ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA GOŁĘBIA O DWÓCH PAZURACH PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW Przełożył: JAN JACKOWSKI
Słowo od Alfre...
39 downloads
397 Views
1MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA GOŁĘBIA O DWÓCH PAZURACH PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW Przełożył: JAN JACKOWSKI
Słowo od Alfreda Hitchcocka
Cześć, nazywam się Alfred Hitchcock. Jestem z zawodu pisarzem i reżyserem filmowym. Piszę książki pełne najróżniejszych tajemnic i zagadek. Niektóre z nich posłużyły mi jako scenariusze do filmów. Nie będę was jednak zanudzał teraz pisaniem o sobie. Jeśli wspomniałem o tym, że jestem autorem dziwnych książek i nie mniej fantastycznych filmów, to tylko dlatego, że to właśnie jest powód, dla którego, jak mi się zdaje, tak bardzo interesują mnie za każdym razem tajemnicze przygody moich trzech młodych przyjaciół. Muszę zaznaczyć od razu, że nie uważam, aby w owe przygody wplątywał ich czysty przypadek. W każdym razie nie jest to wyłącznie sprawa gry losu. Weźmy dla przykładu ostatnią przygodę, którą oni sami nazwali „Tajemnicą gołębia o dwóch pazurach”. Rozpoczęła się ona od dziwnego, zupełnie przypadkowego spotkania. Gdyby moim chłopcom brakowało tego, co tak ich wyróżnia spośród tysięcy rówieśników, potraktowaliby owo spotkanie całkiem obojętnie i szybko o nim zapomnieli. Ale oni nie zwykli przepuszczać takich okazji! Natychmiast dostrzegli kryjącą się w tym wydarzeniu tajemnicę i postanowili ją wyjaśnić. Dotąd nie ustawali w tropieniu różnych dziwacznych poszlak i śladów, dopóki wszystkie elementy nie poukładały się w jeden zgrabny obrazek. A że po drodze wpadali w różne groźne zasadzki i sytuacje? No cóż, można by powiedzieć, że to jest ich specjalność... Oni sami nazywają siebie Trzema Detektywami. Spróbuję powiedzieć parę słów o każdym z nich. Oto ich imiona i nazwiska: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews. Wszyscy mieszkają w Rocky Beach, małym miasteczku odległym o kilkanaście kilometrów od Santa Monica i położonym w południowej Kalifornii, tuż nad brzegiem Pacyfiku. Przywódcą całej trójki jest Jupiter Jones, na którego wszyscy wołają Jupe. Jest raczej niskiego wzrostu i trochę gru... no, powiedzmy, niezbyt szczupły. Może nieco otyły. 2
Przypuszczam, że on sam wolałby określenie „krępy”. Jak by nie było, jest to chłopak odznaczający się doskonałą pamięcią, zdolnością dedukcyjnego myślenia i niezwykłą spostrzegawczością. Te uzdolnienia, wsparte absolutną nieustępliwością w dochodzeniu prawdy, czynią z niego doskonałego detektywa. Drugi Detektyw, czyli Pete Crenshaw, jest wysoki i smukły. Jako urodzony sportowiec uwielbia grać w baseball, pływać i jeździć na rowerze. Bardzo lubi zwierzęta, ma doskonałe poczucie humoru i jest o wiele skromniejszy niż Jupe. Nie przepada za nadstawianiem bez potrzeby własnego karku, ale zdarza się, jak sami zobaczycie, że czasami okoliczności zmuszają go do tego. Trzeci Detektyw, Bob Andrews, odpowiada za dokumentację i analizy. Jest inteligentnym chłopcem lubiącym się uczyć, choć czasami przydałoby mu się trochę więcej śmiałości. Zazwyczaj ma przy sobie notes, w którym zapisuje swoje spostrzeżenia przy pomocy własnego, wymyślonego przez siebie szyfru. Przypuszczam, że w przyszłości wybierze zawód dziennikarza. Myślę, że wiecie już, kim są i jak wyglądają Trzej Detektywi, czas więc najwyższy, abyście sami włączyli się w ich przygody, a przy okazji poznali też parę innych, niezwykłych i malowniczych postaci. Przyrzekam, że nie zabraknie ich na kartach niniejszej książki! Wasz Alfred Hitchcock
Rozdział 1
Facet z tikiem — Głosuję za hamburgerem w „Koniku Morskim” — zawołał Pete Crenshaw do pedałujących za nim dwóch przyjaciół. Był początek letnich wakacji. Jupiter Jones, Bob Andrews i Pete, czyli Trzej Detektywi, spędzili większą część dnia na pływaniu i opalaniu się na ich ulubionej plaży i wracali właśnie ciągnącą się wzdłuż oceanicznego wybrzeża drogą do Rocky Beach, małego miasteczka położonego w południowej Kalifornii, o kilkanaście kilometrów od Santa Monica. Bob natychmiast zaakceptował propozycję i mocniej nacisnął na pedały swego bike’a, aby zrównać się z Pete’em. Pierwszy Detektyw, Jupiter Jones, podszedł do niej z właściwą sobie metodycznością. Z jednej strony pomysł zatrzymania się koło baru, stojącego na szczycie najbliższego wzniesienia, wydał mu się pociągający, czuł się już bowiem zmęczony i koszulka lepiła mu się do pleców. Nigdy zresztą nie znajdował wielkiego upodobania w czysto fizycznym wysiłku, przedkładając nadeń wysiłek umysłowy. Z drugiej jednak zdawał sobie sprawę z tego, że... waży odrobinę za dużo, przynajmniej jak na swój wzrost. Słyszał nawet, jak dwóch czy trzech chłopców u szkole nazywało go grubasem. Postanowił coś z tym wreszcie zrobić w nadchodzącym lecie, tak aby zrzucić do nowego roku szkolnego przynajmniej ze dwa kilogramy. Wspinając się mozolnie pod górę, starał się przeanalizować tę kwestię nieco głębiej. Była trzecia po południu i od śniadania upłynęło już sześć godzin. W tym czasie sporo pływał, przejechał kilkanaście kilometrów na rowerze i z pewnością jego organizm spalił sporą ilość kalorii... A poza tym, był głodny. — Okay! — krzyknął do jadących przed nim chłopców. — Niech będzie ten „Konik Morski”. Jak zwykle o tej porze dnia barek był prawie pusty. Trzej Detektywi znaleźli miejsce przy oknie wychodzącym na autostradę. Pete rozparł się wygodnie na krześle, a Bob za4
brał się do przeglądania jadłospisu. Jupe natomiast zaczął z uwagą przyglądać się kilku przebywającym w barze gościom. Było to jego ulubione hobby: wyciągnąć jak najwięcej wniosków o ludziach na podstawie wyrazu ich twarzy, ubioru czy zachowania. Jego uwagę przyciągnął zwłaszcza szczupły i niewysoki mężczyzna, mogący mieć około metra sześćdziesięciu pięciu wzrostu. Ubrany był w ciemny garnitur, białą koszulę rozpiętą pod szyją i czarne półbuty z ostrymi szpicami. Jak na swój wzrost miał zaskakująco duże stopy. Po wystającym mu z kieszeni programie wyścigowym Jupiter odgadł, że był hazardzistą, obstawiającym wyścigowe konie. Siedzący przy kontuarze nad filiżanką kawy mężczyzna bez przerwy obracał się na wysokim stołku i rzucał nerwowe spojrzenia w stronę widocznej za oknem autostrady. Za każdym razem wyciągał rękę i kładł ją na sporym, kwadratowym pudle leżącym na sąsiednim stołku, tak jakby chciał się upewnić, czy ono jest tam nadal. Pudło owinięte było szczelnie kawałkiem przezroczystej gazy, a jego rogi zgrabnie oklejono szeroką taśmą. Jupiter obrócił lekko głowę tak, aby móc obserwować jadące drogą samochody i jednocześnie widzieć kącikiem oka mężczyznę w ciemnym ubraniu. Niemal bezgłośnie przejechało kilka eleganckich aut, które nie wzbudziły zainteresowania mężczyzny. W chwilę potem uszu Jupe’a dobiegł narastający, głośniejszy warkot jakiegoś większego samochodu. Mały człowieczek zerwał się ze stołka i z napięciem w oczach zaczął wpatrywać się w okno. Na drodze ukazała się kempingowa półciężarówka. Facecik wrócił na swoje miejsce. Ten człowiek wyczekuje jakiegoś dużego pojazdu, pomyślał Jupe. Ciężarówki albo dostawczego pikapa, ale nie turystycznego domku na kołach. Kelnerka postawiła przed chłopcami zamówione przez nich hamburgery. Jupe odłożył na bok połówkę bułki zakrywającej kanapkę od góry, aby zredukować w ten sposób porcję groźnych węglowodanów, a potem znowu spojrzał na faceta w ciemnym ubraniu. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę. W tym momencie wydarzyło się coś dziwnego. Mężczyzna mrugnął do niego. Jupe uśmiechnął się odruchowo. Uśmiech ten musiał się wydać nieznajomemu zachęcający, bo naraz ujął w obie ręce kwadratowe pudło i zbliżył się do stołu, przy którym siedzieli Trzej Detektywi. — Prosto z plaży, co chłopaki? — samo pytanie było najzwyklejszą w świecie przyjacielską zaczepką, jednak sposób, w jaki zostało zadane, wydawał się wskazywać na jakieś ukryte w nim, tajemnicze znaczenie. Ponieważ wypowiadając je mężczyzna puścił jednocześnie oko. — Tak — Pete uśmiechnął się, mimo że miał usta wypchane hamburgerem. — Popływaliśmy sobie u Willsa. — U Willsa? — powtórzył za nim nieznajomy. — No, to nic dziwnego, że jesteście 5
głodni. Jeszcze jedno perskie oko. W odzywce stojącego przed nimi faceta nie było nic szczególnie zabawnego, ale Trzej Detektywi nie mogli się powstrzymać od ryknięcia zdrowym śmiechem. To, co nieznajomy mówił, było bez znaczenia, ale owo mrugnięcie na końcu nadało jego słowom charakter dowcipu. Mężczyzna odpowiedział im również uśmiechem. — Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że się przysiądę? — zapytał. I znowu mrugnął prawym okiem. Jupe przesunął się bliżej okna i mężczyzna usiadł obok niego, stawiając jednocześnie pudło na podłodze obok siebie. — Nazywam się Stan — posłał chłopcom kolejne dwuznaczne mrugnięcie. Teraz wszyscy trzej przedstawili się nowemu znajomemu. — Miło mi was poznać — powiedział uprzejmie, a Jupe nie zauważył, czy puścił oko po wypowiedzeniu tych słów. Słysząc narastający hałas, pochodzący od jakiegoś ciężkiego pojazdu, Stan zerwał się z ławy i zaczął z nerwowym napięciem wyglądać na autostradę. Przejechała cysterna z olejem napędowym i Stan usiadł z powrotem na swoim miejscu. — Stan to jest skrót od Staniey — odezwał się po chwili. — Ale wszyscy nazywają mnie Tikiem. Domyślam się, że wiecie, dlaczego. Mimo iż mężczyzna mrugnął również tym razem, żaden z chłopców nie miał ochoty do śmiechu. Było jasne, że owe skurcze prawego oka nie były przez Staną zamierzone i że nie dawał on w ten sposób nic do zrozumienia. Po prostu nie miał na nie żadnego wpływu. Był to zwyczajny nerwowy tik. Bob poczuł nawet wobec niego coś w rodzaju przyjaznego współczucia. A kiedy Stan przywołał kelnerkę i wręczył jej dziesięciodolarowy banknot, wszyscy trzej posłali mu jeszcze przyjaźniejsze spojrzenia. — Ci chłopcy ucztują dziś na mój rachunek — oświadczył kelnerce, a potem przymrużył prawą powiekę. — Płacę za wszystko. Jeszcze jedno perskie oko. Kelnerka oparła dłonie na biodrach i popatrzyła na niego podejrzliwie. Prawdopodobnie miała po dziurki w nosie podpitych facetów, którzy próbowali brać ją na bajer. Kiwnęła jednak dłonią, wzięła pieniądze i odeszła z powrotem do bufetu. Chłopcy podziękowali Tikowi za jego uprzejmy gest. Przez kilka minut drogą nie przejeżdżała żadna ciężarówka i wszyscy odprężyli się. Jupe dokończył hamburgera i gratulował sobie w duchu pozostawienia na talerzu prawie połowy swojej porcji. Ten mały sukces zachęcił go do popisania się swoimi umiejętnościami. — Jak się panu mieszka w Santa Monica? — zapytał znienacka nowego znajomego. 6
Tik aż podskoczył na krześle. Wyciągnął machinalnie rękę i poklepał stojące obok pudło. Przez dobrych parę sekund jego prawa powieka podnosiła się i opadała niczym migawka fotograficznego aparatu. — Skąd wiesz, gdzie mieszkam? — zapytał ochrypłym głosem. Jupiter nie zamierzał go przestraszyć, toteż uśmiechnął się uspokajająco. — To tylko taka zabawa — wyjaśnił. — Kiedy tu przyjechaliśmy, na parkingu stały trzy samochody. Na przednim siedzeniu jednego z nich leżał pluszowy miś, pomyślałem więc, że jego właścicielką musi być pani, która siedzi tam, pod ścianą. Do dachu drugiego przywiązana była deska surfingowa. — Pierwszy Detektyw dyskretnie wskazał dobrze zbudowanego, opalonego na brąz młodzieńca, który pociągał przy bufecie coca-colę. — On jest jedyną osobą w tym barze wyglądającą na amatora ślizgania się po grzbietach fal. No a pod numerami na tablicy rejestracyjnej trzeciego samochodu było nazwisko dealera z Santa Monica, pomyślałem więc, że auto musi należeć do pana. Przez chwilę Tik patrzył na Jupe’a w milczeniu. — Rozumiem — powiedział w końcu. — To taka zabawa w zgadywanie. Jednym słowem, bawisz się w detektywa. — No, tak naprawdę, to niezupełnie — odparł Jupe. Nie czuł się dotknięty uwagą nieznajomego. Po prostu doszedł do wniosku, że powinien, również w imieniu Boba i Pete’a, wyjaśnić mu dokładnie, czym zajmuje się cała trójka. — My rzeczywiście jesteśmy detektywami. Mamy nawet własną agencję Trzech Detektywów. Nie czekając na odpowiedź wyciągnął z kieszeni na piersi wizytówkę firmy i wręczył Tikowi. Sam wydrukował ją na starej prasie drukarskiej, którą jego wuj Tytus kupił kiedyś i przywiózł do swej składnicy złomu. Na wizytówce można było przeczytać: TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw...... Jupiter Jones Drugi Detektyw....... Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy.... Bob Andrews
Na odwrocie wypisany był jeszcze numer telefonu Kwatery Głównej, znajdującej się na terenie składnicy złomu. Tik uważnie zapoznał się z treścią karty. — Co oznaczają te znaki zapytania? — zwrócił się do Jupe’a. — Nie wyjaśnione tajemnice, nie rozwiązane zagadki — odparł Jupe. — One pełnią rolę czegoś w rodzaju znaku firmowego — dodał Bob. Tik skinął głową i zamrugał prawym okiem, chowając jednocześnie wizytówkę do 7
kieszeni. — Czy zdarza się wam wiele takich... — zaczął. Nie dokończył jednak swego pytania. Jupe mógł się tylko domyślać, czy miał zamiar powiedzieć „wiele tajemnic”, „dochodzeń” czy może „osób, zgłaszających się ze swoimi problemami”. Tik poderwał się znowu i wlepił wzrok w okno. Jupe usłyszał daleki, niewyraźny szum zdezelowanego motoru. W chwilę potem zobaczył wspinającą się na wzgórze zieloną furgonetkę, która grzechocząc zaworami minęła bar i pomknęła dalej. Kierowca wyglądał na Japończyka. Jupe odwrócił się od okna, aby rzucić okiem na Tika. Po ubranym na ciemno faceciku nie było już jednak śladu. Jupe zobaczył jeszcze jego plecy znikające w wyjściu. Tik błyskawicznie wyskoczył na dwór i popędził przez parking. Jako pierwszy zareagował Pete. Dzięki uprawianiu sportu miał on szybszy refleks niż pozostała dwójka. Porwał z podłogi kwadratowe pudło i pognał za jego właścicielem. — Hej, niech pan zaczeka! — krzyknął. — Zapomniał pan... Nie zdążył go jednak dopędzić. Kiedy biegł przez parking, dwudrzwiowy czarny sedan Staną zwanego Tikiem wyjechał z piskiem opon na autostradę i na pełnym gazie pomknął za zieloną furgonetką. Pete wrócił do baru i położył pudło na stole. Wszyscy trzej usiedli na swoich miejscach i zaczęli mu się przyglądać. Jak zawsze w sytuacjach wymagających intensywnego myślenia, Jupe zabrał się do miętoszenia dwoma palcami dolnej wargi. Twierdził, że pomaga mu to skoncentrować się, jak należy. Bob jako pierwszy przerwał kłopotliwe milczenie. — Oddajmy je lepiej kelnerce — powiedział. — Ten Tik na pewno wróci tu po nie. Zdaniem Pete’a propozycja była całkiem sensowna, ale Pierwszy Detektyw nie przestawał skubać dolnej wargi. Mały człowieczek, a zwłaszcza jego podniecenie na widok zielonej furgonetki, zbytnio rozpaliły jego ciekawość. Instynktowna dociekliwość nie pozwalała Jupe’owi pozostawić żadnej zagadki bez rozwiązania. Także teraz miał pewność, że Trzem Detektywom napatoczyła się sprawa, która zapowiadała się na niezmiernie intrygującą tajemnicę, domagającą się wyjaśnienia. — Głosuję za tym, żebyśmy zabrali to pudło do Kwatery Głównej — powiedział — a potem rozejrzeli się za panem Tikiem, jeżeli przedtem sam się nie zgłosi. Ma przecież naszą wizytówkę z numerem telefonu i... W tym momencie Jupe zauważył, że Pete zamierza zgłosić jakieś zastrzeżenia. Drugi Detektyw nie miał zbytniego zamiłowania do ryzykownych przedsięwzięć. — A zresztą — dokończył szybko — Tik nie zostawił pudła przy bufecie, którego dogląda kelnerka, tylko przy naszym stoliku. Można by nawet powiedzieć, że nam je powierzył... 8
— Można by też powiedzieć, że spiesząc się tak okropnie, zapomniał je zabrać — zauważył Pete, który nie miał jednak wątpliwości, że propozycja Jupe’a zostanie przyjęta. Jupe był przecież nie kwestionowanym przywódcą całej trójki. Dlatego właśnie został Pierwszym Detektywem. W pół godziny później chłopcy siedzieli już w swej Kwaterze Głównej w Składnicy Złomu Jonesów. Kwaterę tę urządzili w liczącej dziesięć metrów długości mieszkalnej przyczepie, którą wuj Jupe’a, Tytus Jones, kupił dawno temu i nie znalazł na nią nowego nabywcy. Chłopcy stopniowo składali wokół niej wielkie kawały złomu, aż wreszcie stała się zupełnie niewidoczna z terenu składnicy. Aby się do niej dostać, trzeba było użyć któregoś ze znanych tylko im sekretnych wejść. Wnętrze urządzone było niczym małe biuro. Stało tam biurko, stara szafa z szufladkami, był też telefon, za który chłopcy płacili pieniędzmi zarobionymi przy dorywczych pracach na złomowisku, zlecanych przez wuja Tytusa i ciocię Matyldę. Pete, który przywiózł pudło na swoim rowerze, postawił je teraz na biurku. — No dobra — powiedział. — Macie to tajemnicze pudło, które nie należy do nas. Co chcecie z nim zrobić? Otworzyć je? Jupe poruszył się niespokojnie w obrotowym fotelu za biurkiem, a potem ze skruszoną miną potrząsnął głową. — Myślę, że nie mamy prawa tego zrobić — powiedział. — Obawiam się, że będziemy musieli po prostu... Nagle urwał w pół zdania i pochylił się do przodu, a potem przystawił ucho do okrywającej pudło gazy. W tym momencie jego obaj koledzy usłyszeli to także. Cichy odgłos przypominający trzepotanie skrzydeł. Wewnątrz pudła musiała znajdować się jakaś żywa istota. — No cóż — odezwał się Pete. — Teraz nie mamy już wyboru. Będziemy musieli zajrzeć do środka. Pete Crenshaw odznaczał się szczególną troską o zwierzęta. Miał zwyczaj znosić do domu zbłąkane psy i koty. Kiedy jednak pewnego razu przyprowadził konia, który wędrował bez opieki wzdłuż autostrady, jego mama stanowczo oświadczyła, że musi rozstać się z tym nałogiem przygarniania wszystkich czworonogów, jakie tylko mu się nawiną. W każdym razie Pete z pewnością nie mógłby zasnąć z myślą, że zostawił zwierzątko zamknięte w jakimś pudle. Podszedł więc śmiało do biurka i zerwał taśmę oklejającą rogi pudła, a potem rozwinął gazę. Oczom chłopców ukazała się metalowa klatka. W środku znajdował się gołąb. Był to piękny ptak o lśniącym, bogatym upierzeniu i szerokim, wachlarzowatym ogonie. Jego ciemnoszare pióra były tak błyszczące, że aż mieniły się błękitnawym odcieniem. 9
Jupiter natychmiast zauważył u niego coś, co można było wziąć za znak szczególny. Brakowało mu jednego pazura. Miał trzy pazurki na prawej nodze, ale tylko dwa na lewej. — Nie możemy go zostawić w takiej maleńkiej klatce — stwierdził stanowczo Pete. — Jeżeli mamy zamiar przechować go przez jakiś czas, a przypuszczam, że tak zrobimy, musimy mu znaleźć jakieś większe, wygodniejsze pomieszczenie. Jupe kiwnął głową. — Potrzeba do tego sześciu drewnianych listew — powiedział — oraz rolki drucianej siatki, gwoździ i młotka. W ciągu para minut Trzej Detektywi znaleźli na złomowisku wszystko, co było potrzebne. Jupe, który miał wyjątkową smykałkę do takich robótek, zabrał się natychmiast do dzieła w urządzonym pod gołym niebem warsztacie. Szybko zbił z listew spiczastą ramę o trójkątnej podstawie, a potem dopasował do niej drucianą siatkę i poprzybijał ją gwoździkami. W parę minut duży, bezpieczny i wygodny domek dla gołębia był gotowy. Zanim Pete zdążył przynieść ptaka z Kwatery Głównej, Jupe skoczył do domu po torbę ze śrutowaną kukurydzą, którą ciocia Matylda karmiła zwykle kaczki w miejskim parku, a Bob zakręcił się za miseczką na świeżą wodę. — No, rozgość się tutaj — powiedział Pete wpuszczając ostrożnie gołąbka do nowego pomieszczenia. Chłopcy odnieśli wrażenie, że ptak czuje się w nim zupełnie dobrze. Zaczął dziobać kukurydzę, potem umoczył dziób w wodzie, wreszcie podskoczył kilka razy, trzepocząc skrzydłami, usadowił się w rogu klatki i schował głowę pod skrzydło. Tak jakby chciał dać do zrozumienia, że na dziś koniec zajęć. Był już najwyższy czas, aby Trzej Detektywi doszli do takiego samego wniosku. Zostawili więc gołębia w warsztacie, który znajdował się na uboczu, w kącie składnicy, oddzielonym od ulicy wysokim parkanem, po czym Bob i Pete wskoczyli na rowery i pojechali do siebie. Jupe zaś przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie mieszkał w małym domku razem z wujem i ciocią, którzy przygarnęli go do siebie, gdy jako mały jeszcze chłopiec został sierotą. Następnego ranka Jupe wcześnie wyskoczył z łóżka. Szybko wciągnął na siebie ubranie i popędził do składnicy. Sklecona wczoraj klatka znajdowała się na miejscu w warsztacie, troskliwie przykryta daszkiem z jakiejś zardzewiałej blachy. Piękny, lśniący, szarobłękitny ptak kręcił się wesoło dziobiąc kukurydzę. Jupe przyklęknął i przycisnął nos do drucianej siatki. — Ciekawe, skąd ty jesteś? — zamyślił się głośno. — Dlaczego ten pan Tik trzymał cię w tamtym pudełku? I czemu był taki nerwowy? 10
W tej historii musi się kryć jakaś tajemnica, przemknęło mu przez głowę. W tej samej chwili zobaczył coś, co uczyniło gołębia jeszcze bardziej tajemniczą istotą. Bardziej, niż Jupe mógł się spodziewać. Gołąb, któremu właśnie się przyglądał, miał trzy pazurki na każdej nodze.
Rozdział 2
Miłośniczka śpiewających ptaków — To jest wyścigowy gołąb pocztowy — powiedział Bob. — To znaczy oba, i ten, i tamten. Zaraz po odkryciu nowego gołębia w klatce Jupe zadzwonił do swych przyjaciół detektywów, ale obaj byli zajęci, toteż cała trójka mogła się zebrać w Kwaterze Głównej dopiero po lunchu. Bob Andrews, któremu tego ranka wypadł dyżur — w miejskiej bibliotece w Rocky Beach, przyniósł stamtąd ilustrowaną książkę o gołębiach. I właśnie teraz demonstrował swym kolegom barwną fotografię pocztowego gołębia rasy belgijskiej. Jupe przyjrzał się obrazkowi, porównując go z żywym okazem, który kręcił się po stojącej na biurku małej klatce. — Tak, Bob, masz rację — powiedział. — Oba egzemplarze są identyczne. Jedyną różnicą jest ten brakujący pazurek u gołębia, którego mieliśmy tu wczoraj. Rzeczywiście chodzi o pocztowego gołębia tej rasy. Zamknąwszy książkę Jupe oddał ją Bobowi. Pete włożył palec między pręty klatki i delikatnie pogłaskał gołębia po skrzydełku. Ptakowi najwyraźniej podobała się ta pieszczota, bo popatrzył na Pete’a bystrym wzrokiem, tak jakby oczekiwał czegoś więcej. — Takie przypadki przytrafiają się im całkiem często — powiedział Pete. — Nie zwróciliście na to uwagi? Mnóstwu dzikich gołębi, które latają w strefie przybrzeżnej, brakuje pazurów. Pierwszy Detektyw kiwnął z roztargnieniem głową. Zdawał sobie sprawę, że aż dotąd nie interesował się zbytnio gołębiami, ale nie widział też powodu, dla którego miałby przyznawać się do tego swym przyjaciołom. — Przycinają sobie palce w jakichś kratach — powiedział pewnym siebie głosem. — Albo padają ofiarą wypadków, uderzając o inne przeszkody, zbudowane przez ludzi. Nie mogąc pozbyć się pewnego zakłopotania Jupe popatrzył na Boba, który siedział 12
z nosem w książce o gołębiach. — I co tam piszą o tych skrzydlatych listonoszach? — zapytał. — Że biorą udział w zawodach. Hoduje się je specjalnie w tym celu. A ich hodowcy i treserzy, tak jak trenerzy wyścigowych koni, są w stanie rozpoznać i wyłowić swojego gołębia spośród setek innych. Na chwilę Bob pogrążył się znowu w książce, a potem podniósł głowę i opuścił okulary prawie na czubek nosa. — To nie do wiary — powiedział. — Właściciele wyjmują je z gołębnika, wkładając do wiklinowych koszyków albo drucianych klatek i przewożą, czasami nawet na odległość siedmiuset albo dziewięciuset kilometrów. Tam wypuszczają je na wolność i gołębie ścigają się, który prędzej wróci do domu. Najszybsze z nich osiągają prędkość prawie stu kilometrów na godzinę. Żaden z nich nigdy nie ginie. I wszystkie od razu wiedzą, w którą stronę powinny lecieć, aby dotrzeć do domu, bez względu na to, gdzie zostaną wywiezione albo skąd pochodzą. — Jest to narodowy sport Belgów — dodał, zajrzawszy na chwilę do książki. — Pewnego razu pocztowy gołąb został włożony do koszyka i umieszczony w ciemnej ładowni statku, który zawiózł go do Indochin. Po dwudziestu czterech dniach, przebywszy ponad dziesięć tysięcy kilometrów, gołąb przyleciał z powrotem do Belgii. Pokonał zupełnie sobie nie znane obszary. — Pokaż no — powiedział Pete sięgając po książkę, a potem zaczął ją przeglądać w milczeniu. — Ej, chłopaki, to jest nie z tej Ziemi — odezwał się po dłuższej chwili. — Takie gołębie mogą być wykorzystywane jako posłańcy. I to od najdawniejszych czasów. Juliusz Cezar korzystał z gołębiej poczty przy podbijaniu Galii. Od wielu lat używa jej też amerykańska armia. Na przykład podczas wojny koreańskiej. Gołębie przenosiły też regularnie lotniczą pocztę między Los Angeles i Catalina Island. Jupe, wiedziałeś o tym wszystkim? Pierwszy Detektyw nie odpowiedział. Zajęty był właśnie miętoszeniem dolnej wargi. — Pytanie brzmi: jak? — odezwał się po chwili. — Po pierwsze, jak? A po drugie, po co? — W tej książce piszą, że tak naprawdę nikt nie wie, jak ptaki odnajdują drogę do domu — powiedział Bob, a potem wziął książkę z rąk Pete’a. — Problem ten był badany w Cornell University w Ithaca, gdzie stwierdzono tylko, że może on mieć jakiś związek z ciśnieniem atmosferycznym. Gołębie są nadzwyczaj wrażliwe na najdrobniejsze zmiany ciśnienia, a także na dźwięki. Ale posłuchajcie, co na ten temat powiedział pewien profesor: „Instynkt gołębi, pozwalający im wrócić do domu, można by zrozumieć tylko w jeden sposób, a mianowicie zamieniając się samemu w gołębia, przyjmując jego 13
wrażliwość i sposób odczuwania, a także myślenia”. Przez dłuższą chwilę Bob wpatrywał się w pięknego, lśniącego ptaka, tak jakby próbował dociec, jak by się czuł, gdyby się zamienił w gołębia. Jupiter potrząsnął głową. — Nie chodziło mi o to, w jaki sposób i dlaczego gołębie znajdują drogę do domu — powiedział. — Myślałem o tym, jak ten gołąbek dostał się do klatki, którą zrobiliśmy dla gołębia z dwoma pazurami zostawionego nam przez pana Tika. Kto podmienił je w nocy? I skąd się dowiedział, gdzie tamten gołąb się znajduje? I wreszcie, po co to zrobił? — Nie mam zielonego pojęcia — stwierdził Pete głaszcząc delikatnie piórka ptaka. Gołąb odpowiedział mu cichutkim gruchaniem, niczym mruczący z zadowolenia kot. — Musimy dać mu jakieś imię — dodał po chwili. — Będzie się nazywał Cezar, dobra? — Możliwość numer jeden — zaczął zastanawiać się głośno Pierwszy Detektyw, który robił tak często wtedy, gdy coś mocno go intrygowało. — Tik osobiście podmienił ptaki. Miał wizytówkę z naszymi nazwiskami, a my jesteśmy przecież dobrze znani w Rocky Beach. — Jupe nie widział żadnego powodu, aby udawać skromnisia. — Wystarczyło mu zapytać pierwszego lepszego przechodnia, gdzie mieszka Jupiter Jones. — No, powiedzmy, prawie pierwszego lepszego — zgodził się Pete. — Możliwość numer dwa — ciągnął Jupe. — Człowiek w zielonej furgonetce, za którą popędził ten Tik, mógł zatrzymać się gdzieś po drodze i zobaczyć, że Pete wiezie pudło na swoim rowerze. A potem pojechać naszym śladem aż tu. Choć muszę przyznać, że nie zauważyłem żadnego samochodu jadącego za nami. Rzekłszy to, Jupe popatrzył ponuro na gruchającego Cezara, tak jakby chciał mu przypisać część winy za to, że nie prowadził dokładnej obserwacji. Potem jednak rozjaśnił się trochę. — Co my właściwie wiemy na temat Tika czy tego faceta z furgonetki? — zapytał. — Jeśli chodzi o Tika, to nie znamy nawet jego nazwiska, przypuszczamy tylko, że mieszka w Santa Monica. Ruszył z parkingu tak ostro, że udało mi się złapać tylko litery z jego tablicy rejestracyjnej: MOK. A tablica zielonej furgonetki była tak ubłocona, że nie mogłem nic z niej odczytać. Zdaje się, że jesteśmy w ślepym zaułku... Z wyjątkiem jednej tylko rzeczy. — Jakiej? — zapytał Pete, całkowicie świadom tego, że do końca życia nie zdołałby dogonić Jupe’a w jego umiejętności szybkiego analizowania różnych spraw. — Tych gołębi. Bo nie są to takie sobie zwykłe ptaszki, hodowane w pierwszym lepszym gołębniku. W tym przypadku mamy do czynienia z troskliwie wyselekcjonowanymi i świetnie wytresowanymi wyścigowymi gołębiami. Tak, jak się selekcjonuje i trenuje wyścigowe konie, jak sam powiedziałeś, Bob. Ludzie, którzy się tym zajmują, znają się nawzajem. Musi istnieć jakiś klub albo stowarzyszenie, gdzie moglibyśmy dowie14
dzieć się czegoś o tych dwóch. Nie zwlekając Jupe sięgnął po specjalny tom książki telefonicznej, ułożony według klucza tematycznego. — Gdyby się nam udało nawiązać kontakt z jakimś treserem albo hodowcą, mógłby on rozpoznać tego ptaka... — Cezara — przerwał mu Pete. — On ma na imię Cezar. — ...i powiedzieć nam, czyją jest własnością. Otwarłszy książkę, Jupe zaczął ją szybko kartkować. — „G” jak gołąb — mruknął odwracając żółte stronice. — „K” jak klub. „S” jak stowarzyszenie. „T” jak towarzystwo. Hmmm. Przez dobrą minutę przebiegał oczami coraz to inne kolumny, nie odzywając się ani słowem. — A może... — odezwał się w końcu tonem, w którym pobrzmiewało uczucie zawodu — ...może zobaczę jeszcze pod „H”, jak hobbystyczne sklepy. Zdaje się, że zostało już tylko to. — Jest jeszcze miss Melody — podsunął Bob. — Kto to taki? — zapytał Jupe podnosząc głowę znad książki telefonicznej. — To pewna pani, która czasami przychodzi do mojej biblioteki. I za każdym razem wypożycza książki o ptakach. Ma na tym punkcie strasznego fioła. Rozmawiałem z nią raz i dowiedziałem się, że jest prezeską towarzystwa, które nazywa się „Nasi Skrzydlaci Przyjaciele”. Jupe zamknął żółtą książkę telefoniczną i odłożył ją na półkę. — To jest rzeczywiście szansa — powiedział. — Bo jeżeli mieszka tu gdzieś niedaleko jakiś specjalista od gołębi, ona mogłaby coś o nim wiedzieć. Ale nie znasz adresu tej pani? — Nie — odparł Bob przecierając okulary. — Z tym że gdyby nie mieszkała w Rocky Beach, nie mogłaby się zapisać do naszej biblioteki. Wiem, że ma na imię Maureen. Maureen Melody. Pamiętam to z jej karty bibliotecznej. Jupe w jednej chwili odszukał panią Melody w książce telefonicznej Rocky Beach. Mieszkała przy alei Alto Drive, odległej o jakieś trzy kilometry. — Głosuję za tym, żeby pojechać do niej na rowerach — powiedział Pete. — Ale gdzie zostawimy Cezara? Jupe nie widział żadnego powodu, dla którego gołąb nie mógłby zostać tam, gdzie był teraz, czyli w klatce na biurku. Ale Pete zaczął nalegać, aby na okres, który Cezar miał spędzić samotnie, przenieść go do dużej klatki na dworze. — Ktoś mógłby go łatwo zwędzić — zaoponował Jupe. — Przecież wiesz, co się stało w nocy. — Mogłoby się nawet zdarzyć, że po powrocie znaleźlibyśmy gołębia z czterema pa15
zurami — dodał Bob. Tak więc Trzej Detektywi doszli w końcu do wniosku, że zabiorą Cezara ze sobą. Pete otworzył główne wyjście z przyczepy, czyli zapadkowe drzwi prowadzące do sekretnego tunelu, którym można się było dostać do warsztatu. Przycisnąwszy klatkę do piersi, zagłębił się jako pierwszy w mrocznym wnętrzu. Bob popełznął tuż za nim. Jupiter także miał już zejść do tunelu, kiedy coś mu się przypomniało. Zmarszczył brwi i jeszcze raz podszedł do biurka, aby włączyć zainstalowaną przy telefonie automatyczną sekretarkę. Dopiero teraz zszedł na dół, zamykając drzwi za sobą. Alejka Alto Drive znajdowała się we wschodniej dzielnicy Rocky Beach. Wuj Tytus wyraził się przy jakiejś okazji, że „tam, gdzie słońce wschodzi, ludziom dobrze się powodzi”, I rzeczywiście, była to dzielnica dużych domów, stojących z dala od drogi, pośród ogrodów, trawników i drzew. Trzej Detektywi zeskoczyli z rowerów przed dwuskrzydłową, wysoką bramą z kutego żelaza. Na tabliczce widniał ozdobny napis wykonany z metalowych liter: GNIAZDO MELODYCH. Na jednym z kamiennych słupów podtrzymujących bramę znajdował się domofon. Jupe nacisnął guzik i nastawił ucho tuż przy kratce głośnika. Właściwie nie spodziewał się, że cokolwiek usłyszy. Od chwili gdy trzej chłopcy znaleźli się w odległości trzystu albo czterystu metrów od posiadłości pani Melody, prawie nie słyszeli się nawzajem. Nawet wtedy, gdy krzyczeli do siebie z całych sił. Jupe’owi przemknęło przez głowę, że przypominało to wizytę w salonie ze stereofonicznym sprzętem, w którym wszystkie odbiorniki i magnetofony nastawione były na największą głośność. Z tym że teraz powietrze nie było wypełnione muzyką czy ludzkimi głosami, ale najdziwniejszą mieszaniną gwizdów, skrzeków, pisków i krakań, jaką kiedykolwiek przedtem zdarzyło mu się słyszeć. Nacisnął guzik jeszcze raz. Także i teraz nie usłyszał żadnej odpowiedzi, ale wydało mu się, że powietrze przeciął naraz wysoki i głośny, jakby przedrzeźniający wrzask. Odstąpiwszy parę kroków do tyłu, spojrzał w górę na drzewa rosnące za bramą. Siedząca w listowiu, czerwono-żółta papuga kakadu jeszcze raz posłała mu świdrujący w uszach, przedrzeźniający krzyk. — Ptaki! — krzyknął do niego Pete. — Tu wszędzie jest pełno... Ostatnie słowo utonęło w chórze przeraźliwych gwizdów. — ...ptaków — dokończył za niego Jupe. Teraz on także je dostrzegał, a przynajmniej niektóre z nich. Szpaki, wróble, kanarki, skowronki, kruki i jastrzębie, a nawet jakaś odmiana orła spacerowały po gałęziach, przelatywały z drzewa na drzewo albo siedziały spokojnie wśród liści. Jupe zostawił w spokoju domofon. Zauważył, że choć brama zamykana była na ry16
giel z uchem, nie było w nim kłódki. Włożył rękę między pręty i otworzył jedno skrzydło, a potem wśliznął się do środka razem z rowerem. Pete i Bob weszli także. Bob zatrzymał się na moment, aby zamknąć za sobą bramę. — I co teraz? — wrzasnął Pete, pochyliwszy się Jupe’owi prawie do ucha. Jupe wskazał ręką dróżkę dojazdową wijącą się między drzewami. Trzej Detektywi zagłębili się w nią, prowadząc rowery obok siebie. Ptasi jazgot nad ich głowami nie tylko się nie zmniejszał, ale zdawał się przybierać jeszcze na sile. Bobowi przeleciało przez głowę, że za chwilę nie wytrzyma, puści kierownicę roweru i zatka dłońmi swoje uszy. Nagle idący na przedzie Jupe zatrzymał się. Zza zasłony drzew i latających wszędzie ptaków ukazał się odległy o jakieś sto metrów dom, zbudowany w stylu chińskim. Ale to nie widok domu kazał Jupe’owi stanąć na miejscu. Poprzez gwizdy, skrzeczenia i krakania do jego uszu doszedł inny dźwięk. Był to głos jakiejś kobiety. Wysoki i przenikliwy, ale przyjemnie i muzykalnie brzmiący sopran. Kobieta śpiewała. — Idą do mnie trzej chłopcy, idą leśną dróżką, ale nie wiem, czego chcą, bo nie jestem wróżką — brzmiały słowa pieśni. Bob rozpoznał w śpiewie melodię jednego ze starych wojskowych hymnów. — Niech ciekawość mą ugaszą, lecz niech ptaszków mi nie straszą — podjął po chwili śpiewny głos. Trzej Detektywi ruszyli dalej. Po kilku krokach Jupe dostrzegł śpiewającą kobietę. Stała na trawniku oddzielającym dom od rosnących wokół drzew. Była wysoka i, jak się wyraził kiedyś nauczyciel Jupe’a od języka angielskiego, miała pomnikową sylwetkę. Ubrana była w długą, letnią suknię i miękki, słomkowy kapelusz, przytrzymywany tasiemką zawiązaną na kokardkę pod raczej pełnym, zaokrąglonym podbródkiem. Na ramieniu kobiety siedziała papuga, a tuż nad jej głową wisiał niemal nieruchomo jastrząb. Na czubku kapelusza znalazł sobie wygodne lokum kanarek. — Jeżeli czegoś wam potrzeba, musicie głośno to wyśpiewać — powitała chłopców wdzięcznym trylem, kiedy trochę speszeni zatrzymali się o parę kroków od niej. — Inaczej nic nie usłyszę. Jupiter miał za sobą pewne aktorskie doświadczenia, ale wracał do nich niechętnie, ponieważ związane były z głębokim dzieciństwem, a w dodatku nazywano go wtedy Małym Tłuścioszkiem (niektórzy woleli mówić: Tłustym Bobaskiem). Nigdy jednak nie występował w żadnym musicalu ani nie śpiewał w szkolnym chórze. Nawet przez chwilę nie postało mu w głowie, że mógłby być śpiewakiem. Mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że życzenie kobiety jest jak najbardziej sensowne. Bo istotnie, jedynym głosem, który miał szansę przedrzeć się przez cały ten jazgot ptasich ćwierkań, gwizdów, skrzeków i krakań, mógł być tylko dobrze postawio17
ny, donośny śpiew. — Szukamy pani Maureen Melody, właścicielki tej pagody — zaśpiewał drżącym, cienkim głosikiem, wskazując ręką stojący za trawnikiem dom. — We własnej osobie stoję na murawie, powiedz, proszę, w jakiej przyszliście tu sprawie? — odpowiedziała mu zwiewną koloraturą pani Maureen Melody. Jupe z przerażeniem stwierdził, że to znowu jego kolej. Odchrząknął, aby przeczyścić gardło. — Wiem, że to najście kłopot pani sprawia — zaintonował z bohaterskim zacięciem. — Ale my chcemy tylko z panią porozmawiać. Mimo iż starał się stanąć na wysokości zadania, czuł, że za chwilę zabraknie mu słów, które pasowałyby do melodii śpiewanej przez panią Maureen. — Słyszeliśmy, że pani... — podjął z wysiłkiem, ale jego głos załamał się nagle. Pani Melody najwyraźniej przestała go słuchać. Z szerokim, pełnym zachwytu uśmiechem ruszyła w tanecznych podrygach w stronę Pete’a. — Glory, glory, alleluja — zanuciła z triumfalną ekspresją, a potem chwyciła uwieszoną kierownicy roweru Pete’a klatkę z Cezarem i przycisnęła ją obiema rękami do piersi. — Glory, glory, alleluja! Zaraz wypłacę wam nagrodę!
Rozdział 3
Miss Melody otrzymuje perłę — Jaką nagrodę? — zaczął śpiewać Jupe, ale widząc, że panna Melody zabiera się do otwierania klatki, urwał nagle. — Proszę tego nie robić — zaintonował żałosnym lamentoso. — Błagam panią... — dodał z pokorną miną, a potem najgrzeczniej, jak tylko potrafił, odebrał klatkę z Cezarem z jej rąk. Głos znowu uwiązł mu w gardle. Pojął, iż musi wyjaśnić mnóstwo spraw i myśl, że miałby to wszystko wyśpiewać, w dodatku z maksymalnym natężeniem głosu, napełniła go prawdziwym przerażeniem. Zanim zdążyłby wytłumaczyć, co go tu sprowadziło wraz z kolegami, zdarłby sobie struny głosowe, i to na amen. — Czy jest tu jakieś spokojne miejsce, w którym moglibyśmy porozmawiać normalnym głosem? — zaśpiewał co sił w płucach. Stwierdził przy tym, że łatwiej mu dobierać słowa do komponowanej ad hoc melodii, niż dopasowywać się do pieśni, którą powtarzała w kółko jego rozmówczyni. — Proszę, bardzo mi na tym zależy. Panna Melody wpatrywała się bez ruchu w chłopców, bawiąc się trzema sznurami pereł wiszącymi na jej szyi. Mogło się wydawać, że stanowczość, z jaką Jupiter odebrał jej Cezara, zbiła ją lekko z tropu. Po chwili skinęła jednak głową i poprowadziła całą trójkę w kierunku domu. Wiszący nad jej głową jastrząb odleciał ku najbliższym drzewom, ale papuga i kanarek nie ruszyły się z miejsca. Wszedłszy do środka przez wysokie, oszklone drzwi, chłopcy znaleźli się w przestronnym, jasnym salonie. Panna Melody zamknęła drzwi za nimi. W pierwszej chwili dochodzące z zewnątrz ćwierkania i krakania wydały się chłopcom tak samo ogłuszające, jak na dworze. Miss Melody nacisnęła jednak wystający ze ściany przycisk i z góry opuściła się gruba, szklana płyta, zasłaniając drzwi i okna. Jak cudownie, pomyślał Pete. Tak, jakby się pogrążało w głębinach oceanu, mając na sobie skafander płetwonurka. W coraz głębszą, niczym niezmąconą ciszę. — Może wreszcie pozwolicie mi uwolnić tego biednego ptaszka? — zapytała 19
Maureen Melody normalnym już głosem, posyłając Jupe’owi pełne wyrzutu, urażone spojrzenie ciemnoniebieskich oczu. — Myślałam, że po to właśnie przynieśliście go tutaj. Byłam pewna, że przeczytaliście którąś z moich ulotek. Jako założycielka i prezeska towarzystwa „Nasi Skrzydlaci Przyjaciele” płacę dwadzieścia dolarów każdemu, kto uwolni ptaka zamkniętego w klatce. Nie mogę znieść widoku tych stworzeń zamkniętych w tak ciasnej przestrzeni. To zbyt okrutne. — Okrutne! — powtórzyła jak echo papuga siedząca na jej ramieniu. — Okrutne! Okrutne! Wiem już przynajmniej, o co jej chodziło, kiedy wspomniała o nagrodzie, pomyślał Jupe. Teraz przyszła kolej na jego wyjaśnienia. Rozpoczął od poinformowania miss Melody, że Cezar nie należy do nich. Jakiś nieznajomy zostawił go pod ich opieką i teraz pragną jak najprędzej zwrócić gołębia jego właścicielowi. Bob tymczasem przyglądał się pannie Melody. Mimo ogromnej postury była raczej przystojną kobietą. Przypominała mu filmową gwiazdę sprzed lat, rzuconą w ogromnym powiększeniu na panoramiczny ekran. — Jeżeli uda się nam odnaleźć właściciela Cezara — odezwał się Pete — on z pewnością dołączy go do stada swych gołębi. Cezar nie będzie więc mieszkał w małej klatce, ale w jakiejś szopie czy gołębniku. — Rozumiem — powiedziała miss Melody, której palce znowu zaczęły bawić się naszyjnikiem. Miała też klipsy wysadzane perłami. — Dlatego właśnie złożyliśmy pani wizytę — włączył się Bob. — Wiedziałem o tym, że bardzo interesują panią ptaki, ponieważ kiedyś rozmawiałem z panią na ten temat w bibliotece. Pomyśleliśmy więc, że zna pani być może kogoś, kto mieszka w tej okolicy i zajmuje się hodowlą i tresowaniem wyścigowych gołębi pocztowych. Panna Melody nie odpowiedziała. Wpatrywała się z napięciem w okno. — Przepraszam was, chłopcy — mówiąc to podeszła do ściany i znowu nacisnęła guzik. Szklana płyta uniosła się do góry. Pokój na nowo wypełnił się ptasim szczebiotaniem. Panna Melody otworzyła przeszklone drzwi. Tuż za nimi na ścieżce siedział jakiś ptaszek. Pete stwierdził, że to sroka. Maureen Melody przyklękła i wyjęła ptakowi z dzioba jakiś mały, błyszczący przedmiot. — Ach, co za sprytna przyjaciółka — zaśpiewała swym donośnym sopranem, improwizując tym razem własną melodię. — Nazwałam ją takim samym imieniem, jak Edgar Allan Poe swego ptaka. Wiem, że ptak Poego był krukiem. Ale tak lubię ten jego poemat, „I rzekł Kruk: me imię Nevermore”. Sroka odleciała do ogrodu i panna Melody z powrotem zasunęła drzwi szklaną płytą. 20
— Sroki uważa się powszechnie za wielkie złodziejki — podjęła normalnym głosem. — Ale moje dwie ulubione sroczki nigdy nic nie kradną. A szczególnie Nevermore. Ona jest po prostu cudowna. Ciągle znosi mi różne rzeczy. I to rzeczy naprawdę prześliczne. Popatrzcie sami. Rzekłszy to, panna Melody wyciągnęła swą białą i pulchną, szeroką dłoń, aby pokazać Trzem Detektywom, co też przyniosła jej tym razem sroczka o imieniu Nevermore. Chłopcy ujrzeli ogromną, opalizującą perłę. — To już trzecia perła, jaką Nevermore przyniosła mi w tym miesiącu — powiedziała miss Melody. — Nie mam pojęcia, gdzie ona je znajduje, ale ja tak bardzo uwielbiam perły. Perły i ptaki. To moje dwie nierozłączne pasje. — Ale wracając do gołębi biorących udział w zawodach — przypomniał jej Jupe. — Czy przypadkiem nie zna pani kogoś. Miss Melody potrząsnęła przecząco głową — Obawiam się, że w tej chwili nie przypomnę sobie nikogo takiego. — Ale gdyby przypomniała sobie pani kogoś później — powiedział Jupe wręczając jej wizytówkę Trzech Detektywów — byłbym niezmiernie zobowiązany, jeśliby pani zadzwoniła do nas i pomogła nam skontaktować się z tym człowiekiem. Maureen Melody wzięła kartę do ręki, ale zanim zdążyła rzucić na nią okiem, siedząca na jej ramieniu papuga sfrunęła na jej dłoń, chwyciła kartę dziobem i wróciła na swoje miejsce. — Dziękujemy pani za poświęcenie nam swego czasu — powiedział Jupe wstając z miejsca. Mimo iż panna Melody zrobiła na nim raczej korzystne wrażenie, nie wiązał z jej osobą zbyt wielkich nadziei. Sam zresztą zaczynał się czuć w jej dźwiękoszczelnym salonie jak ptak zamknięty w klatce. Uśmiechając się przez cały czas, panna Melody włączyła urządzenie podnoszące szklaną płytę, a potem otworzyła drzwi. Jupe zauważył jednak, że uśmiecha się nie do nich, ale do wielkiej, nieskazitelnej perły, której ani na moment nie wypuściła z dłoni. Trzej Detektywi poprowadzili swe rowery z powrotem ku bramie, Jupe doszedł do wniosku, że dopóki nie znajdą się w odpowiedniej odległości od hałaśliwej ptaszarni, lepiej będzie powstrzymać się od rozmowy, toteż nie oglądając się na kolegów, ruszył żwawo, aby czym prędzej przedrzeć się przez zaporę ptasich ćwierkań i śpiewów. Zrobił zaledwie parę kroków, kiedy zatrzymał go nagle przeraźliwy krzyk. W pierwszej chwili pomyślał, że to jeszcze jeden wokalny popis któregoś ze skrzydlatych mieszkańców posesji. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył jednak pannę Melody, stojącą przed domem, z uniesionymi nad głową rękami. — Przypomniałam sobie o pewnym znajomym — zaśpiewała przenikliwą koloraturą w jego stronę. — Nazywa się Parker Frisbee i mieszka tu, w mieście. Pewnego razu powiedział mi, że brał kiedyś udział w zawodach pocztowych gołębi. Wyleciało mi to z pamięci. — Zrozumiałem, Parker Frisbee — odpowiedział Jupe prężąc pierś i unosząc się na czubkach palców niczym prawdziwy bohaterski tenor. — Dziękuję pani!
Rozdział 4
Wołanie o pomoc — Parker Frisbee — powtórzył Jupe, kiedy cała trójka znalazła się na spokojnej i cichej ulicy. — To przecież nazwisko właściciela jubilerskiego sklepu na Main Street. Zjechawszy na trawnik, zatrzymał się i zsiadł z roweru. Bob i Pete dołączyli do niego. — Wiecie, co mi przyszło do głowy? — odezwał się Pete. — Że Maureen Melody ma rację. Powinniśmy wypuścić Cezara z tej klatki. Niech leci do domu, a my będziemy mieli z głowy całą sprawę. To było dokładnie to, czego Jupe obawiał się ze strony swego kolegi. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że takie rozwiązanie byłoby najlepsze dla Cezara. Uwolniony z klatki ptak z łatwością odnalazłby swoje stado, bez względu na to, gdzie by się ono znajdowało. Ale z punktu widzenia Pierwszego Detektywa wypuszczenie Cezara, aby mógł swobodnie odlecieć do domu, było najgorszym ze wszystkich możliwych wariantów. W oczach Jupe’a Cezar był czymś więcej niż tylko zwyczajnym gołębiem. Był kluczem, jedynym kluczem do wyjaśnienia sprawy, która jawiła się Jupe’owi jako intrygująca, podniecająca tajemnica. Przed oczyma stanął mu telefon w Kwaterze Głównej i oczekująca na jakieś zgłoszenie automatyczna sekretarka. Jeśli człowiekiem, który podmienił w nocy oba gołębie, był kierowca zielonej furgonetki, można się było spodziewać prędzej czy później telefonu od Tika. Powinien zadzwonić i zażądać zwrotu pozostawionego w barze gołębia o dwóch pazurach. Jupe bardzo chciał oddać mu go osobiście. Mógłby wtedy obserwować jego twarz i stwierdzić, w jaki sposób zareagował on na widok trzech pazurków na lewej nodze Cezara. Chciał przekonać się naocznie, czy Tik rozpozna swego gołębia. — Głosuję za tym, żebyśmy pojechali na Main Street i zamienili przynajmniej parę słów z tym Parkerem Frisbeem — powiedział. — I tak mamy po drodze — dodał i spoj22
rzał na Boba, oczekując od niego poparcia dla swej propozycji. Bob posłał Pete’owi pytające spojrzenie. — No, dobra, niech będzie — zgodził się z ociąganiem Pete. — Panie Frisbee, walimy do pana. Sklep, mający w szyldzie to nazwisko, był najlepszym, a w każdym razie najdroższym salonem jubilerskim w Rocky Beach. Jego wystawowe okno nie było zawalone zegarkami i zaręczynowymi pierścionkami. Na okrytym czarnym aksamitem statywie wisiał tam jedynie sznur pereł, a po jego obu stronach połyskiwały w słońcu dwie diamentowe broszki, które zdawały się mówić przechodniom: „Myślicie, że to już wszystko, co mamy? Zajrzyjcie do środka!” Wnętrze sklepu wypełniały dyskretnie podświetlone, oszklone gablotki, w których wyłożono jeszcze kosztowniejsze klejnoty. Za jedną z nich stał niewysoki, trochę otyły mężczyzna w czarnym żakiecie i nieskazitelnie odprasowanych, sztuczkowych spodniach. Prawdopodobnie miał też na sobie białą koszulę z nakrochmalonym sztywno kołnierzykiem oraz jedwabny krawat. Tego jednak można się było tylko domyślać, ponieważ szyję mężczyzny, a także większą część jego twarzy całkowicie zakrywała gęsta, czarna broda. Z gęstwiny włosów zasłaniających jego podbródek, usta i prawie całe policzki wyłaniały się, niczym małe polanki w lesie, jedynie oczy i nos. — Słucham łaskawie? — powiedział właściciel sklepu, kiedy Trzej Detektywi weszli do środka. — Czy pan Parker Frisbee? — zapytał Jupe. — Tak, to ja. Czym mogę służyć? Jupe wyjaśnił, że on i jego koledzy są znajomymi miss Maureen Melody. Na dźwięk tego nazwiska oczy pana Frisbee pojaśniały. Pierwszy Detektyw dodał następnie, że miss Melody poleciła im pana Frisbee jako eksperta od wyścigowych gołębi, i w związku z tym przyszło mu do głowy, że pan Frisbee mógłby pomóc im w zidentyfikowaniu pewnego gołębia rasy belgijskiej, którego niedawno znaleźli. — Och, tak naprawdę to ja nie jestem żadnym ekspertem — odparł pan Frisbee, wzruszając skromnie ramionami. — Kiedyś miałem kilka takich gołębi i zgłaszałem je do amatorskich wyścigów. Ale zarzuciłem to już wiele lat temu. Rzekłszy to, spojrzał na klatkę w ręku Pete’a. — Czy chodzi o tego właśnie ptaka? — Tak, proszę pana — odparł Pete unosząc klatkę, aby Frisbee mógł lepiej przyjrzeć się Cezarowi. Pan Frisbee przez minutę czy dwie wpatrywał się badawczo w gołębia. Przez cały ten czas nie powiedział ani słowa. — Gdzie go znaleźliście? — zapytał w końcu. — W jaki sposób wszedł on w wasze 23
posiadanie? — Ktoś zostawił go na naszym podwórzu — powiedział Jupe, postanawiając nie wspominać nic o mrugającym faceciku. — Kto to był? — Nie wiemy — odparł Pete. — Po prostu znaleźliśmy go tam. Dlatego właśnie przyszliśmy do pana. Pomyśleliśmy, że będzie pan może wiedział... Pan Frisbee pokręcił głową, a potem zaśmiał się cicho. — To nie jest wyścigowy gołąb rasy belgijskiej — powiedział. — A raczej jest i nie jest. Bo widzicie, to jest samica, a samic nie wystawia się do wyścigów. — Och, ale... — Bob zaczął coś mówić, jednak zrezygnował z dalszego ciągu i zamilkł, zamykając sobie usta dłonią. — A więc, czy nie przychodzi panu do głowy, do kogo on czy tam ona mogłaby należeć? — zapytał Jupe. — Zupełnie nie mam pojęcia — odparł pan Frisbee wzruszając znowu ramionami. Jupe’owi wydawało się, że uśmiechnął się przy tym. Broda nie pozwalała jednak stwierdzić tego na pewno. — Przykro mi, moi drodzy, ale nie będę mógł wam pomóc. Bardzo proszę, przekażcie miss Melody ukłony ode mnie. Jupe obiecał, że nie zapomną tego zrobić, i podziękował panu Frisbee Za poświęcenie im swego czasu. Trzej Detektywi znaleźli się z powrotem na Main Street. Wsiadłszy na rowery musieli zatrzymać się na skraju chodnika, aby przepuścić ruszający właśnie spod krawężnika czarny samochód. Jupe i Pete chcieli już zjechać na jezdnię, ale Bob powstrzymał ich, dając znaki, żeby przesunęli się dalej, tak aby nie było ich widać z jubilerskiego sklepu. — O co chodzi? — zapytał Jupe. — Nie jestem tego pewien — powiedział z zakłopotaniem Bob, a potem zdjął okulary i zaczął je przecierać. — Ale albo ten Parker Frisbee nie ma pojęcia, ale to zielonego pojęcia, o wyścigowych gołębiach, albo kłamał w żywe oczy! — Dlaczego miałby kłamać? Gadaj prędko! — zaciekawił się Pete. — Sam nie wiem — stwierdził Bob wkładając z powrotem okulary. — Ale w książce, którą dziś rano przyniosłem z biblioteki, przeczytałem, że w zawodach biorą również udział samice gołębia. Niektóre z nich zdobywały nawet tytuł światowego championa. Jupe popatrzył najpierw na niego, a potem na zegarek. — Niedługo będzie pora obiadu — powiedział. — Głosuję za tym, żebyśmy pojechali teraz do domu, a po obiedzie spotkali się w Kwaterze Głównej, aby zastanowić się nad tym wszystkim. — Okay — zgodził się Pete. — Ale jeśli nie mamy zamiaru wypuszczać Cezara, czy tam Cezarówny, jeżeli to jest rzeczywiście ona, głosuję za wstawieniem dużej klatki do Kwatery Głównej. W ten sposób zapewnimy mu, czy tam jej, większe bezpieczeństwo. 24
Okay? Była to pierwsza rzecz, do zrobienia której cała trójka zabrała się po obiedzie. Klatka okazała się za duża, aby się zmieścić w zapadkowych drzwiach. Trzej Detektywi pomyśleli jednak także o innych sekretnych wejściach. Jedno z nich, ochrzczone mianem Drogi Ewakuacyjnej Numer Jeden, prowadziło przez świetlik w dachu przyczepy, z którego można było opuścić się na dół po linie. Jako pierwszy zaczął się drapać po zwalonym wokół przyczepy złomie Pete. Kiedy opuściwszy się po linie, znalazł się na dole, Jupe i Bob podali mu uwiązaną na sznurku małą klatkę z Cezarem, a potem przepchnęli przez otwór świetlika dużą klatkę i również opuścili ją na dół. Następnie po linie zjechał Bob. Jako ostatni, Jupe zamknął za sobą pokrywę świetlika. Pete i Bob byli już zajęci przenoszeniem Cezara do większego domku. Jupe nawet na nich nie spojrzał. Jego wzrok natychmiast pomknął ku podłączonej do telefonu automatycznej sekretarce. Na widok palącego się światełka oczy zabłysły mu prawie tak samo, jak panu Frisbee. To musi być Tik, przemknęło mu przez głowę. Zadzwonił wreszcie. A więc to ten facet z zielonej furgonetki musiał podmienić... Kiedy tak biegł do telefonu, jego umysł pracował prawie tak samo szybko, jak nogi. — Posłuchajcie no — powiedział włączając magnetofon z nagraną przez niewiadomego rozmówcę taśmą. Bob i Pete znieruchomieli nastawiając uszu. Jupe usiadł w obrotowym fotelu za biurkiem, aby skupić całą swą uwagę na treści komunikatu. — Pomocy! — odezwał się kobiecy głos. — Potrzebuję waszej pomocy! Błagam, ach, pomóżcie mi! — głos panny Maureen Melody drżał takim wzburzeniem, że miejscami przechodził prawie w śpiew. — Koło mego domu grasuje jakiś morderca! Wyszłam dopiero co na dwór i znalazłam ją nieżywą... — W tym momencie słowa utknęły jej w gardle i panna Melody zaczęła szlochać. — Nevermore! — dodała, powstrzymując się z trudem od płaczu. — Zatłuczona na śmierć! A potem znalazłam następnego martwego ptaszka. Jeden z moich ślicznych jastrzębi także leżał nieżywy. Och, pomóżcie mi. Błagam, pomóżcie. Ktoś morduje moje ptaszki!
Rozdział 5
Niebezpieczny park — Kiedy przeczytałam waszą wizytówkę i zobaczyłam, że jesteście detektywami, pomyślałam od razu, że zesłał mi was dobry los — powiedziała Maureen Melody. Trzej Detektywi natychmiast wskoczyli na rowery i siedzieli teraz naprzeciwko niej w dźwiękoszczelnym salonie. — Rozumiecie, wolałam nie wzywać policji — ciągnęła, głaszcząc wyciągniętą ręką papugę siedzącą na jej ramieniu. — Miałam już z nimi tyle kłopotów. Nachodzą mnie bez przerwy i mówią, że sąsiedzi skarżą się na moje kochane ptaszki. Sami powiedzcie, czy te śliczne stworzenia są w stanie wyrządzić komukolwiek jakąś krzywdę? Być może pani sąsiedzi są tak wrogo usposobieni, bo chcieliby mieć od czasu do czasu odrobinę spokoju i ciszy, pomyślał Pete. Nie odezwał się jednak ani słowem. Pierwszy Detektyw obejrzał już dokładnie oba martwe ptaki, złożone na rozpostartym na stole białym prześcieradełku. Sroka miała rozbitą głowę, tak jakby została uderzona jakimś kijem, ale na ciele jastrzębia nie było żadnych ran ani stłuczeń. Jupe’owi przyszło na myśl, że mógł zostać otruty. — Czym pani żywi swoje jastrzębie? — zapytał. — Och, oczywiście mięsem. Jak ci pewnie wiadomo, jastrzębie są mięsożerne. A poza tym, są tak zręcznymi łowcami. Potrafią także same znaleźć sobie pożywienie. Polują na myszy i szczury, i zające... — miss Melody zrobiła nieokreślony ruch ręką — ...i na wszystko, co się im napatoczy. Obawiam się, że czasami zachowują się bez umiaru. — Okrutne — odezwała się skrzekliwym głosem papuga siedząca na jej ramieniu. — Okrutne. Okrutne. Jupe kiwnął ze zrozumieniem głową. — Gdzie znalazła pani te ptaki? — Nevermore leżała na skraju trawnika. A kiedy podniosłam ją z ziemi, moje biedne maleństwo, zobaczyłam... Miss Melody była tak przejęta obudzonym na nowo, przykrym wspomnieniem, że 26
musiała urwać w pół zdania. Wyjęła z kieszonki małą, koronkową chusteczkę i przyłożyła ją do oczu. — Mój śliczny jastrząbek leżał na ziemi między drzewami — podjęła, z trudem powstrzymując się od szlochu. — Tam, gdzie zwykle kładłam im jedzenie. Ale tym razem on niczego nie dziobał. Po prostu leżał... taki nieruchomy, bez życia. Jupe pokiwał ze współczuciem głową. — Czy moglibyśmy obejrzeć to miejsce? — zapytał. — Tak, oczywiście — odparła Maureen Melody wyglądając przez okno. Na dworze był już prawie mrok. — Zabiorę latarkę — dodała. — Nie trzeba — powiedział Jupe. — Weźmiemy latarki, które mamy przy rowerach. Gdyby nam pani pokazała te miejsca, moglibyśmy potem przeszukać dokładnie całą okolicę. Słońce już zaszło i ptaki uspokoiły się. Maszerując z latarkami w rękach za panną Melody, chłopcy od czasu do czasu słyszeli tylko pohukiwania sowy i dochodzący z ciemnych koron drzew przedrzeźniający śmiech papugi kakadu. — Nevermore leżała dokładnie tutaj — powiedziała złamanym głosem Maureen Melody, wyciągając rękę w stronę zmierzwionej trawy. Jupiter oświetlił latarką wskazane miejsce, a potem pochylił się i podniósł zaplamione skrzepniętą krwią pióro. Ciałem panny Melody wstrząsnął nagły dreszcz. — A jastrząb leżał tam, trochę dalej — powiedziała, patrząc w kierunku drzew. — A teraz, jeżeli nie macie nic przeciwko temu, myślę... Myślę, że lepiej będzie, jeśli wrócę do domu i położę się. Nie czekając na odpowiedź któregoś z chłopców, skrzyżowała ręce na piersiach, tak jakby chciała się przed czymś osłonić, i niemal biegiem ruszyła w stronę domu. Jupe przyjął jej rejteradę bez żalu. Współczuł jej i miał dla niej wiele sympatii, ale jej boleść przeszkadzała mu w skoncentrowaniu się na tym, co miał teraz do zrobienia. We wskazanym przez pannę Melody miejscu, na którym znalazła martwego jastrzębia, nie było żadnych piór. Ani strzępów mięsnej karmy. Jeśli jastrząb został otruty, to albo zdążył zjeść wszystko przed śmiercią, albo też, Jupe wziął pod uwagę i taką możliwość, truciciel wrócił tu i pozbierał wszystkie resztki. Jupe uważnie obejrzał w świetle swej latarki najbliższą okolicę. — Szkoda, psiakość! — mruknął w zamyśleniu. — Czego tak żałujesz? — zapytał Bob, który na próżno próbował wniknąć w myśli Pierwszego Detektywa. — Tego, że wszędzie tu jest kamieniste podłoże. Na razie Jupe nie miał najmniejszej ochoty na dalsze wyjaśnienia. Miał do roboty coś lepszego. — Tak, tak będzie lepiej — powiedział. — Rozdzielimy się. Bob weźmiesz tę część 27
parku. A ty, Pete, tamtą. Ja zostanę w środku. Okay? — Okay — zgodził się Pete. — Ale przedtem może byś mi zdradził jedną rzecz, co, Jupe? — A co chcesz wiedzieć? — Czego mamy tam szukać? — Odcisków stóp. — Jupe znowu oświetlił ziemię wokół siebie. — Tutaj nie ma żadnych śladów, ponieważ ziemia jest za bardzo kamienista. Ale parę dni temu padał deszcz i między drzewami powinno być sporo miejsc, gdzie ziemia jest miękka. Z tego, co miss Melody mówiła o sąsiadach, wnioskuję, że ludzie raczej jej nie odwiedzają, więc jeżeli znajdziemy jakieś odciski butów, będzie bardzo prawdopodobne, że zostawił je nie kto inny, tylko morderca. — Fenomenalne — powiedział z kpiącym odcieniem głosu Pete. — Załóżmy, że znajdziemy odciski butów mordercy. I co z nimi zrobimy? Wykonamy gipsowy odlew i będziemy szukać sklepu, w którym te buty zostały kupione? Jupe’owi wyrwało się ciężkie westchnienie. — Chodzi mi o Tika — powiedział, starając się zdobyć na cierpliwość. — Nie zauważyliście, jakie on miał na nogach buty? Były raczej sporych rozmiarów i miały rzadko spotykane, spiczaste czuby. Rozumiecie teraz? — Jasne — stwierdził Bob. — Jeżeli znajdziemy odciski spiczastych butów, będziemy mogli przypisać je Tikowi. A jeżeli nie będą spiczaste, też będziemy mogli wyciągnąć z tego jakieś wnioski. — Będziemy wiedzieli, że nie zostawił ich ten Tik — powiedział Pete kiwając głową. — Powiedz jeszcze, co mamy robić, jeżeli natrafimy na coś? — Dajcie sygnał latarką — odparł Jupe. — Trzy długie i trzy krótkie światła, aż dostaniecie taką samą odpowiedź. Uzgodniwszy to, chłopcy rozdzielili się i zabrali do przeszukiwania parku. Posuwając się wolno krok za krokiem, Jupe pochylił się lekko i zaczął szerokim łukiem oświetlać ziemię przed sobą. Jak na nieszczęście wybrał środkowy sektor, który zdawał się być najmniej obiecujący ze wszystkich. Teren pokryty był gęstymi krzakami, między którymi wiły się wąskie żwirowane ścieżki. Znajdowało się tu bardzo niewiele miękkiej ziemi i nie było żadnych śladów po czyichś butach. Zaczął zastanawiać się, czy jego kolegom dopisało lepsze szczęście. Nagle znieruchomiał. W świetle latarki pojawił się jakiś ciemny kształt, ukryty w krzakach na prawo od niego. Jupe przez chwilę wpatrywał się w ten kształt, a potem zgiął się prawie do ziemi i śmiało ruszył w jego stronę. Kiedy był już blisko, przyklęknął na oba kolana i skierował nań światło latarki. Nagle gdzieś w ciemności ozwało się pohukiwanie sowy. Krzyk nocnego ptaka nie zdołał wprawdzie całkowicie rozproszyć uwagi chłopca, ale prze28
szkodził mu w usłyszeniu podejrzanych szelestów za plecami i dojrzeniu skradającej się postaci. Uszu Jupe’a doszedł prawie niesłyszalny świst. Instynktownie uchylił się w bok. Spadający nań ciężki kij świsnął mu koło ucha i, mijając o milimetry głowę, rąbnął go mocno w ramię. Prawa ręka Jupe’a zmartwiała na sekundę z bólu. Na szczęście zostało mu tyle siły w palcach, aby nie wypuścić z nich latarki, przekoziołkował błyskawicznie na plecy, przyciskając latarkę do piersi. Jej światło prześliznęło się po długim, czarnym płaszczu i znieruchomiało na twarzy jakiegoś mężczyzny. A raczej na tych jej fragmentach, które dały się zobaczyć. Było tego bardzo niewiele. Jedynie nos i ciemne okulary, połyskujące niczym małe polanki w gęstwinie czarnego zarostu, który okrywał brodę, usta i prawie całe policzki napastnika. Światło latarki oślepiło mężczyznę, który na moment znieruchomiał niczym sparaliżowany, a potem odwrócił się i znikł w pobliskich krzakach. Jupe nawet nie próbował go gonić. Z wysiłkiem podniósł się na nogi i zaczął rozcierać bolące ramię. Kiedy zdrętwienie powoli minęło, skierował latarkę w stronę, w którą udał się Pete i nadał umówiony sygnał, zakrywając i odsłaniając strumień światła dłonią. Robił to dotąd, aż zza zasłony drzew doszła go taka sama odpowiedź kolegi. — Jupe, to ty? — Tak, chodź tu prędko. W chwilę potem Pete wyłonił się z krzaków. Z drugiej strony nadbiegł także Bob. Jupe znowu zabrał się do rozcierania ramienia. Nadal odczuwał w nim ból i zdawał sobie sprawę, że nie ukryje tego przed swymi przyjaciółmi. — Co się stało? — zapytał zaniepokojony Bob. — Był tu Parker Frisbee — poinformował go Jupe. — Zaatakował mnie jakimś kijem. Na szczęście udało mi się złapać latarką jego facjatę i zdaje mi się, że go to mocno przestraszyło. Zwiał w tamtym kierunku. — Wyciągnąwszy na poły jeszcze zdrętwiałą rękę Jupe skrzywił się z bólu. — Powiedz, Bob, może zauważyłeś go tam albo usłyszałeś? Bob pokręcił przecząco głową. — Tam są tak gęste krzaki, że nie udało mi się dojść zbyt daleko — wyjaśnił. — Jeśli on uciekał w stronę bramy, to na pewno nie biegł tamtędy. — Jak myślicie, powinniśmy iść za nim? — zapytał niepewnym tonem Pete. Pomysł ścigania człowieka uzbrojonego w grubą pałkę nie wydawał mu się zbyt pociągający. — Nie — propozycja nie przypadła do gustu także Jupe’owi. A poza tym, nie dokończył przecież przeszukiwania terenu. — Coś tu znalazłem — dodał, a potem zaczął szperać światłem swej latarki, aż wreszcie natrafił na ciemny kształt, zauważony przez niego na moment przed atakiem. Przyklęknął znowu, aby przyjrzeć się lepiej znalezisku. Bob i Pete przykucnęli tuż obok. 29
— O rany — szepnął cicho Pete. — To wygląda jak... — Tak — potwierdził Jupe. — Jest dokładnie tak, jak myślisz. Nieżywy gołąb. Ptak był potwornie zmasakrowany. Z rozbitej głowy został tylko krwawy kikut, a jego korpus poszarpany był na strzępy. Został z niego tylko kawałek, którego trzymała się resztka jednego skrzydła, pokryte krwią pióra ogona i obie nogi. Jupe pochylił się jeszcze bardziej i ujął w palce jedną z nich. Widniała na niej cienka, aluminiowa taśma, okręcona powyżej kostki. Jupe odwinął ją i uniósł tak, aby padało na nią światło latarki Boba. Cienka taśma była złożona w taki sposób, jakby miała zabezpieczyć coś, co schowane było w środku. Jupe ostrożnie rozprostował zawinięte brzegi i wyjął złożony kilkakrotnie pasek papieru. Papierek był maleńki i przypominał karteczki wkładane do chińskich ciasteczek szczęścia, i podobnie jak na tamtych, także na tym papierku widniał jakiś napis. Trzej Detektywi zaczęli wyciągać szyje jeden przez drugiego, próbując odczytać tekst. — Jestem ciemny jak tabaka w rogu — przyznał Pete. — Nie mam pojęcia, co to za bazgroły. Także Jupe poczuł się mocno tym zaintrygowany. Nie rozpoznawał nawet liter widocznych w tajemniczym tekście. Nie przypominały one ani trochę liter łacińskiego alfabetu. Był też pewien, że nie pochodzą one z greki. Były podobne raczej do... — To jakaś chińszczyzna. To znaczy chińskie ideologie, tfu, no, ideogramy — zasugerował Bob. — Albo raczej japońskie. Tak, mogę się założyć. Przypominają pismo, które widuję czasami w bibliotece, w japońskich książkach i gazetach. Przychodzi tam mnóstwo Japończyków i ciągle muszę odnosić z czytelni i odkładać na półki japońskie książki. Jupe w zamyśleniu pokiwał głową, a potem schował papierek do kieszonki na piersiach. Jeszcze raz uważnie przyjrzał się martwemu ptakowi. — Popatrzcie, chłopaki — szepnął wyraźnie podekscytowany. — Zwróćcie uwagę na jego lewą nogę. Bob i Pete pochylili się nad gołębiem. Mimo iż nogi gołębia nie zostały uszkodzone przez mordercę, który tak zmasakrował całą resztę, na lewej nóżce widać było tylko dwa pazurki.
Rozdział 6
Wielka wyżerka po kryjomu — Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo jestem wam wdzięczny za tę wizytę — powiedział Alfred Hitchcock. — Nieczęsto zdarza mi się osobiście decydować o tym, co mam jeść na lunch. Dochodziło południe następnego dnia po odkryciu martwego gołębia. Alfred Hitchcock i Trzej Detektywi znajdowali się w kuchni w domu słynnego reżysera, stojącym pośród wzgórz niedaleko Malibu. Dom ten był kiedyś restauracją, która nazywała się „U Charliego”. Hitchcock kupił go po nakręceniu pełnego tajemniczych zagadek filmu „Mroczne dziedzictwo”, który odniósł spory sukces. Obecnie stopniowo przekształcał stare domostwo w okazałą, jak sam to określał, rezydencję. Jednym z pomieszczeń, które nie wymagały żadnych przeróbek, była przestronna, jasna kuchnia, wspaniale wyposażona w przeróżne piecyki, garnki do gotowania na parze, zamrażarki, lodówki, patelnie, ruszty i inne urządzenia, pozwalające przygotować wszelkiego rodzaju potrawy dla pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu biesiadników. Już na sam widok tego wnętrza każdy, kto choć trochę był obdarzony kulinarną pasją, miał ochotę zakasać rękawy i zabrać się do gotowania smakowitego, pięciodaniowego obiadu. Na nieszczęście służący pana Hitchcocka, Wietnamczyk Hoang Van Don, nie był pierwszym z brzegu, zwyczajnym kucharzem. Przez pewien czas brał przepisy na swoje dania z nocnych reklam telewizyjnych. Na stole pana Hitchcocka pojawiały się z monotonną jednostajnością mrożone pizze, rybne paluszki i puszkowane spaghetti. Słynny reżyser wspominał jednak z nostalgią tamten okres. Albowiem przed kilkoma miesiącami Don odkrył telewizję popołudniową. Stał się bezkrytycznym wyznawcą apostołów zdrowej żywności, którzy zalecali takie smakołyki, jak papka z mielonej rzepy na zimno czy surowe ryby. W chwili przybycia chłopców Dona nie było jednak w domu, ponieważ pojechał za31
łatwić dla nich pewną sprawę. — Co myślicie o jajkach na bekonie, kiełbaskach i szynce, a skoro już jesteśmy przy tym, to może jeszcze frytki na oleju? — zapytał pan Hitchcock swych młodych gości, wyciągając wszystkie te specjały z torby na zakupy, którą dopiero co sam przyniósł ze sklepu. Pete był zachwycony tą propozycją. Miał jeszcze w pamięci pewien tutejszy lunch, który składał się wyłącznie z niełuskanego, gotowanego ryżu. — Czy Don ma nadal takiego bzika, jak kiedyś? — zapytał pana Hitchcocka. — W dalszym ciągu karmi pana surowymi rybami? — Chciałbym, żeby tak było — odparł słynny reżyser, zajęty właśnie krojeniem ziemniaków na frytki. — Wczoraj wieczorem podał mi na kolację morskie wodorosty. Pete zgarnął ziemniaki do drucianej siatki i zanurzył ją w rozgrzanym już wcześniej oleju. Bob rozłożył na patelni szynkę i kiełbaski, które w chwilę potem zaczęły głośno skwierczeć, a pan Hitchcock podszedł do kredensu, żeby wyjąć jajka. Słynny reżyser był kiedyś prywatnym detektywem w Nowym Jorku. Został jednak poważnie zraniony w nogę i podczas długiej rekonwalescencji zaczął pisać kryminalne i fantastyczne książki i scenariusze filmowe, a potem kręcić filmy pełne tajemniczych zagadek i niezwykłych pomysłów. — Dzięki Bogu, ten kolega Dona mieszka daleko stąd — powiedział siadając wraz z chłopcami do wspaniałej uczty przy kuchennym stole. Don pojechał do znajomego japończyka, z którym zaprzyjaźnił się na kursie karate w rekreacyjnym klubie w Malibu. Obiecał, że poprosi swego kolegę o przetłumaczenie napisu na znalezionej przez chłopców poprzedniego wieczoru maleńkiej karteczce. — Don nie wróci prędzej niż za jakąś godzinę — ciągnął pan Hitchcock. — Będziemy mieli dość czasu, żeby pozmywać wszystkie naczynia przed jego przyjazdem. Co ty, Jupe, nie jadasz frytek? — uśmiechnął się do siedzącego po drugiej stronie stołu Pierwszego Detektywa. Jupe pokręcił grzecznie głową. Był dumny, że zwalczył w sobie pokusę nałożenia na swój talerz frytek. Lunch smakował mu wyśmienicie. No, a te jajka i szynka, a ostatecznie nawet kiełbaski, nie były przecież takie znowu tuczące. — Co to za historia z tym liścikiem po japońsku? — zapytał go pan Hitchcock. — A może uważasz, że nie pora jeszcze, aby opowiadać o waszym ostatnim dochodzeniu? Pierwszy Detektyw nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że słynnego reżysera i pisarza żywo interesują prowadzone przez nich śledztwa, i odczuwał coś więcej, niż tylko zwykłą wdzięczność za jego pomoc w przeszłości. Problem polegał na tym, że wciąż jeszcze nie miał żadnej pewności, co też może się kryć za tajemniczym mordowaniem ptaków. Wyjaśnił więc tylko, w jaki sposób znalazł wraz z kole32
gami karteczkę umocowaną do nóżki martwego gołębia. Opowiedział też, jak to Bob domyślił się, że tekst napisany jest po japońsku, a potem potwierdził to przypuszczenie w bibliotece. — No cóż, bardzo się cieszę, że wpadliście na myśl, aby przyjść z tym do mnie — powiedział pan Hitchcock, — A raczej do Dona. Od wielu miesięcy nie jadłem tak doskonałego lunchu. Sięgnąwszy po laseczkę, wiszącą na oparciu krzesła, pan Hitchcock podniósł się. — Chyba powinniśmy przed jego powrotem zatrzeć wszystkie ślady — powiedział. — Jeżeli Don dowie się o naszej uczcie, będzie mi w nieskończoność suszył głowę z tego powodu. Kiedy od strony podjazdu doszedł szum samochodu Wietnamczyka, chłopcy kończyli właśnie wycierać patelnię i wkładać umyte talerze z powrotem do kredensu. — Szybko! Wiejemy stąd! — rzucił im słynny reżyser, a potem lekko utykając ruszył do ogromnego salonu, którego okna wychodziły na Pacyfik. Chłopcy popędzili za nim i cała czwórka rozsiadła się przy ogrodowym stole, ustawionym w drugim końcu pokoju. Jupe usłyszał odgłosy otwierania i zamykania kuchennych drzwi, którymi Don wszedł do domu. Podekscytowany Pierwszy Detektyw wyprostował się na krześle w pełnym oczekiwania napięciu. Za chwilę miał się dowiedzieć, jaka była treść komunikatu znalezionego na nóżce gołębia. Byłby o krok bliżej od zrozumienia, a — miał nadzieję — także i rozwiązania zagadki zamordowanych ptaków. Czekał więc, wyciągając w podnieceniu szyję w kierunku drzwi prowadzących do kuchni. Doszedł go stamtąd odgłos kroków Wietnamczyka. Nastąpiła chwila ciszy, po czym ozwał się świszczący dźwięk, jak przy wciąganiu powietrza nosem. Dopiero w minutę później Hoang Van Don ukazał się wreszcie zza regału, oddzielającego prywatny kącik pana Hitchcocka od pozostałej części salonu. — A więc? — zawołał Jupe unosząc się z krzesła. — Co tam jest napisane? Wietnamczyk zatrzymał się o parę kroków od stołu i oparł dłonie na biodrach. — Najpierw muszę was o coś zapytać — powiedział. — Co ma znaczyć... — Proszę — przerwał mu błagalnie Jupe. — Bardzo proszę. Ten liścik... Co tam było? Don zawahał się i zmarszczył brwi. W końcu dał za wygraną. — Okay — powiedział. — Dam ci jako pierwszy odpowiedź na twoje pytanie. Ale potem ty odpowiesz mi na moje. Rzekłszy to, wyciągnął z kieszeni małą karteczkę i rzucił na nią okiem. — Tu jest napisane: „Dzisiaj pereł nie będzie”. — Dzisiaj pereł nie będzie — powtórzył Jupe w zamyśleniu. Lakoniczna informa33
cja podziałała na niego niczym iskra wzniecająca pożar. W jednej chwili jego mózgownica zamieniła się w kłąb wirujących myśli, skaczących z jednej sprawy na drugą. Perły. Gołębie. Zdechłe jastrzębie. Sroki. Parker Frisbee. — A teraz ty odpowiedz mi na moje pytanie — powiedział surowym tonem Don. — Skąd się wzięły te obrzydliwe, straszne zapachy w kuchni?
Rozdział 7
Brzuchem na asfalcie Opuściwszy gościnny dom pana Hitchcocka, Trzej Detektywi pojechali prosto do Kwatery Głównej. Jupitera nurtowało tyle pytań, które domagały się odpowiedzi, że nie mógł się doczekać, kiedy zasiądzie w swym obrotowym fotelu za biurkiem i zacznie je wałkować razem z Bobem i Pete’em. Instynktownie wyczuwał, że śledztwo, które właśnie prowadzili, domaga się takiego wspólnego posiedzenia, na którym każdy z nich powinien starać się wycisnąć ze swej mózgownicy ile tylko się da. Zeskoczywszy z rowerów na podwórzu składnicy, natychmiast ruszyli do ukrytej pośród hałd złomu przyczepy. — Jesteście wreszcie — ozwał się za ich plecami głos cioci Matyldy, która dostrzegłszy całą trójkę przez okno, stanęła w progu kantorka służącego za biuro. Matylda Jones była sympatyczną kobietą, która z radością przyjęła Jupe’a pod swój dach po śmierci jego rodziców. Miała jednak pewną słabość. Uwielbiała oglądać chłopców przy pracy. Także w tej chwili przygotowała dla nich zajęcie. Trzeba było posortować zakupiony przez wuja Tytusa ładunek złomowej drobnicy i powrzucać go do odpowiednich drewnianych skrzyń. Na widok wielkiej góry zardzewiałego żelastwa z piersi Jupe’a wyrwało się westchnienie. Zdawał sobie sprawę, że skoro ciocia Matylda raz postanowi coś takiego, nie ma szans na wymiganie się od roboty. Ocenił szybko, że sortowanie powinno im zająć przynajmniej ze dwie godziny. W rzeczywistości zmitrężyli na tym trochę więcej, ponieważ w momencie gdy myśleli, że jest już po robocie, ciocia Matylda uparła się, żeby dokładnie sprawdzić zawartość każdej skrzyni. — No dobrze — stwierdziła w końcu. — Wywiązaliście się bez zarzutu. Możecie wracać do tych waszych zagadek. 35
Aż do tej pory Jupiter nie powiedział swej cioci, że on i jego dwaj przyjaciele zajmują się całkiem poważnymi dochodzeniami. Sądziła więc, że trzej chłopcy są członkami jakiegoś klubu miłośników łamania sobie głowy i zbierają się, żeby wspólnie rozwiązywać rebusy i zagadki zamieszczane w gazetach i czasopismach. Jupe odczekał, aż ciocia wróci do kantoru, i dopiero wtedy poprowadził kolegów do urządzonego pod gołym niebem warsztatu. Dotarłszy tam, odsunął na bok żelazną kratę, która niby to przypadkiem stała oparta o starą prasę drukarską. W rzeczywistości maskowała ona wejście do sekretnego tunelu, przez który można się było dostać do Kwatery Głównej. Stanowiła go wielka, zardzewiała rura, nosząca kryptonim Tunel Drugi. Jako ostatni wpełznął do niej Pete, którego zadaniem było zastawić z powrotem wejście kratą. Dotarłszy do końca tunelu, Jupe uniósł zapadkowe drzwi, znajdujące się nad jego głową, i wdrapał się do wnętrza. Stanąwszy na nogach natychmiast rzucił okiem na automatyczną sekretarkę. Światełko nie paliło się. Nikt nie dzwonił. Nieco zawiedziony usiadł za biurkiem. Pete zagłębił się w starym bujanym fotelu i oparł stopy na blacie szai z rejestratorem, a Bob przycupnął na stołku, oparł się plecami o ścianę i wyciągnął notes. Jak zwykle, naradę rozpoczął Jupe. — Zastanawiają mnie te perły — powiedział. — Już parę razy pojawiły się w tym dochodzeniu. — Tak samo, jak gołębie — zauważył Pete obserwując kręcącego się po klatce Cezara. — Gołębie z dwoma pazurkami. I z trzema. Gołębie żywe i gołębie martwe. — Najpierw perły — podjął stanowczym głosem Jupe. — W tym liściku było napisane: „Dzisiaj pereł nie będzie”. No, a uwielbia je Maureen Melody. Miała nawet srokę, która co jakiś czas znosiła je swej pani. — Tak, tę Nevermore — przytaknął Bob podnosząc głowę znad notesu. — Kiedy tam byliśmy, sprytny ptaszek przyleciał aż do drzwi z perłą w dziobie. A panna Melody powiedziała wtedy: „To już trzecia perła, jaką Nevermore przynosi mi w tym miesiącu”. — A potem ktoś zabił Nevermore — ciągnął w zamyśleniu Jupe. — Prawdopodobnie Parker Frisbee. A on jest jubilerem, który kupuje i sprzedaje perły. Tak więc, jeśli to perły są najważniejszym kluczem do rozwiązania tej zagadki... — myśląc głośno Jupe czasami zaplątywał się w skomplikowanej frazeologii — ...jeżeli to one stanowią centrum, wokół którego wszystko się kręci, to powstaje pytanie, co mogą mieć z tym wspólnego gołębie? Co je z nimi łączy? Odezwał się dzwonek telefonu i Jupe przerwał swój wywód. Włączył głośnik, aby obaj pozostali chłopcy także mogli słyszeć rozmowę, a potem podniósł słuchawkę. — Halo? Tu biuro Trzech Detektywów — powiedział. — Halo? Czy to Jupiter Jones? — w głosie dzwoniącego mężczyzny można było wy36
czuć wyraźną nutkę zaniepokojenia. — Chciałbym rozmawiać z Jupiterem Jonesem. — Jupiter Jones przy telefonie — odparł Jupe. — Och! — w słuchawce zapadła na moment cisza. — Mam nadzieję, że przypomnisz sobie moją osobę. Spotkaliśmy się parę dni temu w „Koniku Morskim”. Zostawiłem tam pakunek. To znaczy, zapomniałem go zabrać. A kiedy wróciłem po niego, kelnerka powiedziała mi, że, jak przypuszcza, ty i twoi koledzy zabraliście go wychodząc. Jupe zasłonił dłonią mikrofon słuchawki. — To Tik! — z podekscytowaną miną szepnął kolegom. — Halo? — w głosie Tika pojawiło się jeszcze większe zdenerwowanie. — Halo? Słuchasz mnie? — Tak, słucham pana — odparł Jupe. — Oczywiście, pamiętam dokładnie naszą rozmowę. W słuchawce znowu zapadła cisza, tym razem dłuższa. — Macie to? — ozwał się w końcu głos mężczyzny. — Macie ten mój pakunek? — Tak, mamy go — przytaknął Jupe. — Duże, kwadratowe pudło, owinięte gazą. Jest bezpieczne w naszych rękach. Postanowiliśmy je przechować, mając nadzieję, że pan zadzwoni. — Ooo! — mężczyzna westchnął z ulgą. — To miło z waszej strony. Myślę, że powinienem was jakoś wynagrodzić. Kiedy przywieziecie mi to pudło, dostaniecie ode mnie dwadzieścia dolarów za fatygę. — Dziękuję panu — powiedział Jupe. — Dokąd mamy je zanieść? — No właśnie... Znam wasz adres... to znaczy, chciałem powiedzieć, wiem, że mieszkacie w Rocky Beach, więc może spotkamy się gdzieś na mieście? Powiedzmy, na parkingu koło Banku Powierniczego. — To by nam odpowiadało — zgodził się Jupe. — Którą godzinę pan proponuje? — Może być dziewiąta dziś wieczorem? — Okay — powiedział Jupe. — A więc, o dziewiątej — powtórzył mocno zdenerwowanym głosem mężczyzna, a potem odłożył słuchawkę. — Hurra! — wykrzyknął Pete, kiedy Jupe również odłożył słuchawkę. — Dwadzieścia dolców! Pierwszy Detektyw zdawał się nie słyszeć jego słów. W głębokim zamyśleniu miętosił dolną wargę. — Mam tu tę gazę — powiedział Bob wyciągając jedną z szuflad. — Włożymy chyba Cezara do małej klatki i owiniemy ją gazą, żeby wyglądała tak, jak przedtem. Przez dobrą minutę Jupe siedział w milczeniu. W końcu pokręcił przecząco głową. — Najpierw zastanówmy się nad tym, co powiedział ten Tik. Stwierdził, że zna nasz adres, a potem poprawił się i powiedział: „To znaczy, wiem, że mieszkacie w Rocky 37
Beach”. Tę drugą informację mógł wydedukować z numeru kierunkowego telefonu, który znalazł na naszej wizytówce. Ale myślę, że prawdziwe było to, co powiedział przedtem. On zna mój dokładny adres. — Więc to on podmienił gołębie pierwszej nocy — wtrącił Bob. — Dokładnie tak — zgodził się Jupe. — W każdym razie mam takie przeczucie. A wobec tego wiedział, że go nabieram, kiedy starałem się dać mu do zrozumienia, że nie otwieraliśmy jego pudła. Wiedział, że blefuję i nawet nie próbował mnie zdemaskować. Jeżeli oddamy mu je owinięte tak samo, jak tamtego dnia, po prostu nam podziękuje... — I wręczy dwadzieścia dolców — dokończył Pete. — Po czym odejdzie z taką miną, jakby był pewien, że za firanką z gazy znajduje się jego gołąbek o dwóch pazurkach. I nigdy więcej nie da nam znaku życia. A my stracimy w ten sposób najlepszy trop w całej tej sprawie. — Więc co proponujesz? — zapytał Bob. — Żeby zagrać w otwarte karty — odparł Jupe. — Skonfrontować go z Cezarem w nie osłoniętej klatce. A potem pociągnąć faceta za język i zadać mu parę pytań. Co o tym myślisz, Pete? Pete podrapał się po głowie. — No, dobra — zgodził się z ociąganiem. — Byłoby mi żal stracić tego dwudziestaka. Ale może masz rację. Bo rzeczywiście, jeżeli chcemy rozwiązać jakoś te wszystkie zagadki, to wyjaśnienia Tika mogą się okazać po prostu nieodzowne. Pete i Bob musieli wrócić do swych domów na kolację. Przed odjazdem umówili się z Jupe’em, że spotkają się za dziesięć dziewiąta tego wieczoru na parkingu Banku Powierniczego. O ósmej trzydzieści Jupe przywiązał do bagażnika roweru klatkę z Cezarem i popedałował do śródmieścia. Bank znajdował się przy Main Street, niedaleko jubilerskiego sklepu Parkera Frisbee. Dojechawszy na miejsce, Jupe zsiadł z roweru i wprowadził go na parking, położony obok wysokiego, białego budynku. Ponieważ bank był już zamknięty, stało tam tylko kilka samochodów. Obramowany z trzech stron nieczynnymi o tej porze biurowcami, plac pogrążony był w półmroku. Jupe oparł rower o ścianę banku, wyłączył światło i odwiązał klatkę z gołębiem, a potem rozejrzał się po parkingu. W żadnym ze stojących z dala od siebie aut nie było żywej duszy. Rzucił okiem na zegarek. Do spotkania z Tikiem brakowało piętnastu minut. Za pięć minut powinni się zjawić Bob i Pete. Jupe postanowił zaczekać na nich przy wjeździe na parking, gdzie od ulicznych latarni padało trochę więcej światła. Rozejrzawszy się jeszcze raz, ruszył wolnym krokiem w tym kierunku. — Zatrzymaj się, chłopcze, i stój tam, gdzie jesteś. 38
Głos dochodził z mrocznej przestrzeni za plecami Jupe’a. Chłopiec spełnił polecenie. Znieruchomiał momentalnie, przyciskając klatkę do piersi. — A teraz odwróć się powoli. Najwolniej jak tylko mógł, Jupe obrócił się wokół swej osi. Z cienia zaczęła się wyłaniać jakaś męska postać. Nieznajomy zbliżał się trzymając prawą rękę wysuniętą lekko do przodu. Jupe zauważył w niej jakiś przedmiot. Coś rzucającego pomimo mroku niewyraźne błyski. Przerażonemu Jupe’owi wydało się, że w połyskującym przedmiocie rozpoznaje niklowaną lufę pistoletu. Nie był w stanie oderwać od niej wzroku. — A teraz postaw tę klatkę na ziemi. Jupe pochylił się i zrobił, co mu kazano. Mężczyzna podszedł bliżej. Nie spuszczając Jupe’a z muszki pistoletu pochylił się nad klatką i uważnie się jej przyjrzał. Chce się upewnić, pomyślał Jupe, czy w środku na pewno jest gołąb. — Dobrze. Mężczyzna wyprostował się. Jupe wykorzystał tę chwilę, aby dobrze mu się przyjrzeć. Zobaczył błyszczący, czarny płaszcz przeciwdeszczowy, a także przyciemnione szkła okularów, widocznych pośród zasłaniającej całą niemal twarz nieznajomego gęstej, czarnej brody. To przecież Parker Frisbee! — A teraz odwróć się i połóż na ziemi. Dopiero teraz Jupe’a uderzyło to, że mężczyzna przemawiał dziwnie pogrubionym, starannie kontrolowanym głosem. Brzmiało to tak, jakby mówienie sprawiało mu wielką trudność. On jest prawie tak samo przerażony jak ja, przemknęło Jupe’owi przez głowę, i próbuje to ukryć. Dzierżąca pistolet ręka drgnęła groźnie. Jupe obrócił się i położył brzuchem do asfaltu. — Załóż ręce na plecy. Jupe usłuchał i w tym momencie jego uszu doszedł zgrzytliwy odgłos. Tak jakby ktoś oddzierał pas płótna. Albo może... nawiniętej na rolkę samoprzylepnej taśmy. Tak, to jest to, uświadomił sobie czując, że mężczyzna mocno owija przylegające do siebie przeguby jego dłoni. Nawet nie próbował się opierać. Zbyt wyraźnie miał w oczach błyszczącą lufę pistoletu. Leżał spokojnie również wtedy, gdy mężczyzna krępował mu taśmą nogi w kostkach. Usłyszał oddalające się kroki, a w chwilę potem gdzieś z tyłu rozbłysły światła samochodu. Mając skrępowane ręce i nogi, nie mógł unieść głowy, zdołał jednak obrócić ją odrobinę w tamtym kierunku. Auto znajdowało się już w ruchu. Jupe’owi nie udało się stwierdzić w zapadających 39
ciemnościach, jakiej mogło być marki. Przemknęło z grzmotem silnika o jakieś dwadzieścia metrów od niego, skręciło z piskiem opon w kierunku wyjazdu i znikło za najbliższym rogiem. Jupe leżał robiąc sobie gorzkie wyrzuty. Powinien był mieć choć tyle oleju w głowie, aby zaczekać na Boba i Pete’a. Po jakie licho lazł tak na ślepo w głąb opustoszałego i pogrążonego w mroku parkingu? Czy nie mógł zostawić roweru gdzieś... Usłyszał odgłosy kroków dochodzące od wjazdu na parking. Zobaczył światło rowerowej latarki. — Pete! — zawołał z całej siły. — Bob! W chwilę potem obaj przyjaciele byli już przy nim i zaczęli delikatnie odwijać taśmę z jego rąk i nóg. Uwolniony z więzów Jupe obrócił się na plecy i usiadł. Bolały go przeguby obu dłoni. Zaczął je rozcierać, opowiadając jednocześnie kolegom o swej przygodzie. Pete gwizdnął cicho przez zęby. — Naprawdę miał pistolet? — Jestem święcie przekonany, że to, co trzymał w ręku, było pistoletem — odparł Jupe podnosząc się na nogi. — Oczywiście, nie prosiłem faceta, żeby pociągnął za spust, więc nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że był załadowany — dodał, otrzepując kurz ze spodni. — Udało się wam coś zobaczyć? — Samochód — kiwnął głową Bob. — Czarną limuzynę. — Nagle zmarszczył brwi, a potem zdjął okulary i zaczął je przecierać rękawem koszuli. — To śmieszne, ale w pierwszej chwili pomyślałem, że to jest samochód Tika. Zauważyłem litery MOK na jego tablicy rejestracyjnej. Zupełnie jak... — Jak na tablicy czarnego samochodu Tika, którym odjechał on spod „Konika Morskiego” — dokończył za niego Jupe. — No i jak na... Nie dokończył zdania, ponieważ tym razem nie miał absolutnej pewności. Ale wciąż pamiętał czarne auto, które na moment zagrodziło im drogę, kiedy wyszli z jubilerskiego sklepu Parkera Frisbee. Prześliznął się tylko po nim wzrokiem i nie miał nawet tyle czasu, aby przeczytać wszystkie litery na tablicy rejestracyjnej, był jednak pewien, że pierwszą z nich było „M”. — Co teraz zrobimy? — zapytał Pete. — Frisbee zabrał Cezara... — Co powiemy Tikowi, kiedy się tu zjawi? — podchwycił Bob. Jupe spojrzał na zegarek. Była za dwie dziewiąta. Pierwszy Detektyw wciąż jeszcze miał przed oczami groźnie wymierzony w niego pistolet. — Nic mu nie powiemy — rzucił bez namysłu, podjąwszy szybką decyzję. — W ogóle nie będziemy na niego czekać. Robimy chyłkę-zmyłkę. Spotkamy się rano w Kwaterze Głównej. Hasło „chyłka-zmyłka” pojawiało się wyłącznie wtedy, gdy Trzej Detektywi znajdo40
wali się w opałach. Było ono sygnałem do natychmiastowego rozdzielenia się i oddalenia w różnych kierunkach. Także i teraz chłopcy błyskawicznie wskoczyli na rowery i popędzili różnymi drogami do swoich domów. Jupe nie mógł tej nocy spać. Jego umysł przeciążony był zbyt wieloma sprawami. Tak jak to stwierdził Pete, stracili Cezara. Nie było żadnej gry w otwarte karty z Tikiem. Brakowało jakiejkolwiek wartościowej wiadomości dla panny Maureen Melody. Nie można było przecież pójść do niej i powiedzieć, że zamordowanie jej ptaszków to dzieło jej znajomego, Parkera Frisbee. W żaden sposób nie dałoby się tego udowodnić. A co gorsza, Jupe nie mógł wymyślić absolutnie żadnego racjonalnego powodu, dla którego Frisbee miałby zabijać Nevermore. Jeśli w ogóle to zrobił. Mogło się wydawać, że prowadzone przez Trzech Detektywów śledztwo rozwija się źle. Jedyną nadzieją było to, że Tik zadzwoni jeszcze raz, żeby zapytać, czemu to chłopcy nie stawili się na umówione z nim spotkanie. Gdyby tak właśnie zrobił, mieliby przynajmniej szansę porozmawiać z nim. A Tik, dowiedziawszy się o porwaniu Cezara, powiedziałby im może coś, co by ich naprowadziło na nowy trop. Może jednak trzeba było umówić się tu, na złomowisku, pomyślał z żalem Jupe. W chwilę potem udało mu się wreszcie zasnąć. Od początku letnich wakacji Jupe jadał bardzo lekkie śniadania, składające się zwykle z suchego tostu i chudego mleka. Ciocia Matylda zaczęła się już niepokoić tą, tak u niego niezwyczajną, utratą apetytu. Kiedy następnego ranka zachęciła Jupitera, aby zjadł porządne dwa jajka z szynką, a do tego jeszcze „śliczny siekany kotlecik”, Pierwszy Detektyw był zbyt zniechęcony, aby zdobyć się na odmowę. Spałaszował wszystko, co znalazło się przed nim na stole, i dopiero potem pobiegł do składnicy, aby zaczekać tam na przyjaciół. Dokładnie w chwili, gdy zbliżał się do warsztatu, gdzie znajdowało się wejście do Tunelu Drugiego, prowadzącego do Kwatery Głównej, zobaczył go. Ptaszek dostrzegł go także i natychmiast pospieszył w jego stronę, stąpając na wyprostowanych nóżkach. Jupe pochylił się i uniósł gołębia w dłoniach, a potem obejrzał go dokładnie, przepatrując piórka w jego mieniących się różnobarwnymi odcieniami skrzydłach i ogonie. Rzucił też okiem na gładką, szarą główkę i bystre oczy. Nie miał żadnych wątpliwości. Rozpoznałby tego gołębia w każdym miejscu. Z łatwością. To mógł być tylko Cezar.
Rozdział 8
Goście z Dalekiego Wschodu — To rzeczywiście Cezar — stwierdził Pete. — Mógłbym przysiąc. Te plamki na piórkach jego ogona. A poza tym wyraźnie widać, że on nas rozpoznaje. Prawda, Cezar? Trzej Detektywi znajdowali się znowu w Kwaterze Głównej. Cezar biegał wesoło po dużej klatce, dziobiąc kukurydzę. — Parker Frisbee zabiera mi go pod groźbą pistoletu — zastanawiał się głośno Jupe miętosząc dolną wargę z takim zapałem, że znalazła się ona gdzieś w okolicach podbródka. — A w parę godzin później odnosi go nam z powrotem i wypuszcza na naszym podwórku. Dlaczego? Po co? W jakim celu? — Jupe zaczynał dochodzić do wniosku, że w żadnym z prowadzonych dotąd dochodzeń nie było aż tylu pytań bez odpowiedzi. — Może on wcale go tu nie przyniósł — odezwał się Bob spoglądając znad okularów, które zsunęły mu się na czubek nosa. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Pete. — Przecież Cezar tu jest, no nie? — Chodzi o tę książkę o gołębiach — wyjaśnił Bob. — W czasie drugiej wojny światowej gołębie pocztowe używane były do przenoszenia meldunków. Jeżeli armia zmieniała teren działania, trzeba było przenosić także klatki z gołębiami. No i okazało się, że naprawdę dobrze wytrenowany gołąb w ciągu dwóch albo trzech dni przyzwyczajał się do nowego miejsca pobytu... — I zamiast do starej, wracał do nowej bazy — podchwycił Jupe z zachęcającym błyskiem w oczach. — Myślę, Bob, że wpadłeś na coś naprawdę ważnego. Być może Cezar wcale nie należy do Parkera Frisbee, a on chciał odesłać go prawdziwemu właścicielowi. — Jupe zasępił się znowu. — Nie pytajcie mnie, po co miałby to robić. Ale jeżeli rzeczywiście miał to na myśli, to najprostszym sposobem było uwolnienie gołębia, tak żeby mógł zwyczajnie polecieć do domu. — A twój dom, Cezar, znajduje się obecnie tutaj, prawda? — Pete włożył palec w oczko siatki i pogłaskał gołębia po głowie. — Więc zwyczajnie wróciłeś do nas, a ja bardzo się cieszę, że... 42
Nie dokończył, ponieważ w głośniku ozwało się nagle wołanie. — Jupe! Jupe! Głos należał do cioci Matyldy. Jupe zamontował na podwórzu mikrofon, żeby słyszeć jej wołania wtedy, gdy przebywał w Kwaterze Głównej. — Jupe! Bob! Pete! Gdzie jesteście? Jupe westchnął ciężko. Wołania cioci Matyldy oznaczały zwykle dla całej trójki jakąś wredną robotę. Miał nadzieję, że tym razem nie chodziło o nową partię zardzewiałych kątowników. Może nie była w stanie uporać się sama z sobotnią rzeszą klientów. Trzej Detektywi opuścili zamaskowaną starannie Kwaterę wyjściem oznaczonym przez nich jako Bramka Numer Cztery, z której droga prowadziła na tyły złomowiska. Obszedłszy stos zwalonego na kupę złomu, chłopcy wychynęli na podwórze tuż za plecami cioci Matyldy, która aż podskoczyła ze strachu, kiedy poczuła na ramieniu dłoń Jupe’a. — Jesteście wreszcie — powiedziała. — Nigdy nie wiem, gdzieście się pochowali. Jupe starał się okazać jak największą gotowość do przyjęcia ewentualnego zlecenia. — Co będziemy robić tym razem? — zapytał. Tego dnia ciocia Matylda nie wezwała jednak chłopców po to, aby zagnać ich do roboty. Powiedziała natomiast, że chcą się z nimi zobaczyć jacyś dwaj dżentelmeni, którzy oczekują na ulicy, koło bramy. Panowie stali obok zaparkowanej przy krawężniku zielonej furgonetki. Obaj wyglądali mniej więcej na trzydziestolatków. Byli raczej niskiego wzrostu, ale o wysportowanych sylwetkach. Mieli na sobie bawełniane podkoszulki z krótkimi rękawami i wytarte dżinsy. Obaj byli Japończykami. — Czy to wy jesteście Jupe, Pete i Bob? — zapytał jeden z nich robiąc krok w ich kierunku. Jupe potwierdził. — I znacie Hoang Van Dona? — Tak, znamy go — odparł Jupe. Mężczyzna odwrócił się do swego kolegi i powiedział mu coś w języku, który, jak Jupe przypuszczał, musiał być japońskim. Tamten kiwnął głową i odpowiedział coś, co w uszach Jupe’a zabrzmiało tak samo egzotycznie. — Mój przyjaciel ma na imię Kyoto — wyjaśnił pierwszy. — Byłoby mu niezmiernie miło, gdyby mógł zadać wam kilka pytań. Z tym że Kyoto niestety nie mówi po angielsku. Ale ja wszystko przetłumaczę. Więc jak, zgoda? Jupe stwierdził, że on i jego koledzy nie mają nic przeciwko temu. — Pierwsze pytanie. Daliście Hoang Van Donowi list napisany po japońsku. Poprosiliście go, żeby zwrócił się do znajomego Japończyka o przetłumaczenie. A ów znajomy poinformował o tym Kyota, ponieważ rozpoznał w liście jego odręczne pismo. 43
Jupe czekał w milczeniu na dalszy ciąg, gdyż nie mógł uznać tego, co usłyszał, za skierowane do siebie pytanie. — Gdzie znaleźliście ten list? Jupe wahał się przez chwilę. Jasne było, że nie musi odpowiadać, przyszło mu jednak do głowy, że gdyby jednak to zrobił, być może Kyoto zgodziłby się w rewanżu udzielić mu także pewnych wyjaśnień. — Przy zdechłym gołębiu — powiedział. — List owinięty był dookoła jego nogi. Japończyk zareagował uprzejmym uśmiechem, a potem podszedł do Kyota. Ujął go pod rękę i poprowadził parę kroków dalej. Bob obrzucił pogrążonych w żywej rozmowie mężczyzn uważnym spojrzeniem. Uderzyło go to, że byli do siebie bardzo podobni. Obaj mieli takie same, proste i czarne włosy, tak samo wystające kości policzkowe i opaloną na identyczny, jasnobrązowy kolor skórę. Nie był pewien, czy przy jakimś przypadkowym spotkaniu zdołałby stwierdzić, który z nich ma na imię Kyoto, a który jest tłumaczem. Przyszło mu do głowy, że być może robią takie wrażenie, ponieważ obaj są Japończykami. W rzeczywistości z pewnością nie wyglądali identycznie. A poza tym było bardzo prawdopodobne, że im także byłoby trudno odróżnić jego, Boba, od Pete’a czy Jupe’a. Być może w ich oczach większość Europejczyków czy Amerykanów wygląda zupełnie tak samo. Starał się wytężyć wzrok, aby odnaleźć choćby najmniejszą różnicę w ich zewnętrznym wyglądzie. Naraz doszedł go szept Jupe’a. — Zielona furgonetka! Ta sama, za którą popędził Tik wyskoczywszy z „Konika Morskiego”. Gdyby tak można było pośledzić ją trochę... Jupe zawiesił głos i zerknął w stronę Japończyków. Obaj nadal zajęci byli ożywioną rozmową. — Nadajnik! — szepnął z desperackim napięciem w głosie. — Jak myślisz, udałoby ci się go szybko znaleźć? — Spróbuję — odpowiedział szeptem Bob, a potem odsunął się od Jupe’a. — Zdaje się, że woła mnie ciocia Matylda — powiedział na tyle głośno, aby jego głos dotarł do tłumacza. — Zobaczę, czego może chcieć. Rzekłszy to, odwrócił się i minąwszy bramę, popędził do Kwatery Głównej. — Drugie pytanie — zwrócił się do Jupe’a tłumacz, podszedłszy bliżej wraz z Kyotem. — Gdzie znaleźliście tego zdechłego gołębia? Także tym razem Pierwszy Detektyw zamyślił się na chwilę. Mimo iż ze swej natury był prawdomównym chłopakiem, jako detektyw odczuwał czasami potrzebę lekkiego odejścia od tak zwanej nagiej prawdy. Zwłaszcza wtedy, gdy trzeba było uniemożliwić łatwą identyfikację klienta, który zlecił im dochodzenie. A tym razem to Maureen Melody zadzwoniła i poprosiła o pomoc w związku z zamordowaniem jej ptaków. 44
Z punktu widzenia Jupe’a można więc było traktować ją jak klientkę. A jego obowiązkiem było chronić ją i jej interesy. — Znaleźliśmy go na ulicy — powiedział. — Na której ulicy? — Po drugiej stronie miasta. — Przynajmniej ten szczegół niedaleki był prawdy. Tłumacz znowu uśmiechnął się z sympatycznym wyrazem twarzy. — Trzecie pytanie — powiedział. — Jak wam się wydaje, od czego mógł zdechnąć ten gołąb? — Nie mam pojęcia. — Tym razem Jupe powiedział szczerą prawdę. Sam chciałby poznać odpowiedź na to pytanie. — Jak ten gołąb wyglądał? Myślisz, że ktoś mógł do niego strzelać? — Nie — pokręcił głową Jupe. — Nic na to nie wskazywało. — Zza płotu doszedł go odgłos kroków wracającego Boba. — Przypuszczam, że mógł go uderzyć jakiś samochód — zasugerował budzącym zaufanie głosem. — Rozumiem. Dziękuję za pomoc — powiedział Japończyk, a potem ruszył wraz ze swym kolegą w kierunku przednich drzwi furgonetki. W tym momencie w bramie składnicy ukazał się Bob. Jupe wyciągnął rękę i dotknął nią ramienia tłumacza. — Przepraszam pana — powiedział. — Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym ja zadał panu teraz jedno czy dwa pytania? Tym razem tłumacz potrzebował małej chwilki na zastanowienie się nad odpowiedzią. — Proszę bardzo — odparł w końcu. — W liście napisano: „Dzisiaj pereł nie będzie”. Tak przynajmniej powiedział znajomy Dona. — Tak, rozumiem. Koło Jupe’a stanął Bob. Zerkając w dół, Jupe dostrzegł ściśnięty w jego dłoni mały, metalowy przedmiot. Nadajnik. — No właśnie. Co to mogło znaczyć? — zapytał. — Dzisiaj pereł nie będzie — powtórzył bezmyślnie. Obdarzony niezłym aktorskim talentem Jupe wykorzystywał czasami te zdolności, a już szczególnie dobrze wypadał wtedy, gdy udawał głupiego. — Można by pomyśleć, że nie ma w tym ani odrobiny sensu — stwierdził opuszczając lekko dolną szczękę i przybierając możliwie najbardziej tępy wyraz twarzy. Wyglądał w tym momencie tak samo inteligentnie, jak trochę uchylona szuflada. — Co to za perły? I dlaczego miałoby ich dzisiaj nie być? Mówiąc to szturchnął łokciem Boba, a potem zrobił parę kroków w kierunku przedniej części furgonetki. Tłumacz i Kyoto poszli wolno za nim. — Byłbym panu ogromnie wdzięczny, gdyby mógł mi pan to wyjaśnić — zwrócił się do tłumacza. 45
Na twarzy Japończyka pojawił się uprzejmy uśmieszek. — To bardzo proste — powiedział. — Mój przyjaciel Kyoto jest ogrodnikiem. Ma warzywniczą farmę niedaleko wybrzeża. Sprzedaje swoje warzywa w japońskim markecie, którego właściciel potrzebuje czasami informacji na temat towaru, który jest do sprzedania. Jupe przysłuchiwał się tym wyjaśnieniom gapiąc się tępo na swego rozmówcę. Kącikiem oka obserwował jednak Boba, który podchodził właśnie do tylnej ścianki samochodu. Zobaczył, że Bob schyla się i wkłada szybko rękę pod tylny zderzak. — Tak więc pan Kyoto posyła wiadomości właścicielowi marketu przez pocztowego gołębia — wyjaśniał w dalszym ciągu tłumacz. — Informuje go na przykład: „Dziś mnóstwo marchwi”. Albo: „Duży transport selerów”. Dzięki temu właściciel marketu wie, czym będzie mógł handlować. Jupe zobaczył, że Bob prostuje się i unosi do góry prawą rękę, już bez metalowego pudełka. — Rozumiem — stwierdził Pierwszy Detektyw, starając się nadać swemu głosowi możliwie najbardziej naiwny odcień. — Więc pan Kyoto hoduje też perły? Tłumacz roześmiał się. — Słowo „perły” oznacza perłową odmianę cebuli — wyjaśnił. — To, co było w tym liście, oznaczało po prostu: „Dziś nie będzie perłowej cebuli”. — Aha. Dziękuję panu. Z tak samo bezmyślnym wyrazem twarzy Jupe przyglądał się, jak obaj Japończycy wsiadają do furgonetki i odjeżdżają. Poruszył się dopiero wtedy, gdy samochód zniknął za najbliższym zakrętem. — Szybko, Bob — powiedział. — Dawaj odbiornik. Bob zostawił go tuż za bramą. W chwilę potem wręczył Jupe’owi małe pudełko z jakimiś pokrętłami i umocowaną doń kolistą anteną. Wyglądało jak stary, turystyczny odbiornik radiowy i rzeczywiście było nim kiedyś. Jupe przerobił go na urządzenie do tropienia. Włączył je teraz. — Pii-pii-pii — ozwał się natychmiast sygnał, odebrany od nadajnika, który został umocowany przez Boba w tylnej części furgonetki, dzięki wmontowanemu w jego obudowę magnesowi. Jupe obrócił antenę, kierując ją ku południowi. — Pii-pii-pii — sygnał zdawał się przybierać trochę na sile. — Jadą w kierunku wybrzeża — powiedział Jupe. — Gonimy ich. Pete zdążył już wyprowadzić przed bramę wszystkie trzy rowery. Jupe rzemykiem umocował aparat do kierownicy swego roweru. W chwilę potem cała trójka była już w drodze. Jupe kierował tylko jedną ręką. Drugą obracał antenę, ustawiając ją w lewo, w prawo 46
albo na wprost. Kierując się rosnącym lub malejącym natężeniem sygnałów, mógł stwierdzić, w którą stronę pojechała śledzona furgonetka. Ponieważ zasięg nadajnika wynosił półtora kilometra, chłopcy mogli podążać za śledzonym samochodem bez obawy, że będą zauważeni. Jupe nie obawiał się też, że zostaną za bardzo w tyle. Miał jeszcze w uszach rzężenie silnika furgonetki, kiedy pokonywała ona podjazd na wzniesienie, na którym stał „Konik Morski”. Pedałując teraz w ślad za sygnałami nadajnika Pierwszy Detektyw miał tylko nadzieję, że furgonetka nie odjedzie za daleko. Nie chodziło o to, aby się bać zbyt ostrej jazdy. Miał zresztą świadomość, że tego rodzaju ćwiczenie może mu tylko wyjść na zdrowie, zwłaszcza po tak ogromnym śniadaniu. Przyszło mu tylko do głowy, że lepiej by było, gdyby furgonetka nie udawała się na przykład do San Francisco albo gdzieś jeszcze dalej. Perłowe cebulki, pomyślał z przekąsem. Ci dwaj skośnoocy faceci musieli go wziąć za patentowanego osła, jeśli wydało się im, że on kupił tę ich bajeczkę. Nie ulegało wątpliwości, że zależało im, i to bardzo, na ukryciu czegoś. Tylko czego?
Rozdział 9
Tajemniczy pan Frisbee Po kilku minutach ostrej jazdy Jupe odetchnął z ulgą. Stwierdził, że furgonetki nie trzeba będzie gonić aż do San Francisco ani do Santa Monica. Nie skręciła nawet ku drodze idącej brzegiem oceanu, lecz pojechała prosto do śródmieścia. Natężenie sygnałów i ustawienie anteny mówiły mu, że w tej chwili musi jechać główną arterią Rocky Beach, czyli Main Street. Dał znak pedałującym z tyłu Pete’owi i Bobowi, aby zwolnili trochę. Wolał uniknąć przypadkowego spotkania z furgonetką, gdyby zatrzymała się ona na czerwonym świetle. W takim przypadku Kyoto i jego znający angielski kolega mogli dostrzec chłopców we wstecznym lusterku. Trzej Detektywi minęli sklep pana Frisbee i Bank Powierniczy. Nagle sygnał zamilkł. Jupe uniósł rękę i cała trójka zatrzymała się. Siedząc okrakiem i podpierając się obiema stopami o ziemię Jupe obrócił antenę w lewo. Cisza. Przekręcił ją o sto osiemdziesiąt stopni w prawo i tym razem sygnał ozwał się znowu, głośny i czysty. Uniósł prawą rękę, żeby zasygnalizować kolegom, że skręcają w tym kierunku, po czym poprowadził ich przecznicą, idącą meandrami ku znajdującym się już za miastem wzgórzom. Śledzenie furgonetki było teraz trudniejsze z powodu licznych zakrętów. Chwilami sygnał zanikał całkowicie. Jupe nie martwił się tym, nawet jeśli milczenie odbiornika trwało parę minut. Domyślał się już, dokąd zmierza zielona furgonetka. Po północnej stronie Rocky Beach, na niewysokim wzniesieniu znajdowało się osiedle złożone z kilku grupek zgrabnych domków, tworzących oddzielne, maleńkie zagrody. Przylgnęła do niego nazwa Mini-Tokio, ponieważ właścicielami albo dzierżawcami prawie wszystkich posesji byli Japończycy. Minąwszy granicę osiedla Jupe znowu uniósł rękę. Trzej Detektywi zatrzymali się. Tropiony przez nich samochód stał o jakieś sto metrów przed nimi, na podjeździe do parterowego domku. Jupe wprowadził swój rower na chodnik. Bob i Pete poszli za jego przykładem. Stojąc 48
pod osłoną rosnących wzdłuż drogi drzew mogli obserwować furgonetkę, nie obawiając się, że ktoś ich dojrzy z wnętrza domu. — No dobra — odezwał się Pete. — Wiemy już, gdzie być może mieszka albo nie mieszka ten Kyoto. I co dalej? Jupe nie odpowiedział. Patrzył w kierunku samochodu. Zobaczył idącego podjazdem mężczyznę, który minął furgonetkę i poszedł dalej, w kierunku ulicy. Jupe był pewien, że mężczyzna musiał wyjść z domku. Podszedł do stojącego przy krawężniku czerwonego auta, otworzył je, usiadł za kierownicą i odjechał. — Czy to był ten Kyoto? — zapytał niepewnym głosem Bob. W jego oczach obaj Japończycy niczym nie różnili się od siebie. — Nie — potrząsnął głową Jupe. — To był tłumacz. Bob nie zamierzał kwestionować tego twierdzenia, jednak zbyt korciła go ciekawość, aby mógł utrzymać język za zębami. — Jak się tego domyśliłeś? — zapytał z niedowierzaniem w głosie. — Zwyczajnie — odparł Jupe. — Po jego chodzie, po oczach, po uszach. Poza tym, nie zauważyłeś, że miał na sobie pas z tłoczeniami i tłustą plamę na dżinsach po jakimś smarze? Bob nie dostrzegł niczego takiego. Wciąż jeszcze zdarzały się momenty, w których obserwacyjne zdolności Pierwszego Detektywa wprawiały go w zdumienie. — Możemy więc teraz mieć prawie pewność, że to jest dom Kyota — mówił dalej Jupe. — Ale to „prawie” zupełnie mnie nie zadowala. Gdyby tak udało się nam sprawdzić, czy jego nazwisko znajduje się na skrzynce na listy. Ale żeby przekonać się o tym, trzeba było przedefilować przed frontem domku. — Bob, idź lepiej sam — zdecydował Jupe. — Pete jest trochę za wysoki, a ja... — zawiesił na chwilę głos starając się znaleźć odpowiednie słowo — ...a ja odrobinę zbyt krępy. Gdyby Kyoto przypadkiem wyjrzał przez okno, mógłby nas łatwo rozpoznać. Ale jeżeli ty zdejmiesz okulary i bluzę, będziesz w jego oczach wyglądał jak pierwszy lepszy amerykański chłopak. Na pewno nie przypomni sobie, że już gdzieś cię widział. — Dobra, idę — odparł krótko Bob, nie bardzo wiedząc, czy ma się cieszyć, czy martwić tym, że wygląda tak zwyczajnie. Ktoś musiał jednak sprawdzić tę skrzynkę. Schował więc okulary w kieszonce na piersiach, zdjął zapinaną na suwak brązową wiatrówkę i pomaszerował w kierunku domu, przed którym zaparkowana była zielona furgonetka. Minął spacerowym krokiem dom i przeszedłszy obok umieszczonej koło podjazdu białej skrzynki na listy, zatrzymał się niby to przypadkiem, udając, że podciąga sobie skarpetki. Na ściance skrzynki widniał napis: J. KYOTO, wymalowany czarnymi literami. Bob miał już zamiar tak samo niespiesznie wrócić do swych kolegów, kiedy wydało mu się, że zauważył jeszcze coś. Wyglądało to tak, jakby spod nazwiska Japończyka przeświecały jakieś inne litery. Patrząc bez okularów, Bob nie miał jednak pewności co do tego. 49
Postanowił upewnić się jednak. Nie bacząc na to, że ktoś z wnętrza domku może go zauważyć, wyciągnął okulary i włożył je. I rzeczywiście, przeczucie go nie zawiodło. Nazwisko poprzedniego lokatora było niemal całkowicie zakryte przez świeżą warstwę białej farby, wciąż jednak można było odczytać przynajmniej niektóre litery. Kiedy mogły zostać zamalowane? Zerknąwszy ukradkiem w kierunku domu, Bob szybko wyciągnął rękę i dotknął skrzynki. Czarna farba, którą wymalowano nowe nazwisko, była jeszcze wilgotna. Tak więc Kyoto musiał się tu wprowadzić zupełnie niedawno. Bob poczuł coś w rodzaju dumy ze swego odkrycia i swych dedukcyjnych zdolności. Sam Jupe pewno nie zrobiłby tego lepiej. Chciał jak najszybciej znaleźć się koło kolegów, żeby zameldować im o wynikach swego krótkiego wypadu. Już po dwóch krokach stanął jednak jak wryty. Od strony domu doszło go wołanie jakiegoś mężczyzny, który zbliżał się właśnie w jego stronę. Na jego widok Bob poczuł się tak, jakby mu nogi wrosły w ziemię. Stał jak skamieniały. Charakterystyczna, niska sylwetka mężczyzny, jego żakiet i sztuczkowe spodnie, wreszcie gęsta, czarna broda wykluczały możliwość pomyłki. — Ej, ty tam! Zaczekaj no! Także głos należał do Parkera Frisbee. Bob najchętniej by uciekł, nie był jednak w stanie zmusić swych nóg do biegu. Czekał więc, unieruchomiony niczym w jakimś koszmarnym śnie, aż Frisbee podejdzie bliżej. Na szczęście, przemknęło mu przez głowę, on nie ma w ręku kija. Choć oczywiście nie jest wykluczone, że w kieszeni może mieć pistolet. — Cieszę się, że cię spotkałem — powiedział Frisbee, zatrzymawszy się o niecałe pół metra od Boba. — Miałem ochotę pogadać z wami, chłopcy. Broda jubilera była tak gęsta, że nigdy nie można było stwierdzić, czy on się uśmiecha, czy też nie. Tym razem nie miał jednak ciemnych okularów i Bobowi wydało się, że dostrzega w jego oczach osobliwie serdeczny wyraz. — Gdzie zgubiłeś swoich kolegów? — zapytał Parker Frisbee. Bob niezdecydowanym gestem wyciągnął rękę w kierunku pozostałej dwójki. Ku swej radości stwierdził, że znowu odzyskał władzę w kończynach, toteż natychmiast ruszył do miejsca, gdzie zostali Jupe i Pete. Frisbee poszedł wraz z nim. Znalazłszy się bliżej, Bob z ulgą stwierdził, że Jupe rozwiesił jego wiatrówkę na kierownicy swego roweru, zakrywając w ten sposób odbiornik sygnałów. Z zakłopotaną miną przyglądał się, jak Frisbee nawiązuje rozmowę z jego kolegami. — Często przyjeżdżacie do tego osiedla, chłopcy? — zapytał przyjaznym tonem jubiler. — Jest tu japońska restauracja, do której czasem zaglądamy — odparł bez namysłu Jupe. — Pete lubi japońskie potrawy. — Ach tak, „Fudżijama”. Rzeczywiście, można tam dobrze zjeść. Sam chodzę do 50
niej od czasu do czasu. No właśnie... — I tym razem Bob nie miał pewności, czy Frisbee uśmiecha się, czy też nie. — Nie mielibyście ochoty zjeść tam ze mną lunchu? Zapraszam. Jupe’a zamurowało. Zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. Kiedy ostatni raz widział tego człowieka, Frisbee celował do niego z pistoletu, a potem wiązał mu ręce i nogi na parkingu koło Banku Powierniczego. A kilka dni wcześniej wymierzył mu cios jakimś kijem. Teraz za to, jakby nigdy nic, zapraszał całą trójkę na lunch. — Och, to bardzo miło z pana strony — wymamrotał w końcu Pierwszy Detektyw. — Dziękujemy panu za zaproszenie. — No to chodźmy — rzucił krótko Frisbee i ruszył żwawym krokiem na drugą stronę ulicy. Chłopcy pospieszyli za nim, prowadząc rowery. Bob ukradkiem zbliżył się do Jupe’a, aby poinformować go szeptem o tym, co odkrył na skrzynce listowej Kyota. Jupe w milczeniu kiwnął głową. Dotarłszy do restauracji, chłopcy zabezpieczyli rowery za pomocą łańcucha, a potem podążyli za jubilerem do dużego, narożnego stołu. Kelner powitał pana Frisbee po japońsku, ten zaś odpowiedział mu w tym samym języku i zamówił potrawy. — Mieszkałem w Japonii przez kilka lat — wyjaśnił obojętnym tonem. — Prowadziłem tam handel perłami. Musiałem więc nauczyć się japońskiego. Kelner postawił na stole dzbanek z herbatą i Frisbee napełnił filiżanki chłopców. — O ile dobrze rozumiem — stwierdził, zagłębiając się z powrotem w krześle — to ostatnio zajmowaliście się małym, prywatnym dochodzeniem. Zgadza się, chłopaki? Tym razem Bob nie miał już wątpliwości, że jubiler się uśmiecha. Jednak żaden z Trzech Detektywów nie odpowiedział ani słowem. — Robiliście to na zamówienie panny Maureen Melody — ciągnął Frisbee. — Próbowaliście ustalić, kto pomordował jej ptaszki. Jupe potwierdził skinieniem głowy. — A dopiero co mój ogrodnik, Kyoto, powiedział mi, że znaleźliście martwego gołębia, przy którym był mały liścik. Jupe powtórnie kiwnął głową. — Zawierał on wiadomość dotyczącą warzyw, które Kyoto wysyła do japońskiego marketu. — Tak, chodziło o perłową cebulę — przytaknął Jupe. Przy stole zapadła na dłuższą chwilę cisza. Chłopcy w milczeniu przyglądali się, jak kelner ustawia przed nimi po kilka małych miseczek. Natychmiast zabrali się do pałaszowania ich zawartości. — Czy ten martwy gołąb leżał może w ogrodzie panny Melody? — przerwał w końcu milczenie Frisbee. — Nie — odparł Jupe z buzią pełną ryżu i kawałków łososia, wymieszanych z bambusowymi pędami i oblanych wyśmienitym, ostrym sosem. Dopiero po przełknięciu 51
tych delicji mógł udzielić bliższych wyjaśnień. — Znaleźliśmy go na ulicy — powiedział, uznawszy, że lepiej będzie trzymać się wersji, którą wcześniej usłyszał już Kyoto. Frisbee bez słowa uniósł pałeczki i cała czwórka znowu pochyliła się w milczeniu nad smakowitym jedzeniem. Jubiler jako pierwszy opróżnił swoje miseczki. Otarł serwetą usta i sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki. Pete zamarł ze strachu, z widelcem uniesionym w pół drogi do ust. Czyżby ten Frisbee zamierzał straszyć ich pistoletem także tu, w restauracji? Jubiler wyciągnął portfel. — Jak wiecie, panna Melody jest moją dobrą znajomą — powiedział. — A także cenną klientką — dodał z błyskiem w oczach. — Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo wstrząsnęła nią śmierć jej ptaszków i pragnę zrobić wszystko, co w mej mocy, aby jej pomóc. Rzekłszy to, otworzył portfel, wyjął z niego pięćdziesięciodolarowy banknot i wręczył go Jupe’owi. — Macie tu ode mnie coś w rodzaju zaliczki — powiedział. — Na podtrzymanie śledztwa, które prowadzicie. A jeżeli uda się wam zidentyfikować człowieka, który zamordował ptaszki panny Melody, z przyjemnością wręczę wam jeszcze jednego pięćdziesiątaka — dodał chowając portfel. — Dziękujemy panu — powiedział Jupe wkładając banknot do kieszeni. — Postaramy się dołożyć wszelkich starań, żeby się udało, panie Frisbee. — Dołożymy starań, żeby się udało — powtórzył już po wyjściu z restauracji, kiedy cała trójka, z rowerami gotowymi do jazdy, przyglądała się oddalającemu się żwawym krokiem Parkerowi Frisbee. — Jasne, że się uda — odezwał się Pete. — Za pięć dych... — urwał nagle, wpatrując się w Jupe’a. Pierwszy Detektyw stał bez ruchu, zatopiony głęboko w myślach. — Zanieśliśmy Cezara do jego sklepu — zaczął naraz zastanawiać się półgłosem. — Gdyby zależało mu na tym gołębiu, nie zrobiłby nic innego, tylko powiedział, że tak, rozpoznaje go, wie, do kogo on należy i z przyjemnością odda go właścicielowi. — Zawiesił na chwilę głos i potrząsnął głową tak, jakby nie wierzył własnym słowom. — Ale zamiast tego twierdzi, że nie, nigdy przedtem nie widział Cezara na oczy, i pozwala nam opuścić sklep razem z gołębiem. A następnego wieczoru porywa Cezara grożąc pistoletem. — Jupe znowu urwał, nie przestając kręcić głową. — Zaczaja się na mnie w parku koło domu panny Melody, żeby zdzielić mnie kijem — podjął po chwili. — A dziś stawia nam wszystkim lunch... Na wspomnienie niedawnej wyżerki twarz Jupe’a spochmurniała na krótką chwilę. Przed oczami stanęło mu zjedzone tego ranka ogromne śniadanie. Ech, co tam, to nie jest odpowiedni moment na zastanawianie się nad takimi błahostkami. Trzeba przemy52
śleć mnóstwo spraw ważniejszych od jakiejś tam nadwagi. — A więc, stawia nam dzisiaj lunch — powtórzył półgłosem. — Wręcza nam pięćdziesiąt dolarów i obiecuje jeszcze jednego pięćdziesiątaka za wykrycie, kto morduje ptaszki panny Melody. Wszystko to wydaje się trochę zagadkowe... To znaczy zagadkowe jest to, że to robi jeden i ten sam facet. Ale jeśli chodzi o Parkera Frisbee, to w jego zachowaniu jest coś jeszcze bardziej tajemniczego... Głos Jupe’a załamał się nagle. — Co takiego? — potrząsnął go za ramię Bob. — Gadaj, Jupe. Powiedz nam, co to za tajemnica? — On zakłada słoneczne okulary wyłącznie w nocy!
Rozdział 10
Morderca gołębia zdemaskowany! — Słucham? — wrzasnął na cały głos Pete. Jupe potrząsnął ze zniechęceniem głową, tak jakby chciał powiedzieć swemu koledze: „To bez znaczenia”. Zdawał sobie sprawę, że i tak nie przekrzyczy wypełniających park ptasich gwizdów, skrzeczeń i krakań. Było późne popołudnie w dzień po spotkaniu z Parkerem Frisbee. Trzej Detektywi prowadzili rowery dróżką wiodącą do domu panny Maureen Melody. Po powrocie z Mini-Tokio Jupe zadzwonił do panny Melody i umówił się z nią na złożenie wizyty następnego ranka. Jednak w chwili gdy chłopcy mieli już wskoczyć na rowery, żeby pojechać do jej domu, ciocia Matylda zapędziła ich niespodziewanie do roboty. W nocy spadł potężny deszcz i trzeba było doprowadzić do porządku pokryte kałużami podwórze. A poza tym jeszcze powycierać do sucha stare lodówki i kuchenne piecyki zebrane przez wuja Tytusa. Chłopcy stracili w ten sposób mnóstwo cennego czasu, który mogli byli przeznaczyć na próbę rozwiązania zagadki zamordowanych ptaszków panny Melody. Maszerujący z dłońmi na kierownicy roweru Jupe wzdrygnął się na wspomnienie przykrej przygody, która przydarzyła mu się pośród zarośli przylegających do domu panny Melody. Miał nadzieję, że tym razem uda im się opuścić to miejsce dobrze przed zapadnięciem zmroku. Panna Melody otworzyła drzwi zaraz po pierwszym dzwonku. Miała na sobie czarną, welwetową suknię z długimi rękawami. Prowadząc chłopców do dźwiękoszczelnego salonu, podnosiła przez cały czas do oczu małą, koronkową chusteczkę. — Popatrzcie tylko — powiedziała powstrzymując szlochanie i niepewnie wyciągnęła rękę w kierunku stołu. Trzej Detektywi zobaczyli leżącego na białym obrusie martwego jastrzębia. W chwili gdy Pete podchodził do stołu, sfrunęła z góry papuga i usiadła mu na ramieniu. 54
— Jakie to okrutne — wyszlochała panna Melody. — Okrutne! Okrutne! Okrutne! — powtórzyła jak echo papuga. Jupe zabrał się do oglądania martwego ptaka. Na jego ciele nie było żadnych śladów walki czy gwałtownego ataku. Jupe doszedł do wniosku, że jastrząb, podobnie jak jego poprzednik, mógł zostać otruty. — Kiedy go pani znalazła? — zapytał. Maureen Melody z trudem starała się zapanować nad sobą. Jeszcze raz przetarła oczy chusteczką. — Przed chwilą — powiedziała cichym, załamującym się głosem. — Gdzie? — W tym samym... — zawiesiła na chwilę głos, aby przełknąć ślinę. — Tam, gdzie i poprzednio. — W miejscu, na którym wykłada pani karmę dla swoich jastrzębi? Panna Melody w milczeniu skinęła głową. Najwyraźniej mówienie o tym sprawiało jej wielką przykrość. Jupe posłał jej współczujące spojrzenie. — Domyślam się, co pani odczuwa w tej chwili — powiedział. — Ale byłbym pani bardzo wdzięczny, gdyby zechciała pani odpowiedzieć mi na parę pytań. Panna Melody skinęła potakująco głową. Przez cały czas bawiła się przy tym sznurem pereł zwisającym z jej szyi. Wyglądało to tak, jakby dotykanie ich palcami działało na nią uspokajająco. — Spróbuję — odparła odrobinę pewniejszym głosem. — Kiedy byliśmy tu poprzednio — zaczął Jupe — pani ulubiona sroka, Nevermore... Przerwał na chwilę obawiając się, że panna Melody zacznie znowu szlochać na wspomnienie jej brutalnie zamordowanej, skrzydlatej przyjaciółki. Miłośniczka ptaków jednak jeszcze raz skinęła przyzwalająco głową. — Powiedziała pani, że Nevermore była taka sprytna i mądra. Przynosiła pani różne świecidełka. — Tak, perły. — Miłe wspomnienie zdołało przywrócić na twarz Maureen Melody coś w rodzaju niewyraźnego uśmiechu. — Przyniosła mi trzy przepiękne perły. — Powiedziała pani też, że Nevermore była jedną z dwu pani ulubionych sroczek. — Tak. Drugą z nich jest Lenora. — Czy ona także znosi pani różne rzeczy? — Od czasu do czasu. — Panna Melody schowała chusteczkę w kieszonce naszytej na sukni, tak jakby postanowiła nie szlochać już więcej. — Obawiam się jednak, że Lenora nie umywa się nawet do Nevermore. Przynosi mi tylko nic nie znaczące drobiazgi. Można by określić je nawet jako odpadki czy śmieci. 55
Jupe zmarszczył brwi, wpatrując się w zamyśleniu w martwego jastrzębia. — Czy kiedykolwiek przyniosła pani jakiś mały liścik czy kartkę z wiadomością? — zapytał. — Słucham? — No, małą kartkę z jakimś napisem. — Nie sądzę. Gdyby przyniosła coś takiego, zwróciłabym na to uwagę. Na przykład dziś rano... Chcesz zobaczyć, co Lenora przyniosła mi dzisiejszego ranka? Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź Jupe’a, panna Melody podeszła do stojącego przy ścianie stolika i wzięła do ręki szklaną popielniczkę. Wróciwszy na miejsce pokazała Jupe’owi jej zawartość. W popielniczce znajdowała się maleńka kulka zwinięta z włosów. Jupe wziął ją w dwa palce, aby lepiej się jej przyjrzeć. Włosy były czarne, szorstkie w dotyku i kędzierzawe. Jupe domyślił się, że trzymając je w dziobie sroka niechcący skręciła je w kulkę. Ostrożnie włożył je do kieszonki na piersiach. — Czy domyśla się pani choć trochę, gdzie Lenora mogła to znaleźć? — zapytał. — Nie. Obawiam się, że nie — odparła panna Melody odkładając popielniczkę na stół. — Nie mam też pojęcia, skąd Nevermore przynosiła perły. Jupe popatrzył w okno. Do zmierzchu pozostały jeszcze ze dwie godziny. — Wiecie co — zwrócił się do Boba i Pete’a — może lepiej wyjdziemy na dwór i jeszcze raz przeszukamy ten park. Oczywiście — dodał spoglądając na pannę Melody — jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. — Ależ skąd, przeciwnie, jestem bardzo wdzięczna i wam, i panu Frisbee za pomoc. Ale jeśli pozwolicie, wolałabym nie chodzić tam z wami. Nie mam już prawie odwagi, żeby wyjść choćby do ogrodu — stwierdziła wyjmując znowu chusteczkę. — Boję się, że mogłabym natknąć się na coś — dodała załamującym się głosem. Tak więc kiedy chłopcy wyszli z domu, panna Melody odprowadziła ich tylko wzrokiem, stojąc koło prowadzących na taras przeszklonych drzwi. Pete szedł z siedzącą mu wciąż na ramieniu papugą, która najwyraźniej polubiła towarzystwo chłopców. Pete nie miał zresztą nic przeciwko temu. On także zdążył już polubić barwnego ptaka. Zaprzyjaźnił się z nim tak samo prędko, jak wcześniej z Cezarem. Zatrzymali się dopiero na żwirze przy końcu trawnika, w miejscu, w którym zostały znalezione dwa martwe jastrzębie. Nie było tam jednak nic, co rzucałoby się w oczy, żadnych resztek karmy czy odcisków stóp. — Okay — zaintonował Jupe kierując się w stronę drzew. — Dzisiaj trzymajmy się razem. — Dobra myśl — odpowiedział mu Pete drżącym od wysiłku sopranem. — Na wypadek, gdyby czaił się tam Frisbee ze złymi zamiarami. Nie spotkali jednak nikogo. Przez godzinę błądzili pośród zarośli i krzaków, wycho56
dząc czasami na jakąś wąską, zabłoconą ścieżkę, nie natknęli się jednak na nic godnego uwagi. Po długiej wędrówce znaleźli się na niewielkiej, porośniętej trawą polance, otoczonej ze wszystkich stron drzewami. Panował na niej dziwny spokój, tak jakby większość ptaków unikała tego miejsca. Jupe znalazł kępę suchych traw i przysiadł na niej. Był już porządnie zmęczony, a w dodatku przemoczył sobie nogi. Tuż obok niego wyciągnął się na trawie Pete. Bob przykucnął w pobliżu, opierając się plecami o drzewo. Przez jakieś pięć minut odpoczywali w milczeniu. Pete bezmyślnie przyglądał się dziobiącemu ziemię drozdowi, który najwyraźniej szukał w trawie robaków. Jupe zaczynał już dochodzić do wniosku, że czas wracać do domu. I właśnie w tym momencie wydarzyły się niespodziewanie trzy rzeczy. Nastąpiły tak szybko po sobie, że wydawało się, jakby zaszły jednocześnie. Papuga zerwała się z przeraźliwym wrzaskiem z ramienia Pete’a i pofrunęła między drzewa. Drozd uniósł głowę i zaczął rozpościerać skrzydełka. Z nieba spadł niczym pocisk jakiś czarny, obły kształt i wylądował prościutko na grzbiecie drozda. W chwilę potem było już po wszystkim. Drozd nie miał najmniejszej szansy na podjęcie walki z napastnikiem. Czarny jastrząb chwycił go szponami i momentalnie porwał na strzępy ostrym jak brzytwa dziobem. Wystarczyło parę sekund, aby jastrząb wyszarpał z drobnego ciałka drozda tyle, ile mu było potrzeba, po czym wystrzelił jak rakieta w powietrze, unosząc zdobycz w zakrzywionych pazurach. Na ziemi została jedynie główka i nóżki ofiary, jeśli nie liczyć kilku zakrwawionych piórek. Przez dobrą minutę żaden z Trzech Detektywów nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Ukryta u koronie któregoś z pobliskich drzew papuga sfrunęła z powrotem i przysiadła na ramieniu Pete’a. — Okrutne! — wrzasnęła swym skrzekliwym głosem. — Okrutne! Okrutne! — Masz rację — przytaknął jej Jupe. — Ale dzięki temu wiemy już przynajmniej, kto zamordował gołębia o dwóch pazurach. — I dlaczego ktoś wykłada jastrzębiom zatrute mięso — podsunął Bob. — Być może ten ktoś nie chce, żeby mordowały pocztowe gołębie. — Możliwe — zgodził się Jupe, który wyjął z kieszeni i jeszcze raz obejrzał zagadkowy zwitek czarnych włosów. — Nadal jednak nie wiemy na pewno, kto to jest. Ani kto zatłukł kijem tę biedną srokę Nevermore — dodał podnosząc się na nogi. — Intryguje mnie sprawa śladów — powiedział w zamyśleniu. — Przecież po ostatnim deszczu gdzieś tu muszą być jakieś odciski butów. Musieliśmy je przeoczyć, to 57
wszystko. Rzuciwszy okiem na słońce, ruchem ręki zachęcił obu przyjaciół. — Chodźcie. Do zmroku została nam jeszcze dobra godzina — powiedział. — Ale tym razem rozdzielimy się. I przeszukamy wszystkie ścieżki i wszystkie miejsca, gdzie ziemia jest trochę miększa i bardziej błotnista. — A gdyby któremuś z nas udało się natrafić na coś, to w jaki sposób to zasygnalizujemy? — zapytał Bob. — Śpiewajcie najgłośniej, jak tylko się da, amerykański hymn — powiedział Jupe. Na wszelki wypadek Pete zaintonował kilka pierwszych taktów. Chciał się upewnić, czy będzie w stanie dać tego rodzaju sygnał. Uspokojony co do swego wokalnego talentu, skinął głową na znak zgody, po czym rozdzielili się i zagłębili w zielonej gęstwinie. I to właśnie Pete natrafił w piętnaście minut później na ślady czyichś butów. Dwa wyraźne odciski widoczne były na błotnistej ścieżce, którą podążał. Wyglądały tak, jakby ktoś przecinał ścieżkę pod kątem prostym. Pete zatrzymał się, aby dobrze się im przyjrzeć. Światło dnia zaczynało już lekko przygasać. Zachód słońca przyciszył też trochę rowzświergotane ptactwo. Pete’owi przemknęło przez głowę, że samotne przebywanie w takim odludnym gąszczu może przyprawić niejednego odważniaka o gęsią skórkę. Otworzył usta, aby dać umówiony sygnał. Nie mógł sobie jednak przypomnieć melodii hymnu. A przecież dopiero co, na polance, śpiewał go całkiem bezbłędnie. Teraz jednak w żaden sposób nie umiał wykrzesać z pamięci początkowych dźwięków. — God bless... — próbował zmusić swą mózgownicę do większego wysiłku. Bez skutku. — God bless America — zaskrzeczała nagle siedząca na jego ramieniu papuga. W jednej chwili melodia wyłoniła się z zakamarków jego pamięci. — Dziękuję — powiedział przeciągając palcami po piórkach ptaka. — God bless America — zaśpiewał w chwilę potem, starając się włożyć w to wszystkie siły. — Boże, błogosław Amerykę, mój ukochany kraj! Jupe i Bob musieli być gdzieś całkiem blisko, bo w minutę potem byli już obok niego. Jupe rzucił okiem na wydłużone odciski męskich butów z wyraźnie zaostrzonymi noskami, a potem jeszcze raz wyjął z kieszonki włochatą kulkę i przyjrzał się jej. — Brawo, Pete, dobrze się spisałeś — powiedział. — Ale to na pewno nie są odciski butów pana Frisbee. Wczoraj w czasie lunchu dobrze się im przyjrzałem. On ma bardzo małe stopy i w dodatku nosi buty z zaokrąglonymi noskami. Tak więc... — urwał, podnosząc do oczu włochatą kulkę — prawdopodobnie to nie Frisbee zahaczył brodą o jakiś kolczasty krzak i zostawił na nim tę kępkę, którą potem znalazła sroczka Lenora. Zmrok zaczynał już gęstnieć, toteż Jupe nie zwlekając poprowadził kolegów do miejsca, gdzie wszyscy trzej zostawili rowery. W jednym z okien na piętrze domu panny 58
Maureen Melody paliło się światło. Jupe domyślił się, że położyła się ona być może wcześniej do łóżka i przyszło mu do głowy, że lepiej będzie nie zakłócać jej odpoczynku, zwłaszcza po przeżyciach, jakie ją dotknęły. — Jak by nie było — wyjaśnił swą decyzję kolegom — nie mamy jeszcze dla niej żadnej konkretnej informacji. Wszystko, co wiemy, to tylko przypuszczenia. — Jak myślisz, czy te ślady mógł zostawić Tik? — zapytał Bob, któremu przypomniała się właśnie uwaga Jupe’a na temat zaostrzonych nosków obuwia, które Tik miał na nogach w „Koniku Morskim”. — Rzeczywiście, zrobiłem takie założenie — przyznał Jupe. — Ale zakładam też, że kluczem do rozwiązania całej tej zagadki jest Kyoto. — Dlaczego? — zapytał Pete. — Ponieważ to Kyoto napisał ten list: „Dziś pereł nie będzie” — odparł Jupe unosząc w górę serdelkowaty wskazujący palec. W chwilę potem uniósł także drugi. — To jemu złożył wizytę w Mini-Tokio Parker Frisbee. Z dłoni Jupe’a wystrzelił w górę trzeci serdelek. — No i Tik czekał w „Koniku Morskim” także na Kyota. Pete kiwnął z uznaniem głową. — To rzeczywiście ma ręce i nogi — przytaknął skwapliwie. — A dzięki Bobowi — ciągnął Jupe — wiemy już, dlaczego Tik zaczaił się tam na niego. I dlaczego popędził za nim jak szalony. — Naprawdę? — zapytał Bob, nie bardzo rozumiejąc, na czym miałby polegać jego wkład w rozwikłanie tej zagadki. — Ponieważ zgodnie z tym, co wydedukowałeś na podstawie wilgotnej farby na skrzynce listowej Kyota, musiał się on wprowadzić całkiem niedawno do tego domu. A Tik chciał się koniecznie dowiedzieć, gdzie ten Kyoto obecnie mieszka. — Ale po co? — zapytał Bob. — Tego właśnie musimy się dowiedzieć — stwierdził Jupe. — Jakie interesy łączą Tika z Kyotem i co ten Kyoto może mieć wspólnego z perłami. Będziemy musieli jeszcze raz pojeździć za jego furgonetką — dodał po chwili milczenia. — Jak dotąd to jedyny konkretny trop, jaki mamy w ręku. — Może udałoby się wyłapać sygnały nadajnika, który ciągle przytwierdzony jest do jego samochodu — podsunął Pete. Jupe pokręcił głową. — Do tej pory baterie w nadajniku na pewno już zdechły, a skradanie się pod domem Kyota, żeby je zmienić, jest za bardzo ryzykowne. Rzekłszy to, Jupe popatrzył na Drugiego Detektywa. — Obawiam się, że to jest zajęcie dla ciebie — stwierdził z uśmiechem. Pete’owi wyrwało się westchnienie. Ile razy trzeba było wykonać ryzykowną robotę, nadawała się ona jak ulał wyłącznie dla niego. — Okay — odparł z pewnym ociąganiem. — Lepiej powiedz mi od razu, Jupe, coś tam dla mnie jeszcze upitrasił.
Rozdział 11
Tajemnica Kyota Następnego ranka Pete wstał jeszcze przed świtem. Jednym susem wskoczył w dżinsy, wciągnął szary sweterek, założył adidasy i po cichu zszedł do kuchni, żeby coś przegryźć na śniadanie. Na kuchennym stole leżały włożone do etui przeciwsłoneczne okulary. Pewno zostawił je tu tata, pomyślał Pete, zastanawiając się, czy nie powinien ich założyć. Ciekawe, czy będę się bardziej rzucał w oczy w ciemnych okularach, czy też bez nich, rozmyślał pałaszując słodkie obwarzanki i popijając je mlekiem. Czy w razie gdyby Kyoto mnie zobaczył, zostanę przez niego rozpoznany? Ostatecznie postanowił zabrać okulary ze sobą, aby włożyć je w przypadku, gdyby zaszła potrzeba zmiany zewnętrznego wyglądu. Wcisnął etui pod sweter i pobiegł do komórki wystawić przechowywaną tam super-maszynę. Był nią angielski rower wyścigowy z dziesięciobiegową przerzutką. Pete otrzymał go od ojca na swe ostatnie urodziny. Używał go bardzo oszczędnie, korzystając na co dzień ze starego, wysłużonego gruchota. Na nowej kolarce mógł wyciągać średnio ponad czterdzieści pięć, a w potrzebie przeszło sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Wyprowadzając rower na dwór, Pete poklepał go z czułością, niczym rasowego wierzchowca, a potem wskoczył na siodełko. Dziesięć minut później był już na obrzeżach Mini-Tokio. Wjechał na chodnik i zatrzymał się między drzewami, skąd mógł obserwować dom Kyota, nie będąc widzianym przez nikogo. Zdążył na czas. Zielona furgonetka nadal zaparkowana była na podjeździe, a nad wejściem na mały ganek paliło się światło. W chwili gdy słońce zaczynało już wyłaniać się zza widnokręgu, ulicą przejechał czterodrzwiowy niebieski samochód, który zatrzymał się przed domem Japończyka. Z auta wysiadł jakiś człowiek i ruszył podjazdem w kierunku furgonetki. Pete wytężył wzrok, aby przyjrzeć mu się jak najdokładniej. Nie było to zresztą konieczne, bowiem nawet w bladym świetle poranka widział wyraźnie charakterystyczny, ścięty ukośnie 60
żakiet, sztuczkowe spodnie oraz gęstą, czarną brodę i wąsy. Parker Frisbee! To absolutnie pewne. Pomyłka była wykluczona. Tym razem Frisbee nie miał na nosie ciemnych okularów, niósł za to jakiś spory, kanciasty pakunek. Pudło miało szarawy odcień, tak jakby było owinięte gazetą. Frisbee otworzył tylne drzwi furgonetki i wstawił paczkę do środka. Światło na ganku zgasło. Frisbee zatrzasnął drzwi furgonetki, a potem wrócił do swego samochodu, usiadł za kierownicą i odjechał. Pete usadowił się znowu pod drzewem i zaczął obserwację domu. W dziesięć minut później z jego drzwi wyszedł jakiś Japończyk i podszedł do furgonetki. Przez chwilę Pete nie wiedział, kogo ma przed sobą — Kyota czy też jego kolegę znającego angielski? Ale zaraz przypomniało mu się to, co Jupe powiedziało charakterystycznym pasie noszonym przez tłumacza i o tłustej plamie na jego dżinsach. Mężczyzna idący ku furgonetce nie miał ani zdobionego tłoczeniami pasa, ani plamy na spodniach. Ubrany był w wytarte drelichy, a w ręku niósł metalowy pojemnik, w jakim zwykle zabiera się na wycieczkę przygotowany uprzednio lunch. Pete wysunął zza drzewa swą wyścigówkę i usiadł na siodełku, podpierając się czubkami palców o ziemię. Kyoto nie otworzył tylnych drzwi furgonetki ani nawet nie zajrzał do środka przez okno. Usiadł za kierownicą i uruchomiwszy silnik zaczął wycofywać samochód z podjazdu. Pete przesunął się na skraj chodnika tuż obok jezdni. Wyjeżdżając tyłem na ulicę, furgonetka skręciła ostro, zatrzymała się na moment, a potem ruszyła w kierunku Pete’a, który cofnął się raptownie, aby schować się za drzewem. Kiedy rozklekotany samochód minął jego kryjówkę, Pete policzył do dziesięciu i ruszył za nim. Bez trudu utrzymał dystans wystarczający, aby nie stracić z oczu zielonego auta, zjeżdżającego krętą drogą w dół, ku miastu. Zachowując bezpieczną odległość pokonał Main Street, wreszcie skręcił za ściganym samochodem na drogę idącą wzdłuż wybrzeża. Furgonetka zaczęła nabierać szybkości. Pedałując o jakieś sto metrów za nią, Pete włączył największe przełożenie i rozpędził się stopniowo, najpierw do czterdziestu, potem pięćdziesięciu, wreszcie ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kiedy mijał „Konika Morskiego”, aby rozpocząć długi zjazd ze szczytu wzgórza, było już zupełnie widno. W parę minut później przemknął obok strzeżonej plaży Willsa. Znajdowało się tu pole namiotowe, ale nie wolno było rozpalać ognisk. Także teraz zobaczył kilka rozbitych namiotów. Z jednego z nich wyszła jakaś dziewczyna i poma61
chała ręką pędzącemu jak strzała Pete’owi. O parę kilometrów dalej droga odchodziła od wybrzeża oceanu. Pete rzucił okiem na widoczne jeszcze, załamujące się fale. Przyszło mu do głowy, że byłoby wspaniale popływać w taki piękny, słoneczny dzień. Te rozmyślania przerwał nagle widok zapalających się hamulcowych świateł furgonetki. Nacisnął na hamulce i zatrzymał się, szorując po asfalcie zablokowanymi kołami. Furgonetka stanęła w miejscu. Pete’owi przypomniała się wysportowana, umięśniona sylwetka Kyota. Uświadomił sobie, że to przecież Japończycy wynaleźli karate. Zaczął już odwracać swą leciutką wyścigówkę w przeciwnym kierunku, aby być gotowym do ucieczki, zanim będzie za późno. W tym momencie zielona furgonetka ruszyła powoli do przodu i skręciła w lewo, zjeżdżając z drogi. Dopiero teraz Pete zauważył wąską dróżkę prowadzącą w kierunku morza. Nacisnął na pedały i ostrożnie zbliżył się do jej wylotu na główną drogę. O jakieś trzydzieści metrów dalej dróżka kończyła się parkingiem, za którym widać było wysoki, żelazny parkan z bramą wjazdową. Za parkanem znajdowała się grupka skupionych blisko siebie drewnianych domków. Zielona furgonetka wjechała na parking. Ukryty w krzakach rosnących wzdłuż głównej drogi, Pete zobaczył, że Kyoto wysiada z blaszanym pudłem w rękach i podchodzi do tylnych drzwi samochodu. Japończyk wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Minęło kilka, może kilkanaście minut. Pete zaczął zastanawiać się, co on tam robi? Może zmienia ubranie? Nie, jednak nie. Kiedy Japończyk otworzył wreszcie drzwi i wysiadł, miał na sobie te same drelichy. Trzymając przed sobą oburącz metalowe pudełko, ruszył w kierunku bramy. Z drzwi jednego z domków wyszedł mężczyzna w mundurze. Był uzbrojony w pistolet, nie wyglądał jednak na zwykłego policjanta. To jakiś ochroniarz, pomyślał Pete. Mężczyzna otworzył bramę i wpuścił Kyota do środka, po czym z powrotem zamknął wejście na klucz. Widząc, że z głównej drogi zjeżdża w kierunku parkingu jakaś odkryta półciężarówka, Pete wcisnął się głębiej w zarośla. Z tyłu, na skrzyni, siedziało dwóch Japończyków. Kiedy samochód zatrzymał się na parkingu, z kabiny wysiadło jeszcze dwóch. Wszyscy mieli w rękach takie same turystyczne blaszane pudełka. Cała czwórka podeszła do bramy. Uzbrojony strażnik otworzył ją znowu i wpuścił ich do środka. Ciekawe, co tu się mieści, zaczął zastanawiać się Pete. Z wyjątkiem drewnianych domków za płotem nie było widać nic godnego uwagi. Z tyłu, za domkami, rozpościerał się płaski teren, ciągnący się aż do plaży. Nie wydawało się, aby ktoś uprawiał na nim cokolwiek. Wpatrując się w pustą przestrzeń, Pete zorientował się nagle, że to, co wydawało mu 62
się płaskim kawałkiem ziemi, wcale nim nie jest. Miał przed sobą ogromne, sztuczne jezioro, oddzielone od morskiego brzegu kamienną groblą. Cała jego powierzchnia pokryta była szachownicą zbitych z desek drewnianych pomostów, wystających nieco ponad powierzchnię wody. Zobaczył, że Japończycy rozchodzą się po owych pomostach na wszystkie strony, a potem schylają się i wyciągają z wody coś, co wyglądało na druciane klatki. Nie był w stanie dostrzec, co w nich się znajduje, stwierdził tylko, że Japończycy pochylają się nad nimi i wykonują takie ruchy, jakby uważnie sortowali ich zawartość. Z tej odległości Pete nie mógł stwierdzić, w którym miejscu był w tej chwili Kyoto Widział jednak wyraźnie pięć skulonych w kucki figurek, był więc pewien, że jedną z nich musi być „jego” Japończyk. Minęło następne pół godziny. Na obserwowanym przez Pete’a terenie nic się nie wydarzyło ani nie zmieniło. Od czasu do czasu wzdłuż ogrodzenia przechadzali się tylko strażnicy. Pete stwierdził, że było ich co najmniej trzech. Skulone postacie nadal pochylały się cierpliwie nad drucianymi klatkami. Co jakiś czas jedna z nich wędrowała z powrotem do wody, a na jej miejsce pojawiała się następna. I tak w kółko. Nad sztucznym jeziorem unosiły się i szybowały stada mew i gołębi. Nie było w tym nic niezwykłego. Ptaki te można było spotkać wszędzie, wzdłuż całego wybrzeża. Czas na złożenie meldunku, pomyślał Pete. Jadąc tu, zauważył oddaloną o jakieś półtora kilometra stację benzynową. Wyciągnął z krzaków swój rower i na pełnym gazie popędził w jej kierunku. Czekający w Kwaterze Głównej Jupe natychmiast podniósł słuchawkę telefonu. Pete poinformował go, że znajduje się mniej więcej półtora kilometra za strzeżoną plażą Willsa. Umówił się w końcu, że zaczeka tu, na stacji, na pozostałych detektywów. Wychodząc z budki telefonicznej pomyślał, że jego koledzy zjawią się tu nie wcześniej niż za jakąś godzinę. Kupił puszkę coli i słodki batonik, a potem zaczął rozglądać się za cienistym miejscem, gdzie można by usiąść. — Piękny rower — powiedział obsługujący stację młody człowiek, wpatrując się z podziwem w angielską wyścigówkę. Zakłopotany trochę Pete odpowiedział jakimś niewyraźnym bąknięciem. Niewiele tylko starszy od niego pracownik stacji okazał się prawdziwym znawcą i amatorem tego rodzaju pojazdów. Natychmiast wdał się w wymianę uwag na temat różnych technicznych nowinek, a zwłaszcza konstrukcji przerzutek. Dopiero po dłuższej chwili Pete uświadomił sobie, że jego młody rozmówca byłby może w stanie udzielić mu użytecznych informacji. — Ten teren ogrodzony żelaznym parkanem, niedaleko stąd... — powiedział wyciągając rękę ku północy. — Co tam się mieści? — Z tego, co słyszałem — odparł pracownik stacji — znajduje się tam ferma zaj63
mująca się hodowlą ostryg. Kilka lat temu założył ją jakiś dziany Japoniec. Kazał zrobić wykop i usunąć ziemię, a potem zalać wszystko wodą z oceanu. Ktoś mówił, że hodują tam ostrygi. Pete nie miał pewności, czy jego rozmówca wiedział coś więcej na ten temat. Na stację zaczęły zajeżdżać jeden po drugim samochody i młody człowiek nie mógł odejść od pomp aż do przyjazdu Jupe’a i Boba. Jupe był spocony i wykończony po długiej jeździe, odmówił jednak wypicia coli czy innego napoju. — One mają za dużo kalorii — wyjaśnił krótko, a potem poszedł się odświeżyć pod kranem ze zwykłą wodą. Dopiero po tych zabiegach Pete’owi udało się odciągnąć kolegów na bok i zdać im relację ze wszystkiego, czego był świadkiem i co zobaczył od wyjazdu z domu tego ranka. — Hodowla ostryg, hmmm — powtórzył w zamyśleniu Jupe. — Uzbrojeni ochroniarze. Parker Frisbee. Duży, kanciasty pakunek, owinięty czymś szarawym. Dobra robota, Pete. — Dobra, dobra, ale powiedz mi, Jupe, co to wszystko oznacza? — zapytał Pete. Pierwszy Detektyw nie odpowiedział. — Spróbujmy znaleźć tam na miejscu jakąś dobrą kryjówkę i zobaczymy, co się będzie działo dalej — zasugerował w zamian. Chłopcy wskoczyli na rowery i ruszyli jeden za drugim w kierunku sztucznego zalewu. Ukryli rowery w wysokich łopianach, z dala od drogi, i podczołgali się do wąskiej dróżki, chcąc mieć oko i na nią, i na strzeżoną przez wartowników bramę. Jupe miał przy sobie lornetkę. Podniósł ją do oczu i nastawił ostrość tak, aby przyjrzeć się dobrze pochylonym nad drucianymi klatkami Japończykom. — Zgadza się, to ostrygi — powiedział. — Znaczy się to, co jest w tych klatkach. Ale przeszkadza mi ten płot i nie mogę dokładnie stwierdzić, co oni z nimi robią. Zdaje mi się, że otwierają niektóre z nich. Słońce było już wysoko i zaczęło zdrowo przypiekać. Pete żałował w duchu, że nie przywiózł ze stacji choćby jednej puszki z jakimś napojem. Założył przeciwsłoneczne okulary, odwrócił się na plecy i zamknął oczy. W południe jeden ze strażników gwizdnął głośno. Japończycy przerwali pracę, żeby zjeść lunch. Nie zeszli jednak z pomostów, tylko rozsiedli się na nich w pełnym słońcu i zaczęli się posilać tym, co każdy z nich miał w metalowym pudełku. Na pomostach wokół nich zaroiło się od mew i gołębi, czyhających na odpadki. Japończycy zaczęli je przeganiać. Ptaki dały w końcu za wygraną, uniosły się w powietrze i odleciały. Jupiter opuścił lornetkę. Widok zajadających smacznie Japończyków przypomniał mu o jego własnym, pustym żołądku. Wysiłkiem woli starał się rozpędzić myśli o jedzeniu, aby móc skoncentrować się na tajemnicy gołębia o dwóch pazurach i na sprawie 64
pomordowanych ptaków. Zaczął nieświadomie miętosić dwoma palcami dolną wargę. Co to za historia z tym szarym pudłem, które, według relacji Pete’a, Parker Frisbee umieścił w zielonej furgonetce? Co w nim mogło być? Pete powiedział, że Kyoto przed wejściem w bramę zostawił je w furgonetce i zabrał tylko swoje pudełko z lunchem. Jupe szturchnął pogrążonego w słodkim nieróbstwie Pete’a. — Czy Kyoto zamknął na klucz tylne drzwi furgonetki? — zapytał widząc, że Pete unosi głowę. Nie był wprawdzie pewien, czy schowane za ciemnymi szkłami oczy kolegi są otwarte czy zamknięte, miał jednak nadzieję, że Pete nie rozespał się na dobre. — Nie — odparł sennym głosem zapytany. — Jestem pewien, że nie — dodał zapadając znowu w drzemkę. Jupe zaczął analizować możliwe posunięcia. Czy dałoby się podkraść od tyłu do zielonej furgonetki, wśliznąć do środka i otworzyć szary pakunek?... Mimo wszystko musiał stwierdzić, że nie. Uzbrojeni ochroniarze nie znikli we wnętrzu któregoś z domków, aby także zjeść lunch. Nadal patrolowali ogrodzenie i okolice bramy. W kilka minut potem powietrze przeciął znowu ostry dźwięk gwizdka. Japończycy pozamykali swoje pudełka z posiłkiem i wrócili do sortowania ostryg, wydobywanych z wody w drucianych klatkach. Jupe poczuł, że i jemu oczy zaczynają się kleić, próbował zwalczyć ogarniającą go senność, nie działo się jednak nic, co byłoby w stanie przykuć jego uwagę, nawet z lornetką przy oczach. Absolutnie nic nowego. Upał, niczym nie zmącona cisza i czczość w pustym żołądku zmogły go w końcu. Przymknął powieki i w chwilę potem głowa opadła mu na rozpostarte na ziemi dłonie. Przyśniło mu się, że zajada orzechowy torcik, pokryty grubą warstwą kremu. Właśnie sięgał widelczykiem po drugą porcję, kiedy zbudził go ostry dźwięk gwizdka. Odruchowo spojrzał na zegarek. Była trzecia po południu. Japończycy jak na komendę zaczęli wstawiać do wody druciane klatki, a potem prawie jednocześnie ruszyli po drewnianych kładkach w kierunku bramy. Jupe w jednej chwili otrząsnął się z resztek snu. Oto do czego służą ciemne okulary, przemknęło mu przez głowę niczym nagłe odkrycie. Parker Frisbee miał je na nosie wtedy, w parku panny Melody, a potem także na parkingu koło banku. Mimo że w obu przypadkach panowały nocne ciemności. No bo takie ciemne szkła nie tylko chronią oczy przed światłem, ale mogą też osłaniać je przed wzrokiem innych ludzi. Spoglądając na twarz Pete’a, Jupe zupełnie nie wiedział, czy jego przyjaciel ma oczy otwarte, czy też zamknięte. Wróciwszy do obserwowania tego, co działo się za płotem, Jupe stwierdził, że Japończycy nie zmierzają jednak prosto do bramy. Jeden po drugim zaczęli znikać we wnętrzu stojącego niedaleko niej drewnianego baraku. Jupe zobaczył też, że znikli gdzieś wszyscy strażnicy. 65
W jednej chwili zerwał się z ziemi i co sił w nogach pognał wąską dróżką w kierunku parkingu. Bob otworzył oczy. Miejsce obok niego było puste. Jupe zniknął. Gdzie on się mógł podziać? W tej samej chwili dostrzegł Pierwszego Detektywa, sięgającego do klamki tylnych drzwi zielonej furgonetki. Jupe wskoczył do środka i zamknął drzwi za sobą. — O rany — odezwał się Pete unosząc głowę. — Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić? — zapytał go Bob. — To znaczy, czego Jupe może się po nas spodziewać? Czy on ma zamiar ukryć się w samochodzie Kyota i w ten sposób wrócić do miasta? Czy ma jakieś inne plany? Jak ci się wydaje? — Nie mam pojęcia — odparł Pete, nie mniej zakłopotany od Boba. — Gdyby chciał, żebyśmy coś zrobili, chyba by nam o tym powiedział, no nie? — Też tak myślę. Może chce po prostu przeszukać tę furgonetkę. Zdaje mi się, że najlepiej będzie zaczekać tu na niego. Mam tylko nadzieję, że zdąży wrócić zanim ten Kyoto... — miał zamiar dokończyć „... go złapie”, ale nigdzie nie było widać ani Kyota, ani nikogo innego. Japończycy rozpłynęli się gdzieś. Strażnicy także. Podniósłszy do oczu lornetkę, Bob przejechał wzrokiem po pustych kładkach i wzdłuż ogrodzenia. W końcu jego uwagę przykuło okno jednego z baraków. Mimo że trudno było dojrzeć dokładnie, co dzieje się w środku, Bob zdołał się zorientować, że wnętrze wypełnione jest Japończykami i ochroniarzami. Japończycy pozdejmowali z siebie ubrania, a strażnicy zdawali się przetrząsać je dokładnie. Zaglądali także do pudełek na lunch. Bob opuścił lornetkę. Zobaczył wracającego biegiem Jupe’a. W chwilę potem Pierwszy Detektyw rozciągnął się obok niego, ciężko dysząc. Miał zaczerwienioną od wysiłku twarz, ale jego oczy błyszczały podnieceniem. — Strażnicy przeszukują ich, tak? — zapytał Jupe, jak tylko wrócił mu w miarę normalny oddech. Bob kiwnął potakująco głową. — Przynajmniej na to wygląda. — Jak myślisz, Jupe, czego oni mogą szukać? Pierwszy Detektyw zdawał się ważyć w myśli odpowiedź na pytanie swego kolegi. — Ja też zrobiłem małe przeszukanie — odezwał się po chwili. — Udało mi się stwierdzić, co też mogło się znajdować w tym pakunku, który Kyoto zostawił w furgonetce. Ale wiesz Pete, to pudło nie było opakowane w gazetę, chociaż mogło tak wyglądać, kiedy patrzyłeś na nie w bladym oświetleniu i z daleka. W rzeczywistości owinięte było gazą. — Gazą? — powtórzył z błyskiem w oczach Pete. — Tak samo, jak klatka pozostawiona przez Tika? — Dokładnie tak — odparł Jupe. — Gaza była z niego wprawdzie zdjęta, ale klatka 66
stała nadal w tylnej części furgonetki. Stwierdziłem, że nic w niej nie ma. Ale mógłbym się założyć, że nie była pusta w momencie, gdy wstawiał ją do furgonetki Frisbee. Zobaczcie, co znalazłem w środku! Uniósłszy w górę otwartą dłoń, Jupe pokazał kolegom swoją zdobycz. Było to kilka ziaren kukurydzy. — Gołębie... — domyślił się Pete. — Kyoto przywiózł w tej klatce gołębia... — I przeszmuglował go przez bramę w pudełku na lunch — dopowiedział Jupe. — Nie było to wcale trudne. Strażnicy nie rewidują Japończyków przy wchodzeniu do środka. Tylko przy wyjściu, po pracy. Bob zmarszczył brwi z zaintrygowaną miną. — Ale czego oni mogą szukać? — zapytał po raz drugi. — Pereł — wyjaśnił spokojnie Jupe. — Po to właśnie hodują tu te małże. To jest ferma hodowlanych pereł.
Rozdział 12
Jupe ma pewien plan... — No, to mamy już dwie rzeczy — powiedział Jupe. — Perły i pocztowe gołębie. Po powrocie z ostrygowej fermy Trzej Detektywi spotkali się znowu w Kwaterze Głównej, zajadając kanapki przygotowane przez ciocię Matyldę. Jupe przekroił swoją na dwie równe części. Postanowił twardo, że zje tylko jedną z nich. Jako ostatni na spotkaniu zjawił się Bob. Po drodze wstąpił do biblioteki, aby wypożyczyć dwie książki, o które prosił Jupe. — No i co tam piszą o hodowlanych perłach? — zapytał go Pierwszy Detektyw. Bob otworzył jedną z książek, zatytułowaną „Drogocenne klejnoty”, i wyjął z niej kartkę z odręcznymi notatkami. — Perły hodowlane — przeczytał włożywszy okulary. — Sposób pozyskiwania: należy wziąć młode małże, z gatunku tak zwanych perłorodnych, i umieścić je w klatkach zanurzonych w wodzie. Po osiągnięciu przez nie wieku trzech lat otwiera się je i wkłada do środka maleńki okruch macicy perłowej. Powinien on być umieszczony w tak zwanym płaszczu. Następnie klatkę zanurza się znowu i pozostawia w wodzie na okres trzech do sześciu lat. Od czasu do czasu należy otwierać i sprawdzać każdy egzemplarz. Umieszczona we wnętrzu małża okruszyna irytuje go i drażni, w wyniku czego tworzy on wokół niej osłonę w kształcie perły... — Która pełni rolę jakby bandaża — wtrącił Pete. — Tak, a w każdym razie chroni przed uwieraniem — potwierdził Bob, pochylając się znowu nad swymi notatkami. — Po upływie około sześciu lat perły osiągają wymagane rozmiary. Wyjmuje się je, sortuje i sprzedaje. Hodowle pereł na wielką skalę prowadzi się w Japonii. Niektóre z wyhodowanych w ten sposób pereł wyceniane są na kilkaset dolarów. — Dlaczego czasami nazywa się je sztucznymi perłami? — zapytał Pete. — Przecież nie wykonuje się ich z jakiegoś plastyku czy innej masy. Bob i Jupe roześmiali się jak na komendę. 68
— Pewno, że nie — powiedział Bob. — Określenie „sztuczne” oznacza tylko tyle, że powstają pod kontrolą i w sztucznie stworzonych warunkach. Żeby mieć pewność, że w małżu wyrośnie perła, trzeba umieścić w nim ostrą i twardą okruszynkę. Nie czeka się, aż do jego wnętrza dostanie się przez przypadek ziarnko piasku czy żwiru. — Więc ten Kyoto pracuje w fabryce pereł — stwierdził Pete głaszcząc piórka Cezara przez oczka siatki. — To dlatego strażnicy rewidują wszystkich przy wyjściu. Żeby nie dopuścić do kradzieży choćby jednej małej perełki. Prawda, Jupe? — Prawda — potwierdził Pierwszy Detektyw rozpierając się w obrotowym fotelu za biurkiem. — Ale nie przeszukują ich rano, kiedy idą do pracy. I ta właśnie okoliczność podsunęła Parkerowi Frisbee i jego japońskiemu przyjacielowi pewien pomysł. W gruncie rzeczy niezwykle prosty. Ale prześliczny dzięki tej prostocie. Polega on na tym, że Frisbee wstawia do furgonetki Kyota klatkę z pocztowym gołębiem. Idąc do pracy na ostrygowej fermie, Kyoto wyjmuje gołębia z klatki i szmugluje go do środka w pudełku na lunch. Przez chwilę Jupe bawił się nie zjedzoną połową swojej kanapki. Odsunął ją jednak na bok. — Jeżeli Kyoto znajdzie w ciągu dnia piękny okaz perły w jakimś mięczaku, czeka aż do gwizdka na lunch, a potem wyjmuje gołębia z pudełka i przytwierdza perłę do jego nóżki. A że lata tam mnóstwo różnych ptaków, żaden ze strażników nie jest w stanie zauważyć, że przybył jeszcze jeden. Uwolniony gołąb leci prościutko do gołębnika Parkera Frisbee, dostarczając mu cenny ładunek. — A jeżeli Kyoto nie natrafi przed lunchem na ładną perłę — powiedział Bob — posyła panu Frisbee napisany po japońsku liścik z wiadomością, że „dziś pereł nie będzie”. Taki, jak ten, który znaleźliśmy przy gołębiu o dwóch pazurach zamordowanym przez jastrzębie panny Melody Ale... — urwał nagle, tak jakby nie mógł znaleźć właściwego słowa. — Ale... — Tamten gołąb nie był własnością Parkera Frisbee — dokończył za niego Jupe. — Należał do Tika. W każdym razie to Tik miał go ze sobą wtedy, w „Koniku Morskim”. I to w dokładnie takiej samej klatce, owiniętej gazą. Najzupełniej bezwiednie Jupe odłamał kawałek odsuniętej przed chwilą na bok połówki sandwicza. — Bob, dawaj tę drugą książkę. Musimy i na nią rzucić okiem — powiedział. Druga z przyniesionych przez Boba książek okazała się atlasem drogowym południowej Kalifornii. Aby mieć wolne ręce, Jupe włożył do ust odłamany kawałek kanapki, a potem odszukał w atlasie stronicę, na której znajdowała się dokładna mapa obszaru położonego między Rocky Beach i Santa Monica. Pozostali dwaj detektywi pochylili się, aby także rzucić na nią okiem. — A więc strzeżona plaża Willsa znajduje się tu — podobny do serdelka wskazu69
jący palec Jupe’a zatrzymał się na odcinku wybrzeża, idącym ze wschodu na zachód. — Wobec tego ostrygowa ferma musi być gdzieś tutaj. A Parker Frisbee mieszka... — pulchny palec powędrował wzdłuż wybrzeża aż do Rocky Beach — ...o, w tym miejscu, po zachodniej stronie miasta. Wiem o tym — dodał przerywając na moment machinalne obracanie w ustach kawałka kanapki — ponieważ znalazłem jego domowy adres w książce telefonicznej. Stwierdziwszy to, Jupe sięgnął po leżącą na biurku linijkę i połączył nią oba punkty na mapie. — Co wam to mówi? — zapytał. — Że między ostrygową fermą i domem Parkera Frisbee, koło którego prawdopodobnie znajduje się gołębnik, nie ma żadnych przeszkód, mogących utrudnić lot — odparł Pete. — Odległość wynosi mniej więcej dziewięć kilometrów, z tego większość nad oceanem. — A jej pokonanie zajęłoby pocztowemu gołębiowi około sześciu minut — stwierdził Bob. — Tak więc Frisbee musi tylko pamiętać, aby w południe wrócić do domu. A tam po kilku minutach zjawia się gołąb i przynosi mu piękną perłę. — W takim razie, w jaki sposób tamten gołąb został zamordowany w parku panny Melody? — zaoponował Pete. — Ona mieszka przecież po wschodniej stronie miasta — dodał wskazując miejsce na mapie. — To nie jest po drodze z fermy do domu pana Frisbee, lecz sporo dalej. Co ten gołąb z dwoma pazurkami robił tak daleko od swojej trasy? — Jeżeli z niej zboczył, to mogło mu się to przydarzyć wyłącznie w przypadku, gdyby leciał do gołębnika Parkera Frisbee — stwierdził Jupe przesuwając linijkę tak, że łączyła teraz ostrygową fermę z domem panny Melody. — Ale nie musiałby nigdzie zbaczać, gdyby leciał tu — dodał, wskazując palcem widoczne na mapie miasto, odległe od Rocky Beach o kilka kilometrów na południe. — Do Santa Monica? — zapytał Bob. — Do Tika! — podchwycił Pete. — Tik mieszka przecież w Santa Monica — przypomniał Bob. — Sam to potwierdził wtedy, w „Koniku Morskim”... — Tak więc jeśli ten gołąb o dwóch pazurach był własnością Tika — rozwinął sugestie kolegów Jupe — i leciał do jego domu w Santa Monica, musiał pofrunąć nad parkiem panny Melody. I właśnie wtedy został zamordowany przez któregoś z jej jastrzębi. Przez chwilę Jupe błądził w zamyśleniu palcami po tym, co zostało jeszcze z jego kanapki. — A przy tym wydaje się rzeczą oczywistą, że nie był on pierwszym gołębiem Tika, który zginął w ten sposób — podjął swój wywód. — Miss Melody powiedziała nam, że 70
Nevermore przyniosła jej w tym miesiącu trzy perły. Jest więc bardzo prawdopodobne, że sroka znalazła je wszystkie w parku swej pani, przymocowane do nóżek martwych gołębi. — Zdaje się, że to ma ręce i nogi — stwierdził Pete. Jupe zamknął atlas i nachmurzył się. — Miałoby — powiedział — gdyby Frisbee uprawiał ten proceder z Tikiem. To znaczy, gdyby jednego dnia używany był gołąb Parkera Frisbee, a innego któryś z gołębi Tika. Tylko w takim przypadku zachowanie pana Frisbee miałoby jakiś sens. Wyjaśniłoby się, dlaczego zaniepokoiło go to, że ktoś morduje gołębie Tika. I dlaczego zakradł się po ciemku do parku panny Melody, a potem zaatakował mnie kijem, myśląc, że to ja jestem mordercą tych ptaków. Marszcząc w zamyśleniu brwi, Jupe odłamał kawałek kanapki. — A potem Frisbee dowiedział się od Maureen Melody, że kręcimy się tam na jej prośbę, postanowił więc zmienić front i udawał, że ma wobec nas przyjazne zamiary. Zaoferował nam premię za wyjaśnienie, w jaki sposób giną gołębie Tika. Wygłosiwszy to, Jupe potrząsnął głową i z zasępioną miną spojrzał na kawałek chleba z serem, który jakimś cudem znalazł się w jego palcach. Zrobił to z taką miną, jakby ten widok nie pozwalał mu na zebranie myśli. Machinalnie uniósł rękę do ust. — Ale oni nie mogą być wspólnikami — powiedział. — Czemuż to? — zapytał Bob. — Skąd ci to przyszło do głowy? Przez dłuższą chwilę Jupe jednostajnie obracał w ustach chleb z serem. — Jeżeli Frisbee i Kyoto działają do spółki, to w takim razie wspólnikiem Kyota musi być także Tik — powiedział z naciskiem, a potem zaczął z roztargnieniem obracać w palcach następny kawałek sandwicza. — Ale w takim razie Tik wiedziałby, gdzie mieszka Kyoto. Znałby jego nowy adres. Nie musiałby zaczajać się w „Koniku Morskim” po to, żeby śledzić Kyota wracającego z pracy zieloną furgonetką. Podniósłszy się z miejsca, Jupe energicznym ruchem dłoni włożył do ust kawałek kanapki, tak jakby chciał usunąć go po prostu z pola widzenia. Spojrzał na Boba, potem na Pete’a. — Głosuję za tym, żebyśmy poprosili starych, by pozwolili nam spędzić dzisiejszą noc na plaży Willsa — powiedział. Był pewien, że nie będzie z tym żadnych kłopotów. W czasie letnich wakacji Trzej Detektywi często jeździli na różne obozowiska i kempingi. Przed rozejściem się do domów umówili się, że spotkają się tu, w składnicy, za dwie godziny. Jupe miał zamiar poprosić jednego z pomocników wuja Tytusa, Hansa, żeby podrzucił ich swoją ciężarówką na miejsce, razem z rowerami i śpiworami. — A jutro rano — dodał jeszcze — kiedy Kyoto nadjedzie zieloną furgonetką w drodze do pracy, będziemy czekać już na niego. 71
— Co zrobimy tym razem? — zapytał Bob. — Znowu będziemy go śledzić? — Nie. — pokręcił głową Jupe. — W pewien prosty i praktyczny sposób spróbujemy rozwiązać wszystkie zagadki. Żeby skończyć raz wreszcie z tym dochodzeniem. Rzekłszy to, Jupe zaczął rozglądać się po biurku za połową kanapki, którą zaplanował zjeść dopiero na kolację. Nigdzie jej jednak nie było. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że musiał spałaszować wszystko, nawet tego nie zauważywszy. — Poprosimy Cezara, żeby nam pomógł przyskrzynić tego Tika — powiedział spoglądając na kręcącego się po klatce gołębia. — Mam nadzieję, że nam nie odmówi!
Rozdział 13
Operacja „Zamiana” — Ten śpiwór zupełnie nie nadaje się do nocowania na dworze — stwierdził Jupiter zaraz po przebudzeniu się następnego ranka. Bolały go kości od leżenia przez całą noc na twardej plaży, a w oczach i w ustach miał pełno piasku. Spojrzał na zegarek. Szósta. Najwyższy czas, aby zacząć przygotowania. Przeciągnął się i wypełznął ze śpiwora. Obaj jego koledzy byli już na nogach. Pete siedział w kucki koło maleńkiej klatki z Cezarem, zajęty karmieniem pięknego ptaka i głaskaniem jego lśniących piór przez oczka w siatce. Bob wręczył Jupe’owi karton z mlekiem i zaprosił go na słodkie obwarzanki. Jupe zawahał się. Czemuż by nie, przemknęło mu przez głowę. Ostatecznie nie można przecież utyć od jednego obwarzanka. Ani od dwóch. Poza tym dziś takie fizyczne wzmocnienie mogło się okazać szczególnie potrzebne. Zaczął powoli popijać mleko. Cienkie strużki białego płynu natychmiast poradziły sobie z poprzylepianymi do jego ust drobinami piasku. W dziesięć minut później cały dobytek Trzech Detektywów był już spakowany. Jupe pomógł Pete’owi owinąć gazą klatkę z Cezarem i okleić rogi samoprzylepną taśmą. Następnie obaj chłopcy przywiązali klatkę do bagażnika roweru Jupe’a. Na kierownicy swojego Bob zawiesił wypchaną lotniczą torbę. Jako tako umocowawszy zrolowane śpiwory, ruszyli powoli w kierunku stacji benzynowej, gdzie Pete’owi udało się załatwić z sympatycznym chłopakiem obsługującym pompy pozostawienie na parę godzin niepotrzebnego ekwipunku. Mając tę sprawę z głowy, chłopcy wskoczyli znowu na rowery, aby pokonać ostatni kilometr dzielący ich jeszcze od ostrygowej fermy. Jupe zapamiętał z wizyty poprzedniego dnia miejsce, które doskonale nadawało się do zrealizowania zaplanowanej przez niego operacji. Dwa pasma wchodzącej w ostry zakręt drogi były tu rozdzielone szerokim, porośniętym trawą nasypem, zaś na prawo od drogi, czyli od strony lądu, znajdo73
wał się pagórkowaty teren, pełen krzaków i dziko rosnących badyli. Chłopcy zjechali z głównej trasy i ukryli rowery w wysokich chaszczach. Jupe odwiązał klatkę z Cezarem i postawił ją w cieniu pod jakimś krzakiem. Bob zdjął z kierownicy wypchaną lotniczą torbę. Wszyscy trzej wyjęli z uchwytów przy ramach pompki i ruszyli nabrzeżem. Minąwszy zakręt, zatrzymali się kilkadziesiąt metrów dalej. Bob otworzył torbę i wyciągnął z niej duży plastykowy worek pełen kolorowych baloników o rozmaitych kształtach i wymiarach. Podzielił je między wszystkich, przydzielając każdemu po dwadzieścia sztuk, po czym cała trójka zabrała się do roboty. W parę minut później na poboczu drogi wyrósł stos napompowanych i zawiązanych pstrokatych baloników. Jupe z zadowoleniem stwierdził, że od chwili, gdy rozpoczęli napełnianie baloników powietrzem, drogą nie przejechał ani jeden samochód. Był wczesny ranek, toteż na wybranym przez niego odcinku nie było prawie żadnego ruchu. Sprzyjającą okolicznością była też całkowicie bezwietrzna pogoda. Bob jeszcze raz sięgnął do torby i wydobył z niej zwinięty transparent z białego płótna, który przygotował poprzedniego wieczoru według instrukcji Jupe’a. Został on błyskawicznie rozciągnięty i przymocowany do dwóch krzaków tak, aby go było widać z nadjeżdżających samochodów. Wykonany wielkimi literami napis głosił: POMÓŻ NASZYM SKRZYDLATYM PRZYJACIOŁOM! KUP BALONIK! Jupe obejrzał się w kierunku odległego o jakieś dwadzieścia metrów ostrego zakrętu, a potem przeniósł spojrzenie na pobliską małą górkę, porośniętą bylicą i gęstymi krzewami. — Bob, wejdziesz tam na górę — powiedział. — Będziesz widział stamtąd i Pete’a, i mnie. Masz ze sobą chusteczkę do nosa? — Mam — odparł Bob, włożywszy na wszelki wypadek rękę do kieszeni dżinsów. — Słuchaj, Pete, będę machał nią w ten sposób — dodał, powiewając chusteczką w przód i w tył. — Jak zobaczysz taki znak, możesz być pewien, że wszystko w porządku i że możesz go przepuścić. Pete kiwnął niechętnie głową. Czuł się w tym wszystkim dość niepewnie i pocieszał się nadzieją, że zdoła zrealizować swoje zadanie nie doprowadzając Kyota do białej gorączki. Zdawał sobie bowiem sprawę, że młody Japończyk może być mistrzem karate. Gdyby Kyoto przypomniał sobie, że widział Pete’a w składnicy złomu, i gdyby nabrał jakichś podejrzeń, mógłby puścić w ruch kanty swoich dłoni i dać Pete’owi dobrą nauczkę. Sięgnął do kieszonki na piersiach po przeciwsłoneczne okulary swego ojca i wsunął 74
je na nos. — A skąd mam wiedzieć, że on już nadjeżdża? — zapytał lekko drżącym głosem. — Trzy gwizdki będą oznaczały, że furgonetka pojawiła się na horyzoncie — wyjaśnił Jupe. — A kiedy przejedzie już koło mnie, gwizdnę dwa razy. Okay? — Okay. Uwagi Jupe’a nie uszła niepewność pobrzmiewająca w głosie kolegi. Zdawał sobie sprawę, że właśnie Pete’owi przypadła najtrudniejsza rola w obmyślonej wczoraj operacji i najchętniej sam zająłby jego miejsce i osobiście wykonał tę część planu. Na nieszczęście, podczas swej wizyty w składnicy złomu Kyoto prawie przez cały czas miał przed oczami właśnie Jupe’a, było więc bardzo prawdopodobne, że właśnie jego sylwetkę i rysy zapamiętał najlepiej i bez żadnych kłopotów rozpozna go teraz. — Staraj się uśmiechać przez cały czas — poradził Pete’owi, aby choć trochę podnieść go na duchu. — Śmiej się i gadaj jak najwięcej. — Ale co mam mówić? — Co chcesz — odparł Jupe. — To nie będzie miało najmniejszego znaczenia. On w ogóle nie zna angielskiego, więc i tak nie zrozumie, co do niego będziesz mówił. — Okay Jakoś sobie poradzę — powiedział Pete. Wciąż jednak czuł się dziwnie nieswojo. Jupe spojrzał na zegarek. Zbliżała się pora rozpoczęcia akcji. — Czas na nas — powiedział. — Za chwilę nasz delikwent powinien się tu zjawić. Wdrapawszy się na czubek małej górki, Bob ułożył się w trawie, trzymając w pogotowiu chusteczkę. Jupe cofnął się do miejsca, gdzie zostawili rowery, i schował się w krzakach, przytykających niemal do pobocza drogi. Położył rękę na stojącej obok niego kanciastej klatce, w której za zasłoną z gazy kręcił się gruchając cichutko Cezar. Pete został natomiast tam, gdzie był, obok piętrzącej się niczym wieża sterty kolorowych baloników. — Pomóż naszym skrzydlatym przyjaciołom — mruknął, spoglądając na wielki, wymalowany czerwonymi literami transparent. — Mam w nosie naszych skrzydlatych przyjaciół. To ja potrzebuję teraz pomocy! Jupe poczuł, że po policzkach i po nosie spływają mu kropelki potu, i to mimo że było raczej chłodno, a on sam leżał bez ruchu na ziemi. Martwił się o Pete’a, a co gorsza, nie miał z nim żadnego wzrokowego kontaktu. Także Bob był z tego miejsca niewidoczny. Jupe podciągnął się leciutko na łokciach i utkwił spojrzenie w ginącej w oddali drodze, którą miała nadjechać zielona furgonetka. Minęło pięć minut. I jeszcze pięć. Jupe zaczął już tracić nadzieję, że oczekiwany przez niego samochód w ogóle nadjedzie. Coś musiało Japończykowi przeszkodzić w wybraniu się tego ranka do pracy. Grożące Pete’owi niebezpieczeństwo tak zaprzątało myśli 75
Jupe’a, że zaczął już żałować wszystkiego i zapragnął, aby furgonetka rzeczywiście się nie pokazała. I właśnie w tym momencie zobaczył w oddali zielony kształt, zbliżający się z narastającym charkotem zdezelowanego silnika. Włożył dwa palce do ust i gwizdnął trzy razy. Furgonetka przemknęła obok niego. Jupe nabrał znowu powietrza i zagwizdał dwukrotnie. Kiedy tylko samochód zniknął za zakrętem drogi, Jupe zerwał się z ziemi, złapał oburącz klatkę i przycisnął ją do piersi, a potem rzucił się biegiem, tak jakby chciał go dopędzić. Usłyszawszy trzy gwizdki, Pete rozciągnął ramiona najszerzej, jak tylko mógł, i zaczął spychać stertę baloników na jezdnię. W momencie gdy jego uszu doszły dwa gwizdy, kończył już, pogrążony po uszy w podskakujących balonikach, ustawianie kolorowej, kłębiącej się zapory zasłaniającej całą szerokość drogi. Usłyszał szum nadjeżdżającej furgonetki, która zaczęła zwalniać, a w końcu zatrzymała się niepewnie o pięć kroków przed ustawioną przez niego balonową barierą. Z okna samochodu wychylił się Kyoto i krzyknął coś po japońsku. Pete nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Udawał, że próbuje usunąć baloniki z jezdni, w rzeczywistości jednak robił wszystko, aby w zaporze nie powstała jakaś szczelina, umożliwiająca furgonetce przedostanie się przez nią bez pogrążenia się w falującym morzu kolorowych pingwinów, krokodyli i innych kształtów. Kyoto wyskoczył z kabiny i ruszył w jego kierunku. Po paru krokach zatrzymał się i spojrzał z zaintrygowaną miną na Pete’a. Widząc, że coś plącze mu się pod nogami, kopnął to czubkiem buta. Długi, zielony balonik w kształcie zakrzywionej kiełbaski wyskoczył w górę i opadając pacnął go delikatnie w nos. Kyoto zareagował niezrozumiałym mruknięciem i uchylając się przed balonikiem, odepchnął go od siebie ręką. Pete próbował zmusić się do uśmiechu. — Pomóż naszym skrzydlatym przyjaciołom — powiedział wykrzywiając twarz w śmiesznym grymasie. — Kup balonik. Kyoto mruknął coś po japońsku. Pete starał się utrzymać na twarzy uśmiech. Przypomniał sobie radę Jupe’a, aby jak najwięcej mówić. Kłopot polegał jednak na tym, że w żaden sposób nie mógł wymyślić nic, co nadawałoby się do wygłoszenia w tej właśnie chwili. Mogło się wydawać, że nie stać go na więcej oprócz wykrzywiania twarzy w jednostajnym, nic nie znaczącym grymasie. Nagle coś zaświtało mu w głowie. Przypomniał sobie słowa starej pieśni unionistów, którą jego ojciec podśpiewywał sobie często w domu. — Nigdy nic — zaczął deklamować, patrząc w twarz Japończykowi — nie zmusi nas do ustąpienia. — Odchrząknął dla dodania sobie odwagi i ponownie zmusił się do uśmiechu. — Nigdy nic nie zmusi nas do ustąpienia. Będziemy trwać niczym drzewo 76
stojące na brzegu jeziora. Nic nas nie zmusi do ustąpienia. Kyoto wymierzył kopniaka następnemu balonikowi, tym razem żółtemu i okrągłemu jak piłka. Balonik podskoczył do góry i osiadł na czubku całej sterty, podwyższając ją jeszcze bardziej. — Będziemy trwać i razem staniemy do boju — stwierdził z szerokim uśmiechem Pete, wskazując ręką transparent, apelujący do miłośników ptasich szczebiotów. — Nie cofniemy się ani na krok. Będziemy trwać i... W tym momencie Jupe’owi brakowało jeszcze z dziesięciu kroków do stojącej nieruchomo furgonetki. Pierwszy Detektyw miał na nogach miękkie adidasy, toteż ostatnie metry przebył biegiem już po asfalcie, bez obawy, że zostanie usłyszany przez Kyota. O wiele trudniejszym zadaniem, jakie czekało go teraz, było bezgłośne otwarcie tylnych drzwi furgonetki. Jupe podziękował w duchu Japończykowi za to, że nie wyłączył hałaśliwie pracującego motoru. — ...i razem staniemy do boju. Nie cofniemy się ani na krok — deklamował coraz śmielszym głosem Pete, który zauważył nagle, że Kyoto szuka czegoś w kieszeni dżinsów. Co on tam może mieć? W uśmiechu Pete’a pojawił się nagle odcień lekkiego cykora. — Będziemy trwać niczym drzewo... — zaintonował drżącym głosikiem, starając się nie wpaść w popłoch. Jupe wyciągnął rękę i powolutku, ostrożnie nacisnął klamkę. Coś zgrzytnęło w zamku. Odgłos był całkiem cichy, ale zabrzmiał w uszach Jupe’a niczym armatni wystrzał. Jupe pociągnął klamkę do siebie i tylne drzwi furgonetki uchyliły się. Ze swej kryjówki na szczycie wzniesienia Bob zobaczył, że Jupe pochyla się i włazi do środka. Jeszcze mocniej ścisnął w garści gotową do użycia chusteczkę. Jest! — szepnął w myśli Jupe na widok stojącego w tylnej części samochodu kanciastego pudła owiniętego gazą. Postawił na podłodze przyniesioną przez siebie klatkę i ostrożnie uniósł tamtą, a potem, przyciskając ją do piersi przesunął owiniętą klatkę z Cezarem na miejsce klatki przywiezionej przez Kyota. — Nic nas nie zmusi do ustąpienia! — zapiał rozdygotanym głosem Pete i urwał nagle. Ostatnie sylaby zabrzmiały tak, jakby mu coś stanęło kołkiem w gardle. W ręku Kyota pojawił się scyzoryk. Błysnęło jego długie, cienkie ostrze. Jupe obrócił się, aby zamknąć za sobą drzwi furgonetki. W tej samej chwili jego uszu doszedł jakiś wybuch, głośny niczym eksplozja granatu. Jupe podskoczył tak, jakby nastąpił nagle na minę czy petardę. Ukryty w trzymanej przez niego kurczowo klatce gołąb zatrzepotał skrzydłami i zaczął cicho gruchać. Jupe znieruchomiał i zaczął czekać, przyczajony za samochodem. Jeszcze jedna eksplozja. — ...nie zmusi nas do ustąpienia! — doszedł go ledwo słyszalny, wibrujący głosik Pete’a. 77
Jupe zerknął ostrożnie zza furgonetki. O parę kroków przed maską samochodu, pośród rozlatujących się niczym stado gęsi kolorowych piłek, szalał Kyoto, wymachując ostrym jak brzytwa nożem. Co chwilę pod jego ciosami padały kolejne, przedziurawione baloniki. — Za nami stoi Unia... — wrzeszczał w jego kierunku z upiornym, przylepionym do twarzy uśmiechem Pete — ...więc nie ruszymy się na krok. Za nami stoi... Z cichym szczęknięciem zamka Jupe zamknął drzwi furgonetki. Pociągnął za klamkę, aby się upewnić, czy zamek chwycił, a potem przycisnął oburącz do piersi klatkę Kyota i zaczął się wycofywać. — ...Unia! — wrzasnął Pete, a potem rzucił się za ocalałymi balonikami niczym kura zaganiająca kurczęta zaatakowane przez lisa. Biegając w kółko i drąc się na całe gardło, że „nic nie zmusi nas do ustąpienia”, rzucał jednocześnie rozpaczliwe spojrzenia w kierunku górki, na której zaczaił się Bob. Kyoto nadal zadawał na prawo i lewo ciosy pełne mściwego zapamiętania. Przynajmniej połowa baloników leżała już bez życia na ziemi. Bob wlepił oczy w oddalającego się od furgonetki Jupe’a. Pierwszy Detektyw zbiegł na pobocze, zrobił jeszcze parę kroków, a potem dał nura w przytykające niemal do drogi zarośla. Widząc to, Bob błyskawicznie podniósł się na kolana i zaczął wściekle wymachiwać swoją chusteczką. — Niczym drzewo stojące na brzegu... — wykrzykiwał zachrypniętym już głosem Pete. W tej samej chwili dojrzał powiewającą chusteczkę. Z westchnieniem ulgi, które omal nie zwaliło go z nóg, usunął się na pobocze, patrząc, jak Kyoto dobija ostatnie pozostałe przy życiu baloniki. Dopełniwszy dzieła zniszczenia, Japończyk odwrócił się i ruszył do swego samochodu. W chwilę potem siedział już za kierownicą. Przycupnąwszy na poboczu drogi, Pete przyglądał się, jak koła furgonetki rozgniatają rozrzucone po jezdni, sflaczałe resztki kolorowych, gumowych kształtów. Westchnął ciężko jeszcze raz i opuścił głowę na kolana. Z krzaków wyszedł Jupe, dzierżący w ręku zebraną z samochodu Kyota klatkę, i powoli ruszył w stronę kolorowego pobojowiska. Udało się zrobić to, co zaplanował: zamienić jednego gołębia na drugiego. Jupe daleki był jednak od samozadowolenia. Zdawał sobie sprawę, że najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna rola w całej operacji przypadła Pete’owi. To on zatrzymał furgonetkę i tak długo zwracał uwagę kierowcy, aby umożliwić Jupe’owi przeprowadzenie bez przeszkód podmiany klatek. — Nic ci się nie stało? — zapytał podchodząc do kolegi niemal równocześnie z Bobem, który także zdążył już zbiec ze swojej górki. — Wykonałeś wspaniałą robotę, Pete. Jak się czujesz? — Nie... nieźle — odparł Pete kręcąc z niedowierzaniem głową, tak jakby nie był jeszcze pewien, że jest już po wszystkim. — Ale jak zobaczyłem, że Kyoto otwiera ten 78
scyzoryk... No, w każdym razie będę długo pamiętał ten moment. Wolałbym, żeby nic takiego nie spotkało mnie... — zawiesił na chwilę głos i spojrzał na Jupe’a — ...czekaj, jak on się nazywał, ten kruk z wiersza Poego, no i sroka Maureen Melody? O, mam. Nevermore! Tak, nevermore! Nigdy więcej!
Rozdział 14
Przyleci czy nie przyleci? Jupiter ze strapioną miną spuścił głowę. Zrobiło mu się przykro, że naraził Pete’a na takie przeżycia. A także i Boba. Naprawdę przykro. Ale jednocześnie nie mógł się oprzeć krzepiącemu uczuciu radości z odniesionego zwycięstwa. — W każdym razie udało się — powiedział po chwili. — Kyoto pojechał do pracy przy tych ostrygach z Cezarem w klatce. — No, niech ci będzie — westchnął Pete. — Rzeczywiście, poszło nam jak po maśle. I co dalej? Jupe zajęty już był odwijaniem taśmy oklejającej zdobyczną klatkę. Rozsunął na boki gazę i oczom chłopców ukazały się metalowe pręty. — Bob, może byś mi pomógł — poprosił Jupe. Otwarłszy małe drzwiczki chłopcy wyjęli z klatki zamkniętego w niej pocztowego gołębia. Bob przytrzymał go obiema dłońmi, podczas gdy Jupe sięgnął do kieszeni i wyjął mały pasek aluminiowej folii i wizytówkę Trzech Detektywów. Złożywszy kilkakrotnie małą karteczkę, owinął ją folią, a potem przymocował wszystko do nóżki gołębia. — Nie miałbyś ochoty go wypuścić, Pete? — zapytał Jupe, któremu przyszło do głowy, że najlepszym sposobem na odciągnięcie kolegi od rozpamiętywania stanu własnych nerwów będzie danie mu jakiegoś zajęcia. Drugi Detektyw kiwnął potakująco głową i wziął gołębia z rąk Boba. Ująwszy go w złożone dłonie podniósł się z ziemi i zaczął gładzić koniuszkami palców jego pióra. — Najwyższy czas, żebyś poleciał do domu — powiedział pochylając nad nim głowę, a potem delikatnie podrzucił go w powietrze. Gołąb zatrzepotał skrzydłami i zaczął krążyć nad głowami chłopców. — Łapie geograficzne współrzędne — wyjaśnił Pete. — Ale zaraz poleci. O, właśnie, już! I rzeczywiście. Pokręciwszy się parę sekund w miejscu, gołąb wystrzelił niczym rakieta w bok, kierując się wzdłuż wybrzeża ku Rocky Beach. 80
Dwie godziny później Trzej Detektywi wjechali na podwórze składnicy złomu. Zabrane po drodze ze stacji benzynowej śpiwory mocno przeszkadzały w jeździe, toteż powrót zajął im sporo czasu. — Już z powrotem? — powitała ich ciocia Matylda. — Bałam się, że spędzicie na plaży cały dzień, a wuj Tytus przywiózł właśnie jakieś nowe żelastwo. I rzeczywiście, na podwórzu piętrzyła się sterta zardzewiałych zawiasów i innych okuć. Wszystko to trzeba było posortować i poukładać na wyznaczonych miejscach. Jupe’owi wyrwało się ciężkie westchnienie. Ale w gruncie rzeczy nie był specjalnie zmartwiony tą robotą. Do południa brakowało jeszcze ponad dwóch godzin. Sortowanie starych zasuwek i zawiasów było doskonałym sposobem na spędzenie tego czasu, a przy tym usprawiedliwiało obecność całej trójki na terenie składnicy. Zabierając się do roboty chłopcy nie mogli pozbyć się jednak nerwowego napięcia. Ich myśli, a dość często także i spojrzenia wędrowały w górę, ku niebu. Ciągle zdawało się im, że już słyszą trzepot skrzydeł Cezara. O pół do dwunastej ciocia Matylda pojechała z wujem Tytusem do miasta, żeby porobić zakupy. Jupe przypuszczał, że wrócą nie wcześniej niż po drugiej. Aż do tego czasu chłopcy mogli robić w składnicy, co im się tylko podobało. Na początek zwolnili tempo pracy, fundując sobie coraz dłuższe chwile odpoczynku, wreszcie koło południa całkowicie zarzucili nudne zajęcie. Rozsiedli się w urządzonym na wolnym powietrzu warsztacie Jupe’a i wykręcając na wszystkie strony szyje zaczęli rozglądać się po niebie, wyczekując z niecierpliwością. Jupe bez przerwy spoglądał na zegarek. Pete aż podskoczył na widok szybującej nad składnicą jaskółki, usiadł jednak z powrotem z jeszcze rzadszą miną niż przedtem. — Nie wiemy oczywiście, o której Kyoto wypuści Cezara — odezwał się Jupe, próbując podnieść na duchu nie tylko kolegów, ale i samego siebie. — Może najpierw zabierze się do jedzenia lunchu... Nie dokończył jednak widząc, że Pete znowu zrywa się na równe nogi. W chwilę potem także i on zobaczył smukłą sylwetkę pięknego ptaka, szybującego wysoko nad ich głowami. — To Cezar! — krzyknął Pete machając ręką w kierunku gołębia. — Cezaaar! Cezaaar! Cezar musiał zobaczyć go także, bo zatoczywszy kilka kolejek zanurkował nagle w dół i wyhamowawszy tuż nad ziemią paroma ruchami skrzydeł, wylądował z gracją na samym środku warsztatu. Jako pierwszy znalazł się przy nim Pete. Chwycił gołębia w obie dłonie i uniósłszy go w górę, czubkiem nosa pogładził lśniące piórka na jego szyi. — Cezar, przyleciałeś — szepnął rozanielony. — Dobry, stary Cezar. Wróciłeś do domu! 81
Tymczasem Jupe oglądał już nóżki gołębia. — O, rany, chłopaki — szepnął drżącym z podniecenia głosem. — Popatrzcie! Popatrzcie tylko! — Ostrożnie manipulując palcami odwinął cienką, aluminiową folię, a potem wydobył z niej coś kulistego i ująwszy to w dwa palce, pokazał kolegom. Była to wielka, rzucająca opalizujące blaski perła. — Przypuszczam, że nie trzeba będzie szukać innych dowodów powiedział oglądając perłę ze wszystkich stron. — Okazuje się, że nasze teorie na temat Kyota i Parkera Frisbee, i gołębia o dwóch pazurach... — Daj mi ją! — ozwał się nagle jakiś głos od strony wejścia do warsztatu. Trzej Detektywi jak na komendę odwrócili się w tym kierunku. W szczelinie między zwałami starego żelastwa otaczającymi warsztat stał jakiś mężczyzna. Miał na sobie czarny przeciwdeszczowy płaszcz i słoneczne okulary. Prawie cała jego twarz była zasłonięta gęstą, czarną brodą i wąsami. Nieznajomy ruszył powoli w ich stronę. Jego wysunięta do przodu prawa dłoń zaciskała się na rękojeści niklowanego pistoletu z długą lufą. Pete’owi wydawało się, że pistolet wycelowany jest prosto w niego. Po przeżyciach tego dnia jego nerwy napięte były do granic wytrzymałości. Bez chwili zastanowienia Drugi Detektyw rzucił się w bok, w kierunku płotu. Mężczyzna zbliżał się do Jupe’a — Daj mi ją — powtórzył. — Tę perłę. Nerwowy system Pierwszego Detektywa miał więcej szczęścia, ponieważ Jupe, w ogóle nie zwracając uwagi na pistolet, wlepił wzrok w buty nieznajomego. Widząc, że są coraz bliżej, chłopiec bez chwili wahania wsunął perłę do ust i końcem języka umieścił ją pod policzkiem. — Jeżeli zrobi pan jeszcze krok, perła znajdzie się w moim żołądku — powiedział, lekko zniekształcając słowa, tak jakby miał w ustach kawał gorącego kartofla. Jego głos zabrzmiał jednak zaskakująco spokojnie. Ręka nieznajomego zaczęła drżeć. Mężczyzna rzucił się nagle na Jupe’a sięgając mu do gardła, tak jakby miał zamiar wydusić z niego nieszczęsną perłę. W sukurs koledze ruszył Bob, który chwycił przeciwnika za ramiona starając się go odciągnąć. Pete odskoczył jeszcze o krok, omal nie rozciągając się jak długi na stojącej przy płocie miotle. Trzymając Jupe’a za gardło jedną ręką, mężczyzna zamachnął się drugą do tyłu i zdzielił Boba w pierś kolbą pistoletu. Bob skręcił się z bólu, ale nie wypuścił z zaciśniętej dłoni rękawa czarnego płaszcza. Jupe próbował wyszarpnąć się z coraz mocniejszego chwytu wokół szyi. Nadal jednak starał się nie otwierać ust i trzymać perłę mocno dociśniętą do policzka. — Bob, przychyl się! — wrzasnął Pete. 82
Drugi Detektyw zapanował wreszcie nad swoimi nerwami. W chwili gdy Bob przykucnął kuląc głowę w ramiona, Pete zatoczył szeroki łuk ciężką miotłą i z całej siły wyrżnął napastnika w tył głowy, celując tuż nad kołnierzem jego płaszcza. Mężczyzna opadł na kolana. Pistolet wysunął mu się z ręki. Po ziemi potoczyły się też jego przeciwsłoneczne okulary. — No tak, wiedziałem, że nie poradzę sobie z tą hałastrą — stęknął z wysiłkiem. Ale jeszcze śmieszniejsze było to, że przy ostatnim słowie puścił do Jupe’a oko. Pierwszy Detektyw sięgnął na czworakach po leżący na ziemi pistolet. Podnosząc się na nogi, jak urzeczony wpatrywał się w drgającą bez przerwy prawą powiekę mężczyzny. — Naładowany? — zapytał, wskazując ruchem głowy groźną broń. — Nie! Jasne, że nie! Nie cierpię tych pukawek. Napędzają mi za dużo strachu! Prawe oko mężczyzny zamykało się teraz i otwierało bez przerwy, niczym w jakimś nerwowym transie. Było oczywiste, że facet nie ma na to żadnego wpływu. Ciągle mrugając, podniósł się na nogi i niepewnym krokiem ruszył w stronę Jupe’a. Pete uniósł do góry swoją miotłę. — Dobra, dobra — rzucił w jego kierunku nieznajomy. — Tak czy owak mam już po dziurki w nosie całego tego biznesu. Nigdy bym się w to nie wdawał, gdybym nie przegrywał tyle na wyścigach konnych i nie potrzebował bez przerwy forsy. A to był sposób na szybkie zarobienie paru groszy. — Gdyby nie jastrzębie panny Maureen Melody, zarobiłby pan pewno jeszcze więcej — powiedział Jupe. — Zdaje mi się, że mieliśmy dziś rano sporo szczęścia, bo pański gołąb z naszą wizytówką przytwierdzoną do jego nogi zdołał jakoś przelecieć nad jej parkiem. Dopiero teraz Pierwszy Detektyw wyjął z ust perłę i schował ją z namaszczeniem do kieszeni. Właściwie to było mu żal faceta. Taki spocony i zdenerwowany stał tu przed nimi w nieprzewiewnym, przeciwdeszczowym płaszczu. A gęsta broda na twarzy musiała pewno przyprawiać go o prawdziwe katusze w takie upalne południe, jak tego dnia. — Czemu pan tego nie zdejmie? — zasugerował z uprzejmym uśmiechem. — Mam na myśli tę sztuczną brodę. — Rzeczywiście, po diabła mi ona — zgodził się Tik. Pozbawiony włochatej osłony Tik wyglądał całkiem niegroźnie, a nawet bezbronnie. W niczym nie przypominał już Parkera Frisbee, zwłaszcza gdy z pomocą Jupe’a ściągnął z siebie znacznie go pogrubiający płaszcz. Mrugał bezustannie, kiedy Jupe zostawiał go pod okiem Pete’a i Boba, aby zadzwonić z Kwatery Głównej do komendanta Reynoldsa i opowiedzieć mu o wszystkim, co się złożyło na tę niezwykłą historię.
Rozdział 15
Don się mści — Tik przyznał się do wszystkiego i komendant Reynolds zaaresztował całą trójkę — powiedział Jupe. — Tika, Parkera Frisbee i Kyota. Frisbee i Kyoto wpłacili kaucje i są obecnie na wolności. Ale Tik wolał, żeby go zamknęli, i to czym prędzej. Dzięki temu nie obstawia już koni na wyścigach, no i czuje się chyba trochę bezpieczniej. Bo, jak mi się zdaje, boi się trochę, że Frisbee i Kyoto mogliby mu zrobić jakieś kuku za to bezczelne wścibianie nosa w ich złodziejski proceder. Trzej Detektywi siedzieli przy ogrodowym stole w ogromnym salonie Alfreda Hitchcocka i opowiadali mu o swych ostatnich przygodach z perłami i pocztowymi gołębiami. Pan Hitchcock co jakiś czas przerywał pykanie z fajki, żeby poprosić o sprecyzowanie tego czy owego szczegółu. — W jaki sposób temu Tikowi udało się podpatrzyć, czym zajmowali się tamci dwaj? — zapytał. — On przez pewien czas pracował u pana Frisbee — wyjaśnił Bob. — Doglądał gołębi i pomagał w sklepie. Frisbee wylał go jednak za podciąganie drobnych sum ze sklepowej kasy. Tik zdążył się jednak wystarczająco zorientować w jego interesach i nabrał pewności, że Frisbee zdobywa hodowlane perły z jakiegoś nielegalnego źródła. — Więc kiedy Frisbee wywalił go z pracy — podjął dalszy ciąg opowiadania Pete — Tik zaczął go śledzić i robił to dotąd, aż zorientował się dokładnie w całym procederze. — Podejrzał, że Frisbee wstawia do furgonetki Kyota swoje pocztowe gołębie — powiedział pan Hitchcock, a potem wyjął fajkę z ust i odkaszlnął cicho. — I to odkrycie podsunęło Tikowi pomysł, żeby się włączyć do zabawy i od czasu do czasu zastąpić swego byłego pryncypała. Potrzebował tylko kilku własnych gołębi rasy belgijskiej. Zgadza się, Jupe? Pierwszy Detektyw potwierdził skinieniem głowy. — A do tego potrafił wykorzystać dwie sprzyjające mu okoliczności. Po pierwsze to, 84
że Parker Frisbee był wystarczająco przezornym człowiekiem interesu, aby nie okazywać zbytniej chciwości. Tylko parę razy na tydzień umieszczał swoje gołębie w furgonetce Kyota. Przeważnie w te same dni. Czasami robił to wczesnym rankiem, czasami wieczorem dzień wcześniej. Umówili się, że Kyoto będzie dla pewności zaglądał do furgonetki codziennie. Panu Frisbee chodziło o to, aby ograniczyć bezpośrednie kontakty z Kyotem do absolutnego minimum. Płacił mu raz w miesiącu, wkładając kopertę z pieniędzmi pod gazę, którą owijał klatki. Nie musiał więc spotykać się z nim ani narażać na to, że ktoś zobaczy ich razem... — Chyba że zaczynało się dziać coś niedobrego — wtrącił Bob. — Na przykład wtedy, gdy zjawiliśmy się z Cezarem w jego sklepie. Zaniepokoiło go to i doszedł do wniosku, że musi zobaczyć się z Kyotem. Dlatego właśnie zobaczyliśmy tamtego dnia Parkera Frisbee, jak wychodził z domu Japończyka. — Żeby wam zafundować wyborny japoński lunch — roześmiał się słynny reżyser, a potem włożył fajkę z powrotem do ust i puścił parę kłębów dymu, bez zbytniego zresztą entuzjazmu. — A ta druga okoliczność, która pomogła Tikowi? Co to było, Jupe? — Fakt, że Kyoto jest Japończykiem — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — W jego oczach wszyscy Amerykanie mający mniej więcej metr pięćdziesiąt w kapeluszu, a do tego zaokrąglone brzuszki i gęste, czarne brody, wyglądają całkiem jednakowo. Szczególnie wtedy, gdy się ich ogląda z pewnej odległości i w mdłym świetle jedynej żarówki, która pali się wieczorem nad drzwiami jego domu. Tak więc Tik, wkładając sztuczną brodę i przeciwdeszczowy płaszcz, który go pogrubiał, mógł być pewny, kiedy zbliżał się do stojącej na podjeździe furgonetki, żeby wstawić do niej klatkę z gołębiem, że Kyoto weźmie go za Parkera Frisbee. — O ile zjawiał się w te dni, które omijał Frisbee — stwierdził pan Hitchcock odkładając na bok fajkę, której dym przyprawił go właśnie o kolejny atak kaszlu. — Dokładnie tak — potwierdził Jupe. — I przez całkiem długi okres funkcjonowało to znakomicie. Przynajmniej z punktu widzenia Tika. Jego gołębie wracały do domu z umocowaną do nóżki perłą. Dopóki jastrzębie panny Maureen Metody nie zaczęły ich mordować. — Przypuszczam, że musiał znać pannę Melody, a przynajmniej dowiedział się o jej istnieniu wtedy, gdy pracował jeszcze w sklepie Parkera Frisbee — powiedział pan Hitchcock sięgając znowu po fajkę. — No i domyślił się, tak jak i wy, że w drodze powrotnej do Santa Monica jego gołębie przelatują nad jej parkiem. Zaczął więc podtruwać jej jastrzębie. — A wtedy Tika spotkała jeszcze jedna przykrość — powiedział Jupe spoglądając na Boba. — Może ty sam opowiesz, jak to stwierdziłeś, że farba na skrzynce listowej Kyota jest jeszcze mokra, dzięki czemu mogliśmy wstawić na właściwe miejsce jeszcze jeden 85
fragment całej układanki. — Tego dnia, kiedy spotkaliśmy Tika w „Koniku Morskim”, znalazł się w wielkim kłopocie — podchwycił tok opowiadania Bob, przejmując pałeczkę od Jupa. — Był zadłużony u swojego bukmachera i absolutnie nie miał pojęcia, skąd by tu wytrzasnąć choć parę centów. Raniutko pojechał pod dom Kyota, żeby wstawić klatkę z gołębiem do jego samochodu, ale zielonej furgonetki nie było na dotychczasowym miejscu. Dom był zamknięty na głucho. Kyoto wyprowadził się. Tik postanowił więc zaczaić się przy drodze na wracającego z pracy Japończyka i wyśledzić jego nowy adres. Kiedy zjawił się w „Koniku Morskim”, miał ze sobą swego gołębia o dwóch pazurach, ale był tak zdenerwowany, że wybiegając z baru, by rzucić się w pogoń za Kyotem, zapomniał go zabrać. — Tu następuje coś, czego nadal nie mogę zrozumieć — stwierdził pan Hitchcock, a potem zabrał się do przypalania zgasłej fajki, marszcząc przy tym brwi z pewnym niesmakiem. — Po co właściwie Tik to zrobił? W jakim celu podmienił nocą gołębie, zostawiając Cezara na miejscu gołębia o dwóch pazurach? — Wiemy na ten temat tylko tyle, ile sam Tik zeznał komendantowi Reynoldsowi — odparł Jupe. — Udało mu się wyśledzić, dokąd pojechał po pracy Kyoto, i żeby się upewnić, czy to jest jego nowe miejsce zamieszkania, przez cały wieczór obserwował dom. W pewnym momencie zobaczył, że do stojącej na podjeździe furgonetki podchodzi Frisbee, chcąc jak zwykle umieścić w niej klatkę. Tik był zupełnie zaskoczony, ponieważ zdarzyło się to w dniu, w którym Frisbee nigdy tego dotąd nie robił. Jak się okazało, zamienił on dni, ponieważ Kyoto ze względu na przeprowadzkę wziął sobie dzień wcześniej urlop z pracy. A że Tik był w tym okresie w wielkich opałach, poczekał, aż u Kyota zgasną światła, i zwędził z furgonetki klatkę z gołębiem pana Frisbee. Wcześniej, kiedy dzwonił do „Konika” w sprawie pozostawionego pakunku, dowiedział się od kelnerki, że zabraliśmy go wychodząc z baru. No i przyjechał, żeby go odzyskać. — Ktoś musiał mu powiedzieć, że was znajdzie w Składnicy Złomu Jonesów — stwierdził pan Hitchcock, wypuszczając zasłonę dymną z cybucha swej fajki. — Skorzystał z nocnych ciemności i włamał się do środka — powiedział Pete. — I znalazł na podwórzu wielką klatkę z drucianej siatki, a w niej swojego gołębia o dwóch pazurach. Stanął wtedy wobec problemu, co zrobić z gołębiem pana Frisbee. — Nie mógł tak po prostu go wypuścić — zauważył Jupe. — Gdyby tak zrobił, Cesar jeszcze tej samej nocy poleciałby prościutko do domu Parkera Frisbee. A wtedy Frisbee natychmiast pojechałby do Kyota, żeby się dowiedzieć, co się stało. — Ostatecznie więc zostawił Cezara u was na podwórzu — powiedział słynny reżyser. — Wsadził własnego gołębia do klatki pana Frisbee, po czym wrócił pod dom Kyota i wstawił klatkę do furgonetki, tak? — Dokładnie tak — potwierdził Jupe. — Następnie wrócił do domu, żeby czekać na powrót swego gołębia, oczywiście z umocowaną do nóżki perłą. Tylko że jego ptaszek 86
nie zjawił się w południe następnego dnia. Zadziobały go po drodze jastrzębie panny Melody. — Tu się zaczyna najokropniejsza część całej historii — powiedział Bob. — Kiedy wybraliśmy się z pierwszą wizytą do Maureen Melody, Tik już tam był. Pewno buszował po jej parku, rozkładając zatruty pokarm dla jastrzębi. Musiał widzieć, jak wchodziliśmy z Cezarem do jej salonu. Z pewnością zobaczył też, że tuż za nami weszła tam ulubiona sroczka panny Melody, Nevermore, z perłą w dziobie. — I stwierdził, że tego już za wiele — roześmiał się pan Hitchcock. Rychło jednak jego śmiech przeszedł w suche pokasływanie. Położył fajkę na stole i zaczął kiwać z politowaniem głową. — A to cymbał z tego Tika. Zupełnie stracił głowę. Tak się rozzłościł na tę biedną srokę, że zatłukł ją na śmierć. — Tak, ale to było potem. A tymczasem przyglądał się spomiędzy drzew, jak opuszczaliśmy dom panny Melody i szliśmy do bramy, niosąc klatkę z Cezarem — powiedział Jupe. — Pojechał za nami i właśnie wtedy musiało go ogarnąć prawdziwe przerażenie, ponieważ udaliśmy się prościutko do sklepu Parkera Frisbee. — Kiedy wychodziliśmy z powrotem na ulicę, czarny samochód Tika stał zaparkowany o parę kroków od sklepu — przypomniał Pete. — Oczywiście nadal mieliśmy ze sobą klatkę z Cezarem. — Tik musiał się poczuć w tym momencie okrutnie zakłopotany — wtrącił pan Hitchcock. — Nie wiedział przecież, co powiedzieliście Parkerowi Frisbee ani też, co sami usłyszeliście od niego. — Tak naprawdę, to Frisbee nie udzielił nam absolutnie żadnych informacji — stwierdził z naciskiem Jupe. — Był zbyt sprytny na to, aby się zdradzić, że Cezar jest jego własnością. A nawet udawał, że nie wie, czyj on może być. Ponadto próbował zbić nas z właściwego tropu wmawiając nam, że to jest samica, a nie żaden tam wyścigowy gołąb pocztowy. — Gdyby Tik miał choć połowę jego sprytu — powiedział reżyser — także postarałby się zachować zimną krew. — Ale on po prostu nie był w stanie tego zrobić. Był zbyt nerwowy — stwierdził Bob. — Chciał skierować nasze podejrzenia na pana Frisbee, a jednocześnie pragnął go uspokoić wypuszczając Cezara na wolność, tak aby mógł on wrócić do swego właściciela. Zadzwonił do nas, a potem, założywszy fałszywą brodę i płaszcz, sterroryzował Jupe’a na parkingu koło banku i zabrał mu klatkę z Cezarem. — Muszę przyznać, że udało mu się mnie nabrać — oświadczył Jupe. — Na parkingu panował oczywiście półmrok, a do tego widziałem jego twarz tylko przez moment. Ale rzeczywiście byłem pewien, że to Parker Frisbee celuje do mnie z pistoletu. Tak samo, jak wtedy w parku, kiedy myślałem, że to Frisbee zdzielił mnie tym kijem. — A kiedy zacząłeś podejrzewać, że coś ci się nie zgadza? — zapytał reżyser. — Co ci 87
podsunęło myśl, że to może być Tik w przebraniu? — Po części to, że wpadł w taki popłoch wtedy, w parku, jak zaświeciłem mu w twarz latarką — odparł Jupe. — A później znaleźliśmy tam ślady, które wyglądały jak odciski butów Tika. Ale tak na dobrą sprawę, wpadłem na właściwe skojarzenie dzięki Pete’owi. Tamtego dnia, kiedy leżeliśmy zaczajeni przy drodze, obserwując ostrygową fermę, Pete miał na twarzy przeciwsłoneczne okulary. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie widzę jego oczu, ukrytych za przyciemnionymi szkłami. A Tik miał przecież coś, czego nie mógł ukryć nawet w najlepszym przebraniu. Myślę o tej latającej powiece. Musiał więc włożyć przeciwsłoneczne okulary. I nosić je nawet po ciemku. Pan Hitchcock wziął do ręki leżącą na stole fajkę. Pociągnął nosem i skrzywiwszy się lekko, niespiesznie włożył ją do ust. — A jak się miewa po tym wszystkim Maureen Melody? — zapytał. — Przypuszczam, że jest wesolutka jak skowronek? — Tak — roześmiał się Pete. — Przynajmniej nikt już nie podtruwa jej jastrzębi. Narzeka jednak, że od tamtej pory sroczka Lenora nie przyniosła jej ani jednej perły. Ale nie przypuszczam, aby tak naprawdę żałowała, że Frisbee nie uprawia już tego złodziejskiego procederu. Słynny reżyser przez dobrą minutę puszczał w milczeniu kłęby dymu, w końcu jednak rozkasłał się na dobre. — Nie cierpię tej fajki — wykrztusił z trudem. — Ale muszę ją palić bez względu na to, czy mi się to podoba, czy nie. — Dlaczego? — zapytał zaintrygowany Jupe. — Z powodu zapachów, które tu docierają. Nic nie czujesz? Ani twoi koledzy? Bob uniósł głowę i pociągnął kilka razy nosem. Rzeczywiście, w powietrzu unosił się leciutki kuchenny aromat. Wydał mu się jednak raczej przyjemny. Przywodził na myśl pitraszące się w kuchni dobre żarcie. — O jakim zapachu pan mówi? — zapytał. — Och, sam zobaczysz — odpowiedział mu pan Hitchcock. — Niedługo Don przyniesie nam lunch i zrozumiesz, co mam na myśli. — Z jego piersi wyrwało się ciężkie westchnienie. — Och, marzę o jakichś morskich algach czy glonach... W parę minut później wietnamski służący wszedł do salonu, niosąc wysoko nad głową ogromną tacę pełną smakowitych specjałów. Jego usta i nos osłonięte były szczelnie maską z gazy. — Panie Hitchcock, oto pańskie ulubione potrawy — powiedział, stawiając tacę na stole. — Tak? — Nie — odparł z posępną miną reżyser. Z jego piersi wyrwało się jeszcze jedno westchnienie. — Widzicie, chłopcy, Don postanowił ukarać mnie za moją żarłoczność. Pete przysunął swoje krzesło bliżej stołu. To mi dopiero kara, przemknęło mu przez 88
głowę. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie spotkało coś takiego. — Wyśmienite żarcie — powiedział głośno. — Zmieniłbyś zdanie, gdybyś dostawał takie porcje na śniadanie, potem na lunch i jeszcze raz na kolację — zaprotestował pan Hitchcock. — A Don serwuje mi to już od tygodnia. Trzy razy dziennie. Odwróciwszy na bok głowę, włożył fajkę do ust i pyknął gęstym obłoczkiem dymu. — Oto macie powód, dla którego zmuszony jestem kopcić tego cybucha — powiedział. — To jedyny sposób na uchronienie nosa przed zapachem smażeniny. Odczekawszy, aż Wietnamczyk wyłoni się spoza dymnej zasłony, rzucił mu wymowne spojrzenie. — Przed tym obrzydliwym, odrażającym swądem. Zdaje się, Don, że tak go określiłeś? Don pociągnął nosem przez obwiązaną za uszami chirurgiczną maskę. — O czym pan mówi? — zapytał nakładając wszystkim jajka na bekonie, pieczone kiełbaski i smażone w oleju frytki. — Ja nic nie czuję. Nawet pańskiej fajki. Jupe spojrzał na piętrzącą się przed nim górę smakowitego jedzenia. — Dziękuję, nie będę jadł, proszę mi nie nakładać — powiedział, a potem z żałosną miną odsunął swój talerz. — Jestem na diecie — dodał wyjaśniająco. — Więc jak widzisz, nie mogę wziąć do ust nawet odrobiny — stwierdził uśmiechając się przymilnie do Wietnamczyka. — Chyba że miałbyś w lodówce trochę tych nietuczących wodorostów...
SPIS TREŚCI
Słowo od Alfreda Hitchcocka
2
Rozdział 1
4
Facet z tikiem Rozdział 2
12
Miłośniczka śpiewających ptaków Rozdział 3
19
Miss Melody otrzymuje perłę Rozdział 4
22
Wołanie o pomoc Rozdział 5
26
Niebezpieczny park Rozdział 6
31
Wielka wyżerka po kryjomu Rozdział 7
35
Brzuchem na asfalcie Rozdział 8
42
Goście z Dalekiego Wschodu Rozdział 9
48
Tajemniczy pan Frisbee Rozdział 10
54
Morderca gołębia zdemaskowany! Rozdział 11 Tajemnica Kyota
60
Rozdział 12
68
Jupe ma pewien plan... Rozdział 13
73
Operacja „Zamiana” Rozdział 14
80
Przyleci czy nie przyleci? Rozdział 15 Don się mści
84