze można liczyć. Całą ta sytuacja skłania do refleksji jaki wpływ mają uczucia na logiczne myślenie. Po wielu przemyśleniach zrozumiałam, że moja miłość i oddanie nie wpływały pozytywnie na logiczne myślenie. Wręcz przeciwnie moje uczucia zasłaniały mi cały świat. Ważne dla mnie było to abym była szczęśliwa a nie to co się dzieje dookoła mnie. Można powiedzieć że uczucia żądzą światem, może to być dobre gdy mamy nad tym kontrolę, jednak gdy uczucia żądzą nami może to się skończyć źle. Diana Mąka Sytuacja, która wpłynęła na moje dalsze życie i na zmiany w zachowaniu miała miejsce w sierpniu 2001 roku. Otóż tego lata wybraliśmy się wraz z przyjaciółmi na ognisko nad rzekę Wisłę. Z myślą o dobrej zabawie przed organizowaną imprezą zakupiliśmy prowiant i sporą ilość alkoholu w pobliskim sklepie w Puławach. Po dotarciu na miejsce razem z przyjaciółmi zaczęliśmy rozpalać ognisko i szykować jedzenie. Wraz z upływem czasu humor coraz bardziej dopisywał wszystkim zebranym wokół ogniska, co spowodowane było tym, że alkohol coraz bardziej dawał się we znaki uczestnikom tej plenerowej imprezy. W pewnym momencie około północy jeden z moich kolegów zaczął się popisywać, po czym rozebrał się i oznajmił wszystkim że skoczy do wody. Każdy z nas myślał że się wygłupia, bo kto przy zdrowych zmysłach w środku nocy chciałby pływać w rzece o silnym nurcie i podwójnych dnach. Z tych cech słynie między innymi Wisła. Traktowaliśmy to jako zabawę, lecz po krótkiej chwili skoczył do wezbranej rzeki, zrobił to o czym mówił. Strach, który nas ogarnął nie pozwalał nam logicznie myśleć oraz szybko zareagować na taką niespodziewaną sytuację. Do tego z drugiej strony wypicie tak dużej ilości
89
alkoholu nikomu nie pozwalało na zachowanie zimnej krwi w przypadku gdy jeden z naszych kolegów był już w wodzie. Po kilku minutach próbowaliśmy go ratować, ale nurt był tak silny, że kolegi już niebyło widać. Wir wciągnął go pod wodę. Nastroje wszystkich osób uczestniczących w ognisku momentalnie się zmieniły, na twarzach niebyło już uśmiechów tylko smutek i żal. Biorąc pod uwagę to, że nie mogliśmy mu w jakimś stopniu pomóc zawiadomiliśmy policję, która przyjechała na miejsce zdarzenia. Finał tej historii został w pamięci każdego z nas, lekkomyślność i brak rozsądku, oraz logicznego myślenia spowodował tragedię. Po tym wypadku duża część osób zrozumiała, że za nim coś się zrobi trzeba wszystko logicznie przemyśleć zanim dojdzie do następnej takiej dramatycznej sytuacji. Mam tu na myśli różnego rodzaju postępowanie, z którego należy wyciągnąć wnioski, za i przeciw oraz konsekwencje takich lekkomyślnych czynów, bo tak naprawdę logicznie myśląc i szybko reagując można było go od tej myśli odsunąć, albo pomóc wyciągnąć go w jakiś sposób z wody. U większości osób tego zdarzenia można było zauważyć zmianę zachowania, postępowania w różnych sytuacjach. Część z nich zaczęła patrzeć na życie z innej strony, kierując się bardziej rozumem i logicznie podchodząc do wszystkiego niż beztrosko traktując życie nie myśląc o jego konsekwencjach. Starali się rozważnie podejmować decyzje wcześniej przemyślając je kilka razy. Na koniec chciałabym dodać, żebyśmy pamiętali, że życie mamy tylko jedno i przeżyjmy je rozważnie. Dominik Hibner Myślę że szczerze mogę powiedzieć iż uczucia w moim życiu całkowicie przekreśliły logiczne myślenie. 21 lat żyłem sobie spokojnie w mieście w centralnej Polsce, które nazywa się Pabianice. Uważałem że nie brakuje mi niczego do szczęścia miałem grono znajomych, rodzinę, przyjaciół, nie miałem czasu się nudzić ponieważ studiowałem na Politechnice a w wolnym czasie grywałem w „garażowej” kapeli. Moje życie wydawało mi się całkowicie poukładane i w stu procentach byłem z niego zadowolony, uważałem iż nic nie można zmienić na lepsze. Pewnego dnia nudząc się późnym wieczorem postanowiłem wejść dla tzw. „śmiechu” na czat, gdzie miałem zabić czas. I od tamtego dnia logiczne myślenie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Pisząc tą pracę mieszkam w Lublinie, studiuję na UMCS-ie a półtora tygodnia temu urodził mi się syn, dodam że mam lat 25, a jeszcze cztery lata temu moje życie wydawało się spokojne i na pewno nie uwierzyłbym że w wieku 25 lat będę pracująco-studiującym młodym tatą. Tak więc wracając do tematu, wszedłem na czat, gdzie porozmawiałem z
90
pewną kobietą, która co prawda wywołała we mnie takie emocje, uczucia, które całkowicie wyrzuciły z mojej głowy logiczne myślenie. Po kilku rozmowach telefonicznych pojechałem, cały w euforii do Lublina, żeby poznać kobietę, która tak namąciła mi w głowie. Po pierwszym spotkaniu wiedziałem już że nie potrafię bez niej żyć, właśnie wtedy zrozumiałem iż logiczne myślenie, nie jest w życiu człowieka najważniejsze, ponieważ wbrew jakiemukolwiek logicznemu myśleniu, porzuciłem studia, zerwałem w pewien sposób bliski kontakt ze znajomymi, wyszedłem z domu rodzinnego, jadąc w jedną wielką niewiadomą, a wszystko z powodu uczucia, jakim darzyłem i wciąż darzę swoją Żonę. Konsekwencje mojego zachowania są niezwykle pozytywne, wreszcie studiuję to co naprawdę lubię, jestem szczęśliwym mężem i od niedawna szczęśliwym tatą, mieszkam na tzw. „swoim”, całe moje życie odwróciło się do góry nogami, ale jak najbardziej pozytywnie, w życiu nie oddałbym tego co mam. Tak samo myślałem jeszcze cztery lata temu, gdzie wydawało mi się że moje życie jest całkowicie poukładane, jak widać, nie wykazałem się logicznym myśleniem porzucając coś co mi odpowiadało i porywając się na coś czego skutków sam nie mogłem przewidzieć, ale mimo wszystko moja historia, uświadamia mi to iż wpływ tychże uczuć na proces myślenia logicznego, jest ogromny, moje życie ukazuje iż uczucia, są mocniejsze od wszystkich innych aspektów ludzkiego życia, porzucając rodzinę, przyjaciół, uczelnie, hobby, rzuciłem się na głęboką wodę, ale jak widać było warto, choć bardzo możliwe że moje życie znów przyniesie mi pewne uczucia, które znów całkowicie odwrócą moje losy. Ilona Walczak Kiedy otrzymaliśmy temat naszej pracy zaliczeniowej właściwie nie wiedziałam o czym mogę napisać. Zaczęłam najpierw zastanawiać się, czym dla mnie jest logiczne myślenie? Wydaje mi się, że to podejmowanie decyzji, które bada mieć pozytywne skutki dla naszego dalszego życia. I myślę, że do tej pory większość decyzji które podejmowałam były logiczne i przemyślane. Między innymi poszłam na studia zgodne z moimi zainteresowaniami, które dają mi dużo satysfakcji. Po skończeniu licencjatu zaczęłam pracę opiekunki do dziecka a studia magisterskie planowałam kontynuować w trybie zaocznym. Na trzecim roku studiów poznałam chłopaka, który bardzo szybko stał się dla mnie najważniejsza osoba na świecie. Pokochałam go tak bardzo, że kiedy podjął decyzje o wyjeździe do pracy za granicę, gotowa byłam zrezygnować ze studiów magisterskich, żeby wyjechać razem z nim. Stwierdziłam, że tytuł magistra nie jest ważny, najważniejsze jest by być z
91
kimś kogo się kocha. Po długich rozmowach przekonał mnie, że nie powinnam dla niego rezygnować ze swoich wcześniejszych planów ani robić dłuższych przerw, bo potem ciężko będzie mi wrócić do nauki. Długo zastanawiałam się co zrobić, ale zdecydowałam zostać w Polsce i pójść na studia. Nie tylko dla siebie, chciałam też był ze mną dumny. Złożyłam dokumenty na studia zaoczne i dostałam się przy pierwszym naborze. I kiedy wydawało się, że wszystko układa się tak jak powinno coś się jednak posypało. Mężczyzna, z którym chciałam spędzić resztę życia, dla którego gotowa byłam przewrócić wszystko do góry nogami, z dnia na dzień zakończył nasz związek. Powiedział tylko, że coś na pewno miedzy nami było ale z jego strony to nie jest miłość i jest mu przykro. Tylko tyle. Czekałam 4 miesiące w nadziei ze wróci i wszystko będzie nareszcie tak, jak przed wyjazdem. Nie potrafiłam uwierzyć w to co usłyszałam. W jednej chwili cały mój świat się zawalił. Nie miałam motywacji do życia a tym bardziej do nauki. Dwa pierwsze zjazdy były bardzo ciężkie. Siedziałam na auli wśród nieznanych ludzi i chciałam uciec. Zastanawiałam się co ja tu właściwie robie? Czy te studia są mi potrzebne do szczęścia? Bałam się, że sobie nie poradzę. Od naszego rozstania minęły dwa miesiące. Nie zrezygnowałam i nie żałuje, bo to chyba byłaby najgłupsza decyzja podjęta w moim życiu w dodatku pod wpływem emocji. A dziś, znalazłam siłę na to żeby dalej żyć, chce się dalej rozwijać i wiem jedno: wszystko co robie chce robić tylko i wyłącznie dla siebie. A jeśli chodzi o przeszłość - nie warto wracać do tego co było. Myślę ze mam teraz wystarczająco dużo siły, żeby spojrzeć mojemu byłemu chłopakowi prosto w oczy i z pewnością siebie powiedzieć ze niczego mu nie zawdzięczam. Iwona Marczak Uczucia towarzyszą człowiekowi przez całe życie. Czasem pozytywne, często negatywne, ale jakże silne. Miłość, nienawiść, radość, strach, bojaźń…. To wszystko znamy, często umiemy przyporządkować do poszczególnych sytuacji życiowych. Czasem działają one destrukcyjnie na życie człowieka, uczucia przeważają, biorą górę nad nami, są silniejsze i zaburzają proces logicznego myślenia, podejmowania słusznych decyzji. Zbyt silna uczuciowość nie pozwala nam na prawidłowe i rozsądne kierowanie naszym losem i rozumowanie niektórych problemów. Zdarza się, że jedna sytuacja, jedno uczucie, jeden moment, jedna chwila potrafi zaważyć na całym naszym życiu. Młoda dziewczyna, czternaście lat, zawsze wesoła, rozsądna, uśmiechnięta. Otacza ją wielu znajomych, jest ładna, miła, lubiana i szanowana przez rówieśników. W szkole radzi sobie
92
dobrze, w domu… jak w domu problemy są i zawsze będą ale nie jest najgorzej. Zwykły dzień. Zajęcia w szkole, przerwy z przyjaciółmi, rozmowy, śmiech, plany na wieczór. Dziewczyna nie wie, że za chwile krótka rozmowa z jej rówieśniczką odmieni całe jej życie. Jedno zdanie„Ej, ale ty masz pulchne uda!” Niby błahostka, niby głupota, którą większość nastolatek by się nie przejęło. Nie w tym przypadku. Wróciła do domu i cały świat zmienił swe kolory, strach przed nieakceptacją przez innych z powodu zbędnych kilogramów (których w rzeczywistości nigdy nie było), niska samoocena i brak wiary w siebie zdominowały jej życie. Zaczęło się jak zwykle. Zakazy i ograniczenia w jedzeniu. Najpierw ograniczę słodycze, koniec z białym pieczywem, zacznę więcej ćwiczyć!!! Z czasem jednak to było za mało. Bojaźń, strach, lęk stawały się coraz silniejsze. W głowie ciągłe pytania: Co mam zrobić by już nigdy więcej tego nie usłyszeć? Co jeśli się to powtórzy? Nie. Nie mogę do tego dopuścić!! Te uczucia popchnęły do kolejnych decyzji- koniec z mięsem, słodkimi owocami, pieczywem!! Ograniczę dzienna dawkę kalorii do 1000!. Potem już było „z górki”. Po kilku miesiącach drastyczna dieta i litry wylanego potu w czasie ćwiczeń spowodowały, że kilogramy spadał jeden za drugim. Niejedzenie stało rutyną, niebezpieczną rutyną, która zaczęła zagrażać zdrowiu potem już nawet życiu. Nic nie dały rozmowy z psychologiem, rozmowy z najbliższymi, szczere rozmowy w których mówiła o lęku, o swoich uczuciach. Nie bała się o nich mówić, bała się ich, tego że mają taki ogromny wpływ na jej życie. Mijały lata… . Mądra dziewczyna mająca świadomość tego, ze robi źle, że sama dąży do destrukcji siebie i swojego życia, wciąż nie umie poradzić sobie z tym problemem. Już młoda kobieta, studentka, mówiąc o tym przyznaje, że chciałaby wieść normalne życie (już takie nie jest) lecz nie umie, nie potrafi pozbyć się uczucia strachu, strachu przed jedzeniem, przed tym co może się stać gdy zacznie jeść. To uczucie zaburza jej logiczne myślenie, jest dorosła wie, że musi jeść by żyć. Jedzenie - przecież to zwykła czynność, którą codziennie wykonują miliony ludzi, czynność która większości sprawia przyjemność… dla niej to droga przez męki, walka z samą sobą. Często myśli o tym, że choroba tak wpłynęła na jej zdrowie, że wymarzone dzieci i wspólne życie u boku kochającego mężczyzny staje się nierealne. Strach przed nieakceptacją jej wyglądu uniemożliwił jej zbliżenie się do mężczyzn, zaważył na wielu aspektach jej dotychczasowego życia. Wtedy przychodzą myśli, rozsądne postanowienia. Dość!! Zmienię to!! Muszę!! Chcę!! Niestety to tylko chwile, przebłyski logicznego myślenia jak przystało na dwudziestokilkuletnią kobietę, która pragnie ułożyć sobie życie. sobie życie. Te marzenia zostają zaćmione przez lęk i strach. Uczucie z
93
dzieciństwa kiedy stała przed koleżanką i zmuszona była słuchać jej komentarza na temat swojego wyglądu były silniejsze. Nie liczyła się teraźniejszość. Prośby bliskich i znajomych o to by przestała, już dość, już starczy tego wykańczania siebie nie skutkowały. Jest dorosła i sama powinna to wiedzieć patrząc w przyszłość. NIE. Na logiczne myślenie nie było tu miejsca. Nadal nie ma. Często po latach widząc te same koleżanki z którymi spędzała szkolne przerwy, które teraz ułożyły sobie życie, niektóre są mężatkami z dziećmi, zastanawiam się dlaczego to na mnie trafiło? Dlaczego to ja? Na życie tej młodej kobiety diametralny wpływ miało wydarzenie z młodzieńczych lat, uczucie, które towarzyszy jej do dnia dzisiejszego, które zaważyło na jej życiu…. Zamieniło w mękę. Przez nie straciła wiele. Ominęło ją wiele pięknych i radosnych chwil a doświadczyła wiele smutku i łez.. nie tylko swoich... Gdyby nie ono jej życie pewnie potoczyłoby się inaczej. Spełniłyby się jej wielkie marzenia te o rodzinie, wielkiej miłości te o karierze zawodowej której nie miała odwagi rozpocząć. Historia ta pokazuje jak wielką siłę uczucia odgrywają w naszym życiu, jak wielką mogą mieć potęgę. Potrafią przejąć całkowitą kontrolę nad naszym życiem wnosząc coś dobrego lub jak w przypadku tej historii całkowicie zdezorganizować życie uniemożliwiając logicznie myśleć i podejmować racjonalne decyzje. Gdybym mogła chciałabym cofnąć czas….. [N.N.] Za każdym razem, kiedy stoję nad grobem mojej najstarszej siostry zastanawiam się DLACZEGO?, PO CO?, JAKI TO MIAŁO SENS? JAKI JEST CEL ŻYCIA?. Setki różnych pytań, na które ja sama muszę znaleźć wytłumaczenie, sensowne wytłumaczenie, choć wiem, że takiego niema. Była wykształconą, bardzo zdolną kobietą. Miała kochającego męża. Brakowało im tylko dziecka. Bardzo pragnęła je mieć pomimo ryzyka, jakie jej groziło. Kiedy zaszła w ciążę była najszczęśliwszą osobą na świecie. Wiedzieliśmy, że to będzie dziewczynka – Marysia. Najfajniejsze to to, że urodzić się miała 14 lutego w Walentynki. Ze względu na ryzyko dziewiąty miesiąc musiała spędzić w szpitalu aż do rozwiązania. Niby spokojny piątkowy dzień przebiegał tak jak reszta pozostałych dni, aż do wieczora. Wiadomość o nagłej śmierci siostry dosłownie oszołomiła. Nienawidzę takiego momentu. Nie sposób go opisać. Ten, kto przeżył taki moment wie, o czym mówię. Najpierw niedowierzanie, pomyłka, to nieprawda, potem łzy, ból, strach, kucie w sercu, nieprzespane noce. Doszedł jeszcze lęk o dziecko czy przeżyje a jeśli tak to, co wtedy? Niestety odeszła po sześciu miesiącach do swojej mamy. Wszystko wtedy wróciło.
94
Zostały tylko niewyjaśnione pytania: CO TERAZ?, JAKI TO WSZYSTKO MA CEL? CO MOGLIŚMY ZROBIĆ A CZEGO NIE ZROBILIŚMY? Dziś minęło trzy lata, całe trzy lata. Było ciężko, bardzo ciężko. Były chwile wzlotów i upadków. Najgorsze było kasowanie sms‟ów od niej. Przy każdym sms‟ie przycisk „kasuj” był jak nóż w klatkę piersiową wbijany coraz głębiej i głębiej. Kiedy siedziałam sama w jej mieszkaniu czułam jej obecność, nie bałam się przecież to moja siostra. Jednak ból, tęsknota, pustka jest taka sama. Czy znalazłam odpowiedzi na te pytania, sama do końca nie wiem. Wiem na pewno, że dopiero jak stracimy bliską osobę wtedy doceniamy nasz sens życia. Zastanawiamy się nad nim. Jaki on właściwie jest, jaka jest w nim nasza rola? Śmierć, choć jest nie uchronnym końcem życia, zawsze „przychodzi nie w porę”. To ona powoduje, że stawiamy tak trudne pytania – o jej sens. Nie ma na nią lekarstwa. Jestem pewna, że kończy się coś, by coś mogło się zacząć. Wszystko ma swój początek i koniec. Wierzę, że to brama przez, którą człowiek przechodzi do nowego, lepszego świata. Teraz częściej dzwonię do przyjaciół, bo może jutro będzie za późno. Częściej moim najbliższym mówię, że ich kocham, bo może nie zdążę im tego powiedzieć. Częściej zatrzymuję się i patrzę uważniej. Jakoś tak bardziej się zachwycam. Chciałabym cofnąć czas do tych spędzonych razem chwil, ale nie po to żeby coś zmienić, ale po to, żeby przeżyć to jeszcze raz. Wykorzystać każdą drobna chwilę, bo w głębi duszy czyje, że śmierć jest początkiem dobrego życia, pomimo że tak ona boli. J. B. Słowo „emocja‟ pochodzi od łacińskiego emovere i oznacza świadome lub nieświadome silne uczucie o charakterze pobudzenia pozytywnego bądź negatywnego. Emocje to według Jamesa i Lange‟a ,,odczuwalne zmiany występujące po spostrzeżeniu sytuacji bodźcowej.” Emocje są cechą obecną w mniejszym lub większym stopniu u każdego człowieka. Głównym źródłem emocji są bodźce, odbierane przez ludzkie zmysły ze środowiska zewnętrznego; mogą być także wywołane poprzez potrzeby i dążenie do ich zaspokojenia czy też słowa. Stanowią one ważną część naszego życia. Emocje mają destrukcyjny wpływ na wykonywanie wielu czynnościniekontrolowane potrafią zakłócić proces logicznego myślenia. Będąc w liceum poznałam pewną dziewczynę, Martę. Wydawała mi się idealna. Była długonogą blondynką o figurze modelki i błękitnych jak niebo oczach. Wokół niej zawsze było pełno ludzi, bowiem dziewczyna ta miała w sobie coś niezwykłego. Coś, co przyciągało do niej ludzi jak magnes. Podobało mi się wszystko, co robiła: to jak się ubierała, czesała włosy,
95
uwielbiałam jej sposób zachowania i wypowiadania się. Byłam zachwycona jej osobą. W niedługim czasie Marta i ja stałyśmy się nierozłączne. Wreszcie mogłam być taka jak ona. Czułam się szczęśliwa, kiedy zakładałam jej ulubioną bluzkę czy używałam jej najdroższych perfum. Jednak w pewnym momencie naszej znajomości zauważyłam, że dzieje się coś dziwnego. Całe moje życie nagle zostało całkowicie podporządkowane jednej osobie- Marcie. Chodziłam tam, gdzie chciała Marta. Robiłam to, co chciała Marta. A ona potrafiła kontrolować moje emocje i bawić się nimi (co - muszę przyznać- robiła bardzo zręcznie). Wiedziała w jaki sposób wywołać we mnie euforię, płacz czy też strach. A ja nie potrafiłam sama o sobie decydować, nie potrafiłam logicznie myśleć. Ciągła myśl, że mogę zrobić lub powiedzieć coś, co nie przypadnie Marcie do gustu powodowała, że wpadałam w panikę. Za wszelką cenę starałam się jej udowodnić, że jestem warta jej przyjaźni. Zapomniałam, kim tak naprawdę jestem. Stałam się zupełnie inną osobą. Nie potrafię opisać tego, co wtedy działo się w mojej głowie. Wkrótce zdałam sobie sprawę z tego, że przyjaźń już nas nie łączy. Bo przyjaciel zawsze zaakceptuje nas takim, jakim jesteśmy naprawdę, pomimo naszych wad, zawsze będzie dostrzegał w nas także zalety. A ja tego nie czułam. Zdałam sobie sprawę z tego, że po prostu boję się tej dziewczyny, tego co powie i jak mnie oceni. Ten strach powodował, że przestałam myśleć o rzeczach ważnych. Wkrótce pojawiły się problemy w szkole, bo nie potrafiłam się skupić na zajęciach, i w domu, bo zamiast rozmawiać z rodziną cały czas myślałam o tym, co mogę zrobić, by stać się doskonalszą. Ta sytuacja trwała kilka miesięcy. W końcu nadeszła zima. Któregoś dnia Marta stwierdziła, że to idealna pora na to, aby wybrać się na wycieczkę w góry. Grupką znajomych wybraliśmy się do Zakopanego. Tam już czekał na nas elegancki pensjonat, wybrany oczywiście przez Martę. Rozpakowaliśmy nasze walizki i zeszliśmy na dolny hol naszego pensjonatu, gdzie czekała na nas dyskoteka w rytmie góralskich przebojów. Po wypiciu kilku piw (ja oczywiście nie piłam, gdyż nie przepadam za tego rodzaju trunkami) Marta zadecydowała, że najwyższy czas wybrać się na szczyt naszych pięknych Tatr. Wszyscy podekscytowani, ochoczo i z pełnym entuzjazmem przystanęli na tę propozycję. Tylko ja czułam, że to nie jest dobry pomysł, ale ogarnięta strachem przed wyśmianiem mnie przez Martę i odrzuceniem ze strony grupy, postanowiłam nie protestować. Noc była bardzo mroźna, ale nikomu, oprócz mi to nie przeszkadzało. Prowadzeni przez Martę weszliśmy do jakiejś jaskini. Znajomi śmiali się i śpiewali. Nie przeszkadzało im nawet to, że owa jaskinia robiła się coraz ciaśniejsza. W którymś momencie poczułam, że nie mogę się ruszyć. To, że jako jedyna byłam ubrana w gruby góralski kożuch, w końcu dało o sobie
96
znać. Wołałam o pomoc, ale od Marty usłyszałam tylko tyle, że nie powinnam tyle zjeść na kolację. Zostałam sama, w tej ciemnej i zimnej jaskini, bez cienia szansy na wydostanie się. Przerażała mnie perspektywa, że mogę już stąd nigdy nie wyjść, że nie zobaczę słońca, nie zatańczę, nie wykąpię się w jeziorze i nie poczuję, jak wiatr delikatnie rozwiewa moje włosy. Emocje wzięły górę, zaczęłam płakać, wpadłam w histerię. Krzyczałam, wołałam o pomoc, ale pomoc nie nadchodziła. Po kilku godzinach uspokoiłam się. Nagle zrozumiałam, że przecież mogę spróbować się przekręcić i po prostu iść przez jaskinię bokiem. I ta myśl okazała się zbawienna. Po wykonaniu kilku niezbyt skomplikowanych manewrów wreszcie udało mi się wyjść z jaskini. Wróciłam do pensjonatu, spakowałam swoje rzeczy i wróciłam do domu. Od tamtej pory przestałam się przejmować wszystkim i wszystkimi, a przede wszystkim Martą. Zrozumiałam, że nie mogę pozwolić, aby emocje tak bardzo wpływały na moją psychikę, żeby kierowały moim życiem i nie pozwalały logicznie myśleć. Do każdej sprawy zaczęłam podchodzić spokojnie, bez pośpiechu i uczucia, że coś mi nie wyjdzie, że może się to komuś nie spodobać. Justyna Szynkowska Moje prawdziwe, dorosłe życie, rozpoczęło się prawie cztery lata temu, nawet nigdy sobie nie wyobrażałam, że to takie trudne. Kiedy na świat przyszła nasza córeczka, potrzebowałam najbardziej wsparcia. Ale niestety mój mąż, nie był w stanie mi tego dać. Ciągłe czekanie na jego powrót, ciągły stres, tęsknota, bezradność, doprowadzały mnie do szału. Ja, jako odpowiedzialna matka, skupiona na idealnej opiece nad dzieckiem, nie mogłam sobie pozwolić na rozładowanie swoich emocji. A bywały chwile, że miałam ochotę po prostu zniknąć. Moje życie zostało całkowicie podporządkowane potrzebą dziecka i męża. Bardzo dobrze rozumiałam, czym jest macierzyństwo, ale nie mogłam zrozumieć, dlaczego wszystko się psuje w moim małżeństwie. Ciągle sobie zadawałam pytanie, dlaczego on woli spędzać czas poza domem, a nie z rodziną. Kto, lub co jest ważniejsze od córeczki i ode mnie? W pewnym momencie już nie myślałam co jest przyczyną tej beznadziejnej sytuacji, ale dlaczego tak się dzieje. Myślałam sobie, jakie życie mogło by być wspaniałe, gdyby tylko on chciał. Moja samoocena ciągle spadała i już traciłam nadzieję, że kiedykolwiek będę mogła być szczęśliwa. Bezradność, chyba najlepiej określała moją sytuację. Prośby, płacze, kłótnie nic nie pomagały. Zaczęłam siebie obwiniać, że może niepotrzebnie coś powiedziałam, może o jedno słowo za dużo, bo on znikał, a ja nie miałam pojęcia gdzie. Po prostu wychodził i godzinami nie wracał. Z nikim nie potrafiłam rozmawiać, bo mi było wstyd,
97
że nie potrafię sobie życia ułożyć. Starałam się żyć normalnie, przede wszystkim dla dziecka, bo ono było najważniejsze. Po półtora rok przyszedł pewien dzień, dokładnie pamiętam – 10 września 2008, dzień wypłaty mojego męża. Nie mogłam się do niego dodzwonić, po kilku godzinach usłyszałam dźwięk telefonu to był SMS, który brzmiał: „Jestem złym człowiekiem, nie zasługuję na was. Żegnajcie”. Przeżyłam szok, nie miałam pojęcia o co chodzi, tzn. podejrzewałam, ale nie miałam pewności. Nigdy nie chciałam sprawdzać kogokolwiek, a na pewno nie męża. W tym czasie, gdy odczytałam wiadomość, kładłam moją córcię spać. Przez chwilę poczułam, jak mi się robi gorąco, wyobrażałam sobie najgorsze. Ale nie zareagowałam, nie dzwoniłam do niego. Zaraz pomyślałam, że jeśli się wydarzyło coś, co doprowadziło go do myśli samobójczych, a ja mu pomogę, to przy kolejnej trudnej sytuacji, będzie to samo. Tak naprawdę bardzo się bałam, ale wiedziałam, że musi sam sobie poradzić. Postanowiłam nie reagować, nie mogłam doprowadzić do tego, aby ktokolwiek wobec mnie stosował taki szantaż emocjonalny. Chce to zrobić, to jego sprawa, ja mam dla kogo żyć. Już nie pamiętam która była godzina, może przed północą, mąż wrócił i powiedział, że wypłaty nie będzie. Ja się zapytałam dlaczego?, a on mi na to, że przegrał. Nagle wszystko stało się jasne. Rozmawialiśmy przez godzinę, może trochę dłużej, tzn. on mówił, a ja raczej słuchałam. Opowiedział mi, jak spędzał czas i postanowił się leczyć. Myślę, że to był taki przełomowy dzień dla mojej rodziny, ale przede wszystkim dla męża. Po kilku dniach, bez większego entuzjazmu pojechałam z mężem do Stalowej Woli, do Ośrodka Leczenia Uzależnień. Pierwszy wolny termin na terapię, to koniec listopada. Mąż czekał na ten dzień, a ja jakby zatrzymałam się w swoich przemyśleniach na temat naszego związku. W tym czasie, jeszcze zdarzały się jakieś niejasne sytuacje i tak naprawdę do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy mój mąż się zgłosi na leczenie. Jakieś wewnętrzne napięcie we mnie rosło, aż w końcu kilka dni przed planowanym wyjazdem, postawiłam sprawę jasno, że jeśli nie pojedzie, to będziemy musieli się rozstać, bo nie widziałam możliwości bycia razem. Tak postanowiłam i wiem, że zdania bym nie zmieniła. To nie było najlepsze rozwiązanie, bo wywarłam na nim presje, ale już miałam tego dość i chciałam normalnie żyć. Przyszedł ten dzień, mąż już był spakowany i poprosił, żebym z nim pojechała. Terapia miała trwać półtora miesiąca, wiec postanowiłam zrobić to dla niego i chyba też dla siebie, żeby nie mieć wyrzutów. Nasze rozstanie bardzo dobrze wspominam. Czułam, że mój mąż jest blisko, pomimo że się nie widzieliśmy. Codziennie dzwonił, bardzo dojrzale rozmawiał. Na
98
Święta nie przyjechał, ale na Sylwestra udało mu się otrzymać przepustkę okolicznościową z okazji naszej rocznicy ślubu. Po zakończeniu terapii było idealnie, jeszcze lepiej niż kiedykolwiek. Naprawdę czułam, że mój mąż wrócił. Chociaż obawy jeszcze zastawały, że to wszystko może się powtórzyć. Teraz już nie żyję w strachu, że mój mąż może wrócić do hazardu, nie boję się tego. Zajęło mi to trochę czasu, aby wyzbyć się tego uczucia. Wiem na pewno, że już nigdy nie będę budowała własnej oceny w oparciu o zachowanie mojego męża, czy kogokolwiek, wobec mnie. W tych wszystkich sytuacjach, nie zmieniłabym niczego, ale na pewno inaczej bym podchodziła do siebie, pewnie bym siebie lepiej traktowała. Jeszcze nie potrafię sobie odpowiedzieć, czy nie odeszłam, bo byłam zbyt słaba, czy też zostałam w tym związku, bo byłam bardzo silna. Myślę że za jakiś czas odpowiem sobie na to pytanie. Ja, ze swojego doświadczenia wiem, że warto jest walczyć o innych, ale przede wszystkim o siebie. Karolina Zanjat W wieku osiemnastu lat poznałam Mateusza. Bardzo się w nim zakochałam, była to miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczęliśmy spotykać się w szkole, każdą przerwę spędzaliśmy razem. Cały swój wolny czas poświęcałam jemu. Nie miałam czasu dla koleżanek, znajomych, rodziny, również na naukę zostawało mi bardzo niewiele czasu. Po jakimś czasie chciałam przedstawić go rodzicom więc zaprosiłam go do domu. Niestety nie wypadł zbyt dobrze w oczach mojej mamy. Jej zdaniem był bardzo arogancki i mało kulturalny, nazwała go wręcz „łobuzem”. Zmartwiłam się lecz nie aż tak bardzo jak powinnam. Kilka dni później Mateusz chciał zabrać mnie do kina, lecz mama nie wyraziła zgody na moje wyjście zarówno na to jak i wiele innych. Ciągle dawała mi do zrozumienia, że Mateusz jej się nie podoba, że ma złe odczucia co do niego i że się o mnie bardzo martwi. Po kilku miesiącach rodzice zabronili mi się z nim spotykać, a stało się to po szkolnym zebraniu, po którym to moja wychowawczyni rozmawiała z mamą. Powiedziała, że Mateusz ma na mnie zły wpływ, opuściłam się w nauce, a na niego skarży się większość nauczycieli, pali papierosy i równie dobrze może mnie wciągnąć w ten nałóg, spożywa alkohol również na terenie szkoły i robi wiele innych złych rzeczy. Byłam załamana, nie wierzyłam w żadne słowo które powtórzyła mi mama, bardzo płakałam i kłóciłam się z rodzicami, czego do tej pory nigdy wcześniej nie robiłam. W związku z zaistniałą sytuacją mój dalszy związek z Mateuszem był wielką tajemnicą. Tak więc nie mogliśmy spotykać się w szkole gdyż wychowawczyni nas obserwowała więc widywaliśmy się w niedziele u
99
niego w domu. Jego rodzice nie mieli nic przeciwko a wręcz przeciwnie bardzo nas wspierali i pomagali w spotkaniach. Gdy moi rodzice wyjeżdżali w niedziele do rodziny w odwiedziny to ja zostawałam w domu pod pozorem nauki, a gdy tylko ich nie było wychodziłam do Mateusza. Wielokrotnie mówiłam, że idę do koleżanki, na próbę chóru na różnego rodzaju zajęcia sportowe, a tak naprawdę ten czas spędzałam z nim. Kłamałam coraz więcej i więcej, moje kłamstwa były coraz częstsze i z biegiem czasu przychodziły mi z taką łatwością, że sama byłam zdumiona z jaką pewnością siebie i z jaką wiarygodnością to robię. Moje oszustwa i zaślepienie trwały aż trzy lata. Wydawało mi się wówczas, że wszyscy naokoło są źli, że nie mają racji. Nie rozumiałam zupełnie i nie tolerowałam tego, że ingerują w moją miłość. Na całe szczęście przyszedł czas i „obudziłam się ze snu”. A stało się to dzięki anonimowemu koledze Mateusza, który dostarczył mi adres i nazwisko dziewczyny, która to również była dziewczyną „mojego chłopaka”. Nie mogłam w to uwierzyć. Czar prysł, moja młodzieńcza miłość, mój cały ówczesny świat się zawalił, serce pękło na kilka części. Mój idealny chłopak okazał się zwykłym kłamcą, przyznał się również do wielu nałogów których nie potrafiłam odkryć przez tak długi czas. Na szczęście nie cierpiałam zbyt długo, niezawodni jak zwykle byli rodzice i przyjaciółki. Zdałam sobie sprawę jak bardzo byłam zaślepiona, widziałam tylko to co chciałam widzieć. Moje racjonalne myślenie było bliskie zeru. Nie chciałam słuchać starszych, mądrzejszych od siebie ludzi, którzy ostrzegali mnie przed skutkami tego zauroczenia. Straciłam zaufanie rodziców, wielu znajomych dla których nie miałam po prostu czasu, a nie zyskałam zupełnie nic po za przykrym doświadczeniem i urazą do mężczyzn. Maciej Zbiciak Mam 27 lat. Od 2005 roku czyli od 6 lat pracuje w szpitalu. Jest to zupełnie inny świat ludzi, zdarzeń, uczuć, emocji. Świat, którego nie widać, o którym się nie myśli na co dzień. Każdy z nas pracowników, nieważne czy jest to lekarz, pielęgniarka, ratownik czy salowa próbuje stworzyć tzw. system obronny przed różnego rodzaju negatywnymi sytuacjami, które nas spotykają w naszej pracy. Na pewno ważne są predyspozycje do wykonywania tych zawodów takie jak np. silna psychika, opanowanie, poświęcenie. Jednak zdarzają się takie przypadki, w których nasz system obronny zawodzi. Mi przytrafiła się taka sytuacja w 2007 roku. Myślałem, że po 3 latach pracy jestem na tyle twardy psychicznie, że raczej nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Myliłem się i to bardzo. Cztery lata temu przyjęliśmy na oddział
100
chłopaka z dolegliwościami bólowymi brzucha. Adam tak miał na imię, wesoły, młody, zdolny człowiek. Rozmawialiśmy kilka razy w czasie kiedy woziłem Go na różnego rodzaju badania. Okazało się, że jesteśmy w tym samym wieku. Adam, student politechniki, przyszły inżynier z planami na całe życie. Podczas naszych rozmów chłopak opowiadał mi co będzie robił za rok po obronie pracy, po podpisaniu kontraktu z dużą firmą telekomunikacyjną. Zarobki dużo wyższe od średniej krajowej, praktycznie ustawiony finansowo od samego początku zaraz po skończeniu studiów, niezależny, spełniający swe największe marzenia. Mówił, że opłacało się ciężko harować na uczelni przez te cztery lata, satysfakcja i nagroda gwarantowane. Po trzech tygodniach pobytu w szpitalu Adam odszedł do „innego wspaniałego świata”. Nie było go już wśród nas żywych, medycyna mimo tak wielkiego postępu nie zdołała mu pomóc. Przegrał walkę, nawet nie mając czasu, aby przygotować się do niej. To wszystko stało się tak szybko. Pomimo tego, że z chorobą, cierpieniem, śmiercią spotykam się praktycznie każdego dnia to właśnie Adam i to co się stało wywarło na mnie wielki wpływ. Może dlatego, że byliśmy rówieśnikami, może dlatego, że przez ten czas kiedy przebywał na oddziale zakolegowaliśmy się. Od tamtego czasu zupełnie inaczej patrzę na świat. Dostrzegam rzeczy, które do tej pory wydawały mi się mało istotne. Doceniam to co posiadam i to co już udało mi się osiągnąć. Staram się spełniać swoje marzenia, nawet te najmniejsze, które potrafią sprawić taką radość jak największy sukces. Staram się nie marnować czasu na zbędny letarg, „sen zimowy” dlatego działam, robię, korzystam z życia. Zdarzenie jak najbardziej negatywne, ale mi pozwoliło otworzyć szerzej oczy, pokazało jak kruche może być nasze życie. Mamy plany, marzenia, cele i robimy wszystko żeby je osiągnąć, a zapominamy o tym żeby cieszyć się każdą chwilą, każdym dniem, godziną, minutą naszego życia. Marlena Jaśkiewicz Nie zastanawiałam się długo nad wyborem tematu mojej rozprawki. Wiedziałam od razu, jaki epizod z mojego życia pragnę opisać. Wydarzenie, które odmieniło życie nie tylko moje, ale i całej mojej rodziny. Nie należało ono do przyjemnych, wręcz przeciwnie, miało tragiczne skutki i odcisnęło bolesne piętno na mnie i moich najbliższych. Chcę napisać o tragicznej śmierci mojej młodszej siostry, Ani, która odeszła tak szybko, jak żyła. Miało to miejsce ponad trzy lata temu. Licząc dokładnie, minęło czterdzieści jeden miesięcy, choć ciągle mam wrażenie, że od tego tragicznego czwartku, kiedy utonęła, minął zaledwie jeden dzień. A jednak
101
czas pędzi nieubłaganie. Moja jedyna mała siostrzyczka, przez wszystkich zwana „Anusią” lub „Jasią” (jako skrót naszego nazwiska).Dziś miałaby 17 lat, a w przyszłym roku byłaby osobą pełnoletnią. Często zastanawiam się, jak wyglądałaby teraz. Czy byłaby wysoka? Na pewno! W końcu już wcześniej mnie przewyższała. Dzisiaj pewnie miałaby wzrost dziewczyny z drużyny siatkarskiej! Na pewno przeżywałaby swoją pierwszą nastoletnią miłość, pierwsze zmartwienia i pierwsze rozczarowania. Wiele bym dała by móc jej wysłuchać. Teraz jedyną „żywą” pamiątką po niej jest taśma magnetofonowa, na której nagrałyśmy naszą ostatnią rozmowę. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Droczyłyśmy się ze sobą, a potem po kilka razy odsłuchiwałyśmy tego, co zostało uwiecznione. Ile było przy tym śmiechu! Teraz, gdy wracam do tego nagrania, już się tak nie śmieję. Nie pałam już takim entuzjazmem. Przynajmniej nie takim, jak kiedyś. Właśnie o tym chciałabym napisać -o żałobie po stracie bliskiej osoby. Będzie to moje spojrzenie na ów problem. Opiszę moje doświadczenia i przeżycia, moje uczucia, zachowanie, sposób bycia. Napiszę o czymś, co nieuniknione, a co czeka każdego człowieka, któremu nie raz przyjdzie się z tym zmierzyć. Każdego, kto nie jest sama ze sobą, którego otaczają ludzie zajmujący szczególne miejsce w jego sercu. Człowiek w żałobie nie zachowuje się racjonalnie! Mogę stwierdzić, iż byłam wypełniona żalem, co sprawiało mi prawie fizyczny ból! Wiem, że powinnam wspierać swoich rodziców, moją mamę. Jednak ja uważałam, że każdy ma prawo do przeżywania żałoby na swój sposób. Nie można nikomu tego zabronić. Może było w tym trochę mojego egoizmu, bo to była „MOJA” żałoba. Nie ma sprawdzonego sposobu na „przeżycie” tego stanu, trzeba go przetrwać po swojemu, w zgodzie ze sobą. Ja nie potrafiłam uwierzyć w to, co się stało dopóty, dopóki nie zobaczyłam martwego ciała siostry leżącego w białej trumience. To był szok nie do opisania. Emocje wzięły nade mną górę. Nie myślałam logicznie. Płakałam i krzyczałam, jakbym była opętana. Dotykałam jej zimnych dłoni i błagałam by otworzyła oczy, żeby wstała. Nie mogłam się z tym pogodzić. Nie chciałam jej tak łatwo wypuścić z tego świata, choć jej przecież już w nim nie było. Wtedy jednak chciałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, ale czy w ogóle tkwiły we mnie jakieś siły? Co mogłam zrobić? Przecież nie posiadam żadnych specjalnych zdolności, czarować także nie potrafię. Nie wierzę w zdolności nadprzyrodzone. Wmawiałam sobie, że to, co się dzieje, to tylko zły sen. Koszmar, z którego na pewno się obudzę. Wiele razy słyszałam, że tak właśnie miało być, że miała przeżyć tylko czternaście lat. Cóż to za sprawiedliwość? Gdzie jest napisane, że jeden człowiek może się doczekać
102
późnej starości, a innemu z kolei nie jest nawet dane się narodzić? Mówiono mi, żebym nie płakała, ponieważ to i tak nic nie da. Przecież ja doskonale o tym wiedziałam, jednak nie chciałam myśleć o tym w ten sposób. Czułam, że powinno się w takiej chwili płakać. Przekładałam ilość wylanych łez na siłę miłości i przywiązania do siostry. Gdyby moje łzy miały zwrócić jej życie, wylałabym ich o wiele więcej! Choć jestem osobą wierzącą, to wiele razy miałam pretensję do Boga. W pewnym sensie obarczałam Go winą za to, że pozwolił mojej siostrze zginąć. Obwiniałam wszystkich: rodziców, nauczycieli, siebie, a nawet swoją siostrę. Przeklinałam jej głupotę i lekkomyślność. Największą jednak złość czułam do jej przyjaciółki, która zabrała ją nad wodę, choć zapewne wiedziała, że moja siostra nie umie pływać. Nie mogłam jednak wyładować na niej swojego gniewu, ponieważ ją spotkał taki sam los, jak moją siostrę. Na zmarłej mścić się przecież nie mogłam. Obie zapłaciły największą cenę. Po śmierci Ani zadręczałam się ciągłymi pytaniami typu: „A co by było, gdyby…?”. Można łatwo zadawać sobie to pytanie. Zastanawiać się, czy niektóre z naszych decyzji mogłyby zapobiec tragedii. Szukać w pamięci jakichś sygnałów zapowiadających coś złego. Przestałam jeść, zaniedbałam swoich przyjaciół, nie interesowałam się tym, co mnie otacza, nie opuszczałam domu. Straciłam wszelką chęć do życia. Ukryłam się pod stertą czarnych ubrań. Gorszyło mnie, gdy ktoś w mojej obecności słuchał głośnej muzyki. Nie mogłam zrozumieć, jak ludzie mogą się cieszyć, podczas kiedy ja cierpię. Potrafiłam kilkadziesiąt razy oglądać nasze wspólne fotografie. Dotykałam jej rzeczy, czytałam zapisane w zeszytach notatki tego dnia, którego bezpowrotnie odeszła. Nikomu nie pozwalałam przestawiać jej rzeczy. Wszystkie miały być w takim stanie, w jakim je zostawiła: niedokończona układanka z puzzli, porozrzucane zeszyty na stole, itp. Wspominałam lata naszego dzieciństwa oraz ostatnie dni jej życia. Na światło dzienne wyciągałam nasze nieporozumienia i sprzeczki. Winiłam siebie za to, co powiedziałam jej świadomie lub nawet nie zastanawiając się czy moje słowa ją ranią. Oceniałam siebie surowo. Nie znalazłam dla siebie wytłumaczenia. Chciałam się ukarać. Teraz, z perspektywy czasu uważam, że byłam w stosunku do siebie i innych zbyt obcesowa. Użalałam się nad sobą, ponieważ to sprawiało, że czułam się lepiej, pozwalało mi jakoś przetrwać. Może swoim żalem w jakiś sposób chciałam odkupić swoje winy? Nie byłam siostrą-aniołem, ale taką złą przecież też nie. Pamięć o mojej siostrze starannie pielęgnowałam i umieściłam na najwyższym piedestale. Ona była bez skazy. Nikt nie miał prawa mówić o niej w zły sposób. A przecież nie ma idealnych ludzi, nawet ona miała wady. Odrzucałam każdą pomocną dłoń. Odpychałam od siebie
103
ludzi, którzy starali się być przy mnie i ofiarować swoje wsparcie. Zamknęłam się w sobie. To nie było właściwe zachowanie z mojej stronyteraz to wiem. Przecież nic dzięki temu nie osiągnęłam. Nie wskrzesiłam jej. Byłam bliska depresji, zaniedbałam swoje zdrowie, odsunęłam od siebie przyjaciół. Śmierci nie da się odwrócić. Nie można cofnąć się o sekundę, dzień, czy godzinę. Nie wolno się zadręczać pytaniami, na które nie otrzymamy odpowiedzi, więc po co pytać? Przecież człowiek rodzi się po to, żeby umrzeć. Tak było, jest i będzie. Wokół mnie żyje wielu ludzi, których kocham, darzę przyjaźnią, szacunkiem. Wiem przecież, że ich żywot nie będzie trwał wiecznie. Choć postęp techniczny i nauka prą naprzód, to nie stworzono recepty na długowieczność. Wątpię, czy kiedykolwiek to nastąpi. Antidotum na śmierć nie istnieje. Człowiek musi przejść przez swoje życie i stawić czoło wszelkim problemom, tragediom. Długie i szczęśliwe życie wiodą bohaterowie bajek, a to przecież fikcja. My, ludzie z krwi i kości do nich nie należymy. Dlatego warto żyć w zgodzie ze sobą i z ludźmi tak, jakby każdy dzień naszego życia był tym ostatnim. Trzeba dokonywać takich wyborów, które będą dla nas korzystne. Nie chcę teraz patrzeć wstecz. Nie chcę się zastanawiać, czy mogłam coś wtedy zrobić. Nie chcę czuć ciągłej pustki, tak jak nie chcę siebie samej obwiniać. Nauczyłam się z tym żyć. Patrzę teraz na to inaczej. Odwiedzając grób siostry odczuwam spokój, nie mam nikomu nic do zarzucenia. Nie chcę żyć tą tragedią, bo pewnie jeszcze nie jedna przede mną. Jutro też może stać się coś, na co nie będę miała wpływu. Muszę więc zbierać siły, aby znaleźć w tym wszystkim logiczne wytłumaczenie i prawdziwy sens. Marzena Kałakucka Nasuwają mi się słowa Elizy Orzeszkowej: pierwsze westchnienie miłości jest ostatnim westchnieniem rozumu … tak i było w tym przypadku. Nienauczona była kochać, bała się miłości, przerażała ją. Kochali ją, ale Ona nie potrafiła kochać nikogo. Z Nim była ponad 3 lata, był dla niej przyjacielem, kochankiem, kimś, na kim mogła polegać. On chciał więcej – rodziny, dzieci, domu. Paraliżowała ją sama myśl o głębszym uczuciu a co mówić o czymś więcej. Grała, balansowała, nie szanowała Jego uczuć. Szukała akceptacji siebie, swojej atrakcyjności w oczach innych mężczyzn. W końcu oprzytomniała, zrozumiała, że może być naprawdę kochana i że chce kochać, a przede wszystkim, że kocha. Odszedł. Odszedł tak zwyczajnie. Wyszedł do stomatologa i …nie wrócił. Targana emocjami, uczuciem, które się w niej zrodziło, którego się bała, a jak się okazało, że może i umie kochać – nie ma kogo. Rozstanie jest czymś, co burzy
104
harmonię. Nie lubimy tego, nie chcemy, nie akceptujemy. Wszystko, czego chciał chciała mu dać, ale cegły wspólnych przeżyć, które układali runęły. Dom, który chciała stworzyć rozsypał się zanim stanął. Szukała wybaczenia, pomocy, deski ratunku, jakiegoś sygnału, zaczepienia. Trafiła do wróża. Powiedział jej, że wróci, że jeżeli w 10 kościołach w ciągu jednego dnia wrzuci do skrzynki modlitw swoją modlitwę (prośbę) za jego powrót – wróci – na pewno wróci. Chwytała się każdej deski ratunku. Modlitwa za modlitwą, łza za łzą. Wszystko co robiła było irracjonalne, szalone, nielogiczne. Zwierzyła się swojej koleżance, która okazało się wbiła jej nóż pod żebra (tam bardziej boli). Udając chęć pomocy, wysłuchania podkopywała pod nią ostatni kawałek twardej ziemi pod jej stopami. Okazało się, że tą osobą, do której odszedł jej ukochany to właśnie ona. Ona, która była jej powiernikiem, kimś „bliskim”, oparciem w trudnych dla niej chwilach. Z nadzieją pojechała do niego. Czekała pod domem, aż wróci z pracy. Weszła za nim z bijącym sercem, drżącymi rękami i łzami nadziei. Wysłuchał, ale zamiast oczekiwanej reakcji z jego strony, wstał i podał jej płaszcz wypychając za drzwi. Zamknął za nią drzwi i swoje serce. Nie wiedziała jak wróciła do domu. Wracała jak w malignie. Myśli kłębiły się jej w głowie. Przecież ją kochał, chciał by i Ona pokochała jego.. gdzie, w którym momencie, co się stało, jak? Los przewrotny jest. Odrzucamy, co nam daje, a w momencie, kiedy wyciągamy po to rękę, zostaje odebrane. Nie doceniamy tego, co mamy dopóki tego nie stracimy. Odrzucenie, strata miłości, której przecież nie chciała, a którą otrzymywała uznała za pokutę. Podwójna zdrada, strata. Do dziś nie potrafi przebaczyć. Czas nie leczy ran tylko z nimi oswaja. Nie znamy tego, co nas czeka. Czasami trzeba zostawić sprawy swojemu biegowi, bo jeżeli ma coś być to będzie. Nie można rozumem przemówić sercu, ponieważ rządzą się różnymi prawami. Ciężko im współgrać. Czy można zaufać całkowicie sercu? Nie szukać logicznych rozwiązań, odpowiedzi? Teraz chciałaby by to serce prowadziło ją przez życie, ale wie, że to nie możliwe, bo w jakiejś sytuacji do głosu dochodzi rozum, który burzy teorię tworzoną przez serce. Otrzymała zielone światło …. Monika Jarosławska Często zastanawiam się czy faktycznie rzeczą jest najważniejszą iż uczucia wywierają ważny wpływ na procesy logicznego myślenia. Nie omieszkam sugerować iż tak, nawet bardzo jestem do tego przekonana. Żeby przekonać osobę to czytającą jak nieodzowna częścią życia są uczucia i to dzięki nim myślimy i czynimy opowiem pewna historię. Może ona wydawać się błaha
105
dla potencjalnego czytelnika ,ale przekonuje o wadze uczuć w procesie logicznego myślenia. Otóż i ona. Jako nieśmiała i bardzo młoda osoba po skończeniu Zasadniczej Szkoły Zawodowej postanowiłam dalej się uczyć. Wybrałam więc Technikum na podbudowie Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Lublinie. Nie pisze o jakim profilu gdyż nie jest to tak ważne. Ciesząc się bardzo dalszym kształceniem nie mogłam się doczekać aby zacząć tam naukę. Kiedy wreszcie nastał ten upragniony dzień z entuzjazmem pojechałam do szkoły. Na początku wydała mi się ona trochę ponura i ciemna ale cóż przecież to nie pałac więc ujdzie jak mówią to uczniowie. Uczniowie byli nieco drętwi ale pomyślałam iż to początki i ze potem się wszystko rozkręci. Znalazłam nawet kilka pokrewnych dusz z którymi można było porozmawiać. Będąc osobą bardzo skrytą zaczęłam rozmyślać, jak ja się tu odnajdę ale nie byłam sama ,byli tez inni o takich samych problemach jak ja. Więc pomyślałam ok – jakoś da się przeżyć przecież to tylko 3 lata jakoś zleci. Schody zaczęły się gdy poznałam nauczycieli. Większość z nich okazała się super gośćmi. Myślę sobie nawet zaczyna mi się tu podobać . Ale wtedy pojawił się ON typ z pod ciemnej gwiazdy. Pan od aparatury. Wyniosły i do bólu dowcipny gość który jak hiena czyha na swoje ofiary . Fałszywy uśmiech który mówił wszystko „ co złe to ja” Pomyślałam sobie z nim nie przelewki , trzeba trzymać się z daleka. Usiadłam wiec w ostatniej ławce i czekała na dalszy rozwój wypadków. Sprawdzę teraz listę powiedział, i zaczął czytać, do kogoś zawsze coś miał a to nieodpowiedni ubiór, a to zła fryzura, a to twarz nie super modelki. Do mnie tez się doczepił Ty jesteś z Lubartowa nie lubię tego miasta rzekł „masz przechlapane„. Ok pomyślałam no to jestem na spalonej pozycji. Ale może mu przejdzie z czasem. A poza tym co ma miejsce zamieszkania do osoby – pomyślałam. Od razu trzeba ją stawiać na spalonej pozycji?. Nawet nie zaczęliśmy jeszcze nauki, a on do mnie „masz przechlapane”. Po skończonej lekcji wszyscy udaliśmy się na przystanek. Koleżanka delikatnie zaczepiła mnie i powiedziała, iż ten typ jak kogoś sobie weźmie na cel tak klapa nie odpuści mu Ale co ma piernik do wiatraka miejsce zamieszkania a osoba. Czekając na dalszy bieg wypadków rozpoczęłam drugi dzień w szkole. Myśląc ze dał sobie może spokój usiadłam jak zwykle w ostatniej ławce, ale nerwy u mnie pracowały a mięśnie miałam tak napięte że nie mogłam się poruszać a ścisk taki w czaszce że nie mogłam logicznie nawet w ogóle myśleć. Pan sprawdził listę do każdego jak zwykle się doczepił, do mnie tez że jestem źle ubrana i jak zwykle mam przechlapane. Udałam ze to do mnie nie dotarło i czekałam na to co się jeszcze wydarzy. Dyktował jak wariat czepiając i wysuwając insynuacje co pewien czas do jakiejś osoby, ale mi
106
dał spokój więc odetchnęłam. Tak minął tydzień za każdym razem gdy mi docinał emocje we mnie wrzały nie mogłam się skupić, a o notowaniu już nie było mowy. Nadszedł wreszcie dzień klasówki którą pan zapowiedział wcześniej. Przygotowałam się więc do niej solidnie i dostałam szoku emocjonalnego gdyż pytania nie były z książki , czy z treści dyktowanych lecz z księżyca. Nikt nie zaliczył Ok pomyślałam, nie jestem sama zrobi poprawkę i się zaliczy . Nauczyłam się solidnie z wykładów i poszłam na poprawkę, a pan szyderczo na mnie spoglądając zadał mi takie pytania że zbiło mnie to z nóg. Nie odpowiedziałam a za objaśnienia iż tego nie było w notatkach postawił mi jedynkę. Potem zadał mi następne pytania, i następne i postawił tyle jedynek ile zadał pytań. W sumie 3. Wyśle sobie no to ładnie. Jeżeli tego było jeszcze mało pan tyran rzekł do mnie – za to że się zgłosiłaś do odpowiedzi sama postawię ci jeszcze 2 jedynki. Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Pomyślałam jakiś wariat dwie jedynki postawił za nic za chęć do życia. Nic nie mówiąc usiadłam do ławki byłam zszokowana. Nerwy ledwo trzymałam na wodzy a emocje? – gotowało się we mnie. Na każdej lekcji mnie pytał i stawiał tyle jedynek ile zadał pytań. Kiedyś powiedziałam mu niedługo zabraknie panu kratek na stawianie jedynek a on – roześmiał się tylko i dalej robił swoje. Poszłam więc do wychowawczyni ale ona nic nie zrobiła, bo jak się później dowiedziałam była w nim zakochana, a on ją olewał. Coraz bardziej stawałam się nerwowa i rozbita emocjonalnie. Nie myślałam już logicznie ale kategoriami – Dlaczego nie zdarzy się cud i pan-tyran nie zachoruje, i się zdarzył. Nie przyszedł , a przyszła osoba na zastępstwo dostałam wtedy piątkę Pomyślałam dobre i to, bo mając dziesięć jedynek chociaż jedną pokryje piątka za wiadomości. Ale szczęście nasze nie trwało długo bo po 4 dniach był już z powrotem i dalej toczył terrorystyczna grę. Komentował we mnie wszystko ubranie , włosy postawę wyzywał mnie od głąbów i nieuków. Przyjmowałam to ze stoickim spokojem dając upust nerom w łazience. Zaczęłam palić papierosy żeby się zrelaksować po kolejnej jedynce. Ten koszmar trwał latami. Nic nie dawały prośby, groźby, stawianie się pan - tyran był nieugięty. Emocje brały górę. Nie mogłam spać, jeść Trauma tych dni tkwi nadal w moim wnętrzu Teraz tak myślę gdzie był i co to był za dyrektor że dopuścił psychopatę do uczenia w szkole. Przecież te działania to działania psychopaty. I pomyślmy dlaczego się słyszy że uczniowie mordują , przychodzą do szkoły z ostrymi narzędziami To emocje ,uczucia w nich działają nie myślą wtedy logicznie ale gdzie tu miejsce na logikę. W naszej naturze wysuwa się wola walki, albo ucieczki to nasze mechanizmy obronne. To one nasz trzymają przy życiu.
107
Ja wybrałam ucieczkę i myślę że była to dobra droga w tamtym przypadku. Z psychopata się nie wygra, chyba że samemu jest się psychopatą. Czy ten pan miał jakieś uczucia w sobie – na pewno tak, ale jakie nie wiem. Może jego tak traktowano jak chodził do szkoły, a potem przełożył to na uczniów jak był nauczycielem. Tego się już nie dowiem, ponieważ słuch o szkole i uczącym tam nauczycielu zaginął. Sławomir Zając Nie wiem, czy będę oryginalny czy nie, ale chcę napisać o przygodzie, która spotkała mnie dość nie dawno. W zasadzie wszystko zaczęło się już jakiś czas temu. Jak to dość często bywa ludzie się w sobie zakochują. Nie mam nic do miłości, ale kiedy jest się zakochanym na pewno nie myśli się logicznie! Doświadczyłem tego na własnej skórze. Otóż miłość dopadła i mnie, stało się to na wakacjach byłam szczęśliwy bo niby jaki miałbym być. Nic się dla mnie nie liczyło poza Nią, gdy tak sobie przebywaliśmy razem doszliśmy do wniosku że najlepiej będzie zamieszkać razem w Lublinie. Pomysł wydawał się być cudowny, mieszkać razem i mieć wszystko gdzieś. Jak już pisałem wcześniej, gdy człowiek jest zakochany nie myśli logicznie i nie brałem pod uwagę tego, że wszyscy mi to odradzają po prostu tak postanowiliśmy i już. Moja dziewczyna dopiero zaczynała studia i trochę nie na rękę było nam żeby wynająć jakiś pokuj dwuosobowy i płacić za niego przez miesiąc październik za dwie osoby kiedy ja mogłem przenieść się do Lublina dopiero od początku listopada. Umieściłam Anię u mojej siostry, pomyślałem pomieszka u niej trochę a ja w tym czasie pozamykam swoje sprawy rodzinnej miejscowości. Można by rzec, jak pomyślał - tak zrobił, Anusia przemieszkała tam miesiąc. Trzydziesty i trzydziesty pierwszy października, czyli ostatni weekend tegoż miesiąca poświęciłem na znalezienie dla nas stancji, tudzież jakiegoś pokoju, i takowy znalazłem. W momencie wynajęcia, uświadomiłem sobie, że moja przeprowadzka do tego miasta, to chyba nie był najlepszy pomysł, bo nikomu to nie sprawiło radości ani mojemu ojcu, ani mojej siostrze, która nawet powiedziała mi że traci psychiczne wsparcie jakie miała w mojej osobie i mojej szefowej, jej to chyba najbardziej zależało na tym żebym został. Ja nie patrząc na to co mówią inni, zaślepiony miłością zostawiłem wszystko i przeniosłem się do lublina. Pierwsze dni były wspaniałe, opiekowaliśmy się sobą nawzajem było tak jak miało być ja szukałem pracy Ania studiowała i miało być tak milusio cały czas, jak się łatwo domyślić po całkiem nie długim czasie przestało. Aha, praca… to kolejny wątek warty omówienia. Po jakichś dwóch dniach pobytu w własnych czterech ścianach, ukazało się ogłoszenie w popularnej gazecie na „A” „praca dla studentów
108
wolne miejsca od zaraz”. Zadzwoniłem tam, umówiłem się na rozmowę, i od poniedziałku miałem przyjść na pierwszy dzień do pracy. W sumie nie wiem jak ja to zrobiłem, ale do ostatniego momentu nie wiedziałem co tao dokładnie za praca. Okazało się że to nic innego jak wciskanie ludziom zupełnie im nie potrzebnych rzeczy, w tym przypadku była to telewizja cyfrowa. Po całym dniu chodzenia od domu do domu nogi miałem przy szyi, mówiąc kolokwialnie. Koło godziny 16 miałem dać odpowiedź czy będę pracował czy nie, dla mnie odpowiedź była prosta i jedyna z możliwych. Odmówiłem ze świadomością, że prędko kolejnej pracy tak szybko mogę nie znaleźć. Gdybym przyjął tą ofertę zdradził bym siebie. Wiem, że w dzisiejszych czasach, przebieranie w ofertach to nie najlepszy pomysł, ale mogę robić wiele rzeczy a jedna z tych, których nie będę robił za żadne pieniądze to wciskanie ludziom rzeczy im niepotrzebnych. Moje przewidywania się sprawdziły nie mogłem znaleźć pracy przez kolejne 3 tygodnie. Po kolejnych kilku dniach postanowiłem że wracam na stare śmieci Lublin mnie przeżuł i wypluł. Moment kiedy powiedziałem Anusi że muszę wrócić był najgorszym dniem w moim życiu. Anusia rzecz jasna się rozpłakała ja też ale dziwne uczucie mnie ogarnęło i byłem pewien że to pierwsza dobra decyzja od momentu przyjazdu do Lublina. Po prawie 4 tygodniach pobytu w tym mieście zrozumiałem kim jestem i co jest tak naprawdę ważne w życiu dla każdego będą to inne rzeczy i fajnie jak zrozumie się to jak najszybciej, a miłość szybko weryfikuje nasze czyny oraz całe nasze życie. Teraz ja mieszkam w rodzinnych stronach Ania studiuje w „Lublinku” a ja mogę żyć zgodnie z własnym sumieniem. PS. Ciągle jesteśmy razem, żeby nie było, że się rozstaliśmy! czy coś… 3000 znaków to za mało na taką pracę … Teresa Gryta Pewnego piątkowego wieczoru siedziałam sama w domu. Było już dość późno, kiedy usłyszałam tupot nóg pod oknem ,a następnie głośne pukanie do drzwi. Bardzo mnie to zaniepokoiło, nikogo oprócz mnie nie było w domu. Otworzyłam jednak. W progu stała roztrzęsiona, zapłakana sąsiadka. Była tak zdenerwowana, że nie mogła wydobyć z siebie głosu. W końcu powiedziała, że mieszkający z nimi brat męża jest pijany, strasznie się awanturuje i grozi im, że ich podpali lub okaleczy nożem. Wybiegła z domu, zostawiając w pokoju dwoje małych dzieci. W tym czasie jej mąż przebywał za granicą, a rodzice próbowali uspokoić agresywnego syna. Prosi , aby zawiadomić policję, bo jej telefon nie działa . Jej zachowanie tak na mnie wpłynęło, że przez chwilę nie wiedziałam, co mam robić.
109
Chwyciłam telefon komórkowy, ale pomyślałam, że nie, stacjonarny będzie lepszy. Podałam jej słuchawkę, bo sama nie byłam w stanie nic zrobić. Ręce mi się trzęsły. Nie mogłam zrozumieć, jak ona mogła wybiec, zostawiając dzieci w takiej sytuacji. Wyobraziłam sobie same najgorsze rzeczy. Oto na moich oczach zaczyna dziać się tragedia. Byłam coraz bardziej zdenerwowana i kiedy ona powiedziała, że nie zna numeru, pod który ma zadzwonić, ja bezmyślnie podałam 999. Zgłosiło się oczywiście pogotowie ratunkowe. Kiedy mi o tym powiedziała „ zamurowało mnie”. Jak to ? Ja nie znam numeru? Przecież tyle razy uczyłam dzieci w szkole ,pod jaki numer dzwonić w chwilach zagrożenia, a teraz nie wiem? Czy aż tak emocje wpłynęły na moje logiczne myślenie? Nie wiedziałam przez chwilę co robić. Już miałam dzwonić do syna, aby przypomniał mi ten nieszczęsny numer, ale to sąsiadka okazała się osobą bardziej opanowaną w takiej chwili i wybrała ten właściwy . Policja przyjechała po pewnym czasie. Na szczęście nic złego nikomu się nie stało. Ta sytuacja przekonała mnie, że bardzo często podchodzę emocjonalnie do różnych zdarzeń. Moimi reakcjami kierują bardzo silne uczucia, które niestety u mnie, powodują to, że nie myślę wtedy logicznie, a przez to działania moje są niewłaściwe. Moja sąsiadka, chociaż była bezpośrednio narażona na niebezpieczeństwo, potrafiła w porę opanować się na tyle, że przypomniała sobie właściwy numer i telefonicznie wyjaśniła sytuację, w jakiej się znalazła. A ja nie potrafiłam podać jej dobrego numeru telefonu, nie mówiąc już o dzwonieniu w jej imieniu. To wydarzenie spowodowało, że zaczęłam się zastanawiać, czy ja byłabym w stanie pomóc komuś w chwili zagrożenia życia? Czy ja potrafiłabym logicznie myśleć? Na szczęście nie miałam okazji przekonać się o tym, ale myślę, że teraz inaczej zachowałabym się. Poradziłabym sobie. Podejmując właściwe decyzje cały czas myślałabym o sytuacji, która mi się przydarzyła. Ale do tej pory, niemal każde nagłe pukanie do drzwi wywołuje we mnie pewne obawy. Waldemar Kozłowski Narodziny trzeciego dziecka były tym czasem w moim życiu, który w sposób znaczący wpłynął na moje emocje i postawę. Okres ten na początku niewiele różnił się od wcześniejszych życiowych doświadczeń. Jednak sytuacja bardzo szybko uległa zmianie, gdy podczas porodu pojawiły się problemy, które lekarze starali się ukryć przede mną. Uniemożliwiali mi kontakt z żoną i dzieckiem. Dopiero po dwóch dniach moich starań i nacisków na personel medyczny, ordynator przyjął mnie w gabinecie i przedstawił sytuację dziecka i żony, która, na marginesie, nie
110
przedstawiała się różowo. Dziecko urodziło się z zapętleniem szyi i niedotlenieniem mózgu. Lekarze chcąc przyśpieszyć poród połamali żonie żebra i doprowadzili do zatrzymania akcji serca. Sytuacja ta pociągnęła za sobą szereg zmian. Lekarz powiedział, że żona będzie przez pewien czas wymagała szczególnej opieki, troski, oraz że nie będzie mogła zająć się dzieckiem tak jak chciałaby tego. Sam musiałem podejmować decyzje, które wcześniej należały do obowiązków małżonki. Byłem młody i miałem obawy czy poradzę sobie ze stojącymi przede mną problemami. Silne emocje i stres, które towarzyszyły nietypowej dla mnie sytuacji prowadziły często do negatywnych moich reakcji na zachowanie dzieci w domu i kolegów w pracy. Nie potrafiłem wówczas myśleć racjonalnie. Byłem bardzo drażliwy i niektóre gesty ze strony osób trzecich, które wcześniej przyjąłbym z wdzięcznością, teraz wywoływały u mnie agresję. W domu też nie potrafiłem opanować swoich emocji. Chciałem się odciąć od całego świata, zapomnieć o problemach. Płacz dzieci irytował mnie, a także ich powtarzające się pytania: - gdzie jest mama? - kiedy wróci? Czułem niemoc. Miałem pretensje do całego świat dlaczego akurat mnie przytrafiło się coś takiego. Na zapytanie kolegów w pracy, czy narodziny córki będą uhonorowane, wykrzyczałem, że żadnego picia nie będzie. Nie wyjaśniając znajomym co się dzieje z dzieckiem i żoną, ze zdenerwowaniem powiedziałem, że narodziny dziecka traktują tylko jako następną okazję aby się napić. Po całym zdarzeniu zrobiło mi się głupio. Było mi wstyd, bo to przecież to byli moi przyjaciele. Wówczas postanowiłem, że muszę opanować swoje emocje i zmienić swoje zachowanie. Po nocnych przemyśleniach, analizie sytuacji powiedziałem sobie, że jeżeli jestem coś wart to stawię czoła życiu i stanę na wysokości zadania. Nie mogąc liczyć zanadto na pomoc osób trzecich, bardzo szybko nauczyłem się planować z dużym wyprzedzeniem i z najwyższą starannością. Sam przygotowałem mieszkanie na powrót rodziny. Zaopatrzyłem dom we wszystko co jest potrzebne dla właściwiej pielęgnacji małego dziecka i chorej żony. Przygotowywałem kąpiel dla dziecka i sam musiałem kąpać dziecko co na początku wcale nie było zadaniem prostym. Zakupy, gotowanie obiadów, opłaty związane z prowadzeniem domu, to były rzeczy z którymi musiałem borykać się na co dzień. Po kilku miesiącach stałem się już specjalistą w prowadzeniu domu, a obowiązki stały się czynnościami które dostarczały wiele radości. Dzięki temu, że miałem do czynienia z chorymi nauczyłem się panować nad swoimi emocjami, stałem się cierpliwy i wyrozumiały dla innych. W tym
111
okresie podjąłem decyzję o zerwaniu z nałogiem palenia, po to aby móc jak najdłużej zachować siły do opieki nad rodziną, sztuka ta mi udała się z czego jestem dumny. W chwili obecnej gdy wspominam ten okres mojego życia jestem zadowolony z siebie. Wiele się nauczyłem. Wiem, że nie ma sytuacji bez wyjścia. W każdej sytuacji, nawet tej trudnej, dostrzegam pozytywy. Jestem optymistą. Sądzę, że gdyby nie wspomniany okres w moim życiu, nie byłbym tym, kim jestem. Trudna sytuacja zahartowała mnie, nauczyła mnie kochać i szanować życie. Dziś rzadko ulegam niekontrolowanym emocjom, jestem pewien, że zawdzięczam to wydarzeniu z przed wielu lat. Emocje, które towarzyszą mi, zawsze staram się wykorzystać dla dobra siebie i rodziny, której jak powiedziała sama żona, jestem mocnym fundamentem. Dziś nie obawiam się życia. Wydaje mi się, że jestem wstanie stawić największym przeciwnościom losu. [N.N.] Każdy człowiek kiedyś był zakochany, każdy miał choć jedną nieprzespaną noc, w której myślał o Tym, o Tej. Można powiedzieć, że to były piękne historie i cudowne uczucia, które często kończyły się bolesnymi rozstaniami i nocami wtulonymi w poduszkę - przyjaciela, który z pokorą przyjmował nasze łzy. Chciałabym opowiedzieć o moim świecie uczuć i jego wpływie na moje racjonalne myślenie. Tak już jest, że dla kobiety najważniejsza jest miłość, bliskość, marzenie o księciu z bajki. Kilka lat temu byłam szczęśliwą młodą kobietą, dopiero co odkrywająca fascynujący świat wielkich miast. Tam poznałam mężczyznę, który zawrócił mi w głowie. Moje uczucie do niego rozwijało się i brnęło w przepaść miłości. Pracowałam wtedy w dobrej firmie, a że nie uczyłam się, pieniądze rosły mi na koncie. Z czasem zaczęłam wydawać na niego duże pieniądze: na prezenty, na bilety autobusowe by mógł do mnie przyjeżdżać, a nawet chciałam wziąć dla niego kredyt, żebyśmy mogli pobudować się i żyć razem. Pragnęłam mieć kawałek miejsca w jego serca, jego życiu. A on mówił, że nigdy mnie nie pokocha. Starałam się z całych sił, by umiał mnie pokochać, myślałam, że wszystko jest dobrze, że tak ma być. On nadal nie dostrzegał moich starań. W pewnym momencie zaczęło się układać, często dzwonił, pisał, przyjeżdżał, a w końcu niespodziewanie oświadczył mi się. Chciałam, żeby to szczęście trwało jak najdłużej. Jednak czułam, że coś jest nie tak, że ten pierścionek nie pasuje do mnie. Pewnego dnia zadzwonił i powiedział, że mnie zdradził. Moje obawy się potwierdziły. Mój świat się zawalił, serce na chwile przestało bić. Lecz wbrew wszystkiemu chciałam, żeby był przy mnie. Ludzie mówili, że on nie jest wart, że jak zrobił to raz, to po raz kolejny to zrobi, że ma zły wpływ na mnie. Nie obchodziło mnie
112
co inni mówią, chciałam miłości i byłam w stanie dla niej być z mężczyzną, który mnie nie szanował i nie kochał. Jego wyskoki były coraz częstsze, coraz mniej bywał u mnie, stał się oschły i niemiły. Jego matka i rodzeństwo zaczęło opowiadać straszne rzeczy na mój temat, gnębić mnie i niszczyć. A on nigdy nie staną w mojej obronie. Po jakimś czasie, odwożąc mnie do domu, powiedział, że on tak dłużej nie chce, że to koniec. Zrozumiałam, że nie jestem na tyle silna, by pierwsza powiedzieć żegnaj. Zostawiając pocałunek na jego zimnych ustach wyszłam z samochodu i tak skończyła się smutna historia tej miłości. Teraz po latach widzę, że on mnie wykorzystywał, a ja ślepo patrzyłam w przyszłość widząc tęczę, zamiast groźnych burzowych chmur. Wszystko wydawało mi się mieć sens, a tak właściwie każdy mój czyn, ruch, każde słowo spychało mnie w przepaść smutku i rozpaczy. Nie widziałam jak bardzo się mylę. Logiczne myślenie jakby wyłączyło się, słuchałam serca i swoich uczuć, zamiast spojrzeć w prawdzie na swoje życie. W tym przypadku brak logicznego myślenia wyszło mi na niekorzyść. Chciałabym również przedstawić pozytywny aspekt tej historii, która toczy się dalej zmieniając wiele w moim życiu. W przeddzień bolesnego rozstania, poznałam osobę, która była całkiem inna niż mój poprzedni chłopak. Nie myślałam o nim jako o kandydacie na chłopaka, poza tym chciałam go "swatać" z koleżanką. Lecz los sprawił, że on zakochał się we mnie. Zaczął zabiegać o mnie, o moje zaufanie, budować moją pewność siebie. Stał się przyjacielem i choć na początku wiedział, że nie będzie łatwo walczył. Choć serce bolało i rozum podpowiadał, że nie powinnam angażować się, to coś pchało mnie do niego. Nie potrafiłam go pokochać, lecz postanowiłam zaryzykować po raz kolejny. Dużo czasu trzeba było, żebym zaufała, nie mówiąc już o miłości. Najdziwniejsze jest w tym wszystkim to, że wbrew moim uczuciom i myślom, pozwalałam, by przyjeżdżał do mnie, chciałam spędzać z nim czas, godzinami rozmawialiśmy przez telefon, ale jednak się bałam. Po jakimś czasie jego miłość wyleczyła mnie z ran, pozwoliła mi nie myśleć o złych wspomnieniach. Nad moim życiem znów pojawiła się tęcza, a na mojej twarzy uśmiech. Znalazłam księcia z bajki, który walczył o mnie, zdobywał zaufanie i moją miłość każdego dnia, który dbał o mnie i troszczył się. A ja musiałam tylko jedno: ufać mu i kochać go. Pewnego dnia, podczas wyprawy w góry poprosił mnie o rękę, mówić "Kochanie, jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie, czy zostaniesz moją żoną". Potem wszystko szło już w dobrym kierunku, były kłótnie, ale równie często godziliśmy się. Były romantyczne kolacje, szalone wycieczki. Jego miłość sprawiła, że życie stało się wyjątkową i wspaniałą podróżą. Teraz po kilku
113
latach jesteśmy szczęśliwym małżeństwem i czuję, że nasza podróż dopiero się zaczęła. W tym przypadku uczucie strachu mnie paraliżowało, ale pragnienie miłości pchało mnie w jego ramiona. Jestem szczęśliwa, że tak ułożyło się moje życie. Uważam, że wszystko w życiu ma swój sens, nawet nasze głupie pomysły i infantylne decyzje, przynoszące bolesne efekty. [N.N.] „Niech Pani mi powie, z czym kojarzy się pani „TA” sytuacja?”. Siedząc w wygodnym fotelu, na którymś z kolei spotkaniu psychoterapeutycznym, kolejny raz zadano mi TO pytanie. A ja już nie miałam sił unikać na nie odpowiedzi. Nic mi więc nie pozostało, a niżeli opowiedzieć historię, która nigdy nie była opowiedziana, a która zakorzeniła się głęboko we mnie. Był słoneczny, letni dzień. Zza okna dochodził śmiech i krzyk bawiących się nieopodal dzieciaków (koleżanek i kolegów z sąsiedztwa). Zwykle pewnie dołączyłabym do nich i razem z nimi pobawiła w chowanego lecz nie tym razem. Wtedy moje ciało przypominało mi o tym, co niedługo nastąpi. Miałam co najwyżej 5 lat, a znałam doskonale ten stan – lęk, który zakorzenił się we mnie i trwa do dnia dzisiejszego. Minuty wydawały się być bardzo długie, a godziny nie do zniesienia. W środku czułam napięcie, którego nie jestem w stanie objąć słowami, chociaż udawać musiałam, że nic do mnie nie trafia. Widziałam jak mama chodzi z kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Widziałam jak brat z niepokojem dotrzymywał jej kroku. Poszliśmy spać, z założeniem, że jeśli ojciec przyjdzie pijany i zobaczy, że śpimy, to może nie będzie miał powodów do frustracji. Domyślałam się, że nikt z nas wtedy nie spał tylko czuwał i czekał. To czekanie było bezlitosne. Ojciec zjawił się niedługo po tym, jak się położyliśmy. Był wściekły. Błagaliśmy mamę żeby nic do niego nie mówiła, bo to mogłoby bardziej go rozzłościć. Ojciec wytrząsał się nad nią i wymachiwał przed nią pięściami, a ona to cierpliwie znosiła. Osłanialiśmy ją własnymi ciałami, broniliśmy jej, stawaliśmy naprzeciw wściekłego ojca. Potem rzucał przedmiotami nie zważając na nas -jednym z nich oberwała wtedy mama. Wykrzykiwał, że idzie się wieszać do garażu i nagle wyszedł. Wyglądałam przez okno, patrząc w stronę garażu, w którym zapaliło się światło. Uwierzyłam, że to zrobi. Każde dziecko bezwzględnie wierzy swoim rodzicom. Wyobrażałam sobie wiszącego ojca, karetkę pogotowia, akcję reanimacyjną i wtedy po raz pierwszy przeżyłam atak paniki. To wydarzenie i nie tylko, w konsekwencji zaowocowało między innymi atakami paniki. Jednakże nie jestem bierna i nie godzę się na to. Uczęszczam na psychoterapię, która daje mi nadzieje i siłę. Ciężko pracuję
114
na lepsze jutro. Uważam, że ta i inne podobne sytuacje, nie powinny mieć w ogóle miejsca w moim życiu. Każde dziecko zasługuje na normalne i szczęśliwe dzieciństwo. Myślę, że byłabym zupełnie innym człowiekiem, gdyby nie moja trudna historia. Jednocześnie wychodzę z założenia, że to dzięki niej jestem silniejsza i bardziej świadoma. Agata Głogowska W wieku trzynastu lat byłam bardzo pojętną dziewczyną. Szybko się uczyłam i odnosiłam sukcesy. Starsi członkowie mojej rodziny mówili o mnie „Zdolna bestia”, „Masz sokole oko”. Wyrażenia „poddaje się”, „nie dam rady”, „nie potrafię” zdecydowanie do mnie nie pasowały. Będąc w szóstej klasie podstawowej odkryłam swój talent strzelecki. Moim braciom trudno było pogodzić się z faktem, że byłam zdolniejsza od nich. Pierwszą wiatrówkę dostaliśmy od naszego wujka. Na zakup drugiego karabinku zdecydował się mój tata. Sprzęt ten zakupiony był w celu eliminacji wróbli, które pozostawiały swoje odchody na samochodzie ojca oraz szpaków, które zjadały owoce czereśni. Przeciwna zakupowi wiatrówki była mama. Troska o nasze zdrowie była dla niej ważniejsza niż auto i zbiory czereśni. Jako najukochańsza córka tatusia o zakazie korzystania z wiatrówki w domu i poza jego obrębem, nigdy nie słyszałam. Początkowo nie uczestniczyłam w strzelaniu. Przyglądałam się badawczo jak wykonują poszczególne czynności chłopcy. Sprzęt był ciężki. Dla trzynastolatki utrzymanie trzy kilogramowego karabinku w płaszczyźnie poziomej było nie lada wyczynem. Zdarzenie, które pragnę opisać miało miejsce późną jesienią. Ptaków było coraz mniej i zabawa w strzelanie do puszek już się znudziła. Sprzęt strzelecki trzymaliśmy w specjalnym pomieszczeniu za schodami. Przyniosłam wiatrówkę do pokoju i długo zachwycałam się nad kunsztem wykonania karabinku. Wycelowałam wiatrówkę w stronę najmłodszego brata i krzyknęłam: „Stój bo strzelam”. Mój braciszek odrzekł: „Weź daj spokój, nie celuj we mnie bo może być naładowana”. Nigdy bym nie przypuszczała, że w domu była pozostawiona naładowana wiatrówka. Przemierzyłam wzrokiem jego głowę, później oko, aż zatrzymałam się w okolicy szyi. Odległość między nami wynosiła niecałe dwa metry. Oddałam strzał. W pokoju rozległ się odgłos wystrzału. Mój brat złapał się ręką za szyję. Michał stał jak zamurowany wpatrując się we mnie z niedowierzaniem. Odsłonił ręką miejsce w które celowałam i zobaczyłam krew powoli cieknącą z jego szyi. Do jego oczu napłynęły łzy. Rzuciłam wiatrówkę na podłogę i nie mogłam przemówić słowa. Michał pobiegł
115
szybko w stronę lustra by zobaczyć ranę. Na szczęście śrut nie utkwił w jego ciele a obrażenia nie były poważne. Do tej pory zastanawiam się co mną kierowało. Może byłam za młoda, nie zdawałam sobie w pełni sprawy z konsekwencji mego działania. Nie pałałam do niego nienawiścią, nie targały mną żadne negatywne emocje. Dlaczego oddałam strzał pomimo ostrzeżeń ze strony brata? Nie wiem. Postąpiłam nielogicznie i niekonsekwentnie. Nic mnie w tamtym momencie nie usprawiedliwia. Sądzę, że powinnam ponieść jakąś karę. Pragnę ostrzec wszystkich przed skutkami takich bezmyślnych zabaw. To co zrobiłam było złe. Mogłam uśmiercić Michała lub uczynić z niego kalekę do końca życia. Śrut odbił się od szyi, akurat trafiłam go prosto w mięsień. Aż strach pomyśleć jakbym oddała strzał w tak ważny narząd jakim jest oko. Wydarzenie to głęboko zakorzeniło się w mojej pamięci. Gdy nadeszła noc nie mogłam zasnąć a następnego dnia nie funkcjonowałam normalnie. Gdyby jednak sprawdził się ten najgorszy scenariusz to oprócz konsekwencji psychicznych również musiałabym ponieść konsekwencje prawne. Oto moja krótka rada na przyszłość: „Kształć logiczne myślenie i nie pogłębiaj ludzkiej głupoty”.
116
Temat dodatkowy:
Matka przeciwko nauczycielce: Jak ochronić syna w szkole? Pycka Waldemar [27.11.2010] Ostatnio sporo czytam prac z socjologii edukacji. Większość danych pochodzących z tradycji szkolnych do połowy XX wieku, a aktualnych w dużej mierze jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, świadczy o występowaniu zjawiska dyskryminowania dziewcząt. To nie ulega wątpliwości. Obecnie jednak pojawia się coś wręcz odwrotnego: rozpoczął się już okres edukacyjnej dyskryminacji chłopców. Feminizacja zawodu nauczycielskiego jest bardzo daleko posunięta. Blisko 80% nauczycieli to kobiety, a w przypadku nauczania początkowego trudno nawet mówić o przewadze, gdyż mężczyzn niemal nie widuje się na tych stanowiskach nauczycielskich. Efektem tego jest obcy chłopięcemu stylowi zachowania sposób organizacji i oceniania zajęć szkolnych. W sposób najczęściej nieświadomy są oni przez nauczycielki, oraz pozostały personel szkolny - zwłaszcza sprzątaczki!, wrzucani w "dziewczęce role", co osłabia ich zdolność nabywania wiedzy, doprowadza do utraty więzi emocjonalnej ze szkołą i często jest przyczyną przedwczesnego porzucenia szkoły. Im bardziej chłopiec uwierzy w słowa swej pierwszej nauczycielki, tym trudniej mu później poradzić sobie z autoidentyfikacją i wygenerować odpowiedni zapał do nauki szkolnej. Ratunkiem dla niego może być wyłącznie wykształcona matka, która kochając swe dziecko jest bardziej tolerancyjna na jego chłopięce fanaberie. Autorytet ojca niczego tu nie zdziała. Konieczna jest ochrona ze strony matki, gdyż tylko kobieta jest w stanie w umyśle chłopca stworzyć kordon ochronny przed negatywnym naznaczaniem go przez nauczycielkę. Co o tym sądzicie? Dudziak Anna [28.11.2010] Tak, biorąc pod uwagę różnice w rozwoju dziewczynek i chłopców to rzeczywiście szkoła nie uwzględnia potrzeb chłopców. Często pisanie i czytanie sprawia chłopcom więcej trudności, o czym świadczy cztery razy większa liczba chłopców uznanych za mających trudności lub podejrzanych o dysleksję. Początki szkoły to spokojne siedzenie w ławce, słuchanie, skupianie się a chłopcy są bardziej ruchliwi nadpobudliwi. Podobno chłopcy potrzebują nawet niższej temperatury w klasach niż dziewczęta,
117
gorzej rozpoznają kolory i gorzej słyszą oraz na początku słabiej uczą się języków obcych. Programy nauczania są jakie są. Nauczycielka bardziej identyfikuje się z dziewczynką, lepiej ją rozumie. Promowana jest grzeczność, itp. i nie wynika to z jej świadomej dyskryminacji tylko po prostu z naturalnych różnic płci. Jeśli chodzi o autoidentyfikację to nie zgodzę się że autorytet ojca niczego tu nie zdziała! Właśnie bardzo pomoże!. Bo niby od kogo chłopiec ma czerpać męski przykład? Moim zdaniem właśnie spędzanie dużo czasu z ojcem( zabawy, wycieczki, sporty, gry) jest w stanie stworzyć taką ochronę przed naznaczeniem go przez nauczycielkę Pycka Waldemar [28.11.2010] Problem ojca możemy chwilowo pominąć. Nie zamierzam podważać jego roli wychowawczej, ale w tej akurat kwestii autorytet ojca nie jest w stanie wejść w interakcję z autorytetem nauczycielki. W umyśle małego dziecka są to po prostu dwie różne bajki. Liczy się tylko matka, gdyż jej kobiece uczucia do dziecka oraz opieka nad sprawami szkolnymi może zablokować negatywne skutki oddziaływania autorytetu nauczycielki. Sam byłem zdziwiony, gdy przeczytałem ostatnio opublikowane dane z bardzo szczegółowo przeprowadzonych badań w USA, z których wynika, że (cytuję) "poziom umiejętności czytania u matki jest czynnikiem w największym stopniu odpowiedzialnym za przyszłe osiągnięcia szkolne dziecka". Jest to czynnik dużo ważniejszy od socjoekonomicznego. Jeszcze nie do końca przyswoiłem sobie tę informację, ale po zapoznaniu się z wynikami badań nad obecnym stanem edukacji w Polsce, zaczęło mi się nieco klarować to zagadnienie. Relacja "matka - syn - nauczycielka" jest kluczową dla zrozumienia problemu szans edukacyjnych chłopców idących po raz pierwszy do szkoły. Koperczuk Agnieszka [3.12.2010] Według mnie trudno zgodzić się z twierdzeniem, że "autorytet ojca niczego tu nie zdziała". Jest to stwierdzenie bardzo kontrowersyjne. Nie zapominajmy o tym, że mali chłopcy zaczynają edukację szkolną w wieku 5-6 lat (zerówka). Więc naturalne jest to, że mają już pewien mały "bagaż" doświadczeń przed pójściem do szkoły. Owszem to co obserwują, poprzedzone jest edukacją przedszkolną, gdzie w większości przypadków wychowawcą jest kobieta ale...Wyjdźmy z założenia psychologii dziecięcej, która zakłada, że osobowość dziecka kształtuje się najbardziej intensywnie do 3 roku życia. Jestem matką wychowującą wraz z moim mężem Tadeuszem trzech synów w wieku: 12, 8 i 7 lat. Przekonana jestem, że mocnym fundamentem w procesie ich kształcenia stał sie nasz autorytet, to
118
co wynieśli z domu. Moi chłopcy są dobrymi obserwatorami, zadają dużo pytań, obserwują mnie i męża w różnych sytuacjach. Jesteśmy kochającą się rodziną. Chłopcy jedynie konfrontują pewne zachowania "rodzinne" z różnymi wzorcami, które zaobserwują w środowisku szkolnym (tzn. dzieci opowiadają o swoich rodzinach - pewien wzorzec przedstawia również pani w szkole - celowo lub mniej świadomie). Negując wiec myśl przewodnią mogę śmiało stwierdzić, że mocnymi podwalinami jest dla moich dzieci pierwsza i najmocniejsza jednostka społeczna składającą się z ojca - mojego męża i mnie. Uważam, że pani w szkole nie będzie w stanie "zaburzyć" osobowości moich synów lub wywrzeć na nich jakiegoś patologicznego "piętna", ponieważ moje dzieci uczą się "dorosłych" ról społecznych przede wszystkim w domu (środowisko mikrorodzinne), a na zewnątrz (makrorodzina) jedynie konfrontują swoją wiedzę, doświadczenia. Obserwując mnie i męża moje dzieci uczą się roli "mężczyzny" - który jest dla nich wzorcem, ale także i tego, że nie ma nic ujmującego dla mężczyzny w tym, że pomaga kobiecie np. w wykonywaniu różnych prac domowych. Dudziak Anna [3.12.2010] Pani Agnieszko! Zgadzam się w 100% mam takie samo zdanie i doświadczenia jak Pani. Terlecka Anna [3.12.2010] Pani Agnieszko zgadzam się z Panią i myślę, że rola ojca nie traci tu swojej ważności. Rodzice przecież są autorytetem dla swych pociech mało tego dzieci uczą się tych wzorów postaw na całe życie przekładając je na swoje własne rodziny. Witek Marta [28.11.2010] Zabierając głos w dyskusji na powyższy temat odniosła bym się do zawodów, które w przeważającej mierze wykonują kobiety. I tak np. pielęgniarka, nauczyciel, kucharz, administracja, są to zawody wykonywane przez płeć żeńską jak i męską, z tym że przewaga kobiet jest tu znaczna. Oczywiście statystyki na przestrzeni przynajmniej ostatnich dwóch stuleci dotyczące ilości kobiet i mężczyzn czynnych w tych zawodach zmieniły się. Wynika to z większej aktywności zawodowej kobiet jak i z pewnych predyspozycji tzn. kobieta ma mniejsze możliwości wykonywania prac fizycznych. Uważam, że stwierdzenie: "wrzucania w dziewczęce role osłabia zdolność nabywania wiedzy i utratę więzi emocjonalnej ze szkołą " nie jest prawdziwe. Tu właśnie rolę odgrywa wzorzec rodziny, czyli dziecko jako baczny obserwator ocenia rolę ojca i rolę matki w rodzinie. W szkole dziecko nabywa zarówno wiedzę jak i umiejętności praktyczne, a
119
zdobywa je poprzez wykonywanie czynności, które my dorośli często dzielimy na " damskie" i " męskie". Tak, więc uważam, że nie tylko wykształcona matka ma szczególny i zbawienny wpływ na swoją pociechę. Jest wypadkową wszelkich sił działających na wychowanie. Kołodziej Joanna [28.11.2010] Myślę, że feminizacja zawodu nauczycielskiego może skutkować dyskryminacją młodych chłopców od samego początku rozpoczęcia przez nich nauki w szkole podstawowej. Celowo piszę "może", ponieważ nikt nie powiedział, że do końca tak jest a ja opieram się jedynie na swojej obserwacji. Zauważyłam, że w szkole faworyzuje się grzeczne dziewczynki, które nie są kłopotliwe i nie sprawiają trudności w wychowaniu. Chłopcy natomiast postrzegani są jako dranie, którzy dużo mówią, biegają po klasie i dokuczają dziewczynkom. (Abstrahując, tak samo zakłada prokuratura i sędziny że każdy facet to z góry sprawca przemocy w rodzinie, pijak). Chłopcy to nie dziewczynki! Rzadko bierze się pod uwagę odmienności chłopców, tego, że młody po prostu musi się wybiegać i wykrzyczeć.... Pycka Waldemar [28.11.2010] Porównując wyniki z testu kompetencji pisanego przez dzieci kończące szkołę podstawową z ocenami otrzymywanymi w szkole dostrzeżono pewną prawidłowość: otóż dziewczynki otrzymywały wcześniej relatywnie lepsze oceny od osiągnięcia testowego, natomiast chłopcy w teście podwyższali wynik, o ile byłby on prognozowany na podstawie otrzymywanych wcześniej ocen. Chociażby to wskazuje na nierówne traktowanie dziewczynek i chłopców przez nauczycieli, i to na dodatek w bardzo istotnej dla każdego ucznia sferze, tj. przy ocenianiu ich osiągnięć. Kowalczyk Dariusz [28.11.2010] Taka jest niestety prawda o naszych szkołach i nauczycielach. Sam pracuję z dziećmi i młodzieżą już prawie 30 lat, z tego 7 lat byłem nauczycielem jak to się określa "pracującym przy tablicy". Nigdy świadomie nie faworyzowałem dziewcząt, ale... właśnie ale... Pracuję i pracowałem z dzieciakami powyżej klasy IV szkoły podstawowej i z młodzieżą starszą i zawsze zdecydowaną większość aktywnych, chętnych do dodatkowej działalności uczniów stanowiły dziewczęta. Mają one zdecydowanie także większą łatwość, ale i chęć w nawiązywaniu pozytywnych relacji z nauczycielami. Te i inne ich cechy i postawy społeczne powodują, że są pozytywniej postrzegane i co za tym idzie wyżej oceniane (niestety obiektywizm jest cechą bardzo względną) przez nauczycieli. Myślę, że nie
120
ma to żadnego związku z tym, że większość nauczycieli to kobiety. Myślę nawet, że naturalna jest chyba odwrotna sytuacja tzn. taka w której nauczyciel mężczyzna "faworyzuje" uczennice, a nauczyciel kobieta ma naturalną "słabość" do uczniów (oczywiście w zdrowym znaczeniu tych relacji). Więckowska Agata [28.11.2010] Dziewczęta z reguły o wiele rzadziej krytykuje się za brak ochoty i motywacji do nauki niż chłopców jest przyjęte, że dziewczęta są pilniejsze (w nauce, obowiązkach, życiu) niż chłopcy a przez to częściej są lubiane i otrzymują lepsze oceny. Takie podejście niewątpliwie sprzyja wyalienowaniu chłopców i ich frustracjom już w początkowym okresie kształcenia. Natomiast zdolności typowe dla chłopców jak- orientacja przestrzenna, geometria- są pomijane. Pycka Waldemar [28.11.2010] Nie ulega wątpliwości, że dziewczęta lepiej pracują w szkole od chłopców. Jeszcze niedawno próbując bronić praw mężczyzn stosowano np. parytety przyjęć na Akademie Medyczne (pół na pół), czego widomym efektem było odrzucanie lepiej przygotowanych kobiet kosztem przyjęć słabszych mężczyzn. Dzisiaj Uniwersytety Medyczne są już w przewadze żeńskiego charakteru. Niebawem będzie tak i na Politechnikach. Dlaczego? Bo przestały oddziaływać negatywne stereotypy dotyczące "naturalnych" uzdolnień dziewcząt i związane z tym szkodliwe naznaczenie szkolne. Niestety, coraz mocniej zaczyna pracować negatywny stereotyp chłopca w roli ucznia. Bez wsparcia ze strony matki trudno mu uwierzyć w siebie. Chłopcy stanowią większość uczniów na poziomie szkoły podstawowej i gimnazjum, co jest wynikiem rozkładu wewnątrz populacji i obowiązkiem szkolnym. Potem jednak gdzieś się zapodziewają, stanowiąc np. zdecydowaną mniejszość w liceach. Wydaje mi się, że dość wcześnie, już na poziomie szkoły podstawowej, spora część chłopców wprawdzie chodzi do szkoły, ale już się nie uczy. Statystyki szkolnictwa specjalnego są pod tym względem zatrważające. Kowalczyk Dariusz [29.11.2010] Sytuacja szkolna chłopców rzeczywiście uległa diametralnej zmianie na przestrzeni ostatnich 100 lat. Jeszcze do lat 30-tych XX w. większość uczniów i nauczycieli w szkołach średnich i wyższych stanowili mężczyźni. Jak wiemy wynikało to z pozycji i roli jaką kobiecie przypisywała ówczesna kultura społeczna. Właśnie fakt, że wśród nauczycieli było wielu mężczyzn, a szkoły w duchu nowego wychowania upowszechniały szeroki
121
wachlarz zajęć praktycznych i fizycznych oraz to, że rozwijające się w owym czasie nowe ruchy wychowawcze, jak choćby skauting, kierujące swoje propozycje do chłopców powodowały, że w nich znajdowali oni pożywkę dla rozwijania swoich osobowości i kształtowania pozycji społecznych. Zatem szkoła uwzględniała potrzeby rozwojowe chłopców i to powodowało, że chętnie spędzali oni w niej swój czas (także wolny) i w niej znajdowali wzorce osobowe. Co się działo w latach 50-tych i następnych wszyscy wiemy. Dzisiaj głównie kobiety kształtują charaktery nie tylko w szkole, ale w domu niestety także. Chłopcy nie znajdując w szkole męskich wzorców, ani angażujących i zgodnych z ich potrzebami rozwojowymi zajęć, nie identyfikują się z tym co im oferuje szkoła. Nie znajdując ze szkołą uczuciowej więzi nie czują się w niej dobrze i stąd w konsekwencji brak zainteresowania nauką i dalsze tego znane skutki. Stereotypy społeczne rzeczywiście funkcjonują także w szkole. Czy może temu przeciwdziałać jedynie właściwa postawa matki ucznia-chłopca? Być może na zasadzie "czym się zatrułeś, tym się lecz". Obserwuję od kilku lat zmiany w ruchu harcerskim, gdzie również wśród drużynowych przewagę mają niestety kobiety. Fakt ten powoduje odchodzenie chłopców z tych drużyn. Koedukacja z przewagą elementu żeńskiego zabija właściwą dla każdej z płci specyfikę wychowawczą powoduje, że chłopcy nie znajdują tego czego szukają w harcerstwie, a co może im dać tylko męski zastęp lub drużyna. Zatem o zgrozo!!! grozi nam to co kilkanaście lat temu w komedii "Seksmisja" pokazali nasi rodzimi twórcy??? Sawka Marta [29.11.2010] Po głębszym przemyśleniu tematu "muszę się" zgodzić z Panem. Moim zdaniem to wielka szkoda, że w nauczaniu początkowym nie ma mężczyzn, ba - szkoda, że nie ma ich w przedszkolach. Jak już zauważyła koleżanka to częściej chłopców oskarża się o lenistwo czy niedbalstwo edukacyjne. (...) Na przykładzie mojego brata (10 lat młodszego) tak właśnie się stało. Od początku pani w szkole widziała w nim lenia itp., a co się okazało dopiero w liceum - jest dysortografikiem i dyslektykiem. Na jego nieszczęście matka nie potrafiła "bronić syna przed nauczycielka" ... Teraz mój brat nie ma większych aspiracji naukowych, ale dzięki mnie ukończył liceum z dobrym wynikiem. I jeszcze z jednym muszę się zgodzić, że ratunkiem dla takiego chłopca jest wykształcona matka (albo jej substytut!). Tyburska Magdalena [30.11.2010] (...) Współczesny kryzys w wychowaniu chłopców jest częścią nie tylko kryzysu „męskości” związanego z uwarunkowaną cywilizacyjnie wymianą i zacieraniem się tradycyjnych ról i zachowań społecznych między
122
mężczyznami, a kobietami. Jest także częścią kryzysu moralnego, polegającego na deprecjonowaniu wartości „męstwa” jako cechy rzekomo niepotrzebnej. Zgodnie z takimi teoriami sądzi się, że walory specyficznie męskie, w tym męstwo, były potrzebne w czasach wojen i fizycznej walki o opanowanie sił przyrody. Dziś, w świecie pokojowej wymiany i dominacji techniki nad przyrodą, męstwo traci na znaczeniu, podobnie jak właściwa mężczyznom siła fizyczna. Myślenie tego typu, modne i powszechne w niektórych kręgach, wydaje się kompletnie nieuzasadnione. Współczesny świat wciąż generuje mnóstwo sytuacji wymagających męstwa, odwagi wobec zagrożeń, odwagi cywilnej, wreszcie – w sytuacjach wyjątkowych – heroizmu. Na wyzwania takie natrafiamy co krok w realnym życiu społecznym, politycznym i zawodowym, a obrona wolności, własnej podmiotowości w różnych relacjach społecznych, obrona przed przestępcami, wrogami kraju i przed tymi, którzy rzucają wyzwanie naszej cywilizacji, wymaga nie tylko tzw. prawdziwych mężczyzn, ale przede wszystkim ludzi mężnych. Powinny o tym pamiętać szczególnie nadopiekuńcze mamy, babcie, ciocie, panie nauczycielki. I nie chodzi mi o jakieś rygorystyczne wzorce wychowawcze stosowane np. w Starożytnej Sparcie, lecz o mądrą miłość i rozsądne wychowanie do konkretnych ról społecznych, które te dzieci mają w przyszłości pełnić. Drążyk Anna [4.12.2010] Witam, jeżeli sfeminizowany dom uzupełniony jest sfeminizowanym przedszkolem i szkołą, wspierany przez sfeminizowaną pomoc w postaci opiekunek, szanse takich dzieci na prawidłowe i szczęśliwe dzieciństwo maleją. Dziecko, które jest już na tyle duże, by jego dalsze wychowanie i edukacja przebiegały częściowo w warunkach instytucjonalnych, wychowywane w dużej mierze przez kobiety – matka, opiekunka, w dalszym ciągu nie napotyka na potencjalnych mężczyzn. W przedszkolach i klasach młodszych szkół mężczyźni pojawiają się sporadycznie, w najlepszym razie prowadząc dodatkowe zajęcia, co jednak zależy od przypadku i polityki dyrekcji placówki (włączanie mężczyzn lub nie w pracę z dziećmi). Starsze klasy szkoły podstawowej, gimnazja, licea, mają się nieco lepiej pod tym względem, choć nie całkiem dobrze. O czym w ogóle jest mowa? – może ktoś zapytać. Po co roztrząsać sprawy tak małej wagi, jak to, kto uczy nasze dzieci? Przecież nie płeć, wygląd czy dyplomy są istotne, ale to jak kto naucza, jakie ma podejście do dzieci, jakim jest człowiekiem. Jako czynnik najistotniejszy w posiadaniu autorytetu nauczyciele wskazali cechy osobowe. Ja jednak pokuszę się o wykazanie najistotniejszych różnic, jakie mogą mieć miejsce w postrzeganiu,
123
funkcjonowaniu, sposobie komunikacji pomiędzy mężczyznami a kobietami. Zdaniem D. Werschlera „mężczyźni nie tylko zachowują się, ale i myślą inaczej niż kobiety. Mężczyźni górują nad kobietami pod względem wyobraźni przestrzennej (matematyka, mapy), koordynacji wzrokoworuchowej (niezbędna w grach w piłkę), myślenia strategicznego (m.in. szachy), wyczucia perspektywy, rozróżniania słonych smaków. Kobiety prześcigają panów w sprawności werbalnej, przystosowaniu do otrzymywania większej ilości informacji zmysłowych (wykonywanie wielu czynności na raz), większej wrażliwości zmysłowej (większa wrażliwość na dźwięk, szersze pole widzenia, widzenie o zmroku, szybsza, dotkliwsza reakcja na ból, większa wytrzymałość, wrażliwość na smaki, zwłaszcza gorzkie i słodkie, zapachy), lepszym wychwytywaniu sygnałów społecznych („kobieta słyszy prawdopodobnie więcej, niż mężczyzna w swoim przekonaniu). Inna różnica między kobietami a mężczyznami, jaką chcę przytoczyć, być może też nie pozostaje bez wpływu na sposób funkcjonowania nauczycieli, a w efekcie i uczniów. Posłużę się tu obserwacjami matek i ojców w rodzinach. Zauważono, że matki prowokują do działań, w których partnerzy znajdują się twarzą w twarz, stymulują zachowania werbalne i działania wymagające koncentracji uwagi. Ponadto matki uspokajają, tulą zwłaszcza małe dzieci. Ojcowie preferują gry ruchowe, pobudzają dzieci do niezależności i zachęcają do samodzielnego działania. Bardziej coś z dzieckiem robią niż są. Obrazowo można to przedstawić na przykładzie dziecka uczącego się jeździć na nartach. Mama będzie szła, lub biegła obok, instruując dziecko, trzymając za rękę, asekurując i ubezpieczając je. Tata pchnie dziecko z górki i pozwoli mu spróbować samodzielności. W rodzinie najbardziej korzystna jest sytuacja, kiedy oba te rodzaje zachowań rodziców mogą się uzupełniać. Dla dziecka jest to najbardziej optymalny układ.. W efekcie we wczesnych latach szkolnych rzeczywistość szkolna zwraca się przeciwko chłopcom. Jest to niemalże zmowa przeciwko uzdolnieniom i skłonnościom chłopca w wieku szkolnym. Pisanie i czytanie przysparza chłopcom sporo trudności, o czym świadczy cztery razy większa liczba chłopców uznanych za mających trudności lub podejrzanych o dysleksję. Ponad 95% dzieci nad aktywnych to chłopcy. Początki szkoły to spokojne siedzenie w ławce, słuchanie, skupianie się – chłopcy wolą działać, poznawać aktywnie świat. I już na tym etapie możemy stwierdzić początki dyskryminacji. Należy do tego dodać, że w młodszych latach szkolnych to właśnie panie głównie wdrażają dzieci w podstawowe umiejętności pisania i czytania, nie rozumiejąc być może trudności chłopców w tym zakresie.
124
Pycka Waldemar [30.11.2010] Mniej więcej dwa tygodnie temu rozmawiałem z jedną z pań sprzątających w szkole podstawowej, do której regularnie zajeżdżam na treningi. Opowiedziała mi wówczas o wydarzeniu sprzed kilku godzin. Pewien chłopiec wyrzucił ogryzek na podłogę, a gdy ta pani poprosiła go, by podniósł i wrzucił do kosza, ten odpysknął jej, że mama mu powiedziała, iż od tego rodzaju pracy są sprzątaczki. "No i musiałam ja to zrobić" - nie bez oburzenia stwierdziła na koniec. Byłem wtedy zupełnie po jej stronie. Potem zapoznałem się z amerykańskimi wynikami badań oraz innymi statystykami, czego widomym skutkiem jest ten temat na forum. Dzisiaj nadal uważam, że chłopiec zachował się źle, i być może jego matka "przegięła" w uodpornianiu go na szkolne naciski, jednak nabrałem do niej pewnego szacunku. W pewnym sensie zadbała o jakość jego edukacji. Ciemińska Ewelina [30.11.2010] Tak sprzątaczki są po to, aby sprzątały ale to nie znaczy, że ten chłopiec postąpił dobrze, powinien również dbać o czystość w szkole i powinien wiedzieć gdzie jest śmietnik. A co matce na podłogę w domu też tak robi. Matka powinna go nauczyć żeby umiał się zachować. Kupczyńska Agnieszka [30.11.2010] Odnosząc się do sytuacji, którą opisał Pan doktor uważam, że takie zachowanie chłopca wynika ze złego wychowania, ponieważ pani sprzątaczka nie miała nic złego na myśli, ponieważ nie krzyczała na niego, nie zmuszała go tylko poprosiła o "podniesienie ogryzka i wyrzucenie do kosza ". Dzieci należy od najmłodszych lat uczyć szacunku do innych osób nie ważne czy jest to sprzątaczka, nauczycielka, ktoś z rodziny, kolega czy też inna osoba, a także, że należy dbać o otoczenie, w którym żyje tzn. odnosząc się do tej sytuacji, że śmieci wyrzuca się do kosza, a nie gdzie mu się podoba. Dziecko, które wynosi takie zachowanie z domu uważa, że tak powinno być i żadna tutaj nauczycielka czy też nauczyciel nic nie zmienią jeżeli sami rodzice nie zmienia swojego myślenia na temat wychowania. Dziecko to moim zdaniem jest ewidentnie rozpieszczane i możliwe, że tak samo zachowuje się w domu i tam to jest tolerowane. Będąc na stażu w przedszkolu obserwowałam różne zachowania dzieci w podobnej sytuacji i dziecko, które jest uczone, że należy słuchać dorosłych, wykonywać jego prośby czy też sprzątać po sobie zareagowałoby w inny sposób. Po prostu posłuchało by prośby pani sprzątaczki i wyrzuciło ogryzek do kosza, a większość jednak zachowałaby sie całkiem inaczej – od razu wyrzucając ogryzek do kosza, a nie na podłogę. I w tym przypadku nie ma to znaczenia czy zachował się tak chłopiec czy byłaby to dziewczynka.
125
S. Anna [1.12.2010] Pani Agnieszko ma Pani całkowitą rację. Ja również uważam, że ten chłopiec zachował się niepoprawnie, ale zapewne takie wzorce zachowania wyniósł z domu. Jak wiadomo rodzina to pierwsze środowisko wychowawcze dziecka, która uczy norm oraz wzorców obowiązujących w danym społeczeństwie, a rodzice stanowią dla małego dziecka najważniejsze wzorce osobowe, które później naśladują. Najwyraźniej w Jego domu te wzorce, stosunek do innych ludzi oraz formy społecznego zachowania się są nieprawidłowe. Być może mama stosuje tzw. "bezstresowe wychowanie swojego syna". Najbardziej zastanawia mnie czy oprócz do Pani sprzątaczki ten chłopiec tak samo zachowuje się w stosunku do swoich nauczycieli. Pani sprzątaczka na pewno nie uraziła tego chłopca, poprosiła o to by wyrzucił ogryzek do kosza. Nie rozumiem tej dzisiejszej młodzieży. Ja jak chodziłam do szkoły nie raz zdarzały się sytuacje, kiedy Panie sprzątające szatnie prosiły o podniesienie choćby papierka i nikt nie protestował. Popieram Pani zdanie, że do każdego człowieka należy odnosić się z należytym szacunkiem, nie ważne czy jest to Pani sprzątaczka, czy ktoś z grona pedagogicznego. Ja zawsze powtarzam" żadna praca nie hańbi", należy szanować każdego człowieka bez względu na to jaką pracę wykonuje, każdy człowiek jest taki sam, więc zasługuje na takie same traktowanie i szacunek do wykonywanej przez niego pracy. Buczek Aneta [1.12.2010] Jakość w tym złym tego słowa rozumieniu. Nikt nie jest upoważniony i nie ma przyzwolenia na chamstwo i brak kultury osobistej. Następnym razem chłopiec pozwoli sobie na dużo więcej przy pełnej akceptacji rodziców. Chociaż może trzeba by zapytać mamę tego chłopca, może nie tego uczyła swojego syna, a dzieci potrafią świetnie konfabulować i dopiec innym osobom. Witamy w XXI wieku. Tylko co dalej? Kowalczyk Dariusz [30.11.2010] Zastanowiło mnie z czego wynika Pana szacunek dla matki z przytoczonej historii i o jakiej jakości edukacyjnej Pan pisze, o którą ona zadbała dla swego syna? Owszem, pani sprzątaczka jest po to aby sprzątać i to, że sprzątnęła nie było niczym spoza zakresu jej obowiązków zawodowych, ale... to, że poprosiła chłopca o podniesienie śmieci z podłogi nie wynikało przecież z jej niechęci do pracy, a było chyba próbą wychowawczego oddziaływania jednego z pracowników szkoły, jako placówki także (chyba nadal) wychowawczej, na ucznia. Jeśli "naciskami szkolnymi? nazywane są takie zachowania czy postawy pracowników oświatowych i obsługowych szkoły, to ja jestem zdecydowanym zwolennikiem tych "nacisków". Inaczej
126
można będzie dosłownie powiedzieć naszym milusińskim "róbta co chceta" i chować się po kątach Pycka Waldemar [1.12.2010] Skąd ten szacunek do nieznanej mi matki nieznanego dziecka? Za przygotowanie swego syna do obrony własnego zdania. Wcale nie trzeba pochwalać tego, co zrobił ten chłopiec, by dostrzec jego odruch obronny. Nie miał racji? Tak. Ale potrafił odnaleźć się w trudnym położeniu. Nawet znalazł argument, z którym pani sprzątająca nie chciała polemizować. A przecież mogła: skarga do wychowawczyni, dyrektora, szukanie innych dróg ukarania chłopca. A jednak zrobiła coś, co forumowicze przyjęli z niezrozumiałym dla mnie zrozumieniem. Kowalczyk Dariusz [1.12.2010] Dziękuję. Trudno nie przyznać racji tym argumentom. Zaiste zachowanie młodego było logicznym następstwem przygotowania przez jego mamę. Niestety w podobnych sytuacjach rażącego nieposłuszeństwa i arogancji większość osób dorosłych "nabiera wody w buzię" i woli przemilczeć, zrobić coś samemu niż zdecydowanie przedstawić swój punkt widzenia, swoje racje i domagać się ich respektowania. Postawa taka powoduje to, że młody utwierdza się w słuszności swojego zachowania, co nie wróży niczego dobrego w przyszłości. Kolasa Jadwiga [1.12.2010] Przypomina mi się taka sytuacja z mojej podstawówki. To już była szósta klasa a jeden chłopak nie potrafił jeszcze poprawnie pisać tzn. znał litery ale z uporem pisał je kwadratowo np. a, o, itp. i pisał drukowanymi literami. Upomnienia nic nie pomagały a wzywana matka za każdym razem robiła nauczycielce straszną awanturę, że się czepia, że prześladuje jej syna. Po pewnym czasie nasza polonistka dała spokój, chłopak pisał po swojemu. Z tego co wiem kariery literackiej nie zrobił. Pozdrawiam. Pycka Waldemar [2.12.2010] Z tego co przeczytałem wnioskuję, że to matka miała rację. Jeśli w ostatniej klasie szkoły podstawowej chłopiec ma tego rodzaju problem, należy wobec niego zastosować "alternatywny tor edukacyjny". On już przegrał w konkurencji z pozostałymi uczniami z klasy, ale nie przegrał jeszcze swego życia. Można całkiem nieźle ułożyć sobie życie nawet będąc analfabetą. Kariera literacka nie powinna być punktem odniesienia w ocenie umiejętności tego chłopca. Właściwy kłopot pojawia się wtedy, gdy
127
uświadamiamy sobie, że szkoła źle pamięta tego chłopca, a chłopiec - źle pamięta szkołę. Kolasa Jadwiga [7.12.2010] Jak chodziliśmy do szkoły podstawowej to było jeszcze 8 klas także 6 klasa to nie był koniec szkoły podstawowej. Odpowiedź Pana Doktora dała mi do myślenia. Rzeczywiście było to źle rozegrane, zamiast wzywać matkę, wykłócać się, powinno się pomyśleć jak chłopakowi pomóc. Targońska Marzena [30.12.2010] Moim zdaniem nauczyciel mężczyzna jest potrzebny w szkole o ile nie jest to zauważalne w nauczaniu początkowym to szkoły średnie są już mniej sfeminizowane jeśli chodzi o kadrę pedagogiczną. W moim liceum w-f mieliśmy z mężczyznami, tak samo historia, geografia, język angielski, chemia, fizyka. W prawdzie uważam, że część z nich sama nie potrafi wyrazić swoich myśli a już na pewnie nie potrafią przekazać ich swoim słuchaczom. Najlepszym nauczycielem, zresztą moim autorytetem (w pracy z Pedagogiki Ogólnej) jest wychowawca naszej klasy, który również uczył mnie w-f'u. Jeśli chodzi o wychowanie fizyczne, nigdy nie miałam problemów, zawsze celujący no a za co najbardziej kocha się nauczycieli?!za oceny. Tak naprawdę nie był to jedyny powód, dla którego nauczyciel miał szacunek wśród uczniów, mimo swoich gabarytów (trener rugby' stów), była to osoba wspaniała. Wszyscy go "kochali", mimo, że zdarzało się, że ktoś oberwał "blondyną"- (sznurem od żelazka), nieraz zdarzyło się usłyszeć szczerą prawdę o sobie przekazaną na forum klasy, to nikt nie miał pretensji, rodzice o wszystkim wiedzieli, dyrektor również ale każdy to akceptował a nawet uważał, że to słuszne! Myślę, że to zależy od osobowości nauczyciela, gdyby takie zachowanie zauważone by było u innego nauczyciela na pewno powstała by afera, nauczyciel straciłby pracę oraz pewnie nie mógłby już więcej pracować z młodzieżą. My nie mieliśmy o to pretensji, każdy wiedział, że nie było to jakieś tam znęcanie się, obrywaliśmy zasłużenie. Jeśli spotkałoby to samo inna grupę młodzieży z innym nauczycielem sądzę, że pożegnał by się z praca na długie lata. My podziękowaliśmy wspaniałą piosenką na studniówce, po wysłuchaniu której całe grono pedagogiczne uroniło łzę, gdyż była to piosenka bardzo sentymentalna...
128