DAVID EDDINGS PIONEK PROROCTWA
Belgariady tom I Przeło˙zył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Pawn Of Prophecy
Data ...
22 downloads
445 Views
619KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
DAVID EDDINGS PIONEK PROROCTWA
Belgariady tom I Przeło˙zył: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginału: Pawn Of Prophecy
Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1982 r.
Theone, który opowiadał mi historie, ale nie mógł zaczeka´c na moje, i Arturowi, który pokazał mi, jak by´c m˛ez˙ czyzna.˛ . . i nadal mi pokazuje
PROLOG B˛edacy ˛ historia˛ Wojny Bogów i Dzieł Czarodzieja Belgaratha adaptacja z Ksi˛egi Alornów
Gdy s´wiat był jeszcze młody, siedmiu Bogów z˙ yło w harmonii, a rasy ludzi były jak jeden naród. Belara, najmłodszego z Bogów ukochali sobie Alornowie. Mieszkał w´sród nich i miłował, a oni ro´sli pod jego opieka.˛ Inni Bogowie tak˙ze zbierali przy sobie ludy i ka˙zdy z Bogów kochał swój naród. Lecz najstarszy brat Belara, Aldur, nie był Bogiem z˙ adnego narodu. Mieszkał z dala od ludzi i Bogów a˙z do dnia, gdy odnalazło go zbłakane ˛ dziecko. Aldur przyjał ˛ je na swojego ucznia i nazwał Belgarathem. Belgarath poznał sekrety Woli i Słowa, i stał si˛e czarodziejem. W latach, które nadeszły, inni tak˙ze szukali samotnego Boga. Połaczyli ˛ si˛e w bractwo i pobierali nauki u stóp Aldura, a czas nie miał do nich dost˛epu. I zdarzyło si˛e, z˙ e wział ˛ Aldur kamie´n w kształcie kuli, nie wi˛ekszy ni˙z serce dziecka, i obracał go w dłoniach, a˙z stał si˛e z˙ yjac ˛ a˛ dusza.˛ Wielka była pot˛ega tego kamienia, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura; Aldur dokonywał nim cudów. Ze wszystkich Bogów Torak był najpi˛ekniejszy, a jego ludem byli Angarakowie. Składali mu ofiary i nazywali Panem Panów, a Torakowi słodki był dym ogni ofiarnych ofiarnych słowa uwielbienia. Nadszedł wszelako dzie´n, gdy usłyszał o Klejnocie Aldura, i od tej chwili nie zaznał spokoju. Wreszcie, skryty pod maska˛ obłudy, stanał ˛ przed Aldurem. — Bracie mój — powiedział. — Nie jest wła´sciwe, by´s trwał z dala od naszej kompanii i rady. Odrzu´c ten klejnot, który oderwał twój umysł od my´sli o nas. Aldur zajrzał w dusz˛e brata i upomniał go: — Czemu szukasz władzy i panowania, Toraku? Czy nie wystarcza˛ ci Angarakowie? Nie próbuj w swej bucie posia´ ˛sc´ Klejnotu, by ci˛e nie zabił. Wielki był wstyd Toraka, gdy usłyszał słowa Aldura. Uniósł dło´n i uderzył swego brata, a potem uciekł, porywajac ˛ Klejnot. Inni Bogowie błagali Toraka, by zwrócił Klejnot, lecz ten odmawiał. Wtedy 4
powstały rasy ludzi i ruszyły do bitwy przeciw hufcom Angaraków. Wojny ludzi i Bogów szalały na ziemi, a˙z niedaleko wy˙zyny Korim, Torak wzniósł Klejnot i zmusił, by połaczył ˛ swa˛ wol˛e z jego wola˛ i rozbił ziemi˛e na cz˛es´ci. Góry run˛eły i napłyn˛eło morze. Lecz Belar i Aldur połaczyli ˛ swa˛ moc i wznie´sli morzu bariery. Jednak ludzie zostali rozdzieleni, a z nimi Bogowie. A kiedy Torak podniósł z˙ ywy Klejnot przeciwko ziemi, jego matce, ten zbudził si˛e i zaja´sniał s´wi˛etym ogniem. Bł˛ekitny płomie´n spalił twarz Toraka. Ten w bólu powalił góry; w udr˛ece rozłupał ziemi˛e; w agonii rozlał morze. Lewa r˛eka zapłon˛eła i wypaliła si˛e na popiół, lewa strona twarzy stopniała jak wosk, a lewe oko zagotowało si˛e w oczodole. Z wielkim krzykiem skoczył w morze, by zgasi´c ogie´n, lecz cierpienie nie miało ko´nca. Gdy Torak wynurzył si˛e z wody, prawa strona jego ciała pozostała pi˛ekna, lecz lewa była spalona i poraniona strasznie ogniem Klejnotu. Dr˛eczony bólem poprowadził swój lud ku wschodowi, gdzie na równinach Mallorei zbudowali wielkie miasto. Nazwali je Cthol Mishrak, Miasto Nocy, gdy˙z Torak w ciemno´sci skrywał swe blizny. Angarakowie wznie´sli dla swego Boga z˙ elazna˛ wie˙ze˛ i umie´scili Klejnot w mosi˛ez˙ nej szkatule na samym wierzchołku. Torak przychodził tam cz˛esto i odchodził płaczac. ˛ L˛ekał si˛e, by nie pokonało go pragnienie ujrzenia Klejnotu i by nie zginał. ˛ Stulecia mijały w ziemi Angaraków, którzy zacz˛eli nazywa´c swego okaleczonego Boga Kal Torakiem, jednocze´snie Królem i Bogiem. Belar zabrał Alornów na pomoc. Ze wszystkich ludów ci byli najtwardsi i najwaleczniejsi, a Belar tchnał ˛ w ich serca wieczna˛ nienawi´sc´ dla Angaraków. Z okrutnymi mieczami i toporami w dłoniach przemierzali północne krainy a˙z po pola wiecznego lodu, szukajac ˛ drogi do swych nieprzyjaciół. Tak było do czasu, gdy Cherek o Nied´zwiedzich Barach, najwi˛ekszy z królów Alornów, dotarł do Doliny Aldura i odnalazł Belgaratha Czarodzieja. — Droga na północ jest otwarta — powiedział. — Znaki i przepowiednie nam sprzyjaja.˛ Nadszedł czas, by´smy odszukali przej´scie do Miasta Nocy i odebrali Jednookiemu Klejnot. Poledra, z˙ ona Belgaratha, nosiła wła´snie dziecko, i czarodziej nie chciał jej opuszcza´c. Słowa Chereka przekonały go jednak. Wykradli si˛e noca,˛ by dołaczy´ ˛ c do synów Chereka, Drasa o Byczym Karku, Algara o Chy˙zych Stopach i Rivy ˙ o Zelaznej Dłoni. Okrutna zima s´cisn˛eła północ i mokradła l´sniły pod gwiazdami od szronu i szarego jak stal lodu. Szukajac ˛ drogi, Belgarath rzucał zakl˛ecie i przybierał posta´c szarego wilka. Bezgło´snie przemykał po za´snie˙zonym lesie, gdzie drzewa trzeszczały i p˛ekały od przenikliwego mrozu. Szron przykrył grzbiet i ramiona wilka; na zawsze ju˙z pozostały srebrne broda i włosy Belgaratha. Poprzez s´nieg i mgł˛e dotarli do Mallorei i wreszcie stan˛eli w Cthol Mishrak. Znalazłszy sekretne przej´scie do miasta, Belgarath powiódł ich do stóp z˙ elaznej 5
wie˙zy. W milczeniu wspinali si˛e po zardzewiałych schodach, których od dwudziestu wieków nie dotkn˛eła ludzka stopa. L˛ekliwie zakradli si˛e do komnaty, gdzie Torak dr˛eczony bólem rzucał si˛e we s´nie, kryjac ˛ okaleczona˛ twarz pod stalowa˛ maska.˛ Bezszelestnie przebiegli obok s´piacego ˛ Boga i w ko´ncu wkroczyli do komnaty, gdzie le˙zała z˙ elazna szkatuła, w której spoczywał z˙ ywy Klejnot. Cherek skinał ˛ na Belgaratha, by wział ˛ Klejnot, lecz ten odmówił. — Nie mog˛e go dotkna´ ˛c — powiedział — by mnie nie zniszczył. Kiedy´s przyjmował dotyk Boga i człowieka, lecz wola Klejnotu stwardniała, gdy Torak wzniósł go przeciw jego matce. Nie pozwoli ju˙z tak si˛e wykorzysta´c. Czyta w naszych duszach. Tylko ten, co nie ma złych intencji, kto jest tak czysty, z˙ e nie my´slac ˛ o władzy i posiadaniu we´zmie go i poniesie nara˙zajac ˛ z˙ ycie — tylko ten mo˙ze go teraz dotkna´ ˛c. — Który z ludzi w mroku swej duszy nie z˙ ywi złych intencji? — spytał Cherek. ˙ Lecz Riva o Zelaznej Dłoni otworzył szkatuł˛e i wyjał ˛ Klejnot. Płomie´n zajas´niał mu przez palce, lecz Riva nie spłonał. ˛ — Niech tak b˛edzie, Chereku — rzekł Belgarath. — Twój najmłodszy syn jest czysty. Jego przeznaczeniem i przeznaczeniem tych, co przyjda˛ po nim, jest nie´sc´ i chroni´c Klejnot — Belgarath westchnał ˛ wiedzac, ˛ jaki ci˛ez˙ ar kładzie na barki Rivy. — Jego bracia i ja podtrzymamy go — powiedział Cherek. — Dopóki b˛edzie niósł ten ci˛ez˙ ar. Riva owinał ˛ Klejnot płaszczem i ukrył pod tunika.˛ Potem przebiegli znowu przez komnat˛e kalekiego Boga, po zardzewiałych stopniach w dół, sekretnym przej´sciem do bram miasta i dalej, ku pustkowiom. Wkrótce potem Torak obudził si˛e i poszedł, jak zawsze, do Komnaty Klejnotu. Lecz szkatuła była otwarta, a Klejnot zniknał. ˛ Straszliwy byt gniew Kal Toraka. Chwyciwszy swój wielki miecz opu´scił z˙ elazna˛ wie˙ze˛ , odwrócił si˛e i uderzył raz tylko, a wie˙za run˛eła. Potem krzyknał ˛ do Angaraków głosem gromu: — Za to, z˙ e stali´scie si˛e niedbali i nieuwa˙zni, z˙ e pozwolili´scie złodziejom ukra´sc´ to, za co tak drogo zapłaciłem, zburz˛e miasto i przep˛edz˛e was. Angarakowie tuła´c si˛e b˛eda,˛ póki nie wróci do mnie Cthrag Yaska, płomienny kamie´n. Potem zmienił Miasto Nocy w ruin˛e, a hufce Angaraków pognał na pustkowie. Cthol Mishrak przestało istnie´c. Trzy mile na północ Belgarath usłyszał hałas i wiedział, z˙ e Torak si˛e przebudził. — Teraz ruszy za nami — oznajmił. — I tylko moc Klejnotu zdoła nas ocali´c. ˙ Kiedy si˛e zbli˙za,˛ niech Zelazna Dło´n wzniesie Klejnot, by go zobaczyli. I podeszli Angarakowie z samym Torakiem na czele, lecz Riva podniósł Klejnot, a okaleczony Bóg i jego hufce zobaczyli go wyra´znie. Klejnot poznał swe6
go wroga. Nienawi´sc´ rozgorzała na nowo i niebo zapłon˛eło od jego furii. Torak krzyknał ˛ i zawrócił. Pierwsze szeregi Angaraków pochłonał ˛ ogie´n, a reszta umkn˛eła przera˙zona. I tak Belgarath z towarzyszami uciekli z Mallorei i przeprawili si˛e przez moczary północy, na powrót niosac ˛ Klejnot Aldura do Królestw Zachodu. Bogowie, wiedzac, ˛ co si˛e zdarzyło, zwołali rad˛e. — Je´sli wystapimy ˛ w wojnie przeciw naszemu bratu, Torakowi — powiedział Aldur — starcie Bogów zniszczy s´wiat. Zatem musimy si˛e usuna´ ˛c, by Torak nie mógł nas odnale´zc´ . Nie ciałem, lecz duchem tylko pozostaniemy obecni, by kierowa´c i chroni´c nasze ludy. Dla dobra s´wiata musimy to uczyni´c. W dniu, gdy rozpocznie si˛e wojna, s´wiat zostanie zgładzony. Bogowie zapłakali z z˙ alu, z˙ e musza˛ odej´sc´ . Lecz Chaldan, Bóg-Byk Arendów, zapytał: — Czy podczas naszej nieobecno´sci Torak nie zdob˛edzie władzy? — To nie nastapi ˛ — odparł Aldur. — Dopóki Klejnot pozostaje w´sród potom˙ ków Rivy o Zelaznej Dłoni, Torak nie mo˙ze zwyci˛ez˙ y´c. I tak Bogowie odeszli, a Torak jedynie pozostał. Lecz wiedza o tym, z˙ e Klejnot w r˛eku Rivy odbiera mu panowanie, n˛ekała jego umysł. Belgarath za´s przemówił do Chereka i jego synów: — Musimy si˛e rozdzieli´c, by strzec Klejnotu i sposobi´c si˛e na przyj´scie Toraka. Niech ka˙zdy z was odejdzie i czyni przygotowania, jak was uczyłem. — Tak uczynimy, Belgaracie — przyrzekł Cherek o Nied´zwiedzich Barach. — Od tego dnia nie ma ju˙z Alorii. Alornowie jednak b˛eda˛ walczy´c z pot˛ega˛ Toraka, póki cho´c jeden pozostanie z˙ ywy. Belgarath wzniósł głow˛e. ˙ — Usłysz mnie, Toraku Jednooki! — zawołał. — Zywy Klejnot jest przed toba˛ bezpieczny i nie zwyci˛ez˙ ysz go. Je´sli wyruszysz przeciw nam, stan˛e do wojny. Dniem i noca˛ trzyma´c b˛ed˛e stra˙z i do ko´nca dni czeka´c twojego przyj´scia. W´sród pustkowi Mallorei, Kal Torak słyszał głos Belgaratha i w furii tłukł wszystko wokół. Wiedział bowiem, z˙ e Klejnot Aldura na zawsze pozostanie poza jego zasi˛egiem. Cherek u´sciskał synów i odszedł, by wi˛ecej ich nie zobaczy´c. Dras ruszył na północ i zamieszkał na ziemiach, gdzie płyn˛eła rzeka Mrin. Wybudował miasto Boktor i nazwał swój kraj Drasnia.˛ On i jego nast˛epcy zawsze stali u moczarów północy, by broni´c ich przed nieprzyjacielem. Algar odszedł na południe wraz ze swoim ludem i znalazł konie na szerokich równinach, przez które płyn˛eła rzeka Aldur. Oswoili zwierz˛eta, nauczyli si˛e je dosiada´c i po raz pierwszy w historii ludzko´sci pojawili si˛e konni wojownicy. Nazwali swój kraj Algaria˛ i stali si˛e nomadami, którzy poda˙ ˛zaja˛ za swymi stadami. Pos˛epny Cherek powrócił do Val Alorn i zmienił nazw˛e królestwa na Cherek, gdy˙z był teraz samotny i bez synów.
7
Pogra˙ ˛zony w smutku budował wysokie okr˛ety, by patrolowały morza i broniły brzegów przed nieprzyjacielem. Powiernikowi Klejnotu przypadł trud najdłu˙zszej podró˙zy. Wraz ze swym ludem, Riva dotarł na zachodnie wybrze˙ze Sendarii. Zbudowali okr˛ety i przeprawili si˛e na Wysp˛e Wiatrów. Tu spalili statki, wznie´sli twierdz˛e, a wokół niej miasto o wysokich murach. Miasto nazwali Riva,˛ a twierdz˛e Dworem Riva´nskiego Króla. Wtedy Belar, Bóg Alornów, stracił ˛ z nieba dwie gwiazdy. Riva wykuł z jednej kling˛e, a z drugiej r˛ekoje´sc´ , w której umie´scił Klejnot. Miecz był tak wielki, z˙ e nikt prócz Rivy nie mógł go podnie´sc´ . Na pustkowiach Mallorei dusza podpowiedziała Kal Torakowi, z˙ e miecz został wykuty, i po raz pierwszy posmakował strachu. Miecz przytwierdzono do czarnej skały za tronem Rivy, z Klejnotem u wierzchołka. Przylgnał ˛ do kamienia tak, z˙ e nikt prócz Rivy nie mógł go zdja´ ˛c. Klejnot jarzył si˛e zimnym ogniem, gdy Riva zasiadał na tronie, a kiedy zdejmował miecz i wznosił go nad głowa,˛ ostrze stawało si˛e długim j˛ezorem lodowatego płomienia. Najwi˛ekszym cudem jednak był znak nast˛epców Rivy. W ka˙zdym pokoleniu jedno dziecko z jego rodu nosiło na dłoni znami˛e Klejnotu. Dziecko takie prowadzono do sali tronowej, gdzie dotykało kamienia, by mógł je pozna´c. Za ka˙zdym razem Klejnot rozpalał si˛e wtedy blaskiem, a wi˛ez´ mi˛edzy nim a linia˛ Rivy stawała si˛e mocniejsza. Belgarath rozstał si˛e z towarzyszami i natychmiast pospieszył do Doliny Aldura. Tam jednak przekonał si˛e, z˙ e Poledra, jego z˙ ona, urodziła dwie córki-bli´zniaczki i umarła. Pogra˙ ˛zony w rozpaczy, nazwał starsza˛ Polgara. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka. Zwyczajem czarodziejów, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, by poło˙zy´c ja˛ na czole dziecka. Pod jego dotkni˛eciem jedno pasemko włosów stało si˛e białe jak s´nieg. Zdziwił si˛e, gdy˙z jest ono znakiem czarodziejów, a Polgara była pierwsza˛ dziewczynka˛ w ten sposób naznaczona.˛ Druga córka, jasnoskóra i złotowłosa, nie miała znamienia. Nazwał ja˛ Beldaran i kochał nad wszystko, rywalizujac ˛ z ciemnowłosa˛ siostra˛ o jej uczucie. Gdy jednak Polgara i Beldaran uko´nczyły szesnasty rok z˙ ycia, Duch Aldura przybył we s´nie do Belgaratha. — Mój ukochany uczniu — powiedział. — Pragn˛e połaczy´ ˛ c twój ród z rodem stra˙znika Klejnotu. Wybierz wi˛ec, która˛ ze swych córek oddasz Riva´nskiemu Królowi na z˙ on˛e i matk˛e jego nast˛epców. W tej linii bowiem zawiera si˛e nadzieja s´wiata, której nie zgasi mroczna pot˛ega Toraka. W gł˛ebi swej duszy Belgarath pragnał ˛ wybra´c Polgar˛e. Znajac ˛ jednak ci˛ez˙ ar, jaki d´zwiga Riva´nski Król, posłał do niego Beldaran i płakał, gdy odjechała. Polgara łkała tak˙ze, długo i gorzko, wiedziała bowiem, z˙ e jej siostra musi zestarze´c si˛e i umrze´c. Z czasem jednak pocieszyli si˛e wzajemnie i stali sobie bli˙zsi. Połaczyli ˛ swe siły, by trzyma´c stra˙z przed Torakiem. Niektórzy mówia,˛ z˙ e z˙ yja˛ jeszcze, od nieprzeliczonych wieków trwajac ˛ w pogotowiu.
´ I CZE˛S´ C SENDARIA
Rozdział 1 Pierwsza˛ rzecza,˛ która˛ zapami˛etał Garion, była kuchnia na farmie Faldora. Do ko´nca swych dni z˙ ywił szczególne, cieple uczucia dla tych specyficznych d´zwi˛eków i zapachów, jakie składaja˛ si˛e na pracowita˛ powag˛e, zwiazan ˛ a˛ jako´s z miło´scia,˛ jedzeniem, spokojem, bezpiecze´nstwem, a nade wszystko domem. I cho´c dotarł w z˙ yciu wysoko, nigdy nie zapomniał, z˙ e jego wspomnienia zacz˛eły si˛e od kuchni. Kuchnia na farmie Faldora była wielkim, nisko sklepionym pomieszczeniem, pełnym palenisk, kotłów i ogromnych ro˙znów obracajacych ˛ si˛e wolno w kominkach podobnych do grot. Były tam długie, ci˛ez˙ kie blaty, gdzie formowano bochenki chleba, dzielono kurczaki, a seler i marchew krajano szybkimi, zdecydowanymi ruchami długich, zakrzywionych no˙zy. Gdy Garion był jeszcze bardzo mały, bawił si˛e pod tymi stołami i szybko si˛e nauczył trzyma´c palce z dala od stóp zapracowanych kucharek. A czasem, pó´znym popołudniem, gdy si˛e zm˛eczył, le˙zał w kacie ˛ i patrzył na migotanie ognia, odbijane przez setki wypolerowanych garnków, no˙zy i ły˙zek z długimi uchwytami, wiszacych ˛ na kołkach wzdłu˙z wyszorowanych do biało´sci s´cian. Zapadał wtedy w sen, w doskonałym pokoju i harmonii z całym otaczajacym ˛ go s´wiatem. Kuchnia˛ i wszystkim, co si˛e w niej działo, niepodzielnie władała ciocia Pol. Zdawało si˛e, z˙ e potrafi jako´s znale´zc´ si˛e we wszystkich miejscach równocze´snie. Ostatnie dotkni˛ecie, poprawiajace ˛ g˛es´ w brytfannie, zgrabnie kształtujace ˛ rosnacy ˛ chleb czy garnirujace dymiac ˛ a˛ jeszcze, s´wie˙zo wyj˛eta˛ z piekarnika szynk˛e, zawsze nale˙zało do niej. Cho´c w kuchni pracowali tak˙ze inni, z˙ aden bochenek, gulasz, zupa, piecze´n czy jarzyna nie mogły by´c gotowe, je´sli cho´c raz nie dotkn˛eła ich ciocia Pol. Wyczuwała smakiem, w˛echem czy jakim´s wy˙zszym zmysłem, czego wymaga ka˙zde danie, i niedbałym na pozór ruchem dodawała przypraw z glinianych dzbanuszków. Sprawiała wra˙zenie, z˙ e otacza ja˛ magiczna aura, z˙ e dysponuje wiedza˛ i moca˛ wi˛eksza˛ ni˙z zwykli ludzie. Ale nawet wtedy, gdy była najbardziej zaj˛eta, zawsze dokładnie wiedziała, gdzie jest Garion. W samym s´rodku klejenia pierogów, ozdabiania ciasta czy zszywania s´wie˙zo nadzianego kurczaka potrafiła wyciagn ˛ a´ ˛c nog˛e i nie patrzac ˛ nawet pod stół, kostka˛ lub pi˛eta˛ odsuna´ ˛c go spod 10
czyich´s stóp. Kiedy troch˛e urósł, zaczał ˛ traktowa´c to jak rodzaj gry. Pilnował, kiedy b˛edzie zbyt pochłoni˛eta praca,˛ by go zauwa˙zy´c, a wtedy ze s´miechem biegł na swych mocnych, krótkich nó˙zkach do drzwi. Ale ona zawsze go doganiała. Wtedy s´miał si˛e jeszcze gło´sniej, zarzucał jej ramiona na szyj˛e i całował, po czym wracał na miejsce i czekał na kolejna˛ okazj˛e. W tamtych latach był przekonany, z˙ e ciocia Pol jest najwa˙zniejsza˛ i najpi˛ekniejsza˛ kobieta˛ na s´wiecie. Przede wszystkim była wy˙zsza od innych kobiet z farmy — niemal tak wysoka jak m˛ez˙ czyzna. Zawsze miała powa˙zna,˛ surowa˛ nawet min˛e — chyba z˙ e zwracała si˛e do niego. I długie, bardzo ciemne, prawie czarne włosy — z wyjatkiem ˛ jednego pasemka nad lewa˛ brwia,˛ które było białe jak s´wie˙zy s´nieg. Wieczorem, gdy układała go w małym łó˙zeczku, stojacym ˛ przy jej własnym, w ich niedu˙zym pokoiku nad kuchnia,˛ wyciagał ˛ r˛ek˛e i dotykał tego białego pasemka. U´smiechała si˛e i gładziła jego twarz ciepła˛ dłonia.˛ Wtedy zasypiał spokojnie wiedzac, ˛ z˙ e jest obok, z˙ e go pilnuje. Farma Faldora le˙zała w s´rodkowej cz˛es´ci Sendarii, okrytego mgłami królestwa, ograniczonego od zachodu Morzem Wiatrów, a od wschodu Zatoka˛ Cherek. Jak inne farmy w owym szczególnym czasie i miejscu, gospodarstwo nie było jednym czy dwoma budynkami, a raczej zespołem solidnych szop, stodół, kurników i goł˛ebników, ustawionych wokół centralnego podwórca z okazała˛ brama˛ od frontu. Z galerii na pi˛etrze wchodziło si˛e do pokoi, du˙zych lub całkiem male´nkich, gdzie mieszkali robotnicy, którzy orali, siali i plewili szerokie pola za murami. Sam Faldor zajmował pokoje w kwadratowej wie˙zy nad główna˛ jadalnia,˛ gdzie jego ludzie zbierali si˛e trzy razy dziennie — podczas z˙ niw nawet cztery — by ucztowa´c przy hojnych darach kuchni cioci Pol. Jednym słowem, było to całkiem szcz˛es´liwe i spokojne miejsce. Farmer Faldor był dobrym panem. Wysoki, powa˙zny, z długim nosem i jeszcze dłu˙zsza˛ szcz˛eka,˛ rzadko si˛e s´miał czy cho´cby u´smiechał. Był jednak zawsze uprzejmy dla swych ludzi i zdawało si˛e, z˙ e bardziej mu zale˙zy na ich zdrowiu i dobrobycie ni˙z na wyciskaniu z nich ostatniej kropli potu. Na swój sposób przypominał raczej ojca ni˙z zarzadc˛ ˛ e sze´sc´ dziesi˛eciu kilku osób, z˙ yjacych ˛ na jego wło´sciach. Jadał razem z nimi — co było niezwykłe, gdy˙z wielu farmerów z okolicy trzymało si˛e z dala od robotników — a jego obecno´sc´ u szczytu głównego stołu w jadalni wywierała uspokajajacy ˛ wpływ na młodych, czasem nadto hała´sliwych. Farmer Faldor był człowiekiem pobo˙znym i przed ka˙zdym posiłkiem prostymi słowami zwracał si˛e do Bogów o błogosławie´nstwo. Wiedzac ˛ o tym, ludzie z farmy z godno´scia˛ wkraczali do jadalni i siedzieli w pozornym przynajmniej skupieniu, nim zaatakowali stosy jadła, przygotowane przez cioci˛e Pol i jej pomocnice. Ze wzgl˛edu na dobre serce Faldora i magiczne, zr˛eczne palce cioci Pol farma była znana w okolicy jako najlepsze w promieniu dwudziestu mil miejsce pracy i zamieszkania. W ober˙zy w niedalekiej wiosce Górne Gralt całe wieczory upły11
wały na opowie´sciach o cudownych daniach, serwowanych regularnie w jadalni Faldora. Majacy ˛ mniej szcz˛es´cia ludzie, zatrudnieni na innych farmach, po kilku kuflach łkali otwarcie, słuchajac ˛ o pieczonych g˛esiach cioci Pol. Sława farmy Faldora zataczała coraz szersze kr˛egi. Najwa˙zniejszym człowiekiem na farmie, nie liczac ˛ samego Faldora, był kowal Durnik. Gdy Garion urósł troch˛e i mógł ju˙z bawi´c si˛e z dala od czujnych oczu cioci Pol, nieodmiennie szukał drogi do ku´zni. L´sniace ˛ z˙ elazo na kowadle przyciagało ˛ go z hipnotyczna˛ niemal siła.˛ Durnik wygladał ˛ zupełnie zwyczajnie; miał proste kasztanowe włosy i przeci˛etna˛ twarz, zaczerwieniona˛ od ciepła paleniska. Nie był ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani gruby. Był za to powa˙zny i spokojny, a tak˙ze — jak wi˛ekszo´sc´ ludzi, parajacych ˛ si˛e tym zawodem — niezwykle silny. Ubierał si˛e w gruba˛ skórzana˛ kapot˛e i fartuch, poprzepalany iskrami z paleniska. Nosił tak˙ze obcisłe spodnie i mi˛ekkie skórzane buty, typowe dla mieszka´nców Sendarii. Z poczatku ˛ odzywał si˛e do Gariona tylko po to, by go ostrzec, z˙ eby trzymał palce z daleka od kowadła i rozgrzanego metalu. Z czasem jednak zostali przyjaciółmi i rozmawiali du˙zo cz˛es´ciej. — Zawsze ko´ncz to, do czego przyło˙zysz r˛eki — pouczał. — Nie nale˙zy z˙ elaza odkłada´c na bok, a potem znowu wsuwa´c w ogie´n na dłu˙zej ni˙z trzeba. — Dlaczego tak jest? — pytał Garion. — Bo jest — wzruszał ramionami Durnik. — Zawsze staraj si˛e wykona´c prac˛e najlepiej, jak potrafisz — mówił innym razem, wygładzajac ˛ pilnikiem metalowy fragment dyszla, który naprawiał. — Ale ten kawałek b˛edzie pod spodem — zdziwił si˛e Garion. — Nikt go nigdy nie zobaczy. — Ale ja b˛ed˛e wiedział, z˙ e tam jest — odparł Durnik. — Je´sli nie wykonam go najlepiej, jak potrafi˛e, b˛ed˛e si˛e wstydził za ka˙zdym razem, kiedy zobacz˛e ten wóz. A widuj˛e go codziennie. I tak dalej. Zupełnie mimochodem, Durnik nauczył chłopca trwałych, sendaria´nskich cnót: pracy, zapobiegliwo´sci, trze´zwo´sci i rozsadku, ˛ b˛edacych ˛ filarami społecznego porzadku ˛ królestwa. Z poczatku ˛ ciocia Pol martwiła si˛e w˛edrówkami Gariona do ku´zni, gdzie groziło mu tyle niebezpiecze´nstw. Gdy jednak obserwowała go chwil˛e z drzwi kuchni, zrozumiała, z˙ e Durnik pilnuje chłopca niemal tak czujnie, jak ona sama. Przestała si˛e niepokoi´c. — Je´sli chłopiec b˛edzie natr˛etny, kowalu, ode´slij go — powiedziała kiedy´s, gdy przyszła do ku´zni z wielkim miedzianym kotłem do załatania. — Albo powiedz mi o tym. B˛ed˛e go trzyma´c bli˙zej kuchni. — To z˙ aden kłopot, pani Pol — odparł z u´smiechem Durnik. — To rozsadny ˛ chłopiec. Nie wchodzi w drog˛e. — Jeste´s zbyt pobła˙zliwy, przyjacielu Durniku — odparła ciocia Pol. — Ten chłopak ma głow˛e pełna˛ pyta´n. Odpowiesz na jedno, a natychmiast zrodzi si˛e 12
tuzin nast˛epnych. — Tak to jest z chłopcami — Durnik delikatnie wlał bulgocacy ˛ metal w niewielki gliniany pier´scie´n, otaczajacy ˛ dziurk˛e w dnie kotła. — Sam te˙z zadawałem tyle pyta´n, gdy byłem mały. Mój ojciec i stary Barl, kowal, który mnie uczył, ´ bym si˛e im mieli do´sc´ cierpliwo´sci, by mi odpowiada´c, gdy tylko potrafili. Zle odwdzi˛eczył, gdybym dla Gariona nie był taki sam. Garion siedział w pobli˙zu i nasłuchiwał wstrzymujac ˛ oddech. Jedno karcace ˛ słowo z którejkolwiek strony natychmiast zamkn˛ełoby mu drog˛e do ku´zni. A kiedy ciocia Pol szła po ubitej ziemi podwórza do swojej kuchni z naprawionym kotłem w r˛ekach, zauwa˙zył, jak patrzy na nia˛ Durnik. Wtedy w jego umy´sle zacz˛eła kiełkowa´c pewna idea. Bardzo prosta i pi˛ekna, poniewa˙z ka˙zdy na niej zyskiwał. — Ciociu Pol — powiedział wieczorem, marszczac ˛ twarz, gdy szorstka˛ s´cierka˛ wycierała mu ucho. — Tak? — spytała, koncentrujac ˛ uwag˛e na szyi. — Czemu nie wyjdziesz za Durnika? Przerwała mycie. — Co? — spytała. — My´sl˛e, z˙ e to doskonały pomysł. — Naprawd˛e? — głos brzmiał ostro i Garion wiedział, z˙ e znalazł si˛e na niepewnym gruncie. — On ci˛e lubi — powiedział. — Przypuszczam, z˙ e omawiałe´s ju˙z z nim t˛e spraw˛e? — Nie. Pomy´slałem, z˙ e najpierw zapytam ciebie. — Przynajmniej to było niezłym pomysłem. — Je´sli chcesz, powiem mu zaraz rano. Gwałtowne szarpni˛ecie za ucho obróciło mu głow˛e. Garion miał wra˙zenie, z˙ e uszy sa˛ dla cioci Pol a˙z nazbyt wygodnymi uchwytami. — Nie wa˙z si˛e cho´cby szepna´ ˛c o tej bzdurze Durnikowi czy komukolwiek innemu — jej ciemne oczy płon˛eły ogniem, jakiego nigdy jeszcze nie widział. — Tak tylko pomy´slałem — zapewnił szybko. — Bardzo głupio. Od dzisiaj pozostaw my´slenie dorosłym — nadal trzymała go za ucho. — Jak sobie z˙ yczysz — zgodził si˛e pospiesznie. Pó´zniej jednak, gdy w cichym mroku le˙zeli ju˙z oboje w łó˙zkach, raz jeszcze zaatakował ten problem, cho´c bardziej okr˛ez˙ na˛ droga.˛ — Ciociu Pol? — Tak? — spytała. — Je´sli nie wyjdziesz za Durnika, to za kogo chcesz wyj´sc´ ? — Garionie! — Słucham? — Zamknij buzi˛e i s´pij. 13
— Uwa˙zam, z˙ e mam prawo wiedzie´c — stwierdził z uraza.˛ — Garionie! — Dobrze, dobrze. Ju˙z s´pi˛e. Ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´s post˛epowała ze mna˛ uczciwie. Odetchn˛eła gł˛eboko. — No, dobrze — o´swiadczyła. — Nie my´sl˛e o mał˙ze´nstwie. Nigdy nie my´slałam o mał˙ze´nstwie i powa˙znie watpi˛ ˛ e, czy kiedykolwiek pomy´sl˛e o mał˙ze´nstwie. Zbyt wielu wa˙znych spraw musz˛e dopilnowa´c, z˙ ebym miała czas na takie rzeczy. — Nie martw si˛e, ciociu Pol — powiedział, próbujac ˛ ja˛ uspokoi´c. — Kiedy urosn˛e, o˙zeni˛e si˛e z toba.˛ Wtedy za´smiała si˛e gł˛ebokim, d´zwi˛ecznym s´miechem. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, by w ciemno´sci dotkna´ ˛c jego twarzy. — Nie, mój Garionie — zaprzeczyła. — Czeka na ciebie inna z˙ ona. — Kto? — zaciekawił si˛e. — Przekonasz si˛e — odpowiedziała tajemniczo. — A teraz s´pij. — Ciociu Pol? — Słucham? — Gdzie jest moja mama? — Od dawna ju˙z chciał o to zapyta´c. Przez długa˛ chwil˛e panowała cisza, potem ciocia Pol westchn˛eła. — Umarła — o´swiadczyła cicho. Gariona ogarn˛eła rozpacz i poczuł niezno´sny ból. Zapłakał. Natychmiast znalazła si˛e przy jego łó˙zku. Kl˛eczała na podłodze i obejmowała go. Długo po tym, kiedy przeniosła go na swoje posłanie i tuliła, póki z˙ al nie przycichł, Garion zapytał niepewnym głosem: — Jaka ona była? Moja mama? — Jasnowłosa — powiedziała ciocia Pol. — Bardzo młoda i bardzo pi˛ekna. Miała łagodny głos i była bardzo szcz˛es´liwa. — Kochała mnie? — Bardziej, ni˙z mo˙zesz sobie wyobrazi´c. Wtedy zapłakał znowu, lecz ciszej, nie tyle z bólu, ile z z˙ alu. Ciocia Pol tuliła go delikatnie, póki nie zasnał. ˛ Na farmie Faldora mieszkały te˙z inne dzieci, co jest naturalne w społecznos´ci zło˙zonej z ponad sze´sc´ dziesi˛eciu osób. Starsze z nich pracowały, jednak troje było mniej wi˛ecej w wieku Gariona. Ta trójka stała si˛e jego towarzyszami zabaw i przyjaciółmi. Najstarszy chłopiec miał na imi˛e Rundorig. Był o rok czy dwa lata starszy od Gariona i sporo wy˙zszy. W zasadzie, z racji wieku, powinien przewodzi´c grupce dzieci; był jednak Arendem o nieco ograniczonym umy´sle i ch˛etnie ust˛epował pola młodszym. Królestwo Sendarii, w przeciwie´nstwie do pa´nstw sasied˛ 14
nich, zamieszkiwała bogata mieszanina ras. Cherekowie, Algarowie, Drasanie, Arendowie, a nawet spora liczba Tolnedran, stopili si˛e tworzac ˛ wzorzec Sendara. Arendowie byli wprawdzie bardzo odwa˙zni, ale te˙z do´sc´ t˛epi. Drugim towarzyszem Gariona był Doroon — niewysoki, bystry chłopak o pochodzeniu tak wymieszanym, z˙ e mo˙zna było go nazwa´c jedynie Sendarem. Najciekawsza˛ cecha˛ Doroona było to, z˙ e zawsze biegł; nigdy nie chodził, gdy mógł biega´c. Podobnie jak stopy, jego my´sli tak˙ze gnały na złamanie karku. I j˛ezyk. Mówił bez przerwy, bardzo szybko, i wiecznie był podekscytowany. Bezdyskusyjnym przywódca˛ całej czwórki była dziewczynka, Zubrette, złotowłosa czarodziejka, która wymy´slała zabawy, opowiadała ró˙zne historie i wysyłała ich, by kradli dla niej jabłka i s´liwki w sadzie Faldora. Panowała jak mała królowa, zmuszajac, ˛ by rywalizowali o jej wzgl˛edy, a nawet skłaniajac ˛ do bójek. Była bez serca i ka˙zdy z chłopców nienawidził jej czasami, cho´c zawsze pozostawał niewolnikiem jej najbłahszych zachcianek. Zima˛ zje˙zd˙zali na szerokich deskach z o´snie˙zonego pagórka za farma˛ i wracali do domu ze zgrabiałymi r˛ekami i płonacymi ˛ policzkami, gdy fioletowe cienie pełzały ju˙z po s´niegu. Albo, gdy Durnik ogłosił, z˙ e lód jest wystarczajaco ˛ gruby, s´lizgali si˛e bez ko´nca po zamarzni˛etym stawie, który połyskiwał w małej kotlince na wschód od zabudowa´n farmy, przy drodze do Górnego Gralt. A kiedy było zbyt zimno czy te˙z na przedwio´sniu, gdy deszcze i ciepłe wiatry zmieniały s´nieg w bryj˛e, a staw nie był bezpieczny, zbierali si˛e w stodole i godzinami skakali ze stryszku na mi˛ekkie siano, wypełniajac ˛ włosy plewami, a nosy kurzem niosacym ˛ zapach lata. Wiosna˛ łapali kijanki na błotnistych brzegach stawu i wspinali si˛e na drzewa, by z zachwytem obserwowa´c niebieskie jajeczka, które ptaki składały w swych uplecionych z gałazek ˛ gniazdach. Naturalnie, to wła´snie Doroon spadł pewnej wiosny i złamał r˛ek˛e, gdy Zubrette namówiła go, by wszedł na sam wierzchołek rosnacego ˛ nad stawem drzewa. Poniewa˙z Rundorig gapił si˛e tylko bezradnie na rannego przyjaciela, a Zubrette uciekła zanim jeszcze Doroon dotknał ˛ ziemi, trudne decyzje spadły na Gariona. W skupieniu rozwa˙zył sytuacj˛e, z powaga˛ marszczac ˛ czoło ukryte pod grzywa˛ płowych włosów. Było oczywiste, z˙ e r˛eka jest złamana, a Doroon, blady i przestraszony, przygryzał wargi, by powstrzyma´c si˛e od płaczu. Garion pochwycił katem ˛ oka jaki´s ruch i szybko podniósł głow˛e. M˛ez˙ czyzna w ciemnym płaszczu siedział na wielkim czarnym koniu. Był całkiem niedaleko i patrzył na chłopca z uwaga.˛ Gdy ich oczy si˛e spotkały, Garion poczuł ukłucie chłodu i wiedział, z˙ e spotkał ju˙z tego człowieka. . . z˙ e odkad ˛ pami˛eta, ta mroczna posta´c ciagle ˛ jest w pobli˙zu, zawsze milczaca ˛ i przygladaj ˛ aca ˛ mu si˛e bez chwili przerwy. W tej niemej obserwacji krył si˛e rodzaj zimnej wrogo´sci, zmieszanej z czym´s, co było prawie, cho´c nie całkiem, strachem. Wtedy Doroon j˛eknał ˛ i Garion odwrócił si˛e. 15
Paskiem z powroza ostro˙znie przywiazał ˛ złamane rami˛e do tułowia. Razem z Rundorigiem postawili rannego na nogi. — Mógł nam przynajmniej pomóc — mruknał ˛ z wyrzutem Garion. — Kto? — zdziwił si˛e Rundorig. Garion odwrócił si˛e, by wskaza´c człowieka w ciemnym płaszczu, ale je´zdziec zniknał. ˛ — Nikogo nie widziałem — o´swiadczył Rundorig. — Boli — j˛eknał ˛ Doroon. — Nie przejmuj si˛e — uspokoił go Garion. — Ciocia Pol ci˛e wyleczy. Nie mylił si˛e. Kiedy we trójk˛e stan˛eli w drzwiach kuchni, jednym rzutem oka oceniła sytuacj˛e. — Posad´zcie go tutaj — poleciła z absolutnym spokojem. Kiedy blady i dygocacy ˛ mocno chłopiec siedział na stołku obok jednego z palenisk, przygotowała napar z kilku ziół, trzymanych w glinianych dzbankach na najwy˙zszej półce w spi˙zarni. — Wypij to — podała Doroonowi parujacy ˛ kubek. — Czy od tego zagoi mi si˛e r˛eka? — spytał chłopiec, spogladaj ˛ ac ˛ podejrzliwie na brzydko pachnacy ˛ wywar. — Po prostu wypij — nakazała, szykujac ˛ łupki i lniane pasy. — Fuj! To okropne — skrzywił si˛e Doroon. — Takie powinno by´c — zapewniła. — Wypij wszystko. — Chyba nie mam ochoty na reszt˛e. — Jak uwa˙zasz — odsun˛eła łupki i zdj˛eła z haka na s´cianie długi, bardzo ostry nó˙z. — Do czego to potrzebne? — spytał dr˙zacym ˛ głosem. — Skoro nie chcesz wypi´c lekarstwa — odparła zimno — trzeba b˛edzie to ucia´ ˛c. — Ucia´ ˛c? — pisnał ˛ Doroon wybałuszajac ˛ oczy. — Mniej wi˛ecej tutaj — ko´ncem no˙za dotkn˛eła łokcia. Ze łzami w oczach Doroon przełknał ˛ reszt˛e napoju i ju˙z po kilku minutach kiwał si˛e, s´piac ˛ niemal na stołku. Krzyknał ˛ gło´sno, gdy ciocia Pol nastawiała p˛ekni˛eta˛ ko´sc´ , ale gdy r˛eka została usztywniona i zabanda˙zowana, zasnał ˛ znowu. Ciocia Pol porozmawiała krótko z jego przera˙zona˛ matka,˛ a potem Durnik zaniósł chłopca do łó˙zka. — Nie uci˛ełaby´s mu r˛eki — stwierdził Garion. Ciocia Pol spojrzała na niego, nie zmieniajac ˛ wyrazu twarzy. — Tak sadzisz? ˛ — spytała, i chłopiec stracił pewno´sc´ . — Teraz chciałabym zamieni´c kilka słów z panna˛ Zubrette. — Uciekła, kiedy Doroon spadł z drzewa — wyja´snił Garion. — Znajd´z ja.˛
16
— Schowała si˛e — zaprotestował. — Zawsze si˛e chowa, kiedy co´s si˛e przytrafi. Nie wiem, gdzie jej szuka´c. — Garionie — powiedziała ciocia Pol. — Nie pytałam, czy wiesz, gdzie jej szuka´c. Kazałam ja˛ znale´zc´ i przyprowadzi´c. — A je´sli nie zechce przyj´sc´ ? — Garionie! — w głosie cioci Pol zabrzmiał ton straszliwej nieodwołalno´sci i Garion ruszył biegiem. — Nie mam z tym nic wspólnego — skłamała Zubrette, gdy tylko Garion wprowadził ja˛ do kuchni. — Ty! — wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e ciocia Pol. — Siadaj! Zubrette osun˛eła si˛e na stołek. Miała otwarte usta i rozszerzone l˛ekiem oczy. — Ty! — Ciocia Pol zwróciła si˛e do Gariona, wskazujac ˛ drzwi. — Wyjd´z! Chłopiec wybiegł pospiesznie. Po dziesi˛eciu minutach zapłakana dziewczynka wyszła niepewnie na podwórze. Ciocia Pol stała w drzwiach i spogladała ˛ za nia˛ z oczami zimnymi jak lód. — Sprała´s ja? ˛ — spytał z nadzieja˛ Garion. Ciocia Pol zmia˙zd˙zyła go wzrokiem. — Oczywi´scie, z˙ e nie. Nie bije si˛e dziewczynek. — Ja bym ja˛ zlał — stwierdził Garion rozczarowany. — A co jej zrobiła´s? — Czy nie masz nic do roboty? — Nie — przyznał Garion. — Wła´sciwie nic. Co, naturalnie, było bł˛edem. — To s´wietnie — orzekła ciocia Pol, odnajdujac ˛ jego ucho. — Pora, z˙ eby´s zaczał ˛ na siebie zarabia´c. W pomywalni jest kilka brudnych garnków. Wyczy´scisz je. — Nie wiem, czemu si˛e na mnie zło´scisz — zaprotestował Garion wykr˛ecajac ˛ głow˛e. — Przecie˙z to nie moja wina, z˙ e Doroon wlazł na to drzewo. — Do pomywalni, Garionie — nakazała. — Ju˙z! Pozostała cz˛es´c´ wiosny i wczesne lato upłyn˛eły spokojnie. Doroon, oczywis´cie, nie mógł si˛e bawi´c, póki nie zrosły si˛e ko´sci, a Zubrette była˛ tak wstrza´ ˛sni˛eta tym, co usłyszała od cioci Pol, z˙ e unikała obu chłopców. Garionowi pozostał jedynie Rundorig, a ten nie był wystarczajaco ˛ inteligentny, by wymy´sla´c ciekawe zabawy. Wła´sciwie nie było co robi´c, wi˛ec chłopcy wychodzili cz˛esto w pole, by przyjrze´c si˛e pracujacym ˛ i posłucha´c ich opowie´sci. Zdarzyło si˛e, z˙ e tego wła´snie lata ludzie na farmie Faldora rozmawiali o bitwie pod Vo Mimbre, najstraszniejszym wydarzeniu w historii. Garion i Rundorig słuchali oczarowani, gdy robotnicy snuli opowie´sc´ o hordach Kal Toraka, które pi˛ec´ set lat temu spadły niespodziewanie na ziemie zachodu. Wszystko zacz˛eło si˛e w roku 4865, według rachuby czasu tej cz˛es´ci s´wiata, gdy ogromne armie Murgów, Nadraków i Thullów zeszły z gór na wschodniej granicy Drasni. Za nimi kroczyły nieprzeliczone kolumny Mallorean. 17
Po krwawym zdobyciu Drasni, Angarakowie zawrócili na południe, ku niezmierzonym stepom Algarii, by rozpocza´ ˛c obl˛ez˙ enie olbrzymiej fortecy zwanej Twierdza˛ Algarów. Obl˛ez˙ enie trwało osiem lat, nim wreszcie zniech˛econy Torak zrezygnował i ruszył ze swa˛ armia˛ na zachód, do Ulgolandu. Wtedy dopiero inne królestwa zrozumiały, z˙ e inwazja Angaraków skierowana jest nie tylko przeciw Alornom, ale przeciw całemu zachodowi. Latem 4875 Kal Torak stanał ˛ na arendzkiej równinie pod miastem Vo Mimbre, gdzie oczekiwały go połaczone ˛ zachodnie armie. Sendarowie, którzy uczestniczyli w bitwie, byli cz˛es´cia˛ sił dowodzonych przez Branda, Stra˙znika Rivy. Siły te, zło˙zone z Rivan, Sendarów i asturskich Arendów, zaatakowały tyły Angaraków, gdy na lewe skrzydło uderzyli Algarowie, Drasanie i Ulgosi, na prawe Tolnedranie i Cherekowie, za´s od frontu ruszyła legendarna szar˙za mimbra´nskich Arendów. Bitwa wrzała przez kilka godzin, a˙z wreszcie, w samym s´rodku pola, Brand starł si˛e z samym Kal Torakiem. Od tego pojedynku zale˙zał wynik całej walki. Dwadzie´scia pokole´n min˛eło od dnia tego tytanicznego starcia, lecz we wspomnieniach ludzi z farmy Faldora było ono tak wyra´zne, jakby zdarzyło si˛e wczoraj. Opisywali ka˙zdy cios, ka˙zda˛ ripost˛e i osłon˛e. W decydujacej ˛ chwili, gdy zdawało si˛e, z˙ e musi przegra´c, Brand zdjał ˛ zasłon˛e ze swej tarczy. Kal Torak cofnał ˛ si˛e, ogarni˛ety nagłym l˛ekiem, opu´scił tarcz˛e i został natychmiast powalony. Taki opis wystarczył, by w z˙ yłach Rundoriga zawrzała arendzka krew. Garion jednak stwierdził, z˙ e opowie´sc´ pozostawia wiele nie rozwiazanych ˛ problemów. — Dlaczego Brand walczył z zakryta˛ tarcza? ˛ — spytał Cralta, jednego ze starszych robotników. — Po prostu miał ja˛ zakryta˛ — Cralto wzruszył ramionami. — Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgadzaja˛ si˛e co do tego. — Mo˙ze to była magiczna tarcza? — nie ust˛epował Garion. — Mo˙ze i była. Ale nie słyszałem, by kto´s tak twierdził. Wiem tylko, z˙ e kiedy Brand ja˛ odsłonił, Kal Torak opu´scił swoja˛ i Brand ugodził go w głow˛e. . . w samo oko, tak przynajmniej mówia.˛ Garion z uporem kr˛ecił głowa.˛ — Nie rozumiem. Jak co´s takiego mogło wzbudzi´c l˛ek Kal Toraka? — Nie wiem — poddał si˛e Cralto. — Nikt tego nigdy nie wyja´snił. Garion nie był usatysfakcjonowany. Mimo to szybko si˛e zgodził na do´sc´ prosty plan Rundoriga, by jeszcze raz rozegra´c pojedynek. Przez dzie´n czy dwa zajmowali pozycje i okładali si˛e mieczami. Potem Garion zdecydował, z˙ e potrzebuja˛ dodatkowego sprz˛etu, by zabawa stała si˛e bardziej interesujaca. ˛ Dwa garnki i dwie pokrywki znikn˛eły tajemniczo z kuchni cioci Pol, a Garion i Rundorig, tym razem w hełmach i z tarczami, udali si˛e w spokojne miejsce, by podja´ ˛c walk˛e. Wszystko szło znakomicie, póki Rundorig — wy˙zszy, starszy i silniejszy — nie trafił przeciwnika drewnianym mieczem w głow˛e, a˙z zad´zwi˛eczało. Krew 18
popłyn˛eła z czoła rozci˛etego brzegiem garnka. Garionowi dzwoniło w uszach, a w z˙ yłach zawrzało jakie´s goraczkowe ˛ podniecenie. Podniósł si˛e z ziemi. Nigdy wła´sciwie nie doszedł do tego, co si˛e wtedy stało. Zachował tylko niewyra´zne wspomnienie, jak rzucał Kal Torakowi wyzwanie, wykrzykujac ˛ słowa, które same spłyn˛eły z warg i których nawet nie rozumiał. Znajoma, odrobin˛e nierozgarni˛eta twarz Rundoriga zmieniła si˛e w jego oczach w co´s potwornie okaleczonego i wstr˛etnego. W szale w´sciekło´sci Garion uderzał w to co´s raz za razem, a płomie´n ogarnał ˛ jego umysł. A potem wszystko si˛e urwało. Biedny Rundorig le˙zał u jego stóp, nieprzytomny po szale´nczym starciu. Garion byt przera˙zony, a jednocze´snie czuł w ustach upajajacy ˛ smak zwyci˛estwa. Pó´zniej, w kuchni, gdzie tradycyjnie trafiali wszyscy ranni z farmy, ciocia Pol opatrzyła ich obu, powstrzymujac ˛ si˛e prawie od uwag. Rundorig nie odniósł powa˙zniejszych obra˙ze´n, cho´c jego twarz zaczynała puchna´ ˛c i zmienia´c kolor. Z poczatku ˛ miał trudno´sci ze skoncentrowaniem wzroku. Kilka zimnych okładów i jeden z naparów cioci Pol szybko doprowadziły go do porzadku. ˛ Rana na czole Gariona wymagała wi˛ekszych stara´n. Ciocia Pol kazała Durnikowi przytrzyma´c chłopca, po czym wzi˛eła igł˛e z nitka˛ i zszyła rozci˛ecie tak spokojnie, jakby naprawiała rozerwany r˛ekaw. Nie zwracała uwagi na wrzaski i j˛eki pacjenta. W ogóle zdawało si˛e, z˙ e bardziej ja˛ zmartwiły powgniatane garnki i poobijane pokrywki ni˙z wojenne rany chłopców. Kiedy ju˙z było po wszystkim, Gariona bolała głowa i poszedł do łó˙zka. — Ale przynajmniej pokonałem Kal Toraka — pochwalił si˛e cioci Pol nieco sennym głosem. Spojrzała na niego czujnie. — Gdzie słyszałe´s o Toraku? — spytała ostro. — On si˛e nazywa Kal Torak, ciociu — poprawił ja˛ Garion. — Odpowiedz. — Chłopi na polu opowiadali. Stary Cralto i reszta. Wiesz, o Brandzie i Vo Mimbre, i Kal Toraku i wszystkim. Bawili´smy si˛e w to z Rundorigiem. Ja byłem Brandem, a on Kal Torakiem. Ale nie musiałem odsłania´c tarczy. Rundorig trafił mnie w głow˛e, zanim do tego doszło. — Posłuchaj mnie, Garionie — powiedziała ciocia Pol. — I to posłuchaj uwa˙znie. Nigdy wi˛ecej nie wymawiaj imienia Toraka. — To był Kal Torak, ciociu Pol — powtórzył cierpliwie Garion. — Nie sam Torak. Wtedy go uderzyła. Zdarzyło si˛e to po raz pierwszy. Chłopca to bardziej zdumiało, ni˙z zabolało, gdy˙z nie biła mocno. — Nigdy nie wymawiaj imienia Toraka. Nigdy! — powtórzyła. — To bardzo wa˙zne, Garionie. Od tego zale˙zy twoje bezpiecze´nstwo. — Nie musisz si˛e tak zło´sci´c — stwierdził ura˙zonym tonem. 19
— Przyrzeknij. — Dobrze, przyrzekam. To była tylko zabawa. — Bardzo głupia zabawa. Mogłe´s zabi´c Rundoriga. — A co ze mna? ˛ — zaprotestował Garion. — Tobie nic nie groziło — o´swiadczyła. — A teraz s´pij. Zasnał ˛ niespokojnie. W głowie mu si˛e kr˛eciło od dziwnego, gorzkiego napoju, który podała mu ciocia. Miał wra˙zenie, z˙ e słyszy jej gł˛eboki, d´zwi˛eczny głos, powtarzajacy: ˛ „Garionie, mój Garionie, jeste´s jeszcze zbyt młody”. A potem, gdy unosił si˛e z gł˛ebi snu niby ryba, płynaca ˛ ku srebrzystej powierzchni wody, dobiegło go jej wołanie: „Potrzebuj˛e ci˛e, ojcze!” Potem znowu zapadł w niespokojny sen, n˛ekany wizja˛ ciemnej sylwetki m˛ez˙ czyzny na czarnym koniu, który obserwował ka˙zdy jego ruch z zimna˛ wrogo´scia,˛ i czym´s unoszacym ˛ si˛e tu˙z nad granica˛ strachu. A za ta postacia,˛ o której istnieniu zawsze wiedział, cho´c nigdy o tym nie wspominał, nawet cioci Pol, majaczyła ciemna, okaleczona, potworna twarz, która˛ przez moment widział czy wyobra˙zał sobie w czasie walki z Rundorigiem — niby ohydny owoc rodzacego ˛ zło drzewa.
Rozdział 2 Niedługo potem, w niesko´nczonym południu Garionowego dzieci´nstwa, u bram farmy Faldora po raz kolejny stanał ˛ bajarz. Bezimienny starzec wygla˛ dał bardzo dziwacznie. Jego spodnie miały łaty na kolanach, a z czubków dwóch ró˙znych butów wystawały palce. Wełniana˛ tunik˛e z długimi r˛ekawami przepasywał w talii kawałek sznurka, a kaptur — Garionowi bardzo si˛e podobała ta rzadko spotykana w Sendarii cz˛es´c´ odzienia, z lu´znym karczkiem kryjacym ˛ ramiona, plecy i pier´s — był poplamiony i zabrudzony resztkami jedzenia. Jedynie obszerny płaszcz wygladał ˛ na stosunkowo nowy. Stary bajarz miał krótko przyci˛ete siwe włosy i brod˛e. Jego wyrazista twarz była troch˛e jakby kanciasta, a rysy nie pozwalały odgadna´ ˛c, skad ˛ pochodzi. Nie przypominał Arendów ani Chereków, Algarów ani Drasan, Rivan ani Tolnedran; zdawał si˛e wywodzi´c z jakiej´s rasy dawno ju˙z zapomnianej. Oczy miał gł˛ebokie i wesoło bł˛ekitne, wiecznie młode i l´sniace ˛ zło´sliwo´scia.˛ Bajarz pojawiał si˛e czasem na farmie Faldora i zawsze był serdecznie witany. Ten bezdomny wagabunda zarabiał na z˙ ycie opowiadaniem ró˙znych historii, które czasem si˛e powtarzały, ale nie miało to znaczenia, gdy˙z w jego głosie tkwiła magia. Potrafił grzmie´c jak grom lub szemra´c jak strumyk. Umiał na´sladowa´c głosy dziesi˛eciu ludzi jednocze´snie; kiedy gwizdał, ptaki przylatywały posłucha´c, co ma do powiedzenia; a gdy udawał wycie wilka, skowyt je˙zył włosy na karkach słuchaczy i przenikał ich serca mrozem, niby drasa´nska zima. Potrafił wydoby´c z siebie odgłos deszczu, wiatru, a nawet — cho´c to niewiarygodne — padajace˛ go s´niegu. Jego pełne d´zwi˛eków opowie´sci zdawały si˛e o˙zywia´c widoki i zapachy, tak z˙ e oczarowany słuchacz niemal przenosił si˛e do opisywanych czasów i miejsc. Wszystkie te cuda oddawał ch˛etnie w zamian za kilka posiłków, par˛e kufli piwa i ciepłe legowisko w stodole. W˛edrował po s´wiecie, na pozór wolny od wszelkiej własno´sci, jak ptaki. Bajarz i ciocia Pol czuli dla siebie co´s w rodzaju skrywanego szacunku. Przyjmowała go bez entuzjazmu, jakby wiedziała, z˙ e póki czai si˛e w pobli˙zu, bezcenne skarby jej kuchni sa˛ w ciagłym ˛ zagro˙zeniu. Ciasta i placki znikały czasem, gdy si˛e pojawiał, a jego zawsze gotowy do akcji nó˙z potrafił trzema szybkimi ci˛ecia21
mi pozbawi´c najstaranniej przyrzadzon ˛ a˛ g˛es´ pary skrzydełek i solidnego kawałka mi˛esa z piersi w momencie, gdy ciocia odwróciła si˛e tylko na chwil˛e. Nazywała go „Starym Wilkiem”, a jego przybycie pod bram˛e farmy Faldora oznaczało podj˛ecie dawnego współzawodnictwa, trwajacego ˛ wyra´znie od lat. Pochlebiał jej bezczelnie, nawet gdy ja˛ okradał. Grzecznie odmawiał ciasteczek czy ciemnego chleba, po czym kradł pół talerza, zanim jeszcze ów talerz zniknał ˛ z jego zasi˛egu. Piwnice z piwem i winem mo˙zna było równie dobrze odda´c do jego dyspozycji ju˙z na poczatku ˛ wizyty. Uwielbiał drobne złodziejstwa, a gdy obserwowała go niech˛etnym wzrokiem, bez trudu znajdował dziesi˛eciu pomocników, gotowych zaatakowa´c kuchni˛e w zamian za jedna˛ opowie´sc´ . Niestety, do jego najzdolniejszych uczniów nale˙zał tak˙ze Garion. Cz˛esto, doprowadzona do pasji konieczno´scia˛ jednoczesnego pilnowania starego i młodego złodziejaszka, ciocia Pol zbroiła si˛e w miotł˛e i mocnymi ciosami wyp˛edzała obu z kuchni. Stary bajarz zmykał ze s´miechem i wraz z chłopcem zaszywał si˛e w jakim´s odludnym miejscu. Tam kosztowali owoców rozboju, a starzec, popijajac ˛ cz˛esto z ukradzionego gasiora ˛ wina lub piwa, nagradzał swego ucznia historia˛ z dalekiej przeszło´sci. Najlepsze opowie´sci zarezerwowane były dla jadalni, gdy po wieczornym posiłku ludzie odsuwali pró˙zne talerze. Wtedy bajarz wstawał ze swego miejsca i przenosił słuchaczy w krain˛e magicznego oczarowania. — Opowiedz nam o poczatkach, ˛ przyjacielu — poprosił pewnego wieczoru zawsze pobo˙zny Faldor. — I o Bogach. — O poczatkach ˛ i o Bogach — zastanowił si˛e starzec. — Godny to temat, Faldorze, zeschni˛ety jednak i zakurzony. — Zauwa˙zyłam, Stary Wilku, z˙ e wszystkie tematy wydaja˛ ci si˛e zeschni˛ete i zakurzone — stwierdziła ciocia Pol, podchodzac ˛ do beczki, by nala´c mu kufel pienistego piwa. Z gł˛ebokim ukłonem przyjał ˛ naczynie. — To jedno z zagro˙ze´n mojej profesji, pani Pol — wyja´snił. Pociagn ˛ ał ˛ solidnie, po czym odstawił kufel na bok. W zamy´sleniu opu´scił na chwil˛e głow˛e, podniósł ja˛ i spojrzał wprost na Gariona. Tak si˛e przynajmniej chłopcu wydawało. A potem zrobił co´s dziwnego, czego nigdy jeszcze nie czynił przed rozpocz˛eciem opowie´sci w jadal´n farmy Faldora: okrył si˛e płaszczem i wypiał ˛ pier´s. — Słuchajcie — zawołał gł˛ebokim, dono´snym głosem. — U zarania dni stworzyli Bogowie s´wiat i morza i stały lad. ˛ Rzucili gwiazdy na nocny firmament i osadzili na niebie sło´nce i z˙ on˛e jego, ksi˛ez˙ yc, by dawali ziemi s´wiatło. Potem Bogowie kazali ziemi wyda´c zwierz˛eta, wodom zakwitna´ ˛c rybami, a niebu pacz˛ kowa´c ptakami. Stworzyli te˙z ludzi i podzielili ich na Narody. A było Bogów siedmiu, wszyscy równi sobie, a ich imiona brzmiały: Belar, i Chaldan, i Nedra, i Issa, i Mara, i Aldur, i Torak. Garion, naturalnie, znal t˛e histori˛e, gdy˙z była alornowskiego pochodzenia, 22
a Sendaria z trzech stron graniczyła z królestwami Alornów. Nigdy jednak nie słyszał jej opowiadanej w taki sposób. My´sli szybowały wysoko, gdy oczyma wyobra´zni widział Bogów kroczacych ˛ po ziemi w tych zapomnianych, tajemniczych czasach stworzenia s´wiata. Poczuł chłód, gdy padło zakazane imi˛e Toraka. Słuchał uwa˙znie, kiedy bajarz opisywał, jak ka˙zdy z Bogów wybrał swój lud: Alornowie dla Belara, Nyissanie dla Issy, Chaldanowi Arendowie, Nedrze Tolnedranie, dla Mary Maragowie, którzy ju˙z nie istnieja,˛ i Angarakowie Torakowi. Usłyszał, jak Bóg Aldur zamieszkał z dala od pozostałych i w swej samotno´sci obserwował gwiazdy, i jak przyjał ˛ nielicznych na swych uczniów i wyznawców. Garion rozejrzał si˛e. Twarze obecnych wyra˙zały skupienie. Durnik słuchał z szeroko otwartymi oczami, a stary Cralto zacisnał ˛ palce na kraw˛edzi stołu. Faldor był blady i łzy l´sniły mu w oczach. Ciocia Pol stała w tylnej cz˛es´ci sali. Cho´c nie było chłodno, tak˙ze okryła si˛e płaszczem i wyprostowała, z uwaga˛ obserwujac ˛ bajarza. — I zdarzyło si˛e — płyn˛eła opowie´sc´ — z˙ e Bóg Aldur stworzył klejnot w kształcie globu; i oto w klejnocie pochwycone zostało s´wiatło pewnych gwiazd, migocacych ˛ na północnym niebie. Wielka była moc tego klejnotu, zwanego przez ludzi Klejnotem Aldura, gdy˙z Aldur widział w nim to, co si˛e stało, co si˛e staje i co ma si˛e sta´c. Garion zauwa˙zył, z˙ e wstrzymuje oddech. Opowie´sc´ pochłon˛eła go bez reszty. Słuchał w zachwycie, jak Torak ukradł Klejnot i jak inni Bogowie wydali mu wojn˛e. Torak u˙zył Klejnotu, by rozerwa´c ziemi˛e i wpu´sci´c morze, z˙ eby zalało lad; ˛ Klejnot jednak sprzeciwił si˛e temu i uderzył, stapiajac ˛ lewa˛ stron˛e twarzy Boga, palac ˛ lewe rami˛e i oko. Starzec przerwał i osuszył swój kufel. Ciocia Pol, wcia˙ ˛z ciasno okryta płaszczem, podała mu nast˛epny. Poruszała si˛e z godno´scia,˛ a jej oczy płon˛eły. — Nigdy nie słyszałem tej historii opowiadanej w taki sposób — szepnał ˛ Durnik. — To Ksi˛ega Alornów1 — Powtarzana jest jedynie w obecno´sci królów — wyja´snił równie cicho Cralto. — Znałem kiedy´s człowieka, który słyszał ja˛ na królewskim dworze w Sendarze i zapami˛etał troch˛e. Nigdy jednak nie poznałem jej do ko´nca. Opowie´sc´ mówiła o tym, jak dwa tysiace ˛ lat pó´zniej Belgarath Czarodziej powiódł Chereka i jego trzech synów, by odzyska´c Klejnot; i jak zasiedlono zachodnie ziemie i broniono ich przed hufcami Toraka. Bogowie odeszli z tego s´wiata, nakazujac ˛ Rivie, by strzegł Klejnotu w swej twierdzy na Wyspie Wiatrów. Riva wykuł wielki miecz i umie´scił Klejnot w r˛ekoje´sci. Póki tam pozostawał, a potomkowie Rivy zasiadali na tronie, Torak nie mógł zwyci˛ez˙ y´c. 1
Istniało kilka krótszych, nie tak formalnych wersji tej opowie´sci, podobnych do adaptacji u˙zytej w Prologu. Nawet sama Ksi˛ega Alornów jest podobno skrótem o wiele starszego dokumentu.
23
Pó´zniej Belgarath wysłał Rivie swa˛ ukochana˛ córk˛e, by stała si˛e matka˛ królów, za´s druga córka pozostała przy nim i poznawała jego sztuk˛e, gdy˙z nosiła znami˛e czarodziejów. Głos starego bajarza cichł, w miar˛e jak jego pradawna opowie´sc´ dobiegała ko´nca. — I razem — powiedział — Belgarath oraz jego córka, Czarodziejka Polgara, wznie´sli mur zakl˛ec´ , by ustrzec s´wiat przed nadej´sciem Toraka. Niektórzy mówia,˛ z˙ e b˛eda˛ czeka´c na jego przyj´scie, cho´cby miało to trwa´c do ko´nca dni. Przepowiedziano bowiem, z˙ e pewnego dnia okaleczony Bóg wyruszy przeciw królestwom zachodu, by odebra´c Klejnot, za który tak drogo zapłacił. Wtedy nastapi ˛ bitwa mi˛edzy Torakiem a owocem rodu Rivy, a w walce tej rozstrzygnie si˛e los s´wiata. Starzec umilkł, pozwalajac, ˛ by płaszcz opadł mu z ramion, co znaczyło, z˙ e opowie´sc´ dobiegła ko´nca. W sali zapadła cisza, zakłócana tylko cichymi trzaskami dogasajacych ˛ głowni i nieustajac ˛ a˛ pie´snia˛ z˙ ab i s´wierszczy. Faldor chrzakn ˛ ał ˛ i powstał; jego stołek zgrzytnał ˛ gło´sno o drewniana˛ podłog˛e. — Wielki zaszczyt wy´swiadczyłe´s nam dzisiaj, stary przyjacielu — powiedział głosem mi˛ekkim od wzruszenia. — To zdarzenie zapami˛etamy do ko´nca z˙ ycia. Królewska to była opowie´sc´ , rzadko marnowana dla uszu prostych ludzi. Starzec u´smiechnał ˛ si˛e, a jego niebieskie oczy zabłysły. — Nie widziałem ostatnio wielu królów, Faldorze — za´smiał si˛e. — Sa˛ chyba zbyt zaj˛eci, by wysłuchiwa´c starych baja´n. Opowie´sc´ za´s trzeba powtarza´c, by nie zagin˛eła. Zreszta,˛ któ˙z wie, gdzie w dzisiejszych czasach mo˙zna spotka´c króla? Wszyscy wybuchn˛eli s´miechem i zacz˛eli si˛e podnosi´c, gdy˙z było pó´zno i ci, którzy wstaja˛ o pierwszym brzasku, powinni spieszy´c do łó˙zek. — Czy o´swietlisz mi drog˛e do miejsca, gdzie b˛ed˛e spał, mój chłopcze? — spytał bajarz Gariona. — Ch˛etnie — Garion skoczył na nogi i pop˛edził do kuchni. Znalazł kwadratowa˛ szklana˛ latarni˛e, od kuchennego paleniska odpalił s´wiec˛e i wrócił do jadalni. Faldor rozmawiał z bajarzem. Kiedy odszedł, Garion dostrzegł niezwykła˛ wymian˛e spojrze´n mi˛edzy starcem a ciocia˛ Pol, nadal stojac ˛ a˛ pod s´ciana.˛ — Jeste´smy gotowi, chłopcze? — spytał bajarz. — Kiedy tylko zechcesz — odparł Garion i obaj wyszli na zewnatrz. ˛ — Czemu ta opowie´sc´ nie miała zako´nczenia? — spytał Garion, nie mogac ˛ powstrzyma´c ciekawo´sci. — Dlaczego przerwałe´s, zanim usłyszeli´smy, co si˛e stało, gdy Torak spotkał króla Rivy? — To inna historia — wyja´snił starzec. — Opowiesz mi ja˛ kiedy´s? — nie ust˛epował Garion. Bajarz wybuchnał ˛ s´miechem. — Torak i król Rivy jeszcze si˛e nie spotkali — wyja´snił. — Wi˛ec raczej nie mog˛e o tym opowiada´c. Mo˙ze pó´zniej, gdy to ju˙z nastapi. ˛ 24
— Przecie˙z to tylko bajka — zdziwił si˛e Garion. — Prawda? — Tak sadzisz? ˛ — starzec wyjał ˛ spod tuniki butl˛e wina i pociagn ˛ ał ˛ solidnie. — Kto mo˙ze wiedzie´c, co jest ba´snia,˛ a co prawda˛ w przebraniu bajki? — To tylko bajka — upierał si˛e Garion. Nagle, jak przystało na dobrego Sendara, przemówił przez niego zdrowy rozsadek. ˛ — To przecie˙z nie mo˙ze by´c prawda. Belgarath Czarodziej miałby. . . miałby nie wiem ile lat, a ludzie tak długo nie z˙ yja.˛ — Siedem tysi˛ecy — o´swiadczył bajarz. — Co? — Belgarath Czarodziej ma siedem tysi˛ecy lat. Mo˙ze troch˛e wi˛ecej. — To niemo˙zliwe — orzekł Garion. — Doprawdy? A ile ty masz lat? — Dziewi˛ec´ , na Dzie´n Zarania. — I w ciagu ˛ dziewi˛eciu lat dowiedziałe´s si˛e o wszystkim, co jest mo˙zliwe lub niemo˙zliwe? Jeste´s bardzo zdolnym chłopcem, Garionie. Garion zarumienił si˛e. — No, wiesz — zaczał, ˛ jako´s mniej pewny siebie. — Najstarszy człowiek, o jakim słyszałem, to Weldrik z farmy Mildrina. Durnik twierdzi, z˙ e ma ju˙z dziewi˛ec´ dziesiatk˛ ˛ e i jest najstarszy w całym okr˛egu. — A to, oczywi´scie, bardzo wielki okr˛eg — odparł z powaga˛ starzec. — A ile ty masz lat? — chłopiec nie chciał ustapi´ ˛ c. — Dostatecznie wiele. — Ale to i tak tylko bajka. — Wielu rozsadnych ˛ i powa˙znych ludzi tak wła´snie uwa˙za — starzec spojrzał w gwiazdy. — Dobrych ludzi, którzy do˙zywaja˛ swych dni wierzac ˛ tylko w to, co moga˛ zobaczy´c i dotkna´ ˛c. Jednak istnieje wielki niewidzialny s´wiat, s´wiat rzadz ˛ a˛ cy si˛e własnymi prawami. To, co zwykle niemo˙zliwe, tam jest całkiem zwyczajne. Czasami granice mi˛edzy tymi s´wiatami znikaja,˛ a któ˙z wtedy mo˙ze powiedzie´c, co jest mo˙zliwe, a co nie? — Chyba wol˛e z˙ y´c w zwykłym s´wiecie — stwierdził Garion. — Ten drugi wydaje si˛e zanadto skomplikowany. — Nie zawsze mo˙zemy decydowa´c, Garionie. Nie zdziw si˛e, gdy pewnego dnia ten drugi s´wiat wybierze ci˛e, by´s dokonał czego´s wielkiego i szlachetnego, co musi by´c zrobione. — Mnie? — zdumiał si˛e chłopiec. — Zdarzały si˛e dziwniejsze rzeczy. Wracaj do łó˙zka, chłopcze. Popatrz˛e jeszcze chwil˛e w gwiazdy. Gwiazdy i ja jeste´smy starymi przyjaciółmi. — Gwiazdy? — Garion mimowolnie podniósł głow˛e. — Jeste´s bardzo dziwnym człowiekiem. . . je´sli si˛e nie pogniewasz, z˙ e tak mówi˛e. — To prawda — zgodził si˛e bajarz. — Zapewne najdziwniejszym, jakiego w z˙ yciu spotkasz. 25
— Ale i tak ci˛e lubi˛e — zapewnił szybko Garion, by starzec nie czuł si˛e uraz˙ ony. — To wielka ulga, mój chłopcze. A teraz biegnij do łó˙zka. Twoja ciocia Pol b˛edzie si˛e martwi´c. Pó´zniej, gdy ju˙z zasnał, ˛ Gariona dr˛eczyły koszmary. Upiorna posta´c okaleczonego Toraka czaiła si˛e w ciemno´sciach, a jakie´s straszliwe stwory s´cigały go przez mroczne pejza˙ze. Mo˙zliwe mieszało si˛e z niemo˙zliwym i łaczyło ˛ w jedno, gdy tamten inny s´wiat si˛egał po niego a˙z tutaj.
Rozdział 3 Rankiem, kilka dni pó´zniej, gdy ciocia Pol zacz˛eła si˛e krzywi´c na bezustanne zagro˙zenie kuchni, starzec stwierdził, z˙ e ma co´s do załatwienia w pobliskiej wiosce Górne Gralt. — To s´wietnie — burkn˛eła niech˛etnie ciocia Pol. — Przynajmniej spi˙zarnie b˛eda˛ bezpieczne. Bajarz skłonił si˛e z ironia,˛ a jego oczy zamigotały. — Czy potrzebujesz czego´s, pani Pol? — spytał. — Jakiego´s drobiazgu, który mógłbym naby´c dla ciebie? Skoro i tak tam jad˛e. . . Ciocia Pol zastanowiła si˛e. — Moje dzbanuszki z przyprawami sa˛ ju˙z prawie puste — stwierdziła. — Jest tam, przy Koperkowej, sklep tolnedra´nskiego kupca korzennego. Zaraz obok ober˙zy. Jestem pewna, z˙ e gospod˛e znajdziesz bez kłopotu. — Podró˙z wysuszy pewnie moje gardło — przyznał uprzejmie starzec. — I b˛ed˛e bardzo samotny. Dziesi˛ec´ mil i nie ma nawet do kogo ust otworzy´c. — Rozmawiaj z ptakami — poradziła opryskliwie ciocia Pol. — Ptaki to dobrzy słuchacze — odparł bajarz. — Ale ich mowa jest do´sc´ monotonna i po pewnym czasie meczaca. ˛ Mo˙ze wziałbym ˛ chłopca dla towarzystwa? Garion wstrzymał oddech. — Nabiera dostatecznie du˙zo złych przyzwyczaje´n całkiem samodzielnie — stwierdziła kwa´sno ciocia Pol. — Wolałabym, by nie pobierał nauk u mistrza. — Jeste´s niesprawiedliwa, pani Pol — starzec z roztargnieniem s´ciagn ˛ ał ˛ ze stołu faworka. — Zreszta,˛ zmiana dobrze mu zrobi. Poszerzy jego horyzonty, je´sli mo˙zna tak to okre´sli´c. — Jego horyzonty sa˛ ju˙z wystarczajaco ˛ szerokie, dzi˛ekuj˛e. Serce Gariona zamarło. — Chocia˙z — ciagn˛ ˛ eła — on przynajmniej nie zapomni zupełnie o moich przyprawach. I nie zamaci ˛ sobie głowy piwem tak, by pomyli´c pieprz z czosnkiem, a cynamon z gałka˛ muszkatołowa.˛ No dobrze, we´z chłopca. Ale pami˛etaj, nie z˙ ycz˛e sobie, z˙ eby´s go zabierał do podejrzanych miejsc o marnej reputacji.
27
— Pani Pol! — Starzec był wstrza´ ˛sni˛ety. — Czy ja odwiedzałbym takie miejsca? — Za dobrze ci˛e znam, Stary Wilku — odparła sucho. — Lgniesz do wyst˛epku i zepsucia równie mocno, jak kaczor lgnie do wody. Je´sli si˛e dowiem, z˙ e zaprowadziłe´s chłopca w nieodpowiednie miejsce, porozmawiamy powa˙znie. — Musz˛e si˛e wi˛ec upewni´c, z˙ e o niczym takim nie usłyszysz — bajarz s´cia˛ gnał ˛ nast˛epnego faworka. Ciocia Pol spojrzała na niego gro´znie. — Sprawdz˛e, jakich przypraw potrzebuj˛e. — A ja po˙zycz˛e od Faldora wóz z zaprz˛egiem — o´swiadczył starzec i wyszedł z jeszcze jednym faworkiem. Nie min˛eło wiele czasu, a Garion i bajarz trz˛es´li si˛e ju˙z na wózku, ko´n za´s biegł szybkim kłusem po zrytej koleinami drodze do Górnego Gralt. Był słoneczny letni ranek, po niebie płyn˛eło kilka chmurek podobnych do puszków dmuchawca, a gł˛eboko bł˛ekitne cienie zalegały pod z˙ ywopłotami. Jednak po kilku godzinach sło´nce przygrzało mocniej i jazda stała si˛e m˛eczaca. ˛ — Doje˙zd˙zamy ju˙z? — zapytał po raz trzeci Garion. — Jeszcze nie — odparł starzec. — Dziesi˛ec´ mil to kawał drogi. — Raz ju˙z tam byłem — o´swiadczył Garion starajac ˛ si˛e, by zabrzmiało mo˙zliwie niedbale. — Wprawdzie jako dziecko, wiec nie pami˛etam za wiele. Mam wra˙zenie, z˙ e to wspaniałe miejsce. Bajarz wzruszył ramionami. — Wioska — mruknał. ˛ — Jak wiele innych. Wydawał si˛e zamy´slony. Garion, w nadziei na opowie´sc´ , która umili im drog˛e, zaczał ˛ zadawa´c pytania. — Jak si˛e stało, z˙ e nie masz imienia? Je´sli nie jest to niegrzeczne pytanie. — Mam wiele imion — starzec poskubał siwa˛ brod˛e. — Prawie tyle, ile mam lat. — A ja mam tylko jedno — stwierdził Garion. — Na razie. — Co? — Na razie masz tylko jedno imi˛e — wyja´snił starzec. — Z czasem mo˙zesz otrzyma´c inne, a nawet kilka. Niektórzy ludzie zbieraja˛ imiona na całej drodze swego z˙ ycia. A niekiedy imiona si˛e zu˙zywaja,˛ jak ubrania. — Ciocia Pol nazywa ci˛e Starym Wilkiem. — Wiem. Twoja ciocia Pol i ja znamy si˛e ju˙z od bardzo dawna. — Czemu tak na ciebie mówi? — Któ˙z mo˙ze wiedzie´c, czemu taka kobieta cokolwiek robi? — Mog˛e ci˛e nazwa´c panem Wilkiem? — spytał Garion. Imiona były dla niego do´sc´ istotne i fakt, z˙ e stary bajarz nie miał z˙ adnego, ciagle ˛ go niepokoił. Bezimienno´sc´ sprawiła, z˙ e starcowi jakby czego brakowało. 28
Bajarz przez chwil˛e przygladał ˛ mu si˛e z powaga,˛ po czym wybuchnał ˛ s´miechem. — Pan Wilk, widzieli´scie. Jak˙ze odpowiednie. Podoba mi si˛e to imi˛e bardziej ni˙z jakiekolwiek inne od lat. — Wi˛ec mog˛e? — upewnił si˛e Garion. — To znaczy, nazywa´c ci˛e panem Wilkiem. — B˛ed˛e zachwycony, Garionie. B˛ed˛e zachwycony. — A teraz, panie Wilku, opowiesz mi co´s? Czas i odległo´sc´ przemijały o wiele szybciej, gdy pan Wilk snuł Garionowi opowie´sci o wspaniałych przygodach i mrocznej zdradzie, o ponurych stuleciach arendzkich wojen domowych, które trwały bez ko´nca. — Dlaczego Arendowie sa˛ wła´snie tacy? — zapytał Garion usłyszeniu po szczególnie ponurej historii. — Arendowie sa˛ niezwykle szlachetni — Wilk rozsiadł si˛e wygodnie na ko´zle, od niechcenia trzymajac ˛ jedna˛ r˛eka˛ lejce. — Szlachetno´sc´ jest cecha˛ nie zawsze godna˛ zaufania. Czasem zmusza ludzi do robienia pewnych rzeczy dla niezupełnie jasnych powodów. — Rundorig jest Arendem. Bywa, z˙ e robi wra˙zenie. . . no, jakby niezbyt szybko my´slał, je´sli rozumiesz, o co mi chodzi. — To rezultat tej całej szlachetno´sci — wyja´snił Wilk. — Arendowie tyle czasu po´swi˛ecaja,˛ koncentrujac ˛ si˛e na szlachetnym zachowaniu, z˙ e ju˙z nie maja˛ kiedy my´sle´c o innych sprawach. Wjechali na szczyt wzgórza i w nast˛epnej dolinie zobaczyli wiosk˛e Górne Gralt. Garion był rozczarowany: gromadka szarych, krytych dachówka˛ kamiennych domków była z˙ ało´snie mała. We wsi przecinały si˛e dwie białe od kurzu drogi, a oprócz nich było jeszcze kilka kr˛etych uliczek. Domki, kwadratowe i solidne, zdawały si˛e zabawkami rozrzuconymi po zielonej kotlinie. Horyzont za nimi rozcinało pasmo gór zachodniej Sendarii. Cho´c trwało lato, wi˛ekszo´sc´ szczytów wcia˙ ˛z okrywał s´nieg. Zm˛eczony ko´n człapał wolno w stron˛e wioski. Przy ka˙zdym kroku podkowy unosiły obłoczki kurzu, a wkrótce stukały ju˙z po bruku uliczek. Wie´sniacy, naturalnie, byli zbyt godni, by zwraca´c uwag˛e na starca i chłopca w farmerskim wozie. Kobiety nosiły długie suknie i spiczaste kapelusze, m˛ez˙ czy´zni kaftany i mi˛ekkie zamszowe czapki. Dumnie i z wy˙zszo´scia˛ spogladali ˛ na nielicznych farmerów, którzy z szacunkiem schodzili im z drogi. — Sa˛ wspaniali, prawda? — zauwa˙zył Garion. — Tak im si˛e chyba wydaje — odparł Wilk z wyrazem lekkiego rozbawienia. — My´sl˛e, z˙ e pora na jaki´s posiłek, nie sadzisz? ˛ Garion nie zdawał sobie z tego sprawy, ale gdy bajarz wspomniał o jedzeniu, poczuł si˛e nagle straszliwie głodny.
29
— Gdzie pójdziemy? — zapytał. — Wszyscy tu sa˛ tacy dostojni. Czy zaprosza˛ obcych do swego stołu? Wilk za´smiał si˛e i potrzasn ˛ ał ˛ brz˛eczac ˛ a˛ sakiewka˛ u pasa. — Bez kłopotów zawrzemy odpowiednie znajomo´sci. Sa˛ tu miejsca, gdzie mo˙zna kupi´c co´s do jedzenia. Kupowa´c z˙ ywno´sc´ ? Garion jeszcze o czym´s takim nie słyszał. Ka˙zdy, kto stanał ˛ przed brama˛ Faldora w porze posiłku, obowiazkowo ˛ zapraszany był do stołu. ´ Swiat wie´sniaków najwyra´zniej ró˙znił si˛e bardzo od s´wiata farmy. — Ale ja nie mam pieni˛edzy — poskar˙zył si˛e. — Ja mam do´sc´ dla nas obu — uspokoił go Wilk, zatrzymujac ˛ konia przed du˙zym, niskim budynkiem. Szyld nad wej´sciem przedstawiał ki´sc´ winogron. Były tam te˙z jakie´s litery, ale — oczywi´scie — Garion nie potrafił ich odczyta´c. — Co tam jest napisane, panie Wilku? — zapytał. ˙ wewnatrz — Ze ˛ mo˙zna kupi´c jedzenie i picie — wyja´snił Wilk, zeskakujac ˛ z wozu na ziemi˛e. — To pewnie wspaniale umie´c czyta´c — stwierdził z zazdro´scia˛ Garion. Starzec spojrzał na niego, wyra´znie zaskoczony. — Nie umiesz czyta´c, chłopcze? — spytał z niedowierzaniem. — Nie znalazłem nikogo, kto by mnie nauczył. Faldor potrafi czyta´c, ale chyba nikt oprócz niego. — Bzdura — prychnał ˛ Wilk. — Porozmawiam z twoja˛ ciotka.˛ Zaniedbuje swoje obowiazki. ˛ Ju˙z dawno powinna ci˛e nauczy´c. — Ciocia Pol umie czyta´c? — Garion był wstrza´ ˛sni˛ety. — Oczywi´scie — bajarz poprowadził go do gospody. — Twierdziła, z˙ e niewiele ma z tego korzy´sci, ale w ko´ncu min˛eło wiele lat od naszej kłótni na ten temat. Braki wykształcenia Gariona wyra´znie zirytowały starca. Chłopca jednak za bardzo interesowało mroczne pomieszczenie gospody, by zwracał na niego uwag˛e. Sala była wielka, ciemna, z niskim, drewnianym sufitem i kamienna˛ podłoga˛ pokryta˛ matami z sitowia. Nie było zimno, lecz ogie´n płonał ˛ w wyło˙zonym kamieniami zagł˛ebieniu na samym s´rodku, a smugi dymu unosiły si˛e do komina, ustawionego na czterech kwadratowych kamiennych filarach. Łojówki migotały w glinianych miseczkach na kilku długich, brudnych stołach. Wsz˛edzie cuchn˛eło winem i zwietrzałym piwem. — Co mo˙zemy zje´sc´ ? — zapytał Wilk nie ogolonego m˛ez˙ czyzn˛e z kwa´sna˛ mina,˛ w poplamionym fartuchu. — Został jeszcze kawałek ud´zca — odparł tamten, wskazujac ˛ ro˙zen stoja˛ ´ cy obok paleniska ro˙zen. — Upieczony ledwie przedwczoraj. Swie˙zutki gulasz z wczorajszego ranka i chleb, najwy˙zej sprzed tygodnia. — Doskonale — Wilk usiadł. — Daj jeszcze dzban waszego najlepszego piwa i mleko dla chłopca. 30
— Mleko? — zaprotestował Garion. — Mleko — potwierdził stanowczo Wilk. — Macie pieniadze? ˛ — upewnił si˛e skrzywiony m˛ez˙ czyzna. Wilk potrzasn ˛ ał ˛ sakiewka˛ i kwa´sna mina m˛ez˙ czyzny nagle wydała si˛e nieco słodsza. — Dlaczego tamten człowiek s´pi? — spytał Garion, wskazujac ˛ na chrapiacego ˛ wie´sniaka, siedzacego ˛ z głowa˛ oparta˛ o stół. — Pijany — Wilk ledwie spojrzał w tamta˛ stron˛e. — Czy kto´s nie powinien si˛e nim zaja´ ˛c? — Chyba by sobie tego nie z˙ yczył. — Znasz go? — Znam wielu do niego podobnych. Od czasu do czasu sam bywałem w takim stanie. — Dlaczego? — W danej chwili wydawało si˛e to wła´sciwe. Piecze´n była twarda i przypalona, gulasz wodnisty i bez smaku, a chleb czerstwy, lecz Garion zanadto zgłodniał, by zwraca´c na to uwag˛e. Starannie wyczy´scił talerz, jak go nauczono, a potem siedział spokojnie, gdy pan Wilk zadumał si˛e nad drugim kuflem piwa. — Było znakomite — stwierdził bez przekonania, po to tylko, by co´s powiedzie´c. Doszedł do wniosku, z˙ e Górne Gralt nie spełnia jego oczekiwa´n. — Da si˛e przełkna´ ˛c — Wilk wzruszył ramionami. — Wiejskie gospody sa˛ takie same, jak s´wiat szeroki. Niecz˛esto spotyka si˛e taka,˛ do której człowiek chciałby powróci´c. Idziemy? Rzucił na stół kilka monet, które człowiek z kwa´sna˛ mina˛ chwycił pospiesznie. Potem, razem z Garionem, wyszli na popołudniowe sło´nce. — Poszukamy tego kupca korzennego dla twojej ciotki — oznajmił starzec. — I rozejrzymy si˛e za jakim´s noclegiem. I stajnia˛ dla konia. Ruszyli ulica,˛ pozostawiajac ˛ konia i wóz przed gospoda.˛ Dom tolnedra´nskiego kupca korzennego okazał si˛e waskim, ˛ wysokim budynkiem, stojacym ˛ przy sasiedniej ˛ ulicy. Dwóch s´niadoskórych, kr˛epych m˛ez˙ czyzn w krótkich tunikach czekało przed frontowymi drzwiami. Obok stał dziki ko´n przytłoczony dziwacznym, ci˛ez˙ kim siodłem. Obaj przygladali ˛ si˛e oboj˛etnie mijajacym ˛ ich przechodniom. Pan Wilk zatrzymał si˛e, gdy tylko ich zauwa˙zył. — Co´s si˛e stało? — zapytał Garion. — Thullowie — wyja´snił szeptem Wilk. — Co? — Ci dwaj to Thullowie. Cz˛esto pracuja˛ jako tragarze Murgów. — Kto to sa˛ Murgowie?
31
— Ludzie z Cthol Murgos — wyja´snił krótko Wilk. — Południowi Angarakowie. — Ci, których pokonali´smy w bitwie pod Vo Mimbre? — zdziwił si˛e Garion. — Po co by tu przyje˙zd˙zali? — Murgowie zaj˛eli si˛e handlem. Nie spodziewałem si˛e spotka´c którego´s w tak zapadłej wiosce. Mo˙zemy wej´sc´ . Thullowie nas widzieli i gdyby´smy teraz zawrócili, wygladałoby ˛ to podejrzanie. Trzymaj si˛e blisko mnie, chłopcze, i nic nie mów. Wymin˛eli dwóch pot˛ez˙ nie zbudowanych m˛ez˙ czyzn i wkroczyli do sklepu. Tolnedranin był chudy i łysy. Miał na sobie długa˛ niemal do ziemi, brunatna˛ opo´ncz˛e i pas. Wyra´znie zdenerwowany, odwa˙zał z kilku rozło˙zonych na ladzie paczek ostro pachnacy ˛ proszek. — Dzie´n dobry — powitał Wilka. — Jedna˛ chwileczk˛e. Zaraz was obsłu˙ze˛ . Seplenił troch˛e, co lekko zdziwiło Gariona. — Nie ma po´spiechu — odparł bajarz s´wiszczacym, ˛ skrzekliwym głosem. Garion spojrzał na niego zaskoczony. Ze zdumieniem spostrzegł, z˙ e jego towarzysz zgarbił si˛e i trzasł ˛ głowa˛ z mina˛ durnia. — Zajmij si˛e nimi — polecił krótko klient. Byt to pot˛ez˙ ny, smagły m˛ez˙ czyzna. Nosił kolczug˛e i krótki miecz u pasa, miał wystajace ˛ ko´sci policzkowe i kilka gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ blizn na twarzy. Oczy robiły wra˙zenie dziwnie kanciastych, a głos był szorstki. Mówił z silnym akcentem. — Nie ma po´spiechu — zaskrzeczał znowu Wilk. — Moje sprawy zajma˛ nieco czasu — stwierdził zimno Murgo. — I nie lubi˛e si˛e spieszy´c. Powiedz kupcowi, czego ci trzeba, starcze. — Wielkie dzi˛eki, panie — gdaknał ˛ Wilk. — Mam tu gdzie´s list˛e. Zaczał ˛ niezgrabnie przeszukiwa´c zakamarki ubrania. — Mój pan zapisał wszystko. Mam nadziej˛e, z˙ e ja˛ przeczytasz, czcigodny kupcze, bo ja nie potrafi˛e. Wreszcie odnalazł list˛e i wr˛eczył Tolnedraninowi. Kupiec spojrzał na kartk˛e. — To potrwa tylko chwil˛e — zapewnił Murga. Tamten skinał ˛ głowa˛ potem spojrzał ponuro na Wilka i Gariona. Lekko zmruz˙ ył oczy. Wyraz jego twarzy zmienił si˛e. — Ładny z ciebie chłopak — zwrócił si˛e do Gariona. — Jak masz na imi˛e? Do tej chwili, przez całe swoje z˙ ycie, Garion był uczciwym i prawdomównym chłopcem. Zachowanie Wilka odkryło mu jednak zupełnie nieznany s´wiat oszustwa i podst˛epów. Gdzie´s w gł˛ebi umysłu słyszał ostrzegawczy, oschły głos, powtarzajacy, ˛ z˙ e sytuacja jest gro´zna i z˙ e dla własnego bezpiecze´nstwa powinien podja´ ˛c wła´sciwe kroki. Po chwili wahania Garion wypowiedział swe pierwsze s´wiadome kłamstwo. Otworzył usta, a jego twarz przybrała wyraz bezgranicznej t˛epoty. 32
— Rundorig, wasza wysoko´sc´ — wybełkotał. — Arendzkie imi˛e — mruknał ˛ Murgo, jeszcze mocniej mru˙zac ˛ oczy. — Nie wygladasz ˛ na Arenda. Garion gapił si˛e na niego bez słowa. — Jeste´s Arendem, Rundorigu? — naciskał Murgo. Garion zmarszczył brwi, jakby próbował pochwyci´c jaka´ ˛s umykajac ˛ a˛ my´sl. Wewn˛etrzny głos zaproponował kilka mo˙zliwo´sci. — Mój ojciec był Arendem — odpowiedział w ko´ncu chłopiec. — Ale mama pochodziła z Sendarii i ludzie mówia,˛ z˙ e jestem do niej podobny. — Powiedziałe´s: był — zauwa˙zył Murgo. — Czy zatem twój ojciec nie z˙ yje? Na poznaczonej bliznami twarzy malowało si˛e skupienie. Garion pokiwał głowa.˛ ´ — Scinał drzewo i ono przewróciło si˛e na niego — skłamał. — Ju˙z dawno. Murgo nagle jakby stracił zainteresowanie. — Masz tu miedziaka, chłopcze — z oboj˛etna˛ mina˛ rzucił monet˛e na podłog˛e u stóp Gariona. — Jest na niej wybity obraz Boga Toraka. Mo˙ze przyniesie ci szcz˛es´cie, albo cho´cby odrobin˛e rozumu. Wilk schylił si˛e szybko i złapał pienia˙ ˛zek. Miedziak, którego oddał chłopcu, był zwykłym sendarskim pensem. — Podzi˛ekuj dobremu panu, Rundorigu — wychrypiał. — Wielkie dzi˛eki, wasza wysoko´sc´ — Garion zacisnał ˛ monet˛e w dłoni. Murgo wzruszył ramionami i odwrócił si˛e. Wilk zapłacił Tolnedraninowi za przyprawy i wraz z Garionem wyszedł ze sklepu. — To była ryzykowna gra, chłopcze — powiedział, gdy znale´zli si˛e z dala od dwóch czekajacych ˛ Thullów. — Zdawało mi si˛e, z˙ e nie chcesz, by wiedział, kim jeste´s. Nie wiem, dlaczego, ´ zrobiłem? ale pomy´slałem, z˙ e powinienem postapi´ ˛ c podobnie. Zle — Byłe´s szybki — pochwalił go Wilk. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e udało nam si˛e oszuka´c tego Murga. — Dlaczego zamieniłe´s monet˛e? — Pieniadze ˛ Angaraków nie zawsze sa˛ tym, czym si˛e wydaja.˛ Lepiej, z˙ eby´s ich nie miał przy sobie. Chod´z, we´zmiemy konia i wóz. Do farmy Faldora długa droga. — My´slałem, z˙ e b˛edziemy tu nocowa´c. — Zmieniłem plany. Chod´zmy, chłopcze. Pora jecha´c. Ko´n był bardzo zm˛eczony, gdy wspinał si˛e na wzgórze za Górnym Gralt. Sło´nce opadało w dół przed nimi. — Dlaczego nie mog˛e zatrzyma´c pensa Angaraków, panie Wilku? — spytał znowu Garion. Ten problem nie dawał mu spokoju.
33
— Wiele jest rzeczy na tym s´wiecie, które wydaja˛ si˛e jednym, a sa˛ w istocie czym´s innym — odparł Wilk do´sc´ ponuro. — Nie ufam Angarakom, a szczególnie nie ufam Murgom. Lepiej, z˙ eby´s nigdy nie posiadał czego´s, co nosi wizerunek Toraka. — Przecie˙z wojna mi˛edzy zachodem i Angarakami sko´nczyła si˛e pi˛ec´ set lat temu — zaprotestował Garion. — Wszyscy tak mówia.˛ — Nie wszyscy — o´swiadczył Wilk. — A teraz we´z te opo´ncz˛e i okryj si˛e. Je´sli si˛e przezi˛ebisz, twoja ciotka nigdy mi tego nie wybaczy. — Mog˛e si˛e przykry´c, je´sli sadzisz, ˛ z˙ e powinienem. Ale nie jest mi zimno i zupełnie nie jestem s´piacy. ˛ Dotrzymam ci towarzystwa w drodze. — To dla mnie pociecha, chłopcze. — Panie Wilku — zaczał ˛ po dłu˙zszej chwili Garion. — Czy znałe´s moja˛ matk˛e i ojca? — Tak — potwierdził spokojnie Wilk. — Ojciec te˙z nie z˙ yje, prawda? — Obawiam si˛e, z˙ e tak. — Tak my´slałem — westchnał ˛ Garion. — Szkoda, z˙ e ich nie znałem. Ciocia Pol mówi, z˙ e byłem niemowl˛eciem, kiedy. . . — nie potrafił tego powiedzie´c. — Próbowałem sobie przypomnie´c mam˛e, ale nie potrafi˛e. — Byłe´s bardzo mały. — Jacy oni byli? — spytał Garion. Wilk poskrobał si˛e po brodzie. — Zwyczajni — stwierdził. — Niczym si˛e nie wyró˙zniali. Garion poczuł si˛e ura˙zony. — Ciocia Pol mówi, z˙ e mama była bardzo pi˛ekna — zaprotestował. — Bo była. — Wiec jak mogła by´c całkiem zwyczajna? — Nie była sławna ani wa˙zna — wyja´snił Wilk. — Tak samo jak twój ojciec. Ktokolwiek ich zobaczył, brał ich za zwykłych wie´sniaków: młody człowiek z młoda˛ z˙ ona˛ i dziecko. Tyle tylko widzieli. Tyle powinni widzie´c. — Nie rozumiem. — To bardzo skomplikowane. — A jaki był mój ojciec? ´ — Sredniego wzrostu. Ciemne włosy. Bardzo powa˙zny młody człowiek. Lubiłem go. — Kochał mam˛e? — Bardziej ni˙z wszystko na s´wiecie. — A mnie? — Oczywi´scie. — A gdzie mieszkali?
34
— W bardzo spokojnym miejscu — odparł Wilk. — W małej wiosce niedaleko gór, z dala od głównych szlaków. Mieli domek przy ko´ncu ulicy. Mały, porzadny ˛ domek. Twój ojciec sam go zbudował — był kamieniarzem. Zatrzymywałem si˛e tam od czasu do czasu, gdy akurat byłem w okolicy — starzec mówił monotonnie, opisujac ˛ wie´s, dom i par˛e, która w nim mieszkała. Garion słuchał i nawet nie zauwa˙zył, kiedy zasnał. ˛ Musiało by´c ju˙z bardzo pó´zno, blisko s´witu. Wpół drzemiac, ˛ chłopiec czuł, z˙ e kto´s bierze go na r˛ece, zdejmuje z wozu i niesie po schodach. Bajarz był zdumiewajaco ˛ silny. Ciocia Pol czekała — wiedział o tym bez otwierania oczu. Otaczał ja˛ zawsze charakterystyczny zapach, który rozpoznawał nawet w ciemno´sci. — Przykryj go tylko — szepnał ˛ pan Wilk. — Nie warto go teraz budzi´c. — Co si˛e stało? — spytała ciocia Pol równie cicho. — We wsi był Murgo. . . u tego twojego kupca. Wypytywał i próbował da´c chłopcu pensa Angaraków. — W Górnym Gralt? Jeste´s pewien, z˙ e to tylko Murgo? — Trudno powiedzie´c. Nawet ja nie potrafi˛e odró˙znił Murga od Grolima. Nie od razu. — Co si˛e stało z moneta? ˛ — Zda˙ ˛zyłem ja˛ złapa´c. Dałem chłopcu sendarskiego pensa. Je´sli nasz Murgo był Grolimem, pozwolimy mu mnie s´ledzi´c. Z pewno´scia˛ dostarcz˛e mu dobrej zabawy na najbli˙zsze kilka miesi˛ecy. — Wi˛ec odchodzisz? — w głosie cioci Pol zabrzmiał smutek. — Ju˙z pora — stwierdził Wilk. — Chłopak jest chwilowo bezpieczny, a ja musz˛e rusza´c. Dzieja˛ si˛e ró˙zne rzeczy, których trzeba dopilnowa´c. Kiedy Murgowie przybywaja˛ do zapadłych wiosek, zaczynam si˛e martwi´c. Wielka˛ odpowiedzialno´sc´ i wielki ci˛ez˙ ar zło˙zono na nasze barki. Nie mo˙zemy sobie pozwoli´c na niedbało´sc´ . — Długo ci˛e nie b˛edzie? — Pewnie par˛e lat. Wiele jest spraw, o które musz˛e zadba´c, i wielu ludzi, z którymi chc˛e si˛e zobaczy´c. — B˛ed˛e za toba˛ t˛eskniła — wyznała cicho ciocia Pol. Za´smiał si˛e. — Sentymenty, Pol? — spytał szorstko. — To nie pasuje do roli. — Wiesz, o co mi chodzi. Nie nadaj˛e si˛e do pracy, która˛ mi wyznaczyli´scie, ty i inni. Nie znam si˛e na wychowywaniu małych chłopców. ´ — Swietnie sobie radzisz — uspokoił ja˛ Wilk. — Miej na niego oko i nie pozwól, by jego natura doprowadziła ci˛e do histerii. Bad´ ˛ z ostro˙zna; on kłamie po mistrzowsku. — Garion? — ciocia Pol była wstrza´ ˛sni˛eta. — Kłamał Murgowi tak dobrze, z˙ e nawet na mnie zrobił wra˙zenie. — Garion? 35
— Pytał te˙z o rodziców — dodał Wilk. — Co mu powiedziała´s? — Niewiele. Tyle, z˙ e nie z˙ yja.˛ — Na razie to wystarczy. Nie warto mówi´c z nim o sprawach, na które jest jeszcze za młody. Rozmowa trwała, lecz Garion znowu odpłynał ˛ w sen i był niemal pewien, z˙ e wszystko to mu si˛e przy´sniło. Ale rankiem, gdy si˛e obudził, pana Wilka ju˙z nie było.
Rozdział 4 Pory roku zmieniały si˛e według odwiecznego porzadku. ˛ Lato dojrzało do jesieni; płomie´n jesieni zakrzepły w zim˛e; zima niech˛etnie ustapiła ˛ pola budzacej ˛ si˛e wio´snie, a wiosna znowu rozkwitła w lato. Ze zmiana˛ pór roku mijały i lata, a Garion niezauwa˙zalnie stawał si˛e dorosły. Wraz z nim dorastały te˙z inne dzieci — wszystkie, z wyjatkiem ˛ biednego Doroona, który był chyba skazany na pozostanie do ko´nca z˙ ycia niskim i chudym. Rundorig wystrzelił jak młode drzewo i wkrótce był tak wysoki, jak doro´sli m˛ez˙ czy´zni. Zubrette, oczywi´scie, nie była tak wybujała, lecz rozwin˛eła si˛e na inne sposoby, które budziły ju˙z zainteresowanie chłopców. Wczesna˛ jesienia,˛ tu˙z przed czternastymi urodzinami Gariona, niewiele brakowało, by chłopiec zako´nczył swa˛ z˙ yciowa˛ karier˛e. Reagujac ˛ na jaki´s pierwotny pop˛ed, istniejacy ˛ w ka˙zdym dziecku dysponujacym ˛ stawem i zapasem drew, zbudował ze swoimi kompanami tratw˛e. Nie była zbyt du˙za ani szczególnie dobrze zaprojektowana. Miała tendencj˛e do zanurzania si˛e z jednej strony, a tak˙ze niepokojacy ˛ zwyczaj rozpadania si˛e na cz˛es´ci w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Naturalnie, to wła´snie Garion popisywał si˛e na wodzie tego pi˛eknego jesiennego dnia, gdy tratwa zupełnie nagle postanowiła raz na zawsze powróci´c do swego pierwotnego kształtu. Wiazania ˛ p˛ekły, a belki odpływały w ró˙zne strony. W ostatniej chwili dostrzegajac ˛ niebezpiecze´nstwo, chłopiec desperacko próbował dotrze´c do brzegu. Jednak tylko przyspieszył katastrof˛e. W rezultacie znalazł si˛e na pojedynczej belce i szale´nczo wymachujac ˛ r˛ekami usiłował zachowa´c równowag˛e. Gdy desperacko wygladał ˛ pomocy, dostrzegł na zboczu, za plecami towarzyszy, znajoma˛ posta´c człowieka na czarnym koniu. M˛ez˙ czyzna miał na sobie ciemny płaszcz i płonacym ˛ wzrokiem obserwował poczynania Gariona. Potem belka przekr˛eciła si˛e, a chłopiec z gło´snym pluskiem wpadł do wody. Edukacja Gariona nie obejmowała, niestety, sztuki pływania; a płytka woda stawu okazała si˛e wystarczajaco ˛ gł˛eboka. Dno było bardzo nieprzyjemne — rodzaj ciemnego, przero´sni˛etego zielskiem mułu zamieszkiwanego przez z˙ aby, z˙ ółwie i pojedynczego, niesympatycznego 37
w˛egorza, który przemknał ˛ jak wa˙ ˛z, gdy Garion niby kamie´n spadał w wodorosty. Szarpnał ˛ si˛e, łyknał ˛ wody i odbił w stron˛e powierzchni. Jak wieloryb wypłynał ˛ z gł˛ebiny, krztuszac ˛ si˛e wciagn ˛ ał ˛ w płuca powietrze i usłyszał krzyki towarzyszy. Ciemna posta´c na zboczu nie drgn˛eła nawet. Wszystkie szczegóły obrazu tego ciepłego popołudnia w jednej chwili wryły si˛e w pami˛ec´ Gariona. Zauwa˙zył nawet, z˙ e chocia˙z je´zdziec stał w pełnym blasku jesiennego sło´nca, ani on, ani wierzchowiec nie rzucali cienia. Kiedy jego umysł starał si˛e poja´ ˛c to niezrozumiałe zjawisko, chłopiec opadł ponownie na błotniste dno. Gdy tonac ˛ wyrywał si˛e z u´scisku wodorostów, przyszło mu do głowy, z˙ e mógłby wybi´c si˛e, wypłyna´ ˛c niedaleko belki i przy jej pomocy utrzyma´c si˛e na powierzchni. Odepchnał ˛ jaka´ ˛s zdumiona˛ z˙ ab˛e i odbił si˛e od dna. Trafił Pechowo dokładnie w belk˛e. Od ciosu w głow˛e rozbłysło mu przed oczami o´slepiajace ˛ s´wiatło, a w uszach zacz˛eło dzwoni´c. Opadł nieruchomy ku wodorostom, si˛egajacym ˛ po niego przez wod˛e. A potem pojawił si˛e Durnik. Garion poczuł, z˙ e ciagnie ˛ go brutalnie za włosy ku powierzchni, nast˛epnie silnymi pociagni˛ ˛ eciami ramienia holuje do brzegu, wykorzystujac ˛ ten sam, wygodny uchwyt. Kowal wywlókł półprzytomnego chłopca na twardy grunt, przewrócił na ˙ brzuch i kilka razy nadepnał, ˛ by usuna´ ˛c z płuc wod˛e. Zebra Gariona zatrzeszczały. — Wystarczy, Durniku — sapnał. ˛ Usiadł, a krew z pi˛eknej rany na czubku głowy natychmiast zalała mu oczy. Otarł ja˛ r˛eka˛ i poszukał wzrokiem mrocznego je´zd´zca bez cienia. Lecz tajemnicza posta´c znikn˛eła. Garion spróbował wsta´c, ale s´wiat wokół niego zawirował nagle. Zemdlał. Kiedy si˛e zbudził, z głowa˛ w banda˙zach le˙zał we własnym łó˙zku. Ciocia Pol stała obok, a jej oczy płon˛eły. — Ty głupi szczeniaku! — krzykn˛eła. — Co robiłe´s na tym stawie? — Pływałem na tratwie — Garion starał si˛e, by zabrzmiało to całkiem zwyczajnie. — Pływałe´s? — powtórzyła. — Na tratwie? Kto ci pozwolił? — No. . . — powiedział niepewnie. — My tylko. . . — Wy tylko co? Spojrzał na nia˛ bezradnie. Wtedy zaszlochała, chwyciła go w ramiona i niemal udusiła w u´scisku. Przez moment Garion rozwa˙zał mo˙zliwo´sc´ opowiedzenia jej o niezwykłej, pozbawionej cienia postaci, obserwujacej ˛ jego zmagania z woda.˛ Jednak suchy głos w gł˛ebi umysłu, który czasem si˛e do niego odzywał, stwierdził, z˙ e jeszcze na to nie pora. Skad´ ˛ s wiedział, z˙ e sprawa miedzy nim a człowiekiem na czarnym koniu jest bardzo osobista, z˙ e nieuchronnie nadejdzie chwila, gdy zmierza˛ si˛e ze soba˛ w starciu woli lub siły. Gdyby o tym powiedział, ciocia Pol zaanga˙zowałaby si˛e 38
we wszystko, a tego nie chciał. Nie był wprawdzie pewien skad, ˛ ale wiedział, z˙ e ciemna figura jest wrogiem. Było to nieco przera˙zajace, ˛ ale te˙z niezwykle ekscytujace. ˛ Ciocia Pol z pewno´scia˛ poradziłaby sobie z obcym, Garion jednak utraciłby wtedy co´s własnego i — z nieznanych przyczyn — wa˙znego. Milczał wi˛ec. — To nie było a˙z tak niebezpieczne, ciociu Pol — powiedział niepewnie. — Zaczynałem ju˙z pojmowa´c, na czym polega pływanie. Wszystko by si˛e dobrze sko´nczyło, gdybym nie trafił głowa˛ w t˛e belk˛e. — Ale, oczywi´scie, trafiłe´s — zauwa˙zyła. — No tak, ale to nic powa˙znego. Jeszcze minuta czy dwie i bym sobie poradził. — W tych okoliczno´sciach nie jestem pewna, czy miałe´s jeszcze minut˛e czy dwie. — No. . . — zawahał si˛e i zdecydował porzuci´c temat. Od tego dnia sko´nczyła si˛e dla Gariona wolno´sc´ . Ciocia Pol uwi˛eziła go w pomywalni. Poznał dokładnie ka˙zde wgniecenie i rys˛e na wszystkich kuchennych garnkach. Wyliczył, z˙ e ka˙zdy z nich zmywał dwadzie´scia jeden razy na tydzie´n. W orgii niedbało´sci ciocia Pol uznała nagle za niemo˙zliwe, by zagotowa´c wod˛e nie brudzac ˛ przy tym dwóch lub trzech rondli, które Garion musiał potem starannie czy´sci´c. Nienawidził tego i całkiem powa˙znie zaczał ˛ si˛e zastanawia´c nad ucieczka.˛ Jesie´n trwała i pogoda była coraz gorsza. Inne dzieci tak˙ze nie wychodziły na dwór, wi˛ec poło˙zenie Gariona troch˛e si˛e poprawiło. Naturalnie, Rundorig rzadko si˛e z nimi bawił, gdy˙z ze wzgl˛edu na wzrost, nowe obowiazki ˛ powierzano mu cz˛es´ciej nawet ni˙z Garionowi. Kiedy tylko mógł, Garion wymykał si˛e do Doroona i Zubrette. Teraz jednak nie bawiło ich ju˙z skakanie na siano czy nie ko´nczacy ˛ si˛e berek w stajniach i stodołach. Osiagn˛ ˛ eli wiek, gdy doro´sli natychmiast zauwa˙zali takie nieróbstwo i szybko wyszukiwali im jakie´s zaj˛ecia. Na ogół wi˛ec siadali w jakim´s ukrytym miejscu i zwyczajnie rozmawiali. Inaczej mówiac, ˛ Garion i Zubrette siedzieli i słuchali nieprzerwanego potoku słów Doroona. Niewysoki ruchliwy chłopiec nie potrafił milcze´c, tak samo jak nie potrafił usiedzie´c spokojnie. Mógł godzinami opowiada´c o kilku kroplach deszczu, bez tchu niemal wyrzucajac ˛ z siebie kolejne wyrazy. Ciagle ˛ si˛e wiercił. — Co to za znak masz na r˛eku, Garionie? — spytała pewnego deszczowego dnia Zubrette, przerywajac ˛ opowie´sc´ Doroona. Garion spojrzał na idealnie okragł ˛ a,˛ biała˛ plam˛e na wewn˛etrznej stronie prawej dłoni. — Te˙z go zauwa˙zyłem — Doroon w pół słowa zmienił temat. — Ale Garion wychował si˛e w kuchni. Prawda, Garionie? Pewnie oparzył si˛e, kiedy był mały. Wiecie, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, zanim ktokolwiek zda˙ ˛zył go powstrzyma´c, i dotknał ˛ czego´s goracego. ˛ Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e jego ciocia naprawd˛e si˛e zezło´sciła. Ona umie si˛e 39
rozzło´sci´c szybciej ni˙z ktokolwiek, kogo znam, i naprawd˛e. . . — Zawsze go miałem — Garion przesunał ˛ palcem wzdłu˙z konturu plamy. Nigdy wła´sciwie si˛e jej nie przygladał. ˛ Pokrywała cała˛ wewn˛etrzna˛ cz˛es´c´ dłoni i w pewnym o´swietleniu miała jaki´s srebrzysty połysk. — Mo˙ze to znami˛e — zasugerowała Zubrette. — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e tak — zawołał szybko Doroon. — Widziałem kiedy´s człowieka, który miał taka˛ fioletowa˛ plam˛e na policzku. . . jednego z tych włócz˛egów, którzy przyje˙zd˙zaja˛ jesienia˛ zbiera´c rzep˛e. . . w ka˙zdym razie pokrywała mu cały policzek i z poczatku ˛ wziałem ˛ to za wielki siniak i my´slałem z˙ e ten człowiek musiał oberwa´c w jakiej´s okropnej bójce. . . w tych taborach bez przerwy si˛e bija.˛ Ale potem zobaczyłem, z˙ e to wcale nie siniak, tylko — dokładnie tak, jak mówiła Zubrette — znami˛e. Ciekawe, z czego one si˛e biora.˛ Wieczorem, kiedy szykował si˛e do snu, Garion podniósł do oczu dło´n. — Ciociu Pol, co to za znak? Spojrzała na niego, nie przerywajac ˛ szczotkowania swych długich ciemnych włosów. — Nie ma si˛e czym przejmowa´c — stwierdziła. — Nie przejmuj˛e si˛e. Zastanawiałem si˛e tylko, co to jest. Zubrette i Doroon my´sla,˛ z˙ e to znami˛e. Czy to znami˛e? — Co´s w tym rodzaju. — Czy które´s z moich rodziców miało taki znak? — Tak, ojciec. To typowe dla twojego rodu. Garionowi przyszła do głowy niezwykła my´sl. Nie wiedzac ˛ wła´sciwie, dlaczego to robi, dotknał ˛ znamieniem białego pasma na czole cioci. — Czy to co´s podobnego do tego białego miejsca na twoich włosach? — zapytał. Poczuł niezwykłe mrowienie w r˛ece i zdawało mu si˛e, z˙ e kto´s otworzył okno w jego umy´sle. Z poczatku ˛ była to tylko s´wiadomo´sc´ nieprzeliczonych lat, płynacych ˛ niby ogromne morze ci˛ez˙ kich chmur. Potem, ostrzejszy od no˙za, ból powtarzanej w niesko´nczono´sc´ straty, z˙ alu. Pó´zniej, bli˙zej jakby, jego własna twarz, a za nia˛ inne, stare i młode, królewskie i zupełnie zwyczajne; a jeszcze dalej, ju˙z nie głupkowate, jakie bywało czasami, oblicze pana Wilka. Najsilniejsze jednak było wra˙zenie nieziemskiej, nadludzkiej pot˛egi, nieugi˛etej woli. Ciocia Pol poruszyła głowa˛ niemal oboj˛etnie. — Nie rób tego, Garionie — powiedziała i okno w mózgu zatrzasn˛eło si˛e. — Co to było? — spytał. Płonał ˛ z ciekawo´sci i chciał jeszcze raz je otworzy´c. — Prosta sztuczka. — Naucz mnie. — Jeszcze nie, mój Garionie — uj˛eła w dłonie jego twarz. — Jeszcze nie. Nie jeste´s gotów. Kład´z si˛e ju˙z. — Zostaniesz ze mna? ˛ — spytał, troch˛e przestraszony. 40
— Zawsze b˛ed˛e przy tobie — odparta, otulajac ˛ go kołdra.˛ Potem znowu czesała swe długie, g˛este włosy. Gł˛ebokim, melodyjnym głosem nuciła jaka´ ˛s dziwna˛ pie´sn´ . Ten d´zwi˛ek ukołysał go do snu. Od tego dnia nawet sam Garion niecz˛esto ogladał ˛ swe znami˛e. Nagle okazało si˛e, z˙ e ma mnóstwo zaj˛ec´ , od których nie tylko r˛ece, ale cały był bardzo brudny. Najwa˙zniejszym s´wi˛etem w Sendarii — jak i we wszystkich królestwach zachodu — było Zaranie. Upami˛etniało dzie´n, gdy wiele eonów temu, siedmiu Bogów złaczyło ˛ r˛ece, by jednym słowem stworzy´c s´wiat. Obchody Zarania miały miejsce w s´rodku zimy, a z˙ e o tej porze na farmie nie było zbyt wiele do roboty, tradycja˛ stał si˛e dwutygodniowy festyn, z ucztami, prezentami i dekorowaniem sali jadalnej oraz krótkimi przedstawieniami ku czci Bogów. Te ostatnie były, naturalnie, przejawem pobo˙zno´sci Faldora. Ten dobry cho´c prosty człowiek nie miał złudze´n, ilu z ludzi podziela jego uczucia. Uwa˙zał jednak, z˙ e s´wi˛eto jest dobra˛ okazja˛ do pewnych religijnych przedsi˛ewzi˛ec´ . A z˙ e był dobrym panem, robotnicy na farmie starali si˛e zrobi´c mu przyjemno´sc´ . Niestety, była to tak˙ze pora, gdy córka Faldora, Anhelda, składała z m˛ez˙ em Eilbrigiem doroczna˛ wizyt˛e, by zachowa´c poprawne stosunki z ojcem. Anhelda nie miała ochoty przez pozorne cho´cby zaniedbanie nara˙za´c swego prawa dziedziczenia. Odwiedziny były ci˛ez˙ ka˛ próba˛ dla Faldora który na ubranego z przesadna˛ elegancja˛ i wyniosłego zi˛ecia, ni˙zszego urz˛ednika towarzystwa handlowego w stolicy Sendarii, spogladał ˛ z ledwie skrywana˛ pogarda.˛ Przyjazd Anheldy i Eilbriga oznaczał jednak poczatek ˛ festiwalu Zarania na farmie Faldora. Dlatego, cho´c nie byli przesadnie lubiani, witano ich zawsze z niejakim entuzjazmem. Pogoda tego roku była wyjatkowo ˛ paskudna, nawet jak na Sendari˛e. Deszcze zacz˛eły si˛e wcze´snie, a wkrótce potem nadszedł okres mokrego s´niegu — nie tego sypkiego, jasnego puchu, jaki padał pó´zna˛ zima,˛ lecz wilgotnej mazi, topniejacej ˛ niemal od razu. Garionowi obowiazki ˛ nie pozwalały na wspólne z dawnymi towarzyszami zabaw prze˙zywanie przed´swiatecznej ˛ orgii emocji i oczekiwania. Dlatego nadchodzacy ˛ festiwal wydał mu si˛e nudny i nieciekawy. T˛esknił za dawnymi, dobrymi czasami, cz˛esto wzdychał ze smutkiem i szorował kuchenna˛ podłog˛e niby jasnowłosa chmura gradowa. Nawet tradycyjny wystrój jadalni, gdzie zawsze odbywały si˛e ceremonie Dnia Zarania, w tym roku był zdecydowanie mniej udany. Gałazki ˛ jedliny, kryjace ˛ belki sufitu, nie były tak zielone jak zwykle, a starannie do nich podwiazane ˛ l´sniace ˛ jabłka mniejsze i nie tak czerwone. Garion wzdychał tylko i ponuro wracał do sprzatania. ˛ Na cioci Pol jego nastrój nie robił z˙ adnego wra˙zenia. Demonstrowała wyra´zny brak zrozumienia. Dotkn˛eła tylko jego czoła, by sprawdzi´c, czy nie ma goraczki, ˛ po czym napoiła go najobrzydliwszym wywarem, jaki potrafiła przyrzadzi´ ˛ c. Garion uwa˙zał potem, by my´c podłogi w samotno´sci i wzdycha´c ciszej. Rozsadna, ˛ 41
sekretna cz˛es´c´ umysłu informowała go rzeczowo, z˙ e zachowuje si˛e s´miesznie, lecz Garion wolał jej nie słucha´c. Wewn˛etrzny głos był chyba o wiele starszy i madrzejszy ˛ od niego, ale wyra´znie t˛epił wszelkie rado´sci z˙ ycia. Rankiem Dnia Zarania przed brama˛ stanał ˛ Murgo i pi˛eciu Thullów z wozem. Chcieli widzie´c Faldora. Garion ju˙z dawno si˛e przekonał, z˙ e nikt nie zwraca uwagi na zwykłego chłopca i z˙ e wielu ciekawych rzeczy mo˙zna si˛e dzi˛eki temu, zupełnie przypadkowo, dowiedzie´c. Zajał ˛ si˛e wiec jaka´ ˛s drobna˛ i niezbyt wa˙zna˛ praca˛ w pobli˙zu bramy. Murgo z twarza˛ poznaczona˛ bliznami, jak tamten z Górnego Gralt, siedział dumnie na wozie. Jego kolczuga dzwoniła przy ka˙zdym poruszeniu. Nosił czarny płaszcz z kapturem i trzymał miecz tak, by ka˙zdy musiał go zauwa˙zy´c. Bez przerwy si˛e rozgladał ˛ i pilnie wszystka obserwował. Thullowie w zabłoconych filcowych butach i ci˛ez˙ kich pelerynach stali oboj˛etnie przy wozie, nie zwracajac ˛ uwagi na zimny wiatr dmuchajacy ˛ poprzez za´snie˙zone pola. ´ eto Zarania — Faldor, w swym najlepszym kaftanie — w ko´ncu trwało Swi˛ przeszedł przez podwórze. Za nim poda˙ ˛zali Anhelda i Eilbrig. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, przyjacielu — powitał Murga Faldor. — Radosnego Zarania. Murgo chrzakn ˛ ał. ˛ — Jeste´s, jak mniemam, farmerem Faldorem? — zapytał z silnym akcentem. — W istocie. — Słyszałem, z˙ e masz do sprzedania spora˛ ilo´sc´ szynek, dobrze uw˛edzonych. ´ — Swinie pi˛eknie rosły tego roku — przyznał skromnie Faldor. — Kupi˛e je — oznajmił Murgo potrzasaj ˛ ac ˛ sakiewka.˛ Faldor skłonił si˛e nisko. — Jutro, z samego rana — powiedział. Murgo spojrzał zdziwiony. — To pobo˙zne domostwo — wyja´snił farmer. — Nie ura˙zamy Bogów naru´ eto Zarania. szajac ˛ Swi˛ — Ojcze — zawołała Anhelda. — Nie z˙ artuj. Ten szlachetny kupiec przybył z daleka, by ubi´c z toba˛ interes. — Nie w Dzie´n Zarania — powtórzył stanowczo Faldor. — W mie´scie Sendar — wtracił ˛ Eilbrig swym wysoki nosowym głosem — nie pozwalamy, by takie sentymenty przeszkadzały w transakcjach. — Nie jeste´smy w mie´scie Sendar — odparł zimno Faldor. — Jeste´smy na mojej farmie, a na farmie Faldora nie pracuje si˛e i nie robi interesów w czasie ´ eta Zarania. Swi˛ — Ojcze! — zaprotestowała Anhelda. — Szlachetny kupiec ma złoto! Złoto, ojcze, złoto! — Nie b˛ed˛e dyskutował — stwierdził Faldor. — Ciebie i twoje sługi, przyjacielu — zwrócił si˛e do Murga — ch˛etnie ugo´scimy na naszym s´wi˛ecie. Mog˛e 42
wam obieca´c wygodne kwatery i najwspanialszy posiłek w całej Sendarii, a takz˙ e sposobno´sc´ uhonorowania Bogów w tym szczególnym dniu. Nikt jeszcze nie biedniał, wypełniajac ˛ swe religijne obowiazki. ˛ — Nie obchodzimy w Cthol Murgos tego s´wi˛eta — o´swiadczył chłodno kupiec. — Jak mówi szlachetna dama, długa˛ drog˛e przejechałem, by ubi´c interes, i nie mam czasu do stracenia. Jestem pewien, z˙ e inni farmerzy w tym okr˛egu takz˙ e maja˛ towar, jakiego szukam. — Ojcze! — j˛ekn˛eła Anhelda. — Znam swoich sasiadów ˛ — odparł spokojnie Faldor. — Obawiam si˛e, z˙ e ´ etowanie tego dnia jest w okolicy szcz˛es´cie nie b˛edzie ci dzisiaj sprzyja´c. Swi˛ bardzo silna˛ tradycja.˛ Murgo zastanawiał si˛e przez chwil˛e. — Mo˙ze masz racj˛e — stwierdził w ko´ncu. — Przyjmuj˛e twoje zaproszenie, pod warunkiem, z˙ e rano jak najwcze´sniej przystapimy ˛ do interesów. — Jak sobie z˙ yczysz — skłonił si˛e Faldor. — O pierwszym brzasku b˛ed˛e do twych usług. — Umowa stoi — Murgo zeskoczył z wozu na ziemi˛e. Tego wieczoru w jadalni wydano uczt˛e. Kucharki i pół tuzina pomocnic przysłanych specjalnie na t˛e okazj˛e, poganiane ostrym j˛ezykiem cioci Pol, biegały mi˛edzy kuchnia˛ i sala,˛ noszac ˛ gorace ˛ pieczenie, parujace ˛ szynki i skwierczace ˛ g˛esi. Garion pomy´slał zgry´zliwie, d´zwigajac ˛ wielka˛ porcj˛e pieczonej wołowiny, z˙ e Faldorowy zakaz pracy w s´wi˛eto przestawał obowiazywa´ ˛ c u progu kuchni. Wreszcie wszystko było gotowe: zastawione stoły, płonace ˛ ognie w kominkach, dziesiatki ˛ s´wiec rozja´sniajacych ˛ mrok i pochodnie w pier´scieniach u kamiennych filarów. Ludzie Faldora w najlepszych ubraniach czekali ju˙z i ciekła im s´linka. Kiedy wszyscy zaj˛eli miejsca, Faldor powstał z ławy u szczytu głównego stołu. — Drodzy przyjaciele — zawołał wznoszac ˛ puchar. — T˛e uczt˛e po´swi˛ecam Bogom. — Bogom — powtórzyli chórem i powstali z szacunkiem. Faldor napił si˛e odrobin˛e, a wszyscy poszli za jego przykładem. — Wysłuchajcie mnie, Bogowie — modlił si˛e. — Z pokora˛ dzi˛ekujemy wam za dary pi˛eknego s´wiata, który w tym dniu stworzyli´scie. Przyrzekamy wam słuz˙ y´c przez kolejny rok. Zdawało si˛e, z˙ e chce jeszcze co´s doda´c, lecz usiadł. Faldor zawsze długo pracował nad modlitwami na szczególne, takie jak dzisiejsza, okazje. Lecz trema nieodmiennie usuwała z pami˛eci starannie przygotowane słowa. Z tego powodu jego modlitwy były z reguły bardzo gorace ˛ i bardzo krótkie. — Jedzcie, przyjaciele — polecił. — Nie pozwólmy tym daniom wystygna´ ˛c.
43
Jedli wi˛ec. Anhelda i Eilbrig, którzy wyłacznie ˛ dzi˛eki naleganiom Faldora zasiedli do tego jednego wspólnego posiłku, swoje towarzyskie wysiłki skierowali do Murga. On jeden w tej sali został uznany za godnego ich uwagi. — Od dawna planowałem wizyt˛e w Cthol Murgos — oznajmił napuszonym tonem Eilbrig. — Zgodzisz si˛e przyjacielu kupcze, z˙ e s´ci´slejsze kontakty mi˛edzy wschodem i zachodem to jedyna droga przezwyci˛ez˙ enia wzajemnych uprzedze´n, które popsuły nasze stosunki w przeszło´sci? — My, Murgowie, wolimy własne towarzystwo — odparł krótko m˛ez˙ czyzna z bliznami na twarzy. — Ale przecie˙z trafiłe´s tutaj, przyjacielu — zauwa˙zył Eilbrig. — Czy to nie dowód, z˙ e kontakty moga˛ si˛e okaza´c korzystne? — Przyjechałem tu w interesach — wyja´snił Murgo. — Nie z własnej woli odwiedzam to miejsce. Rozejrzał si˛e po sali. — Wi˛ec to wszyscy twoi ludzie? — spytał Faldora. — Co do jednego. — Mam podstawy, by przypuszcza´c, z˙ e był tu pewien starzec. O siwych włosach i brodzie. — Nie tutaj, przyjacielu — zapewnił Faldor. — Ja tu jestem najstarszy, a sam widzisz, z˙ e daleko mi jeszcze do siwizny. — Jeden z moich rodaków spotkał przed laty kogo´s takiego — o´swiadczył Murgo. — Towarzyszył mu arendzki chłopiec. Miał chyba na imi˛e Rundorig. Garion siedział przy sasiednim ˛ stole. Pochylał twarz nad talerzem i nasłuchiwał tak uwa˙znie, i˙z miał wra˙zenie, z˙ e rosna˛ mu uszy. — Jest tu jeden Rundorig — przyznał Faldor. — To ten wysoki, na ko´ncu tamtego stołu — pokazał palcem. — Nie — stwierdził Murgo, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e z uwaga˛ Rundorigowi. — To nie chłopiec, którego mi opisano. — Imi˛e jest do´sc´ popularne w´sród Arendów — zauwa˙zył Faldor. — Pewnie twój przyjaciel spotkał kogo´s z innej farmy. — Na pewno — zgodził si˛e Murgo, na pozór zapominajac ˛ o sprawie. — Doskonała szynka — dodał, wskazujac ˛ swój talerz ostrzem sztyletu, którym posługiwał si˛e przy jedzeniu. — Czy te, które trzymasz w w˛edzarni, sa˛ podobnej jako´sci? — Nie, przyjacielu kupcze — za´smiał si˛e Faldor. — Nie zdołasz mnie namówi´c na rozmow˛e o interesach. Murgo u´smiechnał ˛ si˛e przelotnie, co robiło dziwne wra˙zenie na jego poznaczonej twarzy. — Zawsze warto spróbowa´c. Ch˛etnie za to pochwal˛e twojego kucharza. — Komplement dla ciebie, pani Pol — Faldor nieco podniósł głos. — Naszemu przyjacielowi z Cthol Murgos przypadło do gustu twoje dzieło. — Dzi˛ekuj˛e wi˛ec za uznanie — odparła ciocia Pol raczej chłodno. 44
Murgo spojrzał na nia˛ i jego oczy rozszerzyły si˛e lekko, jakby zobaczył kogo´s znajomego. — Wspaniałe dania, szlachetna pani — skłonił si˛e w jej stron˛e. — Twoja kuchnia to miejsce, gdzie dzieja˛ si˛e czary. — Nie — odparła z wyniosła mina.˛ — Nie czary. Gotowanie jest sztuka,˛ która˛ mo˙ze pozna´c ka˙zdy, kto ma do´sc´ cierpliwo´sci. Magia to co´s zupełnie innego. — Lecz magia te˙z jest sztuka,˛ pani. — Wielu tak wła´snie uwa˙za. Ale prawdziwa magia pochodzi z wn˛etrza. Nie jest dziełem szybkich palców, zdolnych oszuka´c oczy. Murgo przygladał ˛ si˛e jej z nieruchoma˛ twarza,˛ a ona odpowiedziała kamiennym spojrzeniem. Siedzacy ˛ w pobli˙zu Garion miał wra˙zenie, z˙ e to, co dzieje si˛e mi˛edzy nimi, nie ma z˙ adnego zwiazku ˛ z wypowiadanymi słowami. Co´s niby wyzwanie zawisło w powietrzu. Potem Murgo odwrócił wzrok, jakby l˛ekał si˛e podja´ ˛c t˛e gr˛e. Gdy uczta dobiegła ko´nca, nadszedł czas na pro´sciutkie przedstawienie, tradycyjnie zwiazane ˛ z Dniem Zarania. Siedmiu starszych robotników wymkn˛eło si˛e ju˙z wcze´sniej i teraz pojawili si˛e w drzwiach. Mieli na sobie długie szaty z kapturami, a tak˙ze starannie wyrze´zbione i pomalowane maski, wyobra˙zajace ˛ twarze Bogów. Kostiumy były ju˙z stare i nosiły s´lady składania i przechowywania przez cały rok na strychu Faldora. Zamaskowane postacie powolnym krokiem weszły do sali i stan˛eły rz˛edem obok głównego stołu. Potem kolejno recytowały po kilka wersów, identyfikujacych ˛ przedstawianego Boga. — Jestem Aldur — dobiegi zza pierwszej maski głos Cralta. — Bóg, który z˙ yje samotnie. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten s´wiat. — Jestem Belar — odezwał si˛e inny znajomy głos zza drugiej maski. — Bóg-Nied´zwied´z Alornów. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten s´wiat. I tak szło po kolei: Chaldan, Issa, Nedra, Mara i wreszcie ostatnia posta´c, w przeciwie´nstwie do pozostałych okryta czarna˛ szata˛ i noszaca ˛ mask˛e ze stali, nie z malowanego drewna. — Jestem Torak — rozległ si˛e spod maski głuchy głos Durnika. — Bóg-Smok Angaraków. Nakazuj˛e, by stał si˛e ten s´wiat. Jakie´s poruszenie zwróciło uwag˛e Gariona. Obejrzał si˛e szybko. Murgo zakrył twarz r˛ekami niezwykłym, ceremonialnym niemal gestem. Przy bocznym stole pi˛eciu Thullów dr˙zało, a ich twarze były szare jak popiół. Siedem figur przy stole Faldora chwyciło si˛e za r˛ece. — Jeste´smy Bogami — wyrzekli chórem. — I nakazujemy, by stał si˛e ten s´wiat. — Wysłuchajcie słów Bogów — zadeklamował Faldor. — Powitajcie Bogów w domu Faldora. — Niech błogosławie´nstwo Bogów towarzyszy temu domowi — odpowiedziało siedem postaci. — I wszystkim tu zebranym. 45
Odwrócili si˛e i wolno wyszli z jadalni. Przyszła pora prezentów. Wszyscy byli troch˛e podnieceni, gdy˙z podarunki pochodziły od Faldora, a dobry farmer co roku długo my´slał, jaki prezent najbardziej si˛e przyda obdarowanemu. Wiele było nowych tunik, po´nczoch, płaszczy i butów. Garion jednak oniemiał prawie z zachwytu, gdy odwinał ˛ mały pakunek i znalazł niewielki sztylet w porzadnej ˛ pochwie. — Jest ju˙z prawie m˛ez˙ czyzna˛ — wyja´snił Faldor cioci Pol. — A m˛ez˙ czy´znie zawsze si˛e przyda dobry nó˙z. Naturalnie, Garion natychmiast sprawdził ostrze nowego sztyletu i — co było do przewidzenia — od razu zaciał ˛ si˛e w palec. — Chyba nie dało si˛e tego unikna´ ˛c — stwierdziła ciocia Pol, cho´c nie było jasne, czy mówi o skaleczeniu, o samym prezencie, czy te˙z o fakcie, z˙ e Garion ju˙z dorasta. Zaraz nast˛epnego ranka Murgo zakupił szynki i odjechał wraz z pi˛ecioma Thullami. Kilka dni pó´zniej Anhelda i Eilbrig tak˙ze spakowali swoje rzeczy i wyruszyli w podró˙z powrotna˛ do Sendaru. Na farmie Faldora zapanowały zwykłe porzadki. ˛ ´ Zima trwała. Snieg spadł i stopniał, a potem wróciła wiosna, jak to zwykle czyni. Ta wiosna ró˙zniła si˛e od poprzednich tylko przybyciem Brilla, nowego pracownika. Jeden z młodszych farmerów o˙zenił si˛e, wynajał ˛ w pobli˙zu niewielka˛ zagrod˛e i obładowany praktycznymi prezentami i dobrymi radami Faldora odjechał, by rozpocza´ ˛c samodzielne z˙ ycie. Brilla przyj˛eto na jego miejsce. Garion uznał, z˙ e nowy robotnik jest zdecydowanie nieciekawym dodatkiem do farmy. Tunika i po´nczochy Brilla były połatane i brudne, czarne włosy i k˛edzierzawa broda nie uczesane, za´s oczy patrzyły ka˙zde w inna˛ stron˛e. Okazał si˛e człowiekiem nietowarzyskim i zgry´zliwym, w dodatku niezbyt czystym. Zdawał si˛e ciagn ˛ a´ ˛c za soba˛ obłok kwa´snego odoru starego potu. Po kilku próbach nawia˛ zania rozmowy, Garion zrezygnował i starał si˛e go unika´c. Znalazł jednak co innego, co zaj˛eło jego my´sli tej wiosny i lata. Wprawdzie do tej pory uwa˙zał Zubrette bardziej za utrapienie ni˙z prawdziwego towarzysza zabaw, teraz zmienił zdanie. Zawsze wiedział, z˙ e jest ładna, lecz wcze´sniej ten fakt nie miał dla niego znaczenia i wolał towarzystwo Rundoriga i Doroona. Tej wiosny wszystko si˛e zmieniło. Spostrzegł, z˙ e obaj chłopcy tak˙ze baczniej obserwowali Zubrette, i po raz pierwszy w z˙ yciu poczuł zazdro´sc´ . Zubrette, naturalnie, flirtowała bezwstydnie z wszystkimi trzema i a˙z promieniała, gdy w jej obecno´sci mierzyli si˛e ponurymi spojrzeniami. Rundorig zwykle pracował na polu, lecz Doroon był dla Gariona powa˙znym zmartwieniem. Stał si˛e nerwowy i cz˛esto szukał pretekstów, by przej´sc´ si˛e po farmie sprawdzajac, ˛ czy Doroon i Zubrette nie ukryli si˛e gdzie´s tylko we dwoje. Sam prowadził czarujaco ˛ prosta˛ kampanie — korzystał z przekupstwa. Zubrette, jak wszystkie dziewcz˛eta, lubiła słodycze, a Garion miał dost˛ep do kuchni. 46
W krótkim czasie wypracowali pewien układ: Garion wykradał łakocie dla swej jasnowłosej towarzyszki zabaw, o ona w zamian pozwalała mu na całusa. Sprawy mogłyby pewnie posuna´ ˛c si˛e dalej, gdyby pewnego popołudnia ciocia Pol nie przyłapała ich na takiej wła´snie wymianie w jakim´s zakatku ˛ stodoły. — Do´sc´ tego — o´swiadczyła stanowczo, stajac ˛ w drzwiach. Zawstydzony Garion odskoczył szybko. — Co´s mi wpadło do oka — skłamała pospiesznie dziewczyna. — Garion próbował to wyja´ ˛c. Garion stał i rumienił si˛e w´sciekle. — Doprawdy? — powiedziała ciocia Pol. — To ciekawe. Chod´z, Garionie. — Ja. . . — zaczał. ˛ — Ju˙z, Garionie. I to był koniec wszystkiego. Od tego dnia Garion bez przerwy miał jakie´s zaj˛ecie w kuchni, a ciocia Pol nawet na moment nie spuszczała z niego oczu. Chłopiec wzdychał ci˛ez˙ ko i martwił si˛e o Doroona, który paradował teraz obrzydliwie zadowolony z siebie. Lecz ciocia Pol nie traciła czujno´sci, a Garion pozostawał w kuchni.
Rozdział 5 Jesienia,˛ gdy li´scie zmieniły kolory, a wiatr zrywał je z drzew niby czerwone i złote płatki, kiedy wieczory stały si˛e chłodne i dymy z kominów farmy Faldora wznosiły si˛e prostymi, bł˛ekitnymi smugami ku pierwszym gwiazdom na purpurowym niebie, powrócił Wilk. Pewnego wietrznego popołudnia zjawił si˛e na drodze. Opadłe li´scie wirowały wokół niego i trzepotał szeroki i płaszcz. Garion, który wynosił kuchenne resztki do chlewa, zauwa˙zył go i pobiegł na spotkanie. Starzec był zakurzony i zm˛eczony. Pos˛epna twarz widniała pod szarym kapturem. Zwykłe wesołe, niedbałe zachowanie zastapiła ˛ powaga, jakiej Garion jeszcze u niego nie widział. — Garionie — powiedział na powitanie Wilk — urosłe´s. — Min˛eło pi˛ec´ lat — odparł chłopiec. — To ju˙z tak długo? Garion skinał ˛ głowa˛ i zrównał krok z przyjacielem. — Wszyscy zdrowi? — spytał Wilk. — Tak. Nic si˛e tu nie zmieniło. Tylko Breldo si˛e o˙zenił i wyprowadził, a ta stara, brazowa ˛ krowa zdechła zeszłego lata. — Pami˛etam t˛e krow˛e — stwierdził Wilk. Po czym dodał: — Musz˛e porozmawia´c z twoja˛ ciotka.˛ — Nie jest dzisiaj w najlepszym nastroju — ostrzegł Garion. — Mo˙ze lepiej, z˙ eby´s odpoczał ˛ w której´s stodole. Wynios˛e ci co´s do jedzenia i picia. — Chyba jednak nara˙ze˛ si˛e na jej zły humor — odparł Wilk. — To, co mam do powiedzenia, nie mo˙ze czeka´c. Min˛eli bram˛e i przeszli podwórzem do drzwi kuchni. Ciocia Pol ju˙z czekała. — Znowu ty? — rzuciła cierpko, wspierajac ˛ r˛ece na biodrach. — Moja kuchnia jeszcze nie doszła do siebie po twojej poprzedniej wizycie. — Witam, pani Pol — Wilk pokłonił si˛e. A potem zrobił co´s dziwnego: zakre´slił palcami niewielka,˛ cho´c zło˙zona˛ figur˛e na wysoko´sci piersi. Garion był pewien, z˙ e nie powinien tego widzie´c. Oczy cioci Pol rozszerzyły si˛e nagle, potem zw˛eziły. Spowa˙zniała. 48
— Skad ˛ wiesz. . . — zacz˛eła i urwała. — Garionie — zawołała ostrym tonem. — Potrzebuj˛e marchewek. Zostało jeszcze par˛e na grzadce ˛ w drugim ko´ncu ogródka. We´z łopat˛e, wiadro i przynie´s mi kilka. — Ale. . . — zaprotestował, jednak ostrze˙zony jej spojrzeniem wyszedł pospiesznie. Wział ˛ z szopy łopat˛e i wiadro, potem kr˛ecił si˛e przy drzwiach kuchni. Podsłuchiwanie nie było, naturalnie, szlachetnym uczynkiem, a w Sendarii uwaz˙ ano je za dowód najgorszego wychowania. Jednak Garion ju˙z dawno si˛e przekonał, z˙ e ile razy musi wyj´sc´ , rozmowa zawsze okazuje si˛e nadzwyczaj ciekawa i na ogół dotyczy jego osoby. Przez chwil˛e zmagał si˛e z własnym sumieniem, ale poniewa˙z nie widział w tym post˛epowaniu nic naprawd˛e złego — pod warunkiem, z˙ e nikomu nie powtórzy tego, co usłyszał — sumienie szybko oswoiło si˛e z wyrzutami. Garion miał s´wietny słuch, trwało jednak dobra˛ chwil˛e, zanim rozpoznał w´sród kuchennych hałasów dwa znajome głosy. — Przecie˙z nie zostawi s´ladów — mówiła ciocia Pol. — Nie musi — odparł Wilk. — Ten przedmiot sam zostawi wyra´zny trop. Potrafi˛e nim poda˙ ˛za´c równie łatwo, jak lis potrafi wyczu´c zapach królika. — Gdzie to zabierze? — Któ˙z mo˙ze wiedzie´c? Jego umysł jest dla mnie zamkni˛ety. Sadz˛ ˛ e, z˙ e ruszy na północ, do Boktoru. To najkrótsza trasa do Gar og Nadrak. Wie, z˙ e b˛ed˛e go s´cigał, wi˛ec zechce jak najszybciej dotrze´c do krainy Angaraków. Kradzie˙z na nic si˛e nie zda, póki obiekt pozostanie na zachodzie. — Kiedy to si˛e stało? — Cztery tygodnie temu. — Mógł ju˙z dotrze´c do królestw Angaraków. — Nie sadz˛ ˛ e. To bardzo daleko. Ale je´sli nawet, musz˛e ruszy´c za nim. Potrzebuj˛e twojej pomocy. — Jak mog˛e stad ˛ odjecha´c? — spytała ciocia Pol. — Musz˛e pilnowa´c chłopca. Ciekawo´sc´ Gariona stawała si˛e prawie nie do opanowania. Podszedł bli˙zej drzwi. — Chłopak jest tu bezpieczny — stwierdził Wilk. — To pilna sprawa. — Nie — sprzeciwiła si˛e ciocia Pol. — Nawet to miejsce nie jest pewne. W Dzie´n Zarania przyjechał tu Murgo i pi˛eciu Thullów. Udawał kupca, ale dopytywał si˛e o starca i chłopca imieniem Rundorig, którzy par˛e lat temu byli w Górnym Gralt. Mnie tak˙ze mógł rozpozna´c. — Sytuacja jest zatem bardziej powa˙zna, ni˙z mi si˛e zdawało — zastanowił si˛e Wilk. — Musimy przenie´sc´ chłopca. Mo˙zna go zostawi´c gdzie´s u przyjaciół. — Nie — zaprotestowała znowu ciocia Pol. — Je´sli mam jecha´c z toba,˛ on jedzie tak˙ze. Jest w takim wieku, z˙ e trzeba go pilnowa´c praktycznie bez przerwy. — Nie bad´ ˛ z głupia — rzucił szorstko Wilk.
49
Garion był wstrza´ ˛sni˛ety. Nikt jeszcze nie zwracał si˛e w ten sposób do cioci Pol. — To moja decyzja. Zgodzili´smy si˛e wszyscy, z˙ e póki nie doro´snie, b˛edzie pod moja˛ opieka.˛ Nie pojad˛e bez niego. Serce skoczyło Garionowi do gardła. — Pol — upomniał ja˛ Wilk. — Pomy´sl tylko, gdzie mo˙zemy trafi´c. Nie wolno ci oddawa´c go w te r˛ece. — B˛edzie bezpieczniejszy w Cthol Murgos, a nawet w samej Mallorei, ni˙z tutaj beze mnie — o´swiadczyła ciocia Pol — Wiosna˛ przyłapałam go w stodole z dziewczyna,˛ mniej wi˛ecej w jego wieku. Jak powiedziałam, trzeba go pilnowa´c. Wilk za´smiał si˛e szczerze. — I to wszystko? — spytał. — Za bardzo si˛e przejmujesz takimi historiami. — A jak by ci si˛e spodobało, gdyby´smy wrócili i zastali go z˙ onatego, majace˛ go zosta´c ojcem? — rzuciła kwa´sno ciocia Pol. — Byłby s´wietnym farmerem, ale co nam z tego, je´sli trzeba czeka´c nast˛epne sto lat na odpowiedni zbieg okoliczno´sci? — Na pewno sprawy nie zaszły tak daleko. To przecie˙z dzieci. — Jeste´s s´lepy, Stary Wilku — odparła ciocia Pol. — To prowincjonalna Sendaria, a ja wychowuj˛e chłopca, by wypełnił wa˙zne, bohaterskie zadanie. Dziewczyna to pi˛eknooka psotnica i dojrzewa o wiele za szybko, bym mogła patrze´c na to spokojnie. W tej chwili czarujaca, ˛ mała Zubrette stanowi wi˛eksze zagro˙zenie ni˙z jakikolwiek Murgo. Albo zabieramy chłopca, albo nigdzie si˛e stad ˛ nie rusz˛e. Ty masz swoje obowiazki, ˛ a ja swoje. — Szkoda czasu na spory — stwierdził Wilk. — Je´sli nie ma innego wyj´scia, zgadzam si˛e. Garion niemal dusił si˛e z podniecenia. Poczuł tylko krótkie, przelotne ukłucie z˙ alu na my´sl, z˙ e musi opu´sci´c Zubrette. Odwrócił si˛e, podniósł głow˛e i spojrzał tryumfalnie na chmury p˛edzone po wieczornym niebie. A poniewa˙z stał plecami do drzwi, nie spostrzegł wychodzacej ˛ cioci Pol. — O ile pami˛etam, ogród le˙zy za południowym murem — zauwa˙zyła. Garion drgnał ˛ zaskoczony. — I jak to si˛e stało, z˙ e marchewki sa˛ wcia˙ ˛z nie wykopane? — spytała. — Musiałem poszuka´c łopaty — wyja´snił niezbyt przekonywajaco ˛ Garion. — Naprawd˛e? Ale widz˛e, z˙ e jednak znalazłe´s — jej brwi uniosły si˛e gro´znie. — Dopiero przed chwila.˛ — Doskonale. Marchewki, Garionie — ju˙z! Garion chwycił łopat˛e i wiadro i ruszył biegiem. Gdy wracał tu˙z po zmroku, dostrzegł cioci˛e Pol, jak wspina si˛e po schodach wiodacych ˛ do pokojów Faldora. Mógł pój´sc´ za nia˛ i podsłuchiwa´c, ale jaki´s niewyra´zny ruch we wrotach szopy skłonił go, by raczej cofna´ ˛c si˛e w cie´n bramy. Mroczna posta´c przemkn˛eła ukradkiem z szopy do stóp schodów, na które weszła 50
wła´snie ciocia. Potem, gdy za ciocia˛ zamkn˛eły si˛e drzwi, posta´c wsun˛eła si˛e na gór˛e. Było ciemno i Garion nie potrafił jej rozpozna´c. Odło˙zył wiadro i, s´cisnaw˛ szy łopat˛e jak bro´n, ruszył cicho przez podwórze. Z pokoju na górze dobiegły jakie´s głosy, a posta´c pod drzwiami wyprostowała si˛e szybko i zbiegła na dół. Garion cofnał ˛ si˛e w cie´n, trzymajac ˛ łopat˛e w pogotowiu. Kiedy posta´c go mijała, poczuł odór starego, brudnego odzienia i ostry zapach potu. Był wtedy pewien, jakby niemal zobaczył twarz tego człowieka, z˙ e cioci˛e Pol s´ledził Brill, nowy robotnik. Drzwi na górze stan˛eły otworem i Garion usłyszał głos cioci. — Przykro mi, Faldorze, ale to sprawa rodzinna i musz˛e wyjecha´c jak najszybciej. — B˛ed˛e ci wi˛ecej płacił, Pol — Faldorowi głos si˛e załamywał. — Pieniadze ˛ nie maja˛ tu nic do rzeczy — odparła ciocia Pol. — Jeste´s dobrym człowiekiem, Faldorze, a twoja farma była mi domem, gdy go potrzebowałam. Jestem ci wdzi˛eczna bardziej, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. Ale musz˛e odej´sc´ . — Mo˙ze kiedy załatwisz te rodzinne sprawy, wrócisz tutaj — Faldor niemal błagał. — Nie, Faldorze — rzekła. — Nie przypuszczam. — B˛edziemy za toba˛ t˛esknili, Pol — Faldor był bliski płaczu. — Ja te˙z b˛ed˛e t˛eskni´c, kochany Faldorze. Nie spotkałam jeszcze człowieka o lepszym sercu. Byłabym wdzi˛eczna, gdyby´s nie wspominał nikomu o moim odje´zdzie. Nie lubi˛e wyja´snie´n ani sentymentalnych po˙zegna´n. — Jak sobie z˙ yczysz, Pol. — Nie bad´ ˛ z taki smutny, stary przyjacielu — powiedziała pocieszajacym ˛ tonem ciocia Pol. — Dobrze wyszkoliłam swoje pomocnice. Gotuja˛ nie gorzej ode mnie. Twój z˙ oładek ˛ nawet nie zauwa˙zy ró˙znicy. — Moje serce zauwa˙zy. — Nie z˙ artuj — poprosiła łagodnie. — Musz˛e i´sc´ przypilnowa´c kolacji. Garion wycofał si˛e zmieszany. Odniósł łopat˛e do szopy zabrał wiadro marchewek, pozostawione koło bramy. Gdyby powiedział cioci Pol. z˙ e widział podsłuchujacego ˛ Brilla, natychmiast spytałaby, co on sam robił w tym miejscu. A wolałby tego nie wyja´snia´c. Najprawdopodobniej Brill był zwyczajnie ciekawy i w całym zdarzeniu nie było nic podejrzanego czy gro´znego. Jednak fakt, z˙ e niesympatyczny Brill tak˙ze oddawał si˛e tej nieszkodliwej rozrywce, lekko Gariona zaniepokoił, a nawet sprawił, z˙ e chłopcu zrobiło si˛e wstyd. Garion był zbyt podekscytowany, by je´sc´ . Kolacja tego wieczoru zdawała si˛e zupełnie zwyczajna, podobna do wszystkich posiłków na farmie Faldora. Chłopiec obserwował dyskretnie skwaszona˛ min˛e Brilla lecz ten niczym nie zdradzał, z˙ e zna tre´sc´ podsłuchanej z trudem rozmowy. Po kolacji, jak zwykle w czasie pobytu na farmie, pan Wilk uległ namowom, by opowiedzie´c jaka´ ˛s histori˛e. Powstał i zastanawiał si˛e przez chwil˛e. Wiatr j˛eczał 51
w kominie, a pochodnie migotały w zamocowanych u filarów pier´scieniach. — Jak wszyscy wiedza˛ — zaczał ˛ — nie ma ju˙z Maragów. Duch Mary łka samotny na pustkowiach i wyje w´sród zaro´sni˛etych mchem ruin Maragoru. Jednak, jak równie˙z wszyscy wiedza,˛ wzgórza i strumienie Maragoru ci˛ez˙ kie sa˛ od czystego, z˙ ółtego złota. Oczywi´scie, to złoto wła´snie było powodem zniszczenia Maragów. Gdy pewne o´scienne królestwo dowiedziało si˛e o nim, z˙ adza ˛ była zbyt silna. Wynikiem — jak prawie zawsze, gdy królestwa spieraja˛ si˛e o złoto — była wojna. Pretekstem do niej stał si˛e po˙załowania godzien fakt, z˙ e Maragowie uprawiali kanibalizm. Wprawdzie ten obyczaj budzi niesmak ludzi cywilizowanych, lecz gdyby nie złoto w Maragorze, zapewne nikt nie zwróciłby na to uwagi. Wojna jednak była nieunikniona i Maragowie wygin˛eli. Ale Duch Mary i upiory pomordowanych pozostały w Maragorze, jak szybko przekonywali si˛e ci, którzy wkraczali do nawiedzonego królestwa. Zdarzyło si˛e, z˙ e z˙ yło w mie´scie Muros, w południowej Sendarii, trzech lubia˛ cych przygody ludzi. Słyszac ˛ o złocie postanowili wyruszy´c do Maragoru i wywie´zc´ stamtad ˛ cz˛es´c´ bogactw. Jak powiedziałem, lubili przygody, byli dzielni i kpili z opowie´sci o duchach. Podró˙z trwała długo, gdy˙z wiele setek mil dzieli Muros od północnych rubiez˙ y Maragoru. Urok złota przyciagał ˛ ich jednak z nieodparta˛ siła.˛ I zdarzyło si˛e, z˙ e ciemna,˛ burzliwa˛ noca˛ przekroczyli granic˛e, mijajac ˛ patrole rozstawione, by zawraca´c z drogi wła´snie takich, jak oni. O´scienne królestwo, poniósłszy wszelkie niewygody i koszty wojny, było — co całkiem naturalne — niech˛etne dzieleniu si˛e złotem z ka˙zdym przypadkowym przechodniem. Wi˛ec przemykali si˛e noca,˛ płonac ˛ z˙ adz ˛ a˛ złota. Duch Mary j˛eczał wokół nich, lecz byli to dzielni ludzie i nie l˛ekali si˛e duchów. Zreszta,˛ przekonywali sami siebie, ten d´zwi˛ek nie był naprawd˛e wołaniem ducha, a zwykłym wyciem wichru w´sród drzew. Mroczny, mglisty poranek budził si˛e mi˛edzy wzgórzami, gdy usłyszeli w pobli˙zu szum płynacej ˛ wody. Jak wszyscy wiedza,˛ złoto najłatwiej znale´zc´ na brzegach rzek. Pomaszerowali wiec w kierunku tego d´zwi˛eku. Jeden z nich przypadkiem spojrzał w dół i oto w słabym s´wietle zobaczył, z˙ e grunt, na którym stoi, pokryty jest bryłkami i odłamkami złota. Ogarni˛ety chciwo´scia˛ milczał. Pozostał w tyle, póki nie stracił z oczu towarzyszy. Wtedy padł na kolana i zaczał ˛ łapczywie zgarnia´c złoto. Usłyszał jaki´s d´zwi˛ek za plecami i obejrzał si˛e. Lepiej nie wspomina´c, co zobaczył. Do´sc´ , z˙ e rzucił skarby i zaczał ˛ ucieka´c. Rzeka, która˛ słyszeli, wła´snie tam wrzynała si˛e w wawóz. ˛ Dwaj podró˙zni patrzyli zdumieni, jak ich towarzysz mija kraw˛ed´z urwiska i nawet spadajac ˛ biegnie dalej, młócac ˛ nogami niedotykalne powietrze. Potem obejrzeli si˛e i zobaczyli, co go s´cigało. Jeden z nich oszalał i z rozpaczliwym krzykiem rzucił si˛e do wawozu, ˛ w któ52
rym przed chwila˛ zginał ˛ jego towarzysz. Ostatni jednak poszukiwacz, najodwa˙zniejszy i najdzielniejszy z całej trójki, powiedział sobie, z˙ e z˙ aden upiór nie zdoła zrani´c z˙ ywego człowieka. Nie cofnał ˛ si˛e. Co było, oczywi´scie, najgorszym z mo˙zliwych bł˛edów. Duchy otoczyły go, a on stał bez l˛eku pewien, z˙ e nic mu nie zrobia.˛ Pan Wilk przerwał opowie´sc´ i łyknał ˛ z kufla. — A potem — zako´nczył — poniewa˙z nawet duchy moga˛ zgłodnie´c, podzieliły go na kawałki i zjadły. Garionowi włosy stan˛eły d˛eba, gdy usłyszał zaskakujac ˛ a˛ konkluzj˛e opowie´sci Wilka. Czuł, z˙ e wszyscy biesiadnicy zadr˙zeli. Nie taka˛ histori˛e spodziewali si˛e usłysze´c. Siedzacy ˛ niedaleko kowal Durnik zastanawiał si˛e nad czym´s z wyrazem zakłopotania na szczerej twarzy. — Za skarby s´wiata nie chciałbym kwestionowa´c prawdziwo´sci tej historii — odezwał si˛e w ko´ncu. — Ale je´sli go zjadły. . . to znaczy, duchy. . . to co si˛e z nim stało? To znaczy. . . je´sli duchy sa˛ niematerialne, a wszyscy mówia,˛ z˙ e tak, to przecie˙z nie maja˛ z˙ oładków. ˛ I czym by go gryzły? Wilk przybrał tajemnicza˛ i przebiegła˛ min˛e. Uniósł palec, jakby miał zamiar udzieli´c jakiej´s madrej ˛ odpowiedzi, a potem nagle wybuchnał ˛ s´miechem. Durnik z poczatku ˛ był poirytowany, ale tak˙ze si˛e za´smiał, cho´c nieco niepewnie. Z wolna wesoło´sc´ przybierała na sile, gdy wszyscy pojmowali dowcip. — Doskonały z˙ art, stary przyjacielu — Faldor krztusił si˛e ze s´miechu, jak i wszyscy inni. — I madr ˛ a˛ mo˙zna z niego wyciagn ˛ a´ ˛c nauk˛e. Zła˛ rzecza˛ jest chciwo´sc´ , lecz jeszcze gorsza˛ strach, gdy˙z s´wiat jest dostatecznie gro´zny nawet bez zaludniania go wyimaginowanymi potworami. Faldor zawsze potrafił przerobi´c ciekawa˛ histori˛e na jaka´ ˛s przypowie´sc´ z morałem. ´ eta racja, dobry Faldorze — odparł ju˙z powa˙znie Wilk. — Sa˛ jednak — Swi˛ w s´wiecie rzeczy, których nie da si˛e wytłumaczy´c ani zby´c s´miechem. Siedzacy ˛ obok kominka Brill nie roze´smiał si˛e. — Nigdy nie widziałem ducha — burknał. ˛ — Ani nie spotkałem nikogo, kto widział. I ja, na przykład, nie wierz˛e w z˙ adna˛ tam magi˛e, czary i tym podobne głupstwa. Co powiedziawszy wstał i wyszedł z sali, jakby opowie´sc´ była dla niego osobista˛ obraza.˛ Pó´zniej, w kuchni, gdy ciocia Pol pilnowała zmywania, a Wilk siedział nad kuflem piwa przy którym´s ze stołów, Garion przegrał walk˛e z własnym sumieniem. Oschły wewn˛etrzny głos poinformował go zgry´zliwie, z˙ e skrywanie tego, co zobaczył, jest nie tylko głupie, ale mo˙ze si˛e okaza´c niebezpieczne. Chłopiec odło˙zył garnek, który wła´snie borował, i podszedł do stołu. — Mo˙ze to nic wa˙znego — powiedział starannie dobierajac ˛ słowa. — Ale dzi´s wieczorem, kiedy wracałem z ogrodu, widziałem, jak Brill s´ledzi cioci˛e Pol. 53
Spojrzała na niego zdziwiona. Wilk odstawił kufel. — Mów dalej, Garionie — poleciła ciocia. — To było wtedy, kiedy szła´s porozmawia´c z Faldorem — wyja´snił Garion. — Czekał, a˙z wejdziesz na schody i Faldor wpu´sci ci˛e do s´rodka. Potem si˛e podkradł i podsłuchiwał przy drzwiach. Zobaczyłem go, jak szedłem odnie´sc´ łopat˛e. — Od jak dawna jest na farmie ten Brill? — spytał Wilk. — Pojawił si˛e na wiosn˛e — poinformował Garion. — Kiedy Breldo si˛e o˙zenił i wyprowadził. — A kupiec Murgo zjawił si˛e na Zaranie, kilka miesi˛ecy wcze´sniej? Ciocia Pol spojrzała na niego uwa˙znie. — Sadzisz. ˛ . . ? — nie doko´nczyła. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e powinienem chyba zamieni´c kilka słów z naszym przyjacielem Brillem — oznajmił pos˛epnie Wilk. — Garionie, znasz drog˛e do jego pokoju? Garion kiwnał ˛ głowa.˛ Serce biło mu jak szalone. — Zaprowad´z mnie — Wilk wstał od stołu. Jego krok nie był ju˙z krokiem starego człowieka. Zdawało si˛e, z˙ e nagle zrzucił z ramion ci˛ez˙ ar lat. — Bad´ ˛ z ostro˙zny — poprosiła ciocia Pol. Wilk za´smiał si˛e, a d´zwi˛ek jego s´miechu wywoływał dreszcze. — Zawsze jestem ostro˙zny. Powinna´s ju˙z to wiedzie´c. Garion szybko prowadził bajarza na drugi koniec podwórza, skad ˛ wiodły na galeri˛e, gdzie mieszkali robotnicy. Wbiegli na gór˛e. Ich mi˛ekkie, skórzane buty nie wydawały z˙ adnego odgłosu na wydeptanych stopniach. — T˛edy — szepnał ˛ Garion nie wiedzac ˛ dokładnie, czemu mówi szeptem. Wilk skinał ˛ głowa˛ i w milczeniu ruszyli galeria.˛ — To tu — Garion stanał ˛ pod drzwiami. — Cofnij si˛e — cicho polecił Wilk. Ko´ncami palców dotknał ˛ klamki. — Zamkni˛ete? — zapytał Garion. — To nie problem — bajarz przyło˙zył dło´n do zamka, co´s szcz˛ekn˛eło cicho i drzwi stan˛eły otworem. Natychmiast weszli do s´rodka. W pokoju panowała całkowita ciemno´sc´ i cuchn˛eło brudnymi ubraniami Brilla. — Nie ma go — o´swiadczył normalnym głosem Wilk. Poszukał czego´s u pasa, potem krzemie´n trzasnał ˛ o z˙ elazo i trysn˛eły iskry. Jedna z nich padła na strz˛ep pakuł, a Wilk szybko rozdmuchał ja˛ w płomie´n. Podniósł pakuły nad głowa˛ i rozejrzał si˛e po pustej izbie. Na podłodze i łó˙zku le˙zały pozwijane ubrania i rzeczy osobiste. Garionowi co´s podpowiadało, z˙ e nie jest to zwykły bałagan, a raczej oznaka po´spiechu. Wilk stał nieruchomo ze swoja˛ male´nka˛ pochodnia˛ w r˛eku. Miał skupiony wyraz twarzy, jakby zaj˛ety był poszukiwaniem. — Stajnie — rzucił. — Szybko, chłopcze.
54
Garion zrobił zwrot i wyskoczył z pokoju. Wilk biegł zaraz za nim. Płonacy ˛ strz˛ep pakuł spłynał ˛ na podwórze i rozja´snił je na moment, gdy bajarz cisnał ˛ go za barierk˛e. W stajni paliło si˛e s´wiatło. Niezbyt jasne i cz˛es´ciowo zasłoni˛ete, ale słabe promyki przebijały si˛e przez szczeliny wrót. Konie niespokojnie stukały kopytami. — Zosta´n tu, chłopcze — Wilk jednym szarpni˛eciem otworzył wrota. Brill był wewnatrz. ˛ Usiłował osiodła´c konia, który cofał si˛e przed jego ostra,˛ nieprzyjemna˛ wonia.˛ — Wyje˙zd˙zasz, Brill? — Wilk skrzy˙zował ramiona i stanał ˛ po s´rodku bramy. Brill obejrzał si˛e szybko. Wykrzywił swa˛ nie ogolona˛ twarz i pochylił si˛e lekko. Zezowate oko l´sniło biela˛ w przy´cmionym s´wietle latarni, zwisajacej ˛ z wbitego w przegrod˛e haka. Połamane z˛eby połyskiwały zza s´ciagni˛ ˛ etych warg. — Dziwna pora na podró˙z — stwierdził sucho Wilk. — Nie wchod´z mi w drog˛e, starcze — burknał ˛ Brill. — Po˙załujesz tego. ˙ — Załowałem w z˙ yciu bardzo wielu rzeczy. Nie sadz˛ ˛ e, by jedna wi˛ecej robiła jaka´ ˛s ró˙znic˛e. — Ostrzegałem ci˛e — Brill si˛egnał ˛ pod płaszcz i wyrwał krótki, poplamiony rdza˛ miecz. — Nie bad´ ˛ z durniem — w głosie Wilka zabrzmiała mia˙zd˙zaca ˛ pogarda. Garion jednak, gdy tylko dostrzegł błysk miecza, si˛egnał ˛ do pasa, pochwycił swój sztylet i stanał ˛ przed nie uzbrojonym starcem. — Cofnij si˛e, chłopcze — warknał ˛ Wilk. Lecz Garion skoczył ju˙z, wyciagaj ˛ ac ˛ do przodu sztylet. Pó´zniej, gdy si˛e nad tym zastanawiał, nie wiedział wła´sciwie, czemu zachował si˛e w ten sposób. Jaki´s gł˛eboko zakorzeniony instynkt przejał ˛ kontrol˛e nad jego umysłem. — Garionie! — powtórzył Wilk. — Cofnij si˛e! — Jak chcecie — oznajmił Brill i wzniósł miecz. Wtedy nagle zjawił si˛e Durnik. Wynurzył si˛e jakby z pustki, chwycił jarzmo uprz˛ez˙ y i wytracił ˛ Brillowi miecz z dłoni. W´sciekły Brill zwrócił si˛e ku niemu i drugi cios Durnika trafił go w z˙ ebra, tu˙z poni˙zej pachy. Zezowaty m˛ez˙ czyzna sapnał ˛ gło´sno i upadł. Dyszał ci˛ez˙ ko i wił si˛e na zasypanym słoma˛ klepisku. — Jak ci nie wstyd, Garionie — powiedział z wyrzutem Durnik. — Nie po to robiłem dla ciebie ten nó˙z, z˙ eby´s u˙zywał go w taki sposób. — On chciał zabi´c pana Wilka — zaprotestował Garion. — To niewa˙zne — Wilk pochylił si˛e nad oddychajacym ˛ z trudem m˛ez˙ czyzna.˛ Przeszukał go szybko i spod poplamionej tuniki wyciagn ˛ ał ˛ brz˛eczac ˛ a˛ sakiewk˛e. Podszedł z nia˛ do latarni i otworzył. — To moje — sapnał ˛ Brill próbujac ˛ wsta´c. Durnik podniósł jarzmo i Brill osunał ˛ si˛e znowu. — Spora sumka jak na zwykłego robotnika z farmy, przyjacielu — na dło´n Wilka spłynał ˛ z sakiewki potok monet. — Jak zdołałe´s ja˛ zdoby´c? 55
Brill rzucił mu nienawistne spojrzenie. Garion patrzył z rozszerzonymi oczami. Nigdy jeszcze nie widział tego drogocennego kruszcu. — Nie musisz wła´sciwie odpowiada´c, przyjacielu — Wilk przyjrzał si˛e uwa˙znie monetom. — Twoje złoto mówi za ciebie. Wrzucił z powrotem pieniadze ˛ i cisnał ˛ sakiewk˛e le˙zacemu. ˛ Brill pochwycił ja˛ szybko i schował pod tunika.˛ — Musz˛e powiedzie´c o wszystkim Faldorowi — oznajmił Durnik. — Nie — zaprotestował Wilk. — To powa˙zna sprawa. Jaka´s przepychanka i kilka ciosów to jedno, ale groz˙ enie bronia˛ to zupełnie co innego. — Nie ma na to czasu — Wilk zdjał ˛ z haka lejce. — Sprawa jest pilna. Zwia˙ ˛z go i ukryj gdzie´s; potem przyjd´z do kuchni. Chod´zmy, Garionie. Odwrócił si˛e i wyszedł ze stajni. Ciocia Pol kra˙ ˛zyła nerwowo po kuchni. — I co? — spytała. — Próbował odjecha´c — wyja´snił Wilk. — Zatrzymali´smy go. — Czy ty go. . . ? — zawiesiła głos. — Nie. Wyciagn ˛ ał ˛ miecz, ale Durnik był przypadkiem w pobli˙zu i wybił mu z głowy wojowniczo´sc´ . Interweniował w odpowiednim momencie; twój p˛edrak rwał si˛e do walki. Ten jego sztylecik to ładna zabawka, ale nie na wiele si˛e przyda w starciu z mieczem. Ciocia Pol spojrzała na Gariona płonacym ˛ wzrokiem. Chłopiec cofnał ˛ si˛e przezornie. — Nie mamy czasu — Wilk chwycił kufel, który odstawił wychodzac. ˛ — Brill miał pełna˛ sakiewk˛e dobrego, czerwonego złota Angaraków. Murgowie zapewnili sobie oczy, by obserwowały to miejsce. Chciałem si˛e stad ˛ wynie´sc´ mo˙zliwie dyskretnie, ale to nie ma sensu, skoro i tak nas obserwuja.˛ Spakuj wszystko, czego b˛edziecie potrzebowali, ty i chłopak. Kiedy Brill zdoła si˛e uwolni´c, chciałbym, by dzieliło nas dobre par˛e mil. Nie mam ochoty wypatrywa´c Murgów w ka˙zdym miejscu naszego postoju. Durnik stanał ˛ wła´snie w drzwiach kuchni i patrzył na nich zdziwiony. — Sprawy tutaj nie sa˛ takie, jakimi si˛e wydaja˛ — stwierdził. — Kim jeste´scie, z˙ e macie takich gro´znych nieprzyjaciół? — To długa historia, dzielny Durniku — odparł Wilk. — I boj˛e si˛e, z˙ e nie wystarczy nam czasu, by ci ja˛ opowiedzie´c. Przepro´s od nas Faldora i postaraj si˛e jeszcze dzie´n czy dwa przytrzyma´c Brilla. Wol˛e, by nasz trop wystygł zupełnie, nim on lub jego kompani zaczna˛ go szuka´c. — Kto´s inny b˛edzie musiał to załatwi´c — oznajmił wolno Durnik. — Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jestem pewien, z˙ e grozi wam niebezpie-
56
cze´nstwo. Wynika z tego, z˙ e musz˛e wam towarzyszy´c. Przynajmniej dopóki nie odprowadz˛e was na bezpieczna˛ odległo´sc´ . Ciocia Pol roze´smiała si˛e nagle. — Ty, Durniku? Ty chcesz nas ochrania´c? Kowal wyprostował si˛e. — Przykro mi, pani Pol — rzekł. — Ale nie pozwol˛e ci jecha´c bez eskorty. — Nie pozwolisz? — powtórzyła zdumiona. — Bardzo dobrze — o´swiadczył Wilk z wyrazem przebiegło´sci na twarzy. — Czy zupełnie postradałe´s zmysły? — zaatakowała go ciocia Pol. — Durnik udowodnił, z˙ e jest człowiekiem u˙zytecznym — wyja´snił Wilk. — A przynajmniej b˛ed˛e miał z kim pogada´c. Z latami wyostrzył ci si˛e j˛ezyk, Pol. Niezbyt zachwyca mnie wizja wysłuchiwania jedynie obra´zliwych docinków przez sto lub wi˛ecej mil. — Widz˛e, Stary Wilku, z˙ e w ko´ncu dopadło ci˛e zdziecinnienie — stwierdziła cierpko. — Dokładnie o czym´s takim mówiłem — odparł uprzejmie Wilk. — A teraz pakuj, co potrzeba i wyno´smy si˛e stad. ˛ Noc mija szybko. Spojrzała na niego z w´sciekło´scia˛ i dumnie wymaszerowała z kuchni. — Te˙z musz˛e zabra´c kilka drobiazgów — o´swiadczył Durnik. Wyszedł i zniknał ˛ w mroku. My´sli Gariona wirowały bezładnie. Zbyt wiele wydarzyło si˛e w tak krótkim czasie. — Przestraszony? — spytał Wilk. — Nie. . . Tylko nic nie rozumiem. Zupełnie nic. — Zrozumiesz w swoim czasie, Garionie. Na razie mo˙ze to nawet lepiej. To, co robimy, jest niebezpieczne, ale nie a˙z tak niebezpieczne. Twoja ciotka i ja. . . i dzielny Durnik, naturalnie. . . dopilnujemy, z˙ eby nie spotkało ci˛e nic złego. A teraz pomó˙z mi w spi˙zarni. Wział ˛ latarni˛e i spakował do zdj˛etego z haka worka kilka bochenków chleba, szynk˛e, gomuł˛e z˙ ółtego sera i par˛e butelek wina. Według Gariona zbli˙zała si˛e północ, gdy cicho zamkn˛eli za soba˛ drzwi kuchni i przeszli przez ciemne podwórze. Trzask otwieranych przez Durnika wierzei bramy wydał mu si˛e niezwykle gło´sny. Mijajac ˛ wrota, Garion poczuł ukłucie z˙ alu. Farma Faldora była jedynym domem, jaki w z˙ yciu poznał. Opuszczał ja˛ teraz, mo˙ze nawet na zawsze, a takie rozstania nie mijaja˛ bez s´ladu. Jeszcze silniejszy ból sprawiało wspomnienie Zubrette. Na my´sl o Doroonie i Zubrette, sam na sam w stodole, miał ochot˛e zrezygnowa´c z całej wyprawy. Na to było jednak o wiele za pó´zno. Poza osłona˛ budynków zimny wiatr dmuchał mocno, szarpiac ˛ płaszczem Gariona. Ciemne chmury zakryły ksi˛ez˙ yc, a droga zdawała si˛e tylko odrobin˛e mniej czarna od otaczajacych ˛ ja˛ pól. Było zimno, nieprzyjemnie i chłopiec był bardziej ni˙z odrobin˛e wystraszony. Przysunał ˛ si˛e bli˙zej do cioci Pol. 57
Na szczycie wzgórza zatrzymał si˛e i spojrzał za siebie. Farma Faldora była ju˙z tylko niewyra´zna,˛ jasna˛ plama˛ w dolinie. Z z˙ alem odwrócił si˛e do niej plecami. Przed nim otwierała si˛e inna, ciemna dolina i nawet droga gin˛eła w mroku.
Rozdział 6 Szli wiele mil; Garion nie wiedział ile. Drzemał w marszu i cz˛esto potykał si˛e o niewidoczne na ciemnej drodze kamienie. Bardziej ni˙z czegokolwiek chciał teraz spa´c. Oczy go piekły, a nogi dygotały na granicy całkowitego wyczerpania. Na szczycie kolejnego wzgórza — zawsze istniało jakie´s kolejne wzgórze, gdy˙z ta cz˛es´c´ Sendarii była pofałdowana niczym zgniecione prze´scieradło — pan Wilk zatrzymał si˛e, i rozejrzał, wyt˛ez˙ ajac ˛ oczy w mroku. — Tutaj schodzimy z drogi — obwie´scił. — Czy to rozsadnie? ˛ — spytał Durnik. — W pobli˙zu sa˛ lasy i słyszałem, z˙ e cz˛esto kryja˛ si˛e w nich rabusie. A nawet je´sli ich nie spotkamy, to czy nie zgubimy si˛e w ciemno´sciach? Spojrzał w czarne niebo. Jego ledwie widoczna twarz wyra˙zała niepokój. — Szkoda, z˙ e nie ma ksi˛ez˙ yca. — Nie musimy raczej obawia´c si˛e rabusiów — o´swiadczył pewnym tonem Wilk. — I bardzo si˛e ciesz˛e, z˙ e nie wida´c ksi˛ez˙ yca. Nie przypuszczam, by ju˙z teraz kto´s nas s´cigał, ale lepiej, z˙ eby´smy nie rzucali si˛e w oczy. Złoto Murgów potrafi kupi´c prawie ka˙zdy sekret. Po czym powiódł ich przez pola, le˙zace ˛ wzdłu˙z drogi. Dla Gariona była to katorga. Je´sli na drodze potykał si˛e czasem, to tutaj niewidoczne bruzdy, dziury i grudy zdawały si˛e na ka˙zdym kroku podcina´c stopy. Nim przeszli mil˛e, był niemal gotów rozpłaka´c si˛e ze zm˛eczenia. — Jak mo˙zemy znale´zc´ tu szlak? — zapytał, wpatrujac ˛ si˛e w absolutny mrok lasu. — Niedaleko jest s´cie˙zka drwali — wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e Wilk. — Ju˙z całkiem blisko. Pomaszerował dalej, wzdłu˙z granicy drzew, a Garion i pozostali potykajac ˛ si˛e poda˙ ˛zyli za nim. — No, jeste´smy — oznajmił w ko´ncu i zatrzymał si˛e, by mogli go dogoni´c. — B˛edzie bardzo ciemno, a s´cie˙zka nie jest zbyt szeroka. Pójd˛e pierwszy. — Id˛e zaraz za toba,˛ Garionie — odezwał si˛e Durnik. — Nic si˛e nie martw. Wszystko b˛edzie dobrze. 59
W głosie kowala zabrzmiała jednak nuta s´wiadczaca ˛ o tym, z˙ e wypowiedział te słowa bardziej by uspokoi´c siebie, ni˙z doda´c odwagi chłopcu. W lesie było troch˛e cieplej. Drzewa chroniły od wiatru, za to ciemno´sc´ panowała absolutna i Garion nie miał poj˛ecia, w jaki sposób Wilk znajduje drog˛e. W duszy Chłopca dojrzewało straszliwe podejrzenie, z˙ e bajarz wcale nie wie, dokad ˛ ida; ˛ prowadzi tylko na s´lepo, wierzac ˛ własnemu szcz˛es´ciu. — Sta´c — rozległ si˛e nagle wprost przed nimi grzmiacy ˛ głos. Garion, którego oczy troch˛e si˛e ju˙z przyzwyczaiły do le´snego mroku, rozró˙znił niewyra´zna˛ sylwetk˛e kogo´s zbyt wielkiego, by mógł by´c człowiekiem. — Olbrzym! — wrzasnał ˛ w panice. A potem, poniewa˙z był wycie´nczony i po prostu za wiele si˛e zdarzyło w za krótkim czasie, przestał nad soba˛ panowa´c i rzucił si˛e do ucieczki. — Garionie! — s´cigało go wołanie cioci Pol. — Wracaj! Lecz chłopcem zawładnał ˛ strach. P˛edził co sił, potykajac ˛ si˛e o korzenie i krzaki, zderzajac ˛ z pniami i placz ˛ ac ˛ w gał˛eziach je˙zyn. Wszystko rozmyło si˛e w jeden niesko´nczony koszmar biegu na o´slep. Wreszcie wpadł pełnym rozp˛edem na zwisajacy ˛ nisko konar i niespodziewane uderzenie zapaliło mu gwiazdy przed oczami. Le˙zał na mokrej ziemi, dyszał i szlochał, a w głowie miał zam˛et. Wtedy pochwyciły go jakie´s r˛ece — straszliwe, niewidzialne dłonie. Tysiac ˛ przera˙zajacych ˛ obrazów przemkn˛eło mu w my´slach. Walczył rozpaczliwie, próbujac ˛ si˛egna´ ˛c po sztylet. — Nie, nie — odezwał si˛e głos. — Nic z tego, króliczku. Kto´s odebrał mu bro´n. — Chcesz mnie zje´sc´ ? — wybełkotał łamiacym ˛ si˛e głosem Garion. — Na nogi, króliczku — zarechotał prze´sladowca i postawił go pionowo. Potem chwycił mocno jego rami˛e i pociagn ˛ ał ˛ za soba.˛ Gdzie´s z przodu Garion zobaczył blask migocacych ˛ w´sród drzew płomieni. Był tam Durnik i Wilk, i ciocia Pol, a razem z nimi m˛ez˙ czyzna tak ogromny, z˙ e umysł chłopca zwyczajnie nie potrafił uzna´c go za prawdziwego. Nogi przypominajace ˛ pnie drzew okrywały futra powiazane ˛ na krzy˙z rzemieniami; nosił si˛egaja˛ ca˛ kolan kolczug˛e, a przy pasie zwisał z jednej strony ci˛ez˙ ki miecz, z drugiej za´s krótki topór. Miał włosy splecione w warkoczyki i bujna,˛ zje˙zona˛ ruda˛ brod˛e. W s´wietle ogniska chłopiec zobaczył tak˙ze człowieka, który go schwytał. Nie był wysoki, troch˛e tylko wy˙zszy od Gariona, a główny element jego twarzy stanowił długi, spiczasty nos. Miał małe, lekko sko´sne oczy i proste, czarne, nierówno przyci˛ete włosy. Twarz nie nale˙zała do budzacych ˛ zaufanie, a brudna, połatana tunika i gro´znie wygladaj ˛ acy ˛ miecz pot˛egowały to wra˙zenie. — Oto nasz króliczek — oznajmił drobny, podobny do łasicy m˛ez˙ czyzna, cia˛ gnac ˛ Gariona bli˙zej ognia. — Nie´zle musiałem si˛e nabiega´c. Ciocia Pol była w´sciekła. — Nigdy wi˛ecej tego nie rób, Garionie — rzuciła gro´znie. 60
— Nie tak szybko, pani Pol — wtracił ˛ Wilk. — Na razie lepiej, by uciekał, ni˙z walczył. Dopóki nie podro´snie, nogi sa˛ jego najlepszymi przyjaciółmi. — Czy schwytali nas rabusie? — spytał dr˙zacym ˛ głosem Garion. — Rabusie? — za´smiał si˛e Wilk. — Masz nieokiełznana˛ wyobra´zni˛e, mój chłopcze. Ci dwaj sa˛ przyjaciółmi. — Przyjaciółmi? — Garion spojrzał z powatpiewaniem ˛ na rudobrodego olbrzyma i drugiego, o twarzy łasicy. — Jeste´s pewien? Olbrzym tak˙ze wybuchnał ˛ s´miechem, grzmiacym ˛ niby trz˛esienie ziemi. — Chłopiec nie ma do nas zaufania — huknał. ˛ — Pewnie twoja twarz go ostrzegła, drogi Silku. Ni˙zszy z obcych spojrzał zgry´zliwie na swego pot˛ez˙ nego towarzysza. — To jest Garion — Wilk wskazał na chłopca. — Pania˛ Pol ju˙z znacie — imi˛e cioci wymówił ze szczególnym naciskiem. — A to Durnik, dzielny kowal, który postanowił nam towarzyszy´c. — Pani Pol? — ni˙zszy z m˛ez˙ czyzn roze´smiał si˛e bez wyra´znego powodu. — Tak mnie nazywaja˛ — odparła z powaga˛ ciocia. — Uznam za zaszczyt, gdy i mnie wolno b˛edzie tak ci˛e nazywa´c, pani — m˛ez˙ czyzna skłonił si˛e drwiaco. ˛ — Nasz pot˛ez˙ ny przyjaciel to Barak — ciagn ˛ ał ˛ Wilk. — Dobrze jest mie´c go przy sobie na wypadek jakich´s kłopotów. Jak widzicie, nie jest Sendarem, ale Cherekiem z Val Alom. Garion nigdy jeszcze nie spotkał Chereka. Niezwykłe historie o ich walecznos´ci w obecno´sci olbrzymiego Baraka nagle stały si˛e wiarygodne. — A mnie — ni˙zszy z m˛ez˙ czyzn poło˙zył dło´n na piersi — nazywaja˛ Silkiem. Skromne to imi˛e, przyznaj˛e, ale odpowiada mi. Pochodz˛e z Boktoru w Drasni. Jestem z˙ onglerem i akrobata.˛ — A tak˙ze złodziejem i szpiegiem — wtracił ˛ dobrodusznie Barak. — Nikt nie jest bez wad — przyznał uprzejmie Silk, drapiac ˛ swe nierówne bokobrody. — Mnie nazywaja˛ panem Wilkiem w tym szczególnym czasie i miejscu — zako´nczył starzec. — Lubi˛e to imi˛e, gdy˙z ten wła´snie chłopiec mi je nadał. — Pan Wilk? — powtórzył Silk i znów si˛e roze´smiał. — Jak˙ze wesołe imi˛e, stary druhu. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e takim je znajdujesz, stary druhu — odparł chłodno Wilk. — Niech wi˛ec b˛edzie pan Wilk — rzekł Silk. — Podejd´zcie do ognia, przyjaciele, a ja poszukam czego´s do jedzenia. Garion wcia˙ ˛z nie był pewien, co sadzi´ ˛ c o dziwniej niedobranej parze. W oczywisty sposób znali cioci˛e Pol i pana Wilka — i w równie oczywisty sposób znali ich pod innymi imionami. Fakt, z˙ e ciocia Pol mo˙ze by´c inna˛ osoba˛ ni˙z ta, za jaka˛ ja˛ zawsze uwa˙zał, mocno go niepokoił. Jeden z kamieni w˛egielnych jego z˙ ycia został nagle usuni˛ety. 61
Silk przyniósł g˛esta˛ zup˛e z rzepy z pływajacymi ˛ w niej solidnymi kawałami mi˛esa i nierówno pokrojone, grube pajdy chleba. Zdumiony własnym apetytem Garion rzucił si˛e na jedzenie, jakby po´scił od tygodnia. Potem, z pełnym z˙ oładkiem ˛ i rozgrzanymi przy ognisku stopami, wpół drzemiac ˛ przysiadł na kłodzie. — Co teraz, Stary Wilku? — usłyszał pytanie cioci Pol. — Co to za pomysł z tymi ci˛ez˙ kimi wozami? — Rewelacyjny plan, nawet je´sli sam musz˛e go chwali´c. Jak wiesz, o tej porze roku wozy kra˙ ˛za˛ po drogach Sendarii we wszystkie strony. Przewo˙za˛ plony z pól na farmy, z farm do wsi i ze wsi do miast. Nie ma niczego mniej zwracajacego ˛ uwag˛e ni˙z wozy. Jest ich tak du˙zo, z˙ e staja˛ si˛e niemal niewidzialne. Tak wła´snie b˛edziemy podró˙zowa´c. B˛edziemy uczciwymi przewo´znikami. — B˛edziemy czym? — upewniła si˛e ciocia Pol. — Wo´znicami — odparł spokojnie Wilk. — Ci˛ez˙ ko pracujacymi ˛ przewo´znikami sendaryjskich towarów. Ciagle ˛ w podró˙zy, by zdobywa´c majatek, ˛ zara˙zeni pragnieniem jazdy, nieuleczalnie chorzy na romantyzm drogi. — Czy masz poj˛ecie, jak szybko porusza si˛e wóz? — Sze´sc´ do dziesi˛eciu mil na dob˛e. Wolno, przyznaj˛e, ale lepiej podró˙zowa´c powoli, ni˙z zwraca´c na siebie uwag˛e. Z niesmakiem kr˛eciła głowa.˛ — Gdzie najpierw, panie Wilku? — zapytał Silk. — Do Darine. Je´sli ten, za którym poda˙ ˛zamy, ruszył na północ, w drodze do Boktoru i dalej musiał przeje˙zd˙za´c przez Darine. — A co dokładnie wieziemy do Darine? — chciała wiedzie´c ciocia Pol. — Rzep˛e, pani — odparł Silk. — Wczoraj rano mój wielki przyjaciel i ja nabyli´smy we wsi Winold trzy wozy tego towaru. — Rzep˛e? — zapytała wielce wymownym tonem ciocia Pol. — Tak, pani. Rzep˛e — potwierdził z powaga˛ Silk. — Jeste´smy wi˛ec gotowi? — spytał Wilk. — Jeste´smy — rzekł krótko Barak. Wstał, a jego kolczuga zad´zwi˛eczała. — Powinni´smy bardziej wczu´c si˛e w rol˛e — o´swiadczył Wilk, mierzac ˛ Baraka badawczym wzrokiem. — Twoja zbroja, przyjacielu, nie jest odzieniem, jakie nosiłby uczciwy Wo´znica. Powiniene´s ja˛ chyba zamieni´c na gruba˛ wełn˛e. Barak był ura˙zony. — Mog˛e nosi´c tunik˛e na wierzchu — zaproponował. — Brz˛eczysz — zauwa˙zył Silk. — A zbroja ma wyra´zny aromat. Pod wiatr, Baraku, pachniesz jak zardzewiałe z˙ elastwo. — Bez kolczugi czuj˛e si˛e nagi — poskar˙zył si˛e Barak. — Wszyscy musimy ponosi´c pewne ofiary — stwierdził Silk. Burczac ˛ co´s Barak podszedł do wozu, wyciagn ˛ ał ˛ tobół ubra´n i zaczał ˛ zdejmowa´c kolczug˛e. Na lnianej tunice pod spodem miał du˙ze, czerwone plamy rdzy. 62
— Tunik˛e te˙z bym zmienił — o´swiadczył Silk. — Twoja koszula cuchnie tak samo, jak zbroja. Barak spojrzał na niego z niech˛ecia.˛ — Co´s jeszcze? — warknał. ˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e nie obrazisz niczyjego poczucia przyzwoito´sci i nie ka˙zesz mi si˛e całkiem rozebra´c? Silk za´smiał si˛e. Barak zdjał ˛ tunik˛e. Olbrzymi tors pokrywały g˛este, rude włosy. — Wygladasz ˛ jak dywan — zauwa˙zył Silk. — Nic nie poradz˛e — odparł Barak. — Zimy w Chereku sa˛ chłodne i włosy pomagaja˛ mi si˛e ogrza´c. Wciagn ˛ ał ˛ czysta˛ tunik˛e. — W Drasni te˙z jest zimno — stwierdził Silk. — Jeste´s całkiem pewien, z˙ e twoja babka nie figlowała z nied´zwiedziem podczas jednej z tych długich zim? — Pewnego dnia twoja niewyparzona g˛eba narobi ci powa˙znych kłopotów, przyjacielu Silku — o´swiadczył gro´znie Barak. — Przez całe z˙ ycie miewam powa˙zne kłopoty, drogi Baraku — za´smiał si˛e znowu Silk. — Ciekawe, dlaczego? — zdziwił si˛e szyderczo Barak. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙zecie to omówi´c kiedy indziej — przerwał dyskusj˛e Wilk. — Wolałbym odjecha´c z tego miejsca przed ko´ncem tygodnia. — Naturalnie, stary druhu — Silk zerwał si˛e na nogi. — Barak i ja zabawimy si˛e pó´zniej. Trzy pary silnych koni czekały uwiazane ˛ w pobli˙zu. Wspólnymi siłami zaprz˛egli je do wozów. — Zgasz˛e ogie´n — oznajmił Silk i przyniósł dwa wiadra wody z niewielkiego strumyka, który płynał ˛ niedaleko. Płomienie zasyczały i wielkie chmury pary uniosły si˛e ku zwieszonym nisko gał˛eziom. — Poprowadzimy konie do skraju lasu — orzekł Wilk. — Wolałbym nie zbiera´c z˛ebów z jakiego´s konaru. Konie rwały si˛e niemal do drogi i bez pop˛edzania ruszyły waskim ˛ duktem przez ciemny las. Zatrzymali si˛e na granicy pól i Wilk rozejrzał si˛e uwa˙znie. — Nikogo nie wida´c — oznajmił. — Ruszajmy. — Jed´z ze mna,˛ dzielny kowalu — zaproponował Durnikowi Barak. — Rozmowa z uczciwym człowiekiem lepsza b˛edzie od nocy sp˛edzonej na znoszeniu zło´sliwo´sci przemadrzałego ˛ Drasanina. — Jak sobie z˙ yczysz, przyjacielu — zgodził si˛e uprzejmie Durnik. — Poprowadz˛e — o´swiadczył Silk. — Znam tu boczne drogi i s´cie˙zki. Przed południem dojedziemy do głównego traktu poza Górnym Gralt. Barak z Durnikiem moga˛ zamyka´c tyły. Jestem pewien, z˙ e we dwójk˛e zniech˛eca˛ ka˙zdego, kto chciałby nas s´ledzi´c.
63
— W porzadku ˛ — Wilk wspiał ˛ si˛e na kozioł s´rodkowego wozu i podał r˛ek˛e cioci Pol. Garion wskoczył szybko za nimi. Bał si˛e troch˛e, z˙ e ka˙za˛ mu jecha´c z Silkiem. Wprawdzie pan Wilk twierdził, z˙ e spotkani niedawno ludzie sa˛ przyjaciółmi, lecz strach był jeszcze nazbyt s´wie˙zy w pami˛eci chłopca, by mógł czu´c si˛e przy nich pewnie. Worki pachnacej ˛ wilgocia˛ rzepy nie były wygodne, lecz Garion zdołał przepchna´ ˛c je i uło˙zy´c tak, by tworzyły rodzaj fotela, tu˙z za plecami pana Wilka i cioci Pol. Był osłoni˛ety od wiatru, blisko cioci, nie marzł przykryty płaszczem. Czuł si˛e całkiem dobrze i mimo podniecenia wydarzeniami nocy, zapadł wkrótce w niespokojna˛ drzemk˛e. Oschły głos w jego umy´sle sugerował wprawdzie, z˙ e w lesie nie zachował si˛e najlepiej, ale szybko umilkł, i Garion zasnał ˛ na dobre. Obudziły go nowe d´zwi˛eki. Ciche stapanie ˛ ko´nskich kopyt po polnej drodze zastapił ˛ stuk podków, gdy wjechali na brukowane ulice wioski, s´piacej ˛ jeszcze w ostatnich, chłodnych godzinach jesiennej nocy. Garion otworzył oczy i spojrzał sennie na wysokie, waskie ˛ domy z male´nkimi, ciemnymi oknami. Jaki´s pies szczeknał ˛ krótko i wycofał si˛e na ciepłe legowisko pod schodami. Garion próbował zgadna´ ˛c, co to za miejscowo´sc´ i ilu ludzi s´pi spokojnie pod spiczastymi dachami, nie wiedzac ˛ o przeje´zdzie trzech wozów. Uliczka była bardzo waska ˛ i mógł niemal dosi˛egna´ ˛c poszczerbionych kamieni murów. Potem bezimienna wioska była ju˙z za nimi. Znowu znale´zli si˛e na drodze. Cichy stuk ko´nskich podków raz jeszcze ukołysał go do snu. — A je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Darine? — spytała cicho ciocia Pol. — Nie zaczynaj od „a je´sli” — odparł zirytowanym tonem pan Wilk. — Gdy b˛edziemy tylko siedzie´c i powtarza´c „a je´sli”, niczego nie dokonamy. — Pytałam tylko — wyja´sniła ciocia Pol. — Je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Darine, zawrócimy na południe, do Muros. Mógł si˛e tam przyłaczy´ ˛ c do jakiej´s karawany, by Wielkim Traktem Północnym dotrze´c do Boktoru. — A je´sli nie przeje˙zd˙zał przez Muros? — Ruszymy do Camaaru. — A potem? — Zobaczymy, jak ju˙z b˛edziemy w Camaarze — odparł tonem wyra˙zajacym ˛ niech˛ec´ do dalszej dyskusji na ten temat. Ciocia Pol nabrała tchu, jakby na zako´nczenie chciała wygłosi´c jaka´ ˛s ka´ ˛sliwa˛ uwag˛e, ale zrezygnowała. Oparła si˛e wygodniej. Na wschodzie, daleko przed nimi, plama wstajacego ˛ sło´nca dotkn˛eła niskich chmur. Jechali dalej, poprzez przesycony wiatrem kraniec długiej nocy. Jechali w poszukiwaniu czego´s, o czym Garion jeszcze nie wiedział, a co było tak wa˙zne, z˙ e z powodu tego całe z˙ ycie chłopca w ciagu ˛ jednego zaledwie dnia zostało oderwane od korzeni.
Rozdział 7 Dopiero po czterech dniach dotarli do Darine na północnym wybrze˙zu. Pierwszy dzie´n był całkiem udany. Wprawdzie chmury kryły niebo i wiał wiatr, ale powietrze było suche, a drogi dobre. Spotykali ciche farmy, od czasu do czasu jakiego´s rolnika pochylonego w polu. Ludzie niezmiennie przerywali prac˛e, by patrze´c, jak przeje˙zd˙zaja.˛ Niektórzy machali w ich stron˛e. Mijali te˙z wioski — grupki wysokich domów w kotlinach. Dzieci biegły za wozami i krzyczały z podniecenia. Doro´sli patrzyli z zaciekawieniem, póki nie było jasne, z˙ e wozy nie maja˛ zamiaru si˛e zatrzyma´c. Wtedy parskali pogardliwie i wracali do swych zaj˛ec´ . Gdy popołudnie pierwszego dnia zmieniało si˛e w wieczór, Silk wprowadził ich do niewielkiego gaju przy drodze, gdzie zacz˛eli si˛e szykowa´c do nocy. Zjedli resztk˛e sera i szynki, wykradzionej przez Wilka ze spi˙zarni Faldora i rozło˙zyli koce na ziemi pod wozami. Grunt był twardy i zimny, ale emocje uczestnictwa w wielkiej przygodzie pomogły Garionowi wytrzyma´c te niewygody. Nast˛epnego ranka jednak zacz˛eło pada´c. Z poczatku ˛ drobna m˙zawka, niesiona wiatrem, potem równy, g˛esty deszcz. Wilgotny zapach mokrych worków rzepy był coraz silniejszy i nieszcz˛es´liwy Garion kulił si˛e z zimna otulony płaszczem. Przygoda stawała si˛e coraz mniej ekscytujaca. ˛ Droga była błotnista i s´liska; konie z wysiłkiem pokonywały kolejne wzgórza i cz˛esto musiały wypoczywa´c. Pierwszego dnia przejechali osiem mil; potem mieli szcz˛es´cie, je´sli przebyli chocia˙z pi˛ec´ . Ciocia Pol zrobiła si˛e zło´sliwa i nerwowa. — To idiotyzm — o´swiadczyła w południe trzeciego dnia. — Wszystko jest idiotyzmem, je´sli spojrzysz na to w odpowiednim s´wietle — odparł filozoficznie pan Wilk. — Dlaczego wo´znice? — chciała wiedzie´c. — Sa˛ szybsze sposoby podróz˙ owania: bogata rodzina w odpowiednim powozie, na przykład; albo imperialni posła´ncy na dobrych koniach. Cokolwiek. Byliby´smy ju˙z w Darine. — I zostawili s´lad we wspomnieniach wszystkich tych prostych ludzi. Trop tak szeroki, z˙ e nawet Thull potrafiłby nim poda˙ ˛zy´c — tłumaczył cierpliwie Wilk. 65
— Brill ju˙z dawno opowiedział swoim pracodawcom o naszym wyje´zdzie. Ka˙zdy Murgo w Sendarii nas szuka. — Panie Wilku, dlaczego kryjemy si˛e przed Murgami? — zapytał Garion. Nie chciał si˛e wtraca´ ˛ c, lecz nie mógł pohamowa´c ciekawo´sci; musiał pozna´c tajemnic˛e ich ucieczki. — Przecie˙z to tylko kupcy, jak Tolnedranie i Drasanie. — Murgowie nie interesuja˛ si˛e handlem — wyja´snił Wilk. — Nadrakowie sa˛ kupcami, ale Murgowie to wojownicy. Udaja˛ kupców z tych samych powodów, z jakich my udajemy wo´zniców: by podró˙zowa´c mniej lub bardziej niezauwaz˙ enie. Je´sli po prostu zało˙zysz, z˙ e wszyscy Murgowie to szpiedzy, nie b˛edziesz daleki od prawdy. — Nie masz nic lepszego do roboty, ni˙z zadawanie tych pyta´n? — spytała ciocia Pol. — Wła´sciwie nie — odparł Garion i natychmiast zrozumiał, z˙ e popełnił bład. ˛ — Doskonale — stwierdziła. — Z tyłu wozu Baraka znajdziesz brudne naczynia ze s´niadania. I wiadro. We´z wiadro, przynie´s wody z tego potoku przed nami, potem wró´c do wozu Baraka i umyj wszystko. — W zimnej wodzie? — zaprotestował. — Ju˙z, Garionie — powiedziała twardo. Burczac ˛ niech˛etnie, zsunał ˛ si˛e z jadacego ˛ wolno wozu na drog˛e. Pó´znym popołudniem czwartego dnia stan˛eli na szczycie wysokiego wzgórza i zobaczyli pod soba˛ miasto Darine, a dalej ołowianoszare morze. Garion wstrzymał oddech. Miasto wydało mu si˛e ogromne. Otaczały je grube i wysokie mury, a w s´rodku stało wi˛ecej domów, ni˙z widział przez całe z˙ ycie. Jednak przede wszystkim morze przyciagało ˛ jego spojrzenie. Powietrze miało ostry aromat. Niesiony wiatrem słaby przedsmak tej woni docierał do niego przez ostatnia˛ mil˛e. Dopiero teraz jednak, oddychajac ˛ gł˛eboko, po raz pierwszy w z˙ yciu wcia˛ gnał ˛ w płuca niezwykły zapach morza. Duch chłopca poszybował wysoko. — Nareszcie — mrukn˛eła ciocia Pol. Silk zatrzymał prowadzacy ˛ wóz, zeskoczył i podszedł do nich. Zsunał ˛ kaptur, a deszcz spływał po jego długim nosie i zbierał si˛e w krople na spiczastym czubku. — Staniemy tutaj, czy jedziemy do miasta? — zapytał. — Jedziemy do miasta — o´swiadczyła ciocia Pol. — Nie mam zamiaru spa´c na ziemi, kiedy w pobli˙zu czekaja˛ gospody. — Uczciwi wo´znice z pewno´scia˛ szukaliby noclegu — zgodził si˛e pan Wilk. — I ciepłej karczmy. — Mogłam si˛e tego domy´sli´c — mrukn˛eła ciocia Pol. — Musimy si˛e trzyma´c roli — Wilk wzruszył ramionami. Zjechali w dół. Kopyta koni s´lizgały si˛e i rozje˙zd˙zały, gdy zwierz˛eta próbowały wyhamowa´c ci˛ez˙ ar wozów. U bram miasta dwóch stra˙zników w brudnych tunikach i pordzewiałych hełmach wyszło im na spotkanie z male´nkiej wartowni. 66
— Po co jedziecie do Darine? — zwrócił si˛e jeden z nich do Silka. — Jestem Ambar z Kotu — skłamał gładko Silk. — Ubogi drasa´nski kupiec, pragnacy ˛ handlowa´c w waszym wspaniałym mie´scie. — Wspaniałym? — parsknał ˛ stra˙znik. — Co wieziesz, kupcze? — wtracił ˛ drugi. — Rzep˛e — odparł z pogarda˛ Silk. — Moja rodzina od pokole´n trudniła si˛e handlem korzennym, a ja upadłem tak nisko, z˙ e sprzedaj˛e rzep˛e — westchnał. ˛ — ´ Swiat staje na głowie, nie sadzisz, ˛ przyjacielu? — Mamy obowiazek ˛ przeszuka´c wasze wozy — poinformował stra˙znik. — Obawiam si˛e, z˙ e to troch˛e potrwa. — W taka˛ deszczowa˛ pogod˛e — Silk współczujaco ˛ podniósł głow˛e ku zachmurzonemu niebu. — Przyjemniej byłoby w jakiej´s miłej gospodzie nawil˙za´c ciało od s´rodka. — To trudne, gdy brakuje pieni˛edzy — rzucił z nadzieja˛ stra˙znik. — Byłbym zachwycony, gdyby´scie przyj˛eli ode mnie drobny dowód przyja´zni, ku pomocy w nawil˙zaniu — zaproponował Silk. — Jeste´s niezwykle uprzejmy — stra˙znik skłonił si˛e lekko. Pewna ilo´sc´ monet przeszła z r˛eki do r˛eki i wozy wjechały do miasta bez kontroli. Ogladane ˛ ze wzgórza Darine robiło du˙ze wra˙zenie, lecz ju˙z mniejsze, gdy toczyli si˛e mokrymi ulicami. Budynki wydawały si˛e identyczne, jakby wyniosłe i dumne, a ulice za´smiecone i brudne. Ze słonym zapachem morza mieszała si˛e wo´n zdechłych ryb, a twarze przechodniów były pos˛epne i nieprzyjazne. Podniecenie Gariona wyra´znie opadło. — Dlaczego ludzie tutaj sa˛ wszyscy tacy nieszcz˛es´liwi? — spytał pana Wilka. — Maja˛ surowego i wymagajacego ˛ Boga. — Jaki to Bóg? — Pieniadze ˛ — wyja´snił Wilk. — A to Bóg gorszy od samego Toraka. — Nie opowiadaj chłopcu tych bzdur — wtraciła ˛ ciocia Pol. — Tutejsi ludzie nie sa˛ naprawd˛e nieszcz˛es´liwi, Garionie. Po prostu stale si˛e spiesza.˛ Maja˛ wiele wa˙znych spraw i boja˛ si˛e spó´zni´c. To wszystko. — Chyba nie chciałbym tu mieszka´c — stwierdził Garion. — Miasto wydaje si˛e bardzo smutnym i nieprzyjemnym miejscem — westchnał. ˛ — Czasem chciałbym wróci´c na farm˛e Faldora. — Sa˛ gorsze miejsca ni˙z farma Faldora — zgodził si˛e Wilk. Gospoda, jaka˛ wybrał im Silk, stała w pobli˙zu doków. Zapach morza i ostra wo´n nabrze˙za, gdzie woda styka si˛e z ladem, ˛ były tu silniejsze. Sam zajazd był solidnym budynkiem, ze stajniami i szopa˛ na wozy. Jak zwykle, parter zajmowała kuchnia i wspólna sala z rz˛edami stołów i wielkimi paleniskami. Na pi˛etrze umieszczono pokoje go´scinne.
67
— Odpowiedni lokal — stwierdził Silk, gdy wrócił do wozów po dłu˙zszej dyskusji z ober˙zysta.˛ — Kuchnia wyglada ˛ na czysta,˛ a w pokojach nie zauwa˙zyłem robactwa. — Sama sprawdz˛e — ciocia Pol zeskoczyła na ziemi˛e. — Jak sobie z˙ yczysz, pani — skłonił si˛e Silk. Kontrola cioci Pol trwała o wiele dłu˙zej. Zapadał mrok, gdy wróciła na dziedziniec. — Nada si˛e — prychn˛eła niech˛etnie. — Ale ledwo ledwo. — Nie planujemy zostawa´c tu na zim˛e, Pol — zauwa˙zył Wilk. — Zatrzymamy si˛e najwy˙zej na kilka dni. Nie zaszczyciła go uwaga.˛ — Zamówiłam do pokoju gorac ˛ a˛ wod˛e — oznajmiła. — Wezm˛e chłopca na gór˛e i wymyj˛e go. Wy dopilnujecie koni i wozów. Chod´z, Garionie. Po czym wróciła do gospody. Garion zapragnał, ˛ by wszyscy przestali mówi´c o nim: chłopiec. Ma przecie˙z imi˛e, pomy´slał, nawet niezbyt trudne do zapami˛etania. Był przekonany, z˙ e nawet kiedy si˛e zestarzeje i wyro´snie mu długa, siwa broda, dalej b˛eda˛ go nazywa´c chłopcem. Kiedy odprowadzili ju˙z wozy i konie, umyli si˛e, a potem zeszli znowu do wspólnej sali na posiłek. Jedzenie nie dorównywało smakołykom cioci Pol, było jednak przyjemna˛ odmiana˛ po rzepie, na która,˛ o czym Garion był absolutnie przekonany, do ko´nca z˙ ycia nie zdoła nawet spojrze´c. Po kolacji m˛ez˙ czy´zni zasiedli nad kuflami ale1 . Ciocia Pol spojrzała na nich z dezaprobata.˛ — Garion i ja idziemy spa´c — o´swiadczyła. — Postarajcie si˛e zbytnio nie przewraca´c, kiedy b˛edziecie wchodzi´c na gór˛e. Wilk, Barak i Silk wybuchn˛eli s´miechem, ale Durnik — zdaniem Gariona — troch˛e si˛e zawstydził. Nast˛epnego dnia pan Wilk i Silk wyszli wczesnym rankiem i wrócili dopiero wieczorem. Garion zajał ˛ strategiczna˛ pozycj˛e w nadziei, z˙ e zauwa˙za˛ go i zabiora˛ ze soba; ˛ jednak nie. Kiedy wi˛ec Durnik szedł do stajni oporzadzi´ ˛ c konie, Garion ruszył za nim. — Durniku — zaczał, ˛ gdy kowal nakarmił ju˙z i napoił zwierz˛eta, a teraz badał ich kopyta szukajac ˛ skalecze´n. — Czy to wszystko nie wydaje ci si˛e dziwne? Durnik ostro˙znie postawił na ziemi nog˛e konia, który cierpliwie znosił badanie. — Jakie wszystko, Garionie? — spytał z powaga.˛ — No, w ogóle — wyja´snił niezbyt precyzyjnie chłopiec. — Ta podró˙z, Barak i Silk, pan Wilk i ciocia Pol. . . wszystko. Oni czasem rozmawiaja,˛ kiedy my´sla,˛ 1
Ale (ang.) — rodzaj angielskiego ciemnego piwa.
68
z˙ e ich nie słysz˛e. To jakie´s strasznie wa˙zne sprawy, ale nie wiem nawet, czy przed kim´s uciekamy, czy szukamy czego´s. — Ja te˙z tego nie rozumiem, Garionie — wyznał Durnik. — Wiele rzeczy okazuje si˛e czym´s innym, ni˙z mo˙zna by sadzi´ ˛ c. . . czym´s zupełnie innym. — A ciocia Pol? Zmieniła si˛e, prawda? To znaczy, wiesz, oni wszyscy traktuja˛ ja˛ jak wielka˛ dam˛e albo co´s podobnego, a ona zachowuje si˛e inaczej ni˙z na farmie Faldora. — Pani Pol jest wielka˛ dama˛ — stwierdził Durnik. — Zawsze byłem tego pewien. W jego głosie zabrzmiał ton szacunku, zawsze obecny, gdy mówił o cioci Pol. Garion wiedział, z˙ e nie warto go nawet przekonywa´c, by postarał si˛e dostrzec w niej jakie´s zmiany. — A pan Wilk — zaczał ˛ Garion z innej beczki. — My´slałem, z˙ e jest zwykłym starym bajarzem. — Nie wyglada ˛ na zwyczajnego włócz˛eg˛e — zgodził si˛e Durnik. — My´sl˛e, Garionie, z˙ e trafili´smy mi˛edzy wa˙zne osoby majace ˛ wa˙zne sprawy. Prostaczkowie, tacy jak my nie powinni zadawa´c zbyt wielu pyta´n, a oczy i uszy musza˛ mie´c otwarte. — Wrócisz na farm˛e Faldora, kiedy to wszystko si˛e sko´nczy? — spytał ostro˙znie chłopiec. Durnik zastanowił si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ na zalany deszczem dziedziniec gospody. — Nie — rzekł w ko´ncu cichym głosem. — Pojad˛e z wami, jak długo pani Pol mi pozwoli. Garion poklepał kowala po ramieniu. — Wszystko b˛edzie dobrze, Durniku — powiedział. — Miejmy nadziej˛e — westchnał ˛ m˛ez˙ czyzna i na powrót zajał ˛ si˛e ko´nmi. — Durniku — odezwał si˛e znowu Garion. — Znałe´s moich rodziców? — Nie. Kiedy zobaczyłem ci˛e pierwszy raz, byłe´s niemowl˛eciem na r˛ekach pani Pol. — Jaka wtedy była? — Chyba w´sciekła. W z˙ yciu jeszcze nie widziałem kogo´s tak rozzłoszczonego. Porozmawiała chwil˛e z Faldorem i zacz˛eła pracowa´c w kuchni. Znasz Faldora; jeszcze nigdy nikogo nie odp˛edził. Z poczatku ˛ tylko pomagała, ale to nie trwało długo. Nasza stara kucharka robiła si˛e gruba i leniwa. W ko´ncu odjechała i zamieszkała u swojej najmłodszej córki. Potem pani Pol rzadziła ˛ kuchnia.˛ — Była wtedy o wiele młodsza, prawda? — Nie — stwierdził Durnik z namysłem. — Pani Pol nigdy si˛e nie zmienia. Wyglada ˛ dokładnie tak samo, jak wtedy. — To złudzenie — orzekł Garion. — Wszyscy si˛e starzeja.˛ — Nie pani Pol.
69
Wieczorem powrócił Wilk ze swym długonosym przyjacielem. Byli do´sc´ pos˛epni. — Nic — oznajmił krótko Wilk, skubiac ˛ swa˛ siwa˛ brod˛e. — Mogłam wam to powiedzie´c od razu — parskn˛eła ciocia Pol. Wilk spojrzał na nia˛ gniewnie i wzruszył ramionami. — Musieli´smy by´c pewni. Rudobrody olbrzym, Barak, podniósł głow˛e znad kolczugi, która˛ wła´snie polerował. ˙ — Zadnego s´ladu? — zapytał. — Zupełnie nic — odparł Wilk. — Nie przeje˙zd˙zał t˛edy. — Wi˛ec gdzie teraz? — Barak odło˙zył kolczug˛e. — Do Muros. Barak podszedł do okna. — Przestaje pada´c — zauwa˙zył. — Ale drogi b˛eda˛ ci˛ez˙ kie. — Jutro i tak nie mo˙zemy wyruszy´c — wtracił ˛ Silk. Siedział na stołku obok drzwi. — Musz˛e si˛e pozby´c naszej rzepy. Je´sli wywieziemy ja˛ z Darine, wzbudzi to podejrzenia. Nie chcemy przecie˙z, by zapami˛etał nas kto´s, kto mógłby potem ucia´ ˛c sobie pogaw˛edk˛e z przeje˙zd˙zajacym ˛ Murgiem. — Chyba masz racj˛e — zgodził si˛e Wilk. — Nie znosz˛e marnowania czasu, ale nie ma na to rady. — Drogi b˛eda˛ lepsze, kiedy podeschna˛ — pocieszył go Silk. — A puste wozy jada˛ szybciej. — Jeste´s pewien, z˙ e zdołasz sprzeda´c tyle rzepy, przyjacielu Silku? — zapytał Durnik. — Jestem Drasaninem. Potrafi˛e sprzeda´c wszystko. Mo˙zemy nawet zarobi´c. — Tym si˛e nie przejmuj — poradził Wilk. — Rzepa spełniła swoje zadanie. Teraz musimy tylko si˛e jej pozby´c. — To kwestia zasad — odparł lekko Silk. — Zreszta,˛ rzuci si˛e w oczy, je´sli nie b˛ed˛e si˛e ostro targował. Nie martw si˛e. Interes nie zajmie nam wiele czasu i nie opó´zni wyjazdu. — Mog˛e i´sc´ z toba? ˛ — spytał błagalnie Garion. — Wcale nie widziałem Darine, tylko t˛e gospod˛e. Silk spojrzał pytajaco ˛ na cioci˛e Pol. — Nie przypuszczam, z˙ eby mu to zaszkodziło — orzekła po namy´sle. — A ja wykorzystam wolna˛ chwil˛e, z˙ eby przypilnowa´c pewnych spraw. Nast˛epnego ranka, zaraz po s´niadaniu, Silk i Garion wyruszyli w drog˛e z workiem rzepy. Niski m˛ez˙ czyzna był w wyjatkowo ˛ dobrym nastroju, a jego długi nos dr˙zał niemal z emocji. — Najwa˙zniejsze — tłumaczył, gdy szli za´smieconymi, brukowanymi ulicami — to nie pokaza´c, z˙ e ci zale˙zy na sprzeda˙zy. No i zna´c rynek, naturalnie. — To brzmi rozsadnie ˛ — przyznał grzecznie Garion. 70
— Wczoraj zasi˛egnałem ˛ j˛ezyka — ciagn ˛ ał ˛ Silk. — Rzep˛e sprzedaja˛ w dokach Kotu w Drasni po drasa´nskim srebrnym oczku za cetnar. — Po ile? — To drasa´nska moneta. Warta mniej wi˛ecej tyle, co srebrny imperiał. Nie dokładnie, ale prawie. Handlarz spróbuje od nas kupi´c za c´ wier´c tej ceny, ale zgodzi si˛e w ko´ncu nawet na połow˛e. — Skad ˛ wiesz? — Taki jest zwyczaj. — Ile mamy rzepy? — spytał Garion, wymijajac ˛ stert˛e odpadków. — Trzydzie´sci cetnarów. — To b˛edzie. . . — Garion skrzywił si˛e, usiłujac ˛ wykona´c w pami˛eci skomplikowane obliczenia. — Pi˛etna´scie imperiałów — podpowiedział Silk. — Albo trzy złote korony. — Złote? — spytał chłopiec. Złote monety tak rzadko trafiały si˛e w wiejskich rozliczeniach, z˙ e słowo to miało magiczne niemal brzmienie. Silk kiwnał ˛ głowa.˛ — To wygodniejsze. Łatwiej nosi´c. Srebro bywa m˛eczaco ˛ ci˛ez˙ kie. — A ile zapłaciłe´s za rzep˛e? — Pi˛ec´ imperiałów. — Farmer dostał pi˛ec´ , my dostaniemy pi˛etna´scie, a kupiec trzydzie´sci? — zdziwił si˛e Garion. — To niezbyt uczciwie. — Tak to ju˙z jest — wzruszył ramionami Silk. — Oto dom kupca — wskazał na do´sc´ imponujacy ˛ budynek z szerokimi schodami. — Kiedy wejdziemy, b˛edzie udawał, z˙ e jest bardzo zaj˛ety i wcale si˛e nami nie interesuje. Potem, w czasie targów, zauwa˙zy ci˛e i powie, jaki z ciebie wspaniały chłopak. — Ja? — Pomy´sli, z˙ e jeste´s moim krewnym, synem czy mo˙ze bratankiem, i z˙ e chwalac ˛ ci˛e uzyska dodatkowa˛ przewag˛e. — Dziwaczny pomysł. — Powiem mu wiele rzeczy. — Silk mówił teraz bardzo szybko. Oczy mu błyszczały, a nos naprawd˛e wibrował. — Nie zwracaj na to uwagi i nie okazuj zdziwienia. B˛edzie bardzo uwa˙znie obserwował nas obu. — Zamierzasz kłama´c? — Garion był wstrza´ ˛sni˛ety. — On tego oczekuje. Sam te˙z b˛edzie kłamał. Ten, kto oszukuje najlepiej, wymusza swoje warunki. — To chyba strasznie skomplikowane. — To gra. — Lisia twarz Silka wykrzywiła si˛e w u´smiechu. — Bardzo ekscytujaca, ˛ w która˛ grywa si˛e na całym s´wiecie. Dobrzy gracze zdobywaja˛ bogactwo, marni gracze nie. — A ty jeste´s dobrym graczem? — Jednym z najlepszych — o´swiadczył skromnie Silk. — Wchodzimy. 71
I szerokimi schodami wprowadził Gariona do domu. Kupiec nosił lu´zna,˛ szyta˛ futrem, bladozielona˛ opo´ncz˛e i obcisła˛ czapk˛e. Zachowywał si˛e niemal dokładnie tak, jak przewidział Silk: siedział przy prostym stole i przerzucał karty pergaminu. Marszczył czoło. Silk i Garion czekali, a˙z ich zauwa˙zy. — Dobrze wi˛ec — rzekł w ko´ncu. — Macie do mnie jaki´s interes? — Mamy troch˛e rzepy — odparł z lekka˛ pogarda˛ Silk. — To prawdziwe nieszcz˛es´cie, przyjaciele — zmartwił si˛e kupiec. — Nabrzez˙ a Kotu p˛ekaja˛ w szwach od rzepy. Nie wiem, czy mi si˛e opłacałoby wzia´ ˛c ja˛ od was cho´cby za darmo. — Mo˙ze zatem Cherekowie lub Algarowie — Silk wzruszył ramionami. — Ich rynki nie sa˛ jeszcze tak nasycone, jak twój. Chod´zmy, chłopcze — zwrócił si˛e do Gariona. — Zaczekaj, dobry przyjacielu — zawołał kupiec. — Po twojej mowie wnosz˛e, z˙ e´smy krajanami. Mo˙ze oddam ci przysług˛e i obejrz˛e t˛e rzep˛e. — Twój czas jest cenny — odparł Silk. — Je´sli nie ma zbytu na rzep˛e, po có˙z mamy ci˛e dłu˙zej kłopota´c? — Mo˙ze jednak uda mi si˛e gdzie´s znale´zc´ nabywc˛e — zaprotestował kupiec. — Je´sli towar jest dobrej jako´sci. . . Zabrał od Gariona worek i otworzył go. Chłopiec słuchał zafascynowany, jak Silk i kupiec szermuja˛ uprzejmymi zdaniami, a ka˙zdy z nich usiłuje zdoby´c przewag˛e. — Có˙z to za wspaniały chłopak — stwierdził kupiec, jakby dopiero teraz zauwa˙zył Gariona. — Sierota — wyja´snił Silk. — Pod moja˛ opieka,˛ próbuj˛e go uczy´c podstaw zawodu, ale brak mu zdolno´sci. — Ach — kupiec był lekko rozczarowany. Wtedy Silk wykonał niezwykły gest palcami prawej dłoni. Oczy kupca rozszerzyły si˛e i on tak˙ze poruszył palcami. Od tej chwili Garion nie miał poj˛ecia, co si˛e dzieje. Dłonie Silka i kupca rysowały w powietrzu zło˙zone wzory, czasem tak szybko, z˙ e trudno było nada˙ ˛zy´c wzrokiem. Długie, waskie ˛ palce Silka ta´nczyły niemal, a kupiec wpatrywał si˛e w nie z uwaga,˛ wyciskajac ˛ a˛ mu pot z czoła. — Umowa stoi? — spytał wreszcie Silk, przełamujac ˛ milczenie. — Stoi — zgodził si˛e zasmucony troch˛e kupiec. — Przyjemnie jest załatwia´c interesy z uczciwym człowiekiem. — Wiele si˛e dzisiaj nauczyłem. Mam nadziej˛e, z˙ e nie zamierzasz zbyt długo pozosta´c w bran˙zy. Gdyby tak, to ju˙z teraz mog˛e ci odda´c klucze od moich magazynów i skarbca, by oszcz˛edzi´c sobie katuszy, jakich bym do´swiadczał z ka˙zdym twoim przybyciem. — Byłe´s godnym przeciwnikiem, przyjacielu kupcze — roze´smiał si˛e Silk. 72
— Z poczatku ˛ te˙z tak my´slałem — kupiec pokr˛ecił głowa.˛ — Lecz dla ciebie nie jestem z˙ adnym rywalem. Jutro rano przywie´z swoja˛ rzep˛e do moich magazynów na nabrze˙zu Bendik — g˛esim piórem naskrobał kilka słów na skrawku pergaminu. — Nadzorca ci zapłaci. Silk skłonił si˛e i odebrał pergamin. — Chod´zmy, chłopcze — rzucił. — Co si˛e stało? — spytał Garion, gdy stali znowu na gwarnej ulicy. — Wytargowałem cen˛e, jaka˛ zaplanowałem — odparł zadowolony z siebie Silk. — Przecie˙z nic nie mówili´scie — zaprotestował chłopiec. — Rozmawiali´smy bardzo długo, Garionie. Nie patrzyłe´s? — Widziałem tylko, jak wymachujecie do siebie palcami. — Tak mówili´smy — wyja´snił Silk. — To cały j˛ezyk, który moi rodacy stworzyli tysiace ˛ lat temu. Nazywamy go tajna˛ mowa.˛ Jest o wiele szybszy ni˙z j˛ezyk mówiony. Pozwala te˙z porozumiewa´c si˛e w obecno´sci obcych, bez ryzyka podsłuchu. Adept potrafi, je´sli zechce, prowadzi´c interesy dyskutujac ˛ równocze´snie o pogodzie. — Nauczysz mnie? — Garion był zafascynowany. — To wymaga czasu — ostrzegł Silk. — Czy jazda do Muros nie potrwa dostatecznie długo? — Jak chcesz — Silk wzruszył ramionami. — Nauka nie jest łatwa, ale pomo˙ze chyba zabi´c nud˛e. — Wracamy ju˙z do gospody? — spytał Garion. — Nie od razu. Potrzebny nam ładunek, który usprawiedliwi jazd˛e do Muros. — Zdawało mi si˛e, z˙ e wozy maja˛ pozosta´c puste. — I słusznie. — Ale przecie˙z powiedziałe´s. . . — Pójdziemy do mojego znajomego handlarza — wyja´snił Silk. — Skupuje produkty rolnicze z całej Sendarii i trzyma je na farmach, póki układ na rynkach Arendii i Tolnedry nie oka˙ze si˛e korzystny. Potem organizuje transport do Muros albo do Camaaru. — To bardzo skomplikowane — mruknał ˛ z powatpiewaniem ˛ Garion. — Wcale nie — zapewnił Silk. — Chod´z, mój chłopcze, a sam si˛e przekonasz. Kupiec był Tolnedraninem w długiej, bł˛ekitnej szacie, o pogardliwym wyrazie twarzy. Gdy Silk i Garion wkroczyli do kantoru, rozmawiał wła´snie z ponurym Murgiem. Ten, jak wszyscy przedstawiciele tej rasy, których Garion spotkał, miał gł˛ebokie blizny na twarzy i czarne, przenikliwe oczy. Silk ostrzegawczo dotknał ˛ ramienia chłopca i wystapił ˛ naprzód. — Wybacz, szlachetny kupcze — zaczał ˛ pochlebnym tonem. — Nie wiedziałem, z˙ e jeste´s zaj˛ety. Zaczekam z moim sługa˛ na zewnatrz, ˛ póki nie znajdziesz dla nas czasu. 73
— Mój przyjaciel i ja b˛edziemy zaj˛eci przez cały dzie´n — odparł Tolnedranin. — Czy to co´s wa˙znego? — Chciałem si˛e dowiedzie´c, czy przypadkiem nie masz dla nas ładunku. — Nie — odparł krótko kupiec. — Nic. Zaczał ˛ si˛e odwraca´c, znieruchomiał nagle i spojrzał badawczo na Silka. — Czy˙zby´s był Ambarem z Kotu? — zapytał. — Sadziłem, ˛ z˙ e zajmujesz si˛e korzeniami. Garion rozpoznał imi˛e, jakie niski m˛ez˙ czyzna podał stra˙znikom przy bramie. Najwyra´zniej u˙zywał go tutaj ju˙z wcze´sniej. — Niestety — westchnał ˛ Silk. — Moja ostatnia inwestycja spoczywa w morzu, koło przyladka ˛ Arendii: dwa pełne statki, płynace ˛ do Tol Honeth. Nagły sztorm uczynił mnie biedakiem. — Tragiczna historia, godny Ambarze — w głosie tamtego zabrzmiała nuta skrywanego tryumfu. — Musiałem si˛e zni˙zy´c do wo˙zenia płodów — o´swiadczył pos˛epnie Silk. — Mam trzy rozklekotane wozy. To wszystko, co pozostało z imperium Ambara z Kotu. — Fortuna kołem si˛e toczy dla ka˙zdego z nas — odparł filozoficznie Tolnedranin. — Wi˛ec to jest słynny Ambar z Kotu — wtracił ˛ Murgo szorstkim, dziwnie cichym głosem. Czarnymi oczami zmierzył Silka od stóp do głów. — Szcz˛es´liwy traf sprowadził mnie tutaj wła´snie dzi´s, gdy mog˛e si˛e wzbogaci´c spotkaniem. tak o´swieconego człowieka. — Jeste´s nazbyt uprzejmy, szlachetny panie — skłonił si˛e uprzejmie Silk. — Jestem Asharak z Rak Goska — przedstawił si˛e Murgo. — Odłó˙zmy na moment nasza˛ dyskusj˛e, Minganie — zwrócił si˛e do Tolnedranina. — Wielkim b˛edzie dla mnie zaszczytem obserwowanie, jak wspaniały kupiec zaczyna odrabia´c swoje straty. — Jeste´s zbyt uprzejmy, czcigodny Asharaku — powtórzył Silk, kłaniajac ˛ si˛e znowu. Umysł Gariona wykrzykiwał ostrze˙zenia, ale uwa˙zny wzrok Murga uniemo˙zliwiał najmniejszy cho´cby gest w stron˛e Silka. Z wysiłkiem zachowywał spokojny wyraz twarzy i t˛epe spojrzenie, cho´c my´sli p˛edziły w szale´nczej gonitwie. — Ch˛etnie bym ci pomógł, przyjacielu — zapewnił Mingan. — Ale w tej chwili nie mam w Darine z˙ adnego ładunku. — Mam ju˙z zlecenie z Darine do Medalii — wtracił ˛ szybko Silk. — Trzy wozy z˙ elaza Chereków. Mam te˙z kontrakt na przewóz futer z Muros do Camaaru. Martwi mnie tylko pi˛ec´ dziesiat ˛ mil z Medalii do Muros. Puste wozy nie przynosza˛ zysku. — Medalia — Mingan zmarszczył brwi. — Sprawdz˛e w dokumentach. Chyba mam tam co´s. 74
Wyszedł z pokoju. — Twoje wyczyny sa˛ legenda˛ w królestwach wschodu, Ambarze — rzekł z podziwem Asharak z Rak Goska. — Kiedy odje˙zd˙załem z Cthol Murgos, wcia˙ ˛z oferowano królewska˛ cen˛e za twoja˛ głow˛e. — Drobne nieporozumienie, Asharaku — za´smiał si˛e lekcewa˙zaco ˛ Silk. — Badałem tylko zasi˛eg operacji tolnedra´nskiego wywiadu w twoim królestwie. Podjałem ˛ pewne ryzyko, którego powinienem unika´c, i Tolnedranie rozszyfrowali mnie. Zarzuty przeciwko mnie były nieprawdziwe. ˙ — Jak zdołałe´s uciec? Zołnierze króla Taur Urgasa szukajac ˛ ci˛e niemal rozerwali królestwo na strz˛epy. — Spotkałem przypadkiem thullijska˛ dam˛e o du˙zych wpływach. Udało mi si˛e ja˛ przekona´c, by przemyciła mnie przez granic˛e do Mishrak ac Thull. — Och. . . — Asharak u´smiechnał ˛ si˛e. — Thullijskie damy sa˛ znane z podatno´sci na przekonywanie. — Ale sa˛ te˙z niezwykle wymagajace ˛ — dodał Silk. — Oczekuja˛ pełnej zapłaty za ka˙zda˛ przysług˛e. Ucieczka od niej była chyba trudniejsza ni˙z z Cthol Murgos. — Czy nadal wykonujesz tego typu usługi dla swego rzadu? ˛ — spytał niedbale Murgo. — Nie chca˛ nawet ze mna˛ rozmawia´c — odparł ponuro Silk. — Ambar kupiec korzenny był im przydatny, ale Ambara przewo´znika maja˛ za nic. — To typowe — zgodził si˛e Asharak, cho´c ton jego głosu wyra´znie dowodził, z˙ e nie wierzy nawet w jedno słowo. Spojrzał przelotnie i na pozór oboj˛etnie w stron˛e Gariona, a chłopiec doznał niezwykłego wra˙zenia. Byt pewien, cho´c nie wiedział skad, ˛ z˙ e Asharak z Rak Goska zna go przez całe z˙ ycie. Poznał ju˙z to spojrzenie, a dziwny kontakt pogł˛ebiał si˛e w dziesiatkach ˛ spotka´n, gdy patrzeli sobie w oczy; Garion dorastał wtedy na farmie Faldora, za´s Asharak, zawsze otulony czarnym płaszczem, na grzbiecie czarnego konia, przystawał, przygladał ˛ si˛e i ruszał dalej. Garion spojrzał na niego spokojnie, a po naznaczonej bliznami twarzy Murga przemknał ˛ cie´n u´smiechu. Mingan wszedł do kantoru. — Mam troch˛e szynek na farmie w pobli˙zu Medalii — Oznajmił. — Kiedy dotrzesz do Muros? — Za pi˛etna´scie do dwudziestu dni. Mingan kiwnał ˛ głowa.˛ — Dam ci kontrakt na przewóz szynki do Muros — zaproponował. — Siedmiu srebrnych rycerzy za wóz. — Tolnedra´nskich rycerzy czy sendarskich? — Jeste´smy w Sendarii, czcigodny Ambarze. — Jeste´smy obywatelami s´wiata, szlachetny kupcze — zauwa˙zył Silk. — Zawsze dokonywali´smy transakcji w tolnedra´nskiej monecie.
75
— Szybki jeste´s, czcigodny Ambarze — westchnał ˛ Mingan. — Niech wi˛ec b˛eda˛ tolnedra´nscy rycerze. Tylko dlatego, z˙ e jeste´smy starymi przyjaciółmi i płacz˛e nad twoim nieszcz˛es´ciem. — Mo˙ze spotkamy si˛e znowu, Ambarze — rzucił Asharak. — Mo˙ze — zgodził si˛e Silk. Razem z Garionem opu´scili kantor. — Zdzierca — mruknał ˛ Silk, kiedy znale´zli si˛e na ulicy. — Powinien płaci´c dziesi˛ec´ , nie siedem. — Co z Murgiem? — spytał Garion. Znowu odczuł znajoma˛ niech˛ec´ do wspominania o niezwykłych, sekretnych wi˛ezach, łacz ˛ acych ˛ go z ta˛ postacia,˛ która teraz zyskała przynajmniej imi˛e. — Wie, z˙ e co´s planuj˛e, ale nie ma poj˛ecia, co — wzruszył ramionami Silk. — I ja te˙z wiem, z˙ e on co´s knuje. Miewania dziesiatki ˛ takich spotka´n. Je´sli nasze cele nie oka˙za˛ si˛e sprzeczne, nie b˛edziemy sobie wchodzi´c w drog˛e. Asharak i ja jeste´smy profesjonalistami. — Jeste´s bardzo dziwnym człowiekiem, Silku. Silk mrugnał ˛ porozumiewawczo. — Dlaczego kłóciłe´s si˛e z Minganem o pieniadze? ˛ — Tolnedra´nskie monety sa˛ z odrobin˛e czystszego kruszcu. Maja˛ wi˛eksza˛ warto´sc´ . — Rozumiem. Nazajutrz wszyscy razem odwie´zli rzep˛e do magazynu drasa´nskiego kupca. Potem, dudniac ˛ pustymi wozami, wytoczyli si˛e z Darine na południe. Deszcz przestał pada´c, lecz ranek był chmurny i wietrzny. Na wzgórzu za miastem Silk obrócił si˛e do Gariona, który jechał przy nim. — No, dobrze — powiedział. — Zacznijmy. Poruszył palcami przed twarza˛ chłopca. — To znaczy „dzie´n dobry”.
Rozdział 8 Po pierwszym dniu wiatr wyszumiał si˛e do ko´nca, a na niebo wyszło blade, jesienne sło´nce. Szlak wiódł ich wzdłu˙z rzeki Darine, burzliwego strumienia p˛edzacego ˛ z gór a˙z do Zatoki Cherek. Teren był pofałdowany i g˛esto zalesiony, ale konie biegły z˙ wawo, ciagn ˛ ac ˛ puste wozy. Garion nie zwracał uwagi na okolic˛e. Przez cała˛ drog˛e wzdłu˙z doliny Darine patrzył tylko na zwinne palce Silka. — Nie krzycz — upomniał go Silk podczas c´ wicze´n. — Nie krzycze´c? — zdziwił si˛e chłopiec. — Nie wymachuj r˛ekami. Gesty maja˛ by´c dyskretne. Cała wypowied´z nie powinna zwraca´c uwagi. — Dopiero si˛e ucz˛e. — Lepiej przełamywa´c złe przyzwyczajenia, zanim si˛e ugruntuja˛ — stwierdził Silk. — I nie mamrocz. — Mamrocz˛e? — Ka˙zde zdanie konstruuj precyzyjnie. Ko´ncz je, zanim zaczniesz nast˛epne. Nie martw si˛e o szybko´sc´ . Przyjdzie z czasem. Trzeciego dnia rozmawiali posługujac ˛ si˛e w połowie głosem, w połowie gestami. Garion był z siebie dumny. Wieczorem zjechali z drogi do cedrowego gaju i uformowali zwykły półokrag ˛ wozów. — Jak idzie nauka? — spytał pan Wilk, zeskakujac ˛ z kozła. — Robimy post˛epy — odparł Silk. — Byłyby szybsze, gdyby chłopak pozbył si˛e skłonno´sci do mówienia po dziecinnemu. Garion był zdruzgotany. Barak tak˙ze stał przy nich. Roze´smiał si˛e. — Cz˛esto my´slałem, z˙ e dobrze by było pozna´c tajna˛ mow˛e. Ale palce wyc´ wiczone w trzymaniu miecza nie sa˛ do´sc´ gi˛etkie — wyprostował ogromna˛ dło´n i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Durnik podniósł brod˛e i wciagn ˛ ał ˛ nosem powietrze. — Noc b˛edzie zimna — oznajmił. — Przed s´witem pojawi si˛e szron. Barak tak˙ze pociagn ˛ ał ˛ nosem. — Masz racj˛e, Durniku — huknał. ˛ — Przyda si˛e solidne ognisko. 77
Si˛egnał ˛ do wozu i wyjał ˛ swój topór. — Kto´s nadje˙zd˙za — zawołała ciocia Pol, wcia˙ ˛z siedzaca ˛ na ko´zle. Wszyscy umilkli i nasłuchiwali dalekiego t˛etentu na drodze, która˛ przed chwila˛ opu´scili. — Przynajmniej trzech — stwierdził ponuro Barak. Oddał topór Durnikowi, a sam odszukał na wozie swój miecz. — Jeste´smy do´sc´ daleko od traktu — zauwa˙zył Wilk. — Je´sli nie b˛edziemy si˛e rusza´c, nie powinni nas zauwa˙zy´c. — To nas nie skryje przed Grolimami — odparła ciocia Pol. — Oni nie wypatruja˛ oczami. Wykonała palcami dwa szybkie ruchy, których Garion nie rozpoznał. Nie, odpowiedział jej tym samym sposobem Wilk. Lepiej b˛edzie. . . i tak˙ze uczynił nieznany gest. Ciocia Pol spojrzała na niego badawczo i wolno kiwn˛eła głowa.˛ — Niech nikt si˛e nie rusza — polecił Wilk. Potem zwrócił si˛e w stron˛e drogi, a na jego twarz pojawił si˛e wyraz koncentracji. Garion wstrzymał oddech. Odgłos galopujacych ˛ koni wyra´znie si˛e zbli˙zył. Wtedy zdarzyło si˛e co´s dziwnego. Garion wiedział, z˙ e powinien si˛e ba´c tych je´zd´zców i tego, co reprezentowali, opanowało go jednak jakie´s senne ot˛epienie. Zdawało si˛e, z˙ e jego umysł zasnał ˛ nagle, pozostawiajac ˛ ciało wpatrzone nieruchomo i bez zainteresowania w ciemno odzianych konnych na trakcie. Nie wiedział, jak długo tak stał; gdy jednak ocknał ˛ si˛e z półsnu, obcy znikn˛eli, a sło´nce ju˙z zaszło. Niebo na wschodzie przybrało fioletowe barwy nadciagaj ˛ ace˛ go wieczoru, a nad horyzontem unosiło si˛e kilka pod´swietlonych chmur. — Murgowie — stwierdziła z całkowitym spokojem ciocia Pol. — I jeden Grolim. Zsun˛eła si˛e z wozu. — Wielu jest Murgów w Sendarii, pani — Silk podał jej r˛ek˛e. — Wypełniaja˛ ró˙zne zadania. — Murgowie to jedno — zauwa˙zył pos˛epnie Wilk. — A Grolimowie to zupełnie inna sprawa. Chyba lepiej b˛edzie porzuci´c ucz˛eszczane szlaki. Znasz jaka´ ˛s boczna˛ drog˛e do Medalii? — Stary przyjacielu — odparł skromnie Silk. — Znam boczna˛ drog˛e do ka˙zdego miejsca. — To dobrze. Wjed´zmy gł˛ebiej mi˛edzy drzewa. Nie chc˛e, by blask naszego ogniska dosi˛egnał ˛ traktu. Garion przelotnie tylko widział otulonych płaszczami Murgów. Nie mógł wiedzie´c, czy jednym z nich był ten sam Asharak, którego znał przez długie lata jedynie jako ciemna˛ posta´c na czarnym koniu. Mimo to był prawie pewien, z˙ e Asharak znajdował si˛e w´sród nich. On pójdzie za nim wsz˛edzie. Mógł na niego liczy´c.
78
Durnik nie mylił si˛e, przepowiadajac ˛ szron. Ziemia rankiem była biała, a gdy ruszali w dalsza˛ drog˛e, ko´nskie oddechy unosiły si˛e kł˛ebami pary w zimnym powietrzu. Jechali s´cie˙zkami i rzadko ucz˛eszczanymi szlakami, poro´sni˛etymi zielskiem. Trwało to dłu˙zej ni˙z podró˙z po głównym trakcie, ale czuli si˛e bezpieczniej. Po pi˛eciu dniach dotarli do wioski Winold, jakie´s dwana´scie mil na północ od Medalii. Ciocia Pol uparła si˛e, z˙ eby urzadzi´ ˛ c tam postój w zapuszczonej gospodzie. — Odmawiam dalszego spania na ziemi — oznajmiła zimno. Po kolacji w odrapanej sali m˛ez˙ czy´zni zaj˛eli si˛e piwem, a ciocia Pol wróciła do pokoju, polecajac ˛ zanie´sc´ tam gorac ˛ a˛ wod˛e na kapiel. ˛ Garion wymknał ˛ si˛e na zewnatrz ˛ pod pretekstem sprawdzenia koni. Rzadko s´wiadomie kłamał, ale wczoraj czy przedwczoraj przyszło mu do głowy, z˙ e nie miał dla siebie ani jednej chwili od dnia, gdy opu´scił farm˛e Faldora. Nie był z natury samotnikiem, ale zaczynał mocno odczuwa´c ograniczenia wynikajace ˛ z ciagłego ˛ towarzystwa dorosłych. Winold nie był du˙za˛ wsia˛ i w ciagu ˛ pół godziny chłopiec zbadał go od kra´nca do kra´nca. Spacerował po waskich, ˛ brukowanych ulicach, wdychajac ˛ czyste powietrze wieczora. Okna domostw l´sniły złotym blaskiem s´wiec i Garion poczuł nagle t˛esknot˛e za domem. Wtedy, za zakr˛etem nierównej uliczki, w chwilowym błysku s´wiatła z otwartych drzwi, dostrzegł znajoma˛ posta´c. Nie był pewien, ale na wszelki wypadek przylgnał ˛ plecami do kamiennego muru. M˛ez˙ czyzna z irytacja˛ zwrócił twarz w stron˛e jasnej smugi i Garion dostrzegł biały błysk oka. To był Brill. Szybko skrył si˛e w cieniu; najwyra´zniej nie chciał by´c widziany. Potem zatrzymał si˛e. Spod s´ciany Garion obserwował, jak niecierpliwie spaceruje wokół rogu. Najrozsadniejszym ˛ wyj´sciem byłoby wymkna´ ˛c si˛e cicho i p˛edzi´c do gospody, ale chłopiec odrzucił ten pomysł. W gł˛ebokim cieniu pod murem był bezpieczny, a ciekawo´sc´ nie pozwalała mu odej´sc´ bez sprawdzenia, co wła´sciwie Brill tutaj robi. Zdawało si˛e, z˙ e oczekiwanie trwa całe godziny, cho´c w istocie nie było dłu˙zsze ni˙z kilka minut. Wreszcie w mroku pojawił si˛e drugi m˛ez˙ czyzna. Nosił kaptur, wiec Garion nie widział jego twarzy, lecz kontur sylwetki zdradzał, z˙ e ma na sobie tunik˛e, po´nczochy i buty do pół łydki — jak zwyczajny Sendar. Kiedy stanał ˛ bokiem, pojawił si˛e tak˙ze kształt miecza u pasa, co ju˙z było całkiem niezwykłe. Wprawdzie prawo nie zakazywało Sendarom ni˙zszego stanu noszenia broni, ale czynili to tak rzadko, z˙ e or˛ez˙ musiał zwraca´c uwag˛e. Garion próbował przekra´sc´ si˛e bli˙zej, by słysze´c, co Brill ma do powiedzenia człowiekowi z mieczem, lecz tamci rozmawiali krótko. Brz˛ekn˛eły przechodzace ˛ z r˛eki do r˛eki monety, po czym Brill zniknał ˛ cicho za rogiem, a człowiek z mieczem ruszył kreta˛ uliczka˛ wprost do miejsca, w którym stał Garion. Nie było si˛e gdzie ukry´c. Gdy tylko zakapturzony m˛ez˙ czyzna podejdzie bli˙zej, 79
musi zobaczy´c Gariona. Ucieczka byłaby jeszcze bardziej niebezpieczna. Poniewa˙z nie było innego wyj´scia, chłopiec zebrał si˛e na odwag˛e i s´miało pomaszerował ku nadchodzacej ˛ postaci. — Kto tam? — zawołał człowiek w kapturze, si˛egajac ˛ do r˛ekoje´sci miecza. — Dobry wieczór — odpowiedział Garion piskliwym głosem o wiele młodszego chłopca. — Zimna noc, prawda, prosz˛e pana? Zakapturzony m˛ez˙ czyzna burknał ˛ co´s z wyra´zna˛ ulga.˛ Nogi Gariona trz˛esły si˛e pragnieniem ucieczki. Wyminał ˛ obcego i włosy mu si˛e zje˙zyły, gdy czuł na karku jego podejrzliwe spojrzenie. — Chłopcze — odezwał si˛e nagle obcy. — Słucham? — obejrzał si˛e Garion. — Mieszkasz tutaj? — Tak, prosz˛e pana — skłamał Garion, tłumiac ˛ dr˙zenie głosu. — Jest tu jaka´s karczma? Garion wła´snie zbadał wiosk˛e, wi˛ec odpowiedział pewnie: — Tak. Pójdzie pan ta˛ ulica˛ i na nast˛epnym rogu skr˛eci w lewo. Przed wejs´ciem pala˛ si˛e pochodnie. Musi pan zauwa˙zy´c. — Dzi˛eki — rzucił m˛ez˙ czyzna i odszedł. — Dobranoc panu — krzyknał ˛ za nim Garion. Niebezpiecze´nstwo min˛eło i ten fakt dodał mu odwagi. M˛ez˙ czyzna nie odpowiedział, a podniecony spotkaniem Garion doszedł spokojnie do zakr˛etu. Gdy tylko skryła go s´ciana, porzucił role prostego wiejskiego chłopca i pu´scił si˛e biegiem. Bez tchu dotarł do gospody i wpadł do zadymionej sali, w której pan Wilk i pozostali rozmawiali przy kominku. W ostatniej chwili zdał sobie spraw˛e, z˙ e nie mo˙ze wykrzycze´c swoich nowin we wspólnej sali, gdzie wielu ludzi mogło go słysze´c. Zwolnił z trudem i spokojnie ruszył w stron˛e przyjaciół. Stanał ˛ przy ogniu, jakby chciał si˛e ogrza´c. — Przed chwila˛ widziałem Brilla — oznajmił cichym głosem. — Brilla? — zdziwił si˛e Silk. — Kto to jest Brill? Wilk zmarszczył czoło. — Pomocnik na farmie. Jak na uczciwego człowieka, miał w sakiewce za du˙zo złota Angaraków — wyja´snił. Szybko opowiedział Barakowi i Silkowi o przygodzie w stajni Faldora. — Powinni´scie go zabi´c — mruknał ˛ Barak. — Nie jeste´smy w Chereku — odparł Wilk. — Sendarowie nie lubia˛ przypadkowych zabójstw. Zauwa˙zył ci˛e? — spytał Gariona. — Nie. Zobaczyłem go pierwszy i schowałem si˛e w cieniu. Spotkał si˛e z kim´s i chyba dał mu jakie´s pieniadze. ˛ Ten drugi miał miecz — opisał pokrótce całe zdarzenie.
80
— To zmienia sytuacje — stwierdził Wilk. — Rankiem wyjedziemy chyba wcze´sniej, ni˙z planowali´smy. — Nietrudno b˛edzie przekona´c Brilla, z˙ eby przestał si˛e nami interesowa´c — wtracił ˛ Durnik. — Mógłbym go poszuka´c i par˛e razy przyło˙zy´c mu w głow˛e. — Pociagaj ˛ aca ˛ my´sl — u´smiechnał ˛ si˛e Wilk. — Ale chyba lepiej wymkna´ ˛c si˛e z miasta wcze´snie rano. Nie b˛edzie wiedział, z˙ e tu byli´smy. Nie mamy czasu na walki z ka˙zdym, kto stanie nam na drodze. — Chciałbym jednak przyjrze´c si˛e bli˙zej temu Sendarowi z mieczem — o´swiadczył Silk wstajac. ˛ — Je´sli si˛e oka˙ze, z˙ e nas s´ledzi, wol˛e wiedzie´c, jak wyglada. ˛ Nie lubi˛e, kiedy jada˛ za mna˛ obcy. — Dyskretnie — ostrzegł Wilk. — Czy kiedykolwiek nie byłem dyskretny? — za´smiał si˛e Silk. — To nie potrwa długo. Powiedziałe´s, z˙ e gdzie jest ta karczma, Garionie? Chłopiec powtórzył wskazówki. Silk kiwnał ˛ głowa.˛ Oczy mu błyszczały, a czubek nosa dr˙zał z podniecenia. Szybko przeszedł przez sal˛e i zniknał ˛ w´sród chłodnej nocy. — Zastanawiam si˛e — mruknał ˛ Barak. — Je´sli tak dokładnie nas pilnuja,˛ moz˙ e lepiej porzucimy te wozy i m˛eczace ˛ przebrania, kupimy dobre konie i pełnym galopem ruszymy do Muros? — Nie przypuszczam, by Murgowie dokładnie wiedzieli, gdzie jeste´smy — pokr˛ecił głowa˛ Wilk. — Brill mógł tu trafi´c z jakim´s innym łajdackim zleceniem. Ucieczka przed cieniem nie ma sensu. Lepiej spokojnie jecha´c dalej. Nawet je´sli Brill wcia˙ ˛z pracuje dla Murgów, wol˛e wymkna´ ˛c si˛e po cichu i niech nas szukaja˛ w całej s´rodkowej Sendarii. — Wstał. — Pójd˛e na gór˛e i opowiem Pol, co si˛e stało. — Dalej mi si˛e to nie podoba — burknał ˛ ponuro Barak. Siedzieli w milczeniu, czekajac ˛ na powrót Silka. Płomie´n gło´sno strzelił w gór˛e i Garion drgnał. ˛ Gdy tak siedział, zdał sobie spraw˛e, z˙ e bardzo si˛e zmienił od wyjazdu z farmy Faldora. Wtedy wszystko wydawało si˛e łatwe, a s´wiat był wyra´znie podzielony na przyjaciół i wrogów. Teraz jednak zaczał ˛ dostrzega´c zło˙zono´sci, których istnienia nawet nie podejrzewał. Stał si˛e ostro˙zny i nieufny, cz˛es´ciej słuchał tego wewn˛etrznego głosu, który doradzał czujno´sc´ lub wr˛ecz podst˛ep. Nauczył si˛e nie wierzy´c pozorom. Przez chwil˛e z˙ ałował dawnej niewinno´sci, lecz oschły głos poinformował go, z˙ e to dziecinny z˙ al. Po chwili pan Wilk zszedł na dół i usiadł przy nich. Silk wrócił mniej wi˛ecej pół godziny pó´zniej. — Zdecydowanie nieprzyjemny typ — oznajmił, stajac ˛ przy ogniu. — Moim zdaniem to zwykły rzezimieszek. — Brill szuka ludzi na własnym poziomie — stwierdził Wilk. — Je´sli pracuje dla Murgów, wynajmuje pewnie ró˙znych łotrów, z˙ eby nas s´ledzili. Sadz˛ ˛ e jednak,
81
z˙ e b˛eda˛ si˛e rozglada´ ˛ c za czworgiem pieszych, nie za sze´sciorgiem ludzi na wozach. Je´sli dostatecznie wcze´snie wyjedziemy z Winoldu, powinni´smy znikna´ ˛c im z oczu. — Durnik i ja b˛edziemy trzyma´c wart˛e — o´swiadczył Barak. — Niezły pomysł. Spróbujemy wyruszy´c koło czwartej nad ranem. Zanim wstanie sło´nce, chc˛e mie´c ze trzy, cztery mile mi˛edzy nami a ta˛ wioska.˛ Tej nocy Garion nie mógł zasna´ ˛c. Gdy mu si˛e w ko´ncu udało, dr˛eczył go koszmar człowieka w kapturze, który go s´cigał z okrutnym mieczem bez ko´nca po mrocznych, waskich ˛ uliczkach. Kiedy Barak budził wszystkich, chłopiec czuł piasek w oczach i głowa mu cia˙ ˛zyła po niespokojnej nocy. Zanim ciocia Pol zapaliła s´wiec˛e, starannie zamkn˛eła okiennice. — B˛edzie zimno — stwierdziła, rozwijajac ˛ tobołek, który Garion przyniósł z wozu. Wyj˛eła par˛e grubych wełnianych po´nczoch i zimowe buty wy´scielane wełna.˛ — Włó˙z to — poleciła chłopcu. — I swój gruby płaszcz. — Nie jestem ju˙z dzieckiem, ciociu Pol — zauwa˙zył Garion. — Lubisz marzna´ ˛c? — No nie, ale. . . — przerwał. Nie potrafił wyrazi´c w słowach tego, co czuje. Zaczał ˛ si˛e ubiera´c. Z pokoju obok słyszał przyciszone głosy, jakimi zawsze porozumiewaja˛ si˛e ludzie wstajacy ˛ przed s´witem. — Jeste´smy gotowi, pani Pol — oznajmił od drzwi Silk. — Chod´zmy wi˛ec — odparła naciagaj ˛ ac ˛ kaptur. Tej nocy ksi˛ez˙ yc wzszedł pó´zno i l´snił jasno na oszronionym bruku przed gospoda.˛ Durnik zaprzagł ˛ konie i wyprowadził wozy. — Poprowadzimy je do traktu — szepnał ˛ Wilk. — Nie nale˙zy zrywa´c wies´niaków ze snu. Silk ruszył przodem. Wolno wyjechali z dziedzi´nca. Pola za wioska˛ bielały od szronu, a blade, zamglone s´wiatło ksi˛ez˙ yca zdawało si˛e wywabia´c z nich wszelki kolor. — Jak tylko znajdziemy si˛e poza z zasi˛egiem głosu — rzekł Wilk, wdrapujac ˛ si˛e na kozioł — ruszymy szybciej, z˙ eby oddali´c si˛e z tego miejsca. Wozy sa˛ puste, a troch˛e biegu nie zaszkodzi zwierz˛etom. — Słusznie — zgodził si˛e Silk. Wspi˛eli si˛e na wozy i ruszyli wolno. Gwiazdy migotały im nad głowami na czystym, zimnym niebie. Pola l´sniły biela; ˛ przy drodze rysowały si˛e czarne plamy drzew. Na szczycie pierwszego wzgórza Garion obejrzał si˛e na gromadk˛e ciemnych domków w dolinie. Pojedyncze s´wiatełko błysn˛eło w którym´s oknie — samotny, złoty punkcik, który pojawił si˛e i zniknał. ˛ — Kto´s tam nie s´pi — powiedział Silkowi. — Wła´snie zobaczyłem s´wiatło. — Mo˙ze jaki´s ranny ptaszek. Ale mo˙ze i nie.
82
Potrzasn ˛ ał ˛ lejcami i konie przyspieszyły kroku. Szarpnał ˛ jeszcze raz i ruszyły kłusem. — Trzymaj si˛e, chłopcze — rzucił Silk; wychylił si˛e i smagnał ˛ lejcami ko´nskie zady. Wóz podskakiwał i trzeszczał przera´zliwie; gryzaco ˛ mro´zne powietrze dmuchało prosto w twarz Gariona, który dwiema r˛ekami przytrzymywał si˛e kozła. W pełnym galopie tabor trzech wozów stoczył si˛e w dolin˛e i przemknał ˛ mi˛edzy białymi od szronu polami. Wioska z jej pojedynczym s´wiatełkiem została daleko z tyłu. Nim wzeszło sło´nce, pokonali ju˙z dobre cztery mile i Silk zatrzymał spienione konie. Garion był rozbity i obolały od w´sciekłej jazdy zmarzni˛etymi na kamie´n drogami. Z ulga˛ powitał mo˙zliwo´sc´ odpoczynku. Silk rzucił mu lejce, zeskoczył, porozmawiał chwil˛e z panem Wilkiem i ciocia˛ Pol, po czym wrócił do wozu. — Skr˛ecimy w t˛e s´cie˙zk˛e przed nami — oznajmił rozcierajac ˛ palce. Chłopiec podał mu lejce. — Ty powozisz — stwierdził Silk. — R˛ece zamarzły mi na sztywno. Niech konie ida˛ spokojnie. Garion cmoknał ˛ i potrzasn ˛ ał ˛ lekko lejcami. Zwierz˛eta ruszyły posłusznie. ´ zka zatacza koło za tym pagórkiem — Silk skinał — Scie˙ ˛ głowa,˛ gdy˙z obie dłonie wsunał ˛ pod tunik˛e. — Po drugiej stronie jest jodłowy zagajnik. Tam si˛e zatrzymamy, z˙ eby konie troch˛e odpocz˛eły. — My´slisz, z˙ e kto´s za nami jechał? — To b˛edzie odpowiedni moment, by si˛e przekona´c. Okra˙ ˛zyli wzgórze i dotarli do miejsca, gdzie tu˙z przy s´cie˙zce wyrastały ciemne pnie jodeł. Garion zakr˛ecił i zjechał w cie´n gał˛ezi. — To wystarczy — Silk zeskoczył na ziemi˛e. — Chod´z. — Gdzie idziemy? — Chc˛e spojrze´c na drog˛e za nami. Przejdziemy miedzy drzewami na szczyt i zobaczymy, czy nasz trop kogo´s zainteresował. Ruszył w gór˛e. Posuwał si˛e szybko, cho´c w absolutnej ciszy. Garion człapał za nim, z zakłopotaniem łamiac ˛ stopami suche gałazki. ˛ Po chwili zaczał ˛ pojmowa´c sekret cichego marszu. Silk z uznaniem skinał ˛ głowa,˛ lecz milczał. Granica drzew przebiegała tu˙z pod szczytem. Silk zatrzymał si˛e. Dolina pod nimi z przecinajac ˛ a˛ ja˛ ciemna˛ droga˛ była całkiem pusta, je´sli nie liczy´c dwóch jeleni, które wyszły skuba´c zmarzni˛eta˛ traw˛e. — Poczekamy chwil˛e — rzekł Silk. — Je´sli Brill i ten jego najemnik jada˛ za nami, powinni si˛e wkrótce pokaza´c. Usiadł na pniu i obserwował pusta˛ dolin˛e. Po chwili jaki´s powóz przejechał droga˛ w stron˛e Winoldu. Z tej odległo´sci wydawał si˛e male´nki i poruszał bardzo wolno. Sło´nce weszło odrobin˛e wy˙zej, wi˛ec mru˙zyli o´slepione blaskiem oczy. 83
— Silku — zaczał ˛ z wahaniem Garion. — Słucham? — O co w tym wszystkim chodzi? Było to trudne pytanie, ale chłopiec uznał, z˙ e zna ju˙z Silka na tyle dobrze, by je zada´c. — W czym wszystkim? — W tym, co robimy. Usłyszałem troch˛e, domy´sliłem si˛e nieco wi˛ecej, ale dalej nic nie rozumiem. — A czego si˛e domy´sliłe´s, Garionie? — oczy Silka błyszczały mocno na nie ogolonej twarzy. — Co´s zostało skradzione; co´s bardzo wa˙znego. Pan Wilk i ciocia Pol, i my wszyscy, próbujemy to odzyska´c. — Zgadza si˛e — przyznał Silk. — To prawda. — Pan Wilk i ciocia Pol nie sa˛ tymi, kim si˛e wydaja.˛ — Nie — zgodził si˛e Silk. — Nie sa.˛ — My´sl˛e, z˙ e umieja˛ robi´c rzeczy, których inni ludzie nie potrafia˛ — Garion z trudem dobierał stówa. — Pan Wilk mo˙ze. . . tropi´c to co´s, wcale tego nie widzac. ˛ A w zeszłym tygodniu, kiedy mijali nas ci Murgowie, zrobili co´s takiego. . . nie wiem nawet, jak to opisa´c. . . Jakby si˛egn˛eli do mojego umysłu i u´spili go. Jak tego dokonali? I po co? Silk za´smiał si˛e. — Jeste´s bardzo spostrzegawczym chłopcem — pochwalił, po czym dodał ju˙z ˙ powa˙znie: — Zyjemy w czasach przełomu, Garionie. Wydarzenia tysiaca ˛ i wi˛ecej ´ lat zogniskowały si˛e na obecnych dniach. Swiat, jak słyszałem, jest wła´snie taki. Mijaja˛ stulecia, gdy nic si˛e nie dzieje, a potem w przeciagu ˛ kilku krótkich lat maja˛ miejsce zdarzenia tak straszliwie wa˙zne, z˙ e s´wiat ju˙z nigdy nie jest taki sam, jak przedtem. — Gdybym mógł wybiera´c, wolałbym chyba z˙ y´c w tych spokojnych wiekach — o´swiadczył pochmurnie Garion. — Ale˙z skad ˛ — Silk s´ciagn ˛ ał ˛ wargi w lisim u´smiechu. — Teraz wła´snie czujesz, z˙ e z˙ yjesz. Widzisz, jak to wszystko si˛e toczy, jeste´s tego cz˛es´cia.˛ Krew szybciej płynie w z˙ yłach i ka˙zdy oddech jest przygoda.˛ Garion pominał ˛ milczeniem jego entuzjazm. — Powiedz, czego szukamy — poprosił. — Lepiej, je´sli nie poznasz nawet nazwy tego przedmiotu — odparł z powaga˛ m˛ez˙ czyzna. — Ani imienia człowieka, który go wykradł. Pewni ludzie próbuja˛ nas powstrzyma´c, a czego nie wiesz, tego nie zdradzisz. — Nie mam zwyczaju prowadzenia pogaw˛edek z Murgami — o´swiadczył dumnie Garion. — Wcale nie musisz z nimi rozmawia´c. Sa˛ w´sród nich tacy, którzy potrafia˛ pochwyci´c twoje my´sli. 84
— To niemo˙zliwe. — Któ˙z mo˙ze stwierdzi´c, co jest mo˙zliwe, a co nie? — spytał Silk, a Garion przypomniał sobie rozmow˛e na ten temat z panem Wilkiem. Silk siedział na pniu, w blasku porannego sło´nca, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e ocienionej jeszcze dolinie: zwyczajny człowiek w zwyczajnej tunice i lu´znym płaszczu z nasuni˛etym na głow˛e kapturem. — Wychowano ci˛e na Sendara, Garionie — powiedział. — Sendarowie sa˛ solidnymi, praktycznymi lud´zmi i nie maja˛ cierpliwo´sci do takich spraw jak czary, magia i inne rzeczy, których nie mo˙zna dotkna´ ˛c. Twój przyjaciel, Durnik, jest Sendarem doskonałym. Umie zrobi´c podkow˛e, naprawi´c p˛ekni˛ete koło czy wyleczy´c chorego konia. Watpi˛ ˛ e jednak, czy potrafiłby uwierzy´c w najmniejszy nawet czar. — Jestem Sendarem — zaprotestował Garion. Sugestia zawarta w słowach Silka atakowała same fundamenty jego poczucia to˙zsamo´sci. Silk spojrzał na niego z uwaga.˛ — Nie jeste´s — stwierdził. — Kiedy spotkam Sendar, potrafi˛e go rozpozna´c, tak jak dostrzegam ró˙znice mi˛edzy Arendem a Tolnedraninem czy Cherekiem a Algarem. Istnieje pewien sendarski kształt głowy czy układ oczu. Ty ich nie masz. — Wi˛ec kim jestem? — spytał wyzywajaco ˛ Garion. — Nie wiem — odparł Silk marszczac ˛ czoło. — A to dziwne, poniewa˙z przeszkolono mnie, bym wiedział, skad ˛ pochodza˛ ludzie. Mo˙ze si˛e z czasem domy´sle. — Czy ciocia Pol jest Sendarka? ˛ — Ale˙z skad ˛ — za´smiał si˛e Silk. — To tłumaczy wszystko. Jestem zapewne tym, kim ona. Silk spojrzał na niego badawczo. — Jest przecie˙z siostra˛ mojego ojca — wyja´snił Garion. — Z poczatku ˛ mys´lałem, z˙ e jest spokrewniona z matka,˛ ale myliłem si˛e. To ojciec. Teraz jestem pewien. — To niemo˙zliwe — stwierdził stanowczo Silk. — Niemo˙zliwe? — Absolutnie wykluczone. Nie do pomy´slenia. — Dlaczego? Silk przygryzł warg˛e. — Wracajmy do wozów — rzucił krótko. Schodzili miedzy czarnymi drzewami, a w plecy s´wieciło im jasne, poranne sło´nce. Cały dzie´n je´zdzili bocznymi dró˙zkami, by pó´znym popołudniem, gdy sło´nce opadało ju˙z ku purpurowemu morzu chmur na zachodzie, dotrze´c do farmy, skad ˛ mieli zabra´c szynki. Silk porozmawiał chwil˛e z t˛egim farmerem i pokazał mu pergamin, który dostał w Darine od Mingana.
85
— Ch˛etnie si˛e ich pozb˛ed˛e — o´swiadczył farmer. — Zajmuja˛ mi miejsce, a bardzo go potrzebuj˛e. — To cz˛esty przypadek, gdy prowadzi si˛e interesy z Tolnedranami — zauwaz˙ ył Silk. — Zwykle dostaja˛ wi˛ecej, ni˙z zapłacili, nawet je´sli to tylko darmowe korzystanie z cudzych szop. Farmer przyznał mu racj˛e. — Tak si˛e zastanawiam — rzucił Silk, jakby ta my´sl dopiero teraz przyszła mu do głowy. — Nie spotkałe´s mo˙ze w okolicy mojego znajomego? Ma na imi˛e ´ Brill. Sredniego wzrostu, czarne włosy, zezowate oko? — Połatane ubranie i zgry´zliwy charakter? — spytał farmer. — To on. — Kr˛ecił si˛e tutaj. Szukał — tak przynajmniej twierdził — starca, kobiety i chłopca. Podobno ukradli co´s jego panu i został wysłany, by ich znale´zc´ . — Kiedy to było? — Jaki´s tydzie´n temu. — Szkoda, z˙ e go nie spotkałem. Z przyjemno´scia˛ znowu bym go zobaczył. — Nie mam poj˛ecia, po co — rzekł bez ogródek farmer. — Szczerze mówiac, ˛ twój znajomy niezbyt mi si˛e spodobał. — Sam te˙z za nim nie przepadam — wyznał Silk. — Rzecz w tym, z˙ e jest mi winien troch˛e pieni˛edzy. Towarzystwo Brilla jest mi całkiem zb˛edne, lecz bez pieni˛edzy czuj˛e si˛e troch˛e samotnie, je´sli rozumiesz, co mam na my´sli. Farmer wybuchnał ˛ s´miechem. — Byłbym niezwykle wdzi˛eczny, gdyby´s przypadkiem zapomniał, z˙ e o niego pytałem — dodał Silk. — I tak trudno go znale´zc´ , nawet gdy nie wie, z˙ e go szukam. — Mo˙zesz na mnie polega´c. — T˛egi m˛ez˙ czyzna s´miał si˛e ciagle. ˛ — Mam wolny strych, gdzie ty i twoi ludzie mo˙zecie rozło˙zy´c si˛e na noc. Miło mi te˙z b˛edzie, je´sli zjecie kolacj˛e z moimi robotnikami. Jadalnia jest tam. — Wskazał r˛eka.˛ — Wielkie dzi˛eki — skłonił si˛e Silk. — Ziemia jest skuta lodem i sporo ju˙z czasu min˛eło, od kiedy jedli´smy co´s lepszego ni˙z prosty wikt na szlaku. — Wy, przewo´znicy, wiedziecie z˙ ycie pełne przygód — westchnał ˛ farmer niemal z zazdro´scia.˛ — Wolni jak ptaki, a nowy horyzont otwiera si˛e przed wami tu˙z za nast˛epnym wzgórzem. — To spora przesada — zapewnił go Silk. — Za to zima jest trudna˛ pora˛ i dla ptaków, i dla przewo´zników. Farmer za´smiał si˛e znowu i klepnał ˛ Silka po ramieniu. Potem pokazał, gdzie odprowadzi´c konie. Jedzenie u t˛egiego farmera było proste, za to bardzo obfite. Na strychu hulały troch˛e przeciagi, ˛ lecz siano było mi˛ekkie. Garion spał mocno. Farma, cho´c nie była gospodarstwem Faldora, zdawała si˛e w dostatecznym stopniu znajoma. 86
W dodatku swojskie uczucie, z˙ e znowu otaczaja˛ go s´ciany, dawało poczucie bezpiecze´nstwa. Rankiem, po solidnym s´niadaniu, załadowali wozy pokryta˛ kryształkami soli szynka˛ i serdecznie po˙zegnali si˛e z farmerem. Jeszcze wieczorem chmury zacz˛eły si˛e gromadzi´c na zachodzie. W ciagu ˛ nocy pokryły całe niebo. Dzie´n był zimny i szary, gdy ruszali do Muros, pi˛ec´ dziesiat ˛ mil na południe.
Rozdział 9 Niepełne dwa tygodnie, które zaj˛eła im droga do Muros, byty chyba najbardziej niewygodne w całym z˙ yciu Gariona. Trasa wiodła podnó˙zem pasma wzgórz, przez pofałdowane i na ogół nie zamieszkane obszary. Niebo zwisało nad głowami szare i zimne. Od czasu do czasu padał s´nieg, a czarne góry z˛ebata˛ linia˛ wznosiły si˛e ponad horyzontem. Garion miał wra˙zenie, z˙ e ju˙z nigdy nie b˛edzie mu ciepło. Mimo stara´n Durnika, który co wieczór wyszukiwał gdzie´s suche drewno, ogniska zdawały si˛e zawsze z˙ ało´snie małe, a wielki otaczajacy ˛ ich chłód, niewyobra˙zalnie ogromny. Grunt, na którym rozkładali posłania, był zmarzni˛ety i mróz saczył ˛ si˛e wprost w ko´sci chłopca. Nauka drasa´nskiej tajnej mowy trwała bez przerwy i zanim jeszcze dotarli do jeziora Camaar i rozpocz˛eli długi zjazd w stron˛e Muros, Garion stał si˛e je´sli nie ekspertem, to przynajmniej biegłym u˙zytkownikiem j˛ezyka znaków. Le˙zace ˛ w południowej cz˛es´ci Sendarii Muros było sporym, niezbyt atrakcyjnym miastem, gdzie od niepami˛etnych czasów, rok w rok, odbywał si˛e wielki targ. Zawsze pó´znym latem je´zd´zcy Algarów prowadzili ogromne stada bydła przez góry, Wielkim Traktem Północnym. W Muros handlarze z całego zachodu czekali ich przybycia. Ogromne sumy przechodziły z rak ˛ do rak, ˛ a z˙ e przedstawiciele klanów Algarów tak˙ze zaopatrywali si˛e tutaj w przedmioty u˙zyteczne lub ozdobne, kupcy a˙z z Nyissy na dalekim południu zje˙zd˙zali, by oferowa´c swój towar. Wielka˛ równin˛e na wschód od miasta całkowicie pokrywały zagrody dla bydła. Ciagn˛ ˛ eły si˛e całymi milami, a mimo to nie mie´sciły stad, zjawiajacych ˛ si˛e tu w szczycie sezonu. Dalej na wschód, poza ciagiem ˛ zagród, le˙zało mniej czy bardziej stałe obozowisko Algarów. Do tego wła´snie miasta Silk wprowadził pewnego ranka trzy wozy wyładowane szynka˛ nale˙zac ˛ a˛ do Mingana, Tolnedranina. Targ zbli˙zał si˛e ju˙z do ko´nca i na miejscu pozostali jedynie najbardziej zdesperowani kupcy. Bez problemów przekazali ładunek do magazynów i wkrótce trzy wozy wjechały na dziedziniec gospody na północnym skraju miasta. — To godziwy zajazd, pani — zapewniał cioci˛e Silk, pomagajac ˛ jej wysia´ ˛sc´ . 88
— Nieraz ju˙z tu bywałem. — Miejmy nadziej˛e — odparła. — Zajazdy w Muros nie ciesza˛ si˛e najlepsza˛ reputacja.˛ — Tamte znajduja˛ si˛e we wschodniej cz˛es´ci miasta — sprostował delikatnie Silk. — Znam je dobrze. — W to nie watpi˛ ˛ e — stwierdziła unoszac ˛ lekko brew. — Mój zawód wymaga, bym zatrzymywał si˛e czasem w miejscach, których w innych okoliczno´sciach wolałbym unika´c — o´swiadczył z godno´scia.˛ Gospoda, jak od razu zauwa˙zył Garion, była zadziwiajaco ˛ czysta i go´sciła głównie sendarskich kupców. — My´slałem, z˙ e spotkamy w Muros ludzi ze wszystkich krajów — powiedział, gdy razem z Silkiem przenosili baga˙z do pokojów na drugim pi˛etrze. — Sa˛ tutaj — wyja´snił m˛ez˙ czyzna. — Ale ka˙zda z grup woli trzyma´c si˛e z dala od innych. Tolnedranie mieszkaja˛ w jednej cz˛es´ci miasta, Drasanie w innej, a Nyissanie jeszcze gdzie indziej. Hrabia Muros tak to zorganizował. Czasem nerwy nie wytrzymuja˛ z˙ aru interesów i lepiej, by naturalni wrogowie nie przebywali pod jednym dachem. Garion pokiwał głowa.˛ — Wiesz co — zaczał ˛ znowu, gdy weszli do jednego z pokoi, które zaj˛eli na czas pobytu w Muros. — Chyba jeszcze nigdy nie widziałem Nyissanina. — Masz szcz˛es´cie — stwierdził z obrzydzeniem Silk. — To nieprzyjemna rasa. — Sa˛ podobni do Murgów? — Nie. Nyissanie oddaja˛ cze´sc´ Issie, Bogu-W˛ez˙ owi. Uwa˙zaja,˛ z˙ e wypada nas´ladowa´c zachowania w˛ez˙ y. Osobi´scie nie widz˛e w tym nic przyjemnego. Zreszta,˛ Nyissanie zamordowali Riva´nskiego Króla i od tego czasu Alornowie nie darza˛ ich sympatia.˛ — Rivanie nie maja˛ króla — zaprotestował Garion. — Teraz ju˙z nie. Kiedy´s mieli, póki królowa Salmissra nie postanowiła go usuna´ ˛c. — Kiedy to było? — spytał zafascynowany Garion. — Tysiac ˛ trzysta lat temu — odparł Silk takim tonem, jakby mówił o wydarzeniach wczorajszego dnia. — Czy to nie za długi czas, by wcia˙ ˛z chowa´c uraz˛e? — Pewnych rzeczy si˛e nie wybacza. Do wieczora pozostało jeszcze sporo czasu, wiec zaraz po południu Wilk i Silk opu´scili gospod˛e, by zbada´c ulice miasta. Szukali tych niezwykłych, niewidocznych s´ladów, które Wilk najwyra´zniej dostrzegał albo wyczuwał, mówiacych ˛ mu, czy poszukiwany przedmiot znalazł si˛e w tej okolicy. Garion usiadł przy kominku w izbie, która dzielił z ciocia˛ Pol i usiłował wyp˛edzi´c chłód ze stóp. Ciocia
89
siedziała obok, naprawiajac ˛ jedna˛ z jego tunik. Błyszczaca ˛ igła to znikała, to wyskakiwała z materiału. — Kim był Riva´nski Król, ciociu? — odezwał si˛e chłopiec. Przerwała szycie. — Czemu pytasz? — Silk opowiadał mi o Nyissanach — wyja´snił. — Powiedział, z˙ e ich królowa zamordowała Riva´nskiego Króla. Dlaczego to zrobiła? — Masz dzi´s głow˛e pełna˛ pyta´n, prawda? — igła poruszyła si˛e znowu. — Silk i ja du˙zo rozmawiamy po drodze — odparł, przysuwajac ˛ stopy bli˙zej do ognia. — Nie spal sobie butów. — Silk twierdzi, z˙ e nie jestem Sendarem. Mówi, z˙ e nie wie, kim jestem, ale na pewno nie Sendarem. — Silk za du˙zo gada — stwierdziła ciocia Pol. — Nigdy nie chcesz mi niczego wytłumaczy´c — o´swiadczył ura˙zony chłopiec. — Mówi˛e ci wszystko, co powiniene´s wiedzie´c — odparła spokojnie. — W tej chwili wiedza o królach Rivy i królowych Nyissy jest ci zupełnie zb˛edna. — Chcesz, z˙ ebym ciagle ˛ był głupim dzieckiem — stwierdził z rozdra˙znieniem Garion. — Jestem ju˙z prawie m˛ez˙ czyzna,˛ a nie wiem nawet, skad ˛ pochodz˛e. Ani kim jestem. — Ja wiem, kim jeste´s — powiedziała nie podnoszac ˛ głowy. — Wi˛ec kim? — Młodym człowiekiem, któremu zaraz spala˛ si˛e buty. Natychmiast cofnał ˛ nogi pod krzesło. — Nie odpowiedziała´s mi — poskar˙zył si˛e. — To prawda — przyznała, wcia˙ ˛z tym samym, irytujaco ˛ spokojnym tonem. — Dlaczego? — Nie jest konieczne, by´s to wiedział. Powiem ci, gdy przyjdzie pora, ale nie wcze´sniej. — To nieuczciwe — zaprotestował. ´ — Swiat jest pełen niesprawiedliwo´sci — odparła. — A teraz, poniewa˙z czujesz si˛e m˛ez˙ czyzna,˛ mo˙ze przyniesiesz troch˛e drew. Przynajmniej zajmiesz si˛e czym´s po˙zytecznym. Spojrzał na nia˛ wrogo i w´sciekły wyszedł z pokoju. — Garionie — zawołała za nim. — Słucham? — Nawet nie my´sl o trzaskaniu drzwiami. Wieczorem wrócili Silk i Wilk. Wesoły zazwyczaj starzec zdawał si˛e zniecierpliwiony i poirytowany. Usiadł za stołem w sali jadalnej i ponuro wpatrzył si˛e w ogie´n. 90
— Chyba nie przeje˙zd˙zał t˛edy — oznajmił w ko´ncu. — Zostało jeszcze par˛e miejsc do sprawdzenia, ale jestem prawie pewien, z˙ e tu go nie było. — Wiec ruszamy do Camaaru? — spytał Barak, przeczesujac ˛ palcami k˛edzierzawa˛ brod˛e. — Nie ma wyj´scia. My´sl˛e, z˙ e od razu trzeba było tam jecha´c. — Skad ˛ mogli´smy wiedzie´c — pocieszyła go ciocia Pol. — Po co miałby przeje˙zd˙za´c przez Camaar, je´sli próbuje to dostarczy´c do królestw Angaraków? — Sam ju˙z nie wiem, gdzie on zmierza — burknał ˛ gniewnie Wilk. — Mo˙ze chce to zatrzyma´c dla siebie. Zawsze go po˙zadał. ˛ — B˛edzie potrzebny jaki´s ładunek na drog˛e do Camaaru — zauwa˙zył Silk. Starzec pokr˛ecił głowa.˛ — Za bardzo zwalnia jazd˛e — stwierdził. — Nie ma nic niezwykłego w pustych wozach wracajacych ˛ z Muros do Camaaru. Dotarli´smy do punktu, gdzie dla szybko´sci trzeba zrezygnowa´c z naszych przebra´n. Od Camaaru dzieli nas czterdzie´sci mil, a pogoda si˛e psuje. Porzadna ˛ zamie´c mo˙ze całkiem unieruchomi´c wozy. Nie mam czasu na zimowanie w jakiej´s zaspie. Nagle Durnik upu´scił nó˙z i zerwał si˛e z miejsca. — Co si˛e dzieje? — spytał szybko Barak. — Wła´snie widziałem Brilla — wyja´snił Durnik. — Stał w drzwiach. — Jeste´s pewien? — zdziwił si˛e Wilk. — Znam go — odparł ponuro kowal. — To był Brill, nie ma watpliwo´ ˛ sci. Silk grzmotnał ˛ pi˛es´cia˛ w stół. — Idiota! — warknał ˛ pod własnym adresem. — Nie doceniłem go. — To ju˙z niewa˙zne — w głosie pana Wilka zabrzmiała niemal ulga. — Nasze przebranie na nic si˛e wi˛ecej nie przyda. My´sl˛e, z˙ e nadeszła pora na po´spiech. — Przygotuj˛e wozy — zaproponował Durnik. — Nie — zatrzymał go Wilk. — Sa˛ zbyt powolne. Pójdziemy do obozu Algarów i kupimy dobre konie. — A wozy? — nie ust˛epował Durnik. — Nie my´sl o nich. Teraz sa˛ tylko zawada.˛ Przejedziemy ko´nmi zaprz˛egowymi do obozu Algarów. Trzeba zabra´c tylko to, co niezb˛edne. Wyje˙zd˙zamy natychmiast. Przygotujcie wszystko i spotkajmy si˛e na dziedzi´ncu, jak najszybciej. Spiesznie podszedł do drzwi, otworzył je i zniknał ˛ w mroku. Ju˙z po kilku minutach zebrali si˛e przy bramie stajni, wychodzacej ˛ na brukowane podwórze. Ka˙zdy niósł niewielki tobołek. Pot˛ez˙ ny Barak pobrz˛ekiwał idac, ˛ a Galion wyczuwał zapach jego naoliwionej kolczugi. Kilka płatków s´niegu spłyn˛eło w mro´znym powietrzu i niby strz˛epki puchu osiadło na zimnych kamieniach. Durnik przyszedł ostatni. Bez tchu wybiegł z gospody i wcisnał ˛ panu Wilkowi do r˛eki gar´sc´ monet. — Wi˛ecej nie zdołałem — usprawiedliwił si˛e. — To mniej ni˙z połowa wartos´ci wozów, ale ober˙zysta wyczuł nasz po´spiech i targował si˛e twardo — wzruszył 91
ramionami. — Przynajmniej si˛e ich pozbyli´smy. Niedobrze jest porzuca´c wartos´ciowe rzeczy. N˛ekaja˛ wtedy my´sli i odciagaj ˛ a˛ od wa˙zniejszych spraw. — Durniku — roze´smiał si˛e Silk. — Masz dusz˛e prawdziwego Sendara. — Nikt nie odmieni swej natury — odparł kowal. — Dzi˛eki ci, przyjacielu — rzucił pos˛epnie Wilk, chowajac ˛ pieniadze ˛ do sakiewki. — Poprowadzimy konie — dodał. — Jazda galopem po tych waskich ˛ uliczkach w s´rodku nocy tylko s´ciagn˛ ˛ ełaby na nas uwag˛e. — Ja to zrobi˛e — oznajmił Barak i dobył miecza. — Je´sli spotkaja˛ nas kłopoty, to jestem najlepiej uzbrojony, by sobie z nimi poradzi´c. — Pójd˛e obok, Baraku — dodał Durnik, wa˙zac ˛ w dłoni ci˛ez˙ ka,˛ drewniana˛ pałk˛e. Barak kiwnał ˛ głowa,˛ a oczy błysn˛eły mu ponuro. Wyprowadził konia przez bram˛e. Ruszajac ˛ za Durnikiem, Garion zatrzymał si˛e na moment przy stercie drewna i wybrał sobie solidny, d˛ebowy kij. Jego ci˛ez˙ ar dodawał odwagi, gdy machnał ˛ kilka razy, by sprawdzi´c, jak le˙zy w r˛eku. Potem zauwa˙zył, z˙ e ciocia Pol przyglada ˛ mu si˛e uwa˙znie, wi˛ec bez dalszej zwłoki ruszył naprzód. ´ Mijali waskie, ˛ ciemne uliczki. Snieg padał g˛es´ciej, a płatki sun˛eły jakby leniwie przez nieruchome powietrze. Konie, troch˛e przestraszone s´niegiem, były płochliwe i starały si˛e i´sc´ mo˙zliwie blisko ludzi. Atak nastapił ˛ niespodziewanie i szybko. Nagle zatupotały nogi i gło´sno brz˛ekn˛eła stal, gdy Barak odbił mieczem pierwszy cios. Garion widział tylko ciemne sylwetki zarysowane na tle opadajacych ˛ płatków s´niegu. I wtedy, jak dawniej, gdy w udawanej walce powalił swego przyjaciela Rundoriga, zadzwoniło mu w uszach, krew zawrzała w z˙ yłach i skoczył do boju, nie zwa˙zajac ˛ na krzyk cioci Pol. Kto´s trafił go w rami˛e. Garion odwrócił si˛e błyskawicznie i uderzył kijem. Nagroda˛ był stłumiony j˛ek. Uderzył znowu, a potem jeszcze raz, atakujac ˛ te cz˛es´ci ciała wroga, o których instynkt mówił, z˙ e sa˛ najbardziej czułe. Główna walka wrzała jednak wokół Baraka i Durnika. Szcz˛ek miecza i głuche uderzenia pałki odbijały si˛e echem w waskiej ˛ uliczce, przy akompaniamencie j˛eków napastników. — Tam jest chłopak! — huknał ˛ z tyłu jaki´s głos. Garion obejrzał si˛e. Dwóch ludzi biegło w jego stron˛e, jeden z mieczem, drugi z gro´znie zakrzywionym noz˙ em. Uniósł kij, cho´c wiedział, z˙ e nie ma szans. Wtedy nagle stanał ˛ przed nim Silk. Drobny m˛ez˙ czyzna wyskoczył z cienia wprost pod nogi atakujacych ˛ i cała trójka run˛eła na ziemi˛e w plataninie ˛ rak ˛ i nóg. Silk przetoczył si˛e jak kot, poderwał na nogi, odwrócił i kopnał ˛ jednego z le˙zacych ˛ tu˙z poni˙zej ucha. M˛ez˙ czyzna, opadł w drgawkach na bruk. Drugi odczołgał si˛e kawałek i zaczał ˛ wstawa´c, gdy obie pi˛ety Silka trafiły go w twarz — Drasanin o szczurzej twarzy podskoczył,
92
wykr˛ecił si˛e w powietrzu i uderzył z obu nóg. Potem spojrzał na Gariona niemal oboj˛etnie. — Nic ci si˛e nie stało? — zapytał. ´ — Nie — odparł chłopiec. — Swietnie sobie radzisz. — Jestem akrobata.˛ Prosta sprawa, kiedy wiesz, jak to robi´c. — Uciekaja˛ — zauwa˙zył Garion. Silk obejrzał si˛e, lecz dwaj pobici podpierajac ˛ si˛e wzajemnie znikali ju˙z w mrocznej alejce. Barak krzyknał ˛ tryumfalnie i Garion spostrzegł, z˙ e reszta napastników rzuca si˛e do ucieczki. Na ko´ncu uliczki, w przesłanianym płatkami s´niegu s´wietle padajacym ˛ z małego okienka, stał Brill. Szalał z w´sciekło´sci. — Tchórze! — krzyczał do swoich najemników. — Tchórze! Barak ruszył ku niemu i Brill tak˙ze odwrócił si˛e i uciekł p˛edem. — Nic ci si˛e nie stało, ciociu Pol? — spytał Garion podchodzac ˛ do opiekunki. — Oczywi´scie, z˙ e nie — burkn˛eła. — I nie rób tego wi˛ecej, młody człowieku. Zostaw uliczne bójki tym, którzy lepiej si˛e do nich nadaja.˛ — Przecie˙z nic mi nie groziło — zaprotestował. — Miałem kij. — Nie kłó´c si˛e ze mna˛ — odparła. — Nie po to m˛eczyłam si˛e z twoim wychowaniem, z˙ eby´s sko´nczył jako trup w rynsztoku. — Wszyscy zdrowi? — spytał niespokojnie Durnik. — To oczywiste — rzuciła z irytacja.˛ — Mo˙ze lepiej pomógłby´s Staremu Wilkowi przy koniach. — Natychmiast, pani Pol — zgodził si˛e pokornie Durnik. — Doskonała zabawa — Barak podszedł bli˙zej, ocierajac ˛ miecz. — Niewiele krwi, ale spora satysfakcja. — Jestem zachwycona, z˙ e tak uwa˙zasz — odparła kwa´sno ciocia Pol. — Osobi´scie nie przepadam za takimi spotkaniami. Zostawili kogo´s? — Niestety, pani — zaprzeczył Barak. — Za ciasno na dobry zamach, a bruk zbyt s´liski, by stana´ ˛c pewnie. Paru jednak solidnie naznaczyłem. Złamali´smy par˛e ko´sci i wgnietli´smy kilka łbów. Jednak, ogólnie rzecz biorac, ˛ lepsi byli w ucieczce ni˙z w walce. Silk wynurzył si˛e z ciemnej alejki, gdzie s´cigał dwóch m˛ez˙ czyzn, którzy próbowali atakowa´c Gariona. Oczy mu błyszczały i u´smiechał si˛e złowrogo. — Orze´zwiajace ˛ prze˙zycie — stwierdził i roze´smiał si˛e bez wyra´znego powodu. Wilk z Durnikiem uspokoili jako´s rozszalałe konie i podprowadzili je do Gariona i pozostałych. — Nikt nie jest ranny? — chciał wiedzie´c Wilk. — Wszyscy cali — zahuczał Barak. — To zaj´scie nie było warte dobywania miecza. 93
My´sli Gariona kra˙ ˛zyły goraczkowo. ˛ W podnieceniu przemówił nie pomy´slawszy, z˙ e madrzej ˛ byłoby najpierw zastanowi´c si˛e nad cała˛ sprawa.˛ — Skad ˛ Brill wiedział, z˙ e b˛edziemy w Muros? Silk spojrzał na niego uwa˙znie i zmru˙zył oczy. — Mo˙ze jechał za nami z Winoldu — zasugerował. — Przecie˙z zatrzymali´smy si˛e i obserwowali´smy drog˛e — zauwa˙zył Garion, — Nie ruszył za nami, kiedy wyje˙zd˙zali´smy, a potem cały czas pilnowali´smy, co si˛e dzieje z tyłu. Silk zmarszczył czoło. — Mów dalej, chłopcze — powiedział. — My´sl˛e, z˙ e on wiedział, gdzie jedziemy — wyrzucił Garion, walczac ˛ z dziwnym pragnieniem, by nie wspomina´c o tym, co teraz widział wyra´znie. — Co jeszcze? — spytał Wilk. — Kto´s mu powiedział — odparł Garion. — Kto´s, kto miał pewno´sc´ , z˙ e zmierzamy wła´snie tutaj. — Mingan wiedział — wtracił ˛ Silk. — Ale Mingan jest kupcem i nie rozmawiałby o interesach z kim´s takim, jak Brill. — Ale ten Murgo, Asharak, te˙z był w kantorze Mingana, kiedy Mingan nas wynajał. ˛ — Niech˛ec´ do mówienia stała si˛e tak silna, z˙ e Garionowi sztywniał j˛ezyk. — Czemu miałby si˛e nami interesowa´c? — wzruszył ramionami Silk. — Przecie˙z nie wiedział, kim jeste´smy. — A je´sli wiedział? — spytał z wysiłkiem Garion. — Je´sli nie był zwyczajnym Murgiem, ale tym innym. . . jak tamten z grupy, która nas min˛eła par˛e dni po wyje´zdzie z Darine? — Grolim? — oczy Silka rozszerzyły si˛e w zdumieniu. — Tak, gdyby Asharak był Grolimem, pewnie by wiedział, kim jeste´smy i co robimy. — A je´sli ten Grolim, który nas wtedy wyprzedził, to wła´snie Asharak? — chłopiec mówił z trudem. — Mo˙ze naprawd˛e wcale nas nie szukał, tylko jechał na południe, z˙ eby spotka´c Brilla i wysła´c go tutaj? Silk spojrzał na Gariona w skupieniu. — Doskonale — stwierdził cichym głosem. — Bardzo, ale to bardzo dobrze. Moje gratulacje, pani Pol. To naprawd˛e wyjatkowy ˛ chłopak. — Jak wygladał ˛ ten Asharak? — spytał szybko Wilk. — Jak Murgo — wzruszył ramionami Silk. — Powiedział, z˙ e jest z Rak Goska. Wziałem ˛ go za zwykłego szpiega podró˙zujacego ˛ w sprawie, która nas nie dotyczy. Chyba mózg mi wtedy zasnał. ˛ — To si˛e zdarza w kontaktach z Grolimami — pocieszył go Wilk. — Kto´s nas obserwuje — poinformował cichym głosem Durnik. — Z tego okna u góry.
94
Garion podniósł głow˛e. Dostrzegł w oknie na drugim pi˛etrze ciemna,˛ obrysowana˛ przy´cmionym s´wiatłem sylwetk˛e. I ta posta´c wydała mu si˛e niepokojaco ˛ znajoma. Pan Wilk nie ruszył si˛e, lecz jego twarz przybrała nieobecny wyraz — jakby spogladał ˛ do wn˛etrza lub szukał czego´s w my´slach. Po chwili wyprostował si˛e i oczy mu błysn˛eły. Spojrzał na kształty w oknie. — Grolim — oznajmił krótko. — A mo˙ze martwy Grolim — rzucił Silk. Si˛egnał ˛ pod tunik˛e i wydobył długi, ostry jak igła sztylet. Odstapił ˛ na dwa kroki od s´ciany domu, gdzie znajdowało si˛e okno, i płynnym ruchem znad głowy cisnał ˛ sztylet w gór˛e. Trzasn˛eło szkło. Z góry dobiegł stłumiony krzyk i s´wiatło zgasło. Garion poczuł silne ukłucie w lewym ramieniu. — Trafiłem — u´smiechnał ˛ si˛e Silk. — Dobry rzut — przyznał z podziwem Barak. — Człowiek uczy si˛e pewnych rzeczy — odparł skromnie Silk. — Je´sli to Asharak, byłem mu co´s winien za to, z˙ e mnie oszukał w kantorze Mingana. — Przynajmniej b˛edzie miał nad czym my´sle´c — podsumował Wilk. — Teraz przekradanie si˛e przez miasto nie ma sensu. Wiedza,˛ z˙ e tu jeste´smy. Wsiadajmy na konie. Wspiał ˛ si˛e na swego wierzchowca i ruszył st˛epa na czele grupy. Opór przed mówieniem zniknał ˛ i Garion chciał opowiedzie´c wszystkim o Asharaku. W czasie jazdy jednak nie było ku temu okazji. ´ Kiedy dotarli do granic miasta, pognali konie szybkim kłusem. Snieg sypał ju˙z mocno i biel przyprószyła poorany kopytami grunt w zagrodach dla bydła. — B˛edzie zimna noc — zawołał Silk. — Zawsze mo˙zemy wróci´c do Muros — odpowiedział Barak. — Jedna czy dwie bójki rozgrzeja˛ ci krew. Silk za´smiał si˛e i spiał ˛ konia. Obozowisko Algarów le˙zało trzy mile na wschód od miasta. Był to spory ob´ szar otoczony palisada˛ wbitych w ziemi˛e grubych bali. Snieg padał ju˙z tak g˛esty, z˙ e obóz zdawał si˛e mglisty i niewyra´zny. Po obu stronach bramy stały skwierczace ˛ pochodnie, a wart˛e trzymało dwóch gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ wojowników w skórzanych nogawicach, przysypanych s´niegiem skórzanych kurtkach i stalowych hełmach w kształcie garnków. W blasku pochodni migotały ostrza lanc. — Sta´c — zawołał jeden, mierzac ˛ lanca˛ w pana Wilka. — Czego tu szukacie o tej porze? — Musz˛e jak najszybciej porozmawia´c z waszym przywódca˛ stada — odparł grzecznie Wilk. — Czy mog˛e zsia´ ˛sc´ ? Stra˙znicy zamienili kilka słów. — Tak — zdecydował jeden. — Lecz twoi towarzysze musza˛ si˛e troch˛e cofna´ ˛c. Ale nie poza krag ˛ s´wiatła. 95
— Algarowie — mruknał ˛ pod nosem Silk. — Zawsze podejrzliwi. Pan Wilk zsiadł z konia i odrzuciwszy kaptur zbli˙zył si˛e do stra˙zników. I wtedy zdarzyło si˛e co´s dziwnego. Starszy z wartowników spojrzał na siwe włosy i brod˛e pana Wilka, a jego oczy rozszerzyły si˛e w zdumieniu. Szepnał ˛ co´s swemu koledze, po czym obaj pokłonili si˛e nisko. — Nie ma na to czasu — rzucił niech˛etnie starzec. — Prowad´zcie mnie do przywódcy stada. — Jak sobie z˙ yczysz, Czcigodny — odpowiedział starszy stra˙znik i szybko otworzył bram˛e. — O co im chodzi? — szepnał ˛ Garion do cioci Pol. — Algarowie sa˛ zabobonni — odparła krótko. — Nie zadawaj tylu pyta´n. Czekali, a płatki s´niegu osiadały na ich ubraniach i topniały na ko´nskich grzbietach. Po półgodzinie brama otworzyła si˛e znowu. Dwudziestu konnych Algarów, gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ w nabijanych nitami skórzanych kamizelach i stalowych hełmach, wyprowadziło sze´sc´ osiodłanych wierzchowców. Za nimi szedł pan Wilk w towarzystwie wysokiego m˛ez˙ czyzny, o głowie gładko ogolonej, z wyjatkiem ˛ jednego kosmyka włosów na czubku. — Twoja wizyta, Czcigodny, jest zaszczytem dla mego obozu — mówił wy˙ soki m˛ez˙ czyzna. — Zycz˛ e ci szybkiej podró˙zy. — Nie martwi˛e si˛e o to, gdy mam pod soba˛ rumaka Algarów — odparł Wilk. — Moi je´zd´zcy poprowadza˛ was droga,˛ która˛ dobrze znaja.˛ Za kilka godzin b˛edziecie ju˙z daleko od Muros. Przez pewien czas pozostana˛ tam, by si˛e upewni´c, z˙ e nikt was nie s´ledzi. — Nie mam słów, by wyrazi´c swa˛ wdzi˛eczno´sc´ , szlachetny przywódco stada — Wilk skłonił si˛e nisko. — To ja jestem wdzi˛eczny, z˙ e miałem okazj˛e odda´c ci przysług˛e — przywódca stada tak˙ze zgiał ˛ si˛e w ukłonie. W ciagu ˛ minuty siedzieli ju˙z na nowych wierzchowcach. Połowa oddziału Algarów zaj˛eła pozycje na czele, druga połowa zamykała tyły. Zawrócili na zachód i znikn˛eli w mroku s´nie˙znej nocy.
Rozdział 10 Ciemno´sc´ bladła stopniowo, niemal niedostrzegalnie. W padajacym ˛ bez przerwy s´niegu trudno było dostrzec nadej´scie s´witu. Konie, jakby nie znały zm˛eczenia, p˛edziły w coraz mocniejszym blasku, a gruba do p˛ecin warstwa s´niegu tłumiła stukot podków na szerokiej nawierzchni Wielkiego Traktu Północnego. Garion obejrzał si˛e; s´lady ich przejazdu na samej szarej granicy pola widzenia zaczynał wypełnia´c biały puch. Kiedy było ju˙z całkiem widno, pan Wilk s´ciagn ˛ ał ˛ cugle i buchajacy ˛ para˛ wierzchowiec szedł dalej st˛epa. — Daleko ujechali´smy? — spytał Silka starzec. M˛ez˙ czyzna o twarzy łasicy, zaj˛ety wytrzepywaniem s´niegu z fałd płaszcza, rozejrzał si˛e uwa˙znie wypatrujac ˛ jakiego´s znaku w´sród mglistej zasłony białych płatków. — Dziesi˛ec´ mil — o´swiadczył w ko´ncu. — Mo˙ze troch˛e wi˛ecej. — Paskudny sposób podró˙zowania — mruknał ˛ Barak. Skrzywił si˛e, zmieniajac ˛ pozycj˛e w siodle. — Pomy´sl, jak si˛e czuje twój ko´n — u´smiechnał ˛ si˛e Silk. — Jak daleko jest do Camaaru? — spytała ciocia Pol. — Z Muros czterdzie´sci mil. — Musimy poszuka´c schronienia — stwierdziła. — Nie mo˙zna galopowa´c czterdziestu mil bez odpoczynku, cho´cby nie wiem kto nas s´cigał. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy musieli si˛e teraz martwi´c po´scigiem — zauwa˙zył Wilk. — Algarowie zatrzymaja˛ Brilla i jego zbirów, a nawet Asharaka, je´sli spróbuje nas goni´c. — Przynajmniej do tego moga˛ si˛e przyda´c Algarowie — o´swiadczył sucho Silk. — Je´sli mnie pami˛ec´ nie myli, jakie´s pi˛ec´ mil stad ˛ na zachód powinien by´c imperialny zajazd — powiedział Wilk. — Powinni´smy tam dotrze´c przed południem. — Pozwola˛ nam si˛e zatrzyma´c? — spytał z powatpiewaniem ˛ Durnik. — O ile wiem, Tolnedranie raczej nie słyna˛ z go´scinno´sci. 97
— Tolnedranie sprzedaja˛ wszystko, byle za odpowiednia˛ cen˛e — wyja´snił Silk. — Zajazd to dobre miejsce na odpoczynek. Nawet je´sli Brill i Asharak omina˛ Algarów i nas tam znajda,˛ legioni´sci nie pozwola˛ na z˙ adne głupstwa w obr˛ebie swoich murów. — Dlaczego w Sendarii stacjonuja˛ tolnedra´nscy z˙ ołnierze? — zdziwił si˛e Garion w przypływie patriotycznych uczu´c. — Gdzie sa˛ szerokie trakty, tam znajdziesz legiony — odparł Silk. — Tolnedranie sa˛ jeszcze lepsi w podpisywaniu paktów ni˙z w oszukiwaniu na wadze swoich klientów. — Jeste´s niekonsekwentny, Silku — parsknał ˛ pan Wilk. — Ich szlaki ci nie przeszkadzaja,˛ ale nie lubisz legionistów. Nie mo˙zesz mie´c jednego bez drugiego. — Nigdy nie twierdziłem, z˙ e jestem konsekwentny — odparł niedbale spiczastonosy m˛ez˙ czyzna. — Ruszajmy lepiej, je´sli mamy przed południem dotrze´c do watpliwych ˛ wygód imperialnego zajazdu. Nie chc˛e odbiera´c Jego Imperialnej Wysoko´sci szansy obrobienia moich kieszeni. — Słusznie — zgodził si˛e Wilk. — Jed´zmy. Wbił pi˛ety w boki algarskiego rumaka, który ju˙z zaczynał ta´nczy´c pod nim niecierpliwie. Zajazd, do którego dojechali w pełnym s´wietle mro´znego południa, okazał si˛e ciagiem ˛ solidnych budynków otoczonych jeszcze solidniejszym murem. Stacjonujacy ˛ tu legioni´sci w niczym nie przypominali o´slizłych tolnedra´nskich kupców, których Garion spotykał do tej pory. Ci zawodowi z˙ ołnierze o ogorzałych, zdecydowanych twarzach, w wypolerowanych zbrojach i hełmach z pióropuszami, nosili si˛e dumnie, a nawet arogancko wiedzac, ˛ z˙ e stoi za nimi pot˛ega Tolnedry. Posiłki w jadalni były proste i zdrowe, ale potwornie drogie; niewielkie izby sypialne, pedantycznie czyste, z twardymi, waskimi ˛ łó˙zkami i grubymi wełnianymi kocami, tak˙ze nietanie. Porzadna ˛ stajnia równie˙z solidnie naruszyła sakiewk˛e pana Wilka. Garion zastanawiał si˛e, ile te˙z kosztuje ich pobyt w imperialnym zaje´zdzie, ale starzec płacił za wszystko z absolutna˛ oboj˛etno´scia,˛ jakby owa sakiewka nie miała dna. — Odpoczniemy tutaj do jutra — oznajmił, gdy sko´nczyli jedzenie. — Mo˙ze s´nieg wypada si˛e do rana. Nie podoba mi si˛e ta s´lepa jazda przez s´nie˙zyc˛e. W taka˛ pogod˛e zbyt wiele rzeczy mo˙ze si˛e ukry´c na naszej drodze. Nieprzytomny ze zm˛eczenia Garion przyjał ˛ te słowa z wdzi˛eczno´scia.˛ Drzemał za stołem. Pozostali rozmawiali cicho, on jednak nie potrafił nawet słucha´c, o czym mówia.˛ — Garionie — spytała go wreszcie ciocia Pol. — Dlaczego nie idziesz do łó˙zka? — Nic mi nie jest, ciociu — odparł rozbudzony, ura˙zony na nowo tym, z˙ e traktuje si˛e go jak dziecko. — Ju˙z, Garionie — powiedziała tym doprowadzajacym ˛ do w´sciekło´sci tonem, 98
który tak dobrze znał. Miał wra˙zenie, z˙ e przez całe z˙ ycie powtarza mu tylko: „Ju˙z, Garionie”. Wiedział jednak, z˙ e lepiej si˛e z nia˛ nie spiera´c. Wstał i ze zdziwieniem stwierdził, z˙ e dr˙za˛ pod nim nogi. Ciocia Pol podniosła si˛e tak˙ze i wyprowadziła go z jadalni. — Sam trafi˛e — zaprotestował. — Oczywi´scie. A teraz chod´z. Kiedy wczołgał si˛e ju˙z do łó˙zka w swojej izdebce, otuliła go starannie kocem a˙z po szyj˛e. — Nie odkrywaj si˛e. Nie chc˛e, z˙ eby´s złapał przezi˛ebienie. Poło˙zyła mu na czole chłodna˛ dło´n — jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem. — Ciociu Pol — mruknał ˛ sennie. — Tak, Garionie? — Kim byli moi rodzice? To znaczy, jak si˛e nazywali? Spojrzała na niego z powaga.˛ — Porozmawiamy o tym kiedy indziej. — Chc˛e wiedzie´c — upierał si˛e chłopiec. — Dobrze. Twój ojciec miał na imi˛e Geran, a matka Ildera. Garion zastanowił si˛e chwil˛e. — To nie sa˛ sendarskie imiona. — Nie sa˛ — zgodziła si˛e ciocia Pol. — A dlaczego? — To bardzo długa historia. Jeste´s zbyt zm˛eczony, by słucha´c jej akurat teraz. Pod wpływem nagłego impulsu wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ znamieniem na dłoni białego pasemka jej włosów. Jak poprzednim razem, ten mrowiacy ˛ kontakt jakby otwierał okno w jego umy´sle. Tym razem jednak zobaczył przez nie co´s o wiele bardziej powa˙znego. Był tam gniew, w´sciekło´sc´ i jedna twarz — dziwnie podobna do twarzy pana Wilka, a przecie˙z inna. Cała szalejaca ˛ furia skierowana była przeciw tej twarzy. Ciocia Pol cofn˛eła głow˛e. — Prosiłam, z˙ eby´s tego nie robił, Garionie — powiedziała rzeczowo. — Nie jeste´s jeszcze gotowy. — Kiedy´s musisz mi powiedzie´c, co to znaczy. — Mo˙ze — zgodziła si˛e. — Ale nie teraz. Zamknij oczy i s´pij. Wtedy, jakby to polecenie osłabiło jako´s jego wolej w jednej chwili zapadł w gł˛eboki, spokojny sen. ´ Nast˛epnego ranka s´nieg przestał pada´c. Swiat za murami imperialnego zajazdu okrywał gruby, monotonnie biały płaszcz a powietrze wydawało si˛e przesycone rodzajem wilgotnej zawiesiny, która była niemal — chocia˙z nie całkiem — mgła.˛ — O, mglista Sendario — rzucił ironicznie Silk przy s´niadaniu. — Dziwi˛e si˛e czasem, z˙ e całe królestwo nie zardzewieje ze szcz˛etem.
99
Jechali cały dzie´n szybkim, pochłaniajacym ˛ dystans kłusem, wieczorem za´s natrafili na kolejny imperialny zajazd, niemal identyczny jak ten, który opu´scili rano. Były tak podobne, z˙ e Garion miał wra˙zenie, i˙z po całym dniu jazdy wrócili tylko do punktu startu. Gdy odprowadzali konie do stajni, podzielił si˛e swoja˛ opinia˛ z Silkiem. — Tolnedranie sa˛ bardzo konsekwentni — odparł Silk. — Wszystkie ich zajazdy sa˛ dokładnie takie same. Te same zabudowania znajdziesz w Drasni, Algarii, Arendii i wsz˛edzie, gdzie biegna˛ ich trakty. Ten brak wyobra´zni to ich jedyna słabo´sc´ . — Czy nie nudza˛ si˛e robieniem ciagle ˛ tego samego? — Chyba w ten sposób czuja˛ si˛e pewniej — parsknał ˛ Silk. — Chod´z, poszukamy jakiej´s kolacji. Na drugi dzie´n sypało znowu, ale koło południa Garion wyczul zapach inny ni˙z ta lekka wo´n, jaka˛ s´nieg zdawał si˛e emanowa´c. Jak wtedy, gdy zbli˙zali si˛e do Darine, pochwycił aromat morza i wiedział, z˙ e ich podró˙z dobiega ko´nca. Camaar, najwi˛eksze miasto Sendarii i wielki port północnych mórz, od niepami˛etnych czasów rozciagał ˛ si˛e szeroko wokół uj´scia rzeki Wielki Camaar. Stanowił naturalne zachodnie zako´nczenie Wielkiego Traktu Północnego, biegnacego ˛ do Boktoru w Drasni, i równie naturalne zako´nczenie północne Wielkiego Traktu Zachodniego, który si˛egał przez Arendi˛e a˙z do Tolnedry i stolicy imperium, Tol Honeth. Twierdzenie, z˙ e wszystkie drogi ko´ncza˛ si˛e w Camaarze, nie było przesadnie dalekie od prawdy. Chłodnym pó´znym popołudniem zje˙zd˙zali z płaskiego wzniesienia ku miastu. W pewnej odległo´sci od bramy ciocia Pol zatrzymała si˛e. — Poniewa˙z nie udajemy ju˙z włócz˛egów — o´swiadczyła — nie widz˛e potrzeby zatrzymywania si˛e ciagle ˛ w podejrzanych gospodach. — Szczerze mówiac, ˛ nie zastanawiałem si˛e nad tym — przyznał pan Wilk. — A ja tak — stwierdziła. — Mam ju˙z do´sc´ przydro˙znych zajazdów i brudnych wiejskich ober˙zy. Potrzebuj˛e kapieli, ˛ czystego łó˙zka i porzadnego ˛ jedzenia. Je´sli nie macie nic przeciw temu, tym razem sama znajd˛e dla nas nocleg. — Oczywi´scie, Pol — zgodził si˛e potulnie pan Wilk. — Jak sobie z˙ yczysz. — Doskonale — odparła i ruszyła ku bramie miasta. Pozostali jechali za nia.˛ — Jakie sprawy macie w Camaarze? — spytał niezbyt uprzejmie jeden ze stra˙zników w futrzanych pelerynach. Ciocia Pol zrzuciła z głowy kaptur i spojrzała na niego kamiennym wzrokiem. — Jestem ksi˛ez˙ na˛ Erat — oznajmiła dumnie. — Tamci to mój orszak, a moje sprawy w Camaarze nikogo nie powinny obchodzi´c. Stra˙znik zamrugał oczami i skłonił si˛e z szacunkiem. — Prosz˛e o wybaczenie, wasza miło´sc´ . Nie chciałem by´c nieuprzejmy. — Doprawdy? — spytała ciocia Pol lodowatym tonem, wcia˙ ˛z spogladaj ˛ ac ˛ gro´znie. 100
— Nie poznałem waszej miło´sci — bełkotał nieszcz˛esny wojak, kulac ˛ si˛e pod jej dumnym spojrzeniem. — Czy mógłbym w czym´s pomóc? — Nie sadz˛ ˛ e — ciocia Pol zmierzyła go wzrokiem. — Jaki jest najlepszy zajazd w Camaarze? — To chyba „Pod Lwem”, pani. — I. . . ? — spytała niecierpliwie. — I co, pani? — zmieszał si˛e stra˙znik. — Jak do niego trafi´c? — wyja´sniła. — Nie stój z otwarta˛ g˛eba,˛ jak głupek, tylko mów. — To za komorami celnymi — odparł stra˙znik, czerwieniac ˛ si˛e lekko. — Pojedziesz, pani, ta˛ ulica˛ a˙z do Placu Celnego. Tam ju˙z ka˙zdy wska˙ze ci drog˛e. Ciocia Pol naciagn˛ ˛ eła z powrotem kaptur. — Dajcie mu co´s — rzuciła przez rami˛e i wjechała do miasta nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie. — Dzi˛eki — powiedział stra˙znik, gdy Wilk pochylił si˛e i wr˛eczył mu miedziaka. — Musz˛e przyzna´c, z˙ e nigdy dotad ˛ nie słyszałem o ksi˛ez˙ nej Erat. — Szcz˛es´liwy z ciebie człowiek — westchnał ˛ Wilk. — Jest bardzo pi˛ekna — dodał z podziwem tamten. — A temperament odpowiada jej urodzie. — Dostrzegłem to. — Zauwa˙zyli´smy twoja˛ spostrzegawczo´sc´ — rzucił kpiaco ˛ Silk. Pop˛edzili konie i dogonili cioci˛e Pol. — Ksi˛ez˙ na Erat? — spytał Silk z lekkim zdziwieniem. — Zirytowały mnie maniery tego człowieka — odparła dumnie. — Mam ju˙z do´sc´ okazywania pokory obcym. Na Placu Celnym Silk zatrzymał jakiego´s kupca, brnacego ˛ z po´spiechem po zasypanym s´niegiem chodniku. — Hej, ty — rzucił mo˙zliwie obra´zliwym tonem, zaje˙zd˙zajac ˛ handlarzowi drog˛e. — Moja pani, ksi˛ez˙ na Erat, szuka zajazdu zwanego „Pod Lwem”. Bad´ ˛ z tak dobry i wska˙z nam drog˛e. Kupiec zamrugał oczami i zaczerwienił si˛e ura˙zony. — Ta˛ ulica˛ — odparł krótko, wskazujac ˛ palcem. — Spory kawałek. B˛edzie po lewej stronie. Nad wej´sciem wisi szyld z lwem. Silk parsknał ˛ pogardliwie, cisnał ˛ kilka monet w s´nieg u stóp zatrzymanego i dumnie zawrócił konia. Garion zauwa˙zył, z˙ e kupiec był w´sciekły, ale schylił si˛e, by poszuka´c w s´niegu pieni˛edzy. — Nie sadz˛ ˛ e, by który´s z tych ludzi szybko o nas zapomniał — mruknał ˛ kwas´no Wilk, gdy odjechali na bezpieczna˛ odległo´sc´ . — Zapami˛etaja˛ przejazd aroganckiej arystokratki — odparł Silk. — Przebranie równie dobre jak ka˙zde inne.
101
Kiedy dotarli do zajazdu, ciocia Pol za˙zadała ˛ nie zwyczajnych sypialni, ale całego apartamentu. — Mój szambelan ci zapłaci — o´swiadczyła ober˙zy´scie, wskazujac ˛ pana Wilka. — Nasze juczne konie i reszta słu˙zby zostały troch˛e z tyłu, b˛ed˛e wi˛ec potrzebowała krawcowej i pokojówki. Dopilnuj tego. Odwróciła si˛e i wynio´sle zacz˛eła wchodzi´c długimi schodami. Przed nia˛ szedł posługacz wskazujac ˛ drog˛e. — Ksi˛ez˙ na ma bardzo stanowczy charakter — odezwał si˛e niepewnie ober˙zysta, gdy Wilk odliczał pieniadze. ˛ — To prawda — przyznał starzec. — Przekonałem si˛e, z˙ e sprzeciw wobec jej z˙ ycze´n nie jest rzecza˛ rozsadn ˛ a.˛ — Wykorzystam twe do´swiadczenie — zapewnił ober˙zysta. — Moja córka b˛edzie odpowiednia. Po´sl˛e ja,˛ by słu˙zyła jej wysoko´sci za pokojówk˛e. — Wielkie dzi˛eki, przyjacielu — wtracił ˛ Silk. — Nasza pani staje si˛e bardzo nerwowa, gdy musi czeka´c na to, czego za˙zada. ˛ Zwykle to my najbardziej cierpimy wskutek jej niezadowolenia. Rz˛edem ruszyli do apartamentu cioci Pol. Garion nie widział jeszcze poko´ ju udekorowanego tak bogato, jak tutejszy salon. Sciany zawieszono gobelinami, tkanymi w niezwykłe wzory. Mnóstwo s´wiec, prawdziwych woskowych s´wiec, a nie kopcacych ˛ łojówek, l´sniło w s´ciennych lichtarzach i w masywnym kandelabrze stojacym ˛ na wypolerowanym stole. Solidny, ciepły ogie´n ta´nczył wesoło w kominku, a wielki dywan z oryginalnym deseniem pokrywał podłog˛e. Ciocia Pol stała przy palenisku i grzała zmarzni˛ete dłonie. — Czy to nie lepsze, ni˙z jaka´s rozpadajaca ˛ si˛e karczma na nabrze˙zu, cuchnaca ˛ ryba˛ i nie mytymi marynarzami? — zapytała. — Je´sli ksi˛ez˙ na Erat wybaczy mi s´miało´sc´ — odparł nieco zgry´zliwie Wilk — to trudno w taki sposób nie zwróci´c na siebie uwagi. W dodatku koszt naszego pobytu wykarmiłby cały legion przez tydzie´n. — Dziecinniejesz na staro´sc´ i robisz si˛e skapy, ˛ Stary Wilku — stwierdziła. — Kapry´sna arystokratka nie wzbudza podejrze´n, natomiast twoje wozy nie przeszkodziły temu obrzydliwemu Brillowi. To przebranie gwarantuje przynajmniej pewne wygody i pozwala na szybsza˛ podró˙z. — Mam tylko nadziej˛e, z˙ e nie b˛edziemy tego z˙ ałowa´c — mruknał ˛ Wilk. — Przesta´n burcze´c, staruszku — powiedziała. — Rób jak chcesz, Pol — westchnał. ˛ — Wła´snie mam zamiar. — A co my mamy robi´c, pani Pol? — spytał z wahaniem Durnik. Jej wyniosłe maniery wyra´znie go deprymowały. — Nie wiem, jak zachowuje si˛e szlachta. — To całkiem proste, Durniku — zmierzyła go wzrokiem, oceniajac ˛ prosta,˛ budzac ˛ a˛ zaufanie twarz, jego spokój i umiej˛etno´sci. — Co powiesz na funkcj˛e koniuszego ksi˛ez˙ nej Erat? I opiekuna jej stajni? 102
— Wspaniałe tytuły dla zaj˛ecia, które wykonuj˛e przez całe z˙ ycie — u´smiechnał ˛ si˛e z zakłopotaniem Durnik. — Praca nie sprawi kłopotów, ale tytuły moga˛ z czasem zacia˙ ˛zy´c. ´ — Swietnie sobie poradzisz — uspokoił go Silk. — Twoja uczciwa twarz skłania ludzi do wiary we wszystko, co im powiesz. Gdybym to ja miał taka,˛ mógłbym ukra´sc´ pół s´wiata. Spojrzał na cioci˛e Pol. — Jaka˛ rol˛e przewidziała´s dla mnie, pani? — B˛edziesz moim poborca˛ — postanowiła. — Złodziejstwo kojarzone zwykle z tym stanowiskiem, powinno ci odpowiada´c. Silk skłonił si˛e z ironia.˛ — A ja? — Barak s´miał si˛e otwarcie. — Mój rycerz. Nie sadz˛ ˛ e, by kto´s uwierzył, z˙ e jeste´s baletmistrzem. Po prostu bad´ ˛ z w pobli˙zu i wygladaj ˛ gro´znie. — A co ze mna,˛ ciociu Pol? — chciał wiedzie´c Garion. — Co ja mam robi´c? — Mo˙zesz by´c moim paziem. — A co robi pa´z? — B˛edziesz mi nosił ró˙zne rzeczy. — Zawsze to robiłem. Czy teraz tak si˛e to nazywa? — Nie bad´ ˛ z impertynencki. Masz tak˙ze otwiera´c drzwi i anonsowa´c go´sci. A kiedy ogarnie mnie melancholia, mo˙zesz mi za´spiewa´c. ´ — Spiewa´ c? — zapytał ze zdumieniem. — Ja? — Taki jest zwyczaj. — Nie ka˙zesz mi tego robi´c, ciociu Pol, prawda? — Wasza miło´sc´ — poprawiła. — Nie b˛edziesz czuła miło´sci, je´sli posłuchasz mojego s´piewu — uprzedził. — Nie mam najlepszego głosu. ´ — Swietnie sobie poradzisz, kochanie. — A ja otrzymałem ju˙z funkcj˛e szambelana waszej wysoko´sci — dodał Wilk. — Mojego głównego rzadcy ˛ — sprostowała. — Zarzadzaj ˛ acego ˛ moimi włos´ciami. I opiekuna mojej kiesy. — Co´s mi mówiło, z˙ e b˛edzie to cz˛es´cia˛ moich zada´n. Kto´s delikatnie zastukał w drzwi. — Zobacz, kto to, Garionie — poleciła ciocia Pol. Na korytarzu czekała młoda dziewczyna o jasnobrazowych ˛ włosach, ubrana w ciemna˛ sukienk˛e, wykrochmalony fartuszek i troch˛e za du˙zy czepek. Miała bardzo du˙ze piwne oczy, które l˛ekliwie wpatrywały si˛e w Gariona. — Słucham? — zapytał. — Przysłano mnie, bym usługiwała ksi˛ez˙ nej — wyja´sniła cichym głosem. — Przybyła pokojówka, wasza miło´sc´ — zaanonsował Garion. — To doskonale — ucieszyła si˛e ciocia Pol. — Wejd´z, dziecko. 103
Dziewczyna przekroczyła próg. — Jaka s´liczna buzia — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Dzi˛ekuj˛e, wasza wysoko´sc´ — dziewczyna dygn˛eła i zarumieniła si˛e skromnie. — A jak masz na imi˛e? — Wołaja˛ mnie Donia, pani. — Pi˛ekne imi˛e. A teraz przejd´zmy do powa˙zniejszych spraw. Czy jest tutaj ła´znia? ´ Nast˛epnego ranka wcia˙ ˛z padało. Snieg gruba˛ warstwa˛ pokrywał dachy budynków i waskie ˛ uliczki miasta. — Zbli˙zamy si˛e chyba do ko´nca naszych poszukiwa´n — mruknał ˛ Wilk, wygladaj ˛ ac ˛ w skupieniu przez nierówna˛ szyb˛e okna w pokoju z gobelinami. — Nie przypuszczam, by ten, którego s´cigamy, zatrzymał si˛e w Camaarze na dłu˙zej — zauwa˙zył Silk. — Mało prawdopodobne — przyznał Wilk. — Ale gdy trafimy na jego s´lad, b˛edziemy mogli ruszy´c o wiele szybciej. Chod´zmy do miasta. Sprawdzimy, czy mam racj˛e. Po ich wyj´sciu, Garion porozmawiał chwil˛e z Donia,˛ która była mniej wi˛ecej w jego wieku. Cho´c nie dorównywała uroda˛ Zubrette, chłopiec uznał jej delikatny głos i wielkie piwne oczy za niezwykle atrakcyjne. Sprawy mi˛edzy nimi układały si˛e jak najlepiej a˙z do przyj´scia krawcowej — Donia była niezb˛edna w komnacie, gdzie ksi˛ez˙ na Erat przymierzała swe nowe suknie. Poniewa˙z Durnik wyra´znie czuł si˛e nieswojo w bogatym otoczeniu pokoju, po s´niadaniu poszedł do stajni i Garionowi pozostało towarzystwo olbrzymiego Baraka, który niewielkim kamieniem cierpliwie polerował szczerb˛e w ostrzu miecza — pamiatk˛ ˛ e z potyczki w Muros. Chłopiec nie czuł si˛e zbyt pewnie przy tym pot˛ez˙ nym, rudobrodym m˛ez˙ czy´znie. Barak rzadko zabierał głos, a wokół niego zdawała si˛e unosi´c aura gro´zby. Dlatego Garion sp˛edził ranek ogladaj ˛ ac ˛ gobeliny na s´cianach salonu. Przedstawiono na nich rycerzy w pełnej zbroi, zamki na szczytach wzgórz i dziwnie kanciaste damy, zadumane w ogrodach. — Arendzkie — zabrzmiał tu˙z za jego plecami głos Baraka. Olbrzym poruszał si˛e tak cicho, z˙ e Garion go nie usłyszał. — Skad ˛ wiesz? — spytał uprzejmie. — Arendowie gustuja˛ w gobelinach — o´swiadczył Barak. — Tkaniem takich obrazów zajmuja˛ si˛e kobiety, kiedy m˛ez˙ czy´zni wyruszaja˛ wgniata´c sobie zbroje. — Czy naprawd˛e to nosza? ˛ — Garion wskazał ci˛ez˙ kozbrojnego rycerza, przedstawionego na gobelinie. — Tak — za´smiał si˛e Barak. — I jeszcze wi˛ecej. Nawet ich konie maja˛ zbroje. Niemadry ˛ sposób walki. Chłopiec przesunał ˛ czubkiem stopy po dywanie. — Czy to te˙z arendzkie? 104
— Mallorea´nskie — pokr˛ecił głowa˛ m˛ez˙ czyzna. — Jak tu trafił z Mallorei? Słyszałem, z˙ e to strasznie daleko, na drugim ko´ncu s´wiata. — Kawał drogi — zgodził si˛e Barak. — Ale kupiec pojedzie dwa razy dalej, byle osiagn ˛ a´ ˛c zysk. Takie przedmioty transportuje si˛e zwykle Północnym Szlakiem Karawan, z Gar og Nadrak do Boktoru. Bogacze wysoko cenia˛ mallorea´nskie dywany. Osobi´scie nie przepadam za nimi, bo nie lubi˛e niczego, co ma zwiazek ˛ z Angarakami. — Ilu jest wła´sciwie Angaraków? — zainteresował si˛e Garion. — Widziałem Thullów i Murgów, słyszałem opowie´sci o Vo Mimbre i w ogóle, ale tak naprawd˛e niewiele o nich wiem. — Jest pi˛ec´ plemion — Barak usiadł i na powrót zajał ˛ si˛e polerowaniem. — Murgowie, Thullowie, Nadrakowie, Malloreanie i, oczywi´scie, Grolimowie. Zamieszkuja˛ cztery królestwa wschodu: Mallore˛e, Gar og Nadrak, Mishrak ac Thull i Cthol Murgos. — A gdzie mieszkaja˛ Grolimowie? — W z˙ adnym konkretnym miejscu — odparł ponuro Barak. — Grolimowie to kapłani Toraka Jednookiego. Mo˙zna ich spotka´c wsz˛edzie na ziemiach Angaraków. To oni składaja˛ ofiary Torakowi. No˙ze Grolimów przelały wi˛ecej krwi Angaraków ni˙z tuzin bitew pod Vo Mimbre. Garion zadr˙zał. — Dlaczego Torakowi sprawia taka˛ przyjemno´sc´ wyrzynanie własnego ludu? — Któ˙z mo˙ze wiedzie´c — Barak wzruszył ramionami. — To niezwykły, zły Bóg. Niektórzy wierza,˛ z˙ e popadł w obł˛ed, gdy u˙zył Klejnotu Aldura, by podzieli´c s´wiat. Klejnot odpłacił mu, wypalajac ˛ lewe oko i spopielajac ˛ r˛ek˛e. — Jak mo˙zna podzieli´c s´wiat? Nigdy nie rozumiałem tej cz˛es´ci opowie´sci. — Moc Klejnotu Aldura potrafi dokona´c wszystkiego. Gdy Torak wzniósł go nad głow˛e, jego pot˛ega rozłupała ziemi˛e i napłyn˛eło morze, by zala´c lad. ˛ To bardzo stara historia, ale sadz˛ ˛ e, z˙ e chyba prawdziwa. — A gdzie jest teraz Klejnot Aldura? — spytał nagle Garion. Barak spojrzał na niego lodowato bł˛ekitnymi oczami. Milczał. ˙ — Wiesz, co my´sl˛e? — powiedział tkni˛ety nagłym impulsem chłopiec. — Ze ˙ to Klejnotu szuka pan Wilk. to wła´snie Klejnot Aldura skradziono. Ze — A ja sadz˛e, z˙ e lepiej b˛edzie, je´sli przestaniesz my´sle´c o tej sprawie — ostrzegł Barak. — Ale ja chc˛e wiedzie´c — zaprotestował Garion. Ciekawo´sc´ nie pozwalała mu zrezygnowa´c, mimo słów Baraka i ostrzegawczego głosu w mózgu. — Wszyscy traktuja˛ mnie tu jak głupie dziecko. Wlok˛e si˛e tylko z tyłu i nie mam poj˛ecia, co wła´sciwie robimy. Kim jest naprawd˛e pan Wilk? Dlaczego Algarowie tak si˛e zachowywali, kiedy go zobaczyli? Jak mo˙ze poda˙ ˛za´c za czym´s, czego nie widzi? Wytłumacz mi to, Baraku. Prosz˛e. 105
— Nie licz na mnie — za´smiał si˛e wielkolud. — Gdybym popełnił ten bład, ˛ twoja ciocia Pol wyrwałaby mi brod˛e po jednym włosku. — Chyba si˛e jej nie boisz? — Ka˙zdy si˛e jej boi, je´sli ma cho´c odrobin˛e rozsadku ˛ — Barak wstał i wsunał ˛ miecz do pochwy. — Cioci Pol? — zdziwił si˛e Garion. — Ty te˙z si˛e jej boisz — zauwa˙zył Barak. — Wcale nie — zaprotestował chłopiec i równocze´snie zdał sobie spraw˛e, z˙ e nie jest to do ko´nca prawda.˛ — No. . . to nie chodzi o strach. Raczej. . . — urwał, nie wiedzac, ˛ jak to wytłumaczy´c. — No wła´snie — stwierdził Barak. — A ja nie jestem głupszy od ciebie. Zadajesz zbyt wiele pyta´n, na które nie powinienem odpowiada´c. Je´sli chcesz si˛e dowiedzie´c, spytaj swojej cioci. — Nic nie powie — odparł smutnie chłopiec. — W ogóle nic mi nie mówi. Nawet o moich rodzicach bardzo niewiele. — To dziwne — Barak zmarszczył brwi. — Chyba nie byli Sendarami. Ich imiona nie były sendarskie, a Silk uwa˙za, z˙ e ja te˙z nie jestem, a przynajmniej nie wygladam ˛ na Sendara. Barak przyjrzał mu si˛e z uwaga.˛ — Nie — orzekł w ko´ncu. — Teraz, kiedy ju˙z o tym wspomniałe´s, rzeczywis´cie widz˛e, z˙ e nie. Najbardziej przypominasz Rivanina, ale te˙z niezupełnie. — Czy ciocia Pol jest Rivanka? ˛ Wielkolud lekko zmru˙zył oczy. — Dochodzimy chyba do kolejnego pytania, na które nie powinienem odpowiada´c. — I tak si˛e kiedy´s dowiem. — Ale nie dzisiaj. Chod´z, przyda mi si˛e troch˛e gimnastyki. Wyjdziemy na podwórze i naucz˛e ci˛e, jak u˙zywa´c miecza. — Mnie? — cała dociekliwo´sc´ Gariona znikn˛eła nagle na sama˛ my´sl o mieczu. — Jeste´s w odpowiednim wieku, by zacza´ ˛c nauk˛e. Ta umiej˛etno´sc´ mo˙ze ci si˛e kiedy´s przyda´c. Pó´znym popołudniem, gdy rami˛e Gariona było całe obolałe od wywijania ci˛ez˙ kim mieczem Baraka, a sama idea nauki rycerskiego kunsztu wydawała si˛e o wiele mniej pociagaj ˛ aca, ˛ wrócili pan Wilk z Silkiem. Byli przemoczeni po całodziennym brodzeniu w s´niegu, lecz oczy starca błyszczały, a twarz wyra˙zała dziwne podniecenie. Poprowadził wszystkich do salonu. — Popro´s ciotk˛e, z˙ eby do nas dołaczyła ˛ — polecił Garionowi, zdejmujac ˛ ci˛ez˙ ki od wilgoci płaszcz. Stanał ˛ przy kominku, by si˛e rozgrza´c. Chłopiec wyczuł, z˙ e pora nie jest odpowiednia na zadawanie pyta´n. Podbiegł do l´sniacych ˛ drzwi, za którymi ciocia Pol sp˛edziła cały dzie´n w towarzystwie krawcowej. 106
— O co chodzi? — usłyszał jej głos. — Pan. . . tego. . . chciałem powiedzie´c, z˙ e wrócił twój szambelan, pani — Garion w ostatniej chwili przypomniał sobie, z˙ e ciocia Pol nie jest sama. — Prosi o chwil˛e rozmowy. — Zaraz wyjd˛e. Zjawiła si˛e po minucie i starannie zamkn˛eła za soba˛ drzwi. Garion wstrzymał oddech. Miała na sobie wspaniała,˛ bł˛ekitna˛ sukni˛e z aksamitu i jej wyglad ˛ zapierał dech w piersi. Chłopiec patrzył oszołomiony. — Gdzie on jest? — spytała. — Nie gap si˛e. Garionie. To niegrzecznie. — Jeste´s pi˛ekna, ciociu Pol — wybełkotał. — Tak, skarbie — poklepała go po policzku. — Wiem o tym. Gdzie jest Stary Wilk? — W pokoju z gobelinami — Garion nadal nie potrafił oderwa´c od niej oczu. — Chod´zmy wi˛ec — z godno´scia˛ kroczyła krótkim korytarzykiem. Gdy weszli do salonu, wszyscy stali wokół kominka. — O co chodzi? — zapytała. Wilk obejrzał si˛e. Oczy wcia˙ ˛z mu błyszczały. — Znakomity wybór, Pol — orzekł z zachwytem. — Zawsze najlepiej ci było w niebieskim. — Podoba ci si˛e? — uniosła ramiona i z dziewcz˛eca˛ niemal rado´scia˛ obróciła si˛e dookoła, by wszyscy mogli ja˛ podziwia´c. — Mam nadziej˛e, z˙ e tak staruszku, poniewa˙z b˛edzie ci˛e to kosztowa´c mnóstwo pieni˛edzy. — Byłem tego pewien — roze´smiał si˛e Wilk. Suknia cioci Pol wywarła bole´snie silne wra˙zenie na Durniku. Biedak dosłownie wytrzeszczył oczy, a jego twarz na przemian bladła i czerwieniała, by wreszcie przybra´c wyraz tak beznadziejnego smutku, z˙ e Garion wzruszył si˛e do gł˛ebi. Silk i Barak w milczeniu i wyjatkowo ˛ zgodnie skłonili si˛e przed ciocia Pol, a jej oczy błysn˛eły w odpowiedzi na ten hołd. — Był tutaj — oznajmił ju˙z powa˙znie Wilk. — Jeste´s pewien? — spytała. — W samych kamieniach wyczuwam wspomnienie jego przej´scia. — Czy przybył morzem? — Nie. Wysiadł chyba na brzeg w jakiej´s ukrytej zatoczce, a dalej ruszył la˛ dem. — I znowu wsiadł na statek? — Watpi˛ ˛ e. Znam go dobrze. Na morzu nie czuje si˛e najlepiej. — Poza tym — wtracił ˛ Barak — wystarczyłoby jedno słowo do króla Anhega, a jego tropem ruszyłoby sto okr˛etów. Nikt na morzu nie zdoła si˛e ukry´c przed statkami Chereku, a on o tym wie. — To prawda — przyznał Wilk. — Woli chyba omija´c dziedziny Alornów. Pewnie dlatego nie wyruszył Traktem Północnym przez Algari˛e i Drasni˛e. Duch 107
Belara jest ciagle ˛ silny w ich królestwach i nawet ten złodziej nie jest tak zuchwały, by ryzykowa´c spotkanie z Bogiem-Nied´zwiedziem. — Pozostaje wi˛ec Arendia — stwierdził Silk. — Albo ziemia Ulgosów. — Raczej Arendia — mruknał ˛ Wilk. — Gniew ULa jest jeszcze straszniejszy ni˙z Belara. — Przepraszam — przerwał Durnik, nie spuszczajac ˛ wzroku z cioci Pol. — To bardzo powikłane. Nie wiem, kim wła´sciwie jest ten złodziej. — Przykro mi, dzielny Durniku — odparł Wilk. — Ale nie powinni´smy wymawia´c jego imienia. Dysponuje pewnymi siłami, które moga˛ mu umo˙zliwi´c s´ledzenie ka˙zdego naszego kroku, je´sli tylko zdradzimy swoja˛ pozycje. A swe imi˛e potrafi usłysze´c nawet na tysiac ˛ mil. — Czarodziej? — zdumiał si˛e Durnik. — Nie nazwałbym go w ten sposób. Tego terminu u˙zywaja˛ ludzie, którzy nie pojmuja˛ owej szczególnej sztuki. Nazywam go wi˛ec złodziejem, cho´c jest kilka innych okre´sle´n, jakich mógłbym u˙zy´c. Sa˛ o wiele mniej uprzejme. — Czy mamy pewno´sc´ , z˙ e zmierza do królestw Angaraków? — Silk zmarszczył brwi. — W takim razie lepiej b˛edzie wsia´ ˛sc´ na statek płynacy ˛ wprost do Tol Honeth i znale´zc´ jego s´lad na Południowym Szlaku Karawan do Cthol Murgos. — Lepiej trzyma´c si˛e tropu, skoro ju˙z na niego trafili´smy — pokr˛ecił głowa˛ Wilk. — Nie wiemy, co on zamierza. Mo˙ze zechce zatrzyma´c skradziony przedmiot dla siebie zamiast oddawa´c go Grolimom. Mo˙ze nawet szuka´c kryjówki w Nyissie. — Musiałby uzyska´c zgod˛e Salmissry — zauwa˙zyła ciocia Pol. — Nie byłby to pierwszy przypadek, gdy królowa W˛ez˙ owego Ludu miesza si˛e do spraw, które jej nie dotycza˛ — przypomniał Wilk. — Je´sli to prawda — mrukn˛eła ponuro ciocia Pol — chyba nie odmówi˛e sobie przyjemno´sci, by osobi´scie zaja´ ˛c si˛e ta˛ w˛ez˙ yca.˛ I to w sposób ostateczny. — W tej chwili trudno cokolwiek przewidywa´c. Jutro kupimy prowiant i przeprawimy si˛e przez rzek˛e do Arendii. Tam podejmiemy trop. Przez pewien czas mo˙zemy tylko nim poda˙ ˛za´c. Kiedy ju˙z si˛e dowiemy, dokad ˛ zmierza, pomy´slimy o innych mo˙zliwo´sciach. Z mrocznego podwórza dobiegł nagle stuk kopyt wielu koni. Barak wyjrzał szybko przez szyb˛e. ˙ — Zołnierze — obwie´scił krótko. — Tutaj? — Silk tak˙ze podszedł do okna. — Chyba jeden z królewskich regimentów. — Nie b˛eda˛ si˛e nami interesowa´c — uznała ciocia Pol. — Chyba z˙ e nie sa˛ tymi, za kogo chca˛ uchodzi´c — stwierdził Silk. — Nie tak trudno zdoby´c te czy inne mundury. — To nie Murgowie — ocenił Barak. — Poznałbym Murgów. — Brill te˙z nie jest Murgiem — przypomniał mu Silk. 108
— Mo˙ze uda si˛e wam posłucha´c, co mówia˛ — wtracił ˛ Wilk. Barak ostro˙znie uchylił okno i wszystkie s´wiece zamigotały w podmuchu lodowatego wiatru. Dowódca oddziału rozmawiał na podwórzu z ober˙zysta.˛ — To m˛ez˙ czyzna troch˛e powy˙zej s´redniego wzrostu, z siwymi włosami i szpakowata,˛ krótka˛ broda.˛ By´c mo˙ze podró˙zuje w towarzystwie. — Jest tutaj taki, panie oficerze — odparł z powatpiewaniem ˛ ober˙zysta. — Ale z pewno´scia˛ nie jego szukacie. Ten jest głównym rzadc ˛ a˛ ksi˛ez˙ nej Erat, która zaszczyciła mój zajazd swa˛ obecno´scia.˛ — Ksi˛ez˙ nej czego? — spytał ostro z˙ ołnierz. — Erat — powtórzył ober˙zysta. — Szlachetna dama o bardzo stanowczym charakterze. — My´sl˛e, z˙ e ch˛etnie zamieniłbym słówko z jej wysoko´scia˛ — dowódca zeskoczył z siodła. — Zapytam, czy zechce pana przyja´ ˛c. Barak zamknał ˛ okno. — Porozmawiam z tym natr˛etnym oficerem — oznajmił. — Nie — sprzeciwił si˛e Wilk. — Ma zbyt wielu ludzi. A je´sli sa˛ tymi, którymi si˛e wydaja,˛ to przecie˙z nie wyrzadzili ˛ nam z˙ adnej krzywdy. — Sa˛ tu tylne schody — zasugerował Silk. — Zanim dojdzie do drzwi, b˛edziemy o trzy ulice stad. ˛ — A je´sli rozstawił stra˙ze wokół gospody? — spytała ciocia Pol. — Co wtedy? Poniewa˙z chce rozmawia´c z ksi˛ez˙ na˛ Erat, niech ksi˛ez˙ na Erat si˛e nim zajmie. — Co planujesz? — spytał Wilk. — Je´sli gdzie´s si˛e schowacie, porozmawiam z nim. Powinnam jako´s odło˙zy´c spraw˛e do rana. Zanim tu wróci, mo˙zemy przepłyna´ ˛c rzek˛e i znale´zc´ si˛e w Arendii. — Mo˙zliwe. Ale ten z˙ ołnierz wydaje si˛e bardzo zdecydowanym człowiekiem. — Radziłam ju˙z sobie ze stanowczymi lud´zmi. — Trzeba szybko co´s ustali´c — odezwał si˛e stojacy ˛ przy wej´sciu Silk. — On jest na schodach. — Spróbujemy twoim sposobem, Pol — orzekł Wilk, otwierajac ˛ drzwi do sasiedniego ˛ pokoju. — Garionie — poleciła ciocia Pol. — B˛edziesz mi towarzyszył. Ksi˛ez˙ na nie pokazuje si˛e bez słu˙zby. Pozostali szybko wyszli z salonu. — Co mam robi´c, ciociu Pol? — szepnał ˛ Garion. — Pami˛etaj tylko, z˙ e jeste´s moim paziem, kochanie — odparła, zajmujac ˛ miejsce w fotelu na s´rodku pokoju i starannie układajac ˛ fałdy sukni. — Sta´n przy mnie i staraj si˛e wyglada´ ˛ c na usłu˙znego. Reszta˛ zajm˛e si˛e sama. — Tak, pani.
109
Kapitan, czekajacy ˛ pod drzwiami, w które delikatnie zastukał ober˙zysta, był wysokim, powa˙znym m˛ez˙ czyzna˛ o przenikliwych szarych oczach. Garion, starajac ˛ si˛e nada´c głosowi urz˛edowy ton, spytał go o imi˛e, po czym wrócił do cioci Pol. — Kapitan Brendig pragnie rozmawia´c z wasza˛ wysoko´scia˛ — zaanonsował. — Twierdzi, z˙ e w bardzo wa˙znej sprawie. Ciocia Pol przygladała ˛ mu si˛e przez chwil˛e, jakby rozwa˙zajac ˛ pro´sb˛e. — No, dobrze — rzekła w ko´ncu. — Wprowad´z go. Ober˙zysta oddalił si˛e pospiesznie, za´s kapitan Brendig wszedł do pokoju. — Wasza wysoko´sc´ — powiedział, składajac ˛ pełen szacunku ukłon. — O co chodzi? — Nie nachodziłbym waszej wysoko´sci, gdyby moja misja nie była pilna — przeprosił Brendig. — Otrzymałem rozkazy od króla osobi´scie, a ty, pani, wiesz najlepiej, z˙ e wszyscy musimy spełnia´c jego z˙ yczenia. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e dla króla mog˛e po´swi˛eci´c kilka minut. — Król pragnie, by´smy zatrzymali pewnego człowieka. Starszy m˛ez˙ czyzna o siwych włosach i szpakowatej brodzie. Poinformowano mnie, z˙ e kto´s taki znajduje si˛e w twym orszaku. — Czy to przest˛epca? — Król tego nie powiedział, wasza miło´sc´ . Nakazał mi tylko, by pochwyci´c tego człowieka i odstawi´c go do pałacu w Sendarze. Wraz ze wszystkimi, którzy mu towarzysza.˛ — Rzadko bywam na dworze — stwierdziła ciocia Pol. — Nie sadz˛ ˛ e, by jeden z moich sług tak bardzo zainteresował króla. — Wasza wysoko´sc´ — zauwa˙zył delikatnie Brendig. — Oprócz obowiazków ˛ wykonywanych w jednym z królewskich regimentów, mam te˙z zaszczyt by´c baronetem. Przebywam u dworu przez całe swe z˙ ycie i musz˛e wyzna´c, z˙ e nigdy ci˛e tam nie widziałem. Dama o tak oszałamiajacej ˛ urodzie niepr˛edko zostałaby zapomniana. Ciocia Pol lekkim skini˛eciem podzi˛ekowała mu za komplement. — Powinnam si˛e tego domy´sli´c, baronie Brendig. Twoje maniery nie przystaja˛ do prostego z˙ ołnierza. — Co wi˛ecej, wasza miło´sc´ — mówił dalej oficer — znane mi sa˛ wszystkie wło´sci królestwa. Je´sli si˛e nie myl˛e, okr˛eg Erat jest hrabstwem, za´s hrabia Erat to niski, t˛egi m˛ez˙ czyzna, przypadkiem brat mego dziada. W tej cz˛es´ci Sendarii nie istniało z˙ adne ksi˛estwo od czasów, gdy krajem władali wacu´nscy Arendowie. Ciocia Pol zmierzyła go lodowatym wzrokiem. — Pani — rzekł Brendig niemal przepraszajaco. ˛ — Wacu´nscy Arendowie zostali wybici przez swych asturskich krewniaków pod koniec trzeciego tysiaclecia. ˛ Od dwóch tysi˛ecy lat nie istnieje z˙ adna wacu´nska szlachta. — Dzi˛eki za wykład historii, panie — powiedziała zimno ciocia Pol. 110
— Wszystko to jednak nie nale˙zy do sprawy — kontynuował Brendig. — Mój władca nakazał mi znale´zc´ człowieka, o którym mówiłem. Na twój honor, pani, czy znasz tego człowieka? Pytanie zawisło w powietrzu. Garion, w nagłym przypływie paniki rozumiejac, ˛ z˙ e zostali rozpoznani, chciał ju˙z woła´c Baraka. Wtedy otworzyły si˛e drzwi i do salonu wkroczył pan Wilk. — Ta zabawa nie ma sensu — o´swiadczył. — Jestem tym, którego szukasz. Czego chce ode mnie Fulrach z Sendarii? Brendig spojrzał na niego bez zdziwienia. — Jego królewska mo´sc´ nie uznał za stosowne mi tego wyjawi´c — odparł. — Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e sam wszystko wytłumaczy, gdy tylko znajdziemy si˛e w pałacu w Sendarze. — Zatem im szybciej, tym lepiej. Kiedy ruszamy? — Wyjedziemy zaraz po s´niadaniu — oznajmił Brendig. — Przyjm˛e twoje słowo, z˙ e nikt nie b˛edzie próbował noca˛ opu´sci´c zajazdu. Wolałbym nie poni˙za´c ksi˛ez˙ nej Erat zamkni˛eciem w miejscowych koszarach. Jak mi wiadomo, tamtejsze cele sa˛ nadzwyczaj niewygodne. — Masz moje słowo — o´swiadczył pan Wilk. — Dzi˛eki — kapitan skłonił si˛e lekko. — Musz˛e te˙z poinformowa´c, z˙ e mam obowiazek ˛ ustawienia stra˙zy wokół zajazdu. Naturalnie, dla waszego bezpiecze´nstwa. — Pa´nska uprzejmo´sc´ jest doprawdy zniewalajaca ˛ — wtraciła ˛ sucho ciocia Pol. — Uni˙zony sługa, pani — Brendig pokłonił si˛e nisko, odwrócił i wyszedł. Drzwi apartamentu były drewniane; Garion wiedział o tym, lecz gdy zamykały si˛e za kapitanem, zdawało si˛e, z˙ e zad´zwi˛eczały głucho strasznym, nieodwołalnym odgłosem wrót lochu.
Rozdział 11 Dziewi˛ec´ dni jechali nadbrze˙zna˛ droga˛ z Camaaru do stolicy Sendarii, cho´c miasta dzieliło zaledwie pi˛ec´ dziesiat ˛ pi˛ec´ mil. Kapitan Brendig starannie odmierzał tempo, a swój oddział ustawił w takim szyku, z˙ e sama my´sl o ucieczce była niemo˙zliwa. Wprawdzie przestało pada´c, lecz jazda była trudna, a zimny, ostry wiatr dmuchał od morza przez szerokie, za´snie˙zone słone bagna. Noce sp˛edzali w rozstawionych równo sendarskich zajazdach, wznoszacych ˛ si˛e niby słupy milowe wzdłu˙z pustego pasa wybrze˙za. Nie były tak dobrze urzadzone, ˛ jak ich tolnedra´nskie odpowiedniki na Wielkim Trakcie Północnym, jednak dało si˛e w nich mieszka´c. Kapitan Brendig dbał o ich wygod˛e, niemniej jednak co noc rozstawiał stra˙ze. Wieczorem drugiego dnia Garion usiadł przy ogniu obok Durnika i wpatrzył si˛e w płomienie. Durnik był jego najdawniejszym przyjacielem, a w tej chwili chłopiec rozpaczliwie potrzebował przyja´zni. — Durniku — powiedział. — Słucham, chłopcze? — Byłe´s kiedy w lochu? — Nic takiego nie zrobiłem, z˙ eby zamykali mnie w lochu. — Pomy´slałem sobie, z˙ e mo˙ze widziałe´s kiedy´s jaki´s loch. — Uczciwi ludzie omijaja˛ z daleka takie miejsca. — Słyszałem, z˙ e tam jest okropnie: ciemno, zimno i pełno szczurów. — A czemu pytasz o lochy? — zainteresował si˛e Durnik. — Obawiam si˛e, z˙ e wkrótce mo˙zemy zobaczy´c je z bliska — Garion usiłował nie okazywa´c strachu. — Nie zrobili´smy nic złego — odparł kowal. — To dlaczego król kazał nas schwyta´c? Królowie nie robia˛ takich rzeczy bez powodu. — Nie zrobili´smy nic złego — powtórzył z uporem Durnik. — Ale mo˙ze pan Wilk zrobił — zasugerował chłopiec. — Bez wa˙znej przyczyny król nie posyłałby za nim tylu z˙ ołnierzy. I teraz nas wszystkich wrzuca˛ razem z nim do lochu tylko dlatego, z˙ e przypadkiem mu towarzyszymy. 112
— W Sendarii takie rzeczy si˛e nie zdarzaja˛ — o´swiadczył stanowczo Durnik. Nast˛epnego dnia wiał silny wiatr od morza. Był to jednak ciepły wiatr i gł˛eboka na stop˛e warstwa s´niegu zmieniła si˛e w błoto. Koło południa zacz˛eło pada´c. Przemoczeni do nitki jechali wolno w stron˛e kolejnego zajazdu. — Obawiam si˛e, z˙ e musimy przerwa´c podró˙z, póki wiatr nie ucichnie — oznajmił wieczorem kapitan Brendig, wygladaj ˛ ac ˛ przez niewielkie okienko. — Do rana droga b˛edzie całkiem nieprzejezdna. Nast˛epny dzie´n, i jeszcze jeden, sp˛edzili w zatłoczonej sali zajazdu, cały czas pod czujnym okiem Brendiga i jego z˙ ołnierzy. Słuchali, jak wiatr b˛ebni kroplami deszczu o dach i s´ciany. — Silku — odezwał si˛e Garion siadajac ˛ na ławie, gdzie drzemał niski m˛ez˙ czyzna o szczurzej twarzy. — Tak, Garionie? — ocknał ˛ si˛e Silk. — Jakim człowiekiem jest król? — Który król? — Sendarii. — Głupim, jak wszyscy królowie — Silk roze´smiał si˛e. — Sendarscy sa˛ mo˙ze jeszcze troch˛e głupsi, ale to w ko´ncu naturalne. — Powiedz. . . — zaczał ˛ z wahaniem Garion. — Przypu´sc´ my, z˙ e kto´s zrobił co´s takiego, co si˛e królowi nie spodobało, a z tym kim´s jechali pewni ludzie i król kazał ich schwyta´c. Czy król wrzuci wszystkich do lochu? Czy pozwoli tym innym odjecha´c i zatrzyma tylko jednego, który go rozgniewał? Silk spojrzał na niego uwa˙znie i odparł krótko: — To pytanie nie jest ciebie godne, Garionie. Chłopiec zaczerwienił si˛e. — Boj˛e si˛e lochów — wyznał z˙ ało´snie, nagle bardzo zawstydzony. — Nie chc˛e, z˙ eby zamkn˛eli mnie w ciemno´sciach na zawsze, kiedy nawet nie wiem. za co. — Królowie Sendarii to porzadni ˛ i uczciwi ludzie — zapewnił go Silk. — Mo˙ze niezbyt inteligentni, ale zawsze sprawiedliwi. — Jak moga˛ by´c królami, je´sli nie sa˛ madrzy? ˛ — zdziwił si˛e Garion. — Madro´ ˛ sc´ u władcy to po˙zyteczna cecha. Ale nie najwa˙zniejsza. — Wi˛ec jak zostaja˛ królami? — Niektórzy rodza˛ si˛e do tego. Najgłupszy człowiek na s´wiecie mo˙ze zosta´c królem, je´sli ma odpowiednich rodziców. Sendarscy władcy sa˛ w gorszej sytuacji, poniewa˙z zaczynali z niskiego stanu. — Niskiego? — Pochodza˛ z wyboru. Nikt jeszcze nigdy nie wybierał króla. Tylko Sendarowie. — A jak si˛e to robi?
113
— Niemadrze ˛ Garionie — u´smiechnał ˛ si˛e Silk. — To bardzo niedobra metoda doboru króla. Sa˛ inne, jeszcze gorsze, ale elekcja to bardzo zły sposób. — Powiedz, jak to przebiega — poprosił chłopiec. Silk rzucił okiem na zalane deszczem okno i wzruszył ramionami. — Zawsze to jaki´s sposób zabicia czasu — stwierdził. Oparł si˛e wygodnie, wyciagn ˛ ał ˛ nogi do ognia i zaczał: ˛ — Wszystko zdarzyło si˛e jakie´s półtora tysiaca ˛ lat temu — mówił tak głos´no, by opowie´sc´ dotarła do uszu kapitana Brendiga, który siedział nie opodal i pisał co´s na kawałku pergaminu. — Sendaria nie była wtedy królestwem ani nawet oddzielnym krajem. Nale˙zała na przemian do Chereku, Algarii czy Arendów z północy, wacu´nskich albo asturskich zale˙znie od losów arendzkiej wojny domowej. Wreszcie wojna dobiegła ko´nca, Wacunowie wygin˛eli, a Asturowie zostali pokonani i przep˛edzeni na nieznane rubie˙ze wielkiej puszczy w północnej Arendii. Wtedy imperator Tolnedry, Ran Horb II, postanowił, z˙ e w tym miejscu powinno powsta´c królestwo. — Jak tolnedra´nski imperator mógł podja´ ˛c taka˛ decyzj˛e w sprawie Sendarii? — zdziwił si˛e Garion. — Rami˛e Imperium si˛ega daleko — odparł Silk. — Wielki Trakt Północny został zbudowany w okresie Drugiej Dynastii Borunów. O ile pami˛etam, to Ran Borune IV rozpoczał ˛ prace. Prawda, kapitanie? — Piaty ˛ — mruknał ˛ do´sc´ kwa´sno Brendig. — Ran Borune V. — Dzi˛ekuj˛e, kapitanie. Nigdy nie mogłem si˛e połapa´c w dynastiach Borunów. W ka˙zdym razie legiony Imperium przebywały ju˙z w Sendarii dla ochrony drogi, a kto ma na jakim´s terytorium z˙ ołnierzy, dysponuje tak˙ze pewna˛ władza.˛ Zgodzi si˛e pan z tym kapitanie? — To twoje opowiadanie — odparł krótko Brendig. — Istotnie — zgodził si˛e Silk. — Wiedz zatem, Garionie, z˙ e Ran Horb podjał ˛ taka˛ decyzj˛e bynajmniej nie z powodu swej wielkoduszno´sci. Musisz to zrozumie´c. Tolnedranie nigdy niczego nie daja˛ za darmo. Po prostu mimbra´nscy Arendowie wygrali w ko´ncu wojn˛e domowa,˛ tysiac ˛ lat rozlewu krwi i zdrady, a Tolnedra nie mogła im pozwoli´c na ekspansj˛e ku północy. Utworzenie niezale˙znego królestwa Sendarii miało zablokowa´c Mimbratom dost˛ep do szlaków handlowych z Drasni i w efekcie nie dopu´sci´c, by centrum s´wiatowej władzy przesun˛eło si˛e do Vo Mimbre, pozostawiajac ˛ Tol Honeth na uboczu. — To wszystko wydaje si˛e strasznie skomplikowane — poskar˙zył si˛e Garion. — Wcale nie. To tylko polityka, a polityka to prosta gra. Prawda, kapitanie? — Gra, w która˛ si˛e nie anga˙zuj˛e — odparł Brendig nie podnoszac ˛ głowy. — Doprawdy? Tak długo u dworu i nie jest pan politykiem? Wyjatkowy ˛ z pana człowiek, kapitanie. W ka˙zdym razie Sendarowie stwierdzili nagle, z˙ e maja˛ własne królestwo, ale brakuje im prawdziwej, dziedzicznej arystokracji. Owszem, było tam paru tolnedra´nskich szlachciców, którzy wycofali si˛e z z˙ ycia publicznego 114
i z˙ yli tu czy tam w swoich posiadło´sciach; jakie´s grupki pretendentów do tego czy tamtego wacu´nskiego lub asturskiego tytułu; jeden czy drugi wódz z Chereku ze swym orszakiem. Ale ani jednego rodowitego sendarskiego szlachcica. Postanowiono wi˛ec urzadzi´ ˛ c powszechna˛ elekcj˛e: wybra´c króla i jemu pozostawi´c nadawanie szlacheckich tytułów. Bardzo praktyczne podej´scie, typowo sendarskie. — Jak si˛e wybiera króla? — zasłuchany Garion powoli zapominał o strachu przed lochami. — Wszyscy głosuja˛ — wyja´snił krótko Silk. — Naturalnie, rodzice oddawali pewnie głosy w imieniu swoich dzieci, ale jak si˛e wydaje, oszustwa prawie si˛e nie zdarzały. Reszta s´wiata patrzyła i s´miała si˛e z tych głupstw, ale Sendarowie zarzadzali ˛ jedno głosowanie po drugim, przez dziesi˛ec´ lat. — Sze´sc´ lat — wtracił ˛ Brendig wcia˙ ˛z pochylony nad pergaminem. — Od 3827 do 3833. — Było ponad tysiac ˛ kandydatów — o´swiadczył z podziwem Silk. — Siedmiuset czterdziestu trzech — odezwał si˛e zduszonym głosem Brendig. — Dzi˛ekuj˛e za t˛e poprawk˛e, szlachetny kapitanie. To wielka wygoda, z˙ e jest przy mnie znawca, który koryguje moje bł˛edy. Jestem tylko prostym Drasaninem i nie mam historycznej wiedzy. W ka˙zdym razie, po dwudziestym trzecim głosowaniu wybrali w ko´ncu króla: hodowc˛e brukwi imieniem Fundor. — Hodował nie tylko brukiew — Brendig podniósł głow˛e i spojrzał na niego gniewnie. — Naturalnie — Silk uderzył si˛e w czoło. — Jak mogłem zapomnie´c o kapus´cie? Hodował tak˙ze kapust˛e, Garionie. Musimy o tym pami˛eta´c. No wi˛ec wszyscy w Sendarii, którzy uwa˙zali si˛e za wa˙znych, ruszyli na farm˛e Fundora, wła´snie z zapałem u˙zy´zniajacego ˛ swe pola. Powitali go gło´snym wołaniem: „Bad´ ˛ z pozdrowiony Fundorze Wspaniały, królu Sendarii”. I padli na kolana przed jego s´wi˛eta˛ osoba.˛ — Czy musimy to kontynuowa´c? — spytał zbolałym głosem Brendig. — Chłopiec chce wiedzie´c, kapitanie — odparł niewinnie Silk. — Jako doro´sli mamy obowiazek ˛ nauczenia go historii naszej przeszło´sci. Zgodzisz si˛e chyba? — Mów sobie, co chcesz — rzucił z rezygnacja˛ oficer. — Dzi˛eki za pozwolenie, kapitanie — Silk skłonił głow˛e. — I wiesz, Garionie, co wtedy powiedział król Sendarii? — Nie. Co? — „Prosz˛e wasze wysoko´sci”, powiedział król, „by´scie uwa˙zali na swe pi˛ekne szaty. Wła´snie rozrzuciłem nawóz w bru´zdzie, gdzie kl˛eczycie”. Siedzacy ˛ w pobli˙zu Barak ryknał ˛ s´miechem, tłukac ˛ pi˛es´cia˛ w kolano. — Nie wydaje mi si˛e to zabawne — oznajmił chłodno kapitan Brendig, wstajac ˛ z miejsca. — Jeste´s dobrze wychowanym człowiekiem, kapitanie — zauwa˙zył skromnie Silk. — I szlachcicem. A ja tylko biedakiem, usiłujacym ˛ radzi´c sobie jako´s 115
w s´wiecie. Brendig spojrzał na niego bezradnie, po czym odwrócił si˛e i szybko wyszedł. Rankiem wiatr ucichł i deszcz przestał pada´c. Droga zmieniła si˛e w trz˛esawisko, ale Brendig postanowił, z˙ e musza˛ rusza´c. Jazda była ci˛ez˙ ka, ale nast˛epnego dnia ju˙z łatwiejsza, gdy˙z szlak z wolna wysychał. Ciocia Pol nie przej˛eła si˛e tym, z˙ e uwi˛eziono ich z rozkazu króla. Zachowała swe wielkopa´nskie maniery, cho´c Garion nie widział najmniejszego powodu kontynuowania tego przedstawienia i goraco ˛ pragnał, ˛ by go zaniechała. Znany mu praktyczny rozsadek, ˛ jaki demonstrowała zarzadzaj ˛ ac ˛ kuchnia˛ Faldora, zasta˛ pił rodzaj arystokratycznej wyniosło´sci, która bardzo chłopca martwiła. Po raz pierwszy w z˙ yciu odczuł dzielacy ˛ ich dystans i obca mu pustk˛e w miejscu dawnej blisko´sci. Co gorsza, gryzła go niepewno´sc´ , coraz silniejsza od dnia, gdy na wzgórzu w pobli˙zu Winoldu Silk stwierdził stanowczo, z˙ e ciocia Pol w z˙ aden sposób nie mo˙ze by´c jego ciotka.˛ Garion coraz cz˛es´ciej zadawał sobie trudne pytanie: kim jestem? Pan Wilk tak˙ze si˛e zmienił. Rzadko si˛e odzywał w drodze czy podczas postojów. Wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edzał samotnie, z wyrazem ponurej irytacji na twarzy. Wreszcie, dziewiatego ˛ dnia po wyje´zdzie z Camaaru, rozległe słone mokradła sko´nczyły si˛e, a teren wypełniły niewysokie wzgórza. Koło południa, gdy blade sło´nce przebiło zasłon˛e chmur, ze szczytu jednego z nich zobaczyli w dolinie na morskim brzegu otoczone murami miasto Sendar. Stra˙znicy przy południowej bramie zasalutowali, gdy kapitan Brendig przeje˙zd˙zał ze swym małym oddziałem. Oddał im pozdrowienie. Szerokie ulice były pełne ludzi we wspaniałych szatach, spieszacych ˛ gdzie´s z dumnymi minami, jakby ich sprawy były najwa˙zniejsze w s´wiecie. — Dworacy — prychnał ˛ z pogarda˛ Barak, jadacy ˛ akurat obok Gariona. — Nie ma w´sród nich ani jednego prawdziwego m˛ez˙ czyzny. — Sa˛ złem koniecznym, drogi Baraku — rzucił przez rami˛e Silk. — Małe sprawy wymagaja˛ małych ludzi, ale to dzi˛eki nim trwa królestwo. Min˛eli niezwykle rozległy plac, po czym szeroka˛ aleja˛ skierowali si˛e do pałacu. Była to ogromna, wielopi˛etrowa budowla, której szerokie skrzydła z obu stron okalały brukowany dziedziniec. Nad nim wznosiła si˛e okragła ˛ wie˙za, najwy˙zsza w całym mie´scie. — Jak my´slisz, gdzie sa˛ lochy? — szepnał ˛ Garion do Durnika, gdy tylko si˛e zatrzymali. — Byłbym ci niezwykle wdzi˛eczny, Garionie — odparł kowal ze zbolałym wyrazem twarzy — gdyby´s nie wspominał bez przerwy o lochach. Kapitan Brendig zsiadł z konia i ruszył naprzeciw wystrojonego m˛ez˙ czyzny w wyszywanej tunice i czapce z piórami, który szerokimi schodami zszedł im na spotkanie. Rozmawiali przez chwil˛e i chyba si˛e kłócili. — Moje rozkazy pochodza˛ od samego króla — głos Brendiga dobiegał a˙z do 116
miejsca, gdzie stali. — Natychmiast po przybyciu mam doprowadzi´c tych ludzi wprost do niego. — Ja tak˙ze wykonuj˛e rozkazy króla — o´swiadczył wystrojony m˛ez˙ czyzna. — I zanim wejda˛ do sali tronowej, mam zadba´c o ich wyglad. ˛ Sam si˛e nimi zajm˛e. — Pozostana˛ pod moja˛ stra˙za,˛ ksia˙ ˛ze˛ Nildenie, póki nie stana˛ przed obliczem króla — odparł zimno Brendig. — Nie pozwol˛e, by ubłoceni z˙ ołnierze włóczyli si˛e po komnatach pałacu, baronie Brendig — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Zaczekamy wi˛ec tutaj. Bad´ ˛ z tak dobry i sprowad´z jego królewska˛ mo´sc´ . — Sprowadzi´c? — ksia˙ ˛ze˛ był wstrza´ ˛sni˛ety. — Jestem marszałkiem dworu w królewskim pałacu, panie. Nikogo i niczego nie sprowadzam. Brendig odwrócił si˛e, jakby chciał dosia´ ˛sc´ konia. — Niech ci b˛edzie — zgodził si˛e niech˛etnie ksia˙ ˛ze˛ Nilden. — Je´sli ju˙z musisz postawi´c na swoim. . . Niech przynajmniej wytra˛ nogi. Brendig skłonił si˛e sztywno. — Nie zapomn˛e ci tego. baronie — zagroził Nilden. — Ani ja. ksia˙ ˛ze˛ . Wszyscy zsiedli z koni i otoczeni przez z˙ ołnierzy przeszli dziedzi´ncem do szerokich drzwi w centralnej cz˛es´ci zachodniego skrzydła. — Zechcecie i´sc´ za mna˛ — ksia˙ ˛ze˛ Nilden zadr˙zał, spogladaj ˛ ac ˛ na zachlapanych błotem z˙ ołnierzy, ale poprowadził ich szerokim korytarzem, jaki otwierał si˛e za drzwiami. L˛ek i ciekawo´sc´ walczyły w my´slach Gariona. Mimo zapewnie´n Silka i Durnika, a tak˙ze budzacych ˛ pewne nadzieje słów ksi˛ecia Nildena o tym, z˙ e musi zadba´c o ich wyglad, ˛ wizja jakiego´s wilgotnego, pełnego szczurów lochu z kołem i innymi narz˛edziami tortur wcia˙ ˛z wydawała si˛e realna. Z drugiej strony jednak nigdy dotychczas nie był w pałacu i usiłował patrze´c we wszystkie strony równocze´snie. Cz˛es´c´ jego umysłu, która odzywała si˛e czasem oschłym, oboj˛etnym głosem, poinformowała, z˙ e ten l˛ek nie ma prawdopodobnie z˙ adnych podstaw, a rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e tak, sprawia wra˙zenie głupawego wiejskiego parobka. Ksia˙ ˛ze˛ Nilden doprowadził ich do miejsca, gdzie zobaczyli kilkoro drzwi z wypolerowanego do połysku drewna. — To dla chłopca — oznajmił, wskazujac ˛ jedne z nich. Który´s z z˙ ołnierzy otworzył je i Garion z wahaniem wszedł do pokoju, spogladaj ˛ ac ˛ przez rami˛e na cioci˛e Pol. — Pospiesz si˛e — usłyszał czyj´s niecierpliwy głos. Garion spojrzał niepewnie. — Zamknij drzwi, chłopcze — polecił wspaniale wygladaj ˛ acy ˛ m˛ez˙ czyzna, który go oczekiwał. — Wiesz przecie˙z, z˙ e nie mamy do dyspozycji całego dnia. M˛ez˙ czyzna stal obok parujacej, ˛ drewnianej wanny.
117
— Szybciej, chłopcze, zdejmuj te brudne szmaty i wskakuj do wody. Jego wysoko´sc´ czeka. Zbyt zaskoczony, by odpowiedzie´c, Garion odruchowo zaczał ˛ rozwiazywa´ ˛ c tunik˛e. Po kapieli ˛ i starannym wyszczotkowaniu włosów wło˙zył le˙zace ˛ na ławie ubranie. Szorstkie, wełniane po´nczochy w praktycznym kolorze brazu ˛ zastapiły ˛ inne, l´sniaco ˛ bł˛ekitne i z delikatniejszej tkaniny. Znoszone, brudne buty ustapiły ˛ miejsca trzewikom z mi˛ekkiej skóry. Tunika była biała, płócienna, a kaftan ciemnoniebieski, obszyty srebrzystym futrem. — To chyba najlepsze, czego mo˙zna dokona´c w po´spiechu — człowiek, który go kapał ˛ i ubierał, zmierzył chłopca krytycznym wzrokiem. — Przynajmniej nie b˛ed˛e si˛e musiał zbytnio wstydzi´c, gdy staniesz przed królem. Garion wymamrotał jakie´s podzi˛ekowanie i oczekiwał dalszych polece´n. — No id´z ju˙z, chłopcze. Nie mo˙zesz pozwoli´c, by jego królewska mo´sc´ na ciebie czekał. Silk i Barak stali ju˙z w korytarzu i rozmawiali półgłosem. Wielki Barak wygla˛ dał dostojnie w ubraniu z zielonego brokatu, cho´c bez miecza czuł si˛e wyra´znie nieswojo. Kaftan Silka był czarny, obszyty srebrem, a jego k˛edzierzawy zarost przyci˛eto w krótka,˛ elegancka˛ bródk˛e. — Co to wszystko znaczy? — spytał ich Garion. — Mamy stana´ ˛c przed królem — wyja´snił Barak. — A nasze skromne odzienie mogłoby go urazi´c. Królowie nie sa˛ przyzwyczajeni do ogladania ˛ zwykłych ludzi. Z pokoju wyszedł pobladły ze zło´sci Durnik. — Ten wystrojony dure´n chciał mnie wykapa´ ˛ c — warknał ˛ tłumiac ˛ w´sciekło´sc´ . — To taki zwyczaj — uspokoił go Silk. — Szlachetni go´scie nie kapi ˛ a˛ si˛e sami. Mam nadziej˛e, z˙ e nie zrobiłe´s mu krzywdy. — Nie jestem szlachcicem i sam potrafi˛e si˛e umy´c — odparł gniewnie kowal. — Powiedziałem, z˙ e je´sli nie zabierze łap, utopi˛e go we własnej wannie. Potem ju˙z mnie nie niepokoił. Za to ukradł moje rzeczy. Musiałem wło˙zy´c to — wskazał na swoje ubranie, podobne do Garionowego. — Mam nadziej˛e, z˙ e nikt mnie nie zobaczy w tych fatałaszkach. — Barak mówi, z˙ e król mógłby si˛e poczu´c ura˙zony, gdyby nas ujrzał w normalnym odzieniu — powiedział Garion. — Król nie b˛edzie mi si˛e przygladał ˛ — stwierdził kowal. — A nie lubi˛e udawa´c kogo´s, kim nie jestem. Je´sli oddadza˛ mi ubranie, mog˛e zaczeka´c na zewnatrz, ˛ przy koniach. — Cierpliwo´sci, Durniku — poradził mu Barak. — Załatwimy spraw˛e z królem i natychmiast ruszamy w drog˛e. Je´sli Durnik był w´sciekły, to stan ducha pana Wilka mo˙zna okre´sli´c jedynie jako narastajac ˛ a˛ furi˛e. Wyszedł na korytarz okryty s´nie˙znobiała˛ szata˛ z szerokim 118
kapturem na plecach. — Kto´s mi za to zapłaci — oznajmił. — Doskonale wygladasz ˛ — stwierdził z zachwytem Silk. — Pa´nskie gusta zawsze pozostawiały wiele do z˙ yczenia, panie Silku — odparł lodowatym tonem starzec. — Gdzie Pol? — Pani nie raczyła si˛e jeszcze pokaza´c. — Powinienem wiedzie´c. — Wilk przysiadł na ławie pod s´ciana.˛ — Mo˙zemy si˛e tu rozgo´sci´c. Przygotowania Pol zwykle zajmuja˛ nieco czasu. Czekali. Kapitan Brendig, który zmienił buty i kurtk˛e, spacerował tam i z powrotem. Mijały minuty. Przyj˛ecie w pałacu całkiem oszołomiło Gariona, jednak oczyma wyobra´zni wcia˙ ˛z widział lochy i to sprawiało, z˙ e był bardzo zdenerwowany. Wreszcie zjawiła si˛e ciocia Pol. Miała na sobie bł˛ekitna˛ aksamitna˛ sukni˛e uszyta˛ w Camaarze i srebrny diadem, podkre´slajacy ˛ biel loku na jej czole. Nosiła si˛e z powaga˛ i po królewsku. — Tak szybko, pani Pol? — spytał sucho Wilk. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie musiała´s si˛e zbytnio spieszy´c. Nie zwracajac ˛ na niego uwagi, przyjrzała si˛e im kolejno. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wygladacie ˛ odpowiednio — orzekła, z roztargnieniem poprawiajac ˛ kołnierzyk Gariona. — Podaj mi rami˛e, Stary Wilku, i dowiedzmy si˛e czego chce od nas król Sendarów. Wilk wstał z ławy, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i oboje ruszyli korytarzem. Kapitan Brendig szybko ustawił z˙ ołnierzy w niezbyt równym szyku i wraz z nimi maszerował z tyłu. — Je´sli pozwolisz, pani — zawołał do cioci Pol — wska˙ze˛ ci drog˛e. — Znamy drog˛e, panie — odparła, nawet nie odwracajac ˛ głowy. Marszałek dworu ksia˙ ˛ze˛ Nilden czekał na nich przy masywnych, dwuskrzydłowych drzwiach, pilnowanych przez stra˙zników. Skłonił si˛e lekko przed ciocia˛ Pol, pstryknał ˛ palcami i gwardzi´sci pchn˛eli ci˛ez˙ kie wrota. Fulrach, król Sendarii. był t˛egim m˛ez˙ czyzna˛ z krótka˛ kasztanowa˛ broda.˛ Siedział niezbyt pewnie na tronie z wysokim oparciem, ustawionym na podwy˙zszeniu po drugiej stronie sali do której wprowadził ich ksia˙ ˛ze˛ Nilden. Komnata była wielka, z wysokim, łukowym sklepieniem i s´cianami okrytymi całymi akrami ci˛ez˙ kich, czerwonych, aksamitnych kotar. Wsz˛edzie płon˛eły s´wiece, a dziesiatki ˛ ludzi we wspaniałych szatach rozmawiało niegło´sno po katach, ˛ niemal całkowicie ignorujac ˛ obecno´sc´ króla. — Pozwól, z˙ e ci˛e zaanonsuj˛e, panie — zwrócił si˛e ksia˙ ˛ze˛ Nilden do pana Wilka. — Fulrach mnie zna — odparł szorstko starzec i wcia˙ ˛z prowadzac ˛ cioci˛e Pol, ruszył po długim, szkarłatnym dywanie w stron˛e tronu. Garion i pozostali szli z tyłu, za nimi za´s Brendig z z˙ ołnierzami. Dworzanie oraz ich damy ucichli nagle. 119
Zatrzymali si˛e u stóp tronu, a Wilk zło˙zył do´sc´ sztywny ukłon. Ciocia Pol dygn˛eła, cho´c wzrok nadal miała zimny. Barak i Silk skłonili si˛e ceremonialnie, a Durnik z Garionem, cho´c nie tak zr˛ecznie, poszli za ich przykładem. — Wasza królewska mo´sc´ pozwoli zameldowa´c — odezwał si˛e z tyłu Brendig. — Oto ludzie, których miałem sprowadzi´c. — Wiedziałem, z˙ e mo˙zna na tobie polega´c, panie — odparł król zupełnie zwyczajnym głosem. — Twoja reputacja okazała si˛e zasłu˙zona. Masz moja˛ wdzi˛eczno´sc´ . Potem z nieprzeniknionym wyrazem twarzy spojrzał na pana Wilka i pozostałych. Garion zadr˙zał. — Mój drogi, stary przyjacielu — zwrócił si˛e król do pana Wilka. — Zbyt wiele ju˙z lat upłyn˛eło od naszego ostatniego spotkania. — Czy´s całkiem postradał rozum, Fulrachu? — warknał ˛ Wilk tak cicho, by nie słyszał go nikt prócz władcy. — Dlaczego postanowiłe´s mi przeszkadza´c, i to wła´snie teraz? I co ci˛e op˛etało, z˙ e kazałe´s mi nosi´c to absurdalne odzienie? — Z niesmakiem szarpnał ˛ swa˛ biała˛ szat˛e. — Chcesz ogłosi´c moja obecno´sc´ wszystkim Murgom stad ˛ a˙z po przyladek ˛ Arendii? Król przybrał ura˙zony wyraz twarzy. — Obawiałem si˛e, z˙ e tak wła´snie to potraktujesz — powiedział równie cicho. — Wyja´sni˛e wszystko, gdy zdołamy porozmawia´c chwil˛e na osobno´sci. Zwrócił si˛e do cioci Pol tak szybko, jakby chciał zachowa´c przynajmniej pozory godno´sci. — Tak dawno ju˙z ci˛e nie widzieli´smy, pani. Layla i dzieci bardzo za toba˛ t˛eskniły, a i mnie dokuczała twa nieobecno´sc´ . — Wasza królewska mo´sc´ jest nadto uprzejmy — odparła zimno. Król skrzywił si˛e. — Błagam ci˛e, pani, by´s nie osadzała ˛ mnie pochopnie. Miałem nie cierpia˛ ce zwłoki powody. Mam te˙z nadziej˛e, z˙ e wezwanie, jakie przekazał wam baron Brendig, nie spowodowało zbyt wielu niedogodno´sci. — Baron Brendig był uosobieniem grzeczno´sci — ton głosu cioci Pol nie zmienił si˛e ani troch˛e. Rzuciła okiem na Brendiga, który zbladł wyra´znie. — I ty, lordzie Barak — król mówił szybko, jakby szukał najlepszego wyj´scia z kłopotliwej sytuacji. — Jak˙ze si˛e miewa twój kuzyn, nasz królewski brat Anheg z Chereku? — Był zdrów, gdy widziałem go ostatnio, wasza wysoko´sc´ — odparł z chłodna˛ uprzejmo´scia˛ Barak. — Troch˛e pijany, ale u Anhega to rzecz normalna. Król zachichotał nerwowo. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldar z królewskiego rodu Drasni — powiedział, patrzac ˛ na Silka. — Jeste´smy zdumieni, z˙ e tak znamienici go´scie odwiedzili nasze dziedziny. I bardziej ni˙z odrobin˛e ura˙zeni, z˙ e nie chcieli nas spotka´c, by´smy mogli ich powita´c. Czy król Sendarów tak jest niegodny uwagi, z˙ e nie warto po´swi˛eci´c mu 120
cho´cby chwili? — Nie chcieli´smy okaza´c lekcewa˙zenia, najja´sniejszy panie — Silk skłonił si˛e nisko. — Lecz cel nasz był sprawa˛ tak pilna,˛ z˙ e brakło czasu na zwykłe uprzejmo´sci. Król mrugnał ˛ ostrzegawczo i niespodziewanie poruszył palcami w ledwie widocznych gestach drasa´nskiej tajnej mowy. Nie tutaj. Zbyt wiele uszu. Potem spojrzał z zaciekawieniem na Durnika i Gariona. Ciocia Pol wystapiła ˛ do przodu. — To Mistrz Durnik z okr˛egu Erat, wasza wysoko´sc´ — powiedziała. — Dzielny i uczciwy człowiek. — Witaj. Mistrzu Durniku — rzekł król. — Mog˛e tylko mie´c nadziej˛e, z˙ e pewnego dnia i mnie nazwa˛ dzielnym i uczciwym człowiekiem. Durnik skłonił si˛e niezr˛ecznie, a jego twarz wyra˙zała całkowite oszołomienie. — Jestem tylko prostym kowalem, wasza miło´sc´ — o´swiadczył. — Wszyscy jednak wiedza,˛ z˙ e jestem najbardziej lojalnym i oddanym sługa˛ waszej wysoko´sci. — Dobrze powiedziane, Mistrzu Durniku — król spojrzał na Gariona. Ciocia Pol poda˙ ˛zyła za jego wzrokiem. — Ten chłopiec, wasza wysoko´sc´ , zowie si˛e Garion — wyja´sniła do´sc´ oboj˛etnie. — Kilka lat temu oddano mi go pod opiek˛e. Towarzyszy nam, gdy˙z nie wiedziałam, co wła´sciwie z nim pocza´ ˛c. Uderzenie straszliwego chłodu trafiło Gariona prosto w brzuch. Pewno´sc´ , z˙ e te oboj˛etne słowa sa˛ w istocie szczera˛ prawda,˛ spadła na niego niby cios. Ciocia Pol nie próbowała nawet złagodzi´c wstrzasu. ˛ Niedbało´sc´ , z jaka˛ zrujnowała mu z˙ ycie, bolała bardziej nawet ni˙z samo zniszczenie. — Witamy ci˛e tak˙ze. Garionie. Jak na kogo´s tak młodego, podró˙zujesz w niezwykłej kompanii. — Nie wiedziałem, kim oni sa,˛ wasza królewska mo´sc´ — wyja´snił z˙ ało´snie Garion. — Nikt mi nic nie mówi. Król za´smiał si˛e ze zrozumieniem. — Kiedy b˛edziesz starszy Garionie, przekonasz si˛e, z˙ e taka niewinno´sc´ to najpi˛ekniejszy okres z˙ ycia. Ostatnio powiedziano mi o wielu sprawach, o których wolałbym nie wiedzie´c. — Czy teraz, Fulrachu. mo˙zemy porozmawia´c na osobno´sci? — spytał wcia˙ ˛z poirytowany pan Wilk. — Przyjdzie na to wła´sciwa pora, stary przyjacielu — odparł król. — Poleciłem przygotowa´c bankiet na wasza˛ cze´sc´ . Chod´zmy wi˛ec i posilmy si˛e. Layla i dzieci ju˙z na nas czekaja.˛ Potem b˛edzie czas, by omówi´c pewne kwestie. Wstał i zstapił ˛ z podwy˙zszenia. Pogra˙ ˛zony w rozpaczy Garion ruszył za Silkiem. — Ksia˙ ˛ze Kheldar? — zapytał, desperacko usiłujac ˛ odwróci´c my´sli od wstrza˛ sajacej ˛ prawdy, która˛ wła´snie poznał. 121
— Pech urodzenia, Garionie — Silk wzruszył ramionami. — Co´s, czego nie mogłem kontrolowa´c. Na szcz˛es´cie jestem tylko siostrze´ncem króla Drasni, daleko w kolejce do sukcesji tronu. Nie grozi mi szybkie obj˛ecie władzy. — A Barak jest. . . ? — Kuzynem Anhega, króla Chereku — Silk obejrzał si˛e przez rami˛e. — Jaki dokładnie masz tytuł, Baraku? — Jarl Trellheim — burknał ˛ Barak. — Czemu pytasz? — Chłopiec był ciekawy. — To wszystko bzdury — wyja´snił Barak. — Ale kiedy Anheg został królem, kto´s musiał obja´ ˛c funkcj˛e Wodza Klanu. W Chereku nie mo˙zna by´c jednym i drugim. To przynosi nieszcz˛es´cie. Tak mówia˛ ludzie, zwłaszcza wodzowie innych klanów. — Mog˛e zrozumie´c, dlaczego w ten sposób podchodza˛ do tej kwestii — rozes´miał si˛e Silk. — To zreszta˛ pusty tytuł — dodał Barak. — Od trzech tysi˛ecy lat nie mielis´my w Chereku wojny klanowej. Pozwoliłem swojemu młodszemu bratu pełni´c t˛e funkcj˛e. To prostoduszny chłopak i nietrudno go przekona´c. Poza tym, irytuje to moja˛ z˙ on˛e. — Jeste´s z˙ onaty? — zdumiał si˛e Garion. — Mo˙zna to tak okre´sli´c — odparł kwa´sno Barak. Silk szturchnał ˛ Gariona ostrzegawczo, dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e to dra˙zliwy temat. — Ale czemu nic nie mówili´scie? — spytał chłopiec oskar˙zycielskim tonem. — To znaczy, o waszych tytułach. — A czy co´s by to zmieniło? — No. . . chyba nie — przyznał Garion. — Ale. . . Przerwał, nie potrafiac ˛ uja´ ˛c w słowa swych uczu´c. — Nic z tego nie rozumiem — doko´nczył niepewnie. — Z czasem wszystko si˛e wyja´sni — pocieszył go Silk. wkraczajac ˛ do sali bankietowej. Pomieszczenie było niemal tak obszerne jak sala tronowa. Stały tu długie stoły okryte cienkimi, białymi obrusami, a na nich mnóstwo s´wiec. Za ka˙zdym krzesłem czekał słu˙zacy, ˛ a wszystkiego pilnowała niewysoka, pulchna kobieta z promienna˛ twarza˛ i male´nka˛ korona,˛ spoczywajac ˛ a˛ niezbyt pewnie na czubku głowy. Zbli˙zyła si˛e szybko, gdy tylko stan˛eli w drzwiach. — Pol, kochanie — zawołała. — Wygladasz ˛ cudownie. U´scisn˛eła serdecznie cioci˛e Pol i obie pogra˙ ˛zyły si˛e w rozmowie. — To królowa Layla — rzucił krótko Silk. — Nazywaja˛ ja˛ Matka˛ Sendarii. Ta czwórka dzieciaków to jej. Ma jeszcze czworo czy pi˛ecioro innych, starszych. Wyjechały pewnie w sprawach pa´nstwowych, poniewa˙z Fulrach nalega, by zarabiały na swoje utrzymanie. W´sród królów powtarza si˛e z˙ arcik, z˙ e królowa Layla 122
jest w cia˙ ˛zy od czternastego roku z˙ ycia, pewnie dlatego, z˙ e po ka˙zdym porodzie posyłaja˛ jej prezenty. Ale to dobra kobieta i chroni Fulracha przed popełnianiem zbyt wielu bł˛edów. — Zna cioci˛e Pol — zauwa˙zył Garion. Nie wiadomo dlaczego, ten fakt bardzo go zaniepokoił. — Wszyscy znaja˛ twoja˛ cioci˛e Pol — zapewnił go Silk. Poniewa˙z zatopione w rozmowie ciocia Pol i królowa odeszły ju˙z do szczytu stołu Garion pozostał obok Silka. Ratuj mnie w razie czego, zasygnalizował, usiłujac ˛ nie zwraca´c niczyjej uwagi na ruchy palców. Silk mrugnał ˛ w odpowiedzi. Gdy wszyscy zaj˛eli ju˙z miejsca i wniesiono potrawy, chłopiec odpr˛ez˙ ył si˛e nieco. Uznał, z˙ e wystarczy si˛e trzyma´c wskazówek Silka; zło˙zone niuanse oficjalnego przyj˛ecia ju˙z nie budziły w nim l˛eku. Toczace ˛ si˛e wokół rozmowy były bardzo ceremonialne i zupełnie niezrozumiałe, ale pomy´slał, z˙ e b˛edzie bezpieczny, byle tylko si˛e nie odzywał i nie odrywał wzroku od talerza. Mimo to pochylił si˛e ku niemu starszy szlachcic z pi˛eknie ufryzowana˛ srebrzysta˛ broda.˛ — Słyszałem, młody człowieku, z˙ e wiele ostatnio podró˙zowałe´s — powiedział nieco protekcjonalnym tonem. — Jak stoja˛ sprawy w królestwie? Garion spojrzał bezradnie na Silka. Co mam powiedzie´c? — spytał ruchem palców. Powiedz, z˙ e stoja˛ nie lepiej, ale i nie gorzej, ni˙z mo˙zna by oczekiwa´c w obecnej sytuacji, odpowiedział Silk. Garion powtórzył starannie. — Otó˙z to — stwierdził stary szlachcic. — Tego si˛e spodziewałem. Jeste´s bardzo spostrzegawczy, jak na człowieka w twoim wieku. Lubi˛e rozmawia´c z młodymi. Maja˛ takie s´wie˙ze poglady. ˛ Kto to jest? — skinał ˛ Garion. Hrabia Seline. M˛eczacy, ˛ stary nudziarz, ale bad´ ˛ z wobec niego uprzejmy. Tytułuj go: panie. — A co sadzisz ˛ o drogach? — dopytywał si˛e hrabia. — Nie najlepsze, panie — odparł wspierany przez Silka Garion. — Ale to normalne o tej porze roku, prawda? — W istocie — przyznał hrabia. — Wspaniały z ciebie chłopak. Dziwaczna, trójstronna rozmowa trwała, a Gariona zaczynał bawi´c zachwyt starego d˙zentelmena sugerowanymi przez Silka komentarzami. Wreszcie bankiet dobiegł ko´nca i król powstał ze swego miejsca u szczytu stołu. — Teraz, drodzy przyjaciele — obwie´scił — królowa Layla i ja chcieliby´smy sp˛edzi´c nieco czasu jedynie z naszymi go´sc´ mi. Prosimy o wybaczenie.
123
Podał rami˛e cioci Pol, pan Wilk podsunał ˛ swoje pulchnej, małej królowej i cała czwórka oddaliła si˛e ku drzwiom w tylnej cz˛es´ci sali. Hrabia Seline u´smiechnał ˛ si˛e serdecznie do Gariona, po czym spojrzał ponad stołem. — Nasza dyskusja sprawiła mi wielka˛ przyjemno´sc´ , ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — powiedział do Silka. — By´c mo˙ze jestem m˛eczacym, ˛ starym nudziarzem, ale czasem przynosi to pewne korzy´sci, prawda? Silk za´smiał si˛e ponuro. — Powinienem wiedzie´c, z˙ e taki stary lis jak ty, panie, jest adeptem tajnej mowy. — Pozostało´sc´ zmarnowanej młodo´sci — roze´smiał si˛e hrabia. — Pa´nski ucze´n jest bardzo zdolny, ksia˙ ˛ze˛ , ale mówi z dziwnym akcentem. — Było chłodno, gdy pobierał nauki, panie — wyja´snił Silk. — Palce troch˛e nam zesztywniały. W wolnej chwili popracuj˛e nad jego wymowa.˛ Stary szlachcic wydawał si˛e niezwykle zadowolony, z˙ e udało mu si˛e przechytrzy´c Drasanina. ´ — Swietny chłopak — mruknał ˛ klepiac ˛ Gariona po ramieniu, po czym odszedł chichoczac ˛ pod nosem. — Od poczatku ˛ wiedziałe´s, z˙ e rozumie — poskar˙zył si˛e Garion. — Oczywi´scie. Drasa´nski wywiad zna wszystkich adeptów naszej tajnej mowy. Opłaca si˛e czasem dopu´sci´c do przej˛ecia pewnych starannie dobranych informacji. Nie wolno jednak nie docenia´c hrabiego Seline. Mo˙zliwe, z˙ e jest równie sprytny, jak ja. A widziałe´s, jak si˛e cieszył, z˙ e nas przyłapał? — Czy zawsze próbujesz podst˛epów? — spytał Garion. Mówił z lekkim wyrzutem, poniewa˙z był przekonany, z˙ e on wła´snie był obiektem z˙ artu. — Chyba z˙ e naprawd˛e musze z nich zrezygnowa´c, mój Garionie — za´smiał si˛e Silk. — Tacy jak ja bez przerwy trenuja˛ oszustwa, nawet bez wyra´znej konieczno´sci. Nasze z˙ ycie zale˙zy cz˛esto od sprytu, wi˛ec stale musimy go c´ wiczy´c. — To pewnie bardzo samotne z˙ ycie — zauwa˙zył przebiegle Garion posłuszny wewn˛etrznemu głosowi. — Chyba nigdy nikomu nie ufasz. — Raczej nie — przyznał Silk. — To jest gra, Garionie. I jeste´smy bardzo sprawnymi graczami, w ka˙zdym razie wtedy, gdy mamy ochot˛e po˙zy´c długo. Znamy si˛e nawzajem, poniewa˙z wykonujemy rzadka˛ profesj˛e. Wygrane bywaja˛ wielkie, ale po pewnym czasie wchodzimy do rozgrywki głównie dla rado´sci pokonania innych. Ale masz racj˛e. To jest samotne, czasem nieprzyjemne z˙ ycie. Chocia˙z, na ogół zabawne. Ksia˙ ˛ze˛ Nilden stanał ˛ przed nimi i skłonił si˛e z szacunkiem. — Ksia˙ ˛ze Kheldarze, jego królewska mo´sc´ prosi ci˛e wraz z chłopcem do swych apartamentów. Zechciejcie pój´sc´ za mna.˛ — Oczywi´scie. Chod´zmy Garionie.
124
Komnaty króla okazały si˛e skromniejsze od ozdobnych sal reprezentacyjnej cz˛es´ci pałacu. Fulrach odło˙zył koron˛e, zdjał ˛ królewskie szaty i wygladał ˛ teraz jak ka˙zdy inny Sendar w zwyczajnym ubraniu. Stał z boku i rozmawiał cicho z Barakiem. Pochłoni˛ete dyskusja˛ królowa Layla i ciocia Pol zaj˛eły miejsca na sofie, za´s Durnik przystanał ˛ nie opodal starajac ˛ si˛e jak najmniej rzuca´c w oczy. Pan Wilk stał przy oknie, a jego twarz przypominała gradowa˛ chmur˛e. — O, jest ksia˙ ˛ze˛ Kheldar — zauwa˙zył król. — Bali´smy si˛e ju˙z, z˙ e kto´s napadł ciebie i Gariona. — Mały pojedynek z hrabia˛ Seline, wasza wysoko´sc´ — rzucił lekcewa˙zaco ˛ Silk. — Nie dosłownie, ma si˛e rozumie´c. — Bad´ ˛ z ostro˙zny — ostrzegł król. — Całkiem mo˙zliwe, z˙ e hrabia jest za sprytny nawet dla kogo´s obdarzonego twoim talentem. — Mam wiele szacunku dla tego starego łajdaka — roze´smiał si˛e Drasanin. Król Fulrach spojrzał z obawa˛ na pana Wilka, potem wyprostował ramiona i westchnał. ˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e pora przej´sc´ do rzeczy mniej przyjemnych — o´swiadczył. — Laylo, zabaw naszych go´sci, gdy ja dam naszemu skrzywionemu przyjacielowi i damie szans˛e wyłajania mnie. Widz˛e wyra´znie, z˙ e nie zazna rado´sci, póki nie powie mi kilku nieuprzejmych zda´n w sprawie, w której w istocie wcale nie zawiniłem. — Oczywi´scie, kochanie — zgodziła si˛e Layla. — Pospiesz si˛e tylko i nie krzycz. Dzieci le˙za˛ w łó˙zkach i powinny ju˙z spa´c. Ciocia Pol wstała z sofy i wraz z panem Wilkiem, którego wyraz twarzy nie zmienił si˛e ani troch˛e, wyszli za królem do sasiedniej ˛ komnaty. — No, dobrze — odezwała si˛e uprzejmie Layla. — O czym porozmawiamy? — Polecono mi, wasza wysoko´sc´ , przekaza´c wyrazy szacunku Porenn, królowej Drasni. gdyby zdarzyła si˛e po temu okazja — odezwał si˛e dwornie Silk. — Prosi ci˛e o korespondencj˛e w niezwykle delikatnej materii. — Naturalnie — rozpromieniła si˛e królowa Layla. — To kochane dziecko, za pi˛ekne i za słodkie dla tego tłustego, starego bandyty Rhodara. Mam nadziej˛e, z˙ e nie uczynił jej nieszcz˛es´liwa.˛ — Nie, wasza wysoko´sc´ . Cho´c mo˙ze to dziwi´c, kocha mego wuja do szale´nstwa. On, naturalnie, chodzi obłakany ˛ rado´scia˛ i duma˛ z tak pi˛eknej i młodej z˙ ony. Mdło´sci człowieka ogarniaja,˛ kiedy patrzy, jak tych dwoje si˛e uwielbia. — Pewnego dnia, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze, i ty si˛e zakochasz — stwierdziła królowa z lekkim u´smieszkiem. — Dwana´scie królestw stanie wokół, by si˛e natrzasa´ ˛ c z upadku nieugi˛etego kawalera. Có˙z to za spraw˛e chce ze mna˛ omówi´c Porenn? — Chodzi o płodno´sc´ , wasza królewska mo´sc´ — Silk chrzakn ˛ ał ˛ dyskretnie. — Pragn˛ełaby obdarzy´c mego wuja nast˛epca˛ tronu i potrzebuje rady w tej kwestii. ´ Swiat cały z podziwem obserwuje twe dokonania w owej szczególnej dziedzinie. Królowa Layla zarumieniła si˛e pi˛eknie i parskn˛eła s´miechem. 125
— Zaraz do niej napisz˛e — obiecała. Garion tymczasem przemieszczał si˛e niepostrze˙zenie w stron˛e drzwi, przez które Fulrach wyprowadził cioci˛e Pol i pana Wilka. Nasłuchiwał pilnie, dla niepoznaki studiujac ˛ z uwaga˛ wiszacy ˛ na s´cianie gobelin. Ju˙z po chwili dobiegły go znajome głosy. — Co znacza˛ te wszystkie głupstwa, Fulrachu? — mówił pan Wilk. — Nie osadzaj ˛ mnie zbyt pospiesznie, Czcigodny — próbował go uspokoi´c król. — Zdarzyły si˛e pewne rzeczy, o których mo˙zesz nie wiedzie´c. — Wiem o wszystkim, co si˛e zdarza. — A czy wiesz, z˙ e gdyby zbudził si˛e Przekl˛ety, jeste´smy zupełnie bezbronni? To, co miało nad nim władz˛e, zostało skradzione zza tronu Riva´nskiego Króla. — Szczerze mówiac, ˛ poda˙ ˛załem wła´snie s´ladem złodzieja, gdy twój dzielny kapitan Brendig przerwał moje poszukiwania. — Przykro mi. Ale i tak nie dojechałby´s daleko. Królowie Alorii szukaja˛ ci˛e ju˙z od trzech miesi˛ecy. Twój portret, nakre´slony przez najznakomitszych artystów, znajduje si˛e w r˛ekach wszystkich ambasadorów, agentów i urz˛edników pi˛eciu ´ królestw północy. Scigano ci˛e od wyjazdu z Darine. — Jestem zaj˛ety, Fulrachu. Przeka˙z władcom Alornów, z˙ eby mi dali spokój. Dlaczego tak nagle zainteresowali si˛e moimi podró˙zami? — Chca˛ si˛e z toba˛ naradzi´c — wyja´snił król. — Alornowie gotuja˛ si˛e do wojny i nawet w mojej Sendarii trwa dyskretna mobilizacja. Je´sli Przekl˛ety powstanie teraz, jeste´smy zgubieni. Moc, która˛ skradziono, mo˙zna wykorzysta´c, by go obudzi´c. A jego pierwszym posuni˛eciem b˛edzie atak na zachód. Wiesz o tym, Belgaracie. Wiesz tak˙ze, z˙ e do powrotu Riva´nskiego Króla zachód nie ma wła´sciwie obrony. Garion drgnał ˛ gwałtownie i zamrugał, potem pochylił si˛e i zbadał jaki´s szczegół gobelinu, próbujac ˛ ukry´c nagłe wzburzenie. Imi˛e, które wymówił król Fulrach, nie mogło brzmie´c: Belgarath. Belgarath to przecie˙z legenda, posta´c z bajki. — Powiedz tylko królom Alornów, z˙ e s´cigam złodzieja — polecił pan Wilk. — I nie mam czasu na rady. Je´sli zostawia˛ mnie w spokoju, powinienem go dogoni´c, zanim zda˙ ˛zy narobi´c szkód skradzionym przedmiotem. — Nie ku´s losu. Fulrachu — wtraciła ˛ ciocia Pol. — Ingerujesz w nasze sprawy, a to kosztuje czas, na którego strat˛e nie mo˙zemy sobie pozwoli´c. Chyba si˛e na ciebie pogniewam. — Znam twa˛ pot˛eg˛e, lady Polgaro — powiedział stanowczym tonem król, a Garion znowu podskoczył. — Nie mam jednak wyboru. Wia˙ ˛ze mnie słowo, z˙ e odstawi˛e was do Val Alorn, do władców Alorii. Król nie mo˙ze złama´c słowa danego innym królom. W komnacie zapadła cisza, a rozszalałe my´sli podsuwały Garionowi dziesiatki ˛ rozmaitych interpretacji.
126
— Nie jeste´s złym człowiekiem, Fulrachu — stwierdził pan Wilk. — Mo˙ze nie tak madrym, ˛ jak bym pragnał, ˛ ale dobrym. Nie podnios˛e na ciebie r˛eki, ani ja, ani moja córka. — Mów za siebie, Stary Wilku — rzuciła gniewnie ciocia Pol. — Nie, Polgaro. Je´sli musimy znale´zc´ si˛e w Val Alorn, ruszajmy jak najspieszniej. Im szybciej wyja´snimy wszystko Alornom, tym pr˛edzej przestana˛ nam przeszkadza´c. — Moim zdaniem lata zmi˛ekczyły twój mózg, ojcze — orzekła ciocia Pol. — Nie mamy czasu na wycieczk˛e do Val Alorn. Fulrach mo˙ze im wszystko wytłumaczy´c. — To nic nie da, lady Polgaro — stwierdził smutno król. — Jak słusznie zauwa˙zył twój ojciec, nie uchodz˛e za przesadnie madrego. ˛ Królowie Alornów nie zechca˛ mnie słucha´c. Je´sli teraz odjedziecie, po´sla˛ kogo´s takiego jak Brendig, by schwytał was ponownie. — Ten nieszcz˛esny człowiek mo˙ze nagle stwierdzi´c, z˙ e reszt˛e swych lat przez˙ yje jako ropucha. Albo rzodkiewka. — Do´sc´ tego, Pol — przerwał pan Wilk. — Czy statek czeka, Fulrachu? — Stoi przy północnym nabrze˙zu. Statek z Chereku, przysłany przez króla Anhega. — Doskonale. Jutro wi˛ec popłyniemy do Chereku. Jak si˛e wydaje, musz˛e pewnym t˛epogłowym Alornom zwróci´c uwag˛e na kilka kwestii. Ruszasz z nami? — Nie mam wyboru. Narada ma by´c ogólna, a ta historia dotyczy tak˙ze Sendarii. — Jeszcze z toba˛ nie sko´nczyłam Fulrachu — zagroziła ciocia Pol. — Daj spokój Pol — uspokoił ja˛ pan Wilk. — Robi to, co jego zdaniem jest słuszne. Wyja´snimy wszystko w Val Alorn. Garion dr˙zał cały, cofajac ˛ si˛e od drzwi. Sendarskie wychowanie nauczyło go sceptycyzmu i nie potrafił nawet my´sle´c o takich absurdach. Jednak nie bez trudu zmusił si˛e, by bez uprzedze´n rozwa˙zy´c cała˛ ide˛e. Je´sli pan Wilk naprawd˛e był Belgarathem Czarodziejem, człowiekiem z˙ yja˛ cym od ponad siedmiu tysi˛ecy lat? Je´sli ciocia Pol naprawd˛e była jego córka,˛ niewiele tylko młodsza? ˛ Wszystkie skrawki informacji, tajemnicze napomknienia i półprawdy nagle zło˙zyły si˛e w cało´sc´ . Silk miał racj˛e: nie mogła by´c jego ciotka.˛ Teraz Garion był ju˙z całkowitym sierota.˛ Dryfował w s´wiecie bez przodków ani wi˛ezów krwi, których mógłby si˛e uchwyci´c. Rozpaczliwie zapragnał ˛ powrotu do domu, na farm˛e Faldora, gdzie zatonałby ˛ w bezmy´slnej aurze spokoju, bez czarodziejów, niezwykłych poszukiwa´n ani czegokolwiek, co przypominałoby mu cioci˛e Pol i okrutne kłamstwo, w jakie zmieniła jego z˙ ycie.
´ II CZE˛S´ C CHEREK
Rozdział 12 O pierwszym, szarym brzasku s´witu przejechali cichymi ulicami Sendaru do portu, gdzie czekał statek. Wczorajsze dworskie stroje zostały zrzucone i dzisiaj wszyscy wło˙zyli swe zwykłe ubrania. Nawet król Fulrach i hrabia Seline nosili skromna˛ odzie˙z i przypominali par˛e podró˙zujacych ˛ w interesach s´rednio zamo˙znych Sendarów. Królowa Layla miała zosta´c w domu, ale wyruszyła z nimi i jechała teraz obok m˛ez˙ a, mówiac ˛ co´s do niego goraczkowo. ˛ Wyraz jej twarzy dowodził, z˙ e jest bliska łez. Cała˛ grup˛e eskortowali z˙ ołnierze, okryci płaszczami dla ochrony przed zimnem i ostrym, chłodnym wiatrem od morza. Na ko´ncu ulicy prowadzacej ˛ z pałacu do portu kamienne nabrze˙za Sendaru wcinały si˛e w burzliwe wody. Tam, kołyszac ˛ si˛e i szarpiac ˛ cumy, czekał ich okr˛et. Długi, waski ˛ kadłub ze wzniesionym wysoko dziobem nie ukoił l˛eku Gariona przed pierwsza˛ w z˙ yciu morska˛ podró˙za.˛ Na pokładzie czekała grupa z˙ eglarzy o dzikim wygladzie, ˛ brodatych i odzianych w podarte futrzane kubraki. Je´sli nie liczy´c Baraka, byli to pierwsi Cherekowie, jakich zobaczył chłopiec. Sprawiali wra˙zenie ludzi, na których absolutnie nie mo˙zna polega´c. — Barak! — wrzasnał ˛ krzepki m˛ez˙ czyzna tkwiacy ˛ akurat w połowie wysoko´sci masztu, zsunał ˛ si˛e po pionowej niemal linie na pokład i przeskoczył na nabrze˙ze. — Greldik! — ryknał ˛ Barak, zeskoczył z siodła i zamknał ˛ gro´znie wygladaj ˛ a˛ cego z˙ eglarza w nied´zwiedzim u´scisku. — Jak si˛e zdaje, lord Barak zna ju˙z naszego kapitana — zauwa˙zył hrabia Seline. — I to wła´snie jest niepokojace ˛ — skrzywił si˛e Silk. — Liczyłem na trze´zwego, rozsadnego ˛ marynarza w s´rednim wieku, lubiacego ˛ spokój. W ogóle nie przepadam za statkami i podró˙zami morskimi. — Słyszałem, z˙ e kapitan Greldik to jeden z najlepszych z˙ eglarzy w Chereku — zapewnił go hrabia. — Panie — Silk zmierzył go zbolałym wzrokiem. — Opinie Chereków bywaja˛ mylace. ˛ Z kwa´sna˛ mina˛ obserwował, jak Barak i Greldik wznosza˛ toast za spotkanie 129
kuflami trunku, który przyniósł im z okr˛etu u´smiechni˛ety marynarz. Królowa Layla zsiadła z konia i obj˛eła cioci˛e Pol. — Uwa˙zaj na mego biednego m˛ez˙ a, Pol — poprosiła z dr˙zacym ˛ u´smiechem. — Nie pozwól, z˙ eby ci alornowscy brutale namówili go do czego´s nierozsadnego. ˛ — Oczywi´scie, Laylo — zapewniła ja˛ ciocia Pol. — Daj spokój, Laylo — wtracił ˛ zakłopotany Fulrach. — W ko´ncu jestem dorosłym m˛ez˙ czyzna.˛ Pulchna, mała królowa otarła oczy. — Przyrzeknij, z˙ e b˛edziesz si˛e ciepło ubierał. Nie sied´z po nocach i nie pij z Anhegiem. — Wyje˙zd˙zamy w powa˙znych sprawach. Nie b˛edzie na to czasu. — Za dobrze znam Anhega — królowa pociagn˛ ˛ eła nosem. Stan˛eła przed panem Wilkiem, wspi˛eła si˛e na palce i ucałowała zaro´sni˛ety policzek. — Kochany Belgaracie, kiedy to wszystko ju˙z si˛e sko´nczy, obiecaj, z˙ e wrócicie z Pol na dłu˙zej. — Obiecuj˛e, Laylo — rzekł z powaga˛ Wilk. — Zaczyna si˛e odpływ, królu — wtracił ˛ Greldik. — I statek si˛e niecierpliwi. Królowa j˛ekn˛eła, zarzuciła ramiona na szyj˛e Fulracha i wtuliła twarz w jego rami˛e. — Daj spokój — prosił niepewnie Fulrach. — Je´sli nie odjedziesz natychmiast, rozpłacz˛e si˛e tutaj, przy wszystkich. Nabrze˙ze było s´liskie, a smukły okr˛et Chereków kołysał si˛e i podskakiwał na krótkiej fali. Waski ˛ trap, po którym musieli przej´sc´ , wznosił si˛e i opadał niebezpiecznie, zdołali jednak bez wypadku dotrze´c na pokład. Marynarze rzucili cumy i zaj˛eli miejsca przy wiosłach. Okr˛et odpłynał ˛ od brzegu i szybko wyminał ˛ kotwiczace ˛ w pobli˙zu solidne, szerokie statki kupieckie. Królowa Layla stała niepocieszona na nabrze˙zu, otoczona oddziałem z˙ ołnierzy. Pomachała kilka razy, a potem patrzyła z uniesiona˛ dzielnie głowa.˛ Kapitan Greldik zajał ˛ miejsce przy rudlu, a Barak stanał ˛ obok niego. Kapitan skinał ˛ muskularnemu, kr˛epemu wojownikowi, i ten zsunał ˛ skrawek materiału ze skórzanego b˛ebna. Zaczał ˛ wybija´c powolny rytm, który natychmiast podchwycili wio´slarze. Okr˛et skoczył do przodu, kierujac ˛ si˛e ku otwartemu morzu. Gdy opu´scili osłon˛e portu, fale urosły tak, z˙ e statek przestał si˛e kołysa´c, a tylko z grzbietu jednej zje˙zd˙zał na nast˛epna.˛ Długie wiosła, zanurzane w rytm pos˛epnego b˛ebnienia, pozostawiały na powierzchni niewielkie wiry. Morze pod zimowym niebem było ołowianoszare, a niski, o´snie˙zony brzeg Sendarii przesuwał si˛e z prawej burty, martwy i pusty. Wi˛eksza˛ cz˛es´c´ dnia dr˙zacy ˛ z zimna Garion sp˛edził w osłoni˛etym kaciku ˛ w po˙ bli˙zu wysokiego dziobu. Zycie rozpadło mu si˛e w ruin˛e i gruzy. Sam pomysł, z˙ e pan Wilk mógłby by´c Belgarathem, a ciocia Pol Polgara,˛ to naturalnie bzdura. Był jednak przekonany, z˙ e przynajmniej cz˛es´c´ tych domysłów jest prawda.˛ Ona
130
nie jest Polgara,˛ ale nie jest te˙z jego ciotka.˛ Starał si˛e nie patrze´c w jej stron˛e i nie odzywał si˛e do nikogo. Spali w zatłoczonych kajutach na rufie. Pan Wilk długo siedział pogra˙ ˛zony w rozmowie z królem Fulrachem i hrabia˛ Seline. Garion dyskretnie obserwował starca, którego srebrzyste włosy i krótko przyci˛eta broda ja´sniały niemal w blasku kaganka, zawieszonego na niskiej belce stropu. Wilk wygladał ˛ tak samo jak zawsze i po pewnym czasie Garion odwrócił si˛e w koi i zasnał. ˛ Nast˛epnego dnia min˛eli przyladek ˛ Sendarii i gnani sprzyjajacym ˛ wiatrem ruszyli na północny wschód. Rozwini˛eto z˙ agiel i wio´slarze mogli odpocza´ ˛c. Garion wcia˙ ˛z zmagał si˛e ze swym problemem. Trzeciego dnia wiał sztormowy wiatr i było bardzo zimno. Takielunek trzeszczał pod warstewka˛ lodu, a krople marznacego ˛ deszczu z sykiem wpadały do morza. — Je´sli to si˛e nie zmieni, w Przesmyku czeka nas ci˛ez˙ ka przeprawa — stwierdził Barak, marszczac ˛ zmoczone czoło. — W czym? — spytał niespokojnie Durnik. Niezbyt dobrze czuł si˛e na pokładzie. Wła´snie dochodził do siebie po ataku morskiej choroby i był troch˛e nerwowy. — Przesmyk Chereku — wyja´snił Barak. — To cie´snina szeroko´sci około mili, pomi˛edzy północnym kra´ncem Sendarii a południowym czubkiem półwyspu Cherek. Martwa fala, wiry i tego typu rzeczy. Nie ma si˛e czego obawia´c, Durniku. To dobry statek, a Greldik zna wszystkie sekrety z˙ eglugi Przesmykiem. Mo˙ze troch˛e rzuca´c, ale nic nam nie grozi. Chyba, z˙ e b˛edziemy mieli pecha. — Czarujace ˛ sformułowanie — wtracił ˛ stojacy ˛ niedaleko Silk. — Od trzech dni usiłuj˛e nie my´sle´c o Przesmyku. — Naprawd˛e jest taki niebezpieczny? — spytał słabym głosem Durnik. — Staram si˛e nigdy nie przepływa´c go na trze´zwo. — Powiniene´s bardziej ceni´c Przesmyk, drogi Silku — za´smiał si˛e Barak. — Nie dopuszcza Imperium do Zatoki Cherek. Gdyby nie on, cała Drasnia byłaby ju˙z prowincja˛ Tolnedry. — Uznaj˛e jego polityczne znaczenie — rzekł Silk. — Osobi´scie jednak wolałbym ju˙z nigdy go nie oglada´ ˛ c. Nast˛epnego dnia rzucili kotwic˛e przy skalistym wybrze˙zu północnej Sendarii i czekali na przypływ. We wła´sciwym czasie prady ˛ osłabły, zmieniły kierunek, a wody Morza Wiatrów przybrały i run˛eły do Przesmyku, podnoszac ˛ poziom Zatoki Cherek. — Poszukaj czego´s solidnego, czego mógłby´s si˛e trzyma´c, Garionie — poradził Barak, gdy Greldik kazał wyciagn ˛ a´ ˛c kotwic˛e. — Przy tylnym wietrze przejs´cie mo˙ze by´c bardzo ciekawe. Odszedł waskim ˛ pokładem, błyskajac ˛ z˛ebami w u´smiechu.
131
Garion wiedział, z˙ e post˛epuje głupio, ruszajac ˛ za rudobrodym olbrzymem w stron˛e dziobu. Jednak cztery dni samotnych zmaga´n z problemem, który nie chciał si˛e podda´c z˙ adnej logice, wprawiły go w wojowniczy niemal nastrój. Barak za´smiał si˛e i pot˛ez˙ nie klepnał ˛ go w rami˛e. — Dzielny chłopak — orzekł z aprobata.˛ — Staniemy razem i spojrzymy Przesmykowi w samo gardło. Garion postanowił nie odpowiada´c. Wiatr i przypływ dodawały im pr˛edko´sci, wi˛ec okr˛et Greldika dosłownie przeleciał przez cie´snin˛e, zbaczajac ˛ z kursu i dygocac, ˛ gdy chwytały go wysokie fale. Lodowaty pył wodny kuł ich twarze i wpóło´slepiony Garion nie dostrzegł gigantycznego wiru w samym s´rodku Przesmyku, dopóki nie znale´zli si˛e tu˙z przy nim. Zdawało mu si˛e, z˙ e słyszy pot˛ez˙ ny ryk, wi˛ec przetarł oczy akurat na czas, by zobaczy´c, jak wir rozwiera si˛e przed dziobem. — Co to jest? — wrzasnał ˛ przekrzykujac ˛ szum. — Wielki Maelstrom — odkrzyknał ˛ Barak. — Trzymaj si˛e. Maelstrom był tak rozległy jak cała wioska Górne Gralt i opadał przera˙zaja˛ co w spieniona,˛ zasnuta˛ wodnym pyłem otchła´n niewyobra˙zalnie daleko w dole. Greldik, zamiast prowadzi´c swój statek jak najdalej od wiru, sterował wprost ku niemu. — Co on robi? — wrzasnał ˛ Garion. — Na tym polega sekret z˙ eglugi Przesmykiem — ryknał ˛ Barak. — Okra˙ ˛zymy Maelstrom dwa razy, by zyska´c wła´sciwa˛ pr˛edko´sc´ . Je´sli okr˛et si˛e nie rozpadnie, wystrzeli jak kamie´n z procy. Przeskoczymy kł˛ebowisko fal za Maelstromem, zanim zdołaja˛ nas zatrzyma´c i s´ciagn ˛ a´ ˛c z powrotem. — Je´sli okr˛et nie co? — Zdarza si˛e, z˙ e statek w Maelstromie zostaje rozerwany — wyja´snił Barak. — Nie martw si˛e, chłopcze. To rzadkie wypadki, a okr˛et Greldika wyglada ˛ na solidny. Statek opadł gro´znie dziobem w zewn˛etrzna˛ kraw˛ed´z Maelstromu i przemknał ˛ dwukrotnie wokół ogromnego wiru, a wio´slarze goraczkowo ˛ zginali grzbiety w rytm coraz szybszych uderze´n b˛ebna. Wicher smagał w twarz Gariona, który przywarł do z˙ elaznego pier´scienia odwracajac ˛ wzrok od spienionej, rozwartej w dole paszczy. A˙z wreszcie wyrwali si˛e na wolno´sc´ i przemkn˛eli jak ptak przez niespokojne wody poza Maelstromem. Wiatr s´wiszczał w olinowaniu, tak silny, z˙ e niemal tamował oddech. Po chwili okr˛et zwolnił w kł˛ebowisku niewielkich wirów, lecz rozp˛ed, jaki nadał mu Maelstrom, przeniósł ich na spokojne wody osłoni˛etej cz˛es´ciowo zatoczki po stronie Sendarii. Barak rechotał z uciechy i s´cierał z brody morska˛ pian˛e. — I co, chłopcze? — zapytał. — Jak ci si˛e podoba Przesmyk? 132
Garion nie był pewny swego głosu. Nie odpowiedział wi˛ec, koncentrujac ˛ uwag˛e na odrywaniu zdr˛etwiałych palców od z˙ elaznego pier´scienia. — Garionie! — od strony rufy rozległ si˛e znajomy głos. — Wpakowałe´s mnie w kłopoty, a teraz sobie pójdziesz — mruknał ˛ z uraza˛ chłopiec zapominajac, ˛ z˙ e stanał ˛ na dziobie wyłacznie ˛ z własnej inicjatywy. Ciocia Pol zgry´zliwie zwróciła uwag˛e Baraka na jego brak odpowiedzialno´sci, po czym zaj˛eła si˛e Garionem. — A wi˛ec? — spytała. — Czekam. Mo˙ze ty mi to wyja´snisz? — Barak nic nie zawinił — o´swiadczył Garion. — To był mój pomysł. Dlaczego wła´sciwie obaj maja˛ mie´c kłopoty? — Rozumiem. A skad ˛ ci przyszedł do głowy? Niepewno´sc´ i prze˙zyty ostatnio zawód odebrały mu rozwag˛e. — Miałem na to ochot˛e — oznajmił wyzywajaco. ˛ Po raz pierwszy w z˙ yciu stanał ˛ s´wiadomie na granicy otwartego buntu. — Co? — Miałem ochot˛e — powtórzył. — Co za ró˙znica, czemu to zrobiłem. I tak mnie ukarzesz. Ciocia Pol zesztywniała, a jej oczy błysn˛eły gro´znie. Siedzacy ˛ nie opodal pan Wilk zachichotał. — Co w tym s´miesznego? — warkn˛eła. — Mo˙ze mnie pozwolisz załatwi´c t˛e spraw˛e, Pol? — spytał starzec. — Sama sobie poradz˛e. — Ale z´ le to rozegrasz, Pol. Nawet bardzo z´ le. Zbyt łatwo wpadasz w gniew i masz za ostry j˛ezyk. On nie jest ju˙z dzieckiem. Jeszcze nie m˛ez˙ czyzna,˛ ale ju˙z nie dzieckiem. Ten problem nale˙zy rozwiaza´ ˛ c w bardzo szczególny sposób. Zajm˛e si˛e tym — wstał. — B˛ed˛e si˛e upierał. Pol. — Co? — Nalegam. — Jak chcesz — o´swiadczyła lodowato, odwróciła si˛e i odeszła. — Siadaj Garionie — poprosił Wilk. — Dlaczego jest taka niedobra? — wyrzucił z siebie chłopiec. — Wcale nie. Gniewa si˛e, bo ja˛ przestraszyłe´s. Nikt nie lubi, kiedy go strasza.˛ — Przykro mi — Garionowi było wstyd za siebie. — Mnie nie musisz przeprasza´c — odparł Wilk. — Ja si˛e nie bałem. Spojrzał na chłopca przenikliwie. — Co ci˛e gn˛ebi? — zapytał. — Nazywaja˛ ci˛e Belgarathem — odparł Garion, jakby to wszystko tłumaczyło. — A ja˛ Polgara.˛ — I co? — Przecie˙z to niemo˙zliwe. — Rozmawiali´smy chyba o tym. Bardzo dawno temu. 133
— Czy jeste´s Belgarathem? — spytał otwarcie Garion. — Niektórzy tak wła´snie o mnie mówia.˛ Co za ró˙znica? — Przykro mi — o´swiadczył Garion. — Ale ja w to nie wierz˛e. — W porzadku ˛ — Wilk wzruszył ramionami. — Nie musisz, je´sli nie masz ochoty. A jaki to ma zwiazek ˛ z tym, z˙ e byłe´s niegrzeczny dla twojej ciotki? — Po prostu. . . — Garion zawahał si˛e. — No. . . Desperacko pragnał ˛ zada´c panu Wilkowi najwa˙zniejsze, tragiczne pytanie. Cho´c jednak był przekonany, z˙ e mi˛edzy nim a ciocia˛ Pol nie istnieja˛ z˙ adne wi˛ezy pokrewie´nstwa, nie potrafił znie´sc´ my´sli, z˙ e podejrzenie zostanie ostatecznie i nieodwołalnie potwierdzone. — Jeste´s zaniepokojony — stwierdził starzec. — Zgadza si˛e? Nic nie jest tym, czym by´c powinno. I zło´scisz si˛e na ciotk˛e bo uwa˙zasz, z˙ e to na pewno jej wina. — W twojej wersji wydaje si˛e to zupełnie dziecinne — Garion zarumienił si˛e lekko. — A nie jest? Garion zarumienił si˛e jeszcze bardziej. — To jest twój problem, chłopcze — stwierdził pan Wilk. — Czy naprawd˛e uwa˙zasz, z˙ e to w porzadku, ˛ kiedy z tego powodu sprawiasz innym przykro´sc´ ? — Nie — przyznał Garion ledwie słyszalnym głosem. — Twoja ciotka i ja jeste´smy tym, kim jeste´smy — powiedział cicho Wilk. — Ludzie opowiadaja˛ o nas mas˛e bzdur, ale to nie ma wi˛ekszego znaczenia. Sa˛ rzeczy, które trzeba załatwi´c i my wła´snie mamy to uczyni´c. Tylko to si˛e liczy. Nie utrudniaj z˙ ycia ciotce tylko dlatego, z˙ e s´wiat nie do ko´nca odpowiada twoim oczekiwaniom. To nie tylko dziecinne, ale i niegrzeczne, a przecie˙z nie jeste´s złym chłopcem. A teraz naprawd˛e sadz˛ ˛ e, z˙ e winien jej jeste´s przeprosiny. Co ty na to? — Chyba tak — przyznał Garion. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e mogli´smy porozmawia´c, ale na twoim miejscu nie zwlekałbym zanadto. Nie uwierzysz, jak długo ona potrafi si˛e gniewa´c — Wilk u´smiechnał ˛ si˛e nagle. — Jest na mnie zła, odkad ˛ pami˛etam, a to tak długo, z˙ e wole o tym nie my´sle´c. — Zaraz to załatwi˛e. — Doskonale. Garion wstał i zdecydowanym krokiem podszedł do cioci Pol, zapatrzonej w burzliwe wody Przesmyku Chereku. — Ciociu Pol — zaczał. ˛ — Słucham. — Przepraszam. Nie miałem racji. Odwróciła si˛e i spojrzała na niego z powaga.˛ — Tak — powiedziała. — Nie miałe´s. — Ju˙z nie b˛ed˛e. Roze´smiała si˛e ciepło i przejechała palcami po jego zmierzwionych włosach. 134
— Nie składaj obietnic, których nie mo˙zesz dotrzyma´c, kochanie — odparła, obj˛eła go i znowu wszystko było jak dawniej. Gdy uspokoiły si˛e w´sciekłe fale Przesmyku, z˙ eglowali na północ, wzdłu˙z okrytego s´niegiem wschodniego wybrze˙za półwyspu Cherek, w stron˛e pradawnego miasta, b˛edacego ˛ ojczyzna˛ wszystkich Alornów: Algarów i Drasan, Chereków i Rivan. Wiatr był chłodny, a ciemne niebo groziło chmurami, lecz ko´ncowa cz˛es´c´ podró˙zy min˛eła bez przygód. Po trzech dniach okr˛et wpłynał ˛ do portu Val Alorn i przycumował przy oszronionym nabrze˙zu. Val Alorn nie było podobne do z˙ adnego sendarskiego miasta. Mury i budowle były tu tak stare, z˙ e bardziej przypominały naturalne formacje skalne ni˙z dzieło ´ ludzkich rak. ˛ Snieg zalegał waskie, ˛ kr˛ete uliczki, a za miastem, na tle mrocznego nieba, majaczyły wysokie, białe góry. W porcie czekało na nich kilkoro sa´n z wo´znicami o dzikim wygladzie. ˛ Kosmate konie niecierpliwie stukały kopytami o ubity s´nieg. W saniach były futra i Garion natychmiast otulił si˛e po szyj˛e czekajac, ˛ a˙z Barak zako´nczy swe po˙zegnania z Greldikiem i jego załoga.˛ — Jedziemy — polecił w ko´ncu wo´znicy, wspinajac ˛ si˛e na sanie. — Zobaczymy, czy potrafisz dogoni´c tamtych. — Gdyby´s tyle nie gadał, nie wyprzedziliby nas tak bardzo, lordzie Barak — odparł kwa´sno wo´znica. — Chyba masz racj˛e — przyznał Barak. Wo´znica burknał ˛ co´s, dotknał ˛ ko´ncem bata ko´nskich szyj i sanie ruszyły ulica.˛ Pozostałe zda˙ ˛zyły ju˙z znikna´ ˛c z oczu. Okryci futrami wojownicy Chereków zataczali si˛e na waskich ˛ uliczkach, a wielu z nich wrzeszczało pozdrawiajac ˛ przeje˙zd˙zajacego ˛ Baraka. Na którym´s rogu wo´znica musiał zahamowa´c, gdy˙z dwóch pot˛ez˙ nie zbudowanych m˛ez˙ czyzn, mimo ostrego mrozu rozebranych do pasa, przewracało si˛e w s´niegu na s´rodku ulicy, przy wtórze zach˛ecajacych ˛ wrzasków tłumu gapiów. — Typowa rozrywka — wyja´snił Garionowi Barak. — Zima w Val Alorn jest do´sc´ nudna. — Czy ta budowla przed nami to pałac? — spytał chłopiec. Barak pokr˛ecił głowa.˛ ´ atynia — Swi ˛ Belara — wyja´snił. — Niektórzy twierdza,˛ z˙ e Bóg-Nied´zwied´z jest tam obecny duchem. Nigdy go nie widziałem, wi˛ec trudno mi to potwierdzi´c. Zapa´snicy stoczyli si˛e z drogi i mo˙zna było jecha´c dalej. Na stopniach s´wiatyni ˛ stała stara kobieta, odziana w podarta˛ wełniana˛ sukni˛e. ´ Sciskała w dłoni długa˛ lask˛e, a jej włosy wiły si˛e kosmykami wokół twarzy. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — zawołała chrapliwie. — Twoja Zguba ju˙z na ciebie czeka. — Zatrzymaj sanie — warknał ˛ do wo´znicy Barak, odrzucił futro i zeskoczył na ziemi˛e. 135
— Martje — huknał ˛ na staruch˛e. — Zakazano ci włóczy´c si˛e tutaj. Je´sli powiem Anhegowi, z˙ e była´s nieposłuszna, ka˙ze kapłanom s´wiatyni ˛ spali´c ci˛e jako czarownic˛e. Kobieta zarechotała, a Garion zadr˙zał widzac, ˛ z˙ e jej oczy były mlecznobiałe i martwe. — Ogie´n nie tknie starej Martje — s´miała si˛e piskliwie. — Nie taka Zguba jest jej pisana. — Do´sc´ ju˙z tych zgub — rzekł Barak. — Wyno´s si˛e ze s´wiatyni. ˛ — Martje widzi to, co widzi — odparła. — Nosisz znak Zguby, Baraku. Kiedy nadejdzie, wspomnisz słowa starej Martje. Zdawało si˛e, z˙ e spoglada ˛ w stron˛e sa´n, cho´c mleczne oczy nie mogły niczego zobaczy´c. Wyraz jej twarzy zmienił si˛e nagle ze zło´sliwej uciechy w niezwykłe zaskoczenie. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, najwi˛ekszy z władców — zakrakała, kłaniajac ˛ si˛e nisko. — Kiedy obejmiesz swe dziedzictwo, pami˛etaj, z˙ e to stara Martje powitała ci˛e pierwsza. Barak skoczył ku niej ryczac ˛ ze zło´sci, ale odku´stykała pospiesznie, stukajac ˛ laska˛ o stopnie. — O co jej chodziło? — zapytał Garion, gdy Barak podszedł do sa´n. — To wariatka — Barak był blady z w´sciekło´sci. — Zawsze kr˛eci si˛e koło s´wiatyni, ˛ z˙ ebrze i straszy swoim bełkotem naiwne gosposie. Gdyby Anheg miał cho´c odrobin˛e rozsadku, ˛ ju˙z dawno wyp˛edziłby ja˛ z miasta albo spalił — wspiał ˛ si˛e do sa´n. — Jed´zmy — rzucił wo´znicy. Kiedy p˛edzili przed siebie, Garion spojrzał jeszcze przez rami˛e, ale nie dostrzegł ju˙z starej, s´lepej kobiety.
Rozdział 13 Pałac Anhega, króla Chereku, był ponura˛ budowla˛ wzniesiona˛ niedaleko centrum Val Alorn. Ze s´rodkowej cz˛es´ci wyrastały we wszystkich kierunkach szerokie skrzydła, z których wiele rozpadało si˛e w gruzy, a okna bez szyb patrzyły w otwarte niebo poprzez zapadni˛ete dachy. O ile Garion mógł to oceni´c, pałac budowano bez z˙ adnego planu. Sprawiał wra˙zenie, jakby rozrastał si˛e po prostu przez ponad trzy tysiace ˛ lat panowania tutaj królów Chereku. — Dlaczego jest taki pusty i zniszczony? — zapytał, gdy sanie skr˛eciły, wje˙zd˙zajac ˛ na o´snie˙zony dziedziniec. — Co jedni królowie buduja,˛ inni pozwalaja,˛ by zmieniło si˛e w ruin˛e — odparł krótko Barak. — Tak to ju˙z jest z królami. Spotkanie s´lepej staruchy wprawiło Baraka w bardzo ponury nastrój. Pozostali zda˙ ˛zyli ju˙z wysia´ ˛sc´ i czekali na dziedzi´ncu. — Za długo nie było ci˛e w domu, skoro potrafisz si˛e zgubi´c w drodze z portu do pałacu — stwierdził z ironia˛ Silk. — Zatrzymano nas — mruknał ˛ Barak. Pot˛ez˙ ne, okute wrota u szczytu prowadzacych ˛ do pałacu szerokich schodów otworzyły si˛e, jakby kto´s wewnatrz ˛ czekał, a˙z wszyscy dotra˛ na miejsce. Stan˛eła w nich kobieta z długimi warkoczami barwy lnu, okryta płaszczem w kolorze ciemnego szkarłatu, obszytym cennym futrem. Spojrzała na nich badawczo. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Barak, jarlu Trellheim i mój mał˙zonku — powitała go formalnie. Twarz Baraka stała si˛e jeszcze bardziej ponura. — Witaj, Merel — rzucił oschle. — Król Anheg wyraził zgod˛e, bym wyszła ci na spotkanie, co jest mym prawem i obowiazkiem. ˛ — Zawsze starannie wypełniała´s swe zadania, Merel. Gdzie moje córki? — W Trellheim, panie. Uznałam, z˙ e nie powinny podró˙zowa´c tak daleko w porze mrozów — w jej głosie zabrzmiała nuta zło´sliwo´sci. — Rozumiem — westchnał ˛ Barak. — Czy popełniłam bład, ˛ panie mój? 137
— Dajmy temu spokój. — Je´sli ty i twoi go´scie jeste´scie gotowi, panie, poprowadz˛e was do sali tronowej. Barak wszedł na schody, do´sc´ pospiesznie i oficjalnie u´scisnał ˛ z˙ on˛e, po czym razem znikn˛eli za drzwiami. — Tragedia — hrabia Seline pokr˛ecił głowa,˛ gdy wszyscy wspinali si˛e do pałacu. — Ale˙z skad ˛ — zaprzeczył Silk. — W ko´ncu Barak dostał czego chciał, prawda? — Jeste´s człowiekiem okrutnym, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze. — Wcale nie. Jestem tylko realista.˛ Przez te wszystkie lata Barak t˛esknił za Merel i wreszcie ja˛ spotkał. Ciesz˛e si˛e widzac, ˛ z˙ e taka stało´sc´ uczu´c nie mija bez nagrody. Hrabia Seline westchnał ˛ tylko. Oddział z˙ ołnierzy w kolczugach eskortował ich przez labirynt korytarzy, do góry po szerokich schodach i w dół po waskich ˛ stopniach, coraz dalej w głab ˛ kamiennego kopca. — Zawsze podziwiałem architektur˛e Chereku — o´swiadczył ironicznie Silk. — Jest pełna niespodzianek. — Rozbudowa pałacu dawała jakie´s zaj˛ecie słabym władcom — zauwa˙zył król Fulrach. — Całkiem niezły pomysł. W Sendarii marni królowie po´swi˛ecaja˛ zwykle swój czas projektom brukowania ulic, ale w Val Alorn wyło˙zono je brukiem ju˙z tysiace ˛ lat temu. — To zawsze stanowiło problem, wasza wysoko´sc´ — roze´smiał si˛e Silk. — Jak powstrzyma´c złych władców od robienia głupstw. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — rzekł Fulrach. — Nie z˙ ycz˛e twemu wujowi nic złego, ale uwa˙zam, z˙ e byłoby interesujace, ˛ gdyby zupełnie przypadkiem przypadł ci tron Drasni. — Błagam — Silk zadr˙zał z udawanego strachu. — Niech wasza wysoko´sc´ nawet o tym nie wspomina. — I z˙ ona — dodał zło´sliwie hrabia Seline. — Ksia˙ ˛ze˛ stanowczo potrzebuje mał˙zonki. — To jeszcze gorsze — zatrzasł ˛ si˛e Silk. Sala tronowa króla Anhega była wysoko sklepiona˛ komnata˛ z wielkim paleniskiem po´srodku kamiennej podłogi. Całe belki trzaskały w nim i płon˛eły jasno. W przeciwie´nstwie do zdobnej gobelinami sali króla Fulracha, tutaj s´ciany były nagie, a pochodnie dymiły w przymocowanych do muru z˙ elaznych pier´scieniach. Ludzie stojacy ˛ przy ogniu nie byli eleganckimi dworakami Fulracha, a raczej brodatymi wojownikami w błyszczacych ˛ kolczugach. Na kra´ncu sali stało pi˛ec´ tronów, a nad ka˙zdym zwisał proporzec. Cztery były zaj˛ete, a trzy kobiety o królewskich postawach rozmawiały w pobli˙zu. 138
— Fulrach, król Sendarii! — obwie´scił jeden z z˙ ołnierzy eskorty, uderzajac ˛ drzewcem włóczni o posypana˛ sitowiem kamienna˛ podłog˛e. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, Fulrachu — zawołał wstajac ˛ pot˛ez˙ ny, czarnobrody m˛ez˙ czyzna. Nosił długa,˛ bł˛ekitna˛ szat˛e, cała zmi˛eta˛ i poplamiona.˛ Włosy miał tłuste i nie uczesane, a złota˛ koron˛e z ułamanym jednym wierzchołkiem wgnieciona˛ w paru miejscach. — Bad´ ˛ z pozdrowiony Anhegu — odparł król Sendarów i skłonił si˛e nieznacznie. — Miejsce twe czeka Fulrachu — oznajmił nie uczesany m˛ez˙ czyzna, wskazujac ˛ proporzec Sendarii nad pustym tronem. — Królowie Alorii z rado´scia˛ przyjma˛ w swej radzie madro´ ˛ sc´ króla Sendarii. Wzniosły, archaiczny j˛ezyk wywarł na Garionie niezwykłe wra˙zenie. — Silku, który król jest którym? — szepnał ˛ Durnik, gdy zbli˙zali si˛e do tronów. — Ten gruby w czerwonej szacie, z reniferem na proporcu, to mój wuj. Rhodar z Drasni. Ten z pociagł ˛ a˛ twarza˛ pod ko´nskim proporcem to Cho-Hag z Algarii. Du˙zy, ponury, odziany na szaro, bez korony, który siedzi pod bandera˛ z mieczem, to Brand, Stra˙znik Rivy. — Brand? — przerwał zdziwiony Garion, wspomniawszy opowie´sc´ o bitwie pod Vo Mimbre. — Wszyscy Stra˙znicy Rivy nosza˛ imi˛e Branda — wyja´snił Silk. Król Fulrach pozdrowił zebranych podniosłym j˛ezykiem, który zdawał si˛e tu obowiazywa´ ˛ c, po czym zajał ˛ miejsce pod zielonym proporcem ze złotym snopem pszenicy — godłem Sendarii. — Bad´ ˛ z pozdrowiony Belgaracie, Uczniu Aldura — zawołał Anheg. — I ty pani Polgaro, godna najwy˙zszych zachwytów córko nie´smiertelnego Belgaratha. — Nie ma czasu na takie ceremonie, Anhegu — stwierdził z przekasem ˛ pan Wilk. Odrzucił płaszcz i wystapił ˛ do przodu. — Po co wzywali mnie królowie Alorii? — Nie odbieraj nam tych drobnych przyjemno´sci, Czcigodny — wtracił ˛ porozumiewawczo gruby władca Drasni. — Tak rzadko mo˙zemy gra´c królów. To długo nie potrwa. Pan Wilk z niesmakiem pokr˛ecił głowa.˛ Wtedy wystapiła ˛ jedna z trzech kobiet o dostojnym wygladzie. ˛ Była to wysoka, kruczowłosa pi˛ekno´sc´ w wymy´slnie wiazanej ˛ czarnej atłasowej sukni. Dygn˛eła przed Fulrachem i musn˛eła policzkiem jego twarz. — Wasza królewska mo´sc´ — powiedziała. — Twoja obecno´sc´ zaszczyt czyni temu domowi. — Witaj, wasza wysoko´sc´ — odparł Fulrach, z szacunkiem pochylajac ˛ głow˛e. ˙ — Królowa Islena — mruknał ˛ Silk do Durnika i Gariona. — Zona Anhega — zmarszczył nos, powstrzymujac ˛ s´miech. — Uwa˙zajcie, jak powita Polgar˛e. Królowa skłoniła si˛e gł˛eboko przed panem Wilkiem. 139
— Boski Belgaracie — d´zwi˛eczny głos wibrował szacunkiem. — Nieszczególnie boski, Isleno — wtracił ˛ sucho starzec. — Nie´smiertelny synu Aldura — mówiła dalej, ignorujac ˛ jego słowa. — Najpot˛ez˙ niejszy czarodzieju s´wiata. Mój skromny dom dr˙zy od straszliwej pot˛egi, która˛ wnosisz w jego progi. — Pi˛ekna przemowa, Isleno — stwierdził Wilk. — Troch˛e nieprecyzyjna, ale naprawd˛e wspaniała. Królowa jednak stała ju˙z przed ciocia˛ Pol. — Przesławna siostro — zaintonowała. — Siostro? — spytał zaskoczony Garion. — To mistyczka — odparł cicho Silk. — Bawi si˛e troch˛e magia˛ i uwa˙za za czarodziejk˛e. Patrz. Wyszukanym gestem królowa wydobyła skad´ ˛ s zielony klejnot i wr˛eczyła cioci Pol. — Trzymała go w r˛ekawie — szepnał ˛ rado´snie Silk. — Królewski to dar, Isleno — rzekła ciocia Pol dziwnie zduszonym głosem. — Wybacz, z˙ e tym tylko mog˛e ci si˛e odwdzi˛eczy´c. Podała królowej pasow ˛ a˛ ró˙ze˛ . — Skad ˛ ja˛ wzi˛eła? — zdumiał si˛e Garion. Silk mrugnał ˛ do niego porozumiewawczo. Królowa z wahaniem przyj˛eła ró˙ze˛ , obj˛eła palcami i zbli˙zyła do twarzy. Rumieniec odpłynał ˛ z jej policzków, oczy rozszerzyły si˛e, a dłonie zadr˙zały. Wystapiła ˛ druga królowa, niewysoka blondynka o pi˛eknym u´smiechu. Bez ceremonii ucałowała Fulracha i pana Wilka, po czym ciepło obj˛eła cioci˛e Pol. Ta przyja´zn´ zdawała si˛e szczera i nie na pokaz. — Porenn, królowa Drasni — w głosie Silka zabrzmiała dziwna nuta. Garion spojrzał zdziwiony i dostrzegł na jego twarzy cie´n goryczy i ironii. W tej krótkiej chwili, tak wyra´znie, jakby nagle o´swieciło go jaskrawe s´wiatło prawdy, zrozumiał powody dziwnego niekiedy zachowania przyjaciela. Fala współczucia s´cisn˛eła mu gardło. Trzecia królowa, Silar z Algarii, przywitała króla Fulracha, pana Wilka i cioci˛e Pol kilkoma słowami, wypowiedzianymi cichym głosem. — Czy Stra˙znik Rivy nie jest z˙ onaty? — Durnik rozejrzał si˛e za czwarta˛ królowa.˛ — Miał z˙ on˛e — odparł Silk, wcia˙ ˛z wpatrzony w Porenn. — Zmarła kilka lat temu. Zostawiła mu czterech synów. — Aha. Barak, ponury i najwyra´zniej bardzo zły, wkroczył do sali i podszedł do tronu Anhega. — Witaj w domu, kuzynie — rzekł władca Chereku. — Ju˙z my´slałem, z˙ e zgubiłe´s drog˛e. 140
— Sprawy rodzinne, Anhegu — odparł Barak. — Musiałem zamieni´c kilka słów z z˙ ona.˛ — Rozumiem — Anheg wolał nie zgł˛ebia´c tematu. — Poznali´scie ju˙z moich przyjaciół? — Jeszcze nie, lordzie Barak — odpowiedział król Rhodar. — Załatwiali´smy zwyczajowe formalno´sci — zachichotał, a jego wielki brzuch zatrzasł ˛ si˛e mocno. — Jestem pewien, z˙ e wszyscy znaja˛ hrabiego Seline — przedstawił Barak. — A to Durnik, kowal i dzielny człowiek. Chłopiec ma na imi˛e Garion. Jest pod opieka˛ pani Polgary. Dobry dzieciak. — Czy mogliby´smy ju˙z przej´sc´ do rzeczy? — wtracił ˛ niecierpliwie pan Wilk. Cho-Hag, król Algarów, odpowiedział dziwnie delikatnym głosem: — Azali˙z s´wiadom jeste´s, Belgaracie, naszego nieszcz˛es´cia? Zaiste, w trudnej chwili zwracamy si˛e do ciebie po rad˛e. — Cho-Hagu — zirytował si˛e Wilk. — Mówisz, jakby´s czytał marny arendzki epos. Czy te zaisty i azali˙ze sa˛ naprawd˛e konieczne? Cho-Hag spojrzał z zakłopotaniem na Anhega. — Moja wina, Belgaracie — wyja´snił z z˙ alem Anheg. — Wyznaczyłem skrybów, by zapisali przebieg naszego spotkania. Cho-Hag przemawiał do historii, nie tylko do ciebie. — Korona króla zsun˛eła si˛e troch˛e i zawisła niebezpiecznie nad uchem. — Historia jest bardzo tolerancyjna, Anhegu — odparł Wilk. — Nie musisz wywiera´c na niej wra˙zenia. I tak zapomni wi˛eksza˛ cz˛es´c´ tego, co mówimy. Spojrzał na Stra˙znika Rivy. — Brandzie — powiedział. — Mo˙ze ty mógłby´s mi to wszystko wyja´sni´c bez nazbyt wielu upi˛eksze´n? — Obawiam si˛e, z˙ e to moja wina, Belgaracie — odparł d´zwi˛ecznie szaro odziany Stra˙znik. — Przez moja˛ niedbało´sc´ Apostata zdołał uj´sc´ z łupem. — Ten przedmiot powinien sam siebie chroni´c Brandzie — zauwa˙zył Wilk. — Ja, na przykład, nawet nie mog˛e go dotkna´ ˛c. Znam złodzieja i wiem, z˙ e w z˙ aden sposób nie byłe´s w stanie go powstrzyma´c od przybycia do Rivy. Bardziej mnie martwi, jak zdołał poło˙zy´c dłonie na obiekcie i nie zgina´ ˛c pora˙zony jego moca.˛ Brand bezradnie rozło˙zył r˛ece. — Zbudzili´smy si˛e pewnego ranka i obiektu nie było. Kapłani potrafili tylko odgadna´ ˛c imi˛e złodzieja. Duch Boga-Nied´zwiedzia nie chciał powiedzie´c nic wi˛ecej. Poniewa˙z wiedzieli´smy, kim jest pilnowali´smy, by nie wymawia´c tego imienia ani imienia przedmiotu, który zabrał. — To dobrze — pochwalił Wilk. — Ma sposoby, by wychwytywa´c słowa na wielkie odległo´sci. Sam go tego uczyłem. — Wiemy o tym — kiwnał ˛ głowa Brand. — Dlatego z trudem uło˙zyli´smy wiadomo´sc´ dla ciebie. A kiedy nie przybyłe´s do Rivy a mój posłaniec nie wrócił, pomy´slałem, z˙ e co´s si˛e stało. Wtedy rozesłali´smy za toba˛ ludzi. 141
— W takim razie z własnej winy jestem tutaj — Wilk poskubał brod˛e. — Wypo˙zyczyłem twojego posła´nca. Musiałem co´s przekaza´c pewnym ludziom w Arendii. Chyba powinienem przewidzie´c, co si˛e stanie. Silk odchrzakn ˛ ał. ˛ — Mog˛e co´s powiedzie´c? — spytał. — Oczywi´scie, ksia˙ ˛ze˛ — zezwolił Anheg. — Czy rozsadnie ˛ czynimy prowadzac ˛ t˛e dyskusj˛e publicznie? Murgowie maja˛ do´sc´ złota, by kupi´c sobie uszy w wielu pałacach, a Grolimowie potrafia˛ swym kunsztem przechwyci´c my´sli najwierniejszych wojowników. Nie mo˙zna zdradzi´c tego, o czym si˛e nie wie, je´sli rozumiecie, o co mi chodzi. — Nie tak łatwo przekupi´c wojowników Anhega — wtracił ˛ gniewnie Barak. — A w Chereku nie ma Grolimów. — Czy jeste´s równie pewien słu˙zby czy dziewek kuchennych? — zapytał Silk. — A Grolimów spotykałem ju˙z w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. — Jest jaki´s sens w słowach mojego siostrze´nca — zamy´slił si˛e król Rhodar. — Drasnia dysponuje wiekowym do´swiadczeniem w zbieraniu informacji, a Kheldar nale˙zy do naszych najlepszych ludzi. Je´sli uwa˙za, z˙ e nasze słowa moga˛ dotrze´c dalej, ni˙z by´smy chcieli, rozsadek ˛ nakazuje go posłucha´c. — Dzi˛eki ci, wuju — skłonił si˛e Silk. — A czy ty, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze, potrafiłby´s przenikna´ ˛c do mojego pałacu? — spytał wyzywajaco ˛ Anheg. — Ju˙z to robiłem, wasza królewska mo´sc´ — odparł skromnie Silk. — Z dziesi˛ec´ razy, mo˙ze troch˛e wi˛ecej. Anheg uniósł brew i spojrzał pytajaco ˛ na Rhodara. Drasanin chrzakn ˛ ał ˛ zmieszany. — To było dawno Anhegu. Nic powa˙znego. Byłem po prostu ciekaw pewnego drobiazgu. To wszystko. — Wystarczyło zapyta´c — stwierdził z uraza˛ Anheg. — Nie chciałem ci przeszkadza´c — Rhodar wzruszył ramionami. — Zreszta˛ tak jest zabawniej. — Przyjaciele — rzekł Fulrach. — Sprawa jest zbyt wa˙zna, by nara˙za´c si˛e na zdrad˛e. Nadmierna ostro˙zno´sc´ b˛edzie lepsza od zb˛ednego ryzyka. Anheg zmarszczył brwi. — Jak chcecie — wzruszył ramionami po chwili namysłu. — Porozmawiamy zatem w spokojniejszym miejscu. Kuzynie, zechcesz opró˙zni´c stary hall króla Eldriga i ustawi´c stra˙ze w korytarzach wokół niego? — Natychmiast Anhegu — odparł Barak i z dziesiatk ˛ a˛ wojowników opu´scił komnat˛e. Królowie powstali z tronów — wszyscy z wyjatkiem ˛ Cho-Haga. Szczupły wojownik, prawie tak wysoki jak Barak, z algarskim kosmykiem włosów na czubku wygolonej czaszki, podszedł i pomógł mu si˛e podnie´sc´ . 142
Garion spojrzał pytajaco ˛ na Silka. — Choroba z dzieci´nstwa — wyja´snił cicho Drasanin. — Nogi ma tak słabe, z˙ e nie potrafi usta´c bez pomocy. — Czy to mu nie utrudnia sprawowania władzy? — Algarowie wi˛ecej czasu sp˛edzaja˛ w siodle ni˙z na nogach. Kiedy dosiadzie ˛ rumaka, Cho-Hag nie ust˛epuje nikomu w Algarii. Wojownik, który go podtrzymuje, to Hettar, przybrany syn. — Znasz go? — Znam wszystkich, Garionie — Silk za´smiał si˛e cicho. — Hettar i ja spotykali´smy si˛e kilka razy. Lubi˛e go, cho´c wol˛e, by o tym nie wiedział. Królowa Porenn podeszła do ich grupki. — Islena zabiera Silar i mnie do swoich komnat — poinformowała Silka. — Najwyra´zniej kobiety w Chereku nie mieszaja˛ si˛e do polityki. — Nasi kuzyni, Cherekowie, maja˛ kilka drobnych wad. Sa˛ arcykonserwatywni i jeszcze do nich nie dotarło, z˙ e kobiety sa˛ lud´zmi. Z łobuzerskim u´smiechem Porenn mrugn˛eła do niego porozumiewawczo. — Miałam nadziej˛e, z˙ e uda nam si˛e porozmawia´c, Kheldarze. Na razie nic z tego. Przekazałe´s Layli wiadomo´sc´ ? — Obiecała, z˙ e zaraz do ciebie napisze — kiwnał ˛ głowa˛ Silk. — Gdybym wiedział, z˙ e ci˛e tu zastan˛e, mógłbym osobi´scie przywie´zc´ list. — To był pomysł Isleny. Uznała, z˙ e miło b˛edzie zorganizowa´c narad˛e królowych w czasie spotkania królów. Zaprosiłaby tak˙ze Layl˛e, ale wszyscy wiedza,˛ jak strasznie boi si˛e morskich podró˙zy. — Czy na tej radzie doszły´scie do jakich´s wstrzasaj ˛ acych ˛ wniosków, wasza wysoko´sc´ ? — Siedzimy tylko i podziwiamy sztuczki Isleny — skrzywiła si˛e królowa. — Znikajace ˛ monety, jakie´s przedmioty w r˛ekawie i tego typu rzeczy. Czasem przepowiada nam przyszło´sc´ . Silar jest zbyt grzeczna, by protestowa´c, a ja jestem najmłodsza, wi˛ec nie powinnam si˛e za cz˛esto odzywa´c. Wszystko to jest potwornie nudne, zwłaszcza kiedy wpada w trans nad ta˛ swoja˛ idiotyczna˛ kryształowa˛ kula.˛ Czy Layla sadzi, ˛ z˙ e zdoła mi pomóc? — Je´sli ktokolwiek zdoła, ona na pewno — zapewnił ja˛ Silk. — Jednak winien ci jestem ostrze˙zenie, z˙ e jej rady moga˛ by´c bardzo dosłowne. Królowa Layla to praktyczna duszyczka, nie uznajaca ˛ przeno´sni. — Nic nie szkodzi — królowa Porenn zachichotała zło´sliwie. — W ko´ncu jestem ju˙z dorosła. — Naturalnie — przyznał Silk. — Chciałem ci˛e tylko uprzedzi´c. — Na´smiewasz si˛e ze mnie, Kheldarze? — spytała. — Czy o´smieliłbym si˛e, wasza wysoko´sc´ ? — Silk był uosobieniem niewinnos´ci. — Chyba tak. 143
— Idziesz, Porenn? — zawołała czekajaca ˛ niedaleko Islena. — Natychmiast, wasza wysoko´sc´ — odpowiedziała królowa Drasni. Co za nudziara, zamigotały jednocze´snie jej palce. Cierpliwo´sci, wasza wysoko´sc´ , odpowiedział gestami Silk. Królowa Porenn wyszła potulnie za dumna˛ królowa˛ Chereku i milczac ˛ a˛ królowa˛ Algarii. Silk s´ledził ja˛ spojrzeniem, a na twarzy miał wyraz tej samej gorzkiej ironii. — Oni ju˙z wychodza˛ — delikatnie zwrócił mu uwag˛e Garion wskazujac ˛ drzwi na ko´ncu sali, za którymi znikali królowie Alornów. — Zgadza si˛e — przyznał Silk i poprowadził ich za władcami. Garion trzymał si˛e z tyłu, gdy cała grupa poda˙ ˛zała pełnymi przeciagów ˛ korytarzami w stron˛e hallu króla Eldriga. Oschły głos w mózgu podpowiadał, z˙ e je´sli ciocia Pol go zauwa˙zy, znajdzie jaki´s powód, by chłopca odesła´c. Idac ˛ na ko´ncu całej procesji, Garion pochwycił w pewnej chwili ukradkowe poruszenie w gł˛ebi którego´s z bocznych korytarzy. Przez moment tylko widział tam człowieka, zwyczajnego na pozór wojownika Chereku w długim, ciemnozielonym płaszczu. Zaraz potem cała grupa min˛eła ten korytarz. Garion zatrzymał si˛e i obejrzał raz jeszcze, lecz człowiek w zielonym płaszczu zniknał. ˛ Ciocia Pol stała ze skrzy˙zowanymi ramionami u drzwi hallu króla Eldriga. — Gdzie byłe´s? — spytała. — Tak tylko patrzyłem — odpowiedział najbardziej niewinnym tonem, na jaki potrafił si˛e zdoby´c. — Rozumiem — stwierdziła i spojrzała na Baraka. — Narada potrwa pewnie do´sc´ długo i Garion b˛edzie si˛e nudził. Jest mo˙ze jakie´s miejsce, gdzie do kolacji mógłby si˛e czym´s zaja´ ˛c? — Ciociu Pol! — zaprotestował Garion. — Mo˙ze w zbrojowni? — zaproponował Barak. — Niby co miałbym robi´c w zbrojowni? — chciał wiedzie´c Garion. — Wolisz pomywalnie? — spytała znaczaco ˛ ciocia Pol. — Wła´sciwie, kiedy si˛e lepiej zastanowiłem, to chyba jednak chciałbym obejrze´c zbrojowni˛e. — Tak wła´snie my´slałam. — Jest na ko´ncu tego korytarza, Garionie — poinformował Barak. — Sala z czerwonymi drzwiami. — Biegnij ju˙z, kochanie — powiedziała ciocia. — I nie pokalecz si˛e czym´s. Garion powlókł si˛e wolno korytarzem, który wskazał mu Barak. Cierpiał nad niesprawiedliwo´scia˛ całej tej sytuacji. Stra˙znicy, ustawieni wokół hallu króla Eldriga, uniemo˙zliwiali nawet podsłuchiwanie. Chłopiec westchnał ˛ i kontynuował swój samotny marsz do zbrojowni. Wewn˛etrzna cz˛es´c´ umysłu pracowała jednak pilnie, analizujac ˛ pewne kwestie. Uparcie nie chciał uzna´c pana Wilka i cioci Pol za Belgaratha i Polgar˛e. Jed144
nak zachowanie królów Alornów wskazywało, z˙ e przynajmniej oni w to wierza.˛ Dochodziła jeszcze kwestia ró˙zy która˛ ciocia Pol dała królowej Islenie. Pomijajac ˛ fakt, z˙ e ró˙ze zima˛ nie kwitna,˛ skad ˛ ciocia Pol wiedziała, z˙ e otrzyma od Isleny bladozielony klejnot? Jak zatem mogła zawczasu przygotowa´c ró˙ze˛ ? Garion s´wiadomie unikał teorii, z˙ e ciocia po prostu stworzyła kwiat na miejscu. Korytarz, którym szedł zatopiony w my´slach, był mroczny i tylko kilka pochodni w pier´scieniach na s´cianach rozja´sniało drog˛e. Tu i tam odbiegały od niego boczne przej´scia — czarne, nie o´swietlone tunele, prowadzace ˛ gdzie´s w ciemno´sc´ . Dotarł ju˙z niemal do zbrojowni, gdy w jednym z nich usłyszał jaki´s cichy d´zwi˛ek. Nie wiedzac ˛ wła´sciwie dlaczego, cofnał ˛ si˛e do sasiedniej ˛ niszy i czekał. Człowiek w zielonym płaszczu wyszedł na główny korytarz i rozejrzał si˛e czujnie. Był to zupełnie zwyczajny m˛ez˙ czyzna, z krótka,˛ jasna˛ broda.˛ Mógłby pewnie chodzi´c po pałacu bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Jednak zachowanie i ukradkowe skradanie si˛e m˛ez˙ czyzny mówiły wyra´zniej ni˙z słowa, z˙ e robi co´s, czego robi´c nie powinien. Oddalił si˛e w stron˛e, z której nadszedł Garion, a chłopiec cofnał ˛ si˛e w bezpieczny mrok swej kryjówki. Kiedy po chwili ostro˙znie wysunał ˛ głow˛e, człowiek zniknał ˛ i trudno było zgadna´ ˛c, w które z tych ciemnych bocznych przej´sc´ si˛e zagł˛ebił. Wewn˛etrzny głos szepnał ˛ Garionowi, z˙ e je´sli spróbuje komu´s o tym opowiedzie´c, nie uwierza˛ mu. Je´sli nie chce wyj´sc´ na głupca, potrzebuje czego´s wi˛ecej ni˙z niejasnego poczucia niepokoju i podejrze´n. Przez jaki´s czas powinien tylko mie´c oczy otwarte i uwa˙za´c na człowieka w zielonym płaszczu.
Rozdział 14 Nast˛epnego ranka padał s´nieg. Ciocia Pol, Silk, Barak i pan Wilk znowu udali si˛e na narad˛e z królami, pozostawiajac ˛ Gariona pod opieka˛ Durnika. Usiedli wi˛ec obaj przy ogniu w wielkiej sali, gdzie stały trony, i obserwowali mniej wi˛ecej dwudziestu wojowników Chereku, którzy łazili bez celu albo znajdywali sobie jakie´s zaj˛ecia dla zabicia czasu. Jedni ostrzyli miecze lub polerowali zbroje; inni jedli lub pili, cho´c było jeszcze do´sc´ wcze´snie; kilku pochłaniała zaci˛eta rozgrywka w ko´sci. Jeszcze inni siedzieli oparci plecami o s´ciany i spali. — Cherekowie chyba lubia˛ pró˙znowa´c — stwierdził cicho Durnik. — Od przyjazdu nie spotkałem dotad ˛ nikogo, kto by naprawd˛e pracował. Garion pokr˛ecił głowa.˛ — Wydaje mi si˛e, z˙ e to wojownicy z osobistych regimentów króla — odpowiedział równie cicho. — Chyba nie maja˛ nic do roboty oprócz siedzenia i czekania, a˙z król ka˙ze im z kim´s walczy´c. Durnik z dezaprobata˛ zmarszczył czoło. — To z pewno´scia˛ niezwykle nudny sposób z˙ ycia. — Durniku — odezwał si˛e po chwili Garion. — Zauwa˙zyłe´s, jak odnosza˛ si˛e do siebie Barak i jego z˙ ona? — To bardzo smutne — stwierdził Durnik. — Silk mówił mi o tym wczoraj. Barak pokochał ja,˛ gdy oboje byli jeszcze bardzo młodzi. Ale ona była wysoko urodzona i nie traktowała go powa˙znie. — Wi˛ec w jaki sposób zostali mał˙ze´nstwem? — Jej rodzina to wymy´sliła. Kiedy Barak został jarlem Trellheim, uznali z˙ e mał˙ze´nstwo zagwarantuje im odpowiednie powiazania. ˛ Merel była przeciwna, ale na nic si˛e to zdało. Silk twierdzi, z˙ e zaraz po s´lubie Barak przekonał si˛e, jaka jest w istocie płytka i powierzchowna, ale oczywi´scie wtedy było ju˙z za pó´zno. Robi obrzydliwe rzeczy, by go zrani´c, wi˛ec Barak stara si˛e mo˙zliwie rzadko bywa´c w domu. — Maja˛ dzieci? — zapytał Garion. — Dwoje. Obie córki, pi˛ecio- i siedmioletnia.˛ Barak bardzo je kocha, ale niecz˛esto mo˙ze widywa´c. 146
— Chciałbym im jako´s pomóc — westchnał ˛ chłopiec. — Nie mo˙zemy si˛e wtraca´ ˛ c mi˛edzy m˛ez˙ czyzn˛e i jego z˙ on˛e — pouczył Durnik. — Po prostu nie robi si˛e takich rzeczy. — Wiedziałe´s, z˙ e Silk kocha swoja˛ ciotk˛e? — zapytał bez zastanowienia Garion. — Garionie! — Durnik był wstrza´ ˛sni˛ety. — To, co powiedziałe´s, jest bardzo niewła´sciwe. — Ale prawdziwe — bronił si˛e chłopiec. — Oczywi´scie, ona nie jest naprawd˛e jego ciotka,˛ tylko druga˛ z˙ ona˛ wuja. To nie to samo, co prawdziwa ciotka. — Jest z˙ ona˛ jego wuja — o´swiadczył mocnym głosem Durnik. — Kto wymys´lił t˛e skandaliczna˛ histori˛e? — Nikt nie wymy´slił. Obserwowałem jego twarz, kiedy wczoraj rozmawiali. Łatwo zauwa˙zy´c, co do niej czuje. — Na pewno ci si˛e wydawało — orzekł z nagana˛ w głosie kowal. Wstał. — Przejd´zmy si˛e. Zajmiemy si˛e czym´s innym ni˙z plotki na temat naszych przyjaciół. Porzadni ˛ ludzie nie powinni robi´c takich rzeczy. — Dobrze — zgodził si˛e szybko nieco zakłopotany Garion. Wyszedł za Durnikiem z zadymionej sali i razem ruszyli korytarzem. — Obejrzymy kuchnie — zaproponował. — A potem ku´zni˛e — dodał Durnik. Królewskie kuchnie były ogromne. Całe woły obracały si˛e na ro˙znach, stada g˛esi dusiły w jeziorach sosu. Bulgotał gulasz w kotłach wielko´sci wozu, a bataliony bochenków maszerowały do pieców tak du˙zych, z˙ e człowiek mógłby w nich stana´ ˛c prosto. W przeciwie´nstwie do uporzadkowanej ˛ kuchni cioci Pol na farmie Faldora, tutaj panował chaos i bałagan. Naczelnym kucharzem był wielki, czerwony na twarzy m˛ez˙ czyzna, wykrzykujacy ˛ polecenia, na które nikt nie zwracał uwagi. Słycha´c było krzyki, gro´zby i niewybredne z˙ arty. Rozgrzana w ogniu chochla, podło˙zona w miejscu, gdzie mógł ja˛ chwyci´c niczego nie podejrzewajacy ˛ kucharz, wzbudzała ryki s´miechu; komu´s porwano kapelusz i wrzucono umy´slnie do garnka z wrzacym ˛ gulaszem. — Chod´zmy stad, ˛ Durniku — poprosił chłopiec. — Nie tego si˛e spodziewałem. Kowal pokiwał głowa.˛ — Pani Pol nie tolerowałaby takich wybryków — przyznał z dezaprobata.˛ W korytarzu obok kuchni spotkali słu˙zac ˛ a,˛ dziewczyn˛e o rudoblond włosach, w jasnozielonej sukni z gł˛eboko wyci˛etym stanikiem. — Przepraszam bardzo — zagaił grzecznie Durnik. — Czy mogłaby´s wskaza´c nam drog˛e do ku´zni? Zuchwale zmierzyła go wzrokiem. — Jeste´s tu nowy? — spytała. — Jeszcze ci˛e nie widziałam? — Przyjechali´smy na krótko. 147
— A skad ˛ jeste´scie? — chciała wiedzie´c. — Z Sendarii. — To ciekawe. Mo˙ze chłopiec mógłby załatwi´c twoje zlecenie, a my porozmawiamy chwil˛e — spojrzała na niego wyzywajaco. ˛ Durnik chrzakn ˛ ał, ˛ a jego uszy poczerwieniały. — Któr˛edy do ku´zni? — zapytał ponownie. Dziewczyna roze´smiała si˛e. — Na dziedzi´ncu, w ko´ncu tego korytarza — odparła. — Zwykle kr˛ec˛e si˛e gdzie´s tutaj. Z pewno´scia˛ potrafisz mnie znale´zc´ , kiedy ju˙z załatwisz swoje sprawy z kowalem. — Tak — zgodził si˛e Durnik. — Z pewno´scia˛ potrafi˛e. Idziemy, Garionie. Po chwili dotarli na o´snie˙zony wewn˛etrzny dziedziniec. — Oburzajace! ˛ — oznajmił zduszonym głosem Durnik. Uszy nadal płon˛eły mu czerwienia.˛ — Ta dziewka nie miała z˙ adnego poczucia przyzwoito´sci. Poskar˙zyłbym si˛e na nia,˛ gdybym tylko wiedział komu. — Niesłychane — przyznał Garion s´miejac ˛ si˛e w duchu z zakłopotania przyjaciela. Przeszli przez zasypywany drobnymi płatkami s´niegu podwórzec. W ku´zni sprawował rzady ˛ pot˛ez˙ ny, czarnobrody m˛ez˙ czyzna o przedramionach tak grubych jak Garionowe uda. Durnik przedstawił si˛e i wkrótce potem omawiali rado´snie tajniki swej profesji, przy akompaniamencie d´zwi˛eczacych ˛ uderze´n kowalskiego młota. Garion zauwa˙zył, z˙ e w miejsce pługów, łopat i motyk, jakich pełne były sendarskie ku´znie, tutaj na s´cianach wisiały miecze, włócznie i topory. Na jednym kowadle czeladnik wykuwał groty strzał, na drugim jaki´s z˙ ylasty, jednooki m˛ez˙ czyzna pracował nad gro´znie wygladaj ˛ acym ˛ sztyletem. Durnik i kowal rozmawiali prawie do południa. Garion za´s spacerował po dziedzi´ncu obserwujac ˛ zaj˛etych ludzi. Byli tu bednarze i kołodzieje, szewcy i cies´le, rymarze i wytwórcy s´wiec, pracujacy ˛ dla wielkiego dworu króla Anhega. Chłopiec cały czas si˛e rozgladał, ˛ czy nie dojrzy gdzie´s brodatego m˛ez˙ czyzny w zielonym płaszczu, którego spotkał ostatniej nocy. Nie wierzył wprawdzie, z˙ e znajdzie go tutaj, gdzie wszyscy zaj˛eci byli uczciwa˛ praca,˛ patrzył jednak uwa˙znie. Koło południa przyszedł po nich Barak. Ruszyli razem do wielkiej sali, gdzie czekał Silk, z uwaga˛ obserwujac ˛ grajacych ˛ w ko´sci. — Anheg i reszta maja˛ si˛e spotka´c po południu — wyja´snił Barak. — Mam załatwi´c pewna˛ spraw˛e i pomy´slałem, z˙ e mo˙ze zabierzecie si˛e ze mna.˛ — Niezły pomysł — Silk z trudem oderwał wzrok od ko´sci. — Wojownicy twojego kuzyna graja˛ tak fatalnie, z˙ e odczuwam silna˛ ch˛ec´ właczenia ˛ si˛e na kilka kolejek. Chyba lepiej, bym tego nie robił. Wi˛ekszo´sc´ ludzi czuje uraz˛e, gdy przegrywa z obcymi. — Jestem pewien, z˙ e ch˛etnie dopuszcza˛ ci˛e do gry — wyszczerzył z˛eby Barak. — Maja˛ taka˛ sama˛ szans˛e wygranej jak ty. 148
— A sło´nce ma taka˛ sama˛ szans˛e wzej´scia na wschodzie, co i na zachodzie. — Tak jeste´s pewien swego kunsztu, drogi Silku? — spytał Durnik. — Jestem pewien ich kunsztu — zachichotał Silk i poderwał si˛e na nogi. — Chod´zmy. Palce ju˙z mnie s´wierzbia.˛ Musz˛e je oddali´c od przedmiotu po˙zadania. ˛ — Jak sobie z˙ yczysz, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — roze´smiał si˛e Barak. ´ Wło˙zyli futrzane peleryny i wyszli z pałacu. Snieg przestał pada´c, wiał rze´ski wiatr. — Nie wyznaj˛e si˛e w tych wszystkich imionach — wyznał Durnik, gdy posuwali si˛e w stron˛e centrum Val Alorn. — Chciałem was o to zapyta´c. Ty, Silku, jeste´s tak˙ze ksi˛eciem Kheldarem, a czasem kupcem Ambarem z Kotu. Pana Wilka nazywaja˛ Belgarathem, a pani Pol jest równie˙z Polgara˛ albo ksi˛ez˙ na˛ Erat. Tam, skad ˛ pochodz˛e, ludzie miewaja˛ tylko jedno imi˛e. — Imiona sa˛ jak ubrania, przyjacielu Durniku — wyja´snił Silk. — Wkładamy to, które jest najodpowiedniejsze na dana˛ okazj˛e. Uczciwi ludzie nie potrzebuja˛ zwykle dziwacznych ubra´n ani niezwykłych imion. Ci z nas jednak, którzy uczciwymi nie sa,˛ zmieniaja˛ czasem jedno lub drugie. — Nie wydaje mi si˛e zabawne zaliczanie pani Pol do osób nieuczciwych — o´swiadczył sztywno Durnik. — To nie przez brak szacunku — zapewnił Silk. — Proste definicje nie maja˛ zastosowania wobec lady Polgary. A kiedy mówi˛e, z˙ e nie jeste´smy uczciwi, oznacza to z˙ e zajmujemy si˛e sprawami, które wymagaja˛ czasem ukrywania przed lud´zmi jednocze´snie złymi i przebiegłymi. Durnik nie wydawał si˛e przekonany, ale nie wracał do tego tematu. — Skr˛ecimy tutaj — zaproponował Barak. — Nie chciałbym przechodzi´c dzi´ atyni siaj obok Swi ˛ Belara. — Dlaczego? — zdziwił si˛e Garion. — Troch˛e zalegam z obowiazkami ˛ religijnymi — wyja´snił zbolałym głosem Barak. — Nie chc˛e, z˙ eby Najwy˙zszy Kapłan Belara mi o tym przypominał. Ma bardzo dono´sny głos, a nie lubi˛e, gdy mnie kto´s wywołuje przed całym miastem. Człowiek roztropny nie daje kapłanom ani kobietom okazji, by besztali go publicznie. Uliczki Val Alorn były ciasne, kr˛ete, za´s stare domki waskie ˛ i wysokie, z przewieszonym pi˛etrem. Mimo s´niegu i ostrego wiatru ulice były pełne ludzi, w wi˛ekszo´sci odzianych w futra dla ochrony przed mrozem. Wsz˛edzie rozlegały si˛e wesołe okrzyki, a czasem nieprzyzwoite wyzwiska. Dwaj starsi, powa˙zni m˛ez˙ czy´zni okładali si˛e s´nie˙zkami, zach˛ecani ochrypłymi wrzaskami patrzacych. ˛ — To starzy przyjaciele — u´smiechnał ˛ si˛e Barak. — Robia˛ to co dzie´n, przez cała˛ zim˛e. Niedługo pójda˛ do piwiarni i upija˛ si˛e, a potem b˛eda˛ s´piewa´c razem stare pie´sni, póki nie pospadaja˛ z ław. Od lat tak post˛epuja.˛ — A czym si˛e zajmuja˛ latem? — spytał Silk. 149
— Rzucaja˛ kamienie — odparł Barak. — Picie, s´piewy i spadanie z ław pozostaje bez zmian. — Witaj Baraku — zawołała z okna na pi˛etrze młoda, zielonooka kobieta. — Kiedy znowu mnie odwiedzisz? Barak podniósł głow˛e i zarumienił si˛e, ale nie odpowiedział. — Jaka´s dama ci˛e woła Baraku — zwrócił mu uwag˛e Garion. — Słyszałem — odparł krótko Barak. — Chyba ci˛e zna — zauwa˙zył drwiaco ˛ Silk. — Zna ka˙zdego — Barak zaczerwienił si˛e jeszcze bardziej. — Mo˙zemy ju˙z i´sc´ ? Za rogiem spotkali idac ˛ a˛ g˛esiego grup˛e ludzi w obszarpanych futrach. Kołysali si˛e dziwnie z boku na bok, a przechodnie pospiesznie schodzili im z drogi. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — zaintonował ich przywódca. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — powtórzyli chórem. Barak skłonił si˛e sztywno. — Niech ci˛e ochrania rami˛e Belara — rzekł przywódca. — Wszyscy cze´sc´ oddaja˛ Belarowi, Nied´zwiedziemu Bogu Alorii — zawołali pozostali. Barak skłonił si˛e znowu i stał nieruchomo, póki procesja nie przeszła. — Kto to był? — spytał Durnik. — Wyznawcy kultu Nied´zwiedzia — odparł niech˛etnie Barak. — Fanatycy. — Kłopotliwa grupa — wyja´snił Silk. — Maja˛ swoje o´srodki we wszystkich królestwach Alorii. To doskonali wojownicy, ale słu˙za˛ Najwy˙zszemu Kapłanowi Belara. Sp˛edzaja˛ czas na wykonywaniu rytuałów, c´ wiczeniach wojskowych i mieszaniu si˛e do miejscowej polityki. — Gdzie jest ta Aloria, o której wszyscy mówia? ˛ — zdziwił si˛e Garion. — Wsz˛edzie wokół nas — Barak zatoczył krag ˛ ramieniem. — Wszystkie królestwa Alornów tworzyły kiedy´s Alori˛e. Był to jeden naród. Kulty´sci chca˛ je ponownie zjednoczy´c. — To chyba rozsadne ˛ — zauwa˙zył Durnik. — Aloria została podzielona z wa˙znych przyczyn. Nale˙zało strzec pewnego przedmiotu i rozbicie pa´nstwa wydawało si˛e najlepsza˛ metoda.˛ — Czy ten przedmiot był a˙z tak wa˙zny? — Najwa˙zniejszy na s´wiecie — stwierdził Silk. — Wyznawcy kultu Nied´zwiedzia zdaja˛ si˛e o tym zapomina´c. — Tylko z˙ e teraz został skradziony, prawda? — wyrzucił z siebie Garion, gdy oschły głos umysłu u´swiadomił mu zwiazek ˛ mi˛edzy tym co mówili Barak i Silk, a nagłym zburzeniem jego spokojnego z˙ ycia. — To wła´snie za tym przedmiotem poda˙ ˛za pan Wilk. Barak spojrzał na niego badawczo. — Ten mały jest madrzejszy, ˛ ni˙z nam si˛e wydawało Silku. 150
— Sprytny chłopak — przyznał Drasanin. — Zreszta˛ nietrudno powiaza´ ˛ c ze soba˛ to wszystko. Jego lisia twarz spos˛epniała nagle. — Masz oczywi´scie racj˛e, Garionie. Jeszcze nie wiemy jak, ale kto´s zdołał go ukra´sc´ . Je´sli Belgarath wyda taki rozkaz, królowie Alornów rozbiora˛ cały s´wiat na kawałki, by odzyska´c ten przedmiot. — Mówisz o wojnie? — spytał słabym głosem Durnik. — Sa˛ rzeczy gorsze ni˙z wojna — o´swiadczył ponuro Barak. — To wszystko mo˙ze by´c niezła˛ okazja,˛ z˙ eby raz na zawsze pozby´c si˛e Angaraków. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e Belgarath przekona królów Alornów by wybrali inne wyj´scie — westchnał ˛ Silk. — Musimy odzyska´c ten przedmiot — upierał si˛e Barak. — To prawda. Sa˛ jednak inne sposoby, a nie sadz˛ ˛ e, by ulica była najwła´sciwszym miejscem, z˙ eby je omawia´c. Barak zmru˙zył oczy i rozejrzał si˛e szybko. Tymczasem dotarli ju˙z do portu, gdzie maszty okr˛etów Chereku wznosiły si˛e g˛esto niby las. Przeszli przez s´liski most nad zamarzni˛etym strumieniem i znale´zli si˛e w´sród kilku rozległych placów, gdzie w s´niegu le˙zały szkielety statków. Kulejacy ˛ m˛ez˙ czyzna w skórzanej bluzie stanał ˛ w drzwiach niskiego budynku na s´rodku jednego z placów i patrzył, jak si˛e zbli˙zaja.˛ — Witaj, Krendigu — zawołał Barak. — Witaj, Baraku — odparł m˛ez˙ czyzna odziany w skór˛e. — Jak idzie praca? — Do´sc´ wolno o tej porze roku. Niedobry to czas na robot˛e w drewnie. Moi cie´sle szykuja˛ osprz˛et i przycinaja˛ deski, ale do wiosny nie zrobia˛ wiele wi˛ecej. Barak skinał ˛ głowa˛ i wyminał ˛ Krendiga, by poło˙zy´c dło´n na wystajacej ˛ ze s´niegu st˛epce okr˛etu. — Krendig buduje go dla mnie — wyja´snił, klepiac ˛ belk˛e dziobu. — Najwspanialszy okr˛et wszystkich mórz. — Je´sli nasi wio´slarze znajda˛ do´sc´ mocy, by go poruszy´c — wtracił ˛ Krendig. — B˛edzie bardzo wielki Baraku. I bardzo ci˛ez˙ ki. — Obsadz˛e go silnymi lud´zmi. — Barak wpatrywał si˛e we wr˛egi statku. Garion usłyszał radosny okrzyk od strony wzgórza przy stoczni. Obejrzał si˛e szybko. Kilku młodych ludzi zje˙zd˙zało z góry na płaskich deskach. Było zupełnie oczywiste, z˙ e Barak i pozostali sp˛edza˛ wi˛eksza˛ cz˛es´c´ popołudnia omawiajac ˛ budow˛e statku. Mogło si˛e to okaza´c nadzwyczaj ciekawe, Garion jednak zdał sobie nagle spraw˛e, z˙ e od bardzo dawna nie rozmawiał z nikim w swoim wieku. Odsunał ˛ si˛e dyskretnie i stanał ˛ u stóp wzgórza. Wzrok chłopca przyciagn˛ ˛ eła jasnowłosa posta´c. W pewien sposób przypominała mu Zubrette, cho´c istniały pewne ró˙znice. Zubrette była drobna, za´s ta dziewczyna du˙za jak chłopak — jednak wyra´znie nie była chłopcem. Jej s´miech 151
d´zwi˛eczał wesoło, policzki były zaró˙zowione od chłodu, a kiedy zje˙zd˙zała w dół, powiewały za nia˛ długie warkocze. — To musi by´c zabawne — zauwa˙zył Garion, gdy jej improwizowane sanki zatrzymały si˛e w pobli˙zu. — Chcesz spróbowa´c? — spytała wstajac ˛ i otrzepujac ˛ s´nieg z wełnianej sukienki. — Nie mam sanek. — Mog˛e ci po˙zyczy´c swoich — spojrzała na niego figlarnie. — Je´sli co´s mi za to dasz. — A co by´s chciała? — zapytał. — Co´s wymy´sl˛e — zmierzyła go wyzywajacym ˛ wzrokiem. — Jak si˛e nazywasz? — Garion. — Dziwne imi˛e. Czy tutaj mieszkasz? — Nie. Jestem z Sendarii. — Sendar? Naprawd˛e? — niebieskie oczy błysn˛eły. — Nigdy jeszcze nie spotkałam Sendara. Mam na imi˛e Maidee. Garion lekko skłonił głow˛e. — Chcesz po˙zyczy´c sanki? — spytała. — Mógłbym spróbowa´c. — Mo˙ze ci pozwol˛e. Za całusa. Garion zaczerwienił si˛e w´sciekle, a Maidee wybuchn˛eła s´miechem. Wysoki, rudowłosy chłopak w długiej tunice zahamował obok i wstał z gro´znym wyrazem twarzy. — Maidee, zostaw go natychmiast — polecił. — A je´sli nie zechc˛e? Rudzielec z bu´nczuczna˛ mina˛ podszedł do Gariona. — Co tu robisz? — zapytał. — Rozmawiałem z Maidee — odparł Garion. — A kto ci pozwolił? Chłopak był troch˛e wy˙zszy od Gariona i odrobin˛e ci˛ez˙ szy. — Nie prosiłem o pozwolenie. Rudzielec spojrzał ponuro i gro´znie napiał ˛ mi˛es´nie. — Mog˛e ci˛e spra´c, je´sli masz ochot˛e — poinformował. Garion zrozumiał, z˙ e chłopak jest w wojowniczym nastroju i starcia nie da si˛e unikna´ ˛c. Cz˛es´c´ wst˛epna — gro´zby, wyzwiska i tak dalej — potrwa jeszcze pewnie kilka minut, ale walka wybuchnie natychmiast, gdy tylko rudy w długiej tunice doprowadzi si˛e do odpowiedniej w´sciekło´sci. Postanowił nie czeka´c. Zacisnał ˛ pi˛es´c´ i uderzył tamtego w nos. Cios był solidny. Rudzielec zatoczył si˛e i usiadł ci˛ez˙ ko na s´niegu. Podniósł dło´n do twarzy i odsunał ˛ ja˛ czerwona˛ od krwi. 152
— Krwawi˛e! — j˛eknał ˛ oskar˙zycielsko. — Przez ciebie krew mi leci z nosa! — Przestanie za par˛e minut — uspokoił go Garion. — A je´sli nie? — Takie krwotoki nie trwaja˛ wiecznie. — Czemu mnie uderzyłe´s? — spytał płaczliwie rudzielec. — Nic ci nie zrobiłem. — Ale chciałe´s — odparł Garion. — Przyłó˙z sobie s´nieg i nie zachowuj si˛e jak dziecko. — Ciagle ˛ krwawi — poskar˙zył si˛e chłopak. — Przyłó˙z sobie s´nieg — powtórzył Garion. — A je´sli to nie pomo˙ze? — Wtedy pewnie wykrwawisz si˛e na s´mier´c — odparł bezlito´snie Garion. Tej sztuczki nauczył si˛e od cioci Pol. Zadziałała równie dobrze na chłopca z Chereku, jak kiedy´s na Doroona i Rundoriga. Rudzielec zamrugał, po czym chwycił du˙za˛ gar´sc´ s´niegu i przyło˙zył sobie do nosa. — Czy wszyscy Sendarowie sa˛ tacy okrutni? — spytała Maidee. — Nie znam wszystkich mieszka´nców Sendarii — odpowiedział Garion. Spotkanie nie sko´nczyło si˛e dobrze. Odwrócił si˛e z z˙ alem i wolno ruszył z powrotem do stoczni. — Zaczekaj, Garionie — krzykn˛eła Maidee. Podbiegła i chwyciła go za rami˛e. — Zapomniałe´s o moim całusie — zarzuciła mu r˛ece na szyj˛e i gło´sno ucałowała w usta. — Masz — powiedziała i ze s´miechem uciekła pod gór˛e, powiewajac ˛ jasnymi warkoczami. Barak, Silk i Durnik za´smiewali si˛e gło´sno, gdy do nich podszedł. — Powiniene´s ja˛ goni´c — stwierdził Barak. — Po co? — zaczerwienił si˛e Garion. — Chciała, z˙ eby´s ja˛ złapał. — Nie rozumiem. — Baraku — rzekł Silk. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeden z nas b˛edzie musiał powiadomi´c lady Polgar˛e, z˙ e nasz Garion wymaga dalszej edukacji. — Jeste´s sprawniejszy w słowach, Silku — odparł Barak. — Uwa˙zam, z˙ e ty powiniene´s jej powiedzie´c. — Mo˙ze zagramy w ko´sci o ten przywilej — zaproponował Silk. — Widziałem kiedy´s, jak rzucasz ko´sc´ mi — roze´smiał si˛e Barak. — Naturalnie, mo˙zemy po prostu zosta´c tu jeszcze chwil˛e — stwierdził chytrze Drasanin. — Wydaje mi si˛e z˙ e nowa przyjaciółka Gariona z przyjemno´scia˛ uzupełni jego wykształcenie. W ten sposób nie b˛edziemy musieli kłopota´c ta˛ sprawa˛ lady Polgary. Uszy Gariona płon˛eły.
153
— Nie jestem taki głupi — o´swiadczył. — Wiem, o czym rozmawiacie i wcale nie musicie o tym mówi´c cioci Pol. Odszedł, gniewnie rozkopujac ˛ nogami s´nieg. Barak rozmawiał jeszcze z budowniczym swojego okr˛etu, a kiedy zbli˙zył si˛e wieczór i mrok okrył stoczni˛e, ruszyli z powrotem do pałacu. Garion wlókł si˛e z tyłu, nadal obra˙zony, z˙ e si˛e z niego s´miali. Chmury, od przybycia do Val Alom zwisajace ˛ nisko, zacz˛eły si˛e rwa´c odsłaniajac ˛ skrawki czystego nieba. Wieczór opadał z wolna na o´snie˙zone ulice, a tu i tam zamigotała pojedyncza gwiazdka. W oknach s´wiece zapłon˛eły mi˛ekkim blaskiem, a ludzie spieszyli, by dotrze´c do domów przed noca.˛ Garion, nadal idacy ˛ z tyłu, dostrzegł dwóch m˛ez˙ czyzn znikajacych ˛ w drzwiach pod prostym szyldem przedstawiajacym ˛ ki´sc´ winogron. Jednym z nich był człowiek z jasna˛ broda˛ w zielonym płaszczu, którego zeszłej nocy spotkał w pałacu. Drugi nosił ciemny kaptur, a Garion poczuł znajomy dreszcz rozpoznania. Nie musiał nawet oglada´ ˛ c twarzy tamtego. Zbyt cz˛esto si˛e widywali, by miał jakiekolwiek watpliwo´ ˛ sci. I, jak zawsze, odczuł niezwykły opór, jakby upiorny palec dotknał ˛ jego warg. Ten człowiek w kapturze to Asharak i cho´c jego obecno´sc´ tutaj była niezwykle wa˙zna, chłopiec nie potrafił o niej powiedzie´c. Przez chwil˛e spogladał ˛ na dwóch m˛ez˙ czyzn, po czym podbiegł, by dogoni´c przyjaciół. Zmagał si˛e z odr˛etwieniem, kr˛epujacym ˛ mu j˛ezyk, by wreszcie spróbowa´c innego sposobu. — Baraku — zapytał. — Czy w Val Alorn jest wielu Murgów? — Ani jednego, w całym Chereku. Pod kara˛ s´mierci nie wolno Angarakom przekracza´c granic królestwa. To nasze najstarsze prawo. Ustanowił go jeszcze Cherek o Nied´zwiedzich Barach. Czemu pytasz? — Tak si˛e tylko zastanawiałem — wyja´snił niepewnie Garion. Umysł krzyczał, by opowiedzie´c im o Asharaku, ale wargi pozostały martwe. Wieczorem, gdy wszyscy zasiedli przy wspaniałej uczcie za długim stołem w głównym hallu pałacu króla Anhega, Barak zabawiał zgromadzonych mocno przesadzonym opisem spotkania Gariona z młodymi lud´zmi na wzgórzu. — Mocny był to cios — mówił podniosłym tonem. — Godny najwspanialszego z wojowników. Celnie trafił w sam nos wroga. Popłyn˛eła jasna krew, a przeciwnik padł przera˙zony i pokonany. Jak bohater stanał ˛ Garion nad zwyci˛ez˙ onym i, jak prawdziwy wojownik, nie chełpił si˛e i nie drwił z nieprzyjaciela, a ofiarował mu rad˛e, jak zatamowa´c strumie´n szkarłatu. Potem z prostota˛ i godnie opu´scił pole bitwy, lecz jasnooka pi˛ekno´sc´ nie pozwoliła mu odej´sc´ bez godnego wynagrodzenia ´ jego m˛estwa. Scigała go zatem i z uczuciem zarzuciła mu na szyj˛e swe s´nie˙zne ramiona. A potem miło´snie ofiarowała jeden pocałunek, który dla prawdziwego bohatera najwi˛eksza˛ jest nagroda.˛ Oczy dziewcz˛ecia płon˛eły uwielbieniem, a czyste łono falowało s´wie˙zo rozbudzona˛ nami˛etno´scia.˛ Lecz niewinny Garion oddalił si˛e skromnie, nie z˙ adaj ˛ ac ˛ innych słodkich trofeów, które swa˛ czuła˛ postawa˛ wyra´znie ofiarowywała łagodna dziewica. I tak sko´nczyła si˛e ta przygoda, a nasz bohater 154
posmakował zwyci˛estwa, godnie odrzucajac ˛ wygranej tej prawdziwe owoce. Wojownicy i królowie ryczeli ze s´miechu, b˛ebniac ˛ w stół pi˛es´ciami i kolanami i klepiac ˛ si˛e z uciechy po plecach. Królowa Islena i królowa Silar u´smiechały si˛e wyrozumiale, a królowa Porenn s´miała otwarcie. Twarz Merel pozostała jednak niewzruszona, gdy z wyrazem lekkiej pogardy spogladała ˛ na mał˙zonka. Policzki Gariona płon˛eły, a jego uszy atakowały wykrzykiwane gło´sno sugestie i rady. — Czy rzeczywi´scie tak przebiegło spotkanie, siostrze´ncze? — zwrócił si˛e do Silka król Rhodar, ocierajacy ˛ załzawione oczy. — Mniej wi˛ecej. Opowie´sc´ lorda Baraka była doprawdy mistrzowska, cho´c nieco upi˛ekszona. — Trzeba by posła´c po minstrela — zauwa˙zył hrabia Seline. — Niech pie´snia˛ unie´smiertelni ten czyn. — Nie dokuczajcie mu — królowa Porenn spojrzała na Gariona ze współczuciem. Cała historia wyra´znie nie s´mieszyła cioci Pol, która zmierzyła Baraka chłodnym wzrokiem. — Czy to nie dziwne, z˙ e trzech dorosłych m˛ez˙ czyzn nie potrafi dopilnowa´c jednego chłopca? — spytała wznoszac ˛ brew. — To tylko jeden cios, pani — zaprotestował Silk. — I jeden całus, nic wi˛ecej. — Doprawdy? A czego mam si˛e spodziewa´c nast˛epnym razem? Pojedynku na miecze, a potem jeszcze wi˛ekszej głupoty? — Nie stało si˛e nic powa˙znego, pani Pol — zapewnił ja˛ Durnik. Ciocia Pol pokr˛eciła głowa.˛ — Sadziłam, ˛ Durniku, z˙ e przynajmniej ty oka˙zesz nieco rozsadku. ˛ Widz˛e, z˙ e si˛e myliłam. Gariona zdenerwowały jej uwagi. Miał wra˙zenie, z˙ e cokolwiek uczyni, ona zawsze spojrzy na to z mo˙zliwie najgorszej strony. Gniew pchał go niemal na granic˛e buntu. Nie miała prawa komentowa´c jego post˛epków. Nie byli przecie˙z spokrewnieni, wi˛ec mógł robi´c wszystko, na co tylko miał ochot˛e. Spojrzał na nia˛ ponuro, z irytacja.˛ Pochwyciła to spojrzenie i odpowiedziała chłodno, jakby chciała go sprowokowa´c. — Słucham? — zapytała. — Nic — odparł krótko.
Rozdział 15 Nast˛epnego dnia ranek był jasny i rze´ski. Niebo nabrało koloru ciemnego bł˛ekitu, a słoneczny blask l´snił o´slepiajaco ˛ na białych szczytach gór wyrastajacych ˛ za miastem. Po s´niadaniu pan Wilk oznajmił, z˙ e wraz z ciocia˛ Pol ida˛ na spotkanie z Fulrachem i królami Alornów. ´ — Swietny pomysł — stwierdził Barak. — Ponure rozwa˙zania sa˛ dobre dla królów. Dla kogo´s, na kim nie cia˙ ˛za˛ obowiazki ˛ władzy, dzie´n jest zbyt pi˛ekny, by sp˛edza´c go pod dachem. I u´smiechnał ˛ si˛e drwiaco ˛ do swego kuzyna. — Masz w sobie domieszk˛e okrucie´nstwa Baraku. Nie podejrzewałem tego — Anheg wyjrzał t˛esknie przez najbli˙zsze okno. — Czy dziki nadal wychodza˛ na skraj lasu? — spytał Barak. — Stadami — potwierdził Anheg, jeszcze bardziej ponury. — Pomy´slałem, z˙ e wezm˛e paru silnych ludzi i sprawdzimy, czy uda nam si˛e zmniejszy´c nieco ich liczb˛e — u´smiech Baraka stał si˛e szerszy. — Byłem prawie pewien, z˙ e wła´snie co´s takiego masz na my´sli — Anheg smutnie poskubał splatane ˛ włosy. — Robi˛e ci przysług˛e Anhegu. Nie chcesz chyba, by dziki stratowały całe królestwo? — Zap˛edził ci˛e w kozi róg, Anhegu — wybuchnał ˛ s´miechem Rhodar, gruby władca Drasni. — Jak zwykle — przyznał kwa´sno Anheg. — Ch˛etnie zostawiam takie rozrywki młodszym i szczuplejszym od siebie — Rhodar oburacz ˛ poklepał swój wielki brzuch. — Ceni˛e dobry posiłek, cho´c wol˛e z nim wcze´sniej nie walczy´c. Jestem zbyt dobrym celem. Nawet s´lepy dzik trafiłby mnie bez kłopotów. — No jak, Silku? — spytał Barak. — Co ty na to? — Chyba nie mówisz powa˙znie — mruknał ˛ Silk. — Musisz jecha´c, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — nalegała królowa Porenn. — Kto´s powinien broni´c honoru Drasni na tej wyprawie. Twarz Silka przybrała zbolały wyraz. 156
— Mógłby´s by´c moim rycerzem — w jej oczach błysn˛eły zło´sliwe iskierki. — Wasza królewska mo´sc´ znowu czytała arendzkie romanse? — spytał zgry´zliwie Silk. — Uwa˙zaj to za królewski rozkaz — odparła. — Troch˛e s´wie˙zego powietrza i gimnastyki z pewno´scia˛ ci nie zaszkodzi. Wygladasz, ˛ jakby´s cierpiał na niestrawno´sc´ . — Jak wasza wysoko´sc´ sobie z˙ yczy — Silk skłonił si˛e drwiaco. ˛ — Je´sli sprawy wymkna˛ si˛e spod kontroli, zawsze chyba mog˛e uciec na drzewo. — A ty Durniku? — spytał Barak. — Nie znam si˛e na my´slistwie, przyjacielu — odparł z powatpiewaniem ˛ kowal. — Ale je´sli chcesz, ch˛etnie si˛e przyłacz˛ ˛ e. — Ty, panie? — Barak spojrzał na hrabiego Seline. — Nie, lordzie Barak — za´smiał si˛e tamten. — Dawno ju˙z wyrosłem z takich zabaw. Ale dzi˛ekuj˛e za zaproszenie. — Hettarze? — Barak zwrócił si˛e do smukłego Algara. Hettar spojrzał pytajaco ˛ na ojca. — Id´z, Hettarze — zezwolił swym cichym głosem Cho-Hag. — Król Anheg z pewno´scia˛ wyznaczy wojownika, który pomo˙ze mi chodzi´c. — Sam si˛e tym zajm˛e, Cho-Hagu — zapewnił Anheg. — Nosiłem ju˙z w z˙ yciu wi˛eksze ci˛ez˙ ary. — W takim razie rusz˛e z toba,˛ lordzie Baraku. I dzi˛eki za zaproszenie — Hettar miał głos gł˛eboki i d´zwi˛eczny, cho´c równie cichy, jak głos ojca. — No, chłopcze? — zapytał Barak Gariona. — Czy˙zby´s do reszty postradał zmysły Baraku? — warkn˛eła ciocia Pol. — Nie do´sc´ ci wczorajszych kłopotów? Ta kropla przepełniła czar˛e. Podniecenie, jakie odczuł słyszac ˛ propozycj˛e Baraka, zmieniło si˛e w gniew. Garion zgrzytnał ˛ z˛ebami i zapomniał o rozwadze. — Je´sli Barak uwa˙za, z˙ e nie b˛ed˛e przeszkadzał, to ch˛etnie si˛e wybior˛e — oznajmił buntowniczo. Ciocia Pol spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. — Twojemu szczeniaczkowi rosna˛ z˛eby, Pol — parsknał ˛ pan Wilk. — Nie wtracaj ˛ si˛e, ojcze — rzuciła, wcia˙ ˛z patrzac ˛ na chłopca. — Nie tym razem, panienko — odparł starzec, a w jego głosie zabrzmiała twarda jak stal nuta. — Podjał ˛ decyzj˛e i nie b˛edziesz go poni˙za´c odwołujac ˛ ja.˛ Garion nie jest ju˙z dzieckiem. Mo˙ze nie zauwa˙zyła´s, ale jest wysoki jak dorosły i nabiera ciała. Wkrótce sko´nczy pi˛etna´scie lat Pol. Musisz mu da´c troch˛e swobody, a teraz masz okazj˛e równie dobra,˛ jak ka˙zda inna, by zacza´ ˛c go traktowa´c jak m˛ez˙ czyzn˛e. Spojrzała na niego z uwaga.˛ — Jak sobie z˙ yczysz, ojcze — rzekła w ko´ncu z pozorna˛ przynajmniej pokora.˛ — Z pewno´scia˛ jednak zechcesz omówi´c ze mna˛ t˛e spraw˛e. W cztery oczy. 157
Pan Wilk skrzywił si˛e. Ciocia Pol spojrzała na Gariona. — Bad´ ˛ z ostro˙zny, kochanie — powiedziała. — A kiedy wrócicie, porozmawiamy sobie miło, dobrze? — Czy pan mój za˙zada, ˛ bym mu pomogła uzbroi´c si˛e na łowy? — spytała lady Merel oschłym, obra´zliwym tonem, jakim zawsze zwracała si˛e do Baraka. — To niepotrzebne Merel. — Nie chciałabym zaniedba´c swego obowiazku. ˛ — Daj spokój, Merel. Pokazała´s, co chciała´s. — Czy zatem pan mój zezwoli, bym si˛e oddaliła? — Zezwoli — odparł krótko. — Mo˙ze wasze wysoko´sci zechca˛ uda´c si˛e ze mna˛ — rzekła królowa Islena. — Spróbujemy wywró˙zy´c rezultat łowów. Porenn, stojaca ˛ za plecami królowej Chereku, z rezygnacja˛ wzniosła oczy w gór˛e. Silar u´smiechn˛eła si˛e tylko. — Id´zmy wi˛ec — powiedział Barak. — Dziki czekaja.˛ — I pewnie ostrza˛ ju˙z kły — dodał Silk. Poszli razem do czerwonych drzwi zbrojowni, gdzie czekał ju˙z posiwiały m˛ez˙ czyzna o niewiarygodnie szerokich barach, ubrany w kubrak z wołowej skóry, na którym naszyto metalowe płytki. — Torvik — przedstawił go Barak. — Wielki łowczy Anhega. Zna z imienia ka˙zdego dzika w puszczy. — Lord Barak jest nadto uprzejmy — skłonił si˛e Torvik. — Jak si˛e poluje na dziki, przyjacielu? — spytał grzecznie Durnik. — Nigdy jeszcze tego nie próbowałem. — Prosta sprawa. Zabieram moich łowczych do puszczy, gdzie hałasem i krzykami p˛edzimy przed soba˛ bestie. Ty i pozostali my´sliwi czekacie z tym — wskazał stojak pełen mocnych włóczni o szerokich ostrzach. — Kiedy dzik ci˛e zobaczy, atakuje próbujac ˛ przebi´c swymi kłami. Ale zamiast tego, ty przebijasz go włócznia.˛ — Rozumiem — stwierdził niezbyt pewnym głosem Durnik. — Nie wydaje si˛e to szczególnie skomplikowane. — Nosimy kolczugi, Durniku — dodał Barak. — Nasi łowcy rzadko kiedy doznaja˛ powa˙zniejszych obra˙ze´n. — „Rzadko kiedy” ma jakie´s nieprzyjemne brzmienie, sugerujace ˛ mo˙zliwo´sc´ takiego przypadku — Silk przesuwał w palcach kolczug˛e, zawieszona˛ na haku przy drzwiach. ˙ — Zadna rozrywka nie dostarczy wła´sciwej emocji, je´sli nie zawiera elementu ryzyka — Barak wzruszył ramionami i zwa˙zył w r˛eku włócznie. — A my´slałe´s kiedy o grze w ko´sci? — Ale nie twoimi ko´sc´ mi, przyjacielu. 158
Zacz˛eli naciaga´ ˛ c kolczugi, gdy tymczasem my´sliwi Torvika wynosili całe nar˛ecza włóczni do sa´n czekajacych ˛ na za´snie˙zonym pałacowym dziedzi´ncu. Garion stwierdził, z˙ e kolczuga jest ci˛ez˙ ka i bardziej ni˙z troch˛e niewygodna. Stalowe kółka uciskały skór˛e nawet przez ci˛ez˙ ka, zimowa˛ odzie˙z. Za ka˙zdym razem, gdy próbował zmieni´c pozycj˛e, by zmniejszy´c nacisk jednej ich partii, natychmiast kasało ˛ go pół tuzina innych. Kiedy wspinał si˛e na sanie, miał wra˙zenie, z˙ e zrobiło si˛e bardzo zimno i futra ledwie chronia˛ przed mrozem. Przemkn˛eli waskimi, ˛ kr˛etymi uliczkami Val Alom w stron˛e wielkiej, zachodniej bramy, po przeciwnej ni˙z port stronie miasta. W lodowatym powietrzu z ko´nskich pysków unosiły si˛e kł˛eby pary. Obszarpana, s´lepa starucha ze s´wiatyni ˛ wyszła z cienia i stan˛eła przed nimi. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, lordzie Baraku — zakrakała. — Twoja Zguba si˛e zbliz˙ a. Poznasz jej smak nim jeszcze sło´nce dzisiejszego dnia odnajdzie drog˛e do swego ło˙za. Barak bez słowa uniósł si˛e w saniach, chwycił włóczni˛e i ze s´miertelna˛ dokładno´scia˛ cisnał ˛ prosto w staruch˛e. Z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia˛ wied´zma uniosła lask˛e i odbiła włócznie w locie. — Nic nie zyskasz, próbujac ˛ zabi´c stara˛ Martje — za´smiała si˛e pogardliwie. — Nie odnajdzie jej twoja włócznia ni miecz twój. Id´z ju˙z, lordzie Baraku. Twoja Zguba czeka. Po czym zwróciła si˛e w stron˛e sa´n gdzie obok zdumionego Durnika siedział Garion. — Bad´ ˛ z pozdrowiony, królu królów — zakrzykn˛eła. — Wielkie spotkasz tego dnia niebezpiecze´nstwo, ale prze˙zyjesz je. I to niebezpiecze´nstwo odsłoni znak bestii, która jest Zguba˛ druha twego Baraka. Skłoniła si˛e i odbiegła skulona, nim Barak zda˙ ˛zył si˛egna´ ˛c po druga˛ włóczni˛e. — O co jej chodziło, Garionie? — spytał Durnik, nadal szeroko otwierajac ˛ zdziwione oczy. — Barak twierdzi, z˙ e to stara, s´lepa wariatka — odparł Garion. — Zatrzymała nas kiedy przybyli´smy do Val Alorn i jechali´smy za wami. — Co miało znaczy´c to jej gadanie o Zgubie? — Durnik zadr˙zał. — Nie wiem. Barak nie chciał o tym mówi´c. — Zły omen; i to z samego rana. Ci Cherekowie to dziwni ludzie. Garion pokiwał głowa.˛ Za zachodnia˛ brama˛ miasta le˙zały pola l´sniace ˛ biela˛ w o´slepiajacym ˛ blasku porannego sło´nca. Jechali ku ciemnej linii puszczy, oddalonej o dwie mile. Pióropusze suchego s´niegu wznosiły si˛e za p˛edzacymi ˛ saniami. Po drodze mijali otulone s´niegiem farmy. Wszystkie budynki, ze stromymi drewnianymi dachami, zbudowane były z drewnianych belek. — Ci ludzie chyba w ogóle nie dbaja˛ o bezpiecze´nstwo — stwierdził Durnik. — Ja na przykład, nie chciałbym mieszka´c w drewnianym domu gdzie mo˙ze 159
wybuchna´ ˛c po˙zar. — To po prostu inny kraj — odparł Garion. — Trudno oczekiwa´c, by na całym s´wiecie ludzie z˙ yli tak jak my w Sendarii. — Chyba masz racj˛e — kowal westchnał. ˛ — Ale wyznam ci, Garionie, z˙ e nie czuj˛e si˛e tu zbyt pewnie. Niektórzy po prostu nie sa˛ stworzeni do podró˙zy. Czasem z˙ ałuj˛e, z˙ e opu´scili´smy farm˛e Faldora. — Ja tak˙ze — Garion spojrzał na góry, które wyrastały pod niebo jakby wprost z puszczy przed nimi. — Pewnego dnia jednak to wszystko si˛e sko´nczy i b˛edziemy mogli wróci´c do domu. Durnik pokiwał głowa˛ i westchnał ˛ raz jeszcze. Zanim wjechali w las, Barak odzyskał spokój i dobry humor. Jakby nic si˛e nie wydarzyło, zaczał ˛ rozstawia´c łowców. Poprowadził Gariona przez si˛egajacy ˛ łydek s´nieg pod wielkie drzewo, rosnace ˛ w pewnej odległo´sci od waskiego ˛ szlaku sa´n. — To dobre miejsce — zapewnił. — Tam jest le´sna s´cie˙zka i dziki zwykle t˛edy uciekaja˛ przed krzykami Torvika i jego łowczych. Kiedy który´s wyjdzie na ciebie, sta´n mocno i trzymaj włóczni˛e skierowana˛ ostrzem w jego pier´s. One do´sc´ słabo widza,˛ wi˛ec pewnie nadzieje si˛e zanim w ogóle cokolwiek zauwa˙zy. Potem najlepiej chyba odskoczy´c za drzewo. Włócznia zwykle bardzo je denerwuje. — A je´sli chybi˛e? — spytał Garion. — Nie próbowałbym tego — doradził Barak. — To nie najlepszy pomysł. — Nie mówi˛e, z˙ e zrobi˛e to celowo — wyja´snił Garion. — Czy b˛edzie próbował ucieka´c? — To si˛e zdarza. Ale nie liczyłbym na to. Raczej spróbuje kłami rozerwa´c ci brzuch. W takiej sytuacji zwykle niezłym wyj´sciem jest wdrapanie si˛e na drzewo. — B˛ed˛e pami˛etał. — Gdyby´s miał kłopoty, b˛ed˛e niedaleko — obiecał Barak, wr˛eczajac ˛ chłopcu par˛e ci˛ez˙ kich włóczni. Pó´zniej, brnac ˛ w s´niegu, wrócił do sa´n, które oddaliły si˛e galopem. Garion został sam pod rozło˙zystym d˛ebem. Mi˛edzy drzewami panował półmrok i mocno kasał ˛ mróz. Garion pochodził troch˛e po s´niegu w poszukiwaniu najlepszego miejsca, gdzie ´ zka, która wskazywał Barak, była waska, mógłby czeka´c na dzika. Scie˙ ˛ wydeptana ´ w g˛estych krzakach. Slady odbite na s´niegu wydawały si˛e niepokojaco ˛ du˙ze. Nisko zwieszone gał˛ezie d˛ebu wygladały ˛ bardzo pociagaj ˛ aco, ˛ lecz chłopiec gniewnie odepchnał ˛ od siebie t˛e my´sl. Powinien zosta´c na ziemi i stawi´c czoło szar˙zy dzika. Postanowił zgina´ ˛c raczej, ni˙z jak dziecko kry´c si˛e na drzewie. Oschły głos w jego my´slach stwierdził, z˙ e zbyt wiele czasu marnuje martwiac ˛ si˛e takimi rzeczami. Póki nie doro´snie, nikt go nie uzna za m˛ez˙ czyzn˛e, wi˛ec po co si˛e nara˙za, by wykaza´c własna˛ odwag˛e? I tak nic mu z tego nie przyjdzie. W puszczy panowała cisza, a s´nieg tłumił wszelkie d´zwi˛eki. Nie s´piewał z˙ aden ptak, i tylko od czasu do czasu słycha´c było głuche uderzenie zsuwajacej ˛ si˛e 160
z gał˛ezi s´nie˙znej czapy. Garion czuł si˛e strasznie samotny. Co wła´sciwie tu robił? Czego mo˙ze szuka´c porzadny ˛ sendarski chłopiec w samym s´rodku puszczy w Chereku, w towarzystwie jedynie pary włóczni oczekujac ˛ ataku w´sciekłego dzika? Co to zwierz˛e mu zrobiło? Nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e nawet szczególnie nie przepada za wieprzowina.˛ Stał w pewnej odległo´sci od le´snej drogi, która˛ przejechały sanie. Oparł si˛e plecami o pie´n, stanał ˛ wygodnie i czekał. Nie wiedział, jak długo słuchał tego d´zwi˛eku, zanim go sobie u´swiadomił. Nie było to tupanie, kwiczenie i odgłos biegu dzika, którego oczekiwał, a raczej miarowy t˛etent kilku koni, jadacych ˛ wolno po za´snie˙zonej ziemi. Głos dobiegał z tyłu i Garion ostro˙znie wysunał ˛ głow˛e zza drzewa. Trzech je´zd´zców opatulonych w futra wynurzyło si˛e spomi˛edzy drzew po przeciwnej stronie rozje˙zd˙zonej płozami drogi. Zatrzymali si˛e, jakby na co´s czekali. Dwaj z nich, brodaci wojownicy, niewiele si˛e ró˙znili od dziesiatków ˛ innych, których widział w pałacu króla Anhega. Trzeci jednak miał długie, płowe włosy i nie nosił brody. Jego znudzona, wzgardliwa mina przywodziła na my´sl buzi˛e zepsutego dziecka, cho´c był ju˙z m˛ez˙ czyzna˛ w s´rednim wieku. Siedział na koniu wynio´sle, jakby towarzystwo dwóch pozostałych w jaki´s sposób mu uwłaczało. Po chwili od skraju puszczy dał si˛e słysze´c stuk kopyt jeszcze jednego wierzchowca. Garion czekał wstrzymujac ˛ oddech. Czwarty je´zdziec zbli˙zał si˛e wolno do trzech pierwszych, stojacych ˛ spokojnie na granicy linii drzew. Był to m˛ez˙ czyzna z jasna˛ broda˛ i w zielonym płaszczu. Dwie noce temu Garion widział, jak skrada si˛e po korytarzach pałacu króla Anhega. — Witaj, panie — rzekł z szacunkiem przybysz. — Gdzie byłe´s? — zapytał gro´znie płowowłosy. — Dzi´s rano lord Barak zabrał kilku swoich go´sci na polowanie. Jechali ta˛ sama˛ trasa˛ co ja i nie chciałem poda˙ ˛za´c za nimi zbyt blisko. — Widzieli´smy ich gł˛ebiej w puszczy — burknał ˛ niech˛etnie szlachcic. — A wi˛ec, co podsłuchałe´s? — Niewiele, panie. Królowie spotykaja˛ si˛e ze starcem i kobieta˛ w strze˙zonych komnatach. Nie mog˛e podej´sc´ do´sc´ blisko, by słysze´c, co mówia.˛ — Płac˛e ci szczerym złotem za to, z˙ eby´s podchodził do´sc´ blisko. Wracaj do pałacu i staraj si˛e znale´zc´ sposób, by odkry´c, o czym rozprawiaja.˛ — Spróbuj˛e, panie — m˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu skłonił si˛e do´sc´ sztywno. — Nie tylko spróbujesz — warknał ˛ płowowłosy. — Jak sobie z˙ yczysz, panie — przybysz zaczał ˛ zawraca´c konia. — Czekaj — rozkazał szlachcic. — Udało ci si˛e spotka´c z naszym przyjacielem? — Z twoim przyjacielem, panie — sprostował z niesmakiem tamten. — Odnalazłem go, poszli´smy do karczmy i porozmawiali´smy chwil˛e. 161
— Co powiedział? — Nic u˙zytecznego. To typowe dla takich jak on. — Czy spotka si˛e z nami, jak obiecał? — Powiedział, z˙ e tak. Je´sli chcesz mu wierzy´c, twoja wola. Szlachcic nie zwrócił na to uwagi. — Kto przypłynał ˛ z królem Sendarów? — Starzec, kobieta, jeszcze jeden starzec, chyba jaki´s sendarski szlachcic. Tak˙ze lord Barak, Drasanin o twarzy łasicy i jeszcze jeden Sendar, jaki´s prostaczek. — I to wszyscy? Nie było z nimi chłopca? Szpieg wzruszył ramionami. — Nie sadziłem, z˙ e chłopak te˙z jest wa˙zny — wyja´snił. — Wi˛ec jest tutaj, w pałacu? — Tak, panie. Zwykły sendarski chłopiec, mniej wi˛ecej czternastoletni. Chyba jest czym´s w rodzaju słu˙zacego ˛ tej kobiety. — Dobrze. Wracaj do pałacu i zbli˙z si˛e do tej komnaty na tyle, by podsłucha´c, o czym mówia˛ królowie i starzec. — To mo˙ze by´c niebezpieczne, panie. — B˛edzie jeszcze bardziej gro´zne, je´sli tego nie zrobisz. Teraz jed´z zanim wróci ta małpa Barak, i zobaczy, z˙ e si˛e tutaj włóczysz. Zawrócił konia i wraz ze swoimi wojownikami zniknał ˛ w lesie za droga,˛ wijac ˛ a˛ si˛e w´sród czarnych drzew. M˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu pos˛epnie spogladał ˛ za nimi, po czym tak˙ze odjechał w stron˛e, z której przybył. Garion wyprostował zgi˛ete kolana. Tak mocno zaciskał palce na drzewcu włóczni, z˙ e teraz czuł ból. Uznał, z˙ e cała sprawa posuwa si˛e za daleko. Najwy˙zszy czas komu´s o tym powiedzie´c. Wtedy, do´sc´ daleko jeszcze, w gł˛ebi zasypanej s´niegiem puszczy, usłyszał granie my´sliwskich rogów i rytmiczne, d´zwi˛eczne uderzenia mieczy o tarcze. Nadchodzili łowcy, p˛edzac ˛ przed soba˛ zwierzyn˛e. Usłyszał trzask gał˛ezi i w polu widzenia pojawił si˛e wielki jele´n. Oczy płon˛eły mu przera˙zeniem, a wspaniale rogi wznosiły si˛e wysoko nad głowa.˛ Wystarczyły trzy pot˛ez˙ ne skoki, by zniknał. ˛ Garion trzasł ˛ si˛e z podniecenia. Rozległy si˛e kwiki, tupot i s´cie˙zka˛ przebiegła locha o przekrwionych s´lepiach, a za nia˛ pół tuzina przestraszonych warchlaków. Garion cofnał ˛ si˛e za drzewo i pozwolił im przej´sc´ . Kolejne kwiki były grubsze i brzmiało w nich mniej strachu, a wi˛ecej zło´sci. Dzik — Garion to wiedział, nim jeszcze zwierz wynurzył si˛e z krzaków. Gdy si˛e pojawił, serce chłopca zamarło. To nie był tłusty, senny wieprzek ale rozjuszona, w´sciekła bestia. Połamane w biegu gałazki ˛ i skrawki kory przylegały do straszliwych, z˙ ółtych kłów wystajacych ˛ przed rozwarty ryj. Były niemym dowodem, z˙ e 162
dzik zaatakuje wszystko, co stanie mu na drodze — drzewa, krzaki czy sendarskiego chłopca, który nie ma do´sc´ rozsadku, ˛ by uciec jak najszybciej. I wtedy zdarzyło si˛e co´s bardzo dziwnego. Tak samo jak dawno temu, w pojedynku z Rundorigiem, albo podczas bójki z rzezimieszkami Brilla na uliczce Muros, Garion poczuł, z˙ e krew szybciej kra˙ ˛zy mu w z˙ yłach. W uszach zabrzmiał d´zwi˛ek dzwonów. Usłyszał dumne wyzwanie i nie mógł uwierzy´c, z˙ e pochodzi z jego własnych ust. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e staje na samym s´rodku s´cie˙zki, pochyla si˛e, opiera włóczni˛e i kieruje ostrze ku pot˛ez˙ nej bestii. Dzik zaatakował. Oczy zaszły mu krwia,˛ piana popłyn˛eła z pyska i z gardło´ zny puch strzelił wym, w´sciekłym kwikiem runał ˛ na wyczekujacego ˛ chłopca. Snie˙ ´ zne kryształki zdawały spod racic niby odkosy piany spod dziobu okr˛etu. Snie˙ si˛e wisie´c w powietrzu, połyskujac ˛ w pojedynczym słonecznym promieniu, który akurat w tym miejscu dotarł do ziemi. Uderzenie trafiajacego ˛ na włóczni˛e dzika było straszliwe lecz Garion wymierzył celnie. Szerokie ostrze przebiło poro´sni˛eta szorstkim włosem pier´s, a s´ciekajaca ˛ z kłów piana nabrała krwistej barwy. Impet pchnał ˛ chłopca do tyłu; poczuł, jak rozje˙zd˙zaja˛ mu si˛e nogi. potem drzewce włóczni trzasn˛eło niby sucha gałazka ˛ i dzik znalazł si˛e nad nim. Pierwszy cios — silne ci˛ecie od dołu trafiło Gariona w brzuch. Poczuł, jak uchodzi mu z płuc powietrze. Drugie zahaczyło o udo, gdy dyszac ˛ próbował przeturla´c si˛e w bok. Kolczuga odbijała kły i chroniła od ran. lecz uderzenia były przera˙zajaco ˛ silne. Trzeci cios dzika trafił w plecy, a Garion wyleciał w powietrze i zderzył si˛e z pniem. Migocacy ˛ blask zalał mu oczy, gdy walnał ˛ głowa˛ w szorstka˛ kor˛e. Wtedy zjawił si˛e Barak; p˛edził z rykiem po s´niegu. . . lecz wydawało si˛e, z˙ e to wcale nie Barak. Zaszklone po wstrzasie ˛ oczy Gariona patrzyły w zdumieniu na co´s, co nie mogło by´c prawda.˛ Widział Baraka, nie miał najmniejszych wat˛ pliwo´sci, ale tak˙ze co´s całkiem innego. Miał dziwne wra˙zenie, jak gdyby t˛e sama˛ przestrze´n, co Barak, zajmował równocze´snie olbrzymi, straszliwy nied´zwied´z. Obrazy obu p˛edzacych ˛ w s´niegu postaci nakładały si˛e na siebie. Wykonywały identyczne ruchy, jakby dzielac ˛ przestrze´n dzieliły tak˙ze swe my´sli. Pot˛ez˙ ne ramiona pochwyciły s´miertelnie ranne zwierz˛e i zamkn˛eły w mia˙zd˙zacym ˛ u´scisku. Jasna krew trysn˛eła z paszczy bestii, a kosmaty, półludzki stwór, który przypominał Baraka i równocze´snie co´s innego, poderwał konajacego ˛ dzika i cisnał ˛ o ziemi˛e. Podniósł wysoko swa˛ straszliwa˛ twarz i grunt zadygotał od jego tryumfalnego ryku. Blask przygasał w oczach Gariona, gdy z wolna osuwał si˛e w otchła´n szarej studni nie´swiadomo´sci. Nie mógł wiedzie´c, ile upłyn˛eło czasu, nim doszedł do siebie. Le˙zał na saniach, a Silk przykładał mu do karku skrawek płótna wypełniony s´niegiem. Przez o´slepiajaco ˛ białe pola p˛edzili ku Val Alorn. — Widz˛e, z˙ e zdecydowałe´s si˛e prze˙zy´c — u´smiechnał ˛ si˛e Drasanin. 163
— Gdzie jest Barak? — wymamrotał niepewnie Garion. — W saniach za nami — Silk spojrzał przez rami˛e. — Czy. . . nic mu nie jest? — A co mogłoby zrani´c Baraka? — To znaczy. . . czy wyglada ˛ normalnie? — Wydaje si˛e zwykłym Barakiem — Silk wzruszył ramionami. — Do´sc´ chłopcze. Le˙z spokojnie. Ta dzika s´winia mogła ci połama´c z˙ ebra — oparł dłonie o pier´s chłopca i przytrzymał go delikatnie. — Mój dzik? — spytał słabym głosem Garion. — Co z nim? — Łowcy go wioza.˛ B˛edziesz miał swój tryumfalny wjazd. Je´sli jednak mógłbym co´s doradzi´c, to pomy´sl czasem o cnocie konstruktywnego tchórzostwa. Te bohaterskie instynkty moga˛ ci skróci´c z˙ ycie. Lecz Garion ponownie zapadł w nie´swiadomo´sc´ . A potem byli ju˙z w pałacu i Barak trzymał go na r˛ekach, a ciocia Pol stała obok, blada od widoku krwi. — To nie jego — uspokoił ja spiesznie Barak. — Nadział dzika na włóczni˛e i bestia zachlapała go, gdy si˛e szamotali. Drobne stukni˛ecie w głow˛e, to wszystko. — Zanie´s go — rzuciła lakonicznie ciocia Pol i ruszyła przodem do pokoju Gariona. Pó´zniej, z zabanda˙zowana˛ głowa˛ i piersia,˛ gdy obrzydliwy napar cioci Pol sprawiał, z˙ e czuł si˛e oszołomiony i senny. Garion le˙zał w łó˙zku i słuchał, jak ciocia zajmuje si˛e w ko´ncu Barakiem. — Ty przero´sni˛ety głupku — w´sciekała si˛e. — Widzisz, do czego doprowadziły twoje pomysły? — Chłopak był bardzo dzielny — odparł Barak. Cichy głos zdawał si˛e tona´ ˛c w apatycznej melancholii. — Odwaga mnie nie interesuje — warkn˛eła ciocia Pol. I nagle co´s zauwa˙zyła. — Co z toba? ˛ — spytała. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ece i poło˙zyła dłonie na skroniach olbrzyma. Przez chwil˛e patrzyła mu w oczy wreszcie pu´sciła powoli. — Och — powiedziała cichym głosem. — Widz˛e, z˙ e stało si˛e w ko´ncu. — Nie mogłem tego opanowa´c, Polgaro — odparł z˙ ało´snie Barak. — Wszystko b˛edzie dobrze, Baraku — zapewniła, gładzac ˛ lekko jego pochylona˛ głow˛e. — Ju˙z nigdy nie b˛edzie dobrze. — Prze´spij si˛e — poradziła. — Rankiem nie b˛edzie to wyglada´ ˛ c tak tragicznie. Pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna odwrócił si˛e i wyszedł z pokoju. Garion wiedział, z˙ e mówili o tym niezwykłym czym´s, które widział, gdy Barak przybył mu na pomoc. Chciał spyta´c cioci˛e Pol, co to było, ale gorzki wywar, jaki mu podała, s´ciagn ˛ ał ˛ go w gł˛ebin˛e twardego snu bez marze´n, zanim jeszcze zda˙ ˛zył dobra´c słowa i zada´c pytanie.
Rozdział 16 Rankiem Garion był zbyt obolały, by nawet my´sle´c o wstawaniu. Tłumy odwiedzajacych ˛ za bardzo mu jednak pochlebiały, by pami˛etał o potłuczeniach i bólu. Szczególnie połechtały jego dum˛e wizyty królów Alornów we wspaniałych szatach, zwłaszcza z˙ e ka˙zdy z nich wychwalał jego m˛estwo. Potem zjawiły si˛e królowe i u˙zalały nad jego ranami, okazujac ˛ ciepłe współczucie i delikatnie gładzac ˛ czoło chorego. Połaczenie ˛ podziwu, współczucia i pewno´sci, z˙ e jest absolutnym o´srodkiem powszechnego zainteresowania przytłaczało go i wypełniało serce rado´scia.˛ Ostatnim go´sciem tego dnia był jednak pan Wilk, który przybył, gdy wieczór zalegał ju˙z o´snie˙zone uliczki Val Alom. Miał na sobie swa˛ zwykła˛ tunik˛e, płaszcz i kaptur, jakby wła´snie wrócił z przechadzki. — Widziałe´s mojego dzika, panie Wilku? — spytał z duma˛ Garion. — Pi˛ekne zwierz˛e — przyznał Wilk, cho´c bez szczególnego entuzjazmu. — Ale czy nikt ci nie powiedział, z˙ e zwyczaj ka˙ze schodzi´c dzikowi z drogi, kiedy ju˙z nabije si˛e go na włóczni˛e? — Szczerze mówiac, ˛ nie pomy´slałem o tym — wyznał chłopiec. — Ale czy nie byłoby to. . . no. . . tchórzostwem? — Czy a˙z tak ci zale˙zy na tym, co o tobie pomy´sli s´winia? — Wła´sciwie. . . — Garion zawahał si˛e. — Chyba nie. — Rozwijasz w sobie brak rozsadku ˛ zadziwiajacy ˛ u kogo´s tak młodego wiekiem — zauwa˙zył Wilk. — Zwykle całe lata trwa osiagni˛ ˛ ecie etapu, na jaki ty wkroczyłe´s w ciagu ˛ jednej nocy. Spojrzał na siedzac ˛ a˛ w pobli˙zu cioci˛e Pol. — Polgaro, jeste´s pewna, z˙ e nie płynie w nim odrobina krwi Arendów? Ostatnio zachowuje si˛e prawie po arendzku. Najpierw przepływa Wielki Maelstrom niby cwałujacy ˛ ko´n, a wkrótce potem własnymi z˙ ebrami próbuje połama´c dzikowi kły. Mo˙ze upu´sciła´s go na głow˛e, gdy był jeszcze niemowl˛eciem? Ciocia Pol u´smiechn˛eła si˛e, lecz milczała. — Mam nadziej˛e, z˙ e wkrótce wyzdrowiejesz, mój chłopcze — zako´nczył Wilk. — I przemy´slisz sobie wszystko, o czym mówili´smy. 165
Garion nadasał ˛ si˛e, s´miertelnie ura˙zony słowami starca. Łzy stan˛eły mu w oczach, cho´c z całych sił starał si˛e je powstrzyma´c. — Dzi˛ekuj˛e, z˙ e do nas zajrzałe´s, ojcze — powiedziała ciocia Pol. — Zawsze ch˛etnie ci˛e odwiedzam, córko — odparł Wilk i wyszedł cicho. — Dlaczego tak ze mna˛ rozmawiał? — wybuchnał ˛ Garion wycierajac ˛ nos. — Teraz sobie poszedł i wszystko zepsuł. — Co zepsuł, kochanie? — spytała ciocia Pol, wygładzajac ˛ gors swej szarej sukni. — Wszystko. Wszyscy królowie mówili, z˙ e byłem bardzo dzielny. — Królowie zawsze mówia˛ takie rzeczy. Na twoim miejscu nie zwracałabym na to uwagi. — Przecie˙z byłem odwa˙zny, prawda? — Jestem przekonana, kochanie. Z pewno´scia˛ wywarłe´s na dziku wielkie wraz˙ enie. — Jeste´s tak samo niedobra jak pan Wilk — poskar˙zył si˛e chłopiec. — To prawda, skarbie. Przypuszczam, z˙ e istotnie jestem ale to przecie˙z naturalne. A teraz, co chciałby´s na kolacj˛e? — Nie jestem głodny. — Naprawd˛e? Wi˛ec musisz wypi´c co´s na wzmocnienie. Zaraz przygotuj˛e. — Chyba zmieniłem zdanie — zawołał szybko Garion. — Wła´snie my´slałam, z˙ e zmienisz — stwierdziła ciocia Pol. A potem, bez z˙ adnych wyja´snie´n, nagle obj˛eła go ramionami i tuliła przez długa˛ chwil˛e. — I co ja mam z toba˛ zrobi´c? — spytała w ko´ncu. — Nic mi nie jest, ciociu Pol — zapewnił. — Tym razem nie — uj˛eła w dłonie jego twarz. — To wspaniała rzecz by´c dzielnym, mój Garionie. Ale czasem spróbuj najpierw cho´c chwil˛e pomy´sle´c. Obiecaj. — Dobrze, ciociu Pol — powiedział, troch˛e tym wszystkim zakłopotany. To dziwne, ale wcia˙ ˛z zachowywała si˛e tak, jakby jej na nim zale˙zało. Przyszło mu do głowy, z˙ e mo˙ze jednak co´s ich łaczy, ˛ cho´c nie sa˛ krewnymi. Nigdy ju˙z nie b˛edzie tak jak kiedy´s, ale przynajmniej nie stracił wszystkiego. Czuł si˛e teraz troch˛e pewniej. Nast˛epnego dnia mógł ju˙z wsta´c z łó˙zka. Wcia˙ ˛z odczuwał ból mi˛es´ni, a z˙ ebra troch˛e mu dokuczały, lecz był młody i szybko odzyskiwał siły. Wczesnym popołudniem siedział z Durnikiem w wielkiej hali pałacu Anhega, gdy zjawił si˛e siwobrody hrabia Seline. — Król Fulrach pyta, czy zechciałby´s uczyni´c nam uprzejmo´sc´ i przyby´c do sali rady. Mistrzu Durniku — odezwał si˛e grzecznie. — Ja, wasza miło´sc´ ? — zdumiał si˛e Durnik. — Jego wysoko´sc´ pozostaje pod wra˙zeniem twego rozsadku ˛ — wyja´snił stary arystokrata. — Sadzi, ˛ z˙ e reprezentujesz najlepsze cechy sendarskiego racjonali166
zmu. To o czym radzimy, dotyczy wszystkich ludzi, nie tylko władców zachodu. Jest wi˛ec wła´sciwym, by solidna, z˙ yciowa madro´ ˛ sc´ znalazła swój udział w naszych decyzjach. — Pójd˛e natychmiast, wasza miło´sc´ — Durnik poderwał si˛e na nogi. — Musicie jednak wybaczy´c, gdy nie b˛ed˛e odzywał si˛e zbyt cz˛esto. Garion czekał w napi˛eciu. — Wszyscy słyszeli´smy o twej przygodzie, chłopcze — o´swiadczył uprzejmie hrabia Seline. — Och, gdyby lak znowu by´c młodym. . . — westchnał. ˛ — Idziemy, Durniku? — Natychmiast, wasza wysoko´sc´ — odparł kowal i razem ruszyli przez hal˛e ku drzwiom. Garion siedział samotny, dotkni˛ety do z˙ ywego wyłaczeniem ˛ z rady. Był w wieku, kiedy poczucie własnej godno´sci jest niezwykle wyczulone. We wn˛etrzu dygotał z gniewu, ura˙zony lekcewa˙zeniem, jakie kryło si˛e za brakiem zaproszenia. Obra˙zony i nadasany ˛ ruszył odwiedzi´c swojego dzika, który wisiał w pełnej lodu chłodni tu˙z obok kuchni. Przynajmniej to zwierz˛e traktowało go powa˙znie. Jednak nie mo˙zna sp˛edzi´c zbyt długiego czasu w towarzystwie martwego dzika bez wpadania w depresj˛e. Zwierz˛e nie wydawało si˛e tak wielkie jak wtedy, gdy z˙ yło jeszcze i szar˙zowało na niego: kły wywierały nale˙zyte wra˙zenie, lecz nie były ani długie, ani tak ostre, jak zapami˛etał je Garion. Poza tym w chłodni panowało zimno i obolałe mi˛es´nie szybko sztywniały. Wizyta u Baraka nie miała sensu. Pogra˙ ˛zony w najczarniejszej melancholii rudobrody wielkolud zamknał ˛ si˛e w swych komnatach i nie otwierał nikomu, nawet własnej z˙ onie. I tak Garion, pozostawiony samemu sobie, przez pewien czas włóczył si˛e bez celu, po czym uznał, z˙ e równie dobrze mo˙ze zacza´ ˛c zwiedzanie wielkiego pałacu: zakurzonych, pustych komnat i mrocznych, kr˛etych korytarzy. Zdawało mu si˛e z˙ e całe godziny chodzi, otwiera drzwi, poda˙ ˛za przej´sciami zako´nczonymi czasem s´lepymi kamiennymi s´cianami. Pałac Anhega był ogromny. Jak tłumaczył Barak, jego budowa trwała ju˙z ponad trzy tysiace ˛ lat. Południowe skrzydło opuszczono tak dawno, z˙ e dach zapadł si˛e całe wieki temu. Garion w˛edrował po korytarzach drugiego pi˛etra ruin dumajac ˛ ponuro o s´miertelno´sci i przemijajacej ˛ chwale. Zagladał ˛ do komnat, gdzie pod warstwa˛ s´niegu stały stare ło˙za i stoły, a wsz˛edzie biegły drobniutkie s´lady myszy i wiewiórek. Wreszcie trafił na odkryty korytarz gdzie znalazł inny trop — ´ trop człowieka. Slady stóp były całkiem s´wie˙ze, gdy˙z nie dostrzegł w nich nawet odrobiny s´niegu, a przecie˙z padało mocno przez cała˛ noc. Z poczatku ˛ my´slał, z˙ e zatoczył koło, trafił w miejsce, przez które ju˙z przechodził, i widzi teraz własny s´lad. Jednak wgł˛ebienia w s´niegu były o wiele wi˛eksze od jego stóp. Istniał tuzin mo˙zliwych wyja´snie´n tego faktu, lecz Garion poczuł, z˙ e oddycha szybciej. M˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu wcia˙ ˛z czaił si˛e gdzie´s w pałacu, Murgo Asharak przebywał w Val Alom, a płowowłosy szlachcic o wyra´znie nie167
przyjaznych zamiarach kryl si˛e w puszczy. Garion zdał sobie nagle spraw˛e, z˙ e sytuacja mo˙ze si˛e okaza´c niebezpieczna, a on, je´sli nie liczy´c małego sztyleciku, nie ma broni. Stapaj ˛ ac ˛ po własnych s´ladach wrócił szybko do za´snie˙zonej komnaty, która˛ przed chwila˛ opu´scił, i zdjał ˛ z haka zardzewiały miecz, wiszacy ˛ tu od niepami˛etnych lat. Czujac ˛ si˛e nieco pewniej, ruszył tajemniczym tropem. Dopóki nieznany intruz poda˙ ˛zał tym pozbawionym dachu, od dawna nie u˙zywanym korytarzem, s´lady odcinały si˛e wyra´znie na s´wie˙zym s´niegu i s´ledzenie było czysta˛ przyjemno´scia.˛ Potem jednak, za kupa˛ gruzu, trop prowadził w zakurzony korytarz o wcia˙ ˛z jeszcze szczelnym dachu i sprawy si˛e skomplikowały. Kurz na podłodze pomagał, lecz chłopiec musiał cz˛esto si˛e pochyla´c. Wcia˙ ˛z odczuwał ból z˙ eber i nóg, wi˛ec krzywił si˛e i st˛ekał za ka˙zdym razem, gdy miał zgia´ ˛c si˛e wpół i zbada´c kamienna˛ posadzk˛e. Wkrótce ociekał potem, zgrzytał z˛ebami i my´slał o porzuceniu wyprawy. Wtedy usłyszał przed soba˛ jaki´s cichy szmer. Cofnał ˛ si˛e pod s´cian˛e. Miał nadziej˛e, z˙ e blask z tyłu b˛edzie si˛e saczy´ ˛ c przez mrok w dostatecznym stopniu, by rozproszy´c ciemno´sci. Daleko z przodu jaka´s posta´c przemkn˛eła ukradkiem przez smug˛e s´wiatła padajac ˛ a˛ z samotnego okienka. Garion dostrzegł błysk zieleni i wiedział ju˙z, kogo s´ledzi. Kocim krokiem ruszył tu˙z przy s´cianie; mi˛ekkie skórzane buty nie wydawały z˙ adnego d´zwi˛eku. Mocno s´ciskał w dłoni zardzewiały miecz. Mimo ostro˙zno´sci prawdopodobnie zderzyłby si˛e z człowiekiem, którego szukał, gdyby nagle nie zaskoczył go wyra´zny głos hrabiego Seline. — Czy jest mo˙zliwym, szlachetny Belgaracie, by nasz nieprzyjaciel przebudził si˛e, nim zostana˛ spełnione wszystkie warunki staro˙zytnego proroctwa? — pytał hrabia. Garion zatrzymał si˛e. Wprost przed soba,˛ w waskiej ˛ wn˛ece muru korytarza, dostrzegł jakie´s poruszenie. Tam przyczaił si˛e człowiek w zielonym płaszczu, nasłuchujacy ˛ w mroku głosów dobiegajacych ˛ gdzie´s z dołu. Chłopiec przylgnał ˛ do s´ciany, nie s´miejac ˛ cho´cby gł˛ebiej odetchna´ ˛c. Wycofywał si˛e ostro˙znie, póki nie natrafił na druga˛ wn˛ek˛e i wsunał ˛ si˛e w kryjac ˛ a˛ wszystko ciemno´sc´ . — To bardzo wa˙zne pytanie, Belgaracie — usłyszał spokojny głos Cho-Haga. — Czy ten Apostata mógłby wykorzysta´c pot˛eg˛e, jaka˛ ma teraz w r˛eku, by o˙zywi´c Przekl˛etego? — Posiada moc — przyznał znajomy głos pana Wilka. — Ale mo˙ze cofnie si˛e przed jej u˙zyciem. Je´sli nie uczyni tego we wła´sciwy sposób, moc go zniszczy. Nie b˛edzie si˛e spieszył, raczej najpierw gł˛eboko wszystko przemy´sli. Jego wahanie daje nam t˛e odrobin˛e czasu, jaka˛ dysponujemy. — Czy nie wspominałe´s, z˙ e zechce mo˙ze zatrzyma´c t˛e rzecz dla siebie? — odezwał si˛e Silk. — Mo˙ze zamierza pozostawi´c swego Pana drzemiacego ˛ spokojnie i przy pomocy skradzionej pot˛egi wynie´sc´ siebie na tron króla wszystkich ziem Angaraków? 168
— Jako´s sobie nie wyobra˙zam — parsknał ˛ król Rhodar — by Grolimowie tak łatwo oddali władz˛e w r˛ece obcego. Najwy˙zszy Kapłan Grolimów sam jest pot˛ez˙ nym czarodziejem. — Wybacz, Rhodarze — wtracił ˛ Anheg. — Ale póki moc pozostaje w r˛ekach złodzieja, Grolimowie nie maja˛ wyboru i musza˛ uzna´c jego panowanie. Studiowałem pot˛eg˛e magicznego przedmiotu i je´sli cho´c połowa tego, co przeczytałem, jest prawda,˛ rabu´s mo˙ze zburzy´c Rak Cthol tak łatwo, jak ty kopniakiem rozwalasz mrowisko. Potem gdyby stawiali opór, mo˙ze wyludni´c całe Cthol Murgos od Rak Goska a˙z do tolnedra´nskiej granicy. Dlatego niewa˙zne, czy to Apostata, czy Przekl˛ety u˙zyje w ko´ncu tej mocy. Angarakowie pójda˛ za nim. I rusza˛ na zachód. — Czy nie nale˙zy zatem powiadomi´c Arendów i Tolnedran, a tak˙ze Ulgosów, o tym, co zaszło? — zapytał Brand Stra˙znik Rivy. — Nie dajmy si˛e tym razem zaskoczy´c. — Nie alarmowałbym zbyt szybko naszych południowych sasiadów ˛ — odparł pan Wilk. — Kiedy Pol i ja stad ˛ odjedziemy, wyruszymy na południe. Gdyby Arendia i Tolnedra szykowały si˛e do wojny, ogólne zamieszanie opó´zniałoby nasza˛ podró˙z. Legioni´sci imperatora to do´swiadczeni z˙ ołnierze. W razie potrzeby potrafia˛ reagowa´c bardzo szybko, za´s Arendowie zawsze sa˛ gotowi. Ich królestwo przez cały czas balansuje na kraw˛edzi wojny. — To byłoby przedwczesne — przyznał mu racj˛e głos cioci Pol. — Armie przeszkadzałyby naszym zamiarom. Je´sli dogonimy dawnego ucznia mego ojca i wrócimy z przedmiotem kradzie˙zy do Rivy, kryzys przeminie. Nie warto bez powodu niepokoi´c południowców. — Ma racj˛e — dodał Wilk. — Mobilizacja zawsze niesie pewne ryzyko. Król z armia˛ na głowie cz˛esto trafia w szkod˛e. Przeje˙zd˙zajac ˛ tamt˛edy poinformuj˛e króla Arendów w Vo Mimbre i imperatora w Tol Honeth o wszystkim, o czym powinni wiedzie´c. Nale˙zy te˙z przekaza´c wiadomo´sc´ do Gorima z Ulgo. Jak sadzisz. Cho-Hagu, czy zdołasz o tej porze roku wysła´c kogo´s do Prolgu? — Trudno powiedzie´c, Czcigodny — odparł Cho-Hag. — Zima˛ przeł˛ecze sa˛ prawie nieprzejezdne. Spróbuj˛e jednak. — Dobrze. Poza tym niewiele wi˛ecej mo˙zemy teraz zrobi´c. Przez pewien czas dobrze b˛edzie zatrzyma´c te sprawy w rodzinie, z˙ e tak to okre´sl˛e. Gdyby doszło do najgorszego i Angarakowie zaatakowali znowu Aloria przynajmniej b˛edzie uzbrojona i gotowa. Arendia i Imperium zyskaja˛ wi˛ec do´sc´ czasu na przygotowania. — Łatwo władcom Alornów mówi´c o wojnie — odezwał si˛e strapiony glos króla Fulracha. — Alornowie sa˛ wojownikami. Ale Sendaria to spokojny kraj. Nie mamy zamków ani fortyfikacji, a mój lud to farmerzy i kupcy. Kal Torak popełnił bład, ˛ wybierajac ˛ pole bitwy pod Vo Mimbre. Nie sadz˛ ˛ e, by Angarakowie powtórzyli jego omyłk˛e. Moim zdaniem, uderza˛ wprost przez trawiaste równiny północnej Algarii i runa˛ na Sendari˛e. Mamy du˙zo z˙ ywno´sci i bardzo niewielu z˙ ołnierzy. Nasz kraj b˛edzie idealna˛ baza˛ dla kampanii na zachodzie i boj˛e si˛e, z˙ e 169
nie wytrzymamy długo. Wtedy, ku zdumieniu Gariona, głos zabrał Durnik. — Nie poni˙zaj ludu Sendarii, najja´sniejszy panie — rzekł twardo. — Znam moich sasiadów. ˛ B˛eda˛ walczy´c. Niewiele wiemy o mieczach i lancach, ale b˛edziemy si˛e broni´c. Je´sli Angarakowie wejda˛ do Sendarii, nie zdob˛eda˛ jej tak łatwo, jak niektórzy mogliby sadzi´ ˛ c. A je´sli podpalimy pola i spichrze, nie pozostanie im wiele do jedzenia. Przez długa˛ chwil˛e panowała cisza, po czym raz jeszcze odezwał si˛e Fulrach dziwnie pokornym tonem. — Twoje słowa zawstydzaja˛ mnie, Mistrzu Durniku — powiedział. — Mo˙ze zbyt długo jestem królem i zapomniałem ju˙z, co znaczy by´c Sendarem. — Jak pami˛etam, tylko kilka przej´sc´ wiedzie przez wschodnie urwisko do Sendarii — wtracił ˛ spokojnie Hettar, syn Cho-Haga. — Par˛e lawin w odpowiednich punktach mo˙ze ja˛ uczyni´c równie niedost˛epna˛ jak ksi˛ez˙ yc. A je´sli lawiny runa˛ we wła´sciwych momentach, całe armie Angaraków moga˛ zosta´c uwi˛ezione w tych waskich ˛ przesmykach. — To zabawny pomysł — zachichotał Silk. — Mogliby´smy wtedy wykorzysta´c ogniste instynkty Durnika do lepszych celów ni˙z podpalanie zagonów rzepy. Torak Jednooki podobno lubi zapach płonacych ˛ ofiar. Mo˙zna by mu zrobi´c przyjemno´sc´ . W gł˛ebi korytarza Garion dostrzegł nagle migotanie pochodni i usłyszał brz˛ek kolczug. Niemal do ostatniej chwili nie pojmował gro˙zacego ˛ mu niebezpiecze´nstwa. Człowiek w zielonym płaszczu tak˙ze zwrócił uwag˛e na hałas i s´wiatło. Wynurzył si˛e z kryjówki i pobiegł droga,˛ która˛ przyszedł — tu˙z obok wn˛eki, gdzie schował si˛e Garion. Chłopiec cofnał ˛ si˛e, s´ciskajac ˛ miecz, ale szcz˛es´cie mu sprzyjało — m˛ez˙ czyzna spogladał ˛ przez rami˛e na płomie´n pochodni. Gdy tylko go minał, ˛ Garion tak˙ze opu´scił kryjówk˛e i uciekł biegiem. Wojownicy Chereków szukali obcych i niełatwo byłoby im wytłumaczy´c, co robi w ciemnym korytarzu. Przez chwil˛e my´slał, czy nadal nie s´ledzi´c szpiega, uznał jednak, z˙ e na jeden dzie´n wystarczy. Pora opowiedzie´c komu´s o wszystkim, co widział — komu´s, kogo wysłuchaja˛ królowie. Gdy tylko dotarł do cz˛es´ciej odwiedzanych korytarzy, pewnym krokiem skierował si˛e ku komnatom, gdzie Barak samotnie prze˙zywał atak melancholii.
Rozdział 17 — Baraku! — zawołał Garion, gdy przez kilka minut nikt nie odpowiadał na stukanie. — Odejd´z — odezwał si˛e zza drzwi chrapliwy głos przyjaciela. — Baraku, to ja, Garion. Musz˛e z toba˛ porozmawia´c. W komnacie zaległa cisza. Po dłu˙zszej chwili kto´s podszedł wolno i otworzył drzwi. Barak wygladał ˛ strasznie. Miał na sobie brudna,˛ pomi˛eta˛ tunik˛e, ruda broda była zmierzwiona, a włosy, zwykle splecione w długie warkocze, rozpuszczone i zwichrzone. Najgorszy jednak był wyraz cierpienia w oczach — spojrzenie, w którym mieszały si˛e groza i pogarda dla siebie tak przera˙zajaca, ˛ z˙ e Garion musiał odwróci´c wzrok. — Widziałe´s to, chłopcze. Prawda? — spytał Barak. — Widziałe´s, co si˛e ze mna˛ działo. — Nic wła´sciwie nie widziałem — odparł ostro˙znie Garion. — Uderzyłem głowa˛ o drzewo i miałem w oczach wyłacznie ˛ gwiazdy. — Musiałe´s widzie´c — upierał si˛e olbrzym. — Musiałe´s dostrzec moja˛ Zgub˛e. — Zgub˛e? — zdziwił si˛e chłopiec. — O czym ty mówisz? Przecie˙z z˙ yjesz jeszcze. — Zguba tylko czasem oznacza s´mier´c — odparł Barak osuwajac ˛ si˛e na fotel. — Chciałbym, by moja taka była. Zguba to co´s strasznego, co jest człowiekowi ´ przeznaczone. Smier´ c nie jest najgorsza˛ z mo˙zliwo´sci. — Pozwoliłe´s, by słowa starej, s´lepej wariatki opanowały twoja˛ wyobra´zni˛e. — Nie chodzi o Martje. Ona tylko powtarza to, o czym wiedza˛ wszyscy w Chereku. Kiedy si˛e urodziłem, wezwano wró˙zbit˛e. Taki panuje obyczaj. Na ogół wró˙zby nic nie przepowiadaja˛ i w z˙ yciu dziecka nie zdarza si˛e nic szczególnego. Czasem jednak czyja´s przyszło´sc´ jest tak wyra´zna, z˙ e niemal ka˙zdy mo˙ze dostrzec Zgub˛e. — To zwykle zabobony — próbował zakpi´c Garion. — Nie spotkałem jeszcze wró˙zbity, który potrafiłby przewidzie´c, czy nast˛epnego dnia b˛edzie deszcz. Jeden taki zjawił si˛e kiedy´s na farmie Faldora i powiedział, z˙ e Durnik umrze dwa razy. 171
Czy to nie głupie? — Wró˙zbici i przepowiadajacy ˛ przyszło´sc´ w Chereku lepiej opanowali swój kunszt — odparł Barak, wcia˙ ˛z pogra˙ ˛zony w melancholii. — Zguba, jaka˛ dla mnie przewidzieli, była zawsze taka sama: miałem si˛e zmieni´c w zwierz˛e. Było ich kilkunastu i wszyscy powtarzali to samo. I teraz to si˛e zdarzyło. Siedz˛e tu od dwóch dni i obserwuj˛e siebie. Włosy na moim ciele rosna˛ g˛es´ciej, z˛eby staja˛ si˛e spiczaste. — Wydaje ci si˛e. Moim zdaniem wygladasz ˛ tak, jak zawsze. — Dobry z ciebie chłopiec, Garionie. Próbujesz mnie uspokoi´c, ale mam przecie˙z oczy. Wiem, z˙ e z˛eby sa˛ coraz ostrzejsze i sier´sc´ wyrasta na skórze. Ju˙z niedługo Anheg b˛edzie musiał trzyma´c mnie w lochu na ła´ncuchu, z˙ ebym kogo´s nie zranił. Albo sam uciekn˛e w góry, by z˙ y´c w´sród trolli. — Bzdura — upierał si˛e Garion. — Opowiedz, co wczoraj widziałe´s — poprosił Barak. — Jak wygladałem, ˛ kiedy zmieniłem si˛e w zwierz˛e? — Widziałem tylko gwiazdy. Walnałem ˛ głowa˛ o drzewo — powtórzył chłopiec starajac ˛ si˛e, by brzmiało to szczerze. — Chc˛e tylko wiedzie´c, w jakie zwierz˛e si˛e przemieni˛e — mówił z˙ ałosnym głosem Barak. — Czy b˛ed˛e wilkiem, nied´zwiedziem, czy mo˙ze jakim´s potworem, który nawet nie ma nazwy? — Nic nie pami˛etasz z tego, co si˛e wtedy wydarzyło? — spytał Garion. Starał si˛e wymaza´c z. pami˛eci niezwykły obraz Baraka i nied´zwiedzia. — Nic. Usłyszałem twój krzyk, a potem martwy dzik le˙zał u moich stóp, a ty, cały we krwi, zsuwałe´s si˛e z tego drzewa. Ale czułem w sobie besti˛e. Czułem nawet jej zapach. — To był zapach dzika. Po prostu w całym zamieszaniu straciłe´s głow˛e. — Wpadłem w szał, jak berserker? — Barak spojrzał z nadzieja.˛ — Nie, Garionie, takie rzeczy ju˙z mi si˛e zdarzały i to nie było to samo — westchnał. ˛ — Zupełnie inne uczucie. — Nie zmieniasz si˛e w zwierz˛e — nie ust˛epował Garion. — Wiem, co mówi˛e — upierał si˛e Barak. Wtedy wła´snie przez ciagle ˛ otwarte drzwi wkroczyła lady Merel. — Widz˛e, z˙ e pan mój odzyskuje zmysły — stwierdziła. — Zostaw mnie, Merel. Nie mam nastroju do tych twoich gierek. — Gierek, panie? — powtórzyła niewinnie. — Po prostu wykonuj˛e swoje obowiazki. ˛ Je´sli pan mój z´ le si˛e czuje, powinnam go piel˛egnowa´c. To prawo ka˙zdej mał˙zonki. — Przesta´n si˛e przejmowa´c prawami i obowiazkami, ˛ Merel. Wyjd´z stad ˛ i zostaw mnie samego. — Mój pan był bardzo natarczywy w kwestii niektórych praw i obowiazków ˛ pewnej nocy, gdy wrócił do Val Alorn. Nawet zamkni˛ete drzwi mojej sypialni nie 172
zdołały powstrzyma´c tej natarczywo´sci. — Masz racj˛e — Barak zarumienił si˛e lekko. — Przykro mi z tego powodu. Miałem nadziej˛e, z˙ e co´s mi˛edzy nami mo˙ze si˛e zmieni´c. Myliłem si˛e. Nie b˛ed˛e ci˛e wi˛ecej kłopotał. — Kłopotał, panie mój? Obowiazek ˛ to z˙ aden kłopot. Dobra z˙ ona musi spełnia´c wszelkie pragnienia swego mał˙zonka. Niewa˙zne, jak jest pijany czy brutalny, gdy wchodzi do jej ło˙za. Nikt nigdy nie oskar˙zy mnie o niedbało´sc´ w tym wzgl˛edzie. — Bawi ci˛e to, prawda? — spytał oskar˙zycielsko Barak. — Co mnie bawi, panie? — zdziwiła si˛e oboj˛etnie, lecz w głosie zabrzmiały ostre tony. — Czego wła´sciwie chcesz, Merel? — Chc˛e słu˙zy´c memu panu w nieszcz˛es´ciu — odparła. — Chc˛e si˛e nim opiekowa´c i patrze´c, jak rozwija si˛e choroba. Widzie´c ka˙zdy objaw, gdy tylko wystapi. ˛ — Czy a˙z tak mnie nienawidzisz? — zapytał Barak z gł˛eboka˛ pogarda.˛ — Uwa˙zaj Merel. A je´sli za˙zadam, ˛ by´s została przy mnie? Co na to powiesz? Spodoba ci si˛e zamkni˛ecie w jednej komnacie ze w´sciekła˛ bestia? ˛ — Je´sli nie zdołasz si˛e opanowa´c, zawsze mog˛e przyku´c ci˛e ła´ncuchem do s´ciany — zauwa˙zyła z chłodna˛ oboj˛etno´scia.˛ — Baraku — wtracił ˛ niepewnie Garion. — Musz˛e z toba˛ porozmawia´c. — Nie teraz, Garionie — rzucił wielkolud. — To wa˙zne. W pałacu jest szpieg. — Szpieg? — M˛ez˙ czyzna w zielonym płaszczu. Widziałem go ju˙z kilka razy. — Wielu ludzi nosi zielone płaszcze — zauwa˙zyła Merel. — Nie wtracaj ˛ si˛e do tego, Merel — uciszył ja˛ Barak. — Dlaczego sadzisz, ˛ z˙ e to szpieg? — zwrócił si˛e do Gariona. — Zobaczyłem go dzisiaj rano i poszedłem za nim. Przekradał si˛e korytarzem, którym chyba nikt nie chodzi. Biegnie nad sala,˛ gdzie królowie odbywaja˛ spotkania z panem Wilkiem i ciocia˛ Pol. Wyłowił ka˙zde słowo, jakie tam wypowiedziano. — Skad ˛ wiesz, z˙ e wszystko słyszał? — Merel zmru˙zyła oczy. — Ja te˙z tam byłem. Ukryłem si˛e niedaleko. Głosy były tak wyra´zne, jakbym siedział w tej sali. — Jak on wyglada? ˛ — spytał Barak. — Ma jasne włosy i brod˛e. Mówiłem ju˙z, z˙ e nosi zielony płaszcz. Widziałem go te˙z. kiedy poszli´smy obejrze´c twój statek. Wchodził do karczmy z jakim´s Murgiem. — W Val Alorn nie ma Murgów — wtraciła ˛ Merel. — Jest jeden — odparł Garion. — Znam go. Wiem, kim jest.
173
Musiał ostro˙znie zbli˙za´c si˛e do tego tematu. Opór przed mówieniem o tym ciemno odzianym nieprzyjacielu był silny jak zawsze. Wystarczyło, z˙ e o nim wspomniał, a sztywniał j˛ezyk i bezwład ogarniał mi˛es´nie. — Kim jest? — chciał wiedzie´c Barak. Garion zignorował pytanie. — A potem, w czasie polowania na dziki, widziałem go w lesie. — Murga? — Nie. Człowieka w zielonym płaszczu. Spotkał si˛e z innymi. Rozmawiali niedaleko miejsca, gdzie czekałem na dzika. Nie zauwa˙zyli mnie. — Nie ma w tym nic podejrzanego — stwierdził Barak. — Człowiek mo˙ze si˛e spotka´c z kompanami, gdzie tylko przyjdzie mu ochota. — Nie sadz˛ ˛ e, by byli przyjaciółmi. Ten w zielonym płaszczu zwracał si˛e do jednego z tamtych „panie”. A on mu polecił, z˙ eby przedostał si˛e tak blisko, by podsłucha´c, o czym rozmawiaja˛ pan Wilk i królowie. — To powa˙zna sprawa — Barak jakby zapomniał o swym zmartwieniu. — Mówili jeszcze co´s? — Ten płowowłosy chciał wiedzie´c o nas wszystko. O tobie, o mnie, o Durniku i Silku. . . o wszystkich. — Płowe włosy? — wtraciła ˛ szybko Merel. — To ten, do którego mówili „panie” — wyja´snił Garion. — Chyba co´s o nas wiedział. Znał nawet mnie. — Długie, bardzo jasne włosy? — spytała Merel. — Bez brody? Troch˛e starszy od Baraka? — To nie mógł by´c on — stwierdził jej mał˙zonek. — Anheg wygnał go i zagroził kara˛ s´mierci. — Jeste´s jak dziecko, Baraku. Nie b˛edzie na to zwa˙zał, je´sli ma mu to przynie´sc´ korzy´sc´ . Chyba lepiej zawiadomi´c o wszystkim Anhega. — Znacie go? — zdziwił si˛e Garion. — Pewne jego wypowiedzi na temat Baraka wcale nie były uprzejme. — Wyobra˙zam sobie — stwierdziła z ironia˛ Merel. — To przecie˙z Barak przekonywał, z˙ e powinno si˛e s´cia´ ˛c mu głow˛e. Barak wciagał ˛ ju˙z kolczug˛e. — Popraw włosy — co dziwne, w głosie Merel nie było ani s´ladu dawnej zło´sliwo´sci. — Wygladasz ˛ jak stóg siana. — Nie ma na to czasu — odparł niecierpliwie olbrzym. — Chod´zcie oboje. Idziemy do Anhega. Trudno było pyta´c jeszcze o cokolwiek, gdy˙z Garion i Merel musieli biec, by za nim nada˙ ˛zy´c. Przeszli przez wielka˛ hal˛e, a zdumieni wojownicy pospiesznie usuwali si˛e z drogi, gdy cho´cby przez moment spojrzeli na twarz Baraka. — Lordzie Baraku — powitał go stra˙znik przy wej´sciu do sali rady. — Na bok — rzucił olbrzym i pchnał ˛ drzwi tak mocno, z˙ e uderzyły o s´cian˛e. Król Anheg podniósł głow˛e, zaskoczony nagłym wtargni˛eciem. 174
— Witaj, kuzynie. . . — zaczał. ˛ — Zdrada, Anhegu! — ryknał ˛ Barak. — Jarl Jarvik złamał nakaz banicji i wprowadził szpiegów do twego pałacu! — Jarvik? — powtórzył Anheg. — Nie o´smieliłby si˛e. — Owszem, o´smielił si˛e. Widziano go niedaleko Val Alorn. Podsłuchano niektóre jego intrygi. — Kim jest ten Jarvik? — wtracił ˛ Stra˙znik Rivy. — To jarl, którego wygnałem w zeszłym roku. Zatrzymali´smy jednego z jego ludzi i znale´zli´smy przy nim wiadomo´sc´ . Przeznaczona była dla pewnego Murga w Sendarii i zawierała wszystkie szczegóły naszych najtajniejszych obrad. Jarvik próbował zaprzecza´c, z˙ e jest autorem, cho´c list miał osobista˛ piecz˛ec´ , a jego skarbiec p˛ekał od czerwonego złota z kopalni Cthol Murgos. Nabiłbym na pal głow˛e zdrajcy, ale jest z˙ onaty z moja˛ krewniaczka˛ i ona błagała o z˙ ycie m˛ez˙ a. Wygnałem go tylko do posiadło´sci na zachodnim wybrze˙zu. Spojrzał na Baraka. — Skad ˛ o tym wiesz? — zapytał. — Ostatnio zamknałe´ ˛ s si˛e podobno w swojej komnacie i z nikim nie chciałe´s rozmawia´c. — Słowa mego m˛ez˙ a sa˛ prawda˛ — o´swiadczyła Merel, a w jej głosie zabrzmiało wyzwanie. — Nie watpi˛ ˛ e, Merel — Anheg spojrzał na nia˛ lekko zaskoczony. — Chciałem tylko spyta´c, skad ˛ si˛e dowiedział o Jarviku. Nic wi˛ecej. — Widział go ten chłopiec z Sendarii — wyja´sniła kobieta. — I słyszał, jak rozmawia ze swoim szpiegiem. Byłam obecna, gdy o tym opowiadał i stan˛e za swym m˛ez˙ em, gdyby ktokolwiek odwa˙zył si˛e watpi´ ˛ c w jego słowa. — Garion? — zdumiała si˛e ciocia Pol. — Chciałbym zaproponowa´c, by´smy wysłuchali chłopca — rzekł ze spokojem Cho-Hag, władca Algarów. — Szlachcic, znany z przyja´zni z Murgami, który akurat w tym momencie postanawia wróci´c z wygnania, to sprawa interesujaca ˛ nas wszystkich. — Powtórz, co mówiłe´s mnie i Merel, Garionie — polecił Barak, wypychajac ˛ chłopca do przodu. — Wasza wysoko´sc´ — Garion skłonił si˛e niezgrabnie. — Od naszego przyjazdu kilkakrotnie widziałem w twoim pałacu człowieka w zielonym płaszczu. Krył si˛e, przekradał korytarzami i bardzo starał, by nikt go nie zauwa˙zył. Zobaczyłem go zaraz pierwszej nocy, a potem nast˛epnego dnia, gdy wchodził z Murgiem do karczmy. Barak twierdzi, z˙ e w Chereku nie ma Murgów, ale jestem pewien, z˙ e człowiek, który mu towarzyszył, był Murgiem. — Skad ˛ wiesz? — spytał podchwytliwie Anheg. Garion spojrzał na niego bezradnie. Nie potrafił wymówi´c imienia Asharaka. — No wi˛ec, chłopcze? — przynaglił go Rhodar. Garion walczył z własnym j˛ezykiem, lecz bez rezultatu. 175
— Mo˙ze znasz tego Murga? — zasugerował Silk. Chłopiec przytaknał ˛ z ulga,˛ zadowolony, z˙ e kto´s potrafi mu pomóc. — Nie mo˙zesz ich zna´c zbyt wielu — Silk potarł palcem nos. — Czy to mo˙ze ten, którego spotkali´smy w Darine, a potem w Muros? Znany jako Asharak? Garion znowu przytaknał. ˛ — Czemu nam nie powiedziałe´s? — spytał zdumiony Barak. — Ja. . . ja nie mogłem — zajakn ˛ ał ˛ si˛e Garion. — Nie mogłe´s? — Słowa nie przechodziły mi przez usta — wyja´snił chłopiec. — Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie potrafiłem o nim mówi´c. — Wi˛ec widywałe´s go ju˙z wcze´sniej? — upewnił si˛e Silk. — Tak. — I nigdy nikomu nie mówiłe´s? — Nie. Silk spojrzał na cioci˛e Pol. — Czy to jeden z tych problemów, o których mo˙zesz wiedzie´c wi˛ecej od nas, Polgaro? — zapytał. Wolno kiwn˛eła głowa.˛ — Mo˙zna to zrobi´c — mrukn˛eła. — Proces nigdy nie jest pewny, wi˛ec nie zajmowałam si˛e czym´s takim. Ale to mo˙zliwe. Spowa˙zniała. — Grolimowie uwa˙zaja,˛ z˙ e imponujace ˛ — zauwa˙zył pan Wilk. — Ale Grolimom łatwo zaimponowa´c. — Chod´z ze mna,˛ Garionie — poleciła ciocia Pol. — Jeszcze nie — rzucił Wilk. — To wa˙zne — jej twarz stwardniała. — Mo˙zesz to załatwi´c pó´zniej. Wysłuchajmy tej historii do ko´nca. Zło ju˙z si˛e stało. Mów dalej, Garionie. Co jeszcze widziałe´s? Chłopiec nabrał tchu. — Dobrze — łatwiej mu było rozmawia´c ze starcem ni˙z z królami. — Jeszcze raz zobaczyłem tego człowieka w zielonym płaszczu tego dnia, gdy pojechali´smy na polowanie. Spotkał si˛e w lesie z m˛ez˙ czyzna˛ o z˙ ółtych włosach i bez brody. Rozmawiali chwil˛e i słyszałem, co mówia.˛ Ten z˙ ółtowłosy chciał wiedzie´c, o czym radzicie w tej sali. — Powiniene´s zaraz przyj´sc´ do mnie — wtracił ˛ król Anheg. — Walczyłem z dzikiem — wyja´snił chłopiec. — Uderzyłem głowa˛ o drzewo i straciłem przytomno´sc´ . Nie pami˛etałem o niczym a˙z do dzisiejszego ranka. Kiedy król Fulrach wezwał tutaj Durnika, poszedłem si˛e rozejrze´c. Trafiłem do cz˛es´ci pałacu, gdzie dach zapadł si˛e zupełnie, i znalazłem s´lady. Poda˙ ˛zyłem za nimi i po pewnym czasie znowu zobaczyłem człowieka w zielonym płaszczu. Wtedy sobie
176
przypomniałem. Ruszyłem za nim, a on wszedł w korytarz biegnacy ˛ gdzie´s nad ta˛ sala.˛ Schował si˛e tam i słuchał, o czym mówicie. — Jak sadzisz, ˛ Garionie, ile mógł podsłucha´c? — zapytał król Cho-Hag. — Rozmawiali´scie o kim´s zwanym Apostata.˛ Zastanawiali´scie si˛e, czy mógłby wykorzysta´c jaka´ ˛s moc, by przebudzi´c nieprzyjaciela od bardzo dawna u´spionego. Niektórzy sadzili, ˛ z˙ e nale˙zy ostrzec Arendów i Tolnedran, ale pan Wilk tak nie uwa˙zał. A Durnik mówił, z˙ e ludzie w Sendarii b˛eda˛ walczy´c, gdyby nadeszli Angarakowie. Wszyscy byli zaszokowani. — Ukryłem si˛e niedaleko człowieka w zielonym płaszczu — wyja´snił Garion. — Z pewno´scia˛ słyszał to samo, co ja. Potem nadeszli z˙ ołnierze i on uciekł. Postanowiłem wtedy opowiedzie´c o wszystkim Barakowi. — Gdzie´s tutaj — Silk stanał ˛ przy s´cianie i wskazał w róg sufitu. — Zaprawa si˛e wykruszyła. Przez szczeliny mi˛edzy kamieniami nasze głosy docieraja˛ do korytarza pi˛etro wy˙zej. — Bardzo warto´sciowego chłopaka przywiozła´s ze soba˛ lady Polgaro — stwierdził z powaga˛ król Rhodar. — Gdyby szukał zaj˛ecia, mo˙ze co´s bym dla niego znalazł. Gromadzenie informacji to interesujacy ˛ zawód, a on ma chyba naturalne uzdolnienia w tej dziedzinie. — Ma tak˙ze inne zdolno´sci — odparła ciocia Pol. — Jest bardzo dobry, je´sli idzie o trafianie do miejsc, gdzie nie powinien si˛e znale´zc´ . — Nie bad´ ˛ z dla niego zbyt sroga, Polgaro — wtracił ˛ Anheg. — Oddał nam wielka˛ przysług˛e, za która˛ by´c mo˙ze nigdy nie b˛edziemy w stanie si˛e odwdzi˛eczy´c. Garion skłonił si˛e i cofnał ˛ przed nieruchomym wzrokiem cioci Pol. — Kuzynie — Anheg zwrócił do Baraka. — Jak słyszałe´s, mamy w pałacu nieproszonego go´scia. Chciałbym zamieni´c kilka słów z tym szpiegiem w zielonym płaszczu. — Wezm˛e paru ludzi — rzekł gro´znie olbrzym. — Wywrócimy pałac dachem w dół, potrza´ ˛sniemy troch˛e i zobaczymy, co wypadnie. — Chciałbym go dosta´c mniej wi˛ecej całego. — Oczywi´scie. — Ale bez przesady. Byle tylko mógł mówi´c, a całkowicie zaspokoi nasze potrzeby. — Dopilnuje, kuzynie, by był nale˙zycie rozmowny, gdy ci go przyprowadz˛e — wyszczerzył z˛eby Barak. Blady u´smiech przemknał ˛ po wargach Anhega, a olbrzym ruszył ku drzwiom. Król spojrzał na z˙ on˛e Baraka. — Chciałbym tak˙ze tobie podzi˛ekowa´c, lady Merel — powiedział. — Pewien jestem, z˙ e odegrała´s znaczac ˛ a˛ rol˛e w przedstawieniu nam tej sprawy.
177
— Nie potrzebuj˛e podzi˛ekowa´n, wasza królewska mo´sc´ . To był mój obowia˛ zek. Anheg westchnał. ˛ — Czy zawsze musi to by´c obowiazek, ˛ Merel? — zapytał ze smutkiem. — Czy jeszcze co´s si˛e liczy? — Bardzo wiele. Ale sama musisz to odkry´c. — Garionie — zawołała ciocia Pol. — Chod´z tutaj. — Ju˙z id˛e — odparł chłopiec i zbli˙zył si˛e l˛ekliwie. — Nie bad´ ˛ z głuptasem, kochanie — uspokoiła go. — Nic ci nie zrobi˛e. Lekko dotkn˛eła palcami jego czoła. — I co? — spytał pan Wilk. — Jest — potwierdziła. — Bardzo lekki. Inaczej dawno bym zauwa˙zyła. Przepraszam, ojcze. — Sprawd´zmy. — Wilk podszedł bli˙zej i poło˙zył dło´n na czole Gariona. — To nic powa˙znego — oznajmił. — Ale mógł by´c powa˙zny — stwierdziła ciocia Pol. — Odpowiadałam za to, by nic takiego si˛e nie zdarzyło. — Nie zadr˛eczaj si˛e Pol. Nie wypada. Po prostu zlikwiduj go. — Co si˛e stało? — spytał przestraszony Garion. — Nie ma si˛e o co martwi´c, kochanie — zapewniła ciocia Pol. Uj˛eła jego prawa˛ dło´n i przyło˙zyła do białego loka na swoim czole. Garion poczuł wstrzas, ˛ zam˛et niejasnych wra˙ze´n, a potem wibrujace ˛ uderzenie za uszami. Nagły zawrót głowy sprawił, z˙ e upadłby, gdyby nie przytrzymała go ciocia Pol. — Kim jest ten Murgo? — spytała patrzac ˛ mu w oczy. — Ma na imi˛e Asharak — odpowiedział bez wahania Garion. — Jak dawno go znasz? — Przez całe z˙ ycie. Przyje˙zd˙zał na farm˛e Faldora i obserwował mnie, gdy byłem jeszcze mały. — Na razie wystarczy, Pol — wtracił ˛ pan Wilk. — Niech najpierw troch˛e odpocznie. Przygotuj˛e co´s by cała sprawa nie mogła si˛e powtórzy´c. — Czy chłopiec jest chory? — zainteresował si˛e Cho-Hag. — Wła´sciwie nie jest to choroba — odpowiedział pan Wilk. — Trudno to wytłumaczy´c. W ka˙zdym razie wyleczyli´smy go. — Id´z teraz do swojego pokoju, Garionie — ciocia Pol wcia˙ ˛z trzymała go za ramiona. — Czy stoisz pewnie? Potrafisz tam doj´sc´ bez pomocy? — Nic mi nie jest — odparł, cho´c nadal szumiało mu troch˛e w głowie. ˙ — Zadnych wycieczek po drodze i z˙ adnego zwiedzania. — Nie, ciociu. — Kiedy tam trafisz, połó˙z si˛e do łó˙zka. Chc˛e, z˙ eby´s sobie przypomniał i zapami˛etał wszystkie spotkania z tym Murgiem. Co mówił i co robił. 178
— Nigdy si˛e do mnie nie odzywał. Tylko patrzył. — Przyjd˛e do ciebie za chwil˛e — mówiła dalej. — Opowiesz mi wszystko, co o nim wiesz. To bardzo wa˙zne, Garionie wi˛ec skoncentruj si˛e tak mocno, jak tylko potrafisz. — Dobrze, ciociu Pol. Pocałowała go lekko w czoło. — Biegnij ju˙z, skarbie. Wcia˙ ˛z czujac ˛ lekki zawrót głowy, Garion minał ˛ drzwi i wyszedł na korytarz. W wielkiej hali wojownicy Anhega przypasywali miecze i dobierali gro´znie wygladaj ˛ ace ˛ topory, szykujac ˛ si˛e do przeszukania pałacu. Nadal nieco oszołomiony Garion przeszedł obok nich bez zatrzymania. Cz˛es´c´ jego umysłu zdawała si˛e wpółu´spiona, lecz owa tajemna, wewn˛etrzna cz˛es´c´ była przytomna i czujna. Oschły głos zauwa˙zył, z˙ e zdarzyło si˛e co´s bardzo istotnego. Pot˛ez˙ ny opór przed wspominaniem o Asharaku najwyra´zniej zniknał. ˛ Ciocia Pol zdołała jako´s całkowicie usuna´ ˛c zapor˛e z jego my´sli. Chłopiec czuł si˛e niepewnie. Dziwna relacja mi˛edzy nim a ciemno odzianym, milczacym ˛ Asharakiem była czysto osobista˛ wi˛ezia,˛ która˛ mu nagle odebrano. Miał wra˙zenie, z˙ e jego umysł jest teraz pusty i jakby pogwałcony. Westchnał ˛ i ruszył szerokimi schodami w stron˛e swojego pokoju. W korytarzu przed drzwiami czekało pół tuzina wojowników, zapewne cz˛es´c´ grupy Baraka poszukujacej ˛ człowieka w zielonym płaszczu. Garion stanał. ˛ Co´s si˛e nie zgadzało. Poruszył głowa,˛ by otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z oszołomienia. W tej cz˛es´ci pałacu bywało zbyt wielu ludzi, by szpieg mógł si˛e tu ukrywa´c. Serce zabiło mu mocniej i krok za krokiem cofnał ˛ si˛e ku schodom, skad ˛ przyszedł. Wojownicy wygladali ˛ jak wszyscy Cherekowie w pałacu: brodaci, w hełmach, kolczugach i futrach. Ale co´s si˛e tu nie zgadzało. Otyły m˛ez˙ czyzna w ciemnym płaszczu z kapturem stanał ˛ w drzwiach pokoju Gariona. To był Asharak. Chciał co´s powiedzie´c, ale wtedy zobaczył chłopca. — Aha — rzucił cicho. Ciemne oczy błyszczały na jego pooranej bliznami twarzy. — Wła´snie ci˛e szukałem, Garionie. Chod´z tutaj. Garion poczuł w umy´sle lekkie szarpni˛ecie, które zdawało si˛e ze´slizgiwa´c, jakby co´s nie potrafiło znale´zc´ punktu zaczepienia. W milczeniu pokr˛ecił głowa˛ i wycofywał si˛e dalej. — No chod´z ju˙z — przynaglił Asharak. — Zbyt długo si˛e znamy na takie zabawy. Rób, co mówi˛e. Wiesz, z˙ e musisz. Szarpni˛ecie zmieniło si˛e w pot˛ez˙ ny nacisk, który raz jeszcze si˛e ze´sliznał. ˛ — Chod´z, Garionie — warknał ˛ chrapliwie Asharak. Garion cofał si˛e krok za krokiem. — Nie — o´swiadczył. Oczy Asharaka błysn˛eły i Murgo wyprostował si˛e gro´znie.
179
Tym razem nie było to szarpni˛ecie ani nacisk, lecz cios. Garion poczuł jego sił˛e, cho´c miał wra˙zenie, z˙ e chybił lub został jako´s oddalony. Asharak spojrzał zdziwiony, po czym zmru˙zył oczy. — Kto to zrobił? — zapytał. — Polgara? Belgarath? Nic ci to nie pomo˙ze, Garionie. Raz ju˙z ci˛e miałem i mog˛e pochwyci´c znowu, gdy tylko zechc˛e. Nie masz do´sc´ sił, by mi si˛e opiera´c. Chłopiec spojrzał na nieprzyjaciela i odpowiedział, pchany jaka´ ˛s potrzeba˛ przeciwstawienia si˛e: — Mo˙ze i nie mam. Ale najpierw musisz mnie złapa´c. — To jest ten chłopiec — rzucił Asharak wojownikom. — Trzymajcie go! Płynnie, jakby bez udziału s´wiadomo´sci, jeden z wojowników podniósł łuk i wymierzył strzał˛e w Gariona. Asharak wyciagn ˛ ał ˛ rami˛e i pchnał ˛ łuk na bok w chwili, gdy z˙ ołnierz zwolnił ci˛eciw˛e. Strzała s´wisn˛eła w powietrzu i szcz˛ekn˛eła o kamienie muru kilka stóp na lewo od chłopca. ˙ — Zywego, durniu — warknał ˛ Asharak i wymierzył łucznikowi straszliwy cios w skro´n. Wojownik runał ˛ w drgawkach na kamienna˛ posadzk˛e. Garion odwrócił si˛e, dopadł schodów i pognał w dół przeskakujac ˛ po trzy stopnie naraz. Nie ogladał ˛ si˛e za siebie. Tupot ci˛ez˙ kich kroków powiedział mu, z˙ e Asharak i jego ludzie ruszyli w pogo´n. Na dole skr˛ecił w lewo i pobiegł długim, mrocznym korytarzem, wiodacym ˛ na powrót w labirynt pałacu Anhega.
Rozdział 18 Wsz˛edzie biegali wojownicy i rozlegały si˛e odgłosy walki. W pierwszych sekundach ucieczki plan Gariona był zupełnie prosty: wystarczy odszuka´c ludzi Baraka, a b˛edzie bezpieczny. Ale w pałacu znajdowali si˛e tak˙ze inni wojownicy. Przez zrujnowane południowe skrzydło jarl Jarvik wprowadził mała˛ armi˛e i na korytarzach wrzała bitwa. Garion szybko zrozumiał, z˙ e w z˙ aden sposób nie zdoła odró˙zni´c przyjaciół od wrogów. Jeden Cherek-wojownik niczym si˛e w jego oczach nie ró˙znił od drugiego. Je´sli nie znajdzie Baraka lub kogo´s innego, kogo zna, nie o´smieli si˛e zdradzi´c. ´ Swiadomo´ sc´ , z˙ e musi si˛e kry´c przed sprzymierze´ncami, tak samo jak przed nieprzyjaciółmi, pogł˛ebiała tylko rozterk˛e. Było zupełnie mo˙zliwe, a nawet wysoce prawdopodobne, z˙ e ucieknie przed lud´zmi Baraka wprost w ramiona napastników Jarvika. Najrozsadniejszym ˛ wyj´sciem byłby powrót do sali rady, lecz w pospiesznej ucieczce przed Asharakiem przebiegł zbyt wiele mrocznych korytarzy, minał ˛ zbyt wiele zakr˛etów, a teraz nie miał poj˛ecia, gdzie si˛e znalazł i jak ma wróci´c do znanych cz˛es´ci pałacu. Ten bieg na o´slep był niebezpieczny. Asharak lub jego ludzie mogli czeka´c za ka˙zdym rogiem. Wiedział, z˙ e Murgo szybko odnowi t˛e dziwna˛ wi˛ez´ mi˛edzy nimi, która˛ ciocia Pol zerwała swym dotkni˛eciem. Tego musiał si˛e strzec za wszelka˛ cen˛e. Je´sli Asharak schwyta go znowu, nigdy ju˙z nie wypu´sci. Musiał wi˛ec znale´zc´ jaka´ ˛s bezpieczna˛ kryjówk˛e. Skr˛ecił w waskie ˛ przej´scie i stanał ˛ zdyszany, przyciskajac ˛ plecy do kamieni muru. Na ko´ncu korytarza dostrzegł w migotliwym blasku pochodni wijace ˛ si˛e w gór˛e wytarte kamienne stopnie. Szybko doszedł do wniosku, z˙ e im wy˙zej wejdzie, tym mniejsza˛ ma szans˛e spotkania kogokolwiek. Walka toczy si˛e pewnie na najni˙zszych pi˛etrach. Odetchnał ˛ gł˛eboko i p˛edem ruszył do schodów. W połowie drogi na gór˛e pojał ˛ niedoskonało´sc´ swego planu. Nie było tu z˙ adnych bocznych korytarzy, z˙ adnej drogi ucieczki i z˙ adnej kryjówki. Musiał jak najszybciej dosta´c si˛e na szczyt, lub ryzykowa´c odkrycie i schwytanie. Albo i gorzej. — Chłopcze! — dobiegło go z dołu czyje´s wołanie. 181
Obejrzał si˛e przez rami˛e. Ponury Cherek w kolczudze i hełmie wspinał si˛e za nim z wyciagni˛ ˛ etym mieczem. Potykajac ˛ si˛e Garion pognał do góry. Usłyszał inny okrzyk nad soba˛ i zamarł. Wojownik u szczytu schodów był równie ponury, jak ten na dole. i trzymał w r˛eku gro´znie wygladaj ˛ acy ˛ topór. Garion znalazł si˛e w pułapce. Stanał ˛ pod s´ciana i szukał dłonia˛ sztyletu, cho´c wiedział, z˙ e nie na wiele si˛e przyda. Wtedy wojownicy zobaczyli si˛e nawzajem i z gło´snym krzykiem rzucili do ataku. Ten z mieczem przemknał ˛ w gór˛e obok Gariona, gdy ten z toporem skoczył w dół. Topór zatoczył łuk, chybił i skrzesał snop iskier z kamieni muru. Miecz, był celniejszy. Z włosami stojacymi ˛ d˛eba ze zgrozy Garion patrzył, jak ostrze przebija p˛edzace ˛ w dół ciało napastnika. Topór upadł z brz˛ekiem, a topornik, zsuwajac ˛ si˛e na przeciwnika, wyrwał z pochwy na biodrze szeroki sztylet i wbił go w pier´s wroga. Zderzenie przewróciło obu m˛ez˙ czyzn. Spleceni run˛eli w dół, a ich sztylety błyskały uderzajac ˛ raz za razem. Przera˙zony i bezradny Garion obserwował, jak przetaczaja˛ si˛e obok niego, z obrzydliwym odgłosem zatapiajac ˛ ostrza w swych ciałach. Czerwone fontanny krwi tryskały z ran. Z trudem powstrzymał wymioty, zacisnał ˛ z˛eby i pomknał ˛ w gór˛e usiłujac ˛ nie słysze´c dobiegajacych ˛ z dołu strasznych d´zwi˛eków, gdy dwóch konajacych ˛ ludzi do ko´nca nie przerywało swego krwawego dzieła. Nie my´slał ju˙z nawet o skradaniu si˛e. Po prostu biegł, uciekajac ˛ raczej od przera˙zajacej ˛ potyczki na schodach ni˙z przed Asharakiem czy jarlem Jarvikiem. W ko´ncu, po nie wiadomo jak długim czasie, wpadł za uchylone drzwi zakurzonej, nie u˙zywanej komnaty. Zamknał ˛ je za soba˛ i dr˙zac ˛ oparł si˛e o nie plecami. Pod jedna˛ ze s´cian dostrzegł szerokie, zapadni˛ete ło˙ze, a wysoko nad nim niewielkie okienko. W dwóch katach ˛ wspierały si˛e sm˛etnie o s´ciany dwa połamane krzesła, w trzecim stała pusta, otwarta skrzynia. I to wszystko. To pomieszczenie pozwalało przynajmniej umkna´ ˛c z korytarzy, gdzie dzicy ludzie mordowali si˛e nawzajem. Szybko jednak Garion zdał sobie spraw˛e, z˙ e pozorne bezpiecze´nstwo jest tylko iluzja.˛ Znajdzie si˛e w pułapce, je´sli ktokolwiek otworzy te drzwi. Rozpaczliwie szukajac ˛ wyj´scia rozgladał ˛ si˛e po pomieszczeniu. Na nagiej s´cianie naprzeciw ło˙za wisiały jakie´s kotary. W nadziei z˙ e kryja˛ jaka´ ˛s szaf˛e lub sasiedni ˛ pokój, Garion podszedł bli˙zej i rozsunał ˛ je. Za kotara˛ było przej´scie, lecz nie do innej komnaty, a do ciemnego, waskiego ˛ korytarza. Zajrzał tam, ale mrok był absolutny i widział jedynie najbli˙zszy fragment podłogi. Zadr˙zał na my´sl o poda˙ ˛zaniu po omacku przez czer´n, ze zbrojnymi nast˛epujacymi ˛ mu na pi˛ety. Spojrzał na jedyne okienko. Potem przeciagn ˛ ał ˛ skrzyni˛e, by stana´ ˛c na niej i wyjrze´c przez szyb˛e. Mo˙ze zobaczy co´s, co pomo˙ze mu odgadna´ ˛c, gdzie si˛e 182
znalazł. Wszedł na skrzyni˛e, stanał ˛ na palcach i wysunał ˛ głow˛e na zewnatrz. ˛ Wie˙ze wyrastały tu i tam w´sród spadzistych dachów i niesko´nczonych galerii pałacu króla Anhega. To beznadziejne. Niczego nie rozpoznawał. Odwrócił si˛e, by zej´sc´ na dół, i znieruchomiał nagle. W grubej warstwie kurzu na podłodze wyra´znie odbijały si˛e odciski jego stóp. Zeskoczył pospiesznie i zerwał poduszk˛e z dawno nie u˙zywanego ło˙za. Uło˙zył ja˛ na podłodze i przeciagn ˛ ał ˛ wokół komnaty, zamazujac ˛ własne s´lady. Wiedział, z˙ e nie zdoła ukry´c faktu czyjej´s obecno´sci, lecz zniszczy odciski stóp. Swym rozmiarem natychmiast dowiodłyby Asharakowi czy jego ludziom, z˙ e ukrywajacy ˛ si˛e tutaj nie był dorosłym m˛ez˙ czyzna.˛ Kiedy sko´nczył, rzucił poduszk˛e na łó˙zko. Metoda nie była doskonała, ale lepsza ni˙z z˙ adna. Z korytarza dobiegło czyje´s wołanie i szcz˛ek stali o stal. Garion odetchnał ˛ gł˛eboko i skoczył w mroczne przej´scie za kotara.˛ Ju˙z po kilku krokach ciemno´sc´ stała si˛e absolutna. Czuł dreszcze, gdy paj˛eczyny muskały mu twarz, a kurz wieków zapierał oddech, unoszac ˛ si˛e kł˛ebami spod nóg. Z poczatku ˛ szedł szybko, bardziej ni˙z czegokolwiek pragnac ˛ odej´sc´ mo˙zliwie daleko od walczacych ˛ w korytarzu. Potem potknał ˛ si˛e i przez straszliwa˛ sekund˛e był pewien, z˙ e runie. W umy´sle błysnał ˛ obraz stromych schodów, opadajacych ˛ w ciemno´sc´ . Pojał, ˛ z˙ e je´sli nie zwolni, w z˙ aden sposób nie zdoła unikna´ ˛c upadku. Ruszył ostro˙zniej, przesuwajac ˛ jedna˛ r˛ek˛e po s´cianie, a druga˛ wyciagaj ˛ ac ˛ do przodu, by odgarnia´c g˛esto zwisajace ˛ z niskiego stropu paj˛eczyny. W ciemno´sci stracił poczucie czasu i miał wra˙zenie, z˙ e całymi godzinami wymacuje drog˛e waskim ˛ przej´sciem, które zdawało si˛e nie mie´c ko´nca. Potem, mimo uwagi, zderzył si˛e mocno z szorstka˛ kamienna˛ s´ciana.˛ Na moment ogarn˛eła go panika. Czy korytarz tu wła´snie si˛e ko´nczył? Czy˙zby wpadł w pułapk˛e? Wtedy dostrzegł katem ˛ oka słaby poblask. Przej´scie nie ko´nczyło si˛e, lecz skr˛ecało ostro w prawo. Na ko´ncu było jakie´s s´wiatło i Garion z ulga˛ poda˙ ˛zył ku niemu. Blask był coraz mocniejszy i chłopiec przyspieszył kroku. Wkrótce dotarł do jego z´ ródła — waskiej ˛ szczeliny w s´cianie, bardzo nisko. Przykl˛eknał ˛ na pokrytych kurzem kamieniach i wyjrzał. Hala pod nim była ogromna. Wielkie ognisko płon˛eło w zagł˛ebieniu na s´rodku, a dym unosił si˛e ku otworom w sklepieniu. Znajdowało si˛e wysoko, powy˙zej miejsca, skad ˛ wygladał ˛ Garion. Cho´c z góry wszystko wygladało ˛ inaczej, chłopiec od razu rozpoznał sal˛e tronowa˛ króla Anhega. Pod soba˛ dostrzegł wielka˛ posta´c króla Rhodara i, mniejsza.˛ Cho-Haga z zawsze obecnym Hettarem za plecami. W pewnej odległo´sci od tronów król Fulrach dyskutował z panem Wilkiem, a w ˙ pobli˙zu czekała ciocia Pol. Zona Baraka rozmawiała o czym´s z królowa˛ Islena,˛ a królowa Porenn i królowa Silar stały obok. Silk spacerował nerwowo, spogla˛ dajac ˛ od czasu do czasu na silnie strze˙zone drzwi. Gariona ogarn˛eło uczucie ulgi. Był bezpieczny. 183
Wła´snie miał krzykna´ ˛c, gdy ci˛ez˙ kie odrzwia otworzyły si˛e z rozmachem i do sali wkroczył król Anheg w kolczudze i z mieczem w dłoni. Barak i Stra˙znik Rivy prowadzili za nim wyrywajacego ˛ si˛e m˛ez˙ czyzn˛e o płowych włosach, którego Garion widział w dniu polowania. — Drogo zapłacisz za zdrad˛e Jarviku — rzucił przez rami˛e Anheg. Z ponura˛ mina podszedł do swego tronu. — Wi˛ec ju˙z po wszystkim? — spytała ciocia Pol. — Ju˙z niedługo, Polgaro — zapewnił Anheg. — Moi ludzie s´cigaja˛ reszt˛e bandytów Jarvika w najdalszych zakatkach ˛ pałacu. Gdyby nas nie uprzedzono, sprawy mogły potoczy´c si˛e całkiem inaczej. Krzyk czaił si˛e tu˙z za wargami Gariona, lecz w ostatnim momencie chłopiec postanowił jeszcze przez kilka chwil zachowa´c milczenie. Anheg wsunał ˛ miecz do pochwy i zasiadł na tronie. — Porozmawiamy troch˛e, Jarviku — powiedział. — Zanim stanie si˛e to, co sta´c si˛e musi. Płowowłosy m˛ez˙ czyzna zrezygnował z beznadziejnej walki z Barakiem i niemal równie silnym Stra˙znikiem Rivy. — Nie mam ci nic do powiedzenia, Anhegu — o´swiadczył butnie. — Gdyby los zrzadził ˛ inaczej, siedziałbym teraz na twoim tronie. Zaryzykowałem i to wszystko. — Niezupełnie. Chc˛e pozna´c szczegóły. Mo˙zesz mi opowiedzie´c. I tak b˛edziesz mówił, nie teraz, to pó´zniej. — Rób, co chcesz — skrzywił si˛e pogardliwie Jarvik. — Odgryz˛e sobie j˛ezyk, zanim cokolwiek ci powiem. — Jeszcze si˛e przekonamy — mruknał ˛ ponuro Anheg. — To niepotrzebne, Anhegu — wtraciła ˛ ciocia Pol i wolno podeszła do wi˛ez´ nia. — Sa˛ prostsze sposoby, by go przekona´c. — Nic nie powiem — powtórzył Jarvik. — Jestem wojownikiem i nie boj˛e si˛e ciebie, czarownico. — Jeste´s wi˛ekszym durniem, ni˙z sadziłem, ˛ lordzie Jarvik — zauwa˙zył pan Wilk. — Mo˙ze wolisz, z˙ ebym ja to załatwił, Pol? — Poradz˛e sobie, ojcze — odparła, nie spuszczajac ˛ wzroku z Jarvika. — Ostro˙znie — uprzedził starzec. — Czasem posuwasz si˛e za daleko. Lekkie mu´sni˛ecie zupełnie wystarczy. — Wiem, co robi˛e, Stary Wilku — odparła zgry´zliwie. Spojrzała wprost w oczy je´nca. Garion w swej kryjówce wstrzymał oddech. Jarl Jarvik zaczał ˛ si˛e poci´c i rozpaczliwie próbował odwróci´c wzrok od oczu cioci Pol. Bez skutku. Jej wola panowała nad nim i unieruchamiała spojrzenie. Zadr˙zał i zbladł. Ona nie uczyniła najmniejszego ruchu, z˙ adnego gestu. Stała tylko przed nim, a jej oczy płon˛eły, wbijajac ˛ si˛e w mózg. 184
Wtedy, po krótkiej chwili, krzyknał. ˛ Potem jeszcze raz i opadł, zwisajac ˛ w r˛ekach trzymajacych ˛ go ludzi. — Zabierz go — j˛eknał, ˛ nie mogac ˛ opanowa´c drgawek. — B˛ed˛e mówił, ale zabierz go. Błagam. Silk, stojacy ˛ teraz za tronem Anhega, spojrzał na Hettara. — Ciekawe, co zobaczył — mruknał. ˛ — Chyba lepiej nie wiedzie´c — odparł młody Algar. Królowa Islena przygladała ˛ si˛e pilnie, jakby w nadziei z˙ e odgadnie, na czym polega sztuczka. Skrzywiła si˛e wyra´znie, gdy Jarvik krzyknał, ˛ i odwróciła wzrok. — Dobrze, Jarviku — rzekł Anheg dziwnie zduszonym głosem. — Zacznij od poczatku. ˛ Chc˛e wiedzie´c wszystko. — Z poczatku ˛ to były drobiazgi — Jarvik trzasł ˛ si˛e jeszcze. — Sadziłem, ˛ z˙ e nikomu nie przyniosa˛ szkody. — Zawsze tak jest — stwierdził Brand. Jarl Jarvik odetchnał ˛ gł˛eboko, raz jeszcze spojrzał na cioci˛e Pol i zadr˙zał. Potem wyprostował si˛e. — Wszystko zacz˛eło si˛e jakie´s dwa lata temu — powiedział. — Popłynałem ˛ do Kotu w Drasni i spotkałem tam kupca, Nadraka imieniem Grashor. Wydawał si˛e miłym człowiekiem, a kiedy ju˙z si˛e lepiej poznali´smy, zapytał, czy byłbym zainteresowany pewnym zyskownym przedsi˛ewzi˛eciem. Powiedziałem, z˙ e jestem jarlem, nie handlarzem, ale on nalegał. Twierdził, z˙ e l˛eka si˛e piratów z˙ yjacych ˛ na wyspach w Zatoce Cherek, a jarlowski okr˛et z wojownikami na pokładzie powinien przepłyna´ ˛c bezpiecznie. Ładunek stanowiła jedna niezbyt du˙za skrzynia. My´sl˛e, z˙ e miał tam jakie´s klejnoty, które przemycił przez komory celne w Boktorze i chciał przewie´zc´ do Darine w Sendarii. Powiedziałem, z˙ e mnie to nie interesuje, ale on otworzył kies˛e i sypnał ˛ złotem. Pami˛etam, z˙ e było jasnoczerwone i nie mogłem oderwa´c od niego oczu. Potrzebowałem pieni˛edzy, zreszta˛ kto nie potrzebuje, i naprawd˛e nie widziałem nic niewła´sciwego w spełnieniu pro´sby. Tak wi˛ec zabrałem Nadraka i t˛e skrzyni˛e do Darine. Tam poznałem jego wspólnika, Murga imieniem Asharak. Garion drgnał ˛ na d´zwi˛ek tego imienia. Usłyszał zdumione gwizdni˛ecie Silka. — Zgodnie z umowa˛ — kontynuował Jarvik — Asharak wypłacił mi sum˛e równa˛ tej, która˛ otrzymałem od Grashora i zyskałem na tym interesie worek pełen złota. Asharak powiedział, z˙ e zrobiłem im wielka˛ przysług˛e i gdybym jeszcze kiedy´s potrzebował złota, z przyjemno´scia˛ znajdzie sposób, bym je zarobił. Miałem teraz wi˛ecej pieni˛edzy ni˙z kiedykolwiek w z˙ yciu, ale nie wiem czemu uznałem, z˙ e to nie wystarczy. Z nieznanych powodów czułem, z˙ e potrzebuj˛e wi˛ecej. — To natura złota Angaraków — wyja´snił pan Wilk. — Woła do swego. Im wi˛ecej si˛e go posiada, tym bardziej si˛e go pragnie. Dlatego Murgowie tak nim szafuja.˛ Asharak nie kupował twoich usług, Jarviku. On kupował twoja˛ dusz˛e. Wi˛ezie´n przytaknał ˛ ponuro. 185
— W ka˙zdym razie niedługo potem znalazłem jaki´s pretekst i znów popłyna˛ łem do Darine. Asharak powiedział, z˙ e Murgom nie wolno wje˙zd˙za´c do Chereku, a on bardzo si˛e interesuje nami i naszym królestwem. Zadawał mi mnóstwo pyta´n i płacił złotem za ka˙zda˛ odpowied´z. Pomy´slałem, z˙ e to do´sc´ głupi sposób wydawania pieni˛edzy, ale udzielałem odpowiedzi i brałem cenny kruszec. Odpływajac ˛ do Chereku miałem go ju˙z pełen worek. Wróciłem do Jarviksholmu i uło˙zyłem złoto przy tym, które dostałem wcze´sniej. Stwierdziłem, z˙ e jestem bogatym człowiekiem i nadal nie zrobiłem niczego niegodnego. Ale miałem wra˙zenie, z˙ e dni trwaja˛ zbyt krótko. Całe dnie sp˛edzałem w skarbcu, przeliczałem dukaty, polerowałem je, a˙z l´sniły czerwienia˛ jak krew, i wsłuchiwałem si˛e w ich brz˛ek. Po pewnym czasie jednak uznałem, z˙ e nie ma ich tak wiele, wi˛ec znowu wróciłem do Asharaka. Powiedział, z˙ e nadal ciekawi go Cherek i chciałby pozna´c plany Anhega. Obiecał, z˙ e da mi tyle złota, ile ju˙z mam, je´sli przez rok b˛ed˛e go informował, o czym si˛e mówi na naradach w pałacu. Najpierw powiedziałem: nie, gdy˙z wiedziałem, z˙ e proponuje mi czyn niegodny. Ale pokazał dukaty i ju˙z nie potrafiłem odmówi´c. Ze swego miejsca Garion widział twarze słuchaczy. Wyra˙zały dziwna˛ mieszanin˛e pogardy i współczucia. Jarvik mówił dalej: — Wtedy wła´snie, Anhegu, twoi ludzie schwytali mojego posła´nca i zostałem wygnany z Jarviksholmu. Z poczatku ˛ nie przejałem ˛ si˛e specjalnie, gdy˙z ciagle ˛ mogłem si˛e cieszy´c swoim złotem. Ale po krótkim czasie znowu stwierdziłem, z˙ e jest go za mało. Wysłałem szybki statek przez Przesmyk Chereku do Darine. Niósł wiadomo´sc´ dla Asharaka. Błagałem go, by znalazł dla mnie jaki´s sposób zarabiania pieni˛edzy. Statek wrócił z Asharakiem na pokładzie. Usiedli´smy wtedy i radzili´smy, jak mógłbym powi˛ekszy´c swój skarb. — Jeste´s zatem podwójnym zdrajca,˛ Jarviku — w głosie Anhega zad´zwi˛eczał ˙ niemal smutek. — Zdradziłe´s mnie i złamałe´s najstarsze prawo królestwa. Zaden Angarak nie postawił stopy na naszej ziemi od czasów samego Chereka o Nied´zwiedzich Barach. — Wtedy ju˙z mnie to nie obchodziło — wzruszył ramionami Jarvik. — Asharak miał plan, który uznałem za dobry. Gdyby´smy przekradali si˛e przez miasto w niewielkich grupkach, mogliby´smy ukry´c cała˛ armi˛e w zrujnowanych południowych skrzydłach pałacu. Przy odrobinie szcz˛es´cia i z przewaga˛ zaskoczenia była szansa, by zabi´c ciebie i pozostałych królów Alornów. Zasiadłbym wtedy na tronie Chereku, a mo˙ze i całej Alorii. — Jakiej ceny za˙zadał ˛ Asharak? — pan Wilk zmru˙zył oczy. — Czego chciał w zamian za uczynienie ci˛e królem? — Rzeczy tak drobnej, z˙ e wybuchnałem ˛ s´miechem, gdy mi o niej powiedział — odparł Jarvik. — Ale obiecał, z˙ e je´sli to dla niego zrobi˛e, ofiaruje mi nie tylko koron˛e, ale wypełni złotem cała˛ komnat˛e. — Co to było? — powtórzył pytanie Wilk. 186
— Powiedział, z˙ e chce chłopca, mniej wi˛ecej czternastoletniego, który przypłynał ˛ w orszaku króla Fulracha z Sendarii. Obiecał, z˙ e gdy tylko przeka˙ze˛ mu chłopaka, da mi wi˛ecej złota, ni˙z potrafi˛e zliczy´c. I koron˛e Chereku na dodatek. Fulrach spojrzał zdumiony. — Garion? — zapytał. — Czemu Asharakowi miałoby na nim zale˙ze´c? J˛ek przera˙zenia cioci Pol dotarł a˙z do kryjówki Gariona. — Durniku! — zawołała mocnym głosem, lecz Durnik p˛edził ju˙z do drzwi. Silk biegł tu˙z za nim. Ciocia Pol odwróciła si˛e. Jej oczy płon˛eły, a białe pasemko promieniowało niemal w´sród czerni włosów. Jarl Jarvik cofnał ˛ si˛e przed gniewnym spojrzeniem. — Je´sli chłopcu zdarzy si˛e co´s złego, Jarviku, przez tysiac ˛ lat ludzie b˛eda˛ dr˙zeli na wspomnienie twojego losu — oznajmiła. Sprawy zaszły za daleko. Garion był zawstydzony i troch˛e przestraszony jej furia.˛ — Nic mi si˛e nie stało, ciociu Pol — krzyknał ˛ przez szczelin˛e w s´cianie. — Jestem tutaj, na górze. — Garion? — szukała go wzrokiem. — Gdzie jeste´s? — U góry, pod sufitem — odpowiedział. — Za murem. — Jak tam trafiłe´s? — Nie wiem. Jacy´s ludzie mnie s´cigali, wi˛ec uciekałem. I dotarłem a˙z tutaj. — Natychmiast zejd´z na dół. — Nie potrafi˛e, ciociu Pol. Biegłem tak daleko i skr˛ecałem tyle razy, z˙ e nie wiem, jak wróci´c. Zgubiłem si˛e. — No dobrze — stwierdziła, odzyskujac ˛ panowanie nad soba.˛ — Nie ruszaj si˛e. Znajdziemy sposób, z˙ eby ci˛e tu sprowadzi´c. — Mam nadziej˛e — westchnał. ˛
Rozdział 19 Ten korytarz musi gdzie´s prowadzi´c — Anheg spojrzał w stron˛e, gdzie Garion nerwowo oczekiwał na pomoc. — Niech po prostu nim pójdzie. — I wpadnie wprost w r˛ece Murga Asharaka? — mrukn˛eła ciocia Pol. — Lepiej niech zostanie tam, gdzie jest. — Asharak ucieka w strachu o z˙ ycie — stwierdził Anheg. — Nie ma go ju˙z w pałacu. — O ile pami˛etam, nie powinno go by´c w królestwie — zauwa˙zyła. — Zaczekaj, Pol — przerwał Wilk. — Garionie! — krzyknał. ˛ — Któr˛edy biegnie ten korytarz? — Chyba w kierunku tylnej cz˛es´ci sali, gdzie stoja˛ trony — odpowiedział chłopiec. — Trudno powiedzie´c. Jest ciemno. — Podamy ci pochodnie. Ustawisz jedna˛ tam, gdzie stoisz w tej chwili, a z druga˛ pójdziesz przed siebie. Póki nie stracisz tej pierwszej z oczu, posuwasz si˛e w linii prostej. — Bardzo sprytne — ocenił Silk. — Szkoda, z˙ e nie mam siedmiu tysi˛ecy lat. Te˙z bym potrafił tak sprawnie rozwiazywa´ ˛ c problemy. Wilk pu´scił uwag˛e mimo uszu. — Nadal uwa˙zam, z˙ e najlepszym wyj´sciem b˛edzie przystawienie paru drabin i wybicie dziury w s´cianie — wtracił ˛ Barak. — Mo˙ze najpierw spróbujemy sposobu Belgaratha? — spytał zbolałym głosem Anheg. Barak wzruszył ramionami. — Ty tu jeste´s królem. — Dzi˛eki — burknał ˛ sucho władca. Jeden z wojowników przyniósł długa˛ tyk˛e i podał Garionowi dwie pochodnie. — Je´sli korytarz biegnie prosto — zastanowił si˛e Anheg — powinien doprowadzi´c gdzie´s do królewskich apartamentów. — To ciekawe — Rhodar uniósł brew. — Dobrze by było wiedzie´c, czy wiedzie do królewskich komnat, czy w przeciwna˛ stron˛e.
188
— Całkiem mo˙zliwe, z˙ e to jaka´s zapomniana droga ewakuacyjna — odparł ura˙zonym tonem Anheg. — Nasza historia nie była w ko´ncu a˙z tak pokojowa. Nie ma powodu, by od razu podejrzewa´c najgorsze. — Oczywi´scie — przyznał uprzejmie Rhodar. — Najmniejszego powodu. Garion umie´scił jedna˛ z pochodni obok szczeliny w murze i poda˙ ˛zył zakurzonym przej´sciem, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e cz˛esto, by sprawdzi´c, czy wcia˙ ˛z widzi jej s´wiatło. Po chwili dotarł do waskich ˛ drzwiczek, otwierajacych ˛ si˛e do wn˛etrza pustej szafy. Dalej znajdowała si˛e bogata sypialnia z wyj´sciem na szeroki, dobrze o´swietlony korytarz, którym zbli˙zało si˛e kilku wojowników, a Garion rozpoznał w´sród nich łowczego Torvika. — Tu jestem — zawołał z ulga˛ i wyszedł im naprzeciw. — Nie pró˙znowałe´s, co? — u´smiechnał ˛ si˛e Torvik. — To nie moja wina. — Wracajmy do króla Anhega. Ta dama, twoja ciotka, bardzo si˛e martwi. — Pewnie jest na mnie zła. — Garion ruszył obok pot˛ez˙ nego my´sliwego. — Bardzo prawdopodobne — przyznał Torvik. — Kobiety zawsze si˛e na nas złoszcza,˛ z tych czy innych powodów. Kiedy doro´sniesz, b˛edziesz si˛e musiał do tego przyzwyczai´c. Ciocia Pol czekała przed drzwiami sali tronowej. Nie robiła mu wyrzutów, przynajmniej na razie. Na jedna˛ krótka˛ chwil˛e przytuliła go mocno, po czym spojrzała z powaga.˛ — Czekali´smy na ciebie, kochanie — powiedziała prawie całkiem spokojnie i wprowadziła go do s´rodka. — W apartamencie mojej babki, powiadasz? — mówił do Torvika Anheg. — Zdumiewajace. ˛ Pami˛etam ja˛ jako zdziwaczała˛ staruszk˛e chodzac ˛ a˛ o lasce. — Nikt nie rodzi si˛e starcem, Anhegu — zauwa˙zył z chytra˛ mina˛ Rhodar. — Jestem pewna Anhegu, z˙ e istnieje całkiem niewinne wyja´snienie tej sprawy — pocieszyła króla Porenn. — Mój ma˙ ˛z si˛e z toba˛ dra˙zni. — Jeden z ludzi zajrzał do tego przej´scia, wasza wysoko´sc´ — wtracił ˛ taktownie Torvik. — Le˙zy tam gruba warstwa kurzu. Mo˙zliwe, z˙ e nie było u˙zywane od stuleci. — Zdumiewajace ˛ — powtórzył Anheg. Nast˛epnie delikatnie porzucono ten temat, cho´c kpiace ˛ spojrzenie króla Rhodara było a˙z nadto wymowne. Hrabia Seline chrzakn ˛ ał ˛ dyskretnie. — Sadz˛ ˛ e — powiedział — z˙ e młody Garion mógłby nam opowiedzie´c co´s ciekawego. — Spodziewam si˛e — ciocia Pol spojrzała na chłopca. — O ile pami˛etam, kazałam ci czeka´c w swoim pokoju. — Tam był Asharak — wyja´snił Garion. — Miał ze soba˛ wojowników. Próbował mnie zmusi´c, z˙ ebym z nim poszedł. Nie chciałem, a on powiedział, z˙ e ju˙z 189
raz mnie miał i znowu mo˙ze schwyta´c. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi, ale odparłem, z˙ e najpierw musi mnie dogoni´c. I uciekłem. Brand, Stra˙znik Rivy, parsknał ˛ s´miechem. — Nie sadz˛ ˛ e, by mo˙zna mu było cokolwiek zarzuci´c, Polgaro — o´swiadczył. — Gdybym w swoim pokoju spotkał kapłana Grolimów, te˙z bym chyba uciekał. — Jeste´s pewien, z˙ e to był Asharak? — spytał Silk. Garion pokiwał głowa.˛ — Znam go od bardzo dawna. Chyba przez całe z˙ ycie. On te˙z mnie poznał. Wołał mnie po imieniu. — Mam ochot˛e na długa˛ rozmow˛e z tym Asharakiem — stwierdził Anheg. — Chciałbym mu zada´c kilka pyta´n na temat całego zamieszania, do jakiego doprowadził w moim królestwie. — Watpi˛ ˛ e, czy go znajdziesz Anhegu — odparł pan Wilk. — Wydaje si˛e kim´s wi˛ecej ni˙z tylko Grolimem. Raz dotknałem ˛ jego umysłu. W Muros. Nie jest to zwyczajny umysł. — Zabawi˛e si˛e poszukiwaniem — mruknał ˛ z pozorna˛ oboj˛etno´scia˛ król. — Nawet Grolim nie potrafi chodzi´c pieszo po wodzie, wi˛ec chyba zablokuj˛e porty w całym Chereku. Potem wy´sl˛e ludzi, by przeczesali góry i puszcze. I tak zima˛ tyja˛ i hałasuja˛ tylko, wi˛ec przyda si˛e im jakie´s zaj˛ecie. — Wyp˛edzanie grubych, hała´sliwych wojowników na s´nieg w samym s´rodku zimy nie przysporzy ci popularno´sci, Anhegu — zauwa˙zył Rhodar. — Obiecaj hojne wynagrodzenie — zaproponował Silk. — W ten sposób zap˛edzisz ich do pracy i zachowasz popularno´sc´ . — Niezły pomysł. A jaka˛ nagrod˛e by´s sugerował, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze? — Obiecaj tyle złota, ile wa˙zy głowa Asharaka — rzekł Silk. — To powinno nawet najtłu´sciejszych wojowników odciagn ˛ a´ ˛c od ko´sci i antałka piwa. Anheg skrzywił si˛e lekko. — To Grolim — pocieszył go Silk. — Zapewne i tak go nie znajda,˛ ale szukajac ˛ rozło˙za˛ całe królestwo na cz˛es´ci. Twe złoto b˛edzie bezpieczne, twoi wojownicy rozruszaja˛ si˛e troch˛e, ty sam zyskasz sław˛e człowieka hojnego. W dodatku, Asharak nie zdoła dalej spiskowa´c, gdy ka˙zdy w Chereku b˛edzie go szukał z toporem w r˛eku. Kto´s, czyja głowa cenniejsza jest dla innych ni˙z dla niego samego, nie ma czasu na głupstwa. — Ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze — stwierdził z powaga˛ Anheg. — Jeste´s człowiekiem podst˛epnym. — Staram si˛e, najja´sniejszy panie — skłonił si˛e kpiaco ˛ Silk. — Czy mo˙zliwe, by´s zechciał pracowa´c dla mnie? — zaproponował władca Chereku. — Anhegu! — zawołał oburzony Rhodar. — Krew, wasza wysoko´sc´ — westchnał ˛ Silk. — Wi˛ezy pokrewie´nstwa trzymaja˛ mnie u boku wuja. Ch˛etnie jednak wysłucham twej oferty. B˛edzie pomocna 190
w przyszłych negocjacjach na temat wynagrodzenia za moje usługi. ´ Smiech królowej Porenn zabrzmiał niby mały, srebrny dzwoneczek, a na twarzy Rhodara pojawił si˛e wyraz rozpaczy. — Sami widzicie — westchnał. ˛ — Ze wszystkich stron otaczaja˛ mnie zdrajcy. I co ma zrobi´c biedny, stary grubas? Pos˛epny wojownik wkroczył do sali i podszedł do króla Anhega. — Stało si˛e najja´sniejszy panie — oznajmił. — Czy chcesz spojrze´c na jego głow˛e? — Nie — odparł krótko Anheg. — Czy mamy nabi´c ja˛ na pal i zatkna´ ˛c koło portu? — Nie. Jarvik był kiedy´s dzielnym człowiekiem, a przez mał˙ze´nstwo moim powinowatym. Przeka˙zcie ciało jego z˙ onie. Niech je pochowa jak nale˙zy. Wojownik skłonił si˛e i wyszedł. — Intryguje mnie sprawa tego Grolima, Asharaka — zwróciła si˛e do cioci Pol królowa Islena. — Mo˙ze we dwie, lady Polgaro, znajdziemy sposób, by go odszuka´c? Na jej twarzy malowało si˛e gł˛ebokie przekonanie o własnych zdolno´sciach. Pan Wilk odezwał si˛e szybko, zanim ciocia Pol zda˙ ˛zyła zareagowa´c. — Odwa˙zne słowa, Isleno. Ale nie mo˙zemy dopu´sci´c, by władczyni Chereku nara˙zała si˛e na takie ryzyko. Wiem, z˙ e twa sztuka nie ma sobie równych, lecz takie poszukiwanie całkowicie otwiera umysł. Gdy Asharak wyczuje, z˙ e próbujesz go znale´zc´ , natychmiast odpowie ciosem. Polgarze nic nie grozi, ale obawiam si˛e, z˙ e twój umysł zostanie zdmuchni˛ety jak s´wieca. To nie do pomy´slenia, by królowa Chereku do˙zyła swych dni jako oszalała maniaczka. Islena zbladła nagle i nie zauwa˙zyła, jak pan Wilk mrugnał ˛ porozumiewawczo do Anhega. — Nie mog˛e na to pozwoli´c — orzekł stanowczo Anheg. — Królowa jest mi zbyt droga, by nara˙zała si˛e na tak straszne niebezpiecze´nstwo. — Musz˛e by´c posłuszna woli mego pana — powiedziała z ulga˛ Islena. — Na jego rozkaz odwołuj˛e swoja˛ propozycj˛e. — Odwaga mej królowej czyni mi zaszczyt — o´swiadczył Anheg z twarza˛ absolutnie nieruchoma.˛ Islena skłoniła si˛e i wycofała spiesznie. Ciocia Pol spojrzała na pana Wilka unoszac ˛ brew, ale zachowała milczenie. Wilk spowa˙zniał wstajac ˛ z fotela, na którym siedział. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nadszedł czas podj˛ecia wielkiej wagi decyzji — oznajmił. — Zdarzenia nast˛epuja˛ zbyt szybko, by´smy mogli sobie pozwoli´c na zwłok˛e. Popatrzył na Anhega. — Czy jest jakie´s miejsce, gdzie mogliby´smy bezpiecznie porozmawia´c? — Jest pewna komnata w jednej z wie˙z. My´slałem o niej jeszcze przed pierwszym spotkaniem, ale. . . — zamilkł, spogladaj ˛ ac ˛ na Cho-Haga. 191
— Nie powiniene´s dopu´sci´c, by to ci˛e powstrzymało — rzekł król Algarów. — Radz˛e sobie ze schodami, je´sli musz˛e. Lepiej było narazi´c mnie na niewygody, ni˙z pozwoli´c szpiegowi Jarvika na podsłuchiwanie. — Zostan˛e z Garionem — obiecał Durnik cioci Pol. Zdecydowanie pokr˛eciła głowa. — Nie. Dopóki Asharak jest w Chereku na wolno´sci, nie chc˛e go spuszcza´c z oka. — Mo˙ze pójdziemy? — przynaglił pan Wilk. — Robi si˛e pó´zno, a chc˛e odpłyna´ ˛c o s´wicie. Trop, którym poda˙ ˛załem, stygnie. Królowa Islena, wcia˙ ˛z nieco wstrza´ ˛sni˛eta, stała z boku z Porenn i Silar. Nie drgn˛eła nawet, gdy Anheg poprowadził zebranych za soba.˛ Dam ci zna´c, co si˛e dzieje, zasygnalizował z˙ onie król Rhodar. Oczywi´scie, odpowiedziała Porenn. Twarz miała spokojna,˛ lecz ruchy palców zdradzały irytacj˛e. Spokojnie, dziecko, prosiły palce Rhodara. Jeste´smy tu go´sc´ mi i musimy przestrzega´c miejscowych zwyczajów. Co tylko ka˙ze mój pan i władca, odparła, z sarkazmem pochylajac ˛ dłonie. Z pomoca˛ Hettara Cho-Hag pokonał stopnie, cho´c wspinali si˛e bole´snie powoli. — Przepraszam — wysapał, zatrzymujac ˛ si˛e w połowie drogi, by odpocza´ ˛c. — Jest to równie m˛eczace ˛ dla mnie, jak dla was. Anheg ustawił stra˙zników przed schodami, po czym wszedł na gór˛e i zamknał ˛ za soba˛ ci˛ez˙ kie drzwi. — Rozpal ogie´n, kuzynie — zwrócił si˛e do Baraka. — Nie musimy przecie˙z marzna´ ˛c. Olbrzym skinał ˛ głowa˛ i przysunał ˛ pochodni˛e do stosu drewna w kominku. Komnata była okragła ˛ i niezbyt przestronna, ale było w niej do´sc´ miejsca dla wszystkich. Pod s´cianami stały krzesła i ławy. Pan Wilk wyjrzał oknem na migocace ˛ w dole s´wiatła Val Alorn. — Zawsze lubiłem wie˙ze — szepnał ˛ jakby do siebie. — Mój Mistrz mieszkał w wie˙zy podobnej do tej. Sp˛edziłem tam wiele pi˛eknych chwil. — Oddałbym z˙ ycie, by pozna´c Aldura — westchnał ˛ Cho-Hag. — Podobno otaczał go blask? — Dla mnie wygladał ˛ całkiem zwyczajnie. Prze˙zyłem u niego pi˛ec´ lat zanim w ogóle si˛e zorientowałem, kim jest. — I naprawd˛e był tak madry, ˛ jak powiadaja? ˛ — spytał Anheg. — Prawdopodobnie madrzejszy ˛ — odparł Wilk. — Byłem dzikim, zagubionym chłopakiem, gdy mnie znalazł konajacego ˛ w s´nie˙zycy u stóp wie˙zy. Zdołał mnie jako´s oswoi´c, chocia˙z zaj˛eło mu to kilkaset lat — westchnał ˛ gł˛eboko i odwrócił si˛e od okna. — Do pracy — powiedział. — Gdzie chcesz płyna´ ˛c, by podja´ ˛c po´scig? — spytał Fulrach. 192
— Do Camaaru. Tam trafiłem na s´lad. Sadz˛ ˛ e, z˙ e prowadził do Arendii. — Wy´sl˛e z toba˛ wojowników — o´swiadczył Anheg. — Po ostatnich wydarzeniach boj˛e si˛e, z˙ e Grolimowie zechca˛ ci˛e zatrzyma´c. — Nie — odmówił stanowczo Wilk. — Wojownicy b˛eda˛ bezu˙zyteczni w spotkaniu z Grolimami, a ja nie mog˛e podró˙zowa´c z armia˛ placz ˛ aca ˛ si˛e pod nogami. I nie mam czasu na tłumaczenie królowi Arendii, czemu naje˙zd˙zam na jego pa´nstwo z horda˛ wojska. Wyja´snienie czegokolwiek Arendom jest jeszcze trudniejsze ni˙z Alornom cho´c ci˛ez˙ ko w to uwierzy´c. — Nie bad´ ˛ z niegrzeczny, ojcze — zwróciła mu uwag˛e ciocia Pol. — To tak˙ze ich s´wiat, wi˛ec si˛e o niego martwia.˛ — Nie musi to by´c cała armia Belgaracie — wtracił ˛ Rhodar. — Ale czy rozsadek ˛ nie nakazuje wzia´ ˛c ze soba˛ kilku silnych ludzi? — Niewiele jest problemów, z którymi ja i Polgara nie potrafimy sobie poradzi´c. A Silk, Barak i Durnik b˛eda˛ z nami, by rozwiazywa´ ˛ c bardziej przyziemne sprawy. Im mniejsza grupa, tym rzadziej zwraca uwag˛e — spojrzał na Cho-Haga. — Skoro jednak ju˙z o tym mówimy, to chciałbym zabra´c twego syna, Hettara. Jego specyficzne talenty moga˛ si˛e okaza´c przydatne. — Niemo˙zliwe — odparł chłodno Hettar. — Musz˛e pozosta´c przy ojcu. — Nie, Hettarze — rzekł Cho-Hag. — Nie chc˛e, by´s sp˛edził z˙ ycie jako nogi kaleki. — Słu˙zenie tobie, ojcze, nigdy nie było dla mnie ci˛ez˙ arem — zapewnił Hettar. — Wielu ludzi dysponuje takim samym talentem. Niech Czcigodny wybierze kogo´s innego. — Ilu jest Sha-Darim w´sród Algarów? — spytał z powaga˛ Wilk. Hettar spojrzał na niego ostro, jakby wzrokiem próbował co´s powiedzie´c. Cho-Hag gło´sno wciagn ˛ ał ˛ powietrze. — Hettarze — zapytał. — Czy to prawda? — By´c mo˙ze, ojcze — Hettar wzruszył ramionami. — Nie sadziłem, ˛ z˙ e to wa˙zne. Cho-Hag spojrzał pytajaco ˛ na Wilka. — To prawda — kiwnał ˛ głowa˛ starzec. — Wiedziałem o tym od chwili, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. To Sha-Dar. Ale sam musi si˛e o tym przekona´c. Oczy króla wypełniły si˛e łzami. — Mój syn! — rzekł z duma,˛ przyciagn ˛ ał ˛ Hettara do siebie i u´scisnał ˛ niezr˛ecznie. — To nic takiego, ojcze — szepnał ˛ młodzieniec, jakby nagle zakłopotany. — O czym oni mówia? ˛ — szepnał ˛ Garion do Silka. — O czym´s, co Algarowie traktuja˛ bardzo powa˙znie. Uwa˙zaja,˛ z˙ e niektórzy ludzie potrafia˛ rozmawia´c z ko´nmi jedynie z pomoca˛ my´sli. Nazywaja˛ ich Sha-Darim, Wodzowie Klanów koni. To wielka rzadko´sc´ : dwie, mo˙ze trzy osoby
193
w całym pokoleniu. Ten dar oznacza najwy˙zsze honory dla ka˙zdego Algara który go posiada. Cho-Hag eksploduje z dumy, gdy tylko wróci do Algarii. — Wi˛ec to a˙z tak wa˙zne? — Algarowie tak sadz ˛ a˛ — Silk wzruszył ramionami. — Kiedy znajda˛ nowego Sha-Dara. wszystkie klany gromadza˛ si˛e w Twierdzy. Cały naród s´wi˛etuje przez sze´sc´ tygodni. Składaja˛ dary. Hettar b˛edzie bogaty, je´sli zgodzi si˛e je przyja´ ˛c. Mo˙ze odmówi´c. To dziwny człowiek. — Musisz jecha´c — przekonywał Hettara Cho-Hag. — Z toba˛ b˛edzie duma Algarii. Droga obowiazku ˛ jest jasna. — Je´sli mój ojciec tak postanowił — zgodził si˛e opornie Hettar. — To dobrze — stwierdził pan Wilk. — Ile czasu ci trzeba, by dotrze´c do Algarii wybra´c z tuzin najlepszych koni i doprowadzi´c je do Camaaru? Młodzieniec zastanowił si˛e przez chwil˛e. — Dwa tygodnie — orzekł. — O ile nie zatrzyma mnie zamie´c w górach Sendarii. — Zatem wszyscy ruszamy o s´wicie. Anheg da ci okr˛et. Poprowadzisz konie Wielkim Traktem Północnym do miejsca o kilka mil na północ od Camaaru, gdzie odbiega droga na południe. Przejdziesz bród na rzece Wielki Camaar i pojedziesz dalej, a˙z dotrzesz do Wielkiego Traktu Zachodniego w pobli˙zu ruin Vo Vacune w północnej Arendii. Spotkamy si˛e tam za dwa tygodnie. Hettar skinał ˛ głowa.˛ — Pod Vo Vacune dołaczy ˛ do nas tak˙ze asturski Arend — ciagn ˛ ał ˛ Wilk. — A troch˛e pó´zniej mimbra´nski. Moga˛ si˛e przyda´c na południu. — A tak˙ze wypełnia˛ proroctwo — dodał tajemniczo Anheg. Wilk wzruszył ramionami, a jego bł˛ekitne oczy zamigotały nagle. — Nie mam nic przeciwko wypełnianiu proroctw — stwierdził. — Byle tylko nie przeszkadzały mi za bardzo. — Czy mo˙zemy jako´s pomóc w poszukiwaniach? — spytał Brand. — Macie do´sc´ pracy. Niezale˙znie od wyników naszego po´scigu, Angarakowie szykuja˛ si˛e najwyra´zniej do jakiej´s wi˛ekszej akcji. Je´sli nam si˛e uda, mo˙ze si˛e zawahaja,˛ ale Angarakowie nie my´sla˛ w taki sposób, jak my. Pami˛ec´ o kl˛esce pod Vo Mimbre nie powstrzyma ich przed inwazja˛ na zachód. Mo˙ze wypełniaja˛ wskazania własnych proroctw, o których nie mamy poj˛ecia. W ka˙zdym razie powinni´scie si˛e liczy´c z powa˙znymi kłopotami z ich strony. Musicie si˛e przygotowa´c. Anheg wyszczerzył z˛eby w wilczym u´smiechu. — Przygotowujemy si˛e od pi˛eciu tysi˛ecy lat — o´swiadczył. — Tym razem oczy´scimy s´wiat z zarazy Angaraków. Gdy zbudzi si˛e Torak Jednooki, b˛edzie samotny jak Mara. I tak samo bezsilny. — Mo˙ze. Ale nie planuj ceremonii zwyci˛estwa przed ko´ncem wojny. Szykujcie si˛e dyskretnie i nie róbcie w swoich królestwach wi˛ekszego zamieszania, ni˙z 194
to niezb˛edne. Na zachodzie roi si˛e od Grolimów którzy obserwuja˛ wszystkie na´ sze poczynania. Slad którym poda˙ ˛ze˛ , mo˙ze mnie zaprowadzi´c do Cthol Murgos. Wol˛e nie spotka´c na granicy armii Murgów. — Ja te˙z grywam w obserwacje — zauwa˙zył Rhodar, z ponurym wyrazem swej pulchnej twarzy. — I to lepiej od Grolimów. Pora ju˙z wysła´c na wschód kilka karawan. Angarakowie nie rusza˛ bez wsparcia z tej strony, a zanim Malloreanie dotra˛ na południe, musza˛ przypłyna´ ˛c do Gar og Nadrak. Jedna czy druga łapówka tu i tam, par˛e beczek mocnego trunku we wła´sciwym obozie górniczym. . . Kto wie, co zdoła odsłoni´c sprawne przekupstwo? Przypadkowe słowo czy dwa moga˛ zagwarantowa´c ostrze˙zenie na kilka miesi˛ecy przed atakiem. — Je´sli planuja˛ co´s powa˙znego Thullowie b˛eda˛ stawiali magazyny wzdłu˙z wschodniego urwiska — dodał Cho-Hag. — Thullowie nie sa˛ zbyt inteligentni i łatwo ich niepostrze˙zenie obserwowa´c. Wzmocni˛e patrole w górach. Przy odrobinie szcz˛es´cia uda si˛e przewidzie´c kierunek uderzenia. Czy mo˙zemy zrobi´c co´s jeszcze Belgaracie? Pan Wilk my´slał przez chwil˛e i nagle u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Jestem pewien, z˙ e nasz złodziej nasłuchuje pilnie i czeka, a˙z kto´s z nas wypowie jego imi˛e lub imi˛e przedmiotu, który ukradł. Pr˛edzej czy pó´zniej kto´s to zrobi, a kiedy ju˙z raz nas zlokalizuje, b˛edzie słyszał ka˙zde słowo. Zamiast kneblowa´c sobie usta, lepiej poszukajmy mu jakiego´s zaj˛ecia. Je´sli to mo˙zliwe, niech ka˙zdy minstrel na północy powtarza pewne stare opowie´sci. Wiecie, które. Gdy te imiona zaczna˛ rozbrzmiewa´c na ka˙zdym wiejskim rynku na północ od rzeki Camaar, huk w jego uszach b˛edzie jak burza. W najgorszym przypadku da nam to swobod˛e rozmowy. On si˛e z czasem zm˛eczy i przestanie nasłuchiwa´c. — Ju˙z pó´zno, ojcze — przypomniała ciocia Pol. Wilk kiwnał ˛ głowa.˛ — Gramy w s´miertelnie niebezpieczna˛ gr˛e — powiedział na zako´nczenie. — Lecz nasi wrogowie graja˛ w równie niebezpieczna.˛ Ich ryzyko jest tak wielkie, jak nasze i w tej chwili nikt nie mo˙ze przewidzie´c, jaki b˛edzie wynik. Czy´ncie przygotowania. Posyłajcie zaufanych ludzi, by obserwowali wszystko, co si˛e dzieje. Bad´ ˛ zcie cierpliwi i unikajcie nierozwa˙znych kroków. Moga˛ si˛e teraz okaza´c gro´zniejsze ni˙z cokolwiek innego. Tylko Polgara i ja mo˙zemy działa´c. Na razie. Musicie nam zaufa´c. Wiem z˙ e czasami niektóre z naszych czynów moga˛ si˛e wyda´c dziwne, ale mamy powody, by robi´c to co robimy. Prosz˛e, by´scie si˛e ju˙z nie wtracali. ˛ Co pewien czas zawiadomi˛e o post˛epie poszukiwa´n. Gdybym czego´s potrzebował, dam zna´c. Zgoda? Królowie przytakn˛eli z powaga˛ i zacz˛eli si˛e podnosi´c. Anheg zatrzymał si˛e obok pana Wilka. — Mógłby´s za godzin˛e zajrze´c do mojej pracowni, Belgaracie? — zapytał cichym głosem. — Zanim odpłyniecie, chciałbym zamieni´c kilka słów z toba˛ i Polgara.˛ 195
— Jak sobie z˙ yczysz, Anhegu. — Chod´zmy, Garionie — zawołała ciocia Pol. — Trzeba si˛e zaja´ ˛c pakowaniem. Garion, lekko oszołomiony waga˛ prowadzonych rozmów, wstał i cicho poszedł za nia˛ do drzwi.
Rozdział 20 Pracownia Anhega była sporym, zagraconym pomieszczeniem, poło˙zonym wysoko w kwadratowej wie˙zy. Wsz˛edzie le˙zały oprawne w skór˛e ksi˛egi, a na stołach i stojakach umieszczono niezwykłe urzadzenia ˛ z d´zwigniami, bloczkami i cienkimi mosi˛ez˙ nymi ła´ncuszkami. Pi˛eknie nakre´slone mapy wisiały na s´cianach, a podłog˛e za´scielały kawałki pokrytego drobnym pismem pergaminu. Król, z włosami opadajacymi ˛ na czoło, stał przy pochylonym blacie i w delikatnym blasku pary s´wiec studiował wolumin spisany na cienkich arkuszach starego pergaminu. Stra˙znik przy drzwiach przepu´scił ich bez słowa i pan Wilk przeszedł dziarskim krokiem na s´rodek komnaty. — Chciałe´s nas widzie´c, Anhegu? Władca Chereku wyprostował si˛e i odsunał ˛ ksi˛eg˛e. — Witaj, Belgaracie — skinał ˛ głowa.˛ — I ty, Polgaro. Spojrzał zdziwiony na Gariona, który zatrzymał si˛e niepewnie u drzwi. — Mówiłam powa˙znie — oznajmiła ciocia Pol. — Nie spuszcz˛e go z oka, póki nie b˛ed˛e pewna, z˙ e Asharak nie zdoła go dosi˛egna´ ˛c. — Jak sobie z˙ yczysz, Polgaro — zgodził si˛e Anheg. — Wejd´z chłopcze. — Widz˛e, z˙ e nie porzuciłe´s studiów — stwierdził z aprobata˛ pan Wilk, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e po za´smieconym pokoju. — Tak wiele musz˛e si˛e nauczy´c — bezradny gest Anhega obejmował zbiorowisko ksiag, ˛ papierów i dziwacznych maszyn. — Mam wra˙zenie, z˙ e byłbym szcz˛es´liwszy, gdyby´s nigdy nie ukazał mi tego niewykonalnego zadania. — Sam prosiłe´s — odparł krótko Wilk. — Mogłe´s odmówi´c — Anheg roze´smiał si˛e. Potem jego surowa twarz przybrała wyraz powagi. Spojrzał na Gariona i zaczał ˛ mówi´c, najwyra´zniej unikajac ˛ bezpo´srednich sformułowa´n. — Nie chciałbym si˛e wtraca´ ˛ c, ale intryguje mnie zachowanie tego Asharaka. Garion zostawił cioci˛e Pol i ogladał ˛ jedna˛ z niezwykłych, małych maszynek, ustawiona˛ obok drzwi. Uwa˙zał, by jej nie dotyka´c. — Zajmiemy si˛e Asharakiem — zapewniła ciocia Pol. 197
Lecz Anheg nie ust˛epował. — Od wieków kra˙ ˛za˛ pogłoski, z˙ e ty i twój ojciec chronicie. . . — zawahał si˛e, spojrzał na Gariona i podjał ˛ gładko: — . . . pewien obiekt, którego nale˙zy strzec za wszelka˛ cen˛e. Wspomina o tym kilka moich ksia˙ ˛zek. — Za du˙zo czytasz, Anhegu — zauwa˙zyła ciocia Pol. Anheg roze´smiał si˛e znowu. — Trzeba si˛e czym´s zajmowa´c, Polgaro. Jedyna˛ alternatywa˛ sa˛ pijatyki z moimi lud´zmi, ale na takie rzeczy mam ju˙z zbyt delikatny z˙ oładek. ˛ Uszy tak˙ze. Moz˙ ecie sobie wyobrazi´c, jaki hałas panuje w sali pełnej pijanych Chereków? Moje ksia˙ ˛zki nie pija,˛ nie przechwalaja˛ si˛e, nie spadaja˛ pod stół i nie chrapia.˛ Stanowia˛ o wiele lepsze towarzystwo. — Głupstwa — orzekła ciocia Pol. — Od czasu do czasu wszyscy je popełniamy — stwierdził filozoficznie Anheg. — Ale wró´cmy do tamtej sprawy. Je´sli prawdziwe sa˛ pogłoski, o których wspomniałem, to czy nie ryzykujecie zanadto? Wasza wyprawa mo˙ze si˛e okaza´c bardzo niebezpieczna. — Nie istnieje naprawd˛e bezpieczne miejsce — odparł pan Wilk. — Po co nara˙za´c si˛e niepotrzebnie? Wiecie sami, z˙ e Asharak nie jest jedynym Grolimem na s´wiecie. — Teraz rozumiem, dlaczego nazywaja˛ ci˛e Anhegiem Przebiegłym — u´smiechnał ˛ si˛e Wilk. — Czy rozsadek ˛ nie nakazuje, by ów obiekt pozostawi´c do waszego powrotu pod moja˛ opieka? ˛ — zaproponował król. — Przekonali´smy si˛e niedawno, z˙ e nawet Val Alorn nie jest bezpieczne od Grolimów — odparła stanowczo ciocia Pol. — Niewyczerpane sa˛ zło˙za Cthol Murgos i Gar og Nadrak, a Murgowie maja˛ do dyspozycji wi˛ecej złota, ni˙z potrafisz sobie wyobrazi´c. Ilu takich jak Jarvik mogli kupi´c? Stary Wilk i ja mamy spore do´swiadczenie w chronieniu obiektu, o którym wspominałe´s. Z nami b˛edzie bezpieczny. — Niemniej jednak dzi˛ekuj˛e za zainteresowanie — dodał pan Wilk. — Ta sprawa dotyczy nas wszystkich. Mimo młodego wieku i okresowego braku rozwagi, Garion nie był głupi. Pojmował, z˙ e to, o czym mówia,˛ odnosi si˛e tak˙ze do niego, w pewien sposób. A mo˙zliwe, z˙ e ma równie˙z zwiazek ˛ z tajemnica˛ jego pochodzenia. By ukry´c swoje zaciekawienie, podniósł niewielka˛ ksia˙ ˛zk˛e oprawna˛ w czarna˛ skór˛e o niezwykłej fakturze. Otworzył ja,˛ ale nie znalazł ani obrazków, ani ozdobnych inicjałów, a tylko nierówne rzadki ˛ dziwnie odpychajacego ˛ pisma. Ciocia Pol zawsze jako´s wiedziała, czym si˛e akurat zajmuje. Spojrzała przez rami˛e. — Co ty z tym robisz? — spytała ostrym tonem. — Ogladam ˛ tylko — wyja´snił. — Nie umiem czyta´c. 198
— Odłó˙z to natychmiast — poleciła. — I tak by´s jej nie przeczytał, Garionie — u´smiechnał ˛ si˛e Anheg. — Jest napisana w dawnej mowie Angaraków. — A co wła´sciwie zamierzasz zrobi´c z tym paskudztwem? — zapytała ciocia Pol. — Powiniene´s najlepiej wiedzie´c, z˙ e to zakazane. — To tylko ksia˙ ˛zka, Pol — wtracił ˛ pan Wilk. — Nie ma z˙ adnej władzy, póki jej na to nie pozwolimy. — Poza tym — Anheg w zamy´sleniu potarł dłonia˛ policzek — daje nam wskazówki co do umysłu nieprzyjaciela. Zawsze dobrze wiedzie´c, czego mo˙zna oczekiwa´c. — Nie poznasz umysłu Toraka, a niebezpiecznie jest odsłania´c mu własny. On potrafi ci˛e zatru´c, zanim zdasz sobie spraw˛e, co si˛e dzieje. — Chyba nie ma takiego ryzyka — zauwa˙zył pan Wilk. — Umysł Anhega jest dostatecznie wy´cwiczony, by unika´c pułapek w ksia˙ ˛zce Toraka. To akurat jest raczej oczywiste. Anheg spojrzał w drugi koniec komnaty i skinał ˛ na Gariona. Ten podszedł i stanał ˛ przed władca˛ Chereku. — Jeste´s spostrzegawczym młodzie´ncem, Garionie — pochwalił go król. — Wy´swiadczyłe´s mi dzisiaj przysług˛e i kiedy tylko zechcesz, mo˙zesz za˙zada´ ˛ c rewan˙zu. Wiedz, z˙ e Anheg z Chereku jest twoim przyjacielem. Wyciagn ˛ ał ˛ prawic˛e, a Garion bez namysłu podał mu swoja.˛ Oczy Anhega rozszerzyły si˛e nagle, a twarz zbladła lekko. Obrócił dło´n Gariona i spojrzał z uwaga˛ na srebrzyste znami˛e. Wtedy wsun˛eły si˛e mi˛edzy nich r˛ece cioci Pol, stanowczym ruchem zagi˛eły palce Gariona i wyrwały jego dło´n z u´scisku władcy. — Wi˛ec to prawda — szepnał ˛ król. — Wystarczy — o´swiadczyła ciocia Pol. — Przesta´n niepokoi´c chłopca — jej dłonie wcia˙ ˛z trzymały mocno r˛ece Gariona. — Chod´zmy, skarbie — powiedziała. — Trzeba ko´nczy´c pakowanie. Odwróciła si˛e i razem wyszli z pokoju. Garion czuł oszołomienie. Dlaczego znak na dłoni tak zdumiał Anhega? Znamiona, jak wiedział, były dziedziczne. Ciocia Pol powiedziała kiedy´s, z˙ e jego ojciec miał takie samo, ale czemu Anheg miałby si˛e tym interesowa´c? Sprawy zaszły ju˙z za daleko i ciekawo´sc´ chłopca stała si˛e prawie nie do zniesienia. Musiał pozna´c prawd˛e o rodzicach, o cioci Pol, o wszystkim. Je´sli b˛edzie bolesna, trudno, jako´s to przecierpi. Ale si˛e dowie. Ranek wstał czysty i wcze´snie wyszli przed pałac. Zebrali si˛e na dziedzi´ncu, gdzie czekały sanie. — Nie musiała´s przecie˙z wychodzi´c na mróz, Merel — Barak zwrócił si˛e do swej okrytej futrem z˙ ony, która usiadła przy nim w saniach.
199
— Mam obowiazek ˛ odprowadzi´c mego pana na okr˛et — odparła, wyzywajaco ˛ unoszac ˛ brod˛e. — Jak chcesz — westchnał ˛ olbrzym. Król Anheg i królowa Islena jechali na czele. Sanie wykr˛eciły na dziedzi´ncu i rz˛edem wyjechały na za´snie˙zona˛ ulic˛e. Sło´nce l´sniło jasno, a powietrze było suche i rze´skie. Garion siedział milczac ˛ obok Silka i Hettara. — Czemu nic nie mówisz, Garionie? — spytał Silk. — Zdarzyło si˛e tu wiele rzeczy, których nie rozumiem. — Nikt nie zrozumie wszystkiego — o´swiadczył sentencjonalnie Hettar. — Cherekowie sa˛ gwałtownym i dra˙zliwym ludem — dodał Silk. — Sami siebie nie rozumieja.˛ — Nie chodzi tylko o Chereków — Garion z trudem dobierał słowa. — Jest jeszcze ciocia Pol, pan Wilk, Asharak i w ogóle. Za du˙zo si˛e dzieje. Nie potrafi˛e si˛e w tym zorientowa´c. — Wydarzenia sa˛ jak konie — pocieszył go Hettar. — Czasem p˛edza˛ cwałem, ale po pewnym czasie znowu ruszaja˛ st˛epa. Wtedy nadchodzi czas, by poukłada´c wszystko po kolei. — Mam nadziej˛e — mruknał ˛ z powatpiewaniem ˛ Garion i zamilkł na nowo. ´ atyni ´ Sanie wyjechały zza rogu na plac przed Swi ˛ a˛ Belara. Slepa z˙ ebraczka znowu tu była i Garion zdał sobie spraw˛e, z˙ e wła´sciwie jej oczekiwał. Stan˛eła na stopniach s´wiatyni ˛ i uniosła lask˛e. Z nieznanej przyczyny konie w zaprz˛egach zatrzymały si˛e dr˙zace, ˛ nie zwracajac ˛ uwagi na wysiłki wo´zniców. ˙ — Bad´ ˛ z pozdrowiony, o wielki — zawołała s´lepa starucha. — Zycz˛ e ci szcz˛es´liwej podró˙zy. Sanie, w których siedział Garion. stały najbli˙zej stopni i zdawało si˛e z˙ e kobieta przemawia wła´snie do niego. Odpowiedział wi˛ec, niemal bez namysłu: — Dzi˛ekuj˛e. Ale dlaczego tak mnie nazywasz? Zignorowała pytanie. — Wspomnij mnie — poprosiła z gł˛ebokim pokłonem. — Wspomnij Martje, gdy obejmiesz swoje dziedzictwo. Ju˙z po raz drugi o tym mówiła i Garion poczuł ostre ukłucie ciekawo´sci. — Jakie dziedzictwo? — próbował si˛e dowiedzie´c. Barak jednak ryczał ju˙z w furii i usiłował równocze´snie zrzuci´c futro i wydoby´c miecz. Anheg tak˙ze zsuwał si˛e z sa´n, a twarz miał czerwona˛ ze zło´sci. — Nie! — rzuciła ostro ciocia Pol. — Ja to załatwi˛e. Wstała. — Posłuchaj mnie, wied´zmo — zawołała czystym głosem, odrzucajac ˛ kaptur płaszcza. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e za wiele widzisz tymi s´lepymi z´ renicami. Wy´swiadcz˛e ci przysług˛e. Nie b˛edzie ci˛e m˛eczyła ciemno´sc´ ani niepokojace ˛ wizje, które z niej biora˛ poczatek. ˛
200
— Uderz we mnie, je´sli taka jest twoja wola, Polgaro — odparła starucha. — Widz˛e jednak to, co widz˛e. — Nie uderz˛e w ciebie Martje. Ofiaruj˛e ci dar. Poruszyła r˛eka˛ szybkim, niezwykłym gestem. Garion widział wszystko całkiem wyra´znie i nie mógł pó´zniej sam siebie przekona´c, z˙ e było to tylko złudzenie. Patrzył prosto w twarz Martje i ujrzał, jak biała błona zsuwa si˛e z jej oczu, niby mleko spływajace ˛ ze s´cian naczynia. Starucha znieruchomiała. Jasny bł˛ekit oczu wyłonił si˛e spod kryjacego ˛ je bielma. Wtedy krzykn˛eła. Podniosła r˛ece, spojrzała na nie i krzykn˛eła znowu. A w krzyku brzmiała rozdzierajaca ˛ rozpacz po stracie, której nie da si˛e opisa´c. — Co zrobiła´s? — dopytywała si˛e Islena. — Zwróciłam jej oczy — ciocia Pol usiadła i otuliła si˛e futrem. — Potrafisz tego dokona´c? — spytała słabym głosem pobladła nagle królowa. — A ty nie? To prosty zabieg. — Przecie˙z — zauwa˙zyła Porenn — kiedy odzyska wzrok, straci tamta˛ zdolno´sc´ widzenia, prawda? — Chyba tak — przyznała ciocia Pol. — Ale my´sl˛e, z˙ e to skromna cena. — Wi˛ec przestanie by´c czarownica? ˛ — nie ust˛epowała Porenn. — Jako czarownica i tak nie była najlepsza. Jej widzenia były mgliste i niepewne. Tak b˛edzie lepiej. Przestanie niepokoi´c cieniami siebie i innych — ciocia Pol spojrzała na Anhega, który siedział skamieniały ze zdumienia obok swej na wpół omdlałej mał˙zonki. — Mo˙zemy jecha´c? — spytała chłodno. — Statek czeka. Konie, jakby uwolnione tymi słowami, skoczyły do przodu, a sanie pomkn˛eły droga,˛ tryskajac ˛ s´niegiem spod płóz. Garion spojrzał za siebie. Stara Martje stała na stopniach, wpatrywała si˛e w wyciagni˛ ˛ ete dłonie i dr˙zała od nieopanowanego szlochu. — Dano nam przywilej, by by´c s´wiadkami cudu przyjaciele — rzekł Hettar. — Zauwa˙zyłem jednak, z˙ e jego adresat nie był zachwycony — odparł sucho Silk. — Przypominajcie mi czasem, z˙ ebym nie denerwował Polgary. Jej cuda miewaja˛ po dwa oblicza.
Rozdział 21 Uko´sne promienie porannego sło´nca migotały na lodowatych wodach portu, gdy sanie zatrzymały si˛e przy jednym z kamiennych nabrze˙zy. Okr˛et Greldika kołysał si˛e i szarpał cumy, a niniejszy statek w pobli˙zu tak˙ze rwał si˛e do drogi. Hettar wysiadł i podszedł do Cho-Haga i królowej Silar. Wszyscy troje rozmawiali spokojnie i z powaga,˛ jakby zaciagaj ˛ ac ˛ wokół siebie zasłon˛e prywatno´sci. Islena odzyskała panowanie nad soba˛ i siedziała wyprostowana, z u´smiechem przyklejonym do twarzy. Gdy Anheg wysiadł, by zamieni´c kilka słów z panem Wilkiem, ciocia Pol podeszła do sa´n królowej Chereku. — Na twoim miejscu, Isleno — stwierdziła stanowczo — poszukałabym sobie innego hobby. Twoje talenty w sztuce magii sa˛ ograniczone, a zabawy w tej dziedzinie bywaja˛ niebezpieczne. Zbyt wiele rzeczy mo˙ze si˛e nie uda´c, je´sli nie wiesz dokładnie, co trzeba robi´c. Królowa spogladała ˛ na nia˛ w milczeniu. — Aha — dodała ciocia Pol. — Jeszcze jedno. Moim zdaniem powinna´s zerwa´c kontakty z kultem Nied´zwiedzia. Nie wypada królowej zadawa´c si˛e z politycznymi przeciwnikami m˛ez˙ a. Oczy Isleny rozszerzyły si˛e. — Czy Anheg wie? — spytała zduszonym głosem. — Nie byłabym zdziwiona. Wiesz, jest o wiele sprytniejszy, ni˙z mo˙zna by sadzi´ ˛ c. Kroczysz bardzo blisko granicy zdrady. Przydałoby ci si˛e kilkoro dzieci. Miałaby´s zaj˛ecie i nie robiła głupstw. To tylko sugestia, naturalnie, ale przemy´sl ja˛ sobie. Ciesz˛e si˛e, z˙ e mogli´smy was odwiedzi´c. Dzi˛eki za go´scinno´sc´ — z tymi słowami odwróciła si˛e i odeszła. Silk gwizdnał ˛ cicho. — To wyja´snia par˛e spraw — mruknał. ˛ — Co wyja´snia? — spytał Garion. — Najwy˙zszy Kapłan Belara miesza si˛e ostatnio do polityki Chereku. Najwyra´zniej przeniknał ˛ do pałacu gł˛ebiej, ni˙z przypuszczałem. — Królowa? — Garion był zaszokowany. — Islena ma obsesj˛e na punkcie magii — wyja´snił Silk. — Kult Nied´zwiedzia 202
stosuje pewne rytuały, które komu´s tak łatwowiernemu jak ona moga˛ si˛e wyda´c magiczne. — Obejrzał si˛e na Rhodara, zaj˛etego rozmowa˛ z pozostałymi władcami i panem Wilkiem. Potem odetchnał ˛ gł˛eboko. — Chod´zmy porozmawia´c z Porenn — powiedział. Przeszli przez molo do miejsca, gdzie drobna, jasnowłosa królowa Drasni spogladała ˛ na fale. — Wasza wysoko´sc´ — zaczał ˛ z szacunkiem Silk. — Słucham ci˛e Kheldarze — u´smiechn˛eła si˛e. — Czy zechcesz przekaza´c wujowi pewna informacj˛e ode mnie? — Oczywi´scie. — Jak si˛e zdaje, Islena była nieco nieostro˙zna. Utrzymuje kontakty z kultem Nied´zwiedzia w Chereku. — Ojej — zdziwiła si˛e Porenn. — Anheg wie o tym? — Trudno powiedzie´c. Je´sli nawet, watpi˛ ˛ e, by to potwierdził. Garion i ja słyszeli´smy przypadkiem, jak Polgara kazała jej si˛e wycofa´c. — Mam nadziej˛e, z˙ e to rozwia˙ ˛ze cała˛ t˛e spraw˛e. Gdyby zaszła za daleko Anheg musiałby podja´ ˛c niezb˛edne kroki. Koniec mógłby si˛e okaza´c tragiczny. — Polgara była bardzo stanowcza — dodał Silk. — Sadz˛e, z˙ e Islena postapi ˛ zgodnie z jej rada.˛ Ale zawiadom mojego wuja. Lubi wiedzie´c o takich rzeczach. — Na pewno mu powiem — obiecała. — Popro´s tak˙ze, by obserwował miejscowe o´srodki kultu w Boktorze i Kotu. Takie ruchy rzadko bywaja˛ izolowane. Min˛eło prawie pi˛ec´ dziesiat ˛ lat od ostatniej okazji, gdy trzeba było zgnie´sc´ ten kult. — Dopilnuj˛e tego — Porenn z powaga˛ kiwn˛eła głowa.˛ — Kilku moich ludzi działa w kulcie Nied´zwiedzia. Gdy tylko wrócimy do Boktoru, porozmawiam z nimi i sprawdz˛e, na co si˛e zanosi. — Twoich ludzi? Posun˛eła´s si˛e do tego? — spytał kpiaco. ˛ — Szybko dojrzewasz, moja królowo. Niedługo b˛edziesz tak zepsuta, jak my wszyscy. — Boktor jest pełen intryg, Kheldarze — wyja´sniła spokojnie. — Sam wiesz, z˙ e nie chodzi tylko o kult Nied´zwiedzia. Kupcy z całego s´wiata zje˙zd˙zaja˛ do naszego miasta, a ponad połowa z nich to szpiedzy. Musz˛e si˛e broni´c. . . i chroni´c mego m˛ez˙ a. — Czy Rhodar wie, czym si˛e zajmujesz? — spytał Silk z pozorna˛ oboj˛etnos´cia.˛ — Naturalnie. Pierwszy tuzin szpiegów sam mi podarował, jako prezent s´lubny. — Typowo po drasa´nsku. — To praktyczne. Mój ma˙ ˛z zajmuje si˛e sprawami dotyczacymi ˛ innych królestw. A ja pilnuj˛e spraw domowych, z˙ eby nie musiał si˛e o nie martwi´c. Moje operacje sa˛ skromniejsze, ale na ogół wiem o wa˙znych sprawach — rzuciła mu
203
szelmowskie spojrzenie spod rz˛es. — Gdyby´s kiedy´s postanowił wróci´c do Boktoru i zosta´c na stałe, mo˙ze znalazłabym dla ciebie prac˛e. ´ — Swiat jest pełen wolnych stanowisk — za´smiał si˛e Silk. Królowa spowa˙zniała nagle. — A kiedy wrócisz, ksia˙ ˛ze˛ Kheldarze? — spytała. — Kiedy porzucisz tego włócz˛eg˛e Silka i zajmiesz nale˙zne ci miejsce? Mój ma˙ ˛z bardzo za toba˛ t˛eskni. Lepiej przysłu˙zysz si˛e Drasni jako jego główny doradca, ni˙z w˛edrujac ˛ po s´wiecie. Silk odwrócił wzrok, wystawiajac ˛ twarz na jasne, zimowe sło´nce. — Jeszcze troch˛e, wasza wysoko´sc´ — odparł. — Belgarath tak˙ze mnie potrzebuje, a to, co teraz robimy, jest bardzo wa˙zne. Zreszta,˛ nie jestem jeszcze gotów, by osia´ ˛sc´ na stałe. Rozgrywka ciagle ˛ mnie bawi. Mo˙ze kiedy´s przestanie, gdy wszyscy b˛edziemy ju˙z o wiele starsi. . . kto wie? Westchn˛eła. — Ja te˙z za toba˛ t˛eskni˛e Kheldarze — powiedziała cicho. — Biedna, samotna, mała królowa — u˙zalił si˛e kpiaco ˛ Silk. — Jeste´s niemo˙zliwy — Porenn tupn˛eła drobna˛ stopa. — Ka˙zdy si˛e stara jak mo˙ze — Silk wyszczerzył z˛eby. Hettar u´scisnał ˛ rodziców i wskoczył na pokład niewielkiego statku, jaki przydzielił mu Anheg. — Belgaracie! — zawołał, gdy z˙ eglarze zrzucali grube liny, wia˙ ˛zace ˛ ich z nabrze˙zem. — Za dwa tygodnie spotkamy si˛e przy ruinach Vo Vacune. — B˛edziemy czeka´c — odkrzyknał ˛ Wilk. Marynarze odepchn˛eli statek od brzegu i powiosłowali ku redzie. Hettar stał na pokładzie, a długi kosmyk włosów powiewał mu na wietrze. Raz tylko pokiwał im r˛eka,˛ po czym odwrócił si˛e twarza˛ ku morzu. Długi trap przerzucono z burty okr˛etu kapitana Greldika na oblodzone kamienie mola. — Wejdziemy, Garionie? — zaproponował Silk. Przeszli chwiejnym pomostem i znale´zli si˛e na pokładzie. — Przeka˙z córkom ucałowania — poprosił z˙ on˛e Barak. — Uczyni˛e to, panie — odparła Merel swym zwykłym, oschłym i oficjalnym tonem. — Czy masz jeszcze jakie´s polecenia? — Przez dłu˙zszy czas mnie nie b˛edzie. W tym roku zasiej owies na południowych polach, a zachodnie niech le˙za˛ ugorem. Z północnymi zrób, co zechcesz. I nie przeganiaj bydła na górskie pastwiska, póki szron nie zniknie do ko´nca. — B˛ed˛e pilnie uwa˙za´c na stada i ziemi˛e mego pana — odparła. — Nale˙za˛ tak˙ze do ciebie. — Skoro tak sobie z˙ yczy mój mał˙zonek. Barak westchnał. ˛ — Nigdy nie przestaniesz, Merel? — zapytał ze smutkiem. — Nie rozumiem, panie. 204
— Drobiazg. — Czy pan mój u´sci´snie mnie, nim odjedzie? — Niby po co? — mruknał ˛ Barak. Przeskoczył na okr˛et i natychmiast zniknał ˛ pod pokładem. Ciocia Pol zatrzymała si˛e i z powaga˛ zmierzyła wzrokiem jego z˙ on˛e. Zdawało si˛e, z˙ e ma zamiar co´s powiedzie´c, ale nagle roze´smiała si˛e bez powodu. — Co´s zabawnego, lady Polgaro? — spytała Merel. — Bardzo zabawnego, Merel — potwierdziła ciocia Pol z tajemniczym u´smiechem. — Czy wolno mi b˛edzie dzieli´c t˛e wesoło´sc´ ? — Ubawisz si˛e, Merel. Obiecuj˛e. Ale nie powiem ci teraz, z˙ eby nie popsu´c zabawy. Roze´smiała si˛e znowu i wkroczyła na trap. Durnik podał jej rami˛e i razem przeszli na pokład. Pan Wilk u´scisnał ˛ dło´n ka˙zdemu z królów po kolei, po czym z˙ wawo wkroczył na okr˛et. Przez chwil˛e spogladał ˛ jeszcze na prastare, otulone s´nie˙znym całunem miasto Val Alorn i wyrastajace ˛ za nim niebotyczne góry Chereku. ˙ — Zegnaj, Belgaracie! — zawołał Anheg. Pan Wilk skinał ˛ głowa.˛ — Nie zapomnijcie o minstrelach — rzucił jeszcze. — Nie zapomnimy — obiecał Anheg. — Powodzenia. Pan Wilk u´smiechnał ˛ si˛e i ruszył na dziób statku Greldika. Pchni˛ety nagłym impulsem Garion poszedł za nim. Miał wiele pyta´n, które domagały si˛e odpowiedzi, a je´sli ktokolwiek je znał, to z pewno´scia˛ ten starzec. — Panie Wilku — odezwał si˛e, gdy obaj stan˛eli na wysokim dziobie. — Tak, Garionie? Chłopiec nie wiedział, jak zacza´ ˛c, wi˛ec zaatakował problem okr˛ez˙ na˛ droga.˛ — Jak ciocia Pol wyleczyła oczy starej Martje? — Wola i Słowo — wyja´snił Wilk. Długi płaszcz starca powiewał na wietrze. — To nietrudne. — Nie rozumiem. — Po prostu chcesz, by co´s si˛e stało. Potem wypowiadasz słowo. Je´sli twa wola jest dostatecznie silna, staje si˛e. — I to wszystko? — Garion był nieco rozczarowany. — Wszystko — potwierdził Wilk. — Czy słowo ma by´c magiczne? Starzec wybuchnał ˛ s´miechem. Patrzył na sło´nce, odbijajace ˛ si˛e jasno od powierzchni morza. — Nie — odparł. — Nie ma z˙ adnych magicznych słów. Niektórzy ludzie w to wierza,˛ ale nie maja˛ racji. Grolimowie u˙zywaja˛ dziwacznych sformułowa´n, ale to zb˛edne. Ka˙zde si˛e nada. To Wola jest wa˙zna, nie Słowo. Słowo to tylko ukierunkowanie Woli. 205
— Czy ja bym tak potrafił? — spytał z nadzieja˛ chłopiec. Wilk przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. — Nie wiem Garionie. Kiedy mnie udało si˛e po raz pierwszy, nie byłem duz˙ o starszy od ciebie. Ale prze˙zyłem kilka lat u boku Aldura, a to chyba istotna ró˙znica. — I co si˛e stało? — Mój Mistrz chciał, bym przesunał ˛ głaz. Chyba uwa˙zał, z˙ e le˙zy mu na drodze. Próbowałem, ale był za ci˛ez˙ ki. Po pewnym czasie zezło´sciłem si˛e i kazałem mu si˛e ruszy´c. I przesunał ˛ si˛e. Byłem troch˛e zdziwiony, ale mój Mistrz nie dostrzegł w tym nic niezwykłego. — Powiedziałe´s „rusz si˛e” I ju˙z? — Garion nie mógł uwierzy´c. — I ju˙z — Wilk wzruszył ramionami. — Rzecz wydawała si˛e tak prosta, z˙ e sam byłem zdziwiony, dlaczego wcze´sniej na to nie wpadłem. Sadziłem ˛ wtedy, z˙ e ka˙zdy to potrafi. Ale od tamtych dni ludzie bardzo si˛e zmienili. Mo˙ze to ju˙z w ogóle niemo˙zliwe? Trudno powiedzie´c. — Zawsze my´slałem, z˙ e magia polega na długich zakl˛eciach, niezwykłych znakach i podobnych rzeczach. — To tylko sztuczki oszustów i szarlatanów. Urzadzaj ˛ a˛ pokazy, zadziwiaja˛ i przera˙zaja˛ prostych ludzi, ale zakl˛ecia i uroki nie maja˛ nic wspólnego z prawdziwymi czarami. Wszystko wynika z Woli. Zogniskuj Wol˛e, wypowiedz Słowo i rzecz si˛e staje. Czasem pomaga gest, ale nie jest naprawd˛e konieczny. Twoja ciotka zawsze wykorzystuje jakie´s gesty, kiedy sprawia, z˙ e co´s si˛e staje. Od paru stuleci próbuj˛e u niej wykorzeni´c ten nawyk. Chłopiec zamrugał z niedowierzaniem. — Od paru stuleci? — odetchnał ˛ gło´sno. — Ile ona ma lat? — Wi˛ecej, ni˙z si˛e wydaje. Ale niegrzecznie jest pyta´c o wiek damy. Gariona ogarn˛eło uczucie strasznej pustki. Najgorsze obawy zyskały wła´snie potwierdzenie. — Wi˛ec nie jest naprawd˛e moja˛ ciocia,˛ czy˙z tak? — spytał nieszcz˛es´liwym tonem. — Skad ˛ ci to przyszło do głowy? — Przecie˙z nie mo˙ze. Zawsze sadziłem, ˛ z˙ e jest siostra˛ ojca, ale je´sli ma setki i tysiace ˛ lat, to przecie˙z niemo˙zliwe. — Za cz˛esto u˙zywasz tego słowa, Garionie. Kiedy si˛e dobrze zastanowi´c, to nic nie jest naprawd˛e niemo˙zliwe. A przynajmniej bardzo niewiele. — Wiec jak? To znaczy, jak mo˙ze by´c moja˛ ciotka? ˛ ´ sle mówiac, — No dobrze — westchnał ˛ Wilk. — Sci´ ˛ Polgara nie jest siostra˛ twojego ojca. Ich pokrewie´nstwo jest bardziej odległe. Była siostra˛ jego babki, ostatecznej babki, je´sli istnieje takie okre´slenie. I twojej tak˙ze, naturalnie. — Czyli jest moja˛ stryjeczna˛ babcia˛ — stwierdził Garion, czujac ˛ słaby promyk nadziei. To ju˙z było co´s. 206
— Raczej nie u˙zywałbym przy niej tego akurat okre´slenia — u´smiechnał ˛ si˛e Wilk. — Mo˙ze si˛e obrazi´c. Ale czemu tak ci˛e to interesuje? — Bałem si˛e, z˙ e tylko mówi, z˙ e jest moja˛ ciocia,˛ a naprawd˛e wcale nie jestes´my krewnymi. Ju˙z od dłu˙zszego czasu o tym my´sl˛e. — A czemu si˛e bałe´s? — Troch˛e trudno to wytłumaczy´c. Widzisz, tak naprawd˛e to nie wiem, kim ani czym jestem. Silk twierdzi, z˙ e nie Sendarem, a Barak sadzi, ˛ z˙ e przypominam troch˛e Rivanina, cho´c nie do ko´nca. Zawsze uwa˙załem si˛e za Sendara, jak Durnik, ale to chyba nieprawda. Nic nie wiem o rodzicach; ani skad ˛ pochodzili, ani nic. Gdyby ciocia Pol nie była moja˛ krewna,˛ nie miałbym absolutnie nikogo na całym s´wiecie. Byłbym zupełnie sam, a to bardzo smutne. — Ale teraz ju˙z nie jeste´s. Twoja ciotka jest prawdziwa˛ ciotka,˛ a przynajmniej w waszych z˙ yłach płynie ta sama krew. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e mi to powiedziałe´s. Martwiłem si˛e. Marynarze Greldika rzucili cumy i zacz˛eli odpycha´c okr˛et od nabrze˙za. Nagle przyszła Garionowi do głowy niezwykła my´sl. — Panie Wilku — powiedział. — Słucham, Garionie. — Ciocia Pol jest moja˛ prawdziwa˛ ciocia,˛ czy raczej stryjeczna˛ babcia? ˛ — Tak. — I jest twoja˛ córka? ˛ — Musz˛e przyzna´c, z˙ e tak — mruknał ˛ niech˛etnie Wilk. — Czasem próbuj˛e o tym zapomnie´c, ale naprawd˛e nie mog˛e zaprzeczy´c. Garion nabrał tchu i skoczył w gł˛ebin˛e: — Je´sli ona jest ciotka,˛ a ty jej ojcem, to czy nie jeste´s przez to moim dziadkiem? Wilk spojrzał na niego zaskoczony. — Rzeczywi´scie — roze´smiał si˛e nagle. — Jestem twoim dziadkiem. Nigdy jako´s nie przyszło mi to do głowy. Oczy Gariona wypełniły si˛e łzami. Impulsywnie u´scisnał ˛ starca. — Dziadek — szepnał, ˛ wypróbowujac ˛ nowe okre´slenie. — Tak, tak — mruknał ˛ Wilk dziwnie zduszonym głosem. — Zadziwiajace ˛ odkrycie. Niezr˛ecznym gestem poklepał chłopca po ramieniu. Obaj byli troch˛e zakłopotani niespodziewana˛ demonstracja uczu´c Gariona. Stali milczac ˛ i patrzyli, jak marynarze Greldika pochylaja˛ si˛e nad wiosłami, wyprowadzajac ˛ okr˛et z portu. — Dziadku — odezwał si˛e chłopiec po chwili. — Słucham? — Co si˛e naprawd˛e stało z moimi rodzicami? To znaczy, jak zgin˛eli? Wilk spos˛epniał nagle. 207
— Wybuchł po˙zar — odparł krótko. — Po˙zar? — powtórzył Garion. Wyobra´znia cofała si˛e przed straszna my´sla˛ o niewyobra˙zalnym bólu. — Jak do tego doszło? — To niezbyt przyjemna historia — rzekł ponuro Wilk. — Naprawd˛e chcesz wiedzie´c? — Musz˛e, dziadku — o´swiadczył cicho Garion. — Chc˛e si˛e dowiedzie´c wszystkiego. Nie wiem, czemu, ale to bardzo wa˙zne. Wilk westchnał. ˛ — Tak, Garionie. Chyba rzeczywi´scie. No dobrze. Je´sli jeste´s dostatecznie dorosły, by zadawa´c takie pytania, to jeste´s równie dojrzały, by wysłucha´c odpowiedzi. Przysiadł na ławeczce, osłoni˛etej przed zimnym wiatrem. — Chod´z, siadaj — klepnał ˛ desk˛e obok siebie. Garion zajał ˛ miejsce i otulił si˛e płaszczem. — No wiec — starzec poskubał brod˛e. — Od czego tu zacza´ ˛c? — zamy´slił si˛e na chwil˛e. — Twój ród jest bardzo stary — rzekł w ko´ncu. — I jak wiele starych rodów, posiada pewna˛ liczb˛e wrogów. — Wrogów? — zdziwił si˛e Garion. Jako´s nigdy nie przyszło mu to do głowy. — Zwykła rzecz. Gdy zrobimy co´s, co si˛e komu´s nie spodoba, zaczyna nas nienawidzi´c. Uczucie to narasta przez lata i w ko´ncu zmienia si˛e w rodzaj religii. Nienawidza˛ ju˙z nie tylko nas, ale i wszystkiego, co si˛e z nami łaczy. ˛ W ka˙zdym razie, wiele lat temu, wrogowie stali si˛e tak niebezpieczni, z˙ e ciocia Pol uznała, i˙z najlepsza˛ metoda˛ ochrony b˛edzie ukrycie całej rodziny. — Nie mówisz mi wszystkiego — zauwa˙zył Garion. — Nie — przyznał spokojnie Wilk. — Nie mówi˛e. Opowiadam tyle, ile moz˙ esz wiedzie´c. Gdyby´s poznał pewne sprawy, zachowywałby´s si˛e inaczej i ludzie by to zauwa˙zyli. Bezpieczniej b˛edzie, je´sli na pewien czas pozostaniesz zwyczajnym chłopcem. — To znaczy ignorantem — stwierdził oskar˙zycielsko Garion. — No dobrze, ignorantem. Chcesz wysłucha´c całej historii, czy wolisz si˛e kłóci´c? — Przepraszam. — Nie szkodzi — Wilk poklepał chłopca po ramieniu. — Poniewa˙z twoja ciocia i ja jeste´smy w bardzo szczególny sposób spokrewnieni z twoja˛ rodzina,˛ naturalnie zale˙zało nam na waszym bezpiecze´nstwie. Dlatego ukryli´smy ich. — Czy mo˙zna ukry´c cała˛ rodzin˛e? — Nigdy nie była zbyt liczna. Z tych czy innych powodów istniała tylko jej ˙ główna, nieprzerwana linia. Zadnych kuzynów, wujów ani niczego podobnego. Nietrudno ukry´c m˛ez˙ a, z˙ on˛e i jedno dziecko. Robimy to ju˙z od setek lat. Chowa˙ li´smy ich w Tolnedrze, Rivie, Chereku, Drasni, w najró˙zniejszych miejscach. Zyli prosto, na ogół jako rzemie´slnicy, czasem zwykli chłopi — ludzie, na których nikt 208
nie spojrzy po raz drugi. W ka˙zdym razie wszystko szło znakomicie a˙z do wydarze´n, jakie nastapiły ˛ mniej wi˛ecej dwadzie´scia lat temu. Przenie´sli´smy twojego ojca z Arendii do małej wioski w górach wschodniej Sendarii, jakie´s sze´sc´ dziesiat ˛ mil na południowy wschód od Darine. Geran był kamieniarzem. Chyba ci o tym wspominałem. Garion kiwnał ˛ głowa.˛ — Bardzo dawno — potwierdził. — Mówiłe´s, z˙ e go lubiłe´s i odwiedzałe´s co jaki´s czas. Czy moja matka pochodziła z Sendarii? — Nie. Ildera była Algarka,˛ druga˛ córka˛ Wodza Klanu. Twoja ciotka i ja poznali´smy ja˛ z Geranem, gdy osiagn˛ ˛ eli odpowiedni wiek. Nastapiło ˛ to, co zwykle w takich sytuacjach i pobrali si˛e. Ty przyszedłe´s na s´wiat mniej wi˛ecej po roku. — Kiedy zdarzył si˛e po˙zar? — Wła´snie do tego zmierzam. Jeden z nieprzyjaciół twojej rodziny szukał jej przez bardzo długi czas. — Jak długi? — Setki lat. — To znaczy, z˙ e był jakim´s czarodziejem, prawda? — spytał Garion. — Tylko czarodzieje z˙ yja˛ tak długo. — Dysponował pewnymi zdolno´sciami w tej dziedzinie — przyznał Wilk. — Czarodziej jednak nie jest wła´sciwym okre´sleniem. Na ogół nie mówimy tak o sobie. Inni ludzie, owszem, ale my nie my´slimy w ten sposób. To wygodny termin dla tych, którzy naprawd˛e nie rozumieja,˛ na czym to wszystko polega. W ka˙zdym razie twoja ciotka i ja byli´smy akurat daleko, kiedy ten nieprzyjaciel wytropił w ko´ncu Gerana i Ilder˛e. Zjawił si˛e przy ich domu wczesnym rankiem, gdy jeszcze spali. Zablokował drzwi i okna, a potem podło˙zył ogie´n. — Mówiłe´s chyba, z˙ e dom był z kamienia. — Był. Ale mo˙zna spali´c kamie´n, je´sli naprawd˛e ci na tym zale˙zy. Ogie´n jest wtedy bardziej goracy, ˛ nic wi˛ecej. Geran i Ildera wiedzieli, z˙ e w z˙ aden sposób nie wydostana˛ si˛e z płonacego ˛ domu, ale Geran zdołał wybi´c z muru jeden kamie´n, a Ildera wypchn˛eła ci˛e przez otwór na zewnatrz. ˛ Podpalacz na to wła´snie czekał. Chwycił ci˛e i uciekł z wioski. Nigdy si˛e nie dowiedzieli´smy, co planował: zabi´c ci˛e, a mo˙ze zatrzyma´c dla własnych, nieznanych celów. W ka˙zdym razie wtedy wła´snie zjawiłem si˛e na miejscu. Zgasiłem ogie´n, ale Geran i Ildera ju˙z nie z˙ yli. Ruszyłem wi˛ec za tym, który ci˛e porwał. — Zabiłe´s go? — spytał rozgoraczkowany ˛ Garion. — Staram si˛e tego nie robi´c cz˛es´ciej, ni˙z to konieczne. Zabójstwo zbyt mocno zakłóca naturalny bieg rzeczy. Miałem wtedy kilka innych pomysłów, o wiele bardziej nieprzyjemnych ni˙z s´mier´c — jego oczy przypominały odłamki lodu. — Okazało si˛e jednak, z˙ e nie dano mi tej szansy. Cisnał ˛ toba˛ we mnie — byłe´s całkiem male´nki — wi˛ec musiałem ci˛e łapa´c, a on zyskał czas na ucieczk˛e. Zostawiłem ci˛e z Polgara˛ i ruszyłem za nieprzyjacielem. Jak dotad, ˛ nie zdołałem go 209
odszuka´c. — To dobrze — o´swiadczył Garion. Wilk spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Kiedy urosn˛e, sam go znajd˛e — stwierdził chłopiec. — Sam powinienem mu odpłaci´c za to, co uczynił. Wilk popatrzył na niego pos˛epnie. — To mo˙ze by´c niebezpieczne. — Nie szkodzi. Jak ma na imi˛e? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e na razie zachowam t˛e informacj˛e dla siebie. Nie chc˛e, z˙ eby´s rzucał si˛e na co´s, póki nie jeste´s gotów. — Ale powiesz? — Gdy nadejdzie czas. — To bardzo wa˙zne, dziadku. — Tak — mruknał ˛ Wilk. — Rozumiem. — Obiecujesz? — Skoro nalegasz. . . A je´sli nawet nie ja, z pewno´scia˛ powie ci twoja ciotka. Ona odbiera to w ten sam sposób. — A ty nie? — Jestem du˙zo starszy — odparł Wilk. — Inaczej patrz˛e na pewne sprawy. — Ja nie jestem jeszcze tak dojrzały — oznajmił Garion. — Nie potrafi˛e robi´c tych innych rzeczy, które planowałe´s, wi˛ec musz˛e go zwyczajnie zabi´c. Wstał i zaczał ˛ chodzi´c tam i z powrotem. Wrzał z gniewu. — Nie przypuszczam, bym zdołał ci˛e skłoni´c do rezygnacji z tego planu — powiedział Wilk. — My´sl˛e jednak, z˙ e po wszystkim zobaczysz t˛e spraw˛e w całkiem innym s´wietle. — Nie sadz˛ ˛ e. — Przekonamy si˛e. — Dzi˛ekuj˛e, z˙ e mi powiedziałe´s, dziadku — rzekł Garion. — Pr˛edzej czy pó´zniej i tak by´s si˛e dowiedział. Lepiej usłysze´c to ode mnie ni˙z od kogo´s, kto mógłby ci przedstawi´c zniekształcony obraz. — Mówisz o cioci Pol? — Polgara nie okłamałaby ci˛e s´wiadomie. Ale odbiera pewne sprawy w sposób bardziej osobisty, co czasem ubarwia ocen˛e. Ja staram si˛e przyjmowa´c wszystko z punktu widzenia wielu, wielu lat — za´smiał si˛e sucho. — Biorac ˛ pod uwag˛e okoliczno´sci, chyba inaczej nie mog˛e. Garion spojrzał na starca, którego siwe włosy i broda ja´sniały w promieniach porannego sło´nca. — Jak to jest, kiedy z˙ yje si˛e wiecznie, dziadku? — zapytał. — Nie wiem — odparł Wilk. — Nie jestem wieczny. — Wiesz, o co mi chodzi.
210
— Sposób bycia nie zmienia si˛e specjalnie. Wszyscy z˙ yjemy tyle, ile potrzeba. Ja akurat mam do zrobienia co´s, co zajmuje bardzo wiele czasu — wstał nagle. — Zeszli´smy na ponure tematy — stwierdził. — To, co robimy, jest bardzo wa˙zne, prawda, dziadku? — W tej chwili to najwa˙zniejsza rzecz na s´wiecie. — Boj˛e si˛e, z˙ e niewiele zdołam pomóc. Wilk przyjrzał mu si˛e z powaga˛ i objał ˛ ramieniem. — Mam wra˙zenie, z˙ e zanim wszystko dobiegnie ko´nca, prze˙zyjesz spora˛ niespodziank˛e, Garionie — powiedział. Potem spogladali ˛ ponad dziobem na o´snie˙zone brzegi Chereku, przesuwaja˛ ce si˛e za prawa˛ burta,˛ gdy popychany wiosłami okr˛et płynał ˛ na południe — do Camaaru i tego, co czekało dalej. Tu ko´nczy si˛e Belgariady Ksi˛ega Pierwsza. Ksi˛ega Druga, Królowa magii, odkryje gro´zna,˛ magiczna˛ moc Gariona i wi˛ecej szczegółów o jego dziedzictwie, które jest praprzyczyna˛ tej wyprawy.
211