DEAN KOONTZ
WIZJA THE VISION PRZEKŁAD AGNIESZKA OSTROWSKA
PONIEDZIAŁEK, 21 GRUDNIA
1 — KRWAWE RĘKAWICZKI. Kobieta u...
11 downloads
325 Views
2MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
DEAN KOONTZ
WIZJA THE VISION PRZEKŁAD AGNIESZKA OSTROWSKA
PONIEDZIAŁEK, 21 GRUDNIA
1 — KRWAWE RĘKAWICZKI. Kobieta uniosła ręce i wpatrzyła się w nie, popatrzyła przez nie. Jej głos był cichy, lecz pełen napięcia: — Krew na jego dłoniach. Jej własne ręce były czyste i blade. Mąż kobiety pochylił się ku niej z tylnego siedzenia samochodu patrolowego. — Mary? Nie odpowiedziała. — Mary, słyszysz mnie? — Tak. — Czyją widzisz krew? — Nie jestem pewna. — Krew ofiary? — Nie. To jego własna krew. — Zabójcy? — Tak. — Ma ręce powalane własną krwią? — Właśnie — odpowiedziała. — Zranił się? — Ale niegroźnie. — Jak? — Nie wiem. — Spróbuj wniknąć w jego umysł. — Już tam jestem. — Wniknij głębiej. 3
— Nie potrafię odczytywać cudzych myśli. — Wiem, kochanie. Ale masz podobne umiejętności. Warstwa potu na twarzy Mary Bergen przypominała ceramiczną powłokę na gipsowych figurkach świętych z ołtarza. Jej gładka skóra lśniła w zielonym świetle żaróweczki tablicy rozdzielczej. Czarne oczy kobiety również błyszczały, lecz wydawały się puste i nieobecne. Nagle pochyliła się do przodu i zadrżała. Szef policji Harley Barnes uniósł się niezręcznie z siedzenia. Wielkimi dłońmi objął kierownicę. — On ssie ranę — powiedziała. — Ssie własną krew. Po trzydziestu latach pracy w policji Barnes nie spodziewał się, aby coś było go w stanie zaskoczyć czy przestraszyć. Tego wieczoru był zaskoczony nie po raz pierwszy i czuł, że jego serce zaczyna bić szybciej ze strachu. Te ocienione drzewami ulice znał jak kontury własnej twarzy. Jednakże dzisiejszej nocy wyglądały groźnie skąpane w szalejącej ulewie. Opony syczały na śliskiej nawierzchni. Wycieraczki przesuwały się po szybie niczym dziwaczny metronom. Siedząca obok kobieta wyglądała niesamowicie, ale przeszkadzało mu to o wiele mniej niż zmiany, które wniosła do samochodu patrolowego. Kiedy wpadła w trans, wilgotne powietrze stało się bardziej przejrzyste. Miał pewność, że to nie wytwór jego wyobraźni. Na zwykłe odgłosy burzy i silnika samochodu nałożył się łagodny szum częstotliwości astralnych. Wyczuwał bijącą od niej siłę. Był człowiekiem zdrowo myślącym, pozbawionym przesądów. Ale nie mógł zaprzeczyć temu, co tak silnie odczuwał. Pochyliła się w stronę tablicy rozdzielczej tak głęboko, jak tylko pozwalał jej pas bezpieczeństwa. Objęła się ramionami i zajęczała, jakby rodząc. Maks Bergen uniósł się na tylnym siedzeniu i dotknął żony. Zamruczała i uspokoiła się nieco. Jego ogromna dłoń spoczęła na szczupłych ramionach Mary. Był wysoki, kanciasty, muskularny, miał grubo ciosaną twarz i czterdzieści lat, dziesięć lat więcej niż jego żona. Najbardziej przykuwały uwagę jego oczy, szare, zimne i ponure. Barnes nigdy nie widział, żeby Maks się uśmiechał. Bergen najwyraźniej darzył Mary silnym i złożonym uczuciem, ale odnosiło się wrażenie, że do reszty świata odczuwa jedynie pogardę. — Skręć za następnym rogiem — powiedziała kobieta. Barnes lekko zahamował. — W lewo czy w prawo? — W prawo — odparła. Po obu stronach ulicy stały dobrze utrzymane trzydziestoletnie, zdobione sztukaterią domy i bungalowy, przeważnie w kalifornijsko-hiszpańskim stylu. Żółte światła majaczyły niewyraźnie za zaciągniętymi zasłonami w tę chłodną wilgotną, grudniową noc. 4
Droga była o wiele ciemniejsza niż ta, którą opuścili. Lampy sodowe stały tu jedynie na rogach, a przestrzeń między nimi wypełniały fioletowoczarne, zlane deszczem cienie. Skręciwszy, Barnes jechał z prędkością nie większą niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Z zachowania kobiety wywnioskował, że ich pościg miał się wkrótce skończyć. Mary wyprężyła się w fotelu. Jej głos brzmiał mocniej i wyraźniej niż poprzednio, ponieważ zaczęła wykorzystywać swój przedziwny talent, swą zdolność jasnowidzenia. — Mam wrażenie... że to... płot. Tak... teraz go widzę... skaleczył rękę o płot. Maks pogłaskał ją po włosach. — Ale to nie jest poważna rana? — Nie... tylko skaleczenie... kciuka... głębokie, ale nie obezwładniające. — Podniosła szczupłą rękę i jakby zapomniawszy, co chciała z nią zrobić, opuściła dłoń z powrotem na kolana. — Ale może, skoro krwawi i rana jest głęboka, da sobie spokój dzisiejszej nocy? — spytał Maks. — Nie — odpowiedziała. — Jesteś pewna? — Będzie kontynuował. — Ten skurwiel zabił do tej pory pięć kobiet — powiedział Barnes. — Niektóre walczyły jak oszalałe, drapały go, kaleczyły, nawet wyrywały mu włosy. On się tak łatwo nie poddaje. Ignorując policjanta, Maks uspokoił żonę, potem pogłaskał ją po twarzy i zadał kolejne pytanie. — Co to za płot widzisz? — Siatka ogrodzeniowa — odpowiedziała. — Ostra i nie wykończona u góry. — Wysoka? — Półtora metra. — Co otacza? — Podwórze. — Podwórze magazynu? — Nie. Tył domu. — Widzisz ten dom? — Tak. — Jak wygląda? — Jest piętrowy. — Stiuki? — Tak. — A dach? 5
— Hiszpańska dachówka. — Jakieś niezwykłe cechy? — Widzę niezbyt wyraźnie... — Weranda? — Nie. — Może dziedziniec? — Nie. Ale widzę... krętą ścieżkę wykładaną płytkami. — Na tyłach czy od frontu? — Na froncie. — Są tam jakieś drzewa? — Bliźniacze magnolie... po obu stronach ścieżki. — Coś jeszcze? — Kilka małych palm... w głębi. Harley Barnes mrużąc oczy, spoglądał przez zlaną deszczem szybę samochodu. Wypatrywał dwóch magnolii. Początkowo był do tego wszystkiego nastawiony sceptycznie. Uważał, że państwo Bergen to oszuści. Grał swoją rolę w tym przedstawieniu, ponieważ burmistrz w nich wierzył. To burmistrz sprowadził tę parę do miasta i nalegał, żeby policja z nią współpracowała. Oczywiście Barnes słyszał o detektywach-parapsychologach, a zwłaszcza o tym sławnym holenderskim jasnowidzu, Peterze Hurkosie. Ale wykorzystywanie spostrzegania pozazmysłowego, aby śledzić zabójcę psychopatę i aby złapać go w akcji? W to nie bardzo wierzył. A może jednak wierzę, zastanawiał się. Ta kobieta była taka ujmująca, czarująca i szczera, tak przekonywająca, że może sprawiła, iż uwierzył. Jeśli nie, pomyślał, dlaczego wypatruję teraz krzaków magnolii? Z jej piersi wydobywał się teraz cichy skowyt zwierzęcia, które już na dobre wpadło w sidła. Nie był to jęk agonii, lecz ledwie słyszalne kwilenie. Kiedy zwierzę tak kwiliło, znaczyło to: ciągle boli, ale teraz przyzwyczaiłem się do tego. Wiele lat temu, jako mały chłopiec z Minnesoty, Barnes polował i zastawiał pułapki. To właśnie z powodu tego żałosnego, przytłumionego jęku rannej ofiary porzucił ten sport. Do tej pory nie słyszał, aby istota ludzka wydała dokładnie taki dźwięk. Najwidoczniej obłąkany umysł zabójcy był pułapką, w którą wpadła, gdy siłą swego talentu szukała z nim kontaktu. Barnes zadrżał. — Mary — odezwał się Maks — o co chodzi? — Widzę go... przy tylnych drzwiach domu. Ma rękę na klamce... i krew... jego krew spływa po białej framudze. Mówi coś do siebie. 6
— Co mówi? — Nie... — Mary? — Obrzydliwe rzeczy o tej kobiecie. — O kobiecie z domu? O tej, której chce dopaść? — Tak. — Zna ją? — Nie. To nieznajoma... przypadkowy cel. Ale... obserwował ją... obserwował przez kilka dni... zna jej przyzwyczajenia i rozkład dnia. Po ostatnich słowach osunęła się na drzwi samochodu. Odetchnęła głęboko kilka razy. Aby nie przerwać cienkiej nitki psychicznej więzi z obrazem przed oczyma, musiała od czasu do czasu odpocząć i zebrać energię. Barnes wiedział, że u niektórych jasnowidzów wizje przebiegają bez napięcia, niemalże bez wysiłku, ale najwyraźniej nie w tym przypadku. Złudne głosy szeptały i skrzeczały, wybuchy staccato pojawiały się i znikały w policyjnym radiu. Wiatr przenosił przez ulicę płachty deszczu. To najbardziej mokry deszczowy sezon od lat, pomyślał Barnes. Dwadzieścia lat temu byłoby to całkiem normalne, ale stopniowo Kalifornia stawała się obszarem suszy. Dzisiaj taki deszcz wydawał się nienaturalny. Jak wszystko, co się dzieje tej nocy, skonstatował. Czekając, aby Mary się odezwała, zwolnił do piętnastu kilometrów na godzinę. Bliźniacze krzewy magnolii przy krętej ścieżce wykładanej płytkami... Tylko z trudem dostrzegał to, co rozciągało się przed nim w światłach reflektorów, a rozpoznanie czegokolwiek po bokach wymagało nie lada wysiłku. Być może minęli już magnolie. Widząc wahanie Mary Bergen, Dan Goldman odezwał się po raz pierwszy od godziny. — Nie mamy wiele czasu, pani Bergen. Goldman był rzetelnym młodym oficerem, najbardziej zaufanym podwładnym szefa. Siedział obok Maksa Bergena, za Barnesem, z oczyma utkwionymi w kobietę. Goldman wierzył w moce psychiczne. Był wrażliwy. Barnes widział w lusterku wstecznym jego szeroką, bladą twarz. Wydarzenia dzisiejszego wieczoru sprawiły, że wyglądała jak nawiedzona. — Nie mamy wiele czasu — powtórzył Goldman. — Jeśli ten szaleniec stoi już przed drzwiami tej kobiety... Mary odwróciła się do niego gwałtownie. — Dziś w nocy, dopóki nie złapią tego mężczyzny, niech pan nie wysiada z samochodu — odezwała się z troską. 7
— Dlaczego? — zdziwił się Goldman. — Jeśli pan będzie próbował pomóc w ujęciu go, zostanie pan ranny. — Zginę? Zadrżała konwulsyjnie. Spod jej włosów wypłynęły nowe kropelki potu. Barnes czuł, że i po jego twarzy spływa pot. — On pchnie pana nożem... tym samym nożem, którym pozabijał kobiety... Zrani pana ciężko, ale nie zabije. Zamknęła oczy i nakazała przez zaciśnięłe zęby: — Niech pan zostanie w samochodzie! — Harley? — Goldman był zdenerwowany. — Wszystko będzie w porządku — zapewnił go Barnes. — Lepiej niech pan jej posłucha — rzekł Maks do Goldmana — i nie opuszcza samochodu. — Jeśli będę cię potrzebował — powiedział Barnes — pójdziesz ze mną. Nikt nie zostanie ranny. — Zaniepokoił się, że ta kobieta podważa jego autorytet. Spojrzał na nią. — Potrzebny nam numer domu, który pani opisywała, dokładny adres. — Proszę jej nie ponaglać — powiedział Bergen. Do wszystkich, z wyjątkiem Mary odzywał się głosem brzmiącym niczym zgrzyt ocieranych o siebie sztabek żelaza. — Naciski na nic się nie zdadzą. Mogą tylko przeszkodzić. — Wszystko w porządku, Maks — uspokoiła go. — Ale przecież ich prosiłem — powiedział. Znowu odwróciła się do przedniej szyby. — Widzę... tylne drzwi domu. Są otwarte. — Gdzie jest ten mężczyzna, zabójca? — zapytał Maks. — Stoi w ciemnym pokoju... małym... w pralni... właśnie... w pralni za kuchnią. — Co robi? — Otwiera kolejne drzwi... do kuchni... nikogo tam nie ma... przymglone światełko nad kuchenką gazową... parę brudnych talerzy na stole... on stoi... po prostu tam stoi i nasłuchuje... lewą rękę zacisnął w pięść, aby zatamować krwawienie kciuka... nasłuchuje... z salonu dobiega muzyka Benny Goodmana, stereo... — Dotknęła ramienia Barnesa i ciągnęła dalej. W jej głosie brzmiał nowy, naglący ton: — Dwie ulice stąd. Na pewno. Drugi dom... Nie, trzeci dom za rogiem. — Jesteś pewna? — Na miłość boską, szybko! Czy zrobię z siebie głupca? — zastanawiał się Barnes. Jeśli traktuję ją poważnie, a ona się myli, do końca kariery będę tematem niewybrednych żartów. Mimo wątpliwości włączył syrenę i wcisnął do oporu pedał gazu. Opony zatańczyły na asfalcie. Samochód rzucił się z piskiem do przodu. 8
— Ciągle widzę... Przechodzi przez kuchnię... porusza się wolno... — powiedziała bez tchu. Jeżeli ona zmyśla to wszystko, pomyślał Barnes, jest piekielnie dobrą aktorką. Ford rwał przez słabo oświetloną ulicę. Deszcz odbijał się od przedniej szyby. Przemknęli przez czteropasmówkę w kierunku następnej. — Nasłuchuje... nasłuchuje... co krok... uważnie... nerwowo... wyciąga nóż z kieszeni płaszcza... uśmiecha się do ostrza... taki wielki nóż... Na ulicy, którą wskazała, zatrzymali się przy krawężniku przed trzecim domem na prawo: dwie bliźniacze magnolie, kręta ścieżka, dwupoziomowy dom, światła na dole zapalone. — Do diabła — powiedział Goldman z podziwem. — Idealnie pasuje do opisu.
2 Barnes wysiadł z samochodu, gdy ucichł jęk syren. Obracające się czerwone światła koguta rzucały oszalałe cienie na mokry chodnik. Drugi czarno-biały samochód stanął za pierwszym, dodając swe światła do kaskady krwawych kolorów. Kilku mężczyzn wyskoczyło z drugiego wozu. Dwaj umundurowani oficerowie, Malone i Gonzales, pośpieszyli w kierunku Barnesa. Burmistrz Henderson, okrągły i lśniący w swoim czarnym winylowym deszczowcu, wyglądał jak balon odbijający się po ulicy. Obok niego szedł szczupły niczym bicz, mały Harry Oberlander, najbardziej wygadany przeciwnik Hendersona w radzie miejskiej. Ostatni szedł Alan Tanner, brat Mary Tanner Bergen. Zwykle siadał z siostrą w pierwszym samochodzie, ale ponieważ nie zgadzali się z Maksem, trzymał się od niego z daleka. — Malone, Gonzales... rozdzielcie się — nakazał Barnes. — Obejdźcie dom dookoła i spotkacie się przy tylnych drzwiach. Ja zajmę się frontem. Do roboty! — A co ze mną? — zapytał Goldman. Barnes westchnął. — Lepiej tu zostań. Goldman odetchnął z ulgą. Wyciągając magnum 357 z kabury, Barnes pobiegł wykafelkowaną ścieżką w stronę domu. Na skrzynce listowej widniało nazwisko Harrington. Gdy nacisnął dzwonek, deszcz stracił nagle niemal całą moc. Ulewa przerodziła się w mżawkę. Zaalarmowana wyciem syreny obserwowała jego nadejście przez okno. Natychmiast otworzyła drzwi. — Pani Harrington? — Panna Harrington. Po rozwodzie wróciłam do nazwiska panieńskiego. Była drobną blondynką około lat czterdziestu. Miała bujne kształty, ale bez nadwagi. 10
Najwyraźniej jej głównym zajęciem było dbanie o siebie. Chociaż nosiła dżinsy i podkoszulek, znak, że nie miała zamiaru gdzieś wychodzić, jej włosy wyglądały na ufryzowane parę minut temu, sztuczne rzęsy i makijaż nałożone starannie, a paznokcie świeżo pomalowane na kolor pomarańczowego sorbetu. — Jest pani sama? — zapytał Barnes. — Dlaczego pan pyta? — powiedziała zalotnie. — To pytanie urzędowe, panno Harrington. — Jaka szkoda. — W ręku trzymała drinka. Wiedział, że nie był to jej pierwszy tego wieczoru. — Czy jest pani sama? — powtórzył. — Mieszkam samotnie. — Wszystko w porządku? — Nie lubię mieszkać samotnie. — Nie to miałem na myśli. Czy z panią wszystko w porządku? Żadnych problemów? Spojrzała na rewolwer, który trzymał w opuszczonej dłoni. — A powinny być? — Może. Wydaje nam się, że pani życiu zagraża niebezpieczeństwo — powiedział zmęczony i nią, i koniecznością przekrzykiwania głośnego swinga dobiegającego zza jej pleców. Roześmiała się. — Wiem, że to brzmi melodramatycznie, ale... — Kto dybie na mnie? — Gazety nazywają go „Rozpruwaczem”. Zmarszczyła brwi, ale zaraz zmieniła wyraz twarzy, jakby przypominając sobie, że to powoduje zmarszczki. — Pan żartuje. — Mam podstawy przypuszczać, że dzisiejszej nocy pani jest jego celem. — Jakie podstawy? — Wizja jasnowidza. — Słucham? Za jej plecami Malone wszedł do pokoju gościnnego i wyłączył magnetofon. Obróciła się, zdziwiona. — Znaleźliśmy coś, szefie — powiedział Malone. Barnes bez zaproszenia wszedł do środka. — Tak? — Tylne drzwi były otwarte. — Czy to pani pozostawiła je uchylone? 11
— W taką noc? — Czy były zamknięte na klucz? — Nie wiem. — Na framudze jest krew — powiedział Malone. — A jeszcze więcej krwi na drzwiach między pralnią a kuchnią. — Ale on zniknął? — Musiał uciec, kiedy usłyszał syreny. Podążając z młodym oficerem przez kuchnię i pralnię Barnes, spocony, czuł przyśpieszone bicie własnego serca, zastanawiał się, jak pogodzić wizje i inne parapsychiczne zjawiska ze swoim dotychczas nieskomplikowanym poglądem na życie. Kobieta trzymała się krok za nim, zadając pytania, na które nie raczył udzielać odpowiedzi. Hector Gonzales czekał przy tylnych drzwiach. — Za siatką jest alejka — polecił mu Barnes. — Idź tam i znajdź tego człowieka. Przeszukaj po dwie ulice w każdą stronę. — Jestem oszołomiona — oznajmiła kobieta. Ja również, pomyślał Barnes. — Przeszukaj zarośla po obu stronach domu. I sprawdź to pasmo krzaków koło płotu — powiedział do Malone’a. — W porządku. — I pamiętajcie obaj, żeby trzymać broń w pogotowiu. Czekając przy samochodach patrolowych przed domem, Harry Oberlander drażnił się z burmistrzem. Potrząsał głową, jakby sam widok Hendersona zdumiewał go. — Co z ciebie za burmistrz — stwierdził sarkastycznie. — Wynajmować czarownicę do pracy w policji! Henderson zachowywał się niczym znużony olbrzym, który dostrzegł kolejnego maleńkiego wojownika przepełnionego iluzją wielkości i gotującego się do walki. — Ona nie jest czarownicą. — Czy nie wiesz, że nie ma czarownic? — Powiedziałem, panie radny, że ona nie jest czarownicą. — Jest oszustką. — Jasnowidzącą. — Jasnowidzącą czarnowidzącą. — Co za zręczne powiedzenie. — To po prostu bardziej fantazyjna nazwa dla czarownicy. Dan Goldman obserwował Oberlandera. Sprzeczka nużyła go równie mocno, co burmistrza. Nie ma gorszych wrogów, pomyślał, niż dwaj mężczyźni, którzy byli kiedyś najlepszymi przyjaciółmi. 12
Wiedział, że będzie musiał ingerować, gdy Harry’ego przestaną zadawalać słowa i zacznie atakować dobrze odżywiony brzuch burmistrza serią szybkich, lecz nieskutecznych kuksańców. To się już przedtem zdarzało. — Wiesz, dlaczego sprzedałem ci połowę mojego meblowego interesu? — zapytał Hendersona Oberlander. — Wyprzedałeś się, bo nie spłynęła na ciebie żadna wizja. — Wizje, smizje. Wyprzedałem się, bo wiedziałem, że taki przesądny głupiec jak ty prędzej czy później rozwali cały interes. — Sklep przynosi teraz większe zyski niż kiedykolwiek przedtem — powiedział Henderson. — Przypadek! Czysty przypadek! Na szczęście, zanim doszło do rękoczynów, w drzwiach frontowych pojawił się Harley Barnes i krzyknął: — Wszystko w porządku! Chodźcie! — Teraz przekonamy się, kto z nas jest głupcem — powiedział Henderson. — Pewnie go złapali. — Przebiegł po ścieżce i po śliskim mokrym trawniku z nieoczekiwaną gracją, właściwą jedynie niektórym bardzo grubym osobom. Oberlander podreptał za nim niczym wściekła myszka, kłapiąca zębami za stopami olbrzymiego zwierza. Goldman szedł na końcu, powstrzymując śmiech. Alan Tanner usiadł za kierownicą, aby znaleźć się obok siostry na przednim siedzeniu. — Czy złapali zabójcę, Mary? — zapytał, gdy Harley Barnes ukazał się w drzwiach domu. — Nie wiem — odpowiedziała. Jej głos był pusty, jakby wyczerpany. — Przecież by strzelali. — Nie wiem. — Musiałoby być jakieś poruszenie. — Pewnie tak. — Mary, czy Goldman jest bezpieczny? — spytał zaniepokojony Maks z tylnego siedzenia. Westchnęła, potrząsnęła głową i przycisnęła opuszki palców do oczu. — Nie potrafię powiedzieć. Straciłam kontakt. Nie widzę nic więcej. Maks otworzył okno. Wilgotne powietrze dobrze niosło jego głos. — Hej, Goldman! Oficer był w połowie trawnika. Zatrzymał się i odwrócił. — Może powinien pan tu zostać — powiedział Maks. — Jestem potrzebny Harleyowi. 13
— Proszę nie zapominać, co powiedziała panu moja żona. — Wszystko będzie w porządku — rzekł Goldman. — Nic mi się nie stanie. Złapali go. — Jest pan pewien? — spytał Maks. Ale Goldman już się odwrócił i ruszył w kierunku domu. — Mary? — powiedział Alan. — Hmmm? — Dobrze się czujesz? — Dosyć dobrze. — Nie wyglądasz za dobrze. — Jestem po prostu zmęczona. — On zanadto cię naciska — stwierdził zaniepokojony Alan. Nie spojrzał nawet na Maksa. Zachowywał się tak, jakby był w samochodzie sam z siostrą. — Nie ma pojęcia, jaka jesteś delikatna. — Ale ze mną wszystko w porządku. Alan nie poddawał się. — Nie wie, jak cię naprowadzić, jak pomóc nadać kształt wizji. Nie ma w sobie delikatności. Zawsze napiera zbyt mocno. Ty ohydny mały skurwielu, pomyślał Maks, przyglądając się spode łba szwagrowi. Nie odzywał się ze względu na Mary. Łatwo się denerwowała, gdy dwaj mężczyźni jej życia zaczynali się kłócić. Wolała w siebie wmawiać, że są sobą nawzajem oczarowani. I chociaż nigdy nie brała całkowicie strony Alana, zawsze winiła Maksa, gdy sprzeczka stawała się szczególnie gorzka. Zaczął przyglądać się domowi, aby uwolnić myśli od Alana. Przez otwarte drzwi padała struga światła, rozjaśniając gęste zarośla krzaków. — Może powinniśmy zamknąć drzwi samochodu — powiedział. Mary odwróciła się i spojrzała na niego przeciągle. — Zamknąć drzwi? — Dla ochrony. — Nie rozumiem. — Dla ochrony przed czym? — spytał Alan. — Wszyscy gliniarze są w domu, a nikt z nas nie ma broni. — Myślisz, że będziemy jej potrzebowali? — Istnieje taka możliwość. — Czy teraz ty miewasz widzenia? — zapytał Alan. Maks zmusił się do uśmiechu. — Obawiam się, że nie ma w tym nic z tych rzeczy. Po prostu zdrowy rozsądek. — Zamknął drzwi po stronie Mary i swojej, a kiedy zobaczył, że Alan nie zamierza mu pomóc, zablokował oboje drzwi od strony kierowcy. 14
— Czujesz się teraz bezpieczniej? — zapytał Alan. Maks obserwował dom. Barnes, Henderson i Oberlander wtłoczyli się do pralni, aby zbadać plamy krwi pozostawione przez zabójcę. Panna Harringotn wcisnęła się za nimi, nie chcąc stracić ani odrobiny z podniecającego widowiska. Wydawała się zachwycona, że szaleniec wybrał właśnie ją. Dan Goldman wolał zostać w kuchni. Gdy Barnes wyjaśni, że te parę dowodów pasuje do wizji jasnowidzki, burmistrz zacznie triumfować. Harry Oberlander zmiesza się, a potem wpadnie we wściekłość. Niemiła sprzeczka szybko przemieni się w głośną i dziką wymianę zdań. Goldman miał dosyć tego typu scysji. Poza tym przestronna kuchnia zasługiwała na dokładną inspekcję. Została zaprojektowana i urządzona przez kogoś, kto lubił gotować i mógł sobie na to pozwolić. Panna Harrington? — zastanawiał się Goldman. Nie wyglądała na kobietę, którą cieszyłaby możliwość spędzenia kilku godzin nad kuchenką gazową. Bez wątpienia kucharzem musiał być jej eks-mąż. Wydano dużo pieniędzy, aby zbudować tę profesjonalną kuchnię, utrzymaną w wiejskim stylu. Na podłodze leżały meksykańskie płytki z brązowym spoiwem. Były tu dębowe szai z porcelaną, kontuar z białym ceramicznym blatem, dwie zwyczajne kuchenki i kuchenka mikrofalowa, dwie wielkie lodówko-zamrażarki, dwa podwójne zlewy, blat do smażenia, wbudowana szafa z przyborami i tuzin rozmaitych maszyn, urządzeń i akcesoriów. Goldman lubił gotować, ale musiała mu do tego wystarczyć kuchenka na gaz butlowy oraz najtańsze garnki, patelnie i naczynia. Przerwał zazdrosne podziwianie kuchni, kiedy kącikiem oka zobaczył, że drzwi tuż za nim, nie więcej niż o krok, otworzyły się. Były uchylone, gdy tutaj wszedł, ale wtedy nie zwrócił na nie uwagi. Teraz obejrzał się i zobaczył mężczyznę w deszczowcu wychodzącego ze schowka z konserwami. Lewa dłoń nieznajomego była zakrwawioną, a kciuk zaciśnięty w zwarty kułak. Miała rację, pomyślał Goldman. Chryste! W uniesionej ręce zabójca trzymał za drewniany trzonek nóż rzeźnicki. Goldmanowi zdawało się, że czas przestał płynąć. Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność, każdy moment puchnął niczym bańka mydlana otaczająca go i oddzielająca od reszty świata, gdzie zegarki robiły to, co do nich należało. W oddali Henderson i Oberlander znowu się sprzeczali. Nie do wiary, że znajdowali się jedynie pokój dalej. Ich głosy brzmiały niezwykle dziwacznie, jakby ktoś je nagrał z prędkością siedemdziesięciu obrotów na minutę, a odtwarzał z czterdziestkipiątki. Nieznajomy zrobił krok do przodu. Światło odbijało się od krawędzi ostrza. Jakby przezwyciężając niewyobrażalny opór, Goldman sięgnął po pistolet u biodra. 15
Nóż wrył się w jego pierś głęboko, z lewej strony. Stracił zdolność jasnego myślenia. O dziwo, nie czuł bólu, ale gors jego koszuli nagle przesiąkł krwią. Mary Bergen, pomyślał, skąd wiedziałaś? Kim jesteś? Rozpiął kaburę. Za wolno. Diabelnie wolno. Nie zdawał sobie sprawy, że napastnik wyciągnął z niego ostrze, ale z przerażeniem obserwował, jak nóż ponownie leci łukiem w dół. Nieznajomy wyszarpnął broń, a Goldman zwalił się na ścianę w strugach własnej krwi. Nadal nie czuł bólu, ale siły uchodziły z niego, jakby ściekając przez niewidzialny kranik u stóp. Nie możesz upaść, powiedział sobie. Nie waż się upaść. Nie miałbyś żadnych szans. Ale zabójca już skończył. Odwrócił się i pobiegł w stronę jadalni. Przyciskając słabnącą lewą rękę do ran, Goldman pokuśtykał za mężczyzną. Zanim dotarł do sklepionego przejścia i oparł się o nie, by złapać oddech, zabójca zdążał do pokoju gościnnego. Goldman miał w kaburze rewolwer, ale nie mógł go udźwignąć. Wypalił w podłogę, by zaalarmować Harleya. Z tym wystrzałem czas odzyskał normalny bieg i ból przeszył w końcu pierś Goldmana, oddychanie nagle sprawiło mu trudność, ugięły się pod nim kolana i upadł. Alan przerwał w połowie zdania. — Co to było? — Strzał. — Coś się stało Goldmanowi. Jestem tego pewna tak samo jak tego, że tu siedzę — powiedziała Mary. Ktoś wybiegł z domu. Płaszcz deszczowy rozpościerał się i falował niczym peleryna. — To on — rzekła Mary. Mężczyzna zatrzymał się, gdy zobaczył samochody policyjne. Zmieszany, rozejrzał się na prawo i lewo i jakby nie dowierzając żadnej drodze ucieczki, skierował się znów ku domowi. W drzwiach pojawił się Harley Barnes. Nawet stąd, przez brudne szyby samochodu, cienie i lekki deszcz, Maks widział ogromny rewolwer w ręku gliniarza. Z lufy wypełzały obsceniczne języki ognia. Szaleniec zawirował niczym w nieudolnej figurze baletowej, potem upadł i potoczył się na ścieżce. O dziwo, podniósł się na nogi i ruszył w stronę ulicy. Kula chybiła. Gdyby dostał z magnum 357, nie wstałby już z ziemi. Maks był tego pewien. Dobrze znał się na broni palnej. Posiadał sporą kolekcję pistoletów. 16
Barnes znowu wypalił. — Do diabła! — powiedział Maks z wściekłością. — Małomiasteczkowi gliniarze. Zbytnio uzbrojeni i nie doszkoleni. Jeśli ten dupek nie trafi, bandzior zabije kogoś z nas! Trzeci strzał uderzył w plecy zabójcy, gdy ten dotarł do bocznej ścieżki. Maks mógł powiedzieć o pocisku dwie rzeczy. Ponieważ nie wyszedł przez klatkę piersiową zabójcy i nie przebił szyby samochodu, pochodził z naboju o zmniejszonym ładunku prochu. Był przeznaczony do użycia na zatłoczonych ulicach, mógł jedynie zatrzymać winnego, nie przeszywając go na wskroś i nie raniąc przechodniów. Po drugie, wziąwszy pod uwagę, jak ściął z nóg tego mężczyznę, miał z pewnością wklęsłe zakończenie. Po chwili niezdarnej ucieczki zabójca zwalił się ciężko na wóz policyjny. Na moment przywarł do drzwi, za którymi siedziała Mary. Osuwał się patrząc na nią. — Mary Bergen... — wycharczał. Wczepił się paznokciami w okno. — Mary Bergen. — Z ust trysnęła mu krew i spłynęła po szybie. Mary krzyknęła. Ciało osunęło się na chodnik.
3 Ambulans wiozący Dana Goldmana pokonał zakręt tak szybko, jak mógł, nie zarzucając na bok. Maks miał nadzieję, że głos syreny zgaśnie szybciej niż życie młodego policjanta. Na chodniku leżał na plecach martwy mężczyzna. Gapił się w niebo i czekał cierpliwie na koronera. — Mary jest zatrwożona, bo zabójca znał jej nazwisko — powiedział Alan. — Widział jej zdjęcie w gazetach — odrzekł Maks. — Jakoś się dowiedział, że przyjeżdża do miasta, by go odnaleźć. — Ale o tym wiedział tylko burmistrz i rada miejska. I ci gliniarze. — Doszło to do niego w taki czy inny sposób. Wiedział, że jest w mieście i rozpoznał ją. Nie ma w tym nic nadnaturalnego. Czy ona tak to odbiera? — Wiem, że to się da wyjaśnić w prosty sposób, i ty to wiesz. I ona, w głębi duszy, również. Ale tyle widziała w życiu, że nie potrafi przestać się obawiać. Aha, rozmawiałem z Barnesem. Może nam przydzielić samochód i człowieka. Powinniśmy zabrać Mary do hotelu, żeby się mogła położyć. — Zrobimy to — powiedział Maks — kiedy uzgodnimy wszystko z burmistrzem. — To może potrwać kilka godzin. — Najwyżej pół godziny — odrzekł Maks. — A teraz, jeżeli to wszystko, o czym chciałeś ze mną porozmawiać... — Ona jest śmiertelnie zmęczona. — A czy wszyscy nie jesteśmy? Nic jej nie będzie. — Kochający mąż. — Idź do diabła! Stali za samochodem. Mary nadal siedziała wewnątrz z zamkniętymi oczyma i rękoma na kolanach. 18
Deszcz ustał. Powietrze było wilgotne i pachniało. Przyglądając się nerwowo ludziom, którzy wyszli z domów, żeby oglądać żałosne widowisko, Alan powiedział: — Lada chwila zjawią się tutaj reporterzy. Wydaje mi się, że nie powinna dzisiaj być narażona na kontakty z nimi. Maks wiedział, do czego zmierzał jego szwagier. Jutro Alan zaczynał dwutygodniowe wakacje. Przed wyjazdem chciał odbyć z siostrą ostateczną rozmowę w cztery oczy i przekonać ją, że wyszła za mąż za nieodpowiedniego człowieka. Jedynym sposobem, w jaki Maks mógł zapobiec domowej akcji wywrotowej, były pięści. Wyższy od Alana o piętnaście centymetrów i cięższy o dwadzieścia kilo, miał ramiona i bicepsy jak znalazł do pracy w dokach oraz przerośnięte ręce koszykarza. Wiedział jednak, że złamany ząb, rozbita warga i pęknięta szczęka uciszyłyby Alana tylko chwilowo. Alan nie przestanie knuć, chyba że go zabije. Ale Maks nie usiłował już rozwiązywać problemów pięściami. Obiecał i Mary, i sobie skończyć ze swoją pełną agresji przeszłością. W tej typowo osobistej wojnie Alan posługiwał się bronią zgoła inną niż siła. Jednym z atrybutów jego walki był wygląd. Miał czarne włosy i niebieskie oczy, jak Mary. Był przystojny, podczas gdy Maks był tak ciężko ciosany, że niewiele brakowało mu do szpetoty. Zmysłowe rysy Alana, podkreślone przez niewinny, chłopięcy wyraz twarzy, mogły wywrzeć wrażenie nawet na jego własnej siostrze. Zwłaszcza na siostrze. Głos Alana był słodki i przekonywający jak głos aktora. Potrafił tworzyć nim nastrój i budować napięcie. W wyrafinowany sposób posługiwał się nim, aby zdobyć współczucie Mary i sprawić, by patrzyła na świeżo poślubionego męża z łagodną, nieświadomą, lecz zdradliwą irytacją. Maks wiedział, że nie jest przeciętniakiem, ale zdawał sobie sprawę, że Alan przewyższa go intelektualnie. To nie tylko jego głos wygrywał w sprzeczkach. Za słodkim tonem skrywał się dowcip. I wdzięk? Ilekroć było mu to potrzebne, Alan tryskał wdziękiem. Chciałbym go zmiażdżyć jak pustką tubkę po paście do zębów, pomyślał Maks. Wycisnąć z niego cały ten urok i sprawdzić, czy jest pod nim ździebełko prawdy. Najważniejsze ze wszystkiego było to, że Alana i Mary łączyło trzydzieści lat; on miał trzydzieści trzy lata i jako starszy brat był z nią związany węzłami krwi, wspólnymi doświadczeniami, tragediami i trzema dekadami codziennego życia. Wokół zbierał się tłum, Maks zauważył, że nadjeżdża kolejny samochód policyjny. — Masz rację — powiedział. — Nie powinna zostawać tu dłużej, niż to konieczne. — Oczywiście, że nie. 19
— Zaraz zabiorę ją do hotelu. — Ty? — zapytał zaskoczony Alan. — Ty musisz tu zostać. — Dlaczego? — Wiesz dlaczego. — Mimo wszystko mi powiedz. — Jesteś w tym lepszy niż ja — powiedział Alan niechętnie. — W czym lepszy? — zapytał Maks. — Wiesz, dlaczego chcesz to usłyszeć? Ponieważ to wszystko, na co się stać. To jedyna rzecz, dzięki której możesz utrzymać Mary przy sobie. — W czym lepszy? — Jaki nieświadomy! — W czym lepszy?! — Jesteś lepszy w zdobywaniu pieniędzy. Satysfakcjonuje cię to? Mary żyła dostatnio jako autorka rubryki gazetowej o zjawiskach parapsychicznych. Zarobiła też dużo pieniędzy na trzech książkowych bestsellerach na temat swej kariery, a gdyby chciała, mogłaby utrzymać się jedynie z honorariów za występy publiczne. Dużo podróżowała, wspomagając władze w śledztwach dotyczących brutalnych zabójstw, ilekroć ją o to poproszono, nie miała jednak z tego żadnych dochodów. Nie brała pieniędzy za wizje. Pewnego razu pomogła znanej aktorce odnaleźć zagubiony diamentowy naszyjnik wart sto tysięcy dolarów i nie wzięła za to nic. Od tych, których wspomagała, nigdy nie żądała więcej niż zwrotu kosztu za bilety samolotowe, wypożyczenie samochodu, posiłki i mieszkanie. A nawet i tego odmawiała, jeśli wydawało jej się, że nie zdołała pomóc. Kiedy Maks zjawił się w życiu Mary po raz pierwszy, odbieranie pieniędzy za koszty własne było obowiązkiem jej brata. Ale Alan nie miał talentu ani ochoty użerać się z burmistrzami, radnymi czy urzędnikami. Bardzo często, gdy Mary wykonała swoje zadanie i odnaleziono winnego, lokalni politycy, którzy ją wezwali, usiłowali się jej pozbyć nie regulując należności. Alan rzadko na nich naciskał. W rezultacie rok w rok przepadały dziesiątki tysięcy dolarów i chociaż Mary zarabiała znaczne sumy, powoli zbliżała się do bankructwa. W ciągu dwóch miesięcy po ślubie Maks uregulował sprawy finansowe żony. Renegocjował jej kontrakt z biurem odczytów i podwoił honoraria za występy. Kiedy z syndykatu gazety przyszedł kontrakt do odnowienia, zawarł o wiele korzystniejszą umowę, niż się spodziewała. I zawsze udawało mu się wyegzekwować czek za wydatki. — A więc? — powiedział Alan. — W porządku. Ty ją zabierzesz do hotelu. Ale pamiętaj, co powiedziałeś. Jestem lepszy w tych sprawach. I zawsze będę. — Oczywiście. Masz nosa — potaknął Alan. Jego uśmiech był pozbawiony ciepła. — Zwąchałeś pieniądze Mary bardzo szybko, no nie? 20
— Idź już — powiedział Maks. — Prawda w oczy kole? — Zjeżdżaj stąd, zanim porachuję ci kości tak, że nie będziesz mógł usiąść na dupie do końca życia. Alan zmrużył oczy. Maks nie. Alan odszedł do Harleya Barnesa. Po pewnym czasie Maks zdał sobie sprawę, że ludzie z tłumu gapią się na niego. Po kolei odwzajemniał każde spojrzenie. Mieszali się i odwracali, ale gdy tylko spuszczał wzrok, spoglądali na niego znowu. Nikt z tłumu nie stał wystarczająco blisko, by usłyszeć kłótnię. Maks uświadomił sobie, że ludzie gapią się na jego zniekształconą gniewem twarz, ramiona wyprężone niczym u gotującej się do skoku pantery i wielkie dłonie zaciśnięte ciasno w pięści. Rozluźnił się nieco, pozwolił opaść ramionom. I schował ręce do kieszeni deszczowca, aby nikt nie zobaczył, iż był zbyt wściekły, żeby rozprostować palce.
4 W pokoju hotelowym stały cztery ohydne lampy z krzykliwie przyozdobionymi abażurami, ale tylko jedna była zapalona. Czarny winylowy fotel na biegunach zajął Alan, dłońmi oplótł szklankę ze szkocką whisky. Światło padało na niego z lewej strony, rzeźbiąc na twarzy ostre cienie. Mary siedziała na zasłanym łóżku, z dala od światła. Pragnęła, żeby Maks wrócił i wyszedł z nią na spóźnioną kolację i parę drinków. Była głodna, zmęczona i wyczerpana emocjonalnie. — Ciągle boli cię głowa? — zapytał Alan. — Aspiryna pomogła. — Jesteś mizerna... taka blada. — Nie ma nic, czego nie wyleczyłoby osiem godzin snu. — Martwię się o ciebie — powiedział. Uśmiechnęła się z czułością. — Zawsze się o mnie martwiłeś, kochanie. Nawet wtedy, kiedy byliśmy dziećmi. — Bardzo mi na tobie zależy. — Wiem o tym. — Jesteś moją siostrą. Kocham cię. — Wiem, ale... — On zanadto na ciebie naciska. — Nie wracaj do tego, Alan. — Ale to prawda. — Chciałabym, żebyście ty i Maks zostali przyjaciółmi. — Ja również. Ale nigdy nie będziemy. — Dlaczego? — Ponieważ wiem, jaki on jest. 22
— A więc jaki? — Po pierwsze, różni się od ciebie tak bardzo — powiedział Alan. — Nie jest tak wrażliwy jak ty. Ani tak dobry. — Mówił tonem niemal błagalnym. — Ty jesteś delikatna, a on... — Też potrafi być delikatny. — Czyżby? — Ze mną potrafi. Jest słodki. — Masz prawo do własnego zdania. — Och, dziękuję bardzo — powiedziała sarkastycznie. Zapłonęła raptownym gniewem, który szybko wygasł. Nie potrafiła się złościć na Alana dłużej niż minutę. A i tego było za dużo. — Mary, nie chcę się z tobą sprzeczać. — Więc nie rób tego. — Przez trzydzieści lat nigdy się nie kłóciliśmy... dopóki on się nie pojawił. — Nie mam dziś ochoty na rozmowę. — Na nic nie masz ochoty, ponieważ on wywiera na ciebie presję i popędza prowadząc przez twoje wizje. — Robi to bardzo dobrze. — Nie tak dobrze jak ja. — Początkowo był zbyt natarczywy — przyznała. — Zbyt nerwowy. Ale to mu przeszło. Alan odstawił whisky, wstał i odwrócił się do Mary plecami. Podszedł do okna. Pogrążył się w chmurnym milczeniu. Zamknęła oczy i pragnęła, aby Maks wrócił. Po minucie Alan odszedł od okna. Stanął w nogach łóżka, patrząc na siostrę. — Boję się wyjeżdżać na wakacje. Nie otwierając oczu zapytała: — Czego się boisz? — Nie chcę zostawiać cię samej. — Nie będę sama. Będę z Maksem. — To właśnie mam na myśli: samej z Maksem. — Alan, na miłość boską! — Mówię poważnie. Otworzyła oczy i wyprostowała się. — Zachowujesz się głupio. Idiotycznie. Nie chcę tego więcej słyszeć. — Gdyby mnie nie obchodziło, co się z tobą stanie, mógłbym w tej chwili odejść. Ale czy tego chcesz, czy nie, powiem ci, jaki według mnie Maks jest naprawdę. Westchnęła. — Jest oportunistą — powiedział Alan. 23
— I co z tego? — Lubi pieniądze. — Ja też. I ty też. — Za bardzo je lubi. Uśmiechnęła się z pobłażaniem. — Nie jestem pewna, czy można je lubić za bardzo, kochanie. — Nie rozumiesz? — Oświeć mnie. Alan zawahał się. W jego pięknych oczach czaił się smutek. — Maks za bardzo lubi pieniądze innych ludzi. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Posłuchaj... jeśli chcesz powiedzieć, że ożenił się ze mną dla pieniędzy... — To właśnie chcę powiedzieć. — W takim razie to ty wywierasz na mnie presję. — Jej głos był teraz chłodny jak stal. Zmienił ton, zaczął przemawiać miękko. — Chcę jedynie, żebyś stanęła twarzą w twarz z faktami. Ja nie... Znowu się podniosła. — Jestem tak brzydka, że nikt by mnie nie zechciał, gdybym nie była bogata? — Jesteś piękna. Wiesz o tym. To jej nie starczyło. — W takim razie jestem jakąś bezmyślną małą idiotką, która zanudza mężczyzn na śmierć? — Nie krzycz — powiedział Alan. — Uspokój się, proszę. Zdawał się szczerze zmartwiony, że ją zranił. Ale nie zmienił tematu. — Wielu mężczyzn oddałoby wszystko, aby się z tobą ożenić. I to z wszelkich możliwych powodów. Dlaczego wybrałaś Maksa... — Był pierwszym przyzwoitym kandydatem, pierwszym w pełni opierzonym mężczyzną, który poprosił mnie o rękę. — To nieprawda. Wiem o czterech innych, którzy to zrobili. — Dwaj pierwsi byli dziwakami bez kręgosłupa — oświadczyła. — Trzeci zachowywał się tak delikatnie i łagodnie w łóżku jak byk na ringu. Ostatni był impotentem. Maks w niczym ich nie przypominał. Był inny, podniecający i interesujący. — Nie wyszłaś za niego, bo był podniecający, ani dlatego, że był inteligentny czy tajemniczy, czy romantyczny. Wyszłaś za niego, bo był potężny, silny i gburowaty. Idealny wizerunek ojca. — Od kiedy studiujesz psychiatrię? Wiedziała, że Alan nie chciał ranić jej w ten sposób. Gadał dalej tylko dlatego, iż są24
dził, że powinna to usłyszeć. Był sumiennym starszym bratem. Chociaż się mylił, jego intencje były czyste. Gdyby nie była o tym przekonana, kazałaby mu wyjść. — Nie trzeba być psychiatrą, by wiedzieć, że potrzebujesz oparcia. Zawsze potrzebowałaś. Od dnia kiedy zorientowałaś się, czym jest twoja zdolność jasnowidzenia i co to oznacza, zaczęłaś się bać, nie umiałaś sobie sama radzić. Na chwilę oparłaś się na mnie. Ale nie byłem wystarczająco wysoki czy też umięśniony, aby sprostać zadaniu na dłużej. — Alan, po raz pierwszy w życiu mam ochotę dać ci w twarz. Obszedł łóżko i usiadł na brzegu. Wziął jej lewą rękę w swe dłonie. — Mary, on robił w gazecie za murzyna. Był reporterem, który od dziesięciu lat nie napisał nic godnego uwagi. Znałaś go ledwie przez sześć tygodni, zanim się pobraliście. — To starczyło, żeby go poznać. — Rozluźniła się i uścisnęła dłoń Alana. — Układa się nam świetnie, kochanie. Powinieneś się cieszyć. — Jesteś mężatką zaledwie cztery miesiące. — Przez ten czas polubiłam go nawet bardziej niż w chwili, gdy się oświadczał. — To niebezpieczny człowiek. Znasz jego przeszłość. — Kilka bójek w barach... I nie chodzi więcej do barów. — To wcale nie było takie niewinne. Omal nie zabił kilku osób w tych bijatykach. — Niektórzy mężczyźni, kiedy wypiją za dużo i czują się podle, prowokują najsilniejszego faceta, który znajduje się w pobliżu. Maks był naturalnym celem. Nie zaczął żadnej z tych bójek. — To on tak mówi. — Nikt nigdy go nie oskarżył. — Może się bał. — Maks się zmienił. Potrzebował kogoś, kto by go pokochał, za kogo czułby się odpowiedzialny. Potrzebował mnie. Alan ponuro skinął głową. — Chcesz drinka? — Zaczekam na Maksa. Wypił swą szkocką w trzech łykach. — Jesteś go całkowicie pewna? — Maksa? Całkowicie. Znowu podszedł do okna, przez chwilę przyglądał się nocnemu niebu. — Myślę, że po wakacjach nie wrócę do pracy z tobą. Wstała, podeszła do niego, wzięła za ramiona i odwróciła twarzą do siebie. — Powtórz to jeszcze raz. — Jestem teraz piątym kołem u wozu. 25
— Bzdura. Zajmujesz się wielką częścią mojego interesu... — To nic takiego, z czym nie dałaby sobie rady sekretarka — powiedział Alan. — Przed przybyciem Maksa byłem pełen energii. Byłem twoim przewodnikiem przez wizje. Ale nie ma już dla mnie nic ważnego do roboty. I nie znoszę ciągłych starć z twoim mężem. — Ale co będziesz robił? — Nie jestem pewien. Myślę, że zacznę od dwóch miesięcy wakacji, zamiast od dwóch tygodni. Stać mnie na to to. Byłaś dla mnie bardzo hojna i... — Nie byłam hojna. Zarobiłeś swoją część. Alan... — Z oszczędności mogę żyć przez dwa lata. Może wrócę na uniwersytet... skończę te nauki polityczne. — Czy wyprowadzisz się z domu w Bel Air? — Tak będzie najlepiej. Znajdę sobie mieszkanie. — Zamieszkasz z Jennifer? — Rzuciła mnie — odpowiedział. — Co? — Dla innego faceta. — Nie wiedziałam. — Nie chciałem o tym mówić. — Przykro mi. — To niech ci nie będzie. Nie była w moim typie. — Wydawaliście się razem szczęśliwi. — Byliśmy... na krótko. — Co się popsuło? — Wszystko. — Nie przeprowadzisz się daleko, prawda? — Prawdopodobnie tylko do Westwood. — Och, w takim razie będziemy praktycznie sąsiadami. — To prawda. — Raz w tygodniu będziemy jedli razem lunch. — W porządku — odpowiedział. — I obiad od czasu do czasu. — Bez Maksa? — zapytał. — Tylko ty i ja. — Brzmi cudownie. Dziecięca łza wypłynęła z kącika jej oka. — Nie trzeba — powiedział ocierając ją. — Będę za tobą tęskniła. 26
— Brat i siostra nie mogą mieszkać na zawsze pod tym samym dachem. To nienaturalne. Obrócił się w stronę drzwi na dźwięk klucza w zamku. Wszedł Maks i ściągnął deszczowiec. Mary podeszła do niego i pocałowała w policzek. Obejmując żonę ramieniem i ignorując Alana, Maks zapytał: — Lepiej się czujesz? — Jestem tylko zmęczona. — Wszystko przebiegło gładko wbrew Oberlanderowi — powiedział Maks. — Dostałem czeki za wydatki. — Zawsze dostajesz — stwierdziła z dumą. Podczas tej wymiany zdań Alan podszedł do drzwi i otworzył je. — Pójdę już. Zaledwie parę minut temu miała nadzieję, że Alan wyjdzie, zanim wróci Maks i w ten sposób nie dojdzie do męczącej kłótni. Teraz poczuła, że brat usuwa się z jej życia i nie chciała, by odszedł tak prędko ani tak łatwo. — Nie możesz zostać na jeszcze jednego drinka? Spojrzał na Maksa i potrząsnął głową. — Chyba nie byłoby to rozsądne. Maks nic nie powiedział. Nie poruszył się, nie uśmiechnął, nie mrugnął nawet okiem. Jego ręka na talii Mary była niczym kamienny słup, o który mogła się oprzeć. — Nie rozmawialiśmy o wydarzeniach dzisiejszej nocy. Tyle jest do przedyskutowania — powiedziała. — Kiedy indziej — odrzekł. — Nadal masz zamiar spędzić wakacje jeżdżąc wzdłuż wybrzeża? — Tak. Zatrzymam się na trochę w San Francisco. Znam tam dziewczynę, która zaprosiła mnie na Boże Narodzenie. Później może wyruszę do Seattle. — Zadzwonisz do mnie? — Za jakiś tydzień. — W pierwszy dzień świąt? — Dobrze. — Będę za tobą tęskniła, Alan. — Uważaj na siebie. — Ja będę na nią uważał — powiedział Maks. Alan zignorował go. — Bądź ostrożna, dobrze? I pamiętaj, co ci powiedziałem — odezwał się do Mary. Zamknął za sobą drzwi, pozostawiając ją samą z Maksem. Późnym wieczorem mały, oświetlony przymglonymi lampami podmiejski zajazd był 27
zatłoczony, lecz mimo to przytulny. Maks i Mary siedzieli w kabince w rogu, a barman przyrządził dwa wspaniałe martini z wódką. Potem zjedli kanapki z pieczenią wołową i wypili na spółkę butelkę czerwonego wina. Skończyła połowę wielkiej kanapki, odsunęła resztę na bok, dolała do kieliszka wina po raz trzeci i powiedziała: — Zastanawiam się, kto zapłaci za szpital Dana Goldmana. — Miasto zapewnia pełną polisę ubezpieczeniową swoim gliniarzom — powiedział Maks. — Goldman został ranny na służbie, więc nie wezmą od niego nawet pensa. — Skąd ta pewność? — Wiedziałem, że będziesz chciała, żebym był pewien. — Nie rozumiem. — Wiedziałem, że będziesz się zastanawiać nad rachunkami szpitalnymi Goldmana, więc spytałem o nie burmistrza. — Nawet jeśli pokryją jego rachunki — powiedziała — myślę, że straci część pensji, gdy nie będzie pracował. — Nie — odpowiedział Maks — o to również zapytałem. Była zaskoczona. — Kim ty jesteś? Człowiekiem czytającym w cudzych myślach? — Znam cię aż za dobrze. Jesteś najlepszą osobą, jaka kiedykolwiek chodziła po świecie. — Nie jestem. Po prostu uważam, że powinniśmy sprawić mu jakąś przyjemność. Maks odłożył kanapkę. — Możemy mu kupić nową kuchenkę elektryczną lub mikrofalową. Uniosła brwi. — Co? — Zapytałem paru znajomych Goldmana, czego potrzebuje. Zdaje się, że jest zapalonym kucharzem-amatorem, ale wyposażenie jego kuchni pozostawia wiele do życzenia. Uśmiechnęła się. — Sprawimy mu kuchenkę elektryczną i mikrofalową oraz najlepszy zestaw garnków i patelni... — Poczekaj chwilkę — powiedział Maks — on ma zwyczajną kuchnię, a nie restaurację. Poza tym dlaczego uważasz, że jesteś mu cokolwiek dłużna? Wpatrując się w kieliszek powiedziała: — Gdybym nie przyjechała do miasta, nie zostałby ranny. — Mary Bergen, żeński Atlas dźwigający świat na ramionach — pochylił się nad stołem i ujął jej dłoń. — Pamiętasz naszą pierwszą rozmowę? — Jak mogłabym zapomnieć? Pomyślałam, że jesteś dziwny. 28
Tego wieczora gdy się spotkali, zachowywał się dość, jak na niego, nietypowo: był nieśmiały. Znaleźli się na tym samym przyjęciu. Wydawało się, że jest pewny siebie i na luzie w stosunku do wszystkich, tylko nie do niej. Zaczął rozmowę tak niezręcznie i był tak zakłopotany, że zrobiło jej się go żal. Zaczął od jednej z zabaw towarzyskich typu „przeanalizuj się”. Uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego dnia. — Zapytałeś mnie, jaką maszyną chciałabym zostać, gdybym mogła być każdą maszyną na świecie. Dziwaczne. — Ostatnia kobieta, która odpowiedziała na to pytanie, stwierdziła, że zostałaby rolls roycem i pojechała do najpiękniejszych miejsc. Ale ty powiedziałaś, że zostałabyś jakąś maszyną medyczną ratującą życie ludzkie. — Czy to była dobra odpowiedź? — Wtedy — oznajmił Maks — wydawała mi się sztuczna. Ale teraz wiem, jaka jesteś i wierzę, że mówiłaś poważnie. — A jaka jestem? — Jesteś osobą, która zawsze pyta, komu bije dzwon, i zawsze wypłakuje morze łez nawet na niezbyt smutnych filmach. Wysączyła wino. — Tamtej nocy zagrałam z tobą w tę samą grę i zapytałam, jaką maszynerią ty chciałbyś zostać. Pamiętasz? Maks skinął głową. Odłożył nie dokończoną kanapkę i podniósł kieliszek wina. — Powiedziałem, że chciałbym być komputerem kojarzącym pary, żeby móc cię ze mną umówić. Zaśmiała się dziewczęco. — To mi się wtedy podobało, zresztą teraz też. Byłam zaskoczona, znajdując romantyka pod tą olbrzymią twardą powłoką. Maks pochylił się nad stołem i powiedział miękko: — Wiesz, jaką maszyną zostałbym dzisiaj? Wskazał na kolorowo oświetloną szafę grającą w odległym końcu baru. — Byłbym tą grającą szafą. I niezależnie od tego, jakie guziki wciskaliby ludzie, grałbym dla ciebie piosenki miłosne. — Och, Maks, to jest niczym sacharyna. — Ale lubisz, gdy tak mówię. — Uwielbiam. W końcu jestem kobietą, która wypłakuje morze łez nawet na niezbyt smutnych filmach.
5 Koszmar senny obudził ją, ale sen trwał dalej. Przerażona uniosła się z poduszki, a przed jej oczyma jeszcze przez minutę pływały kolorowe strzępy koszmaru. Eteryczne migawki. Krew. Pogruchotane ciała. Pęknięte czaszki. Były one bardziej żywe niż wszystkie wizje, których kiedykolwiek doświadczyła. Cienie hotelowego pokoju zebrały się nad nią ponownie. Kiedy przywykła do ciemności na tyle, aby dostrzegać kontury mebli, wstała. Pokój był karuzelą. Sięgnęła do metalowej poręczy, której nie było, szukała jakiegoś oparcia. Wreszcie odzyskała równowagę, poszła do łazienki. Nie zamknęła drzwi, gdyż bała się, że obudzi Maksa. Z tego samego powodu nie zapaliła głównego światła. Zamiast tego włączyła bardziej przyćmioną pomarańczową lampkę grzewczą. W tym dziwnym oświetleniu przestraszyło ją własne lustrzane odbicie: ciemne kręgi wokół oczu, obwisła i wilgotna skóra. Była przyzwyczajona do widoku odbicia, którego zazdrościło jej wiele kobiet: lśniące czarne włosy, niebieskie oczy, nieskazitelna cera. Teraz spoglądająca na nią osoba wyglądała obco, nieznajomo. Poczuła się osobiście zagrożona tym, co zobaczyła. Martwe ciała z koszmaru były pierwszą częścią łańcucha, w którym ona mogła zostać ostatnim ogniwem. Napełniła szklankę zimną wodą, wypiła i sięgnęła po następną. Brzeg szklanki zagrzechotał między jej zębami. Musiała użyć obu dłoni, aby ją utrzymać. Za każdym razem, gdy zamykała oczy, widziała te same pozostałości potwornego snu. Ciemnowłosa dziewczyna wpatrująca się bez słowa w sufit niebieskim okiem. Drugie oko opuchnięte i zamarłe w makabrycznym wyrazie. Twarz pokiereszowana, posiniaczona i zniekształcona. Najgorsze ze wszystkiego było to, iż Mary czuła, że gdyby z tej twarzy starto krew i odtworzono pokiereszowane rysy, poznałaby ją natychmiast. 30
Odstawiła szklankę i oparła się o umywalkę. Kto to? — myślała. Co to za dziewczyna? Jakby nie dość było strachu wywołanego snem, Mary przypomniała sobie psychopatę, który zmarł tej nocy: wykrzywione rysy, szczerbate zęby, ręka przyciśnięta do okna samochodu policyjnego, zimny niczym piwniczne powietrze szept, gdy wymówił jej imię. To był omen, ostrzeżenie dla niej. Ale co zapowiadał ów omen? Możliwe, że nie było nic tajemniczego w tym, iż znał jej imię. Mógł słyszeć o jej przyjeździe do miasta, chociaż tę informację udostępniono niewielu ludziom. Mógł rozpoznać Mary ze zdjęcia towarzyszącego jej rubryce w gazecie, chociaż fotografia nie należała do najlepszych i pochodziła sprzed pięciu lat. Tak tłumaczył to Alan. Nie miała powodu odrzucać tezy Alana, ale wiedziała, że jego wyjaśnienie nie było trafne. Być może szaleniec rozpoznał ją, ponieważ w momencie, gdy nadeszła śmierć, doznał pierwszego i ostatniego telepatycznego olśnienia. A może znaczenie tego incydentu wymyka się racjonalnym definicjom. Kiedy przywołała w pamięci demoniczną twarz szaleńca, pomyślała: On jest wysłannikiem Piekieł, wysłannikiem Piekieł... Nie wiedziała, co to znaczy. Ale trudno odrzucić tę myśl tylko dlatego, że było w niej coś nadnaturalnego. Po rozlicznych podróżach, po wielu rozmowach z jasnowidzami, na przykład Peterem Hurkosem czy Gerardem Croisetem, po rozmowach i listach od innych uzdolnionych parapsychicznie ludzi zaczęła wierzyć, że wszystko jest możliwe. Odwiedziła domy, w których działał poltergeist, gdzie talerze, obrazy, antyki i ciężkie meble przepływały w powietrzu i rozbijały się na ścianach, chociaż nikt ich nie dotykał ani nie stał obok. Nie wiedziała dokładnie, czy rzeczywiście widziała wtedy w akcji duchy, czy może były to nieświadome telekinetyczne siły któregoś z domowników, ale miała pewność, że coś tam było. Widziała, jak Ted Serios robił słynne zdjęcia, które Time, Popular Photography i wiele innych rodzimych pism bez sukcesu usiłowało zdemaskować jako fałszerstwa. Serios wyświetlił swoje myśli na czystą taśmę filmową, a zrobił to pod bacznym okiem sceptycznych naukowców. Widziała hinduskiego mistyka, fakira, lecz nie fałszerza, robiącego rzeczy niemożliwe. Zasadził on nasionko w donicy z ziemią, przykrył je lekką muślinową płachtą i wpadł w głęboki trans. W ciągu pięciu godzin nasionko wykiełkowało, wyrosła roślina i pojawiły się owoce — kilka małych mango. Po dwudziestu latach kontaktowania się z nadnaturalnymi siłami Mary nie drwiła z niczego. Póki ktoś nie udowodni, że wszystkie psychiczne i nadnaturalne zjawiska są mistyfikacją — co się nigdy nie stanie — będzie wierzyła w niecodzienne, irracjonalne procesy 31
równie głęboko jak w rzeczywistość, uważaną przez większych dogmatyków ludzi za jedyną, prawdziwą i naturalną. ...wysłannik Piekieł. Chociaż była nieomal pewna, że istnieje życie po śmierci, uważała, że nie zostało ono właściwie przedstawione w mitach judeo-chrześcijańskich. Nie zaakceptowała istnienia Nieba i Piekła. Było to zbyt proste. A jednak, skoro nie wierzyła, skąd ta niezachwiana pewność, że ów szaleniec to szatański wysłannik? Skąd nadawanie przeczuciu znaczenia religijnego? Zadrżała. Przeniknął ją chłód do szpiku kości. Wróciła do sypialni, nie wyłączając światła w łazience. Czuła się niepewnie w ciemności. Włożyła szlafrok. Maks chrapał spokojnie. Pogłaskała palcami jego policzek. Natychmiast się obudził. — Co się stało? — Jestem przerażona. Muszę porozmawiać. Nie mogę wytrzymać samotności. Zacisnął dłoń wokół jej nadgarstka. — Jestem tutaj. — Zobaczyłam coś strasznego... okropnego. — Znów zadrżała. Usiadł, zapalił lampę i rozejrzał się po pokoju. — Wizje — powiedziała. Ciągle trzymając jej nadgarstek, pociągnął ją do łóżka. — Zaczęły się we śnie, i trwały dalej, gdy się obudziłam. — Zaczęły się we śnie? To się nigdy przedtem nie zdarzało, prawda? — Nigdy. — Więc może to był sen. — Znam różnicę między tymi rzeczami. Puścił jej nadgarstek i odsunął włosy z czoła. — Wizje czego? — Martwych ludzi. — Wypadek? — Morderstwo. Pobicie i zasztyletowanie. — Gdzie? — Dosyć daleko stad. — W jakim mieście? — Na południe od nas. — To wszystko, co wiesz? — Chyba w okręgu Orange. Może Santa Ana. Albo Newport Beach. Laguna Beach. Anaheim. Jakieś miejsce tego rodzaju. 32
— Ilu zabitych? — Wielu. Cztery lub pięć kobiet. Wszystkie w jednym miejscu. I... — I co? — To pierwsze z wielu ofiar. — Czujesz to? — Tak. — Ile będzie następnych? — Nie wiem. — Widziałaś zabójcę? — Nie. — Nic o nim nie wiesz? — Nie. — Nie znasz nawet koloru jego włosów? — Nic, Maks. — Czy te zabójstwa miały już miejsce? — Chyba nie. Ale nie jestem pewna. Byłam tak zaskoczona tymi wizjami, że nie próbowałam nawet ich podtrzymać. Nie poszłam ich tropem tak, jak powinnam. Uniósł się z łóżka i wślizgnął w szlafrok. Wstała i podeszła do niego. — Drżysz — powiedział. Chciała być kochana i osłaniana. — To było okropne. — Tak jak zawsze. — Okropniejsze. — Ale już po wszystkim. — Nie. Może dla tych kobiet już po wszystkim albo wkrótce będzie. Ale nie dla nas. Uwikłamy się w to. O Boże, tyle ciał, tyle krwi. I wydaje mi się, że znałam jedną z tych dziewczyn. — Kto to był? — spytał obejmując żonę mocniej. — Twarz, którą widziałam, była strasznie zniekształcona. Nie mogłam jej rozpoznać, ale wydawała się znajoma. — To musiał być sen — powiedział uspokajająco. — Wizje nie przychodzą do ciebie ni z tego, ni z owego. Zawsze, aby ich doświadczyć, musisz się skoncentrować, skierować na nie uwagę. Jak wtedy, kiedy zaczynasz tropić zabójcę, musisz wziąć do ręki coś, co należało do ofiary, zanim pojawi się jego wizerunek. Powtarzał rzeczy, o których dobrze wiedziała, uspokajał ją niczym ojciec wyjaśniający ciągle przestraszonej córeczce, że duchy w ciemnej sypialni były jedynie falującymi zasłonami, które teraz widać w pełnym świetle. Tak naprawdę nie miało dla niej znaczenia, co mówił. Uspokoiła się słysząc jego głos i czując jego obecność. 33
— Nawet wtedy, gdy szukasz zagubionego pierścionka, naszyjnika czy broszki — ciągnął Maks — musisz zobaczyć pudełko lub szufladę, w której to trzymali. Więc to, co widziałaś dziś w nocy, musiało być snem, bo nie szukałaś tego. — Czuję się lepiej. — To dobrze. — Ale nie dlatego, że jestem przekonana, iż to był sen. Wiem, że to była wizja. Te kobiety były realne. W tej chwili już nie żyją albo wkrótce umrą. — Pomyślała o brutalnie zmasakrowanych twarzach i powiedziała: — Boże, dopomóż im. — Mary... — To było realne — upierała się, uwalniając z uścisku męża i siadając na materacu — i my zostaniemy w to wciągnięci. — Chcesz powiedzieć, że policja poprosi cię o pomoc? — Coś więcej. To na nas wpłynie... bezpośrednio. To początek czegoś, co zmieni nasze życie. — Skąd możesz wiedzieć? — W ten sam sposób, w jaki wiem o innych rzeczach. Wyczuwam to psychiką. — Czy to zmieni nasze życie, czy nie — powiedział — może jesteśmy w stanie jakoś pomóc tym kobietom? — Wiem tak mało. Gdybyśmy wezwali policję, nie moglibyśmy im powiedzieć nic godnego uwagi. — Skoro nie wiesz, w jakim mieście to się zdarzy, na który posterunek policji mielibyśmy zadzwonić? Czy możesz wywołać tę wizję ponownie? — Nie ma sensu próbować, już odeszła. — Może powróci znienacka, tak jak za pierwszym razem — Może. — Myśl o tym zmroziła ją. — Ale mam nadzieję, że nie. Tak się składa, że w moim życiu jest zbyt wiele okropnych wizji. Nie chcę, żeby zaczęły mnie nachodzić, gdy nie jestem przygotowana, gdy nie proszę o nie. Gdyby to miało występować regularnie, skończyłabym w domu wariatów. — Skoro nie możemy nic poradzić na to, co zobaczyłaś — powiedział Maks — musisz dzisiaj o tym zapomnieć. Potrzebny ci drink. — Wypiłam trochę wody. — Czy ja kiedy proponuję wodę? Myślałem o czymś wyskokowym. Uśmiechnęła się. — Tak z rana? — To jeszcze nie ranek. Poszliśmy do łóżka wcześnie, przypomnij sobie. Przespaliśmy jedynie z pół godziny. Spojrzała na podróżny zegar: jedenasta dziesięć. — Wydawało mi się, że to trwało całe godziny. 34
— Minuty — odpowiedział. — Wódka z tonikiem? — Szkocką, jeśli i ty wypijesz. Podszedł do małego stolika śniadaniowego obok okna. Stały tam butelki alkoholu, kieliszki i lód. Mimo swych rozmiarów Maks nie był niezręczny. Poruszał się niczym dzikie zwierzę: płynnie i cicho. Nawet przygotowanie drinków w jego wykonaniu stawało się popisem gracji. Gdyby wszyscy byli do niego podobni, pomyślała Mary, słowo „niezręczny” znikłoby ze słownika. Siadł obok niej na brzegu łóżka. — Uda ci się na nowo zasnąć? — Wątpię. — Wypij. Pociągnęła szkockiej, która wypaliła jej przełyk. — Czym się martwisz? — zapytał. — Niczym. — Gnębi cię to widzenie. — Wcale nie. — Posłuchaj, zamartwianiem się niczego nie osiągniesz — powiedział. — I cokolwiek robisz, nie myśl o błękitnej żyrafie stojącej w środku olbrzymiego ciastka z budyniem. Spojrzała na niego niepewnie. Uśmiechając się szeroko, zapytał: — O co się teraz martwisz? — A o cóż by? O błękitną żyrafę w ciastku z budyniem. — Widzisz? Przestałaś martwić się wizją. Roześmiała się. Miał taką poważną i surową twarz, że jego żarty zawsze były niespodzianką. — A skoro jesteśmy przy kolorze błękitnym — powiedział — w tym szlafroczku wyglądasz prześlicznie. — Miałam go na sobie już wcześniej. — Za każdym razem, gdy go wkładasz, dech zapiera mi w piersiach. Prześlicznie. Odstawił szklankę na stolik i rozwiązał szarfę na talii Mary, potem rozsunął poły długiego błękitnego szlafroczka. Przyjemny dreszcz przebiegł ją całą. Chłód pieścił jej nagę skórę. Czuła się słaba i bezwolna. Potrzebowała go. Ciężkimi, teraz lekkimi niczym skrzydła rękoma, zatoczył leniwie kółka po jej piersiach, ugniatał je, ściskając zarazem, delikatnie masował. Klęknąwszy przed nią, ukrył twarz w zagłębieniu między piersiami i całował sutki. Wzięła jego głowę w dłonie i przeczesała palcami mocne, lśniące włosy. Alan mylił się co do niego. 35
— Mój kochany Maks — powiedziała. Gdy się położyła, zjechał wargami na jej brzuch, całował uda, delikatnie lizał jej gorące wnętrze. Wsunął dłonie pod jej pośladki i lekko je uniósł. Po wielu minutach, w czasie których jej mruczenie unosiło się i opadało, unosiło i znów opadało niczym enigmatyczne przypływy i odpływy morza, Maks podniósł głowę i powiedział: — Kocham cię. — Więc kochaj mnie. Zdjął szlafrok i przylgnął do niej w łóżku. Rozkosznie wyczerpani rozdzielili się o północy, ale czar nie prysł. Ciągle pod wrażeniem podniosła się z zamkniętymi oczyma. W jakiś sposób była teraz bardziej świadoma swego ciała niż w czasie stosunku. Po paru minutach jednak powróciły wspomnienia wizji: zakrwawione i pokiereszowane twarze. Powieki jej zamkniętych oczu stały się szerokim ekranem projekcyjnym, na którym oglądała rzeź. Otworzyła oczy; dziwne kształty zdawały się wypełniać pokój. Nie chciała przeszkadzać Maksowi, trudno jednak było wyleżeć, nie wiercąc się i nie przewracając. W końcu włączył światło. — Potrzebny ci środek nasenny — spuścił nogi z łóżka. — Przyniosę sobie — powiedziała. — Leż spokojnie. Minutę później wrócił z łazienki ze szklanką wody i jedną z tabletek, które zbyt często były jej potrzebne. — Może nie powinnam tego przyjmować po alkoholu — powiedziała. — Wypiłaś zaledwie połowę szkockiej. — Wcześniej piłam wódkę. — Wódka już z ciebie wyparowała. Wzięła tabletkę, która uwięzia jej w gardle. Popchnęła ją łykiem wody. Już w łóżku wziął ją za rękę. Trzymał ją tak, dopóki nie nadszedł chemicznie wywołany sen. Gdy świadomość umykała z niej niczym dziecinna piłka tocząca się z górki, pomyślała, jak bardzo Alan mylił się co do Maksa. Jak okropnie i całkowicie się mylił.
WTOREK, 22 GRUDNIA
6 — Posterunek policji w Anaheim. — Czy pani jest oficerem policji? — Jestem recepcjonistką. — Czy mogłabym mówić z oficerem? — Jakiego rodzaju zażalenie chce pani złożyć? — Och, żadnych zażaleń. Uważam, że wykonujecie fantastyczną robotę. — To znaczy, że chce pani zgłosić popełnienie przestępstwa? — Nie jestem pewna. Zdarzyła się tutaj bardzo dziwna rzecz. — Pani nazwisko? — Alice. Alice Barnable. — Adres? — Peregrine Apartments, Euclid Avenue. Mieszkam w apartamencie B. — Połączę panią z oficerem. — Mówi sierżant Erdman. — Czy pan naprawdę jest sierżantem? — Kto mówi? — Alice Barnable. — W czym mogę pomóc? — Czy pan naprawdę jest sierżantem? Ma pan taki młody głos. — Służę w policji od dwudziestu lat. Jeśli pani... — Ja mam siedemdziesiąt osiem lat, ale nie cierpię na uwiąd starczy. — Nie mówiłem, że pani cierpi. — Tak wielu ludzi traktuje nas, starszych obywateli, jak dzieci. — Nie ja, pani Barnable. Moja matka ma siedemdziesiąt pięć lat i jest bystrzejsza ode mnie. 38
— Więc niech pan lepiej uwierzy w to, co mam do powiedzenia. — Tak? — Apartament nade mną zamieszkują cztery pielęgniarki i wiem, że mają jakieś poważne kłopoty. Dzwoniłam do nich, ale nikt nie odbierał. — Skąd pani wie, że mają kłopoty? — W mojej drugiej łazience pojawiła się kałuża krwi. — Czyjej krwi? Obawiam się, że nie rozumiem. — Widzi pan, rury kanalizacyjne z mieszkania nade mną biegną w kącie mojej drugiej łazienki. Nie, proszę nie myśleć, że mieszkam w tanim miejscu. Rury są pomalowane na biało i ledwo je widać. Budynek jest stary, ale na swój sposób elegancki. Nie jest tani. Jest oryginalny. Mój Charlie zostawił mi dość, bym mogła żyć wygodnie. — Jestem tego pewien, pani Barnable. Ale co z krwią? — Te rury biegną przez dziurę w suficie, która jest odrobinę większa niż powinna. Tylko o ćwierć cala wokół rury. W nocy przez tę dziurę nakapała krew. Rury są nią pokryte, a na podłodze powstała duża lepka plama. — Jest pani pewna, że to krew? A może rdzawa woda albo... — Teraz pan traktuje mnie jak dziecko, sierżancie Erdman. — Przepraszam. — Rozpoznaję krew, gdy ją widzę. I zastanawiałam się... Zastanawiałam się, czy pańscy ludzie nie powinni rozejrzeć się na górze. Policjanci z patrolówki, Stambaugh i Pollini, zastali drzwi do mieszkania uchylone. Były pokryte zaschniętymi plamami krwi, pozostawionymi przez czyjeś palce. — Myślisz, że on ciągle tam jest? — zapytał Stambaugh. — Trudno powiedzieć. Osłaniaj mnie. Pollini wszedł do środka z pistoletem w ręku. Stambaugh podążał za nim. Salonik był umeblowany skromnie, lecz przytulnie, wikliną i trzciną. Na białych ścianach wisiały kolorowe obrazki przedstawiające palmy, wioski i półnagie, orzechowobrązowe dziewczęta w przepaskach. Pierwsze ciało znaleźli w kuchni. Młoda kobieta w czarno-zielonej piżamie. Na podłodze. Na plecach. Długie złote włosy związane czerwoną tasiemką rozsypały się niczym skrzydła wiatraka. Została dźgnięta nożem i kilkakrotnie uderzona w twarz. — Boże! — powiedział Stambaugh. — Mocne, co? — Nie robi ci się niedobrze? — Widziałem już takie rzeczy. Pollini wskazał kilka przedmiotów na blacie obok zlewu: papierowy talerz, dwa kawałki chleba, słoik musztardy, pomidor, paczka sera. 39
— To ważne? — zapytał Stambaugh. — Zbudziła się w środku nocy. Może była lunatyczką. Robiła kanapkę, kiedy wszedł. Nie wydaje mi się, żeby walczyła. Albo ją zaskoczył, albo znała go i ufała mu. — Czy powinniśmy tak rozmawiać? — Czemu nie? Stambaugh gestem dłoni wskazał na pokoje, których jeszcze nie przeszukali. — Zabójca? Dawno już zbiegł. Stambaugh bardzo podziwiał swego partnera. Był od niego o dziesięć lat młodszy. Służył w policji dopiero sześć miesięcy, a Pollini siedem lat. Jego zdaniem Pollini miał wszystkie atuty dobrego policjanta: inteligencję, odwagę i mądrość życiową. A co najważniejsze, Pollini potrafił wykonywać swą robotę bez zmrużenia oka. Nie wzdrygał się na widok pokiereszowanych ciał, nawet gdy chodziło o najbardziej żałosną ofiarę — zmaltretowane dziecko. Pollini był niczym skała. Stambaugh starał się naśladować swego idola, ale robiło mu się niedobrze na widok rozlanej krwi. — Chodź — powiedział Pollini. Poprowadził go korytarzem do drugiej łazienki, gdzie ostre światło padało na spryskaną krwią porcelanę i odrażająco poplamiony biały gorsecik. — Ta się broniła — powiedział Stambaugh. — Ale niezbyt długo. W parę sekund było po niej. Młoda kobieta, ubrana tylko w majteczki, leżała skulona niczym płód w rogu łazienki. Dźgnięto ją wielokrotnie w piersi, brzuch, plecy i pośladki. Miała na ciele od pięćdziesięciu do stu ran. Jej krew zebrała się w kałużę obok rur wychodzących z sufitu mieszkania Alice Barnable piętro niżej. — Śmieszne — powiedział Pollini. — Śmieszne? — Stambaugh nigdy nie widział takiej rzezi. Nie potrafił zrozumieć jej brutalnych motywów. — Śmieszne, że żadnej z nich nie zgwałcił. — Czy powinien był to zrobić? — Tacy jak on gwałcą w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto. W drugiej sypialni stały dwa zaścielone łóżka, ale nie było ciał. W sypialni przejściowej na łóżku przy drzwiach znaleźli nagą rudowłosą dziewczynę. Poderżnięto jej gardło. — W ogóle nie walczyła — powiedział Pollini. — Zaskoczył ją, gdy spała. Wygląda na to, że i tej nie zgwałcił. Stambaugh skinął głową. Nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. Obie kobiety z głównej sypialni musiały być zagorzałymi katoliczkami, jeśli nie dewotkami. Na podłodze leżały rozrzucone przedmioty kultu religijnego. Obok nocnej szai rudowłosej leżał uszkodzony krucyfiks. Drewniany krzyż został 40
złamany na cztery kawałki. Aluminiowa podobizna Chrystusa była zgięta w pasie tak, że cierniowa korona dotykała nagich stóp, a głowa tak przekręcona, że Chrystus spoglądał przez ramię. — To się nie pogięło w walce — stwierdził Pollini, przechodząc nad pozostałościami relikwii — zabójca zerwał to ze ściany i spędził trochę czasu na niszczeniu. Na toaletce rudowłosej stały dwie małe figurki świętych. One również zostały rozbite. Niektóre skorupy zmiażdżono w kredowy pył. Na dywanie widniało parę białych odcisków butów. — On z pewnością ma coś przeciwko katolikom — powiedział Pollini — albo w ogóle przeciwko religii. Stambaugh niechętnie podążył za nim do ostatniego łóżka. Czwarta martwa kobieta została wielokrotnie dźgnięta nożem i uduszona różańcem. Za życia musiała być piękna. Nawet teraz, naga i zimna, z włosami zbryzganymi krwią, złamanym nosem, obrzmiałym okiem i twarzą ciemną od siniaków, wydawała się piękna. Gdy żyła, jej błękitne oczy musiały być przejrzyste jak górskie jeziora. Włosy, umyte i uczesane, byłyby silne i lśniące. Miała długie, zgrabne nogi, szczupłą talię, płaski brzuch i śliczne piersi. Widziałem kobiety takie jak ona, pomyślał Stambaugh ze smutkiem. Przechadzałaby się prosta jak trzcina, zadowolona z siebie, a radość tryskałaby z niej na każdym kroku. — Była pielęgniarką — oznajmił Pollini. Stambaugh spojrzał na uniform i czepek, które leżały na krześle obok łóżka. Nogi ugięły się pod nim. — O co chodzi? — spytał Pollini. Stambaugh zawahał się i chrząknął. — Moja siostra jest pielęgniarką. — To nie jest twoja siostra, prawda? — Nie. Ale jest mniej więcej w jej wieku. — Znasz ją? Pracuje z twoją siostrą? — Nigdy jej nie widziałem — odpowiedział Stambaugh. — Więc o co chodzi? — Ta dziewczyna mogłaby być moją siostrą. — Zaczynasz się łamać? — Nie, w porządku. Nic mi nie jest. — Przyzwyczaisz się do tych rzeczy. Stambaugh nie odpowiedział. — Ta została zgwałcona — oznajmił Pollini. Stambaugh przełknął ślinę. Zakręciło mu się w głowie. 41
— Widzisz to? — zapytał Pollini. — Co? — Na włosach łonowych. To sperma. — Och. — Zastanawiam się, czy ją wziął przed, czy po. — Przed czy po czym? — Przed czy po morderstwie. Stambaugh pobiegł do łazienki, upadł na kolana przed muszlą klozetową i zwymiotował. Kiedy przeszły skurcze żołądka, zorientował się, że w ciągu ostatnich kilku minut dowiedział się o sobie czegoś ważnego. Wbrew temu, co myślał dzisiejszego rana, nie chciał się upodobnić do Teda Polliniego.
7 Maks wrócił do pokoju o wpół do dwunastej, gdy tylko skończył się ubierać. Pocałował Mary delikatnie w usta. Pachniał mydłem, płynem do golenia i swym ulubionym wiśniowym tytoniem do fajki. — Byłeś na spacerze? — zapytała Mary. — Kiedy się zbudziłaś? — Zaledwie godzinę temu. — Ja wstałem o wpół do dziewiątej. — Spałam dziesięć godzin. Kiedy w końcu udało mi się wstać, byłam jak ogłupiała. Nie powinnam brać tabletek nasennych po alkoholu. — To ci było potrzebne — Ale nie potrzebuję czuć się tak, jak dziś rano. — Teraz wyglądasz cudownie. — Gdzie byłeś? — W barze na dole. Zamówiłem tost i sok pomarańczowy. Czytałem gazety. — Znalazłeś coś, co by się wiązało z moją ostatnią wizją? — Gazeta lokalna podaje ładną historię. Ty i Barnes łapiący Rozpruwacza. Piszą, że Goldman przebrnął już przez okres krytyczny. — Nie to mam na myśli. Martwe kobiety z widzenia. Co z nimi? — W gazetach nic. — W takim razie będzie w południe. Przybrał zatroskany wyraz twarzy. Położył rękę na jej ramieniu. — Od czasu do czasu musisz się odprężyć. Musisz oczyścić myśli. Nie czepiaj się tego, Mary. Zapomnij o tym. Proszę cię. Dla mnie. — Nie potrafię zapomnieć — odpowiedziała smutno. Desperacko pragnęła zapomnieć. 43
Zanim opuścili miasto, zatrzymali się w sklepie ze sprzętem kuchennym. Wybrali kuchenki elektryczną i mikrofalową dla Goldmana, zapłacili. Później zjechali z głównej drogi w Ventura, aby zjeść lunch w znajomej restauracji. Zamówili sałatkę, manicottu i butelkę Cabernet Sauvignon Roberta Mondavii. Od stolika widzieli ocean. Srebrzystoszara woda wyglądała jak lustro odbijające niespokojne niebo. Fale były wysokie i szybkie. Nad brzegiem kręciło się kilka mew. — Wspaniale będzie znaleźć się znowu w domu — powiedział Maks. — Powinniśmy dotrzeć do Bel Air przed drugą. — Przy twojej jeździe będziemy tam o wiele wcześniej. — Możemy wybrać się do Beverly Hills na kilkugodzinne zakupy świąteczne. — Wolałabym raczej zobaczyć się z moim psychoanalitykiem, jeśli dotrzemy do domu na czas. Na czwartą trzydzieści mam wyznaczoną wizytę. Ostatnio zanadto je zaniedbuję. Zakupy zrobię jutro. Poza tym nie myślałam jeszcze o prezentach gwiazdkowych. Nie mam zielonego pojęcia, co ci podarować. — Rozumiem twoje kłopoty — powiedział. — Jestem mężczyzną, który ma wszystko. — Och, czyżby? — Oczywiście. Mam ciebie. — To brzmi staromodnie. — Ale tak myślę. — Przez ciebie się rumienię. — Nigdy ci to trudno nie przychodziło. Przyłożyła prawą rękę do policzka. — Czuję to. Chciałabym móc się kontrolować. — A ja się cieszę, że nie potrafisz — oświadczył. — To jest czarujące. To znak twej niewinności. — Ja? Niewinna? — Jak dziecko — odpowiedział. — Zapomniałeś, jaka byłam wczoraj w łóżku? — Jak mógłbym zapomnieć? — Czy to była niewinność? — To było niebo na ziemi. — Więc proszę. — Ale ciągle się rumienisz. — Och, wypij swoje wino i zamknij się. — Ciągle się rumienisz — powtórzył. — Zaczerwieniłam się od wina. — Ciągle się rumienisz. 44
— Do diabła z tobą — powiedziała czule. — Ciągle się rumienisz. Roześmiała się. Za oknem gęste, skłębione chmury nadal wyłaniały się znad oceanu. Jedząc ciastko i popijając kawę, Mary zapytała: — Co myślisz o adopcji? Potrząsnął głową z udaną desperacją. — Jesteśmy już za starzy na to, by znaleźć rodziców. Kto chciałby takie duże dzieci? — Bądź poważny — poprosiła. Przyglądał jej się dłuższą chwilę, potem odłożył łyżeczkę, nie zjadając z niej porcji ciastka. — Masz na myśli, żebyśmy... zaadoptowali dziecko? Zaskoczenie w głosie Maksa zachęciło ją. — Rozmawialiśmy o założeniu rodziny — rzekła — a ponieważ nigdy nie będę miała własnego dziecka... — Może będziesz. — Nie, nie. Lekarze powiedzieli to jasno. — Lekarze często się mylą. — Nie tym razem — powiedziała ledwie dosłyszalnie. — Jest we mnie... zbyt wiele złego. Nigdy nie będę miała dziecka, Maks. Nigdy. — Adopcja... — Maks zastanawiał się nad tym, pijąc kawę. W końcu zaczął się rozpromieniać. — Tak. To niezły pomysł. Śliczna mała dziewczynka... — Myślałam o chłopczyku. — No cóż, to jasne jak słońce, że w tej sprawie nie osiągniemy kompromisu. — A może jednak — odpowiedziała szybko. — Zaadoptujemy dziewczynkę i chłopca. — Zaplanowałaś to, prawda? — Och, Maks. Tobie podoba się ten pomysł. Widzę to. W tym tygodniu moglibyśmy porozmawiać z kimś z agencji do spraw adopcji. I jeśli... — Poczekaj chwilę — powiedział. — Jesteśmy małżeństwem dopiero od czterech miesięcy. Nie powinniśmy się śpieszyć. Musimy poznać się trochę lepiej. Wtedy będziemy gotowi na dzieci. Nie kryła rozczarowania. — Jak długo to potrwa? — Tyle, ile to konieczne. Sześć miesięcy... rok. — Posłuchaj. Znam ciebie, a ty znasz mnie. Kochamy się i lubimy. Jesteśmy inteligentni, rozsądni i mamy masę pieniędzy. Czego więcej trzeba, by się stać dobrymi rodzicami? 45
— Musimy osiągnąć spokój ducha — powiedział. — Ty już przestałeś się miotać. Osiągnąłeś wewnętrzny spokój. — Tylko częściowo — oznajmił. — A ty musisz spojrzeć w twarz pewnym faktom. — Na przykład jakim? — spytała zaczepnie, chociaż znała odpowiedź. — Musisz stawić czoło temu, co wydarzyło się przed dwudziestu czterema laty, przypomnieć sobie to, czego nie chcesz pamiętać... każdy szczegół z dnia, kiedy zostałaś pobita... wszystko o człowieku, który ci to zrobił, gdy miałaś sześć lat. Dopóki sobie z tym nie poradzisz, będą cię dalej męczyć nocne koszmary. Nigdy nie osiągniesz pełnego spokoju ducha, jeśli nie spojrzysz wspomnieniom prosto w oczy i nie przepędzisz ich. Przechyliła głowę, przerzucając długie włosy przez ramię. — Aby zostać dobrą matką, nie muszę stawiać czoła temu, co się wtedy wydarzyło. — Myślę, że musisz. — Ale Maks, tyle dzieci nie ma domu, przyszłości, nadziei na lepsze jutro. Już w tej chwili moglibyśmy dać takiej dwójce... Ścisnął ją za rękę. — Znowu bawisz się w Atlasa. Mary, rozumiem cię. Jest w tobie więcej miłości niż w kimkolwiek, kogo do tej pory znałem. Chcesz się nią dzielić i tylko to jest dla ciebie ważne. I obiecuję ci, że będziesz miała tę szansę. Ale adopcja to poważny krok. Zrobimy go dopiero wtedy, gdy będziemy gotowi. Nie mogła się na niego gniewać. Uśmiechnęła się tylko i powiedziała: — Zobaczysz. Jeszcze cię przekonam. Westchnął. — Prawdopodobnie tak będzie. Mary nie lubiła szybkiej jazdy. Kiedy miała dziewięć lat, jej ojciec zginął w wypadku. Była wtedy z nim w samochodzie. Od tego czasu uważała samochód za zdradliwą maszynę. Wytrzymywała duże prędkości tylko wtedy, gdy Maks siedział za kierownicą. Kiedy on prowadził, odprężała się i nawet cieszyła widokiem przesuwającego się za oknem krajobrazu. Maks był jej strażnikiem. Opiekował się nią i ją chronił. Przy nim nie mogło jej spotkać nic złego. Szybka jazda mercedesem sprawiała mu wielką przyjemność. W ten sposób testował swój refleks i umiejętność omijania drogowych patroli policyjnych. Lubił samochody tak samo jak swą kolekcję pistoletów, a kiedy prowadził, oddawał się temu bez reszty, tak samo jak kochaniu się. Na nie zatłoczonych autostradach rzadko miewał ochotę do rozmowy. Kierował wtedy całą uwagę na samochód i umykającą przed kołami szosę. W takich chwilach wyglądał jak pełen skupienia drapieżny ptak o stalowych oczach. Kiedy prowadził, Mary dostrzegała w nim człowieka, którego brawura, siła i potrze46
ba silnych wrażeń pchała kiedyś do niejednej potyczki. Ale o dziwo, ta strona jego charakteru nie przerażała jej. Przeciwnie, czyniła go o wiele bardziej atrakcyjnym. Pruli do Los Angeles z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Osiemnastopokojowy dom w angielskim stylu w Bel Air wyglądał elegancko i szykownie w cieniu wysokich drzew. Tę dwuakrową posiadłość Mary kupiła za wszystkie pieniądze, które zarobiła na dwóch pierwszych bestsellerach, ale nigdy nie żałowała zakupu. Kiedy zaparkowali na kolistym podjeździe, Emmet Churchill wyszedł, aby ich powitać. Miał siwe włosy i schludny wąsik. Dobiegał sześćdziesiątki, ale na jego twarzy nie pojawiły się jeszcze zmarszczki. Życie kamerdynera służyło zarówno jemu, jak i jego żonie. — Mieli państwo dobrą podróż? — Niezłą — odpowiedział Maks. — Od czasu do czasu przyśpieszałem do stu dwudziestu, a Mary ani razu nie krzyknęła. — Ja bym to zrobił — oznajmił Emmet. Mary oczekiwała, że na podjeździe zastanie drugiego mercedesa. — Alana nie ma w domu? — Zjawił się po czyste rzeczy — odpowiedział Emmet — ale śpieszyło mu się na wakacje. Była rozczarowana. Miała nadzieję, że przy najbliższej okazji przekona go, iż mógłby dogadać się z Maksem, gdyby obaj się o to postarali. — Jak się ma Anna? — zapytała Emmeta. — Doskonale. Kiedy zadzwoniła pani dziś rano, aby zapowiedzieć powrót do domu, od razu zaczęła planować obiad. Teraz jest w kuchni. — Kiedy Maks się odświeży, pojedzie na zakupy do Beverly Hills — rzekła Mary. — Proszę, wyjmij nasze bagaże z mercedesa, zanim wyruszy. — Już się robi. Podeszła do drzwi. — I czy mógłbyś wyprowadzić z garażu mój samochód? O czwartej trzydzieści mam wizytę u doktora Cauvela. Chcę... Mężczyzna rusza w jej stronę, bezlitosny, zadaje silne pchnięcie, nóż wbija się głęboko w żołądek, ostrze obraca, rozdziera mięśnie, tryska krew, ogarniają ból, zaczyna napływać ciemność, ciemność... Odzyskała świadomość, gdy Maks kładł ją na łóżku w sypialni na piętrze. Przylgnęła do niego. Nie mogła opanować drżenia. — Co ci jest? 47
— Przytul mnie — poprosiła. Zrobił to. — Dobrze. Już dobrze. Czuła silne, rytmiczne bicie jego serca. Po chwili powiedziała: — Chce mi się pić. — I to wszystko? Nie skaleczyłaś się? Może powinienem wezwać lekarza? — Daj mi tylko trochę wody. — Zemdlałaś. — Ale teraz czuję się dobrze. Wrócił z łazienki z wodą, pomógł jej usiąść. Trzymał szklankę, przechylał ją w miarę jak piła, utulał ją jak chore dziecko. Kiedy skończyła, zapytał: — Co się stało? Opierając się o wezgłowie, powiedziała: — Jeszcze jedna wizja, o którą nie prosiłam. Z tym że... zupełnie inna niż poprzednie. Musiała zblednąć, ponieważ poprosił: — Uspokój się. Już po wszystkim. Wyglądał dobrze, wspaniale. Duży i godny zaufania. Uspokoiła się trochę tylko dlatego, że on jej kazał. — Nie tylko widziałam tę przeklętą rzecz, Maks. Czułam ją. Nóż. Czułam nóż przenikający ciało, rozdzierający na strzępy... Położyła rękę na brzuchu. Nie miała tam żadnej rany. Ani siniaka. Skóra nie była nawet podrażniona. — Uporządkujmy to — powiedział. — Widziałaś, jak cię zasztyletowano na śmierć? — Nie. — Więc co widziałaś? Wstała i gestem dłoni powstrzymała go, gdy chciał jej pomóc. Podeszła do okna i spojrzała na olbrzymi basen za domem, soczystą roślinność i mały domek Churchilla na skraju posiadłości. Zazwyczaj ten dowód dobrobytu uspokajał ją, ale dziś nie wywarł na niej wrażenia. — Widziałam inną kobietę. Nie siebie. Ale czułam jej ból jak swój własny. — To się nigdy przedtem nie zdarzało. — Ale zdarzyło tym razem. — Czy słyszałaś, żeby inni jasnowidze doświadczyli tego samego? Hurkos? Croiset? Dykshoorn? — Nie. — Odwróciła się od okna. — Co to znaczy? Co się ze mną stanie? — Nic się nie stanie. Przekonawszy się, że nie jest chora, zaczął delikatne dochodzenie, które mogło poprowadzić ją przez wizję albo przynajmniej wspomnienie minionego widzenia. 48
— Czy to, co widziałaś, już się odbyło? — Nie. — Kobieta, która zostanie zabita... czy była jedną z wczorajszego koszmaru nocnego? — Nie. Inna. — Widziałaś dokładnie jej twarz? — Tak, ale krótko. Mary usiadła na krześle obok okna. Jej dłonie wyglądały blado, prawie przeźroczyście na brązowym obiciu poręczy. Czuła się lżejsza od powietrza i tak wiotka, jakby miała się rozpłynąć. — Jak wyglądała ta kobieta? — zapytał Maks. — Była ładna. Stanął przed nią. — Kolor włosów? — Brunetka. — Oczy? — Zielone albo niebieskie. — Młoda? — Tak. Mniej więcej w moim wieku. — Znasz jej imię? — Nie. Ale chyba już ją kiedyś widziałam. — To samo zdawało ci się wczorajszej nocy. Skinęła głową. — Skąd mniemanie, że ją znasz? — Nie potrafię powiedzieć. Po prostu odniosłam takie wrażenie. — Czy to miejsce zbrodni z wczorajszego widzenia? — Nie. Ta kobieta zostanie zamordowana... w salonie piękności. — U fryzjera? — Tak. Fryzjer jest mężczyzną. — Co się z nim stanie? — Też zostanie zabity. — Jakieś inne ofiary? — Trzecia. Jeszcze jedna kobieta. W ciągu kilku sekund, kiedy obrazy przemykały przez jej głowę, wyczuła bardzo wiele. Jednak z każdym szczegółem odżywało brutalne wspomnienie noża, który łączył ją w niesamowity sposób z umierającą kobietą. — Jak się nazywa ten salon piękności? — zapytał Maks. — Nie wiem. — Gdzie się mieści? 49
— Niedaleko stąd. — Znowu w Orange? — Tak. — W jakim mieście? — Nie wiem. Westchnąwszy usiadł w fotelu naprzeciwko niej. — Czy zabójca jest tą samą osobą, którą widziałaś ostatniej nocy? — Bez wątpienia tak. — Więc to recydywista, psychopata i masowy morderca. Ma zamiar zabić cztery czy pięć osób w jednym miejscu i trzy w drugim. — To może być tylko początek — powiedziała. — Jak on wygląda? — Nadal nie wiem. — Jest wysoki czy niski? — Nie wiem. — Jak się nazywa? — Chciałabym wiedzieć. — Młody czy stary? — Nawet tego nie wiem. W pokoju panował zaduch. Powietrze było zatęchłe, jak zjełczałe. Wstała i otworzyła okno. — Jeśli nie potrafisz wywołać jego wizerunku, skąd wiesz, że to w obu przypadkach ten sam zabójca? — spytał Maks. — Po prostu wiem, i tyle. Usiadła twarzą do okna. Czuła się pusta i lekka. Pomyślała, że nawet łagodny powiew wiatru mógłby ją porwać. Nieproszona wizja kosztowała ją masę energii. Nie byłaby w stanie wytrzymać ich więcej. A z pewnością nie całe życie wypełnione wizjami. Wkrótce, pomyślała, nie będę potrzebowała tornada tak jak Dorota. Tchnienie wiatru przeniesie mnie do krainy Oz. — Co możemy zrobić, żeby powstrzymać go od zabijania? — zapytał Maks. — Nic. — Więc nie myślmy o nim na razie. Zachmurzyła się. — Wiesz, kiedy czuję się najgorzej? Kiedy czuję się tak okropnie, że nie chce mi się żyć? Czekał, aż skończy myśl. Szarpała nerwowo palcami dłoni spoczywających na podołku. 50
— Wtedy, kiedy wiem, że zdarzy się coś okropnego, ale nie wiem dość, aby temu zapobiec. Skoro już mam tę umiejętność, dlaczego nie mogę nią sterować? Dlaczego nie mogę jej włączać i wyłączać jak odbiornika telewizyjnego? Dlaczego odmawia mi posłuszeństwa, zaciera się, kiedy jej najbardziej potrzebuję? Dlaczego mam cierpieć katusze? Czy to jakiś ohydny żart? Zginie wiele osób, bo nie widzę wyraźnie. Do diabła, do diabła, do diabła! — Podskoczyła i podbiegła do telewizora. Zaczęła go włączać i wyłączać, włączać i wyłączać prawie wyłamując przycisk. — Nie możesz obarczać się odpowiedzialnością z to, co spostrzegasz w swoich wizjach — powiedział. — Ale nie potrafię inaczej. — Musisz się zmienić. — Nie chcę. Nie mogę. Wstał, podszedł do niej i odciągnął jej rękę od telewizora. — Dlaczego się nie odświeżysz? Poszlibyśmy na zakupy. — Nie mogę — odpowiedziała — jestem umówiona z doktorem Cauvelem. — Dopiero za dwie i pół godziny. — Nie mam nastroju na zakupy — oznajmiła. — Idź sam. Ja wybiorę się jutro. — Nie mogę zostawić cię tu samej. — Nie będę sama. Są przecież Anna i Emmet. — Nie powinnaś prowadzić. — Dlaczego? — A jeśli kolejny atak nadejdzie, gdy będziesz siedzieć za kierownicą? — Och. W takim razie Emmet mnie zawiezie. — Co będziesz robiła, zanim wyjdziesz? — Napiszę felieton. — W zeszłym tygodniu wysłaliśmy do gazety przesyłkę. Jesteśmy już dwadzieścia felietonów do przodu. Chociaż nie czuła się dobrze, zdobyła się na lekki ton: — Jesteśmy do przodu, ponieważ ty napisałeś piętnaście felietonów. Pora, żebym i ja się do tego przyłożyła. Dwudziesty pierwszy przed czasem nikomu nie zaszkodzi. — Na moim biurku leżą materiały o tej kobiecie z Karoliny Północnej, która potrafi przewidzieć płeć płodu, dotykając jedynie przyszłej matki. Badają ją w Duke University. — W takim razie o tym właśnie napiszę. — No cóż, jeśli jesteś pewna... — Jestem. A teraz wstąp do Gucciego, Giorgiosa, do French Corner, Juel Park, Courreges i do Van Cleefa i kup piękne prezenty na Gwiazdkę dla mnie. — Ale ja wybrałem już coś dla ciebie u Woolwortha — powiedział powstrzymując uśmiech. 51
— Och — odpowiedziała, podchwytując żartobliwy ton — w takim razie nie będziesz miał nic przeciwko temu, że podaruję ci jedynie kupon na hamburgery u McDonalda. Udał rozczarowanie. — No cóż, może zahaczę o Gucciego i Lowella po kilka rzeczy, które będą pasować do drobiazgu od Woolwortha. Uśmiechnęła się. — Lepiej to zrób. Wtedy może dziś w nocy pozwolę ci spać tutaj, zamiast na tapczanie. Roześmiał się i pocałował ją. — Mmmm — wymruczała. — Jeszcze. Wiedziała, że Maks ją kocha, i ta świadomość łagodziła trochę okroponości ostatnich dni.
8 Centralnym punktem gabinetu doktora Cauvela była kolekcja stu szklanych piesków wystawionych na szklanych półkach po jednej stronie jego biurka. Żaden okaz z tej menażerii nie był większy niż dłoń Mary, a większość o wiele mniejsza. Stały tam psy niebieskie, psy brązowe, psy czerwone, psy jasne, psy mlecznobiałe, psy czarne, pomarańczowe, żółte, fioletowe i zielone, przeźroczyste i matowe, w paski i kropki, psy ze szkła dmuchanego i lanego. Niektóre leżały, inne siedziały, stały, węszyły lub biegły. Były tam basety, greyhoundy, airedale teriery, owczarki niemieckie, teriery, bernardyny i tuzin innych ras. Suczka z garstką potomstwa z kruchego szkła stała obok komicznej grupy, przedstawiającej psy grające na maleńkich szklanych instrumentach: fletach, bębenkach i trąbkach myśliwskich. W niemym zoo połyskiwało mrocznie kilka intrygujących figurek warczących psów z piekła rodem, demonów o psiej twarzy i spiczastych językach. Na szkle ogniskowała się również uwaga patrzących na samego lekarza. Nosił grube okulary, dzięki czemu jego oczy wydawały się nienaturalnie wielkie. Był niski, atletyczny i nieskazitelnie schludny. Jego okulary zawsze lśniły czystością; polerował je nieustannie. Mary usiadła naprzeciwko psychiatry przy składanym stoliku pośrodku pokoju. Potasował talię kart do gry. Rozłożył dziesięć w pojedynczym rzędzie koszulkami do góry. Wzięła od niego drucianą pętlę i przytrzymała ją nad kartami. Poruszyła nią tam i z powrotem. Dwukrotnie pętla zanurkowała w kierunku stołu, jakby wyginana niewidocznymi palcami. Po niecałej minucie badania odłożyła różdżkę i wskazała na dwie z dziesięciu kart. — Te mają największą wartość. — Jakie to karty? — zapytał Cauvel. — Jedna to chyba as. 53
— Jakiego koloru? — Nie wiem. Odwrócił karty. As karo. Dama kier. Odprężyła się. Odsłonił pozostałe. Najwyższą wartością był walet. — Niesamowite — powiedział. — To jeden z najtrudniejszych testów, jakie przeprowadzaliśmy. Odpowiedziałaś z dziewięćdziesięcioprocentową dokładnością. Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, by pojechać do Las Vegas? — I rozbić bank w kasynie? — Czemu nie? — zapytał. — Miałabym szansę jedynie wtedy, gdyby rozłożyli karty i pozwolili mi użyć drucianej różdżki przed ich przetasowaniem. — Mało prawdopodobne. — Uśmiech lekarza był oszczędny jak wszystkie jego gesty i ruchy. Przez ostatnie dwa lata wtorkowe i piątkowe wizyty Mary u Cauvela zaczynały się o wpół do piątej po południu, a kończyły o szóstej. W te dni była jego ostatnią pacjentką. Podczas pierwszych trzech kwadransów brała udział w eksperymentach na percepcję pozazmysłową, które to doświadczenia Cauvel chciał opisać w serii artykułów dla profesjonalnych magazynów. Kolejne czterdzieści pięć minut poświęcał na psychoterapię. W zamian za współpracę pacjentki zrezygnował z honorarium. Mary mogła sobie pozwolić na opłacenie leczenia. Zgodziła się na obecne warunki, ponieważ eksperymenty interesowały ją. — Brandy? — zaproponował. — Z przyjemnością. Nalał trunku dla nich obojga. Przenieśli się od stolika karcianego na parę ustawionych naprzeciw siebie foteli przy małym okrągłym stoliku koktajlowym. Cauvel nie posługiwał się standardową techniką terapii. Wypracował swój własny styl. Mary podobało się jego spokojne, przyjazne podejście do pacjentów. — Od czego chciałabyś zacząć? — zapytał. — Nie wiem. — Nie musisz się śpieszyć. — W ogóle nie chcę zaczynać. — Zawsze tak mówisz i zawsze zaczynasz. — Nie dzisiaj. Chciałabym po prostu tutaj posiedzieć. Skinął głową i pociągnął łyk brandy. — Dlaczego zawsze sprawiam ci tyle kłopotów? — zapytała. — Nie potrafię na to odpowiedzieć. Ty znasz odpowiedź. — Dlaczego nie chcę z tobą rozmawiać? 54
— Och, ależ ty chcesz rozmawiać. W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj. — Pomóż mi zacząć — powiedziała marszcząc brwi. — O czym myślałaś jadąc tutaj? — Trudno od tego rozpocząć. — Spróbuj. — No cóż, rozmyślałam nad tym, kim jestem. — A więc? — Jasnowidzem. — No i...? — Dlaczego ja? Czemu nie ktoś inny? — Najlepsi w tej dziedzinie specjaliści uważają, że wszyscy mamy podobne paranormalne talenty. — Może — odpowiedziała. — Ale u większości ludzi nie są rozwinięte aż do takiego stopnia jak u mnie. — Po prostu nie zdajemy sobie sprawy z naszych możliwości — stwierdził. — Jedynie parę osób znalazło sposób na wykorzystanie swojego spostrzegania pozazmysłowego. — Dlaczego więc ja znalazłam ten sposób? — Wszyscy najlepsi jasnowidze odnieśli obrażenia głowy na jakiś czas przed odkryciem tych zdolności psychicznych, czyż nie? — Peter Hurkos — odpowiedziała — i paru innych. Ale nie wszyscy. — A ty? — Czy doznałam obrażeń czaszki? Nie. — Owszem, doznałaś. Sączyła brandy. — Co za wspaniały smak. — Odniosłaś obrażenia w wieku sześciu lat. Wspominałaś o tym kilka razy, ale nigdy nie chciałaś rozwinąć tematu. — Teraz też nie chcę. — A powinnaś — oświadczył Cauvel. — Twoja niechęć do dyskusji to dowód, że... — Za dużo dziś mówisz. — Jej głos był twardy i donośny. — Płacę ci, żebyś słuchał. — W ogóle mi nie płacisz — powiedział łagodnie jak zwykle. — Mogłabym w tej chwili stąd wyjść. Zdjął okulary i zaczął je czyścić chusteczką. — Beze mnie — powiedziała ostro, poirytowana jego wystudiowanym spokojem — nie miałbyś materiałów do pisania tych artykułów, które czynią cię wielkim człowiekiem pomiędzy szaraczkami. — Artykuły nie są aż tak ważne. Jeśli chcesz wyjść, to wyjdź. Czy zrywamy naszą umowę? 55
Siadła głębiej w fotelu. — Przepraszam. Rzadko podnosiła głos. Krzyczeć na psychiatrę nie było w jej stylu. Zaczerwieniła się. — Nie musisz przepraszać — powiedział — ale czy nie widzisz, że to wydarzenie sprzed dwudziestu czterech lat może być przyczyną twojego problemu? Ono prawdopodobnie leży u podstaw twej bezsenności, okresowych depresji i napadów niepokoju. Zrobiło jej się słabo. Zamknęła oczy. — Chcesz, żebym o tym opowiedziała? — To byłby dobry pomysł. — Pomóż mi zacząć. — Miałaś sześć lat. — Sześć... — Twój ojciec miał wtedy pieniądze. — Dosyć dużo pieniędzy. — Mieszkaliście w niewielkiej posiadłości. — Dwadzieścia akrów — powiedziała. — Większość z tego zajmował ogród. Mieliśmy... mieliśmy... — Ogrodnika. — Ogrodnika — powtórzyła. Przestała się już rumienić. Jej policzki były zimne, a ręce lodowate. — Jak się nazywał? — Nie pamiętam. — Ależ oczywiście, że pamiętasz. — Berton Mitchell. — Lubiłaś go? — Początkowo tak. — Mówiłaś kiedyś, że się z tobą drażnił. — Żartobliwie. I wymyślił dla mnie przezwisko. — Jak cię nazywał? — Przekornisia. Jakby to było moje prawdziwe imię. — Czy byłaś przekorna? — Wcale nie. Drażnił się ze mną. Wziął to z wierszyka dla dzieci: „Marysia. Marysia, mała przekornisia...” — Kiedy przestałaś lubić Bertona Mitchella? Chciała znaleźć się w domu z Maksem. Prawie czuła na sobie jego ramiona. — Kiedy przestałaś go lubić, Mary? — Tego dnia w sierpniu. 56
— Co się stało? — Przecież wiesz. — Tak, wiem. — No więc? — Nigdy nie zajdziemy dalej, jeśli za każdym razem nie zaczniemy od początku. — Nie chcę posuwać się dalej. Ale on był nieugięty. — Co się stało tego sierpniowego dnia, kiedy miałaś sześć lat? — Czy dostałeś ostatnio jakieś nowe pieski? — Co zrobił tego sierpniowego dnia Berton Mitchell? — Usiłował mnie zgwałcić. Szósta rano. Wczesna zimowa noc. Powietrze było zimne i świeże. Zostawił samochód przy barze kawowym i ruszył poboczem szosy na północ. W jednej kieszeni miał nóż, w drugiej rewolwer. Trzymał ręce na jednym i drugim. Jego buty chrzęściły na żużlu. Powiew z przejeżdżających samochodów uderzał w niego, burzył mu włosy i plątał płaszcz wokół nóg. Salon piękności „Hair Today” mieścił się w małym wolno stojącym budynku na Main Street, na północ od granic miasta Santa Ana. Dom z imitacją słomianego dachu, okutymi ramami okiennymi i belkową fasadą przypominałby angielską wiejską chatę, gdyby nie stojące przed nim latarnie i różowo-zielona farba tynku. Budynek służył celom czysto komercyjnym. Punkty usługowe, restauracje szybkiej obsługi, biura pośrednictwa mieszkaniowego, filie małych firm umiejscowione wśród neonów, palm i żywopłotów wykwitły niczym brzydkie kwiaty w pachnącym pieniędzmi powietrzu okręgu Orange. Na południe od „Hair Today” mieścił się salon sprzedaży importowanych samochodów. Rzędy eleganckich pojazdów skrytych w mroku nocy. Jedynie szyby okienne i chromowe okucia lśniły złowieszczo w świetle lamp sodowych. Na północ, za salonem piękności, znajdowało się kino, a za nim centrum handlowe. Na parkingu przed „Hair Today” stał brudny biały cadillac i lśniący triumph. Przeszedł przez parking, klucząc między samochodami, otworzył drzwi salonu i wszedł do środka. Wąski pokój frontowy służył jako poczekalnia, w której kobiety spędzały czas między zabiegami. Pluszowy dywan był fioletowy, krzesła jaskrawożółte, a zasłony białe. Stały tu stoliki, popielniczki i leżały sterty magazynów, ale o tej późnej porze nie czekał żaden klient. W głębi pomieszczenia znajdowała się fioletowo-biała lada. Za stojącą na niej kasą siedziała tleniona blondynka. Przesłonięte kotarą przejście za kobietą wiodło do części roboczej salonu. Dobiegający zza kotary szum ręcznej suszarki brzmiał niczym bzyczenie rozsierdzonych pszczół. 57
— Już nieczynne — powiedziała tleniona blondynka. Podszedł do lady. — Szuka pan kogoś? — zapytała. Wyciągnął rewolwer z kieszeni. Z przyjemnością trzymał go w dłoni. Czuł się, jakby wymierzał sprawiedliwość. Spojrzała na rewolwer, potem na mężczyznę. Oblizała usta. — Czego pan chce? Nie odpowiedział. — Proszę poczekać — poprosiła. Pociągnął za spust. Odgłos wystrzału został nieco stłumiony przez głośną suszarkę. Spadła ze stołka i już nie wstała. Suszarka ucichła. — Tina?! — zawołał ktoś z sąsiedniego pomieszczenia. Mężczyzna minął martwą kobietę, rozsunął zasłony i wszedł do środka. Trzy z czterech krzeseł salonu były puste. Ostatnia dzisiaj klientka siedziała na czwartym krześle. Była młoda i ładna. Miała niezwykle gładką cerę i proste włosy, teraz mokre. Fryzjer był krzepkim łysym mężczyzną ze sterczącymi czarnymi wąsami. Miał na sobie fioletową koszulkę służbową z wyszytym żółtą nitką imieniem na górnej kieszonce: Kyle. Kobieta wzięła głęboki oddech, ale nie odważyła się krzyknąć. — Kim pan jest? — zapytał Kyle. Mężczyzna strzelił do niego dwukrotnie. — Ojca nie było tego dnia w domu — powiedziała Mary. — A matka? — Siedziała w domu. Jak zwykle pijana. — A twój brat? — Alan był w swoim pokoju, konstruował model samolotu. — Ogrodnik, Berton Mitchell? — Jego żona i syn wyjechali na tydzień. Mitchell... zabrał mnie do siebie, zwabił mnie tam. — Gdzie? — Do małego domku z zielonym dachem na odległym krańcu posiadłości. Często opowiadał mi, że z jego rodziną mieszkają elfy. Wzbudzająca grozę moc zaczęła napierać na nią ze wszystkich stron. Czuła się, jakby obejmowały ją skórzaste skrzydła, muskularne skrzydła wysysające z niej ciepło i życie. — Mów dalej — poprosił Cauvel. Ciepło uciekało z niej nieubłaganie, opadało niczym słupek rtęci w termometrze. Była jak zimna pusta szklanka, krucha i łamliwa. 58
— Nalejesz mi jeszcze brandy? — Kiedy skończysz opowiadać — powiedział Cauvel. — Potrzebuję pomocy. — Ja jestem tutaj, żeby ci pomóc, Mary. — Jeśli to opowiem, skrzywdzi mnie. — Kto? Mitchell? Wiesz, że to niemożliwe. On nie żyje. Udowodniono mu napastowanie seksualne dzieci, gwałt z zamiarem zabójstwa. Powiesił się w celi. Jesteś tu tylko ze mną i nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić. — Byłam z nim sam na sam. — Mówisz tak cicho, że nie słyszę. — Byłam z nim sam na sam — powtórzyła. — On... dotykał... mnie... obnażał się. — Bałaś się? — Tak. Napięcie rosło, stawało się nie do wytrzymania. Cauvel nie odzywał się. — Bałam się, bo chciał, żebym... robiła te rzeczy. — Jakie rzeczy? Powietrze cuchnęło. Znajdowała się w pokoju sama z lekarzem, niemniej jednak miała wrażenie, że jakiś stwór przyłożył usta do jej ust i tchnął nieświeżym oddechem do jej płuc. — Potrzebuję brandy — powiedziała. — Potrzebujesz wyrzucić z siebie to wszystko, przypomnieć sobie każdy szczegół, w końcu to ujawnić. Do jakich rzeczy chciał cię zmusić? — Pomóż mi. Musisz mnie poprowadzić. — Chciał mieć z tobą stosunek, czy tak? — Nie jestem pewna. Zdrętwiały jej ręce. Czuła ucisk powrozu. Ale nie było żadnego powrozu. — Stosunek oralny? — zapytał Cauvel. — Nie tylko. Jej kostki były obolałe. Czuła na nich ucisk powrozu, który nie istniał. Poruszyła stopami ciężkimi jak ołów. — Czego jeszcze chciał od ciebie? — nalegał Cauvel. — Nie pamiętam. — Przypomnisz sobie, jeśli zechcesz. — Nie. Naprawdę nie mogę sobie przypomnieć. Nie mogę. — Czego jeszcze chciał od ciebie? Uścisk wyimaginowanych skrzydeł był tak wielki, że oddychała z trudnością. Słyszała, jak smagają powietrze. Szu-szu-szu... Wstała i odeszła od krzesła. Skrzydła podtrzymywały ją. 59
— Czego jeszcze chciał od ciebie? — zapytał Cauvel. — Czegoś ohydnego, nie do opisania. — Jakiś rodzaj aktu seksualnego? Szu-szu-szu... — Nie tylko seksu. Czegoś więcej — powiedziała. — Co to było? — Okropne. Obrzydliwe. — Dlaczego? — Obserwowały mnie oczy. — Mitchella? — Nie. — Więc czyje? — Nie pamiętam. — Pamiętasz. Szu-szu-szu... — Skrzydła — powiedziała. — Straszydła? Znów mówisz zbyt cicho. — Skrzydła — powtórzyła. — Skrzydła. — Nie rozumiem. Cała się trzęsła. Bała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. Wróciła na fotel. — Skrzydła. Słyszę, jak biją. Czuję je. — A więc Mitchell trzymał w domu ptaka? — Nie wiem. — Może papugę? — Nie potrafię powiedzieć. — Spróbuj sobie przypomnieć, Mary. Nie pozwól myśli zniknąć. Nigdy przedtem nie wspominałaś skrzydeł. To ważne. — Były wszędzie. — Skrzydła? — Na całym ciele. Małe skrzydła. — Pomyśl. Co ci zrobił? Milczała przez chwilę. Napięcie zaczęło maleć. Dźwięk skrzydeł słabł. — Mary? — To wszystko. Nie potrafię sobie przypomnieć nic więcej — powiedziała w końcu. — Jest sposób na odblokowanie tych wspomnień — oznajmił. — Hipnoza — powiedziała. — To zdaje egzamin. — Boję się pamiętać. 60
— Powinnaś raczej bać się, że zapomnisz. — Jeśli sobie przypomnę, umrę. — To idiotyczne, wiesz o tym. Odgarnęła włosy z czoła. Zmusiła się do uśmiechu, żeby zadowolić lekarza. — Teraz nie słyszę już skrzydeł. Nie czuję ich. Nie musimy o nich więcej rozmawiać. — Ależ musimy. — Nie będę rozmawiać o skrzydłach, do diabła! — Potrząsnęła gwałtownie głową. Była zdumiona i przestraszona tym wybuchem. — Przynajmniej nie dzisiaj. — No dobrze — powiedział Cauvel. — Zgoda. To brzmi inaczej niż poprzednie „nie musimy o tym rozmawiać”. — Znów zaczął czyścić okulary. — Wrócimy do tego, co pamiętasz. Berton Mitchell pobił cię. — Przypuszczam, że tak. — Znaleziono cię u niego? — W jego pokoju gościnnym. — I byłaś bardzo pobita? — Tak. — A później powiedziałaś, że on to zrobił. — Ale nie pamiętam, jak to się stało. Przypominam sobie ból, okropny ból. Ale tylko przez chwilę. — Mogłaś stracić przytomność po pierwszym uderzeniu. — Wszyscy tak twierdzili. Musiał mnie bić potem, jak zemdlałam. Nie mogłam mu się długo opierać. Byłam tylko małą dziewczynką. — Użył też noża? — Byłam cała pocięta. — Jak długo leżałaś w szpitalu? — Ponad dwa tygodnie. — Ile założono ci szwów na rany? — W sumie ponad sto. Salon fryzjerski pachniał szamponem, odżywką i wodą kolońską. Może także kobiecym potem. Na podłodze walały się włosy. Zawirowały wokół nich, gdy wszedł na nią i potem w nią. Nie zareagowała. Nie przyjęła go z pożądaniem ani nie walczyła. Leżała nieruchomo. Jej oczy były jak martwe. Nie wzbudziło to w nim nienawiści do niej. Ostatecznie nigdy nie oczekiwał od swych kobiet szczególnego podniecenia. Przez pierwsze parę miesięcy tolerował agre61
sję i zadowolenie z seksu u nowych kochanek. Potrafił być czuły na krótko, ale zawsze po paru miesiącach musiał zobaczyć w nich strach. To właśnie powodowało u niego orgazm. Im więcej się go bały, tym bardziej mu się podobały. Gdy leżał na niej, słyszał, jak serce kobiety łomocze z przerażenia. To go podnieciło i zaczął się w niej szybciej poruszać. — Mitchell kilkakrotnie ugodził cię w głowę — powiedział Cauvel. — Miałam czarno-niebieską twarz od ciosów. Ojciec nazywał mnie swą małą gałgankową laleczką. — Czy doznałaś wstrząsu mózgu? — Widzę, do czego zmierzasz — stwierdziła — ale nie. Żadnego wstrząsu. Absolutnie nic. — Kiedy zaczęły się twoje wizje? — Później, tego samego roku. — Parę minut temu pytałaś, dlaczego właśnie ty zostałaś jasnowidzem. No cóż, nie ma w tym naprawdę nic tajemniczego. Tak jak w przypadku Petera Hurkosa, twoje talenty psychiczne pojawiły się po poważnym uszkodzeniu mózgu. — Niezbyt poważnym. Przestał czyścić okulary, nałożył je na nos i wpatrywał się uważnie w Mary ogromnymi, powiększonymi przez szkła oczyma. — Czy to możliwe, żeby silny szok uruchomił w psychice zdolności tak, jak to bywa po fizycznych uszkodzeniach głowy? Wzruszyła ramionami. — Jeśli nie zdobyłaś swych właściwości w rezultacie wstrząsu fizycznego, może zdobyłaś je w wyniku wstrząsu psychicznego. Uważasz, że to możliwe? — Owszem — odpowiedziała. — Tak czy inaczej — powiedział wyciągając w jej stronę kościsty palec i stukając nim w powietrzu jak w dzielące ich okno — tak czy inaczej twoje jasnowidzenie ma prawdopodobnie związek z Bertonem Mitchellem, z tym, co ci zrobił, a czego nie możesz sobie przypomnieć. — Może. — I twoja bezsenność ma związek z Bertonem Mitchellem i okresowe depresje. To, co ci zrobił, jest przyczyną ataków niepokoju. Mówię ci, Mary, im prędzej stawisz temu czoło, tym lepiej. Jeśli pozwolisz mi na użycie hipnozy, abym mógł pomóc ci powrócić do przeszłości i poprowadzić przez wspomnienia, nigdy więcej nie będziesz potrzebowała mojej pomocy. — Zawsze będę potrzebowała twojej pomocy.
62
Jęknął. Jego smagłą twarz przecięły zmarszczki niczym cięcia brzytwy. Ambitny portrecista nie miałby nic przeciwko temu, aby uchwycić go w tym momencie, gdyż wyglądał zarazem dziko, uczciwie i rzetelnie. To właśnie ten wyraz twarzy przyciągnął do niego Mary trzy lata temu, na przyjęciu, a jego delikatność i ojcowskie obejście zachęciło ją do szukania pomocy właśnie u niego, gdy uzależniła się całkowicie od tabletek nasennych. — Gdybyś zawsze potrzebowała mojej pomocy — powiedział — znaczyłoby to, że wcale ci nie pomagam. Jako psychiatra muszę sprawić, abyś odnalazła w sobie siłę, jakiej potrzebujesz. Podeszła do barku i sięgnęła po butelkę brandy. — Powiedziałeś, że mogę wypić następną szklaneczkę, jeśli ci to opowiem. — Nigdy nie łamię danej obietnicy — dołączył do niej przy barze. — Dzień dobiega końca. I ja się napiję. — Mylisz się, jeśli chodzi o Mitchella — powiedziała, nalewając brandy dla nich obojga. — W jakim sensie? — Nie wydaje mi się, że wszystkie problemy są z nim związane. Niektóre pojawiły się z dniem śmierci mojego ojca. — Słyszałem już tę twoją teorię. — Znajdowałam się z nim w samochodzie, kiedy zginął. Siedziałam z tyłu, on prowadził. Widziałam, jak umiera. Jego krew trysnęła na mnie. Miałam zaledwie dziewięć lat. A okres po jego śmierci też nie był łatwy. W ciągu trzech lat matka straciła wszystkie pieniądze, jakie zostawił nam ojciec. Pomiędzy moimi dziewiątymi a dwunastymi urodzinami z bogaczy staliśmy się biedakami. Wydaje mi się, że to pozostawiło jakieś urazy. Co ty na to? — Owszem — odpowiedział. Wziął kieliszek brandy. — Ale nie było powodem najgorszych. — Skąd wiesz? — Jesteś w stanie o tym rozmawiać. — Co z tego? — Ale nie potrafisz mówić o tym, co ci się zdarzyło z Bertonem Mitchellem. Kiedy skończył z kobietą, wstał, podciągnął spodnie i zapiął rozporek. Nie ściągnął przedtem nawet płaszcza. Cofnął się o krok i spojrzał na nią. Nie skorzystała z okazji, by się przysłonić. Spódnicę miała podciągniętą do bioder. Z rozpiętej bluzki wyłaniała się pulchna pierś. Ręce zacisnęła w pięści. Paznokcie wbiła w dłonie aż do krwi. Sterroryzowana, zredukowana do przerażonego zwierzątka, stanowiła ideał jego kobiety. 63
Wyciągnął nóż z kieszeni płaszcza. Spodziewał się, że zacznie krzyczeć i czołgać się, ale gdy podszedł, by ją zabić, leżała, jakby już nie żyła. Była teraz ponad strachem, nie czuła niczego. Ukląkł obok kobiety, przyłożył koniec ostrza do jej szyi. Nie mrugnęła nawet okiem, chociaż nóż zagłębił się w skórę. Podniósł nóż wysoko ponad jej piersiami, aby mogła go dostrzec. Nie zareagowała. Był rozczarowany. W sprzyjających okolicznościach wolał zabijać powoli. Potrzebował przerażonej żywej ofiary, aby gra dostarczyła mu silnych emocji. Wściekły, że popsuła tę chwilę, opuścił ostrze. Mary Bergen żachnęła się. Ostrze noża przecina skórę, rozrywa mięśnie, otwiera żyły, dociera do ciemnego miejsca, w którym gromadzi się ból... Osunęła się w kąt między ścianą i antycznym dębowym barkiem. Przewróciła nie napoczętą butelkę szkockiej whisky, ale nie zdała sobie sprawy z tego. — Co się stało? — spytał Cauvel. — To boli. Dotknął jej ramienia. — Źle się czujesz? Mogę ci pomóc? — Nie. To wizja. Czuję ją. Znowu nóż, wbity głęboko... Położyła ręce na brzuchu, próbując powstrzymać napierający ból. — Nie zemdleję tym razem! Nie zemdleję! — Wizja czego? — zapytał zaniepokojony Cauvel. — Salonu piękności. Tego samego, który widziałam parę godzin temu. Z tym, że to dzieje się teraz. Rzeź. Boże wszechmogący... dzieje się gdzieś, właśnie w tej chwili — zakryła twarz rękoma, ale obrazy nie znikły. — O, Boże. Dobry Boże. Pomóż mi! — Co widzisz? — Martwego mężczyznę na podłodze. — Na podłodze salonu piękności? — Jest łysy... wąsy... fioletowa koszula. — A co czujesz? Nóż... Pot ją oblał. Płakała. — Mary? Mary? — Czuję... że kobieta... została zasztyletowana. — Jaka kobieta? Gdzie ona jest? — Nie wolno mi stracić przytomności. 64
Zachwiała się, a on chwycił ją za ramiona. Widziała, jak nóż znów pogrąża się w ciało, ale tym razem nie czuła bólu. Kobieta z wizji była martwa, nie dzieliła więc z nią dłużej bólu. — Muszę zobaczyć jego twarz, poznać jego imię — powiedziała. Zabójca podnosi się znad ciała, stoi w pelerynie, nie, w długim płaszczu, w palcie... — Nie mogę stracić kontaktu. Nie wolno mi zaprzepaścić wizji. Muszę ją utrzymać, dowiedzieć się, gdzie on jest, kim on jest, czym on jest, powstrzymać go od tych okropnych rzeczy. Zabójca stoi z rzeźnickim nożem w jednej ręce, stoi w cieniu, jego twarz jest niewidoczna w ciemności, ale teraz obraca się, bardzo wolno i rozmyślnie, odwraca się, by mogła zobaczyć jego twarz, rozgląda się, jakby czegoś szukał... — Wie, że z nim jestem — powiedziała. — Kto taki? — Wie, że go obserwuję. Nie miała pojęcia, jak to możliwe. A jednak zabójca wiedział o niej. Była tego pewna i bała się. Nagle kilka szklanych psów zsunęło się z półek, przeleciało przez pokój i uderzyło z wielką siłą w ścianę za Mary. Cauvel obejrzał się, żeby sprawdzić, kto nimi rzucił. — Co, u diabła?! Dwanaście szklanych psów poderwało się z najwyższej półki, jakby nagle ożyły i jakby wyrosły im skrzydła. Pomknęły na środek pokoju lśniąc jak kawałki roztrzaskanego pryzmatu. Odbijały się od sufitu, zderzały ze sobą pobrzękując melodyjnie. Potem ruszyły w stronę Mary. Zasłoniła twarz podniesionymi rękoma. Miniaturki uderzyły w nią mocniej, niż się spodziewała. Żądliły jak pszczoły. — Powstrzymaj je! — krzyknęła nie bardzo wiedząc, do kogo się zwraca. Diabelski pies ze sterczącymi rogami ugodził lekarza między oczy, aż popłynęła krew. Cauvel odwrócił się od półek i ruszył ku Mary, starając się zasłonić ją swym ciałem. Następne dziesięć czy piętnaście psów przeleciało przez pokój. Dwa z nich rozbiły witrażową szybkę w barku. Inne roztrzaskiwały się na ścianach dookoła Mary, obsypując jej włosy kawałkami kolorowego szkła. — To chce mnie zabić! — Starała się opanować histerię, ale na próżno. Cauvel wcisnął ją w kąt. Kolejna sfora szklanych psów przeleciała ze świstem przez pokój, spadła na biurko i rozrzuciła plik papierów. Figurki uderzały klekotem w weneckie żaluzje, nie uszkodzone uniosły się ponownie, zawirowały w szaleńczym pędzie po całym pokoju, potem 65
zwaliły się na plecy i ramiona Cauvela i obsypały schyloną głowę Mary deszczem szklanych odłamków. Do walki ruszył jeszcze jeden szwadron psów. Zatańczył w powietrzu, zaroił się złowieszczo, zatrzepotał nad Mary, odleciał, by powrócić z większą siłą, uderzył w kobietę z niezwykłym impetem, użądlił, posiniaczył i obsiadł ją niczym szarańcza. Makabra skończyła się tak niespodziewanie, jak się zaczęła. Prawie sto szklanych miniaturek pozostało nie drgnąwszy nawet na półkach. Mary i Cauvel stali skuleni nie ufając, czekając na kolejny atak. Zaległa cisza. W końcu lekarz puścił Mary i cofnął się o krok. Nie była w stanie zapanować nad sobą. Drżała od stóp do głów. — Nic ci nie jest? — zapytał, nie zwracając uwagi na krew na własnej twarzy. — Nie było mi dane go zobaczyć — powiedziała. Cauvel nie zrozumiał. Przyglądał się Mary, oszołomiony. — Jego twarz — wyjaśniła. — Nie było mi dane jej zobaczyć. — O czym ty mówisz? — Kiedy usiłowałam dojrzeć twarz zabójcy z wizji — powiedziała — coś mi przeszkodziło. Co mi przeszkodziło? Cauvel przyglądał się odłamkom szkła rozrzuconego dookoła. Zaczął otrzepywać szklane kawałki z ramion i rękawów marynarki. — Czy to przez ciebie? Czy sprawiłaś, że psy zaczęły latać? — Ja? — A któż inny? — Och, nie. W jaki sposób? — Ktoś to zrobił. — Coś. Przyjrzał się jej uważnie. — To był... duch — powiedziała. — Nie wierzę w życie po śmierci. — Ja też nie byłam o tym przekonana. Aż do teraz. — A więc tu straszy? — A cóż by innego? — Różne rzeczy się zdarzają — spojrzał na nią z troską. — Nie jestem szalona. — A czy to powiedziałem? — Widzieliśmy w akcji złośliwego ducha, poltergeista. — Nie wierzę w duchy.
66
— Ja wierzę. Widziałam wcześniej, co robią. Nigdy nie byłam pewna, czy to zbłąkane dusze, czy nie. Ale teraz już wiem. — Mary... — Poltergeist. Przybył, aby mi nie pozwolić popatrzeć na twarz zabójcy. Nagle półki za nimi zadrżały i runęły z łoskotem na ziemię.
9 Maksa nie było w domu. Bez niego Mary czuła się tu jak w mauzoleum. Odgłos kroków na drewnianej posadzce rozchodził się głośniej niż zazwyczaj, pobrzmiewał złowieszczym echem. — Dzwonił niedawno — powiedziała Anna Churchill, wycierając ręce w fartuch. — Prosił, żeby przesunąć obiad o pół godziny. — Dlaczego? — Powiedział, żeby pani przekazać, że nie wróci przed ósmą, ponieważ przed Gwiazdką sklepy Woolwortha są otwarte do późna. Wiedziała, że chciał ją rozbawić tą wiadomością, ale nie mogła się zdobyć nawet na uśmiech. Tylko jego obecność mogła ją podnieść na duchu. Nie chciała być sama. Gdy przechodziła przez salon w stronę mahoniowych schodów, widok ciężkich europejskich mebli przytłoczył ją. Mając ciągle w pamięci to, co zdarzyło się w gabinecie psychiatry, spodziewała się, że meble ożyją. Nie miałaby szansy przeżycia, gdyby krzesła, fotele i szai ruszyły na nią z morderczymi zamiarami. Meble nie drgnęły. W łazience na górze wyjęła z apteczki butelkę valium. W obecności Emmeta i Anny potrafiła trzymać nerwy na wodzy, ale teraz jej ręce trzęsły się tak bardzo, że zdjęcie zakrętki z buteleczki zajęło prawie minutę. Napełniła szklankę wodą i połknęła jedną kapsułkę. To chyba nie starczy. Czuła, że przydałaby się druga. Może trzecia. — Boże, nie — powiedziała i szybko zamknęła butelkę, zanim pokusa przyćmiła rozsądek. Gdy wychodziła z łazienki, pusta szklanka spadła za jej plecami na podłogę. Przestraszona odwróciła się. Była pewna, że nie postawiła jej na brzegu zlewu. Szklanka nie spadła: coś ją strąciło. — Maks, błagam, wróć do domu — powiedziała miękko. 68
Czekała na niego w jego ulubionym pokoju na piętrze, pełnym książek i broni. W gablotach na ścianie leżały fachowo zakonserwowane stare strzelby. Dzieła zebrane Hemingwaya, Stevensona, Poego, Shawa, Fitzgeralda, Dickensa. Para Coltów Derringer nr 3 z 1972 roku w wykładanym jedwabiem futerale z metalowymi okuciami. Powieści Johna D. MacDonalda, Clavella, Bellowa, Woolricha, Lefina, Vidala, literatura faktu: Gay Talese, Colin Wilson, Hellman, Toland, Shirer. Karabiny, strzelby, rewolwery, pistolety automatyczne. Raymond Chandler, Dashiell Hammett, Ross MacDonald, Mary McCarthy, James M. Cain, Jessamyn West. Broń i książki to dziwna kombinacja, pomyślała Mary. Ale były to ulubione rzeczy Maksa i znajdowały się blisko niej. Usiłowała zająć się czytaniem najnowszego bestsellera, który od tygodni zamierzała zacząć, ale nie mogła się skupić. Odłożyła książkę, podeszła do biurka Maksa i usiadła. Ze środkowej szuflady wyciągnęła długopis i notatnik. Przez chwilę wpatrywała się w pustą kartkę. W końcu zaczęła pisać: Strona 1. Pytania: Dlaczego miewam te wizje, chociaż nie usiłuję ich wywołać? Dlaczego ni stąd, ni zowąd dopada mnie ból, jaki czują ofiary z wizji? Dlaczego inni jasnowidze nigdy nie czuli swych wizji? Skąd zabójca z salonu piękności wiedział, że go obserwuję? Dlaczego poltergeist miałby próbować uniemożliwić mi zobaczenie twarzy zabójcy? Co to wszystko znaczy? Nawet gdy była dzieckiem i przeżywała większe i mniejsze załamania, czuła, że spisanie problemów pomagało. Kiedy znalazły się przed jej oczyma, streszczone w kilku słowach, bardziej konkretne na papierze niż w rzeczywistości, nie wyglądały już na nierozwiązywalne. Skończyła, przeczytała uważnie każde pytanie najpierw po cichu, potem na głos. Na następnej stronie notatnika napisała: Odpowiedzi. Myślała przez kilka minut. Nie znam żadnej odpowiedzi. — Do diabła! — powiedziała. Odrzuciła od siebie długopis na środek pokoju. — Mówi Harley Barnes. — Szeryfie Barnes, tu Mary Bergen. — Ach, dzień dobry. Jest pani nadal w naszym mieście? — Nie. Dzwonię z Bel Air. — Co mogę dla pani zrobić? 69
— Piszę artykuł o wydarzeniach z zeszłej nocy i mam parę pytań. Ten mężczyzna, którego ujęliśmy wczoraj... Jak miał na imię? — Nie może się tego pani dowiedzieć, używając talentu jasnowidzenia? — Obawiam się, że nie. Nie widzę wszystkiego, co chcę zobaczyć. — Nazywał się Richard Lingard. — Mieszkaniec waszego miasta czy spoza niego? — Urodzony i wychowany tutaj. Znałem jego rodziców. Był właścicielem apteki. — Ile miał lat? — Coś koło trzydziestki. — Jest... był żonaty? — Rozwiódł się dwa lata temu. Dzięki Bogu, nie miał dzieci. — Jest pan pewien...? — Pewien, że nie ma dzieci? Och, tak. Absolutnie. — Nie. Miałam na myśli... czy on... naprawdę nie żyje? — Czy nie żyje? Oczywiście, że nie żyje. Nie widziała go pani? — Po prostu pomyślałam... Czy był w jakiś sposób dziwny? — Dziwny? Pod jakim względem? — Czy sąsiedzi myśleli, że jest w nim coś niezwykłego? — Lubili go. Wszyscy go lubili. — Czy w jego domu znaleziono coś osobliwego? — Nie. Komu można zaufać, skoro Dick Lingard okazał się psychopatycznym zabójcą? — Nikomu. — Pani Bergen... — Barnes zawahał się. — Czy to pani zabrała nóż? — Jaki nóż? — Nóż Lingarda. — Nie możecie go znaleźć? — Zniknął z pola widzenia. — Zniknął? Czy to się często zdarza? — Mnie osobiście nigdy przedtem. — Nie mam tego noża. — Może wziął go pani brat? — Alan by tego nie zrobił. — A pani mąż? — Wiele razy współpracowaliśmy z policją, szeryfie. Wiemy wystarczająco dużo, aby nie robić pamiątek z dowodów rzeczowych. — Przeszukaliśmy dom pani Harrington bardzo dokładnie. Nie znaleźliśmy noża. — Może Lingard upuścił go na trawniku przed domem. 70
— Przejrzeliśmy trawnik bardzo dokładnie. — Mógł go upuścić do rynsztoka, kiedy zwalił się na pański samochód patrolowy. — Albo na chodnik. Nie szukaliśmy noża natychmiast, co powinniśmy byli zrobić, a stał tam duży tłum gapiów. Może ktoś go podniósł. Dowiemy się tego. Sądzę, że odnajdziemy zgubę. Na szczęście nie potrzebujemy noża do procesu. Śmierć rozwiązała ten problem. Nawet najbystrzejszy adwokat nie jest w stanie uwolnić Richarda Lingarda. O wpół do ósmej wszystkie rozgłośnie radiowe w Los Angeles podały wiadomość o pobiciu i zasztyletowaniu czterech młodych kobiet w ich mieszkaniu w Anaheim. Beverly Pulchaski. Susan Haven. Linda Proctor. Marie Sanzini. Mary nie kojarzyła nawet jednego nazwiska. Siadła skłopotana na brzegu krzesła. Przypomniała sobie sponiewieraną twarz czarnowłosej niebieskookiej kobiety z ubiegłonocnej wizji. Była pewna, że zna tę twarz. Ósma wieczór. Przywitała Maksa przy drzwiach wejściowych. Wziął żonę w objęcia, ledwie wszedł do środka i zamknął drzwi. Ubranie miał zimne od nocnego powietrza, ale ciepło jego ciała promieniowało przez materiał. — Sześć godzin zakupów — powiedziała — i żadnych paczek? — Zostawiłem rzeczy, aby je ładnie opakowano. Jutro je odbiorę. — Nie wiedziałam, że u Woolwortha można zlecić opakowanie prezentów — powiedziała z uśmiechem. Pocałował ją w policzek. — Tęskniłem za tobą. Przechyliła się do tyłu w jego ramionach. — Hej, a gdzie twój płaszcz? Zaziębisz się. — Kompletnie zabłocony — odpowiedział. — Zostawiłem go w pralni. — Jakim sposobem go zabłociłeś? — Złapałem gumę. — Mercedesy nie łapią gumy. — Nasz tak. W miejscu, gdzie zmieniałem koło, było pełno błota. Jakiś przejeżdżający samochód ochlapał mnie. — Czy spisałeś jego numery rejestracyjne? Jeśli tak, ja... — Niestety nie — odpowiedział Maks. — Kiedy już było po wszystkim, pomyślałem: „Gdybym zdobył numer tego skurwiela, Mary dowiedziałaby się, kim on jest i pokazałaby mu, gdzie raki zimują”. 71
— Nikt nie skrzywdzi mojego Maksa bezkarnie. — Skaleczyłem się też w palec, zmieniając koło — rzekł podnosząc prawą rękę. Mankiet koszuli przesiąkł krwią, a palec był owinięty zakrwawioną chusteczką. — Opona ma ostrą metalową krawędź. Złapała go za nadgarstek. — Ile krwi! Obejrzymy tę ranę. — To nic. — Cofnął dłoń, zanim odwinęła chusteczkę. — Przestała krwawić. — Może potrzebne jest szycie. — Potrzebny jest tylko ucisk, to wszystko. Skaleczenie jest głębokie, ale powierzchnia zbyt mała, by założyć szwy. A widok rany popsuje ci apetyt. — Pozwól mi zobaczyć. Jestem już dużą dziewczynką. Poza tym trzeba ją dobrze oczyścić i zabandażować. — Ja się tym zajmę — odpowiedział. — Ty siadaj do stołu. Dołączę za parę minut. — Sam nie dasz rady. — Oczywiście, że dam. Nie zawsze byłem żonaty. Żyłem samotnie przez całe lata. — Pocałował ją w czoło. — Nie róbmy przykrości pani Churchill. Jeśli nie zasiądziemy zaraz do stołu, utonie we łzach. Zdrową ręką popchnął Mary w kierunku jadalni. — Jeśli wykrwawisz się na śmierć — powiedziała — nigdy ci nie wybaczę. Śmiejąc się pośpieszył w kierunku schodów i przeskakując po dwa stopnie ruszył na piętro. Obiad bardzo Mary smakował. Był pożywny, ale nie ciężko strawny. Zjedli zupę cebulową, sałatkę, chateaubriand z sosem bearnaise i cukinię marynowaną w oleju i czosnku, a potem gotowaną. Przy kawie w bibliotece, spokojna po zażyciu drugiej tabletki valium tuż przed przybyciem Maksa, opowiedziała mu o swoim dniu. O Cauvelu, bolesnej wizji i poltergeistcie, który uniemożliwił jej poznanie twarzy i nazwiska zabójcy. Rozmawiali o radiowej informacji o czterech zamordowanych pielęgniarkach z Anaheim, którą Maks również słyszał. W końcu opowiedziała mu też o rozmowie z Harleyem Barnesem. — Przywiązujesz wielką wagę do zniknięcia noża — powiedział Maks. — Ale czy wyjaśnienie Barnesa nie jest wystarczająco wiarygodne? Mógł go zabrać ktoś z gapiów. — Mógł. Ale tego nie zrobił. — A więc kto go zabrał? Usiadła przy nim na sofie. Zrzuciła buty i podkurczyła nogi, szukając właściwych słów. Sytuacja była delikatna. Jeśli Maks nie uwierzy w to, co miała mu do powiedzenia, pomyśli, że jego żona jest co najmniej lekko stuknięta. — Te wizje są całkowicie różne od poprzednich — powiedziała w końcu. — Co zna72
czy, że zabójca, źródło psychicznych prądów, jest inny niż zbrodniarze, których ścigałam do tej pory. To nie jest zwyczajny człowiek. Usiłowałam znaleźć sensowne wyjaśnienie dla wypadków z zeszłej nocy, a po rozmowie z Barnesem znalazłam klucz. Tym kluczem jest brakujący nóż. Nie pojmujesz? Richard Lingard ma ten nóż. — Lingard. On nie żyje. Barnes go zastrzelił. Lingard mógł zabrać nóż tylko do trumny na cmentarzu. — Mógł go zabrać, dokądkolwiek chciał. Barnes zabił ciało Lingarda. Duch Lingarda wziął nóż. Maks osłupiał. — Nie wierzę w duchy. A nawet jeśli istnieje dusza, nie ma ona formy substancji, a przynajmniej nie takiej, jaką sobie wyobrażamy. Więc jak duch Lingarda, rzecz niematerialna, mógłby podnieść bardzo materialny nóż? — Duch człowieka nie jest materialny, ale posiada moc — powiedziała z naciskiem. — Dwa miesiące temu, kiedy pomagałeś mi w tej sprawie z Connecticut, widziałeś poltergeista w akcji. — Co z tego? — Cóż, poltergeist nie jest substancją, a jednak przesuwa ciężkie przedmioty, prawda? — Tak. Ale nie wierzę, że poltergeist to duch zmarłej osoby — powiedział niechętnie. — A czym poza tym mógłby być? — Zanim odpowiedział, dodała: — Duch Lingarda zabrał nóż rzeźnicki. Wiem o tym. Wypił kawę trzema haustami. — Przypuśćmy, że to prawda. Gdzie jest teraz jego duch? — Zawładnął inną istotą żyjącą. — Co? — Kiedy ciało Lingarda umarło, jego dusza wślizgnęła się do kogoś innego. Maks wstał i podszedł do półek z książkami. Przyglądał się Mary oczyma, które studiowały, rozważały i oceniały. — Po każdym kolejnym spotkaniu z Cauvelem zbliżasz do odkrycia, co zrobił ci Berton Mitchell. — Więc myślisz, że ponieważ stoję w przededniu poznania przeszłości, mogę szukać ucieczki od prawdy, ucieczki w szaleństwo. — Czy możesz stawić czoło temu, co ci zrobił? — Żyłam z tym przez lata, nawet jeśli tłumiłam to w sobie. — Co innego żyć z tym, a co innego to zaakceptować. — Jeśli uważasz, że jestem kandydatką do pokoju bez klamek, to mnie nie znasz — powiedziała, unosząc się gniewem. 73
— Nie uważam. Ale opętanie przez demona? — Żadne demony. Mówię o czymś prostszym. O opanowaniu żywej osoby przez ducha kogoś zmarłego. Jego prawie brzydka kwadratowa twarz zmarszczyła się w wyrazie troski. Z rozłożonymi rękoma wyglądał jak zasmucony niedźwiedź. — I kto jest tą żywą osobą? — Mężczyzna, który zabił te pielęgniarki w Anaheim. Został opętany przez Lingarda i dlatego jego emanacja psychiczna tak różni się od innych. Maks wrócił na kanapę. — Nie mogę tego zaakceptować. — Co nie znaczy, że się mylę. — Ten poltergeist w gabinecie Cauvela... Myślisz... — To był Lingard — oświadczyła. — W tej teorii jedno się nie zgadza — powiedział. Podniosła brwi. — W jaki sposób duch Lingarda mógłby się znaleźć jednocześnie w dwóch miejscach? — zapytał. — Jak Lingard mógł opętać człowieka i zmusić go do morderstwa, a jednocześnie rozrzucać szklane psy w gabinecie Cauvela? — Nie wiem. Kto może wiedzieć, co potrafi duch? O dziesiątej Maks wszedł do sypialni. Wrócił właśnie z biblioteki, gdzie udał się wcześniej po powieść i dźwigał gruby tom księgi, lecz nie tej, po którą poszedł. — Rozmawiałem właśnie z doktorem Cauvelem — powiedział. Mary siedziała w łóżku. Włożyła zakładkę między kartki książki. — I co powiedział mój dobry doktor? — Myśli, że to ty jesteś poltergeistem. — Ja? — Mówi, że byłaś zestresowana... — Oboje byliśmy. — Zwłaszcza ty. — Czyżby? — Ponieważ przypomniałaś sobie o Bertonie Mitchellu. — Przypomniałam sobie o nim już wcześniej. — Ale tym razem więcej niż zazwyczaj. Cauvel twierdzi, że byłaś poddana wielkiemu psychicznemu stresowi i że to ty sprawiłaś, że szklane psy pofrunęły. Uśmiechnęła się. — Mężczyzna twojej postury wygląda trochę niepoważnie w piżamie. — Mary... 74
— Zwłaszcza w żółtej piżamie. Powinieneś nosić szlafrok. — Zmieniasz temat. — Podszedł do łóżka. — Co z tymi szklanymi psami? — Cauvel po prostu chce, żebym za nie zapłaciła — powiedziała niedbale. — Nic nie wspomniał o pieniądzach. — Ale o to mu chodziło. — To nie w jego stylu — stwierdził Maks. — Zapłacę połowę wartości psów. — Mary, to niepotrzebne — powiedział zirytowany Maks. — Wiem — odpowiedziała lekko. — Ja ich nie potłukłam. — Nie o to chodzi. Chciałem powiedzieć, że Cauvel nie prosi o zapłatę. Usiłujesz zboczyć z tematu. — Dobrze, dobrze. Więc jak sprawiłam, że szklane psy pofrunęły? — Podświadomie. Cauvel mówi... — Psychiatrzy zawsze obwiniają podświadomość. — A kto może powiedzieć, że nie mają racji? — Są głupi. — Mary... — I ty jesteś głupi, że mu wierzysz. Nie chciała się kłócić, ale nie potrafiła nad sobą zapanować. Przestraszył ją kierunek, w jakim potoczyła się ta rozmowa, chociaż nie miała pojęcia dlaczego. Bała się tej niezrozumiałej wiedzy w sobie. Maks stał niczym kaznodzieja i trzymał książkę, jakby to była Biblia. — Wysłuchasz mnie? Potrząsnęła głową dając mu do zrozumienia, że jest irytujący. — Jeśli jestem odpowiedzialna za ożywienie tych jego figurek, trzeba mnie również winić za brzydką pogodę na wschodzie, za wojnę w Afryce, inflację, biedę i złe zbiory. — To sarkazm. — Sprowokowałeś go. Tabletka uspokajająca nie działała. Była spięta. Roztrzęsiona. Niczym płytkowodny, lekki jak puch zawilec drżący w łagodnych prądach poprzedzających sztorm, każdym nerwem wyczuwała niewidzialne siły zdolne ją zniszczyć. Nagle wydało jej się, że i Maks jej zagraża. To nie ma sensu, pomyślała. Maks nie zrobi mi nic złego. Stara się jak może pomóc mi odnaleźć prawdę, to wszystko. Oszołomiona, zmieszana, na krawędzi załamania, oparła się o poduszki. Maks otworzył księgę i zaczął czytać cichym, lecz zdecydowanym głosem: — Telekineza to zdolność przenoszenia przedmiotów lub powodowania zmian w przedmiotach za pomocą siły umysłu. Zjawisko to bywało najczęściej i najwiarygodniej odno75
towywane w przypadkach kryzysów lub silnych stanów stresowych. Na przykład samochody wprawiane w stan lewitacji przez ranne ofiary czy ruiny odrzucone przez umierających w zawalonych lub płonących budynkach. — Wiem, co to telekineza — powiedziała. Maks czytał dalej, nie zwracając uwagi na żonę. — Telekineza jest często brana niesłusznie za działalność poltergeistów, które są swawolnymi i często złośliwymi duchami. Istnienie poltergeistów jako istot astralnych jest sporne i z pewnością nie zostało udowodnione. Warto zaznaczyć, że w większości domów nawiedzonych przez poltergeisty mieszkał jakiś młody człowiek z problemami osobowości lub inna osoba w stanie ciężkiego nerwowego napięcia. Można z tego wysnuć wniosek, że zjawiska przypisywane poltergeistom są w rzeczywistości produktami podświadomej telekinezy. — To śmieszne — stwierdziła. — Dlaczego miałabym przenosić te psy w momencie, gdy byłam bliska spojrzenia w twarz zabójcy z wizji? — W gruncie rzeczy nie chciałaś zobaczyć jego twarzy, więc twoja podświadomość uruchomiła te figurki, aby przeszkodzić wizji. — To absurd! Chciałam go zobaczyć. Chcę powstrzymać tego mężczyznę, zanim znowu zabije. Twarde szare oczy Maksa przeszywały ją na wskroś. — Jesteś pewna, że chcesz go powstrzymać? — Co to za pytanie? Westchnął. — Wiesz, co myślę? Myślę, że dzięki swemu jasnowidzeniu wyczułaś, że ten psychopata zabije cię, jeśli będziesz go tropić. Widziałaś możliwą przyszłość i za wszelką cenę usiłujesz jej uniknąć. — Wcale nie — powiedziała zdziwiona. — Ból, jaki czułaś... — Był bólem ofiar, a nie przepowiednią mojej własnej śmierci. — Może nie przewidziałaś niebezpieczeństwa świadomie — powiedział Maks — ale podświadomie ujrzałaś się jako ofiarę, jeśli będziesz ciągnąć tę sprawę. To mogłoby wyjaśnić, dlaczego usiłujesz się zwieść poltergeistem i tą całą teorią o opętaniu. — Nie mam zamiaru umierać — powiedziała ostro. — I nie chowam się przed niczym. — Dlaczego boisz się nawet rzecz rozważyć? — Wcale się nie boję. — Myślę, że tak. — Nie jestem tchórzem. Ani kłamcą. — Mary, usiłuję ci pomóc. 76
— Więc uwierz mi! Popatrzył na nią badawczo. — Nie musisz krzyczeć. — Nigdy mnie nie słuchasz, dopóki nie krzyknę! — Mary, dlaczego chcesz się kłócić? Nie chcę, pomyślała. Powstrzymaj mnie. Przytul. — To ty zacząłeś — powiedziała. — Poprosiłem cię tylko, żebyś prócz tego całego opętania wzięła pod uwagę jeszcze inną możliwość. Jesteś przewrażliwiona. Wiem, pomyślała. Wiem, że jestem. I nie mam pojęcia dlaczego. Nie chcę cię zranić. Potrzebuję cię. Ale powiedziała tylko: — Słuchając cię można by pomyśleć, że nigdy w niczym nie miałam racji. Zawsze jestem przewrażliwiona, wprowadzona w błąd, czy też w zakłopotanie. Traktujesz mnie, jakbym była dzieckiem. — Za to ty traktujesz siebie z łaskawością. — Po prostu małe, głupiutkie dziecko... Przytul mnie, pocałuj, kochaj, myślała. Proszę, powstrzymaj mnie. Nie chcę się kłócić. Boję się. Ruszył w kierunku drzwi sypialni. — To niewłaściwa pora na rozmowę. Nie jesteś w nastroju do przyjmowania konstruktywnej krytyki. — Ponieważ zachowuję się jak dziecko? — Tak. — Czasami mnie cholernie wkurwiasz. Stanął i odwrócił się ku niej. — To jest dziecinne — powiedział spokojnie. — Dziecko, które usiłuje zaszokować dorosłego litanią brzydkich wyrazów. Otworzyła książkę na stronie oznaczonej zakładką i ignorując go, udawała, że czyta. Wolałaby raczej cierpieć ból, niż pokłócić się z Maksem, chociażby na chwilę. Kiedy się sprzeczali, co zdarzało się rzadko, czuła się przygnębiona. Dwie czy trzy godziny ciszy, które niezmiennie zalegały po kłótni, którą zazwyczaj zaczynała Mary, były nie do zniesienia. Resztę wieczora spędziła w łóżku z egzemplarzem Okultyzmu Colina Wilsona. Zaczynając kolejną stronę nie pamiętała, co było na poprzedniej. Maks tkwił po swej stronie łóżka, czytając powieść i paląc fajkę. Równie dobrze mógł być tysiące kilometrów stąd.
77
Wiadomości telewizyjne o jedenastej przekazały informację o rzezi w salonie piękności w Santa Ana. Pokazano ujęcia ze zbryzganego krwią zakładu i wywiad z przedstawicielami policji, którzy nie mieli nic do powiedzenia. — Widzisz? — wtrąciła Mary. — Miałam rację w przypadku pielęgniarek. Miałam rację w przypadku salonu piękności. I na miłość boską, mam też rację w przypadku Richarda Lingarda. W miarę jak mówiła, żałowała, że to mówi, a zwłaszcza że mówi tym tonem. Spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Odwróciła wzrok z powrotem na książkę. Nie miała zamiaru odnawiać sprzeczki. Wprost przeciwnie. Pragnęła, żeby się odezwał. Chciała usłyszeć jego głos. Chociaż często wszczynała kłótnie, nigdy nie potrafiła ich zakończyć. Nie była w stanie zrobić pierwszego kroku w stronę pojednania. Pozostawiała ten ruch mężczyznom. Wiedziała, że to nie w porządku, ale nie umiała się zmienić. Przypuszczała, że przyczyn takiej postawy należałoby upatrywać w gwałtownej śmierci ojca. Opuścił ją tak niespodziewanie, że do dziś czuła się niekiedy osamotniona. Przez całe dorosłe życie prześladowała ją myśl, iż mężczyzna odejdzie od niej, zanim będzie gotowa na zakończenie związku. I oczywiście, nigdy nie miała zamiaru skończyć ze swoim małżeństwem. Ale kiedy kłóciła się z Maksem, kiedy martwiła się, że ją porzuci, jego zmuszała do przyniesienia gałązki oliwnej. Mógł zdać ten test tylko wtedy, gdy rezygnował ze swej dumy i udowadniał w ten sposób, że ją kocha i że nigdy jej nie opuści tak jak ojciec. Śmierć ojca była ważniejsza niż to, co zrobił jej Berton Mitchell. Dlaczego doktor Cauvel tego nie rozumie? W ciemności sypialni, kiedy stało się oczywiste, że żadne z nich nie zaśnie, Maks dotknął jej. Te dłonie działały na nią jak na dobry kryształ wibrujące uderzenie srebrnego widelca. Zadrżała nie panując nad sobą, potem wybuchnęła szlochem. Nie odzywał się. Słowa nie miały znaczenia. Przytulał ją przez parę minut, potem zaczął głaskać. Przesunął rękę po jedwabnej piżamie, po biodrze i pośladkach. Powolny, ciepły ruch dłoni. Później rozpiął dwa guziki bluzy, jego dłoń odnalazła jej gorące piersi, palce przez moment błądziły po sutkach. Przycisnęła otwarte usta do twardych mięśni jego karku. Spragnione wargi wyczuły silny puls. Rozebrał ją, potem siebie. Bandaż na jego dłoni musnął jej nagie udo. — Twój palec — powiedziała. — Nic mu nie będzie. — Rana może się otworzyć — powiedziała. — Może zacząć krwawić. — Ciiii.
78
Nie był w nastroju do cierpliwości, a chociaż Mary nie powiedziała ani słowa, wyczuł, że i ona była bardzo podniecona. Podniósł się nad nią w ciemności jakby podrywając do lotu, potem na nią opadł. Chociaż nie spodziewała się niczego więcej, jak tylko jego kojącej bliskości, orgazm przyszedł w ciągu minuty. Łagodny. Delikatna fala rozkoszy. Zanim jednak skończył się w niej poruszać, krzyczała z rozkoszy, szczytując po raz drugi. Przez chwilę leżała u jego boku, trzymając go za rękę. — Nigdy mnie nie opuszczaj. Zostań ze mną, dopóki żyję — powiedziała w końcu. — Dopóki żyjesz — przyrzekł Maks. W środę o piątej trzydzieści rano, w środku koszmarnej sennej wizji o kolejnej zbrodni zabójcy, Mary wyrwał ze snu odgłos wystrzału. Pojedynczy ogłuszający strzał gdzieś w pobliżu. W chwili gdy łoskot odbijał się od ścian sypialni, siadła, odrzuciła kołdrę i spuściła nogi z łóżka. — Maks! Co się stało? Maks! Maks zapalił lampkę obok niej i wyskoczył spod kołdry. Stał marszcząc brwi i mrugając. Nagły blask zakłuł ją w oczy. Ale nawet przez zmrużone powieki widziała, że w pokoju nie było żadnego intruza. Maks sięgnął po naładowany rewolwer, który trzymał w szafce nocnej. Nie było go na miejscu. — Gdzie jest pistolet? — zapytał. — Nie ruszałam go — odpowiedziała. Po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do światła, zobaczyła pistolet. Unosił się w powietrzu w pobliżu łóżka, półtora metra nad podłogą, jakby zwisał na niewidocznych drutach. Lufa była wycelowana w Mary. Poltergeist. — Chryste! — krzyknął Maks. Chociaż żaden widzialny palec nie pociągnął za spust, rozległ się drugi strzał. Kula wryła się w podgłówek kilka cali od twarzy Mary. Ogarnęła ją panika. Ciężko dysząc i piszcząc przebiegła po pokoju przygarbiona jak kaleka. Pistolet przesunął się na lewo, celując w nią. Dopadła kąta, stanęła. Była w pułapce. Powinna była uciekać w przeciwnym kierunku, do łazienki, w której przynajmniej mogłaby się zamknąć. Trzeci strzał ugodził w podłogę przy jej stopach. Posypały się włókna dywanu i wióry drewna. — Maks!
79
Złapał pistolet, ale ten wyślizgnął się z dłoni, unosił i opadał, przechylał z boku na bok, kluczył i uchylał, zmuszał Maksa do niezręcznego baletu. Rozglądała się za jakimś schronieniem. Nie było nic takiego. Czwarty pocisk przeleciał nad jej głową, przebijając oszkloną i oprawioną w ramki akwarelę z zatoką Newport Beach. Maks złapał i mocno ścisnął pistolet. Lufa zaczęła obracać mu się w dłoniach, aż wycelowała w jego pierś. Oblewając się potem, przeklinał i usiłował wyrwać broń parze niewidocznych dłoni. O dziwo, po paru sekundach niewidzialny przeciwnik poddał się i Maks zatoczył się w tył ze zdobyczą. Stała pod ścianą zakrywając twarz rękoma. Nie mogła oderwać oczu od lufy. — Jesteś teraz bezpieczna — powiedział Maks. — Już po wszystkim. — Ruszył w jej stronę. — Na miłość boską, rozładuj to! — powiedziała, wskazując na rewolwer w jego dłoni. Zatrzymał się, spojrzał na broń i uwolnił magazynek z uścisku dłoni. — Wszystkie kule muszą zostać wyjęte — powiedziała. — Wątpię, czy to konieczne, jeśli... — Zrób to! Jego duże dłonie drżały, gdy wypróżniał magazynek. Położył wszystko na łóżku: pistolet, pusty magazynek i nie wykorzystaną amunicję. Przez minutę przyglądali się przedmiotom, czy któryś nie uniesie się z posłania. Nic nie drgnęło. — Co to było? — zapytał. — Poltergeist. — Cokolwiek to było... czy wciąż tu jest? Zamknęła oczy, usiłując się odprężyć i poczuć. — Nie. Odszedł — powiedziała w końcu.
ŚRODA, 23 GRUDNIA
10 Percy Osterman, szeryf okręgu Orange otworzył drzwi Maksowi i Mary i gestem ręki wskazał, aby weszli przed nim. Pokój był szary. Szary był tynk, szare płytki podłogowe, zasłony szare od kurzu. Przy jednej ścianie stał zestaw szarych metalowych półek magazynowych, w przeciwną wbudowano szuflady z oksydowanymi metalowymi przodami. Nieliczne sprzęty ze stali i szarego winylu dopełniały umeblowania. Klosze lamp sufitowych były szare, a rozproszone światło sprawiało, że całe wnętrze wyglądało jak niedoświetlona odbitka. Jedyne jasne punkty w pokoju stanowiły dobrze wyszorowane porcelanowe zlewy i pochyły stół do autopsji, wściekle biały, z wypolerowanym sprzętem z nierdzewnej stali. Szeryf był kanciastym mężczyzną o ostrych rysach. Wysoki prawie jak Maks, ważył o dwadzieścia kilo mniej i nie był tak muskularny. Miał wielkie kościste, prawie pozbawione mięśni ręce i palce jak szpony, a ramiona pochylone. Na szczupłej szyi wyraźnie odcinało się jabłko Adama. Miał rozbiegane, nerwowe oczy o niezwykłym odcieniu bladego bursztynu, pomarszczoną ogorzałą twarz. Osterman miał ponure spojrzenie i miły, uprzejmy uśmiech. Ale nie uśmiechał się, kiedy otwierał jedną z sześciu wielkich szuflad i zdjął pokrowiec z twarzy zwłok. Mary odsunęła się od Maksa i podeszła bliżej do nieboszczyka. — Kyle Nolan — powiedział Osterman — właściciel salonu piękności. Pracował tam jako fryzjer. Nolan był niski, krępy i mocno zbudowany. Łysy. Krzaczaste wąsy. Zgolić mu zarost, a wyglądałby jak ten aktor, Edward Asner, pomyślała Mary. Położyła rękę na szufladzie i czekała, aż napłyną wrażenia psychiczne. Nie rozumiała jak ani dlaczego, ale wiedziała, że jakiś czas po śmierci zmarli zatrzymywali w sobie wspomnienia, jaskrawe sceny z życia, a zwłaszcza z ostatnich minut przed zgonem. 82
Zazwyczaj kontakt z ofiarą morderstwa lub jej rzeczami osobistymi wywoływał strumień obrazów, czasami tak jasnych jak rzeczywistość, a czasami beznadziejnie mglistych i nic nie znaczących. Większość z nich dotyczyła momentu śmierci i osoby zabójcy. Tym razem jednak, po raz pierwszy w swej karierze, nie wyczuła absolutnie nic. Nawet bezkształtnego zarysu ruchu czy koloru. Dotknęła zimnej twarzy nieboszczyka. Nadal nic. Osterman zamknął szufladę i otworzył sąsiednią. — Tina Nolan. Żona Kyle’a — powiedział odginając pokrowiec. Tina była atrakcyjną kobietą o ostrych rysach. Miała kruche tlenione włosy, które zapewne wprawiały w zakłopotanie jej męża-fryzjera. Chociaż koroner zamknął jej oczy dawno temu, otworzyły się ponownie. Wpatrywała się w Mary, jakby usiłowała przekazać jakieś strasznie ważne wiadomości, ale w końcu nie dostarczyła ich więcej niż Kyle. Kobieta w trzeciej szufladzie miała dwadzieścia parę lat. Kiedyś była piękna. — Rochelle Drake — poinformował Percy Osterman. — Ostatnia klientka Nolana. — Rochelle Drake? — powtórzył Maks. Podszedł bliżej i zerknął do szuflady. — Czy nie znam tego nazwiska? — Poznaje ją pan? — zapytał szeryf Osterman. Maks potrząsnął głową. — Nie. Ale... Mary? Czy to nazwisko coś ci mówi? — Nie — odpowiedziała. — Kiedy przepowiedziałaś te zabójstwa, twierdziłaś, że znasz jedną z ofiar. — Myliłam się — powiedziała. — Ci ludzie to nieznajomi. — To dziwne — stwierdził Maks. — Przysiągłbym... cóż, nie wiem, co bym przysiągł... ale to nazwisko... Rochelle Drake... brzmi znajomo. Mary nie zwracała na niego uwagi, gdyż poczuła w powietrzu znajome prądy, pobudzenie mocy psychicznych. Ta kobieta miała dostarczyć tego, co powinny były zaoferować pozostałe ciała, ale nie zaoferowały. Mary otworzyła umysł na psychiczne emanacje i starając się wchłonąć jak najwięcej, położyła rękę na czole zmarłej kobiety. Szu-szu-szu! Skrzydła. Przerażona Mary cofnęła rękę z czoła, jakby ją ukąszono. Czuła skrzydła, skórzaste skrzydła, dźwięczące niczym membrany bębenków. To niemożliwe, pomyślała w zapamiętaniu. Skrzydła miały związek z Bertonem Mitchellem. Nie z tą zmarłą kobietą. Nie z mężczyzną, który ją zabił. Skrzydła miały związek z przeszłością, a nie teraźniejszością. Berton Mitchell nie mógł być w to zamieszany. Powiesił się w celi więziennej prawie dwadzieścia cztery lata temu. 83
Lecz teraz czuła nie tylko obecność skrzydeł, ale zapach. Zapach skrzydeł i jakichś stworzeń: zatęchły, spleśniały piżmowy odór, który doprowadzał ją do mdłości. A jeśli mężczyzna, który zamordował Rochelle Drake i innych, nie był opętany przez ducha Richarda Lingarda? A jeśli opętała go dusza innego psychopaty, duch Bertona Mitchella? Czy nie można wykluczyć, że Lingard został opętany przez Bertona Mitchella? A kiedy Barnes zastrzelił Lingarda, duch Mitchella mógł wcielić się w kogo innego. Być może nieświadomie weszła na ścieżkę dawnej klątwy. Być może spędzi resztę życia szukając Bertona Mitchella. Być może będzie zmuszona podążać za nim od jednego wcielenia do drugiego, aż w końcu zostanie przez niego zabita. Nie. To szaleństwo. Myśli, jakby była wariatką. — Co się stało? — zapytał Maks. Skrzydła ocierały się o jej twarz, szyję, ramiona, piersi i brzuch, muskały kostki, łydki i wewnętrzną stronę ud. Postanowiła nie poddawać się strachowi. Ale jednocześnie była prawie pewna, że jeśli nie przestanie myśleć o skrzydłach, te uniosą ją w wieczną ciemność. Idiotyczne wrażenie. Niemniej jednak odwróciła się od szuflady kostnicy. — Czy nawiązujesz jakiś kontakt? — zapytał Maks. — Już nie — skłamała. — Ale nawiązałaś? — Przez chwilę. — Co widziałaś? — chciał wiedzieć. — Nic ważnego. Tylko nic nie znaczący ruch. — Możesz to podchwycić? — zapytał. — Nie. Nie wolno jej iść dalej. Jeśli to zrobi, zobaczy, co kryje się za skrzydłami. A nigdy nie może zobaczyć, co się za nimi kryje. Osterman zamknął szufladę. Mary odetchnęła z ulgą. Szeryf Osterman poszedł z nimi w odległy kąt parkingu, gdzie zostawili samochód. Grudniowe niebo przypominało kolorem kostnicę: miało odcień szarości. Szybko płynące chmury odbijały się na błyszczącej karoserii mercedesa. Drżąc, Mary włożyła ręce do kieszeni płaszcza i skuliła ramiona przed wiatrem. — Słyszałem o pani wiele dobrego — powiedział Osterman z właściwą sobie powściągliwością. — Często myślałem o pracy z panią. Ucieszyłem się, gdy pani dziś zadzwoniła. Miałem nadzieję, że wpadnie pani na trop. — Ja również — odpowiedziała. — Przewidziała pani te zbrodnie, prawda? — Tak — potwierdziła. 84
— Te pielęgniarki z Anaheim również? — Zgadza się. — Ten sam zabójca? Jak pani myśli? — Tak — powiedziała. Osterman skinął głową. — My też tak uważamy. Mamy dowody. — Jakie dowody? — spytał Maks. — Kiedy zabił pielęgniarki — powiedział Osterman; jego słowa były ostre, prędkie — rozwalił parę rzeczy. Obiekty kultu religijnego. Dwa krucyfiksy. Figurkę Dziewicy Maryi. Jedną dziewczynę udusił nawet różańcem. Znaleźliśmy coś podobnego w tym salonie piękności. — Co? — zapytała Mary. — To dosyć ohydne. Może nie powinna pani tego słuchać. — Przyzwyczaiłam się do słuchania i oglądania ohydnych rzeczy. Przyglądał się jej przez chwilę. Jego bursztynowe oczy ściemniały. — Chyba ma pani rację. Oparł się o mercedesa. — Ta kobieta w salonie piękności. Rochelle Drake. Miała naszyjnik. Złoty krzyżyk. Zgwałcił ją, zamordował. Zerwał krzyż z szyi. Wsadził go... w nią. Mary zrobiło się niedobrze. Objęła samą siebie ramionami. — W takim razie to psychopata z odchyleniami religijnymi — stwierdził Maks. — Tak się wydaje — powiedział Osterman. Spojrzał na Mary i zapytał: — Więc dokąd jedziecie? — Na wybrzeże — odpowiedziała. — King’s Point — dodał Maks. — Czemu tam właśnie? Zawahała się i spojrzała na Maksa. — Tam zdarzą się kolejne morderstwa. Osterman nie wyglądał na zdziwionego. — Następna wizja, tak? — Dziś wcześnie rano — odpowiedziała. — Kiedy to się zdarzy? — Dziś w nocy — poinformowała. — W wigilię Bożego Narodzenia? — Tak. — Gdzieś w King’s Point? — W porcie — powiedziała. — Dosyć duży ten port. 85
— To się stanie w pobliżu sklepów i restauracji. — Ilu zabije? — spytał Osterman. — Nie jestem pewna. Było jej zimno, lecz nie z powodu wietrznego kalifornijskiego dnia; zimno w dołku, zimno w sercu. Miała na sobie stylowy, ale lekki kożuszek z North Beach Leather. Żałowała, że nie wybrała cieplejszego futra. — Może uda mi się go powstrzymać, zanim zabije kogoś jeszcze — powiedziała. — Czuje się pani odpowiedzialna za to powstrzymanie? — zapytał Osterman. — Nie zaznam spokoju umysłu, dopóki tego nie zrobię. — Nie chciałbym mieć takich zdolności jak pani. — Nigdy o nie nie prosiłam. Ulicą przetoczyła się ciężarówka. Osterman poczekał, aż hałas ucichnie. — King’s Point był kiedyś moim rejonem — rzekł. — Dwa lata temu zdecydowali się na własne siły policyjne. Teraz nie mogę tam wtykać nosa, dopóki nie poproszą. Albo dopóki sprawa, która zaczęła się tutaj, nie skończy się za ich progiem. — Chciałabym pracować z panem — powiedziała Mary. — Będzie pani pracować z bałwanem — oznajmił Osterman. — Słucham? — Szeryf policji w King’s Point. Nazywa się Patmore. John Patmore. Bałwan. Jeśli będzie robił trudności, niech mu pani powie, żeby do mnie zadzwonił. Szanuje mnie, ale mimo wszystko to bałwan. — Powołamy się na pana, jeśli to będzie konieczne — powiedziała Mary. — Ale nie jesteśmy tam całkowicie bez wpływów. Znamy właściciela King’s Point Press. Osterman uśmiechnął się. — Lou Pasternaka? — Zna go pan? — Diabelnie dobry dziennikarz. — Tak, to prawda. — No i niezły charakterek. — Trochę tak — zgodziła się. Szeryf podał rękę Mary, potem Maksowi. — Mam nadzieję, że tym razem zrobicie za mnie moją robotę. — Dziękujemy za pomoc — powiedział Maks. — Nie wahajcie się do mnie zwracać, gdy będziecie potrzebowali czegoś jeszcze. To dla mnie przyjemność. Gdy Mary wsiadała do mercedesa, powiew wiatru zaśpiewał na górze w przewodach wysokiego napięcia.
86
Dotarli do King’s Point o wpół do trzeciej po południu. Z ostatniego wzniesienia na szosie mogli podziwiać widok miasta wysoko nad zatoką. Niebo wisiało nisko. W stronę lądu sunęły gęste szare chmury. Nad oceanem unosiła się mgła, a bliżej brzegu groźne fale kipiały pod kilkoma odzianymi w kombinezony zwolennikami surfingu, opadały spienione na piasek i eksplodowały w niebo przy kamiennych falochronach po obu stronach wejścia do zatoki. Miasto leżało przy autostradzie Pacific Coast, na południe od Laguna Beach, w dalekiej od spalin strefie słońca i pieniędzy. Słońce skryło się dzisiaj, ale pieniądze były wszędzie widoczne. Domy na pokrytych zielenią zboczach kosztowały od siedemdziesięciu pięciu do pięciuset tysięcy dolarów. Prawie wszystkie miały elegancko przystrzyżone ozdobne ogrody i widok na ocean. Domy przy basenach portowych nie były tak drogie, jak te w Newport Beach, ale pośrednicy mieszkaniowi nie mieli czasu dla klientów zżymających się na wyjściową cenę ćwierć miliona dolarów. Na płaskim terenie między zatoką a pagórkami domy kosztowały mniej — były też dostępne apartamenty w większych budynkach — ale nawet ich cena przewyższała przeciętną. Przewodniki turystyczne stwierdzały, że King’s Point było „czarujące”, „niezwykłe” i „malownicze”, i przynajmniej raz mówiły prawdę. Trawniki promieniały soczystą zielenią, w licznych małych parkach rosły najprzeróżniejsze odmiany palm, oleandry, karłowate drzewka, krzewy magnolii, szeflery, draceny, drzewka oliwne i kwiaty sezonowe. Domy były zadbane, malowane co rok lub co dwa lata w ramach ochrony przed niosącym korozję morskim wiatrem. Od biznesmenów wymagano, aby nie instalowali jaskrawych neonów. Malowanie sklepów na kolory inne niż łagodne, naturalne barwy było zabronione prawnie. Mieszkańcy King’s Point myśleli chyba, że dzięki stosownym lokalnym rozporządzeniom będą w stanie odgrodzić się od wszystkich tych rzeczy, które czyniły resztę świata mniej pożądanym miejscem do życia. I rzeczywiście, w dużej mierze udało im się uchronić przed bezguściem, tandetą i krzykliwością. Ale nie mogą odciąć się od wszystkiego, pomyślała Mary. Zabójca przyszedł z zewnątrz. Teraz przebywa między nimi. Lokalnymi rozporządzeniami nie można powstrzymać śmierci. Od wiosny po wczesną jesień populacja King’s Point była o sześćdziesiąt procent wyższa niż zimą. Podczas miesięcy wakacyjnych miejsca w motelach rezerwowano na tygodnie z góry; restauracje, z wyjątkiem uznanych, podnosiły ceny, sklepy zatrudniały dodatkowych sprzedawców, a białe plaże roiły się od ludzi. Teraz, dwa dni przed Bożym Narodzeniem, miasto było ciche. Na ulicach panował bardzo mały ruch. Komenda Policji King’s Point mieściła się w jednopiętrowym ceglanym budynku z nieokreślonego okresu architektonicznego, budowli pozbawionej stylu, uroku, zwartości czy powagi. Wyglądała jak przerośnięta szopa magazynowa z oknami i płaskim 87
dachem. Nawet trzy ulice od portu, na płaskim terenie, komenda nie przynosiła chluby sąsiedztwu. Poczekalnia była przygnębiająco służbowa: brązowe płytki podłogi, błotnistozielone ściany, wypłowiały zielony sufit, ściśle użytkowe meble. Za pieniądze z podatków opłacono trzy biurka, sześć szafek z szufladami, maszyny do pisania IBM, kopiarkę, małą lodówkę, flagę Stanów Zjednoczonych, szklaną gablotę pełną pistoletów i rewolwerów, kącik dyspozytora z radiem oraz sekretarkę cywilną (panią Vidette Yancy, zgodnie z tabliczką na jej biurku), która miała około pięćdziesiątki, drobno skręcone białe włosy, bladą cerę, jaskrawoczerwoną szminkę i niezwykle obfity biust. — Chciałabym zobaczyć się z szeryfem Patmore’em — powiedziała Mary. Pani Yancy spędziła minutę poprawiając słowo, które wystukała na maszynie. — Z kim? — powiedziała w końcu. — Nie ma go. — Kiedy wróci? — Szeryf? Jutro rano. — Czy może nam pani dać jego adres domowy? — poprosił Maks, przechylając się przez kontuar oddzielający foyer od obszaru pracy. — Jego adres domowy? — powtórzyła pani Yancy. — Oczywiście. Mogę go państwu podać. Ale szeryfa nie ma w domu. — A gdzie jest? — zapytała niecierpliwie Mary. — Gdzie jest? No, jest w Santa Barbara. Nie wróci do jutra, do dziesiątej rano. Mary odwróciła się do Maksa. — Może powinniśmy porozmawiać z zastępcą. — Zastępca? — zdziwiła się pani Yancy. — Szeryfowi podlega pięciu oficerów. Oczywiście tylko dwaj pełnią teraz dyżur. — Jeśli ten facet jest taki, jak słyszeliśmy — powiedział Maks — nie ma sensu rozmawiać z podwładnymi. Trzeba się zwrócić bezpośrednio do niego. — Mamy coraz mniej czasu. — Mamy czas do jutra, do siódmej wieczorem, prawda? — spytał Maks. — Tak, jeśli moja wizja jest dokładna. — Więc jeśli zobaczymy się z Patmore’em jutro wczesnym ranem, czasu będzie dość. — Oficerowie dyżurni wyjechali teraz na patrol — poinformowała pani Yancy. — Chcecie państwo zgłosić przestępstwo? — Niezupełnie — powiedziała Mary. — Niezupełnie? No cóż, tu mam formularze. — Otworzyła szufladę biurka i zaczęła w niej grzebać. — Mogę spisać informację i poprosić oficera, by się z państwem skontaktował. — Nie trzeba — powiedział Maks. — Przyjdziemy jutro o dziesiątej. 88
W zatoce za portem cenną linię brzegową okupowały przedsiębiorstwa nastawione na komercję: kluby jachtowe, biura sprzedaży jachtów, doki, restauracje i sklepy. Każdy z tych ośrodków był tak czysty, atrakcyjny i dobrze utrzymany jak drogie domy po obu stronach kanału portowego. Restauracja i koktajlbar „Laughing Dolphin” wychodziła na port. Na wysokości drugiego piętra nad wodą rozpościerał się pomost pod gołym niebem. W czasie dobrej pogody goście mogli się przyjemnie upijać, podczas gdy słońce ogrzewało ich twarze. Tego popołudnia pomost był wyludniony. Maks i Mary mieli go wyłącznie dla siebie. Trzymając filiżankę kawy z brandy Mary opierała się o drewnianą barierkę. Z dala od rześkiej morskiej bryzy dzień wydawał się tylko chłodny, ale tu od oceanu wiał lodowaty wiatr, który smagał twarz Mary i zaróżowił jej policzki. Spojrzała na prawo i dostrzegła „Spanish Court”, hotel, w którym zarezerwowali pokój. Stał na północnym wzgórzu, wysoko ponad portem. Wyglądał majestatycznie, cały pokryty białym tynkiem, naturalnym drewnem i czerwonymi dachówkami. Trochę bliżej pływało sznurkiem osiem łódek, przemykając w tę i z powrotem po gładkiej ciemnobłękitnej powierzchni wody. Na tle kilkudziesięciostopowych żaglówek i jachtów motorowych małe łódeczki wyglądały ślicznie i zabawnie. Nawet dzisiaj, chociaż nie świeciło słońce, ich żagle były olśniewająco białe. Posuwały się z gracją przed siebie, uosobienie spokoju. — Przyjrzyj się łodziom, domom, całemu portowi — powiedział Maks. — Może zobaczysz coś, co wywoła wizję. — Nie wydaje mi się — odrzekła. — Została na zawsze wyrzucona z mojego umysłu, kiedy obudziłam się i zobaczyłam, że coś do mnie strzela. — Musisz spróbować. — Czyżby? — Czy nie po to chciałaś tu przyjechać? — Jeśli nie będę ścigać tego zabójcy — powiedziała — on mnie w końcu dopadnie. Wiatr zerwał się raptownie, zatrzepotał połami skórzanego płaszcza Mary o jej nogi i zakołatał za ich plecami do obramowanych metalem szyb restauracji. Wypiła łyk kawy. Wstążeczki pary musnęły jej twarz i rozwiały się w zimowym powietrzu. — Może przydałoby się, żebyś opowiedziała mi jeszcze raz, co ma się wydarzyć. Milczała, więc podpowiedział jej: — Jutro o siódmej wieczorem. Niedaleko miejsca, w którym jesteśmy teraz. — W obrębie kilku ulic — powiedziała. — Mówiłaś, że przyjdzie z nożem rzeźnickim. — Z nożem Lingarda. — W każdym razie z jakimś nożem. 89
— Lingarda — upierała się. — Mówiłaś, że zaatakuje dwie osoby. — Tak, dwie. — Zabije je? — Może jedną. — Ale drugiej nie? — Przynajmniej jedna przeżyje. Może obie. — Kim są ci ludzie? — Nie znam ich nazwisk — powiedziała. — Jak wyglądają? — Nie widziałam twarzy. — Młode kobiety, jak w Anaheim? — Naprawdę nie wiem. — A co ze strzelbą o dużym kalibrze? — Była w mojej wizji. — Ma nóż rzeźnicki i broń? — Ugodzi nożem te dwie osoby — powiedziała — a potem pójdzie ze strzelbą do miasta. Chce wszystkich wystrzelać. — Wszystkich? — Wielu ludzi. Ilu będzie mógł. Na odległym krańcu portu, nad oceanem szybowały mewy, unosząc się wysoko na wietrze, a ich białe skrzydła rysowały się dramatycznie na tle burzowego nieba. — Ile osób zastrzeli? — zapytał Maks. — Wizja skończyła się, zanim to zobaczyłam. — Którą wieżę wykorzysta? — Nie wiem. — Rozejrzyj się — poprosił Maks. — Przyjrzyj się każdej z nich. Spróbuj wyczuć, która to będzie. Po prawej stronie, trzysta metrów od załomu zatoki portowej i pięćset metrów od „Laughing Dolphin” stał kościół rzymskokatolicki Świętej Trójcy. Kiedyś zwiedziła jego wnętrze. Była to imponująca gotycka forteca ze spłowiałego granitu, z pięknymi mrocznymi witrażami. Wysoka dzwonnica miała otwarty taras otoczony niskim murkiem pod spiczastym dachem i była najwyższym punktem w obrębie dwóch ulic od portu. Skrzek mew rozproszył ją na chwilę. Nad formacją żaglówek, które prując w stronę lądu bawiły się w podążanie za prowadzącym, mewy zaczęły krzyczeć z podniecenia. Ich ostre głosy kojarzyły się z piskiem paznokci po tablicy. Usiłowała nie słuchać ptaków, skoncentrować się na kościele. Nic z tego. Żadnych obrazów. Żadnych wibracji psychicznych. Nawet najlżejszego przeczucia, że zabójca uderzy na King’s Point z dzwonnicy kościoła Świętej Trójcy. 90
Luterański kościół Świętego Łukasza znajdował się między Mary a kościołem Świętej Trójcy. Był oddalony od portu o sto metrów na północ. Budynek w hiszpańskim stylu miał masywne rzeźbione drzwi dębowe i wieżę prawie połowę niższą od tej z kościoła katolickiego. Żadnych wibracji od kościoła Świętego Łukasza. Jedynie upiorny wiatr i krzyki podekscytowanych mew. Na lewo od Mary wznosiła się odległa o niespełna dwieście metrów trzecia wieża, stojąca tuż przy wodzie. Był to czteropiętrowy pawilon, część „Kimball’s Games and Snacks”, w którym mieściły się salony gier rozrywkowych. Wiosną uzbrojeni w aparaty fotograficzne turyści wspinali się na szczyt i robili stamtąd zdjęcia portu. Teraz budynek był zamknięty, cichy i pusty. — Czy to będzie wieża „Kimball’s”? — zapytał Maks. — Nie wiem — odpowiedziała. — To może być każda z nich. — Musisz się bardziej postarać — powiedział. Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Nagle jakaś mewa zanurkowała z wściekłym piskiem w dół i przeleciała zaledwie parę centymetrów od ich twarzy. Mary odskoczyła i upuściła filiżankę z kawą. — Nic ci nie jest? — zapytał Maks. — Przestraszyłam się. To wszystko. — Uderzyła w ciebie? — Nie. — One nie nurkują tak blisko, chyba że wtargniesz na obszar, w którym mają gniazda. Ale tutaj dookoła nie ma miejsca, gdzie mogłyby wysiadywać jajka. Poza tym to nie ta pora roku. Dwanaście mew, które wleciały do portu parę minut temu, krążyło teraz nad ich głowami. Nie korzystały z prądów powietrznych, jak to mewy mają w zwyczaju. W ich locie nie było nic z gracji czy lenistwa. Przeciwnie, wirowały i trzepotały skrzydłami, wzbijały się w powietrze i nurkowały, miotały się w obrębie ściśle wyznaczonej strefy, jakby je ktoś torturował. O dziwo, nie zderzały się ze sobą. Krzycząc jedna na drugą, wykonywały w powietrzu nienaturalny, oszalały taniec. — Co je tak zdenerwowało? — zastanawiał się Maks. — Ja — stwierdziła. — Ty? Co zrobiłaś? Trzęsła się. — Usiłowałam użyć swojej zdolności jasnowidzenia, żeby zobaczyć, z której wieży zaatakuje zabójca. — I? — Mewy przyleciały, aby mi w tym przeszkodzić. 91
— Mary, to nie ma sensu. Tresowane mewy? — powiedział oszołomiony. — Nie tresowane. Opanowane. — Przez kogo opanowane? Kto je przysłał? Przyjrzała się ptakom. — Kto? — powtórzył. — Duch Lingarda? — Może — odpowiedziała. Dotknął jej ramienia. — Mary... — Do diabła, widziałeś poltergeista, który chciał mnie dopaść! — Cokolwiek powoduje zjawisko poltergeista, może podnosić i poruszać rzeczami, ale nie żyjącymi zwierzętami — tłumaczył uspokajającym i nawołującym do rozsądku tonem, który doprowadzał ją do szaleństwa. — Posłuchaj — powiedziała. — Nie wiesz wszystkiego. Nie wiesz... — Oderwała od niego wzrok i spojrzała w górę. — Co się stało? — zapytał. — Ptaki. Mewy nadal wirowały jak oszalałe w górę, ale ucichły. Całkowicie ucichły. — Dziwne — powiedział Maks. — Idę do środka — oznajmiła. Była już blisko dzielonych kamiennymi słupkami drzwi łączących pomost z barem koktajlowym na drugim piętrze, gdy jedna z mew ugodziła ją od tyłu między ramiona niczym młotkiem. Skrzydła zatrzepotały na jej karku. Uderzyły w tył głowy. Zagrzmiały w uszach. Skrzydła różniły się od tych, które kojarzyła z Bertonem Mitchellem. Tamte były skórzaste, błoniaste. Te były opierzone, co nie znaczyło wcale, że wydawały się mniej groźne. Pomyślała o złowieszczo ostrym, zakrzywionym dziobie ptaka, który mógł wykłuć jej oko, i wrzasnęła. Maks krzyczał coś, czego nie słyszała. Wyciągnęła rękę w stronę ptaka, ale uświadomiwszy sobie, że mógł pokaleczyć jej palce, cofnęła dłoń. Maks odtrącił od niej mewę. Ptak runął na pomost, chwilowo ogłuszony. Maks otworzył drzwi, wepchnął żonę do środka, wszedł za nią i zamknął drzwi. Barman widział atak i śpieszył w ich stronę zza kontuaru, wycierając dłonie w ręcznik. Ciężki rudowłosy mężczyzna przy barze okręcił się na stołku, żeby zobaczyć, co się stało. W jednej z czarnych winylowych kabinek przy oknie młoda para — ładna blondynka w zielonej sukience i ciemny, silny mężczyzna — podniosła głowy znad drinków.
92
Zanim barman zdążył zrobić trzy kroki, mewa uderzyła w dzielone słupkami drzwi za Maksem. Dwie małe szyby zostały wepchnięte do środka. Szkło zadźwięczało melodyjnie na podłodze. Kelnerka upuściła tacę i pobiegła w stronę schodów wiodących do restauracyjnego foyer. Z hukiem przypominającym wystrzał pistoletu kolejna mewa uderzyła w jedno z okien wychodzących na port. Szkło pękło, ale nie rozleciało się. Ranny ptak runął na pomost; smuga czarnej krwi zaznaczyła miejsce kolizji. — Zabiją mnie. — Nie — powiedział Maks. — Chcą tego właśnie. Objął ja opiekuńczo, ale po raz pierwszy, odkąd go znała, jego ramiona nie wydawały się dość duże, pierś dość szeroka, a ciało dość silne, by zagwarantować jej bezpieczeństwo. Mewa uderzyła w okno za stolikiem młodej pary. Szkło popękało w postrzępiony, zygzakowaty wzór. Ładna blondynka krzyknęła i wybiegła z kabinki. Towarzysz blondynki ostrożnie udał się za nią, a chwilę potem inna mewa rąbnęła w to samo okno i roztrzaskała je. Wielkie odłamki szkła runęły na ciemny sosnowy stolik, rozbiły się na mnóstwo niniejszych kawałków i posypały na podłogę w miejscu, gdzie poprzednio siedziała młoda para. Zdezorientowana mewa wylądowała na środku stolika. Jej zakrwawiona głowa osunęła się do szklanki z martini. Kolejne dwie mewy wleciały przez rozbite okno. — Nie wpuszczaj ich! — krzyknęła Mary histerycznie. — Nie wpuszczaj ich, nie, nie, och nie, błagam, nie! Młoda para padła na kolana, chowając się pod stołem. Maks wepchnął Mary do najbliższego kąta. Osłonił ją, jak mógł najlepiej, swoim ciałem. Jeden z ptaków leciał prosto na niego. Poderwał rękę, by go odepchnąć. Stworzenie krzyknęło wściekle i odleciało, krążąc po pomieszczeniu. Inna mewa usiłowała wylądować na jednym z okrągłych stolików na środku. Skrzydłami przewróciła miedzianą latarenkę z witrażowego szkła z umieszczoną w środku świeczką. Płomienie ogarnęły obrus. Barman ugasił ogień za pomocą wilgotnego ręcznika. Mewa ze stolika przefrunęła na półki z alkoholem przy barze. Dwie, trzy, cztery, sześć, osiem butelek rozbiło się na podłodze. Rudowłosy mężczyzna, siedzący na stołku o parę metrów od wściekłej mewy, był zbyt oszołomiony, żeby się przestraszyć. Zafascynowany obserwował ptaka, gdy ten trącał, przewracał i zrzucał na podłogę kolejne butelki; zapach whisky rozpłynął się wokół.
93
Pierwsza mewa znowu poszybowała na Maksa. Przyleciała nad niego, zatrzepotała dziko w kącie, potem ze złośliwą inteligencją opadła za jego plecami na głowę Mary. Szpony wplątały się w jej włosy. — Boże, nie! Nie! Schwyciła ptaka nie zważając na jego dziób, nie dbając, że podziobie jej palce. Był nieczysty. Musiała się go pozbyć. Maks również sięgnął po ptaka. Mewa wyrwała się i w powietrzu zatoczyła krąg w stronę sali. Po sekundzie zawróciła i uderzyła w ścianę obok głowy Mary. Padła na podłogę, jej nogi zadrgały spazmatycznie. Łapiąc oddech, z dłońmi na twarzy, Mary odsunęła się od ptaka. — Jest przerażona — powiedział Maks. — Zabij ją! — Ledwo poznawała swój głos, taki był zmieniony strachem i nienawiścią. Zawahał się. — Nie sądzę, żeby była jeszcze niebezpieczna. — Zabij ją, zanim wzbije się w górę! Wkopał ptaka w kąt, podniósł stopę i z wyraźną niechęcią stanął na głowie stworzenia. Mary odwróciła się, krzywiąc usta. Inna mewa wyleciała z baru i opuściła pomieszczenie przez wybite okno. Wszystko ucichło, uspokoiło się. Silny młody Murzyn wstał i pomógł podnieść się blondynce. Ciężki rudowłosy mężczyzna przy barze połknął swojego drinka jednym haustem. — Chryste, co za bałagan! — rozpaczał barman. — Co się stało? Czy ktoś kiedykolwiek widział, żeby mewy tak się zachowywały? Maks dotknął policzka Mary. — Nic ci nie jest? Oparła się o niego i wybuchnęła szlochem.
11 Szósta trzydzieści. Nocą wzgórza King’s Point były upstrzone światłami jak wydrążona dynia o tysiącu oczu, przez które sączą się pomarańczowe płomienie. Na zachodzie ocean i niebo zlały się w jednolity czarny całun. Maks zaparkował przy krawężniku i wyłączył światła. Pochylił się ku Mary i pocałował ją. — Ślicznie dziś wyglądasz. Uśmiechnęła się. O dziwo, wbrew temu, co się dzisiaj zdarzyło, czuła się kobieca, powabna i pogodna. — Mówisz mi to już szósty raz. — Siódemka jest szczęśliwą liczbą. Ślicznie dziś wyglądasz. — Znów ją pocałował. — Czujesz się lepiej? Odprężyłaś się? — Człowiek, który wynalazł valium, powinien zostać kanonizowany. — Ty powinnaś zostać kanonizowana — powiedział. — A teraz nie ruszaj się. Jestem dziś niezmiernie rycerski. Obejdę samochód i otworzę drzwi. Wiatr od morza nie wiał silniej niż za dnia, chociaż z zapadnięciem nocy stał się chłodniejszy i jakby głośniejszy. Stukał źle umocowanymi okiennicami. Wstrząsał drzwiami garaży zawieszonymi na luźnych zawiasach, tak że jęczały i skrzypiały. Wyginał gałęzie drzew, aż dotykały ścian domu, przewracał puste kubły na śmieci, wichrzył kruche, pierzaste zakończone liście palmowe, które posykiwały jak węże, i wlókł kilka puszek po ulicy. Osłoniony od najgorszych podmuchów gęstymi krzewami, sosnami i palmami daktylowymi, mały jednopiętrowy dom na Ocean Hill Lane 440 wyglądał ciepło i przytulnie. Miękkie światło rzucało promienie zza okutych ołowiem okien. Przed drzwiami wejściowymi płonęła latarnia. 95
Lou Pasternak, właściciel, wydawca i redaktor dwutygodnika King’s Point Press, otworzył drzwi i energicznie zaprosił ich do środka. Kiedy powiedzieli sobie, jak świetnie wyglądają i jak cieszą się z ponownego spotkania, Pasternak pocałował Mary w policzek, uścisnął dłoń Maksa i powiesił ich płaszcze w szafie. Przebywanie w towarzystwie Lou relaksuje jak tabletka uspokajająca, pomyślała. Po Maksie i bracie, Mary lubiła Lou bardziej niż jakiegokolwiek innego mężczyznę, którego do tej pory spotkała. Był inteligentny, uprzejmy i bardzo szczodry. Był również największym cynikiem, jakiego znała, ale jego cynizm temperowały pokora i niezwykłe poczucie humoru. Martwiła się o niego, gdyż za dużo pił. Ale zdawał sobie z tego sprawę i potrafił obiektywnie rozmawiać o swym piciu. Tłumaczył, że jeśli zrozumiało się, jak pieprzony jest świat, jeśli zobaczyło się, jakim mógłby być rajem, jeśli pojęło się, że to, co mogłoby być, nie stanie się nigdy, ponieważ większość ludzi to beznadziejne osły, trzeba się chwycić jakiegoś sposobu, aby przejść przez życie i zachować nie naruszone zdrowie psychiczne. Dla niektórych, mówił, są to pieniądze, narkotyki czy cokolwiek z tysiąca możliwości. Jego sposobem jest szkocka. I jeszcze diabelnie dobry bourbon. — Moja matka — mówiła mu czasem Mary — wiodła beznadziejne życie jako alkoholiczka. — Twoja matka — odpowiadał niezmiennie Lou — wygląda mi na alkoholika, który nie wiedział, jak zapanować nad alkoholem. Nie ma nic gorszego od ckliwego pijaka, chyba że jest to pijak opłakujący samego siebie. Wyglądało na to, że picie nie koliduje z bogatym życiem, jakie wiódł. Rozkręcił bardzo udany interes i ciągle w nim pracował. Jego recenzje i reportaże zdobyły kilka nagród. W wieku czterdziestu pięciu lat, chociaż nigdy nie był żonaty, miał więcej przyjaciółek niż jakikolwiek znany Mary mężczyzna. Teraz żył sam, ale pewnie nie na długo. Chociaż widziała Lou pochłaniającego ogromne ilości alkoholu, nigdy nie zastała go pijanego. Nie jąkał się, nie bełkotał, nie stawał się płaczliwy, krzykliwy czy wyuzdany. Nie tylko panował nad alkoholem, ale dobrze dzięki niemu prosperował. — Nie piję, by uciec od odpowiedzialności, lecz od konsekwencji cudzej nieodpowiedzialności. — Alkohol zabił moją matkę — ostrzegła go. — Nie chcę, żebyś umarł. — Wszyscy umrzemy, moja droga. Śmierć na marskość wątroby jest równie dobra jak zgon z powodu raka czy wylewu. A właściwie uważam, że lepsza. Kochała go tak bardzo jak Maksa, chociaż w inny sposób. Był krępym mężczyzną, niższym od Maksa, a nawet nieco niższym od Mary. Miał umięśnione bary, ramiona i pierś. Nosił białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Włosy opadały mu na ramiona.
96
Twarz Lou silnie kontrastowała z resztą jego ciała. Zaczesywał brązowe włosy z czoła w tył głowy. Miał szlachetne rysy urodzonego arystokraty: wysokie brwi, głęboko osadzone, czułe i pełne życia oczy, wąski nos o delikatnych nozdrzach i niemal za miękkie usta. Nosił okulary w drucianej oprawce, co nadawało mu wygląd profesora college’u. — Burbon z lodem — powiedział biorąc wysoką, szklankę ze stolika w foyer. — Mój trzeci drink od powrotu z pracy. Na wypadek gdyby wiatr zerwał linie elektryczne, mam zamiar tak się nagrzać, żeby móc poczytać w łóżku przy własnym świetle. Pokój gościnny prawie w całości umeblowany był książkami, magazynami, płytami i obrazami, chociaż stały tam również fotele i wygodna sofa. Stosy książek sterczały za kanapą i obok kanapy, książki zalegały przestrzeń pod stolikiem kawowym, a ostatnie numery magazynów półkę przeznaczoną na sto egzemplarzy. Jedną wolną od książek i płyt ścianę pokrywały oryginalne obrazy olejne, pastele i akwarele lokalnych malarzy. Liczne dzieła we wszystkich stylach, jakie sobie można wyobrazić, były ściśnięte tak blisko siebie, że ich piękno zlewało się, przechodziło z jednej pracy na drugą. Lou miał jednak tak dobry gust, że nawet w tych okolicznościach każde z nich miało szansę skupienia uwagi na sobie. Jeden z foteli był bardziej sfatygowany i obdarty niż pozostałe. Siadywał na nim Lou. Czytał pół tuzina książek na tydzień, pił zbyt dużo i słuchał oper, Benny Goodmana lub Bacha. Był to najprzytulniejszy pokój, jaki Mary kiedykolwiek widziała. Lou przyniósł drinki. Włączył cicho Bacha w interpretacji Eugene’a Ormandy. — A teraz posłuchajmy całej historii. Odkąd zadzwoniłaś dziś rano, o mało nie oszalałem, zastanawiając się, o co chodzi. Byłaś taka tajemnicza. Mary opowiedziała mu wszystko. Lou przerywał jej często, zadając pytania i włączając się w dyskusję o poltergeistach. Zaczęła od historii wyśledzenia Richarda Lingarda, a skończyła na ataku mew w „Laughing Dolphin”. Kiedy skończyła, w domu zaległa nienaturalna cisza. Antyczny zegar tykał ponuro w jadalni. Myśląc o tym, co powiedziała, Lou nalał sobie jeszcze raz bourbona, usiadł z powrotem na fotelu i rzekł: — Więc jutro wieczorem, o siódmej, ten zabójca dźgnie nożem dwie osoby, jedną z nich może zabije. Potem wejdzie na wieżę i zacznie strzelać. — Wierzysz mi? — zapytała. — Oczywiście. Obserwuję twoją pracę od lat czy nie? — Wierzysz w to, co powiedziałam o duchu Lingarda? — Jeśli uważasz, że powinienem, dlaczego miałbym nie wierzyć? Spojrzała na Maksa. — Czy ten człowiek będzie miał do kogo strzelać jutro wieczorem? — spytał Maks. — Przecież wszyscy spędzają Wigilię w domach, z rodzinami. 97
— Och — powiedział Lou — w porcie znajdzie wystarczająco dużo obiektów. Na wielu łodziach odbędą się przyjęcia wigilijne. Ludzie na pokładach. Ludzie w dokach. Wszędzie masa ludzi. — Nie sądzę, żebyśmy byli w stanie zapobiec napadowi z nożem — stwierdziła Mary. — Ale może uda się nam powstrzymać go od strzelania do ludzi. Na wszystkich trzech wieżach należałoby umieścić policjantów. — Jest jeden problem — zauważył Lou. — Jaki? — John Patmore. — Wasz szeryf. — Niestety tak. Nie będzie łatwo go przekonać, że powinien wziąć pod uwagę twoje wizje. — Jeśli weźmie pod uwagę, że istnieje chociaż najmniejsze prawdopodobieństwo, iż mam rację — powiedziała Mary — dlaczego nie miałby współpracować? W końcu ochrona mieszkańców King’s Point jest jego obowiązkiem. Lou uśmiechnął się krzywo. — Moja droga, powinnaś się już była przekonać, że wielu gliniarzy nie widzi swej pracy w taki sam sposób jak podatnicy. Niektórzy gliniarze myślą, że wszystko, czego się od nich wymaga, to noszenie strojnych faszystowskich mundurów, przejażdżki błyszczącymi samochodami patrolowymi, zbieranie kopert z łapówkami i przejście na emeryturę z funduszu publicznego po dwudziestu czy trzydziestu latach „służby”. — Jesteś cyniczny — powiedziała. — Percy Osterman mówił nam, że Patmore jest trudny — dodał Maks. — Trudny? On jest głupi — oznajmił Lou. — Niewyobrażalnie ciemny. Nie można go oskarżyć o ptasi móżdżek tylko dlatego, że w ogóle nie ma mózgu. Jestem pewien, że nigdy nie słyszał słowa „jasnowidz”. A kiedy w końcu uda się nam wytłumaczyć mu, co to znaczy, nie uwierzy w to. Nie uznaje istnienia tego, czego nie doświadczył osobiście. Dałbym sobie uciąć głowę, że zaprzeczyłby istnieniu Europy tylko dlatego, że nigdy tam nie był. — Może zadzwonić do kilku szefów policji, z którymi pracowałam — powiedziała Mary. — Przekonają go, że można mi wierzyć. — Jeśli ich nigdy nie spotkał, nie uwierzy ani jednemu słowu. Mówię ci, Mary, jeśli ciemnota jest szczęściem, Patmore to najszczęśliwszy człowiek na świecie. — Szeryf Osterman powiedział, że możemy się na niego powołać — przypomniał Maks. Lou skinął głową. — To może pomóc. Patmore jest pełen podziwu dla Ostermana. Pójdę z wami do niego, jeśli chcecie. Ale muszę was ostrzec, że niewiele to sprawie pomoże. Patmore mnie nie znosi. 98
— Nie rozumiem dlaczego — powiedział Maks. — Chyba że mówisz mu prosto w oczy, co o nim myślisz. — Nigdy nie potrafiłem ukrywać uczuć, to prawda. Spotkaliście panią Yancy, jego pachołka? — Tylko ona była w biurze dziś po południu — odpowiedział Maks. — Czyż nie jest perełką? — Ona? — Cudowny pracownik — stwierdził Lou. — Cud, jeśli coś robi. — Nie była specjalnie skuteczna — przytaknęła Mary. — To powolna pracownica. A jeśli stanie się jeszcze wolniejsza, zamrze w bezruchu — powiedział Lou. Mary roześmiała się i pociągnęła łyk sherry. — A teraz wracając do tych mew. Czy... — Nie mówmy więcej o mewach — poprosiła Mary. — Ani o żadnej z tych rzeczy. Dzień jutrzejszy za pasem. Dziś wieczorem chcę zapomnieć o jasnowidzeniu i porozmawiać o czymś innym. O czymkolwiek. Na obiad zjedli filet mignon, sałatkę, pieczone kartofle i szparagi na zimno. Kiedy Maks otwierał przyniesioną w prezencie butelkę czerwonego wina, Lou zauważył bandaż. — Maks, co ci się stało w palec? — O... Skaleczyłem się, zmieniając dętkę. — Szwy? — Nic poważnego. — Powinien był pójść do lekarza — powiedziała Mary. — Nawet nie pozwolił mi spojrzeć na ranę. Było tyle krwi, że zachlapała całą koszulę. — Myślałem, że może znowu się biłeś — rzekł Lou. — Nie bywam już w barach — oświadczył Maks. — Ostatnio przestałem się bić. Lou spojrzał na Mary i podniósł brwi. — To prawda — potwierdziła. — Pracowałeś dla mnie dwa lata — powiedział Lou. — W tym czasie nigdy nie wytrzymywałeś miesiąca czy sześciu tygodni bez poważnej bójki. Angażowałeś się w najgorsze bijatyki na wybrzeżu i chodziłeś w miejsca, gdzie czaiły się kłopoty. Czasami zastanawiałem się, czy nie piłeś bardziej dla bójki niż dla samego alkoholu. — Może i tak. — Maks zmarszczył się. — Miałem problemy. Potrzebowałem kogoś, kto by potrzebował mnie. Teraz mam Mary i skończyłem z tym. Lou wprawdzie obiecał nie rozmawiać więcej o jasnowidzeniu, nie potrafił jednak powstrzymać się od tego tematu w czasie obiadu. 99
— Myślisz, że zabójca wie o twoim przyjeździe do miasta? — Nie wiem — odpowiedziała. — Jeśli jest opętany przez ducha i jeśli ten sam duch opętał mewy, z pewnością wie. — Myślę, że tak... — Czy nie poczeka z tym, aż opuścisz miasto? — Może — powiedziała. — Ale wątpię. — Chce zostać złapany? — Albo chce złapać mnie. — Co masz na myśli? — Nie wiem. — Jeśli... — Możemy zmienić temat? Po obiedzie Mary przeprosiła panów i poszła do łazienki w głębi domu. Kiedy zostali sami, Lou zapytał: — Co z tym jej pomysłem? — Że Lingard powrócił z zaświatów? — Wierzysz w to? — To ty studiujesz okultyzm — powiedział Maks. — Masz setki książek na ten temat. Poza tym znasz Mary dłużej ode mnie. Poznałeś mnie z nią. Co o tym myślisz? — Mam otwarty umysł. Ty chyba nie. — Jej psychoanalityk twierdzi, że to ona porozrzucała szklane psy. — Nieświadoma telekineza? — zapytał Lou. — Właśnie. — Czy wykazywała telekinetyczne zdolności kiedykolwiek wcześniej? — Nie — odpowiedział Maks. — A co z rewolwerem? — Myślę, że nad tym również panowała. — Strzelała do siebie? — Tak — stwierdził Maks. — I poprowadziła mewy? — Tak. — Panowanie nad zwierzętami... to nie telekineza. — Może jakiś rodzaj telepatii — powiedział Maks. Lou dolał sobie wina. — Bardzo rzadkie zjawisko. — To musiała być telepatia. Nie uwierzę, że mewy zostały opętane przez ducha zmarłego człowieka. 100
— Dlaczego chciałaby się zabić? — Nie chciała — stwierdził Maks. — No cóż, jeśli to ona wprowadziła rewolwer w stan lewitacji, wygląda na to, że usiłowała się zabić. — Gdyby tak było — odpowiedział Maks — nie chybiłaby. A ona nie zrobiła sobie żadnej krzywdy. — W takim razie co ona robi? — zapytał Lou. — Dlaczego odgrywa rolę poltergeista? Maks zmarszczył brwi. — Mam pewną teorię. Myślę, że w tej sprawie jest coś niezwykłego, coś wyjątkowego. Przewidziała coś, z czym nie chce stanąć twarzą w twarz. Coś niszczącego. Coś, co wykończyłoby ją całkowicie, gdyby myślała o tym dłużej. Więc wyrzuciła to z umysłu. Oczywiście, mogła to jedynie odepchnąć ze świadomego umysłu. Podświadomość nigdy nie zapomina. Teraz za każdym razem, kiedy usiłuje podążyć za wizją związaną z tą sprawą, jej podświadomość używa zjawiska poltergeista, aby jej w tym przeszkodzić. — Ponieważ jej podświadomość wie, że ściganie tego człowieka mogłoby się dla niej źle skończyć. — Właśnie. Lou Pasternakowi przebiegł zimny dreszcz po plecach. — Co mogła przewidzieć? — Może, że psychopata ją zabije — powiedział Maks. Myśl o śmierci Mary uderzyła w Lou z zadziwiającą silą. Znał Mary ponad ćwierć wieku, polubił w chwili, gdy ją spotkał, i z każdym rokiem lubił coraz bardziej. Lubił? Tylko tyle? Nie. Kochał ją. Po ojcowsku. Była taka łagodna i życzliwa. Taka krucha. Ale nie zdawał sobie sprawy, jak głęboko ją pokochał. Mary nieżywa? Zrobiło mu się słabo i poczuł mdłości. Maks obserwował go spokojnymi szarymi oczyma, które nie ujawniały emocji. Wydawało się że perspektywa śmierci żony nie wstrząsnęła nim. Miał więcej czasu, aby to rozważyć, pomyślał Lou. Więcej czasu, aby przyzwyczaić się do myśli o śmierci Mary. Zależy mu na niej tak jak i mnie, ale jego uczucia przeniosły się z powierzchni do ciemniejszych, bardziej stosownych dla uczuć rejonów. — A może ten psychopata zabije mnie — powiedział Maks. — Powinniście dać sobie spokój z tą sprawą — powiedział Lou. — Pojechać do domu. Trzymać się od tego z daleka. — Ale jeśli naprawdę coś takiego przewidziała — zastanawiał się Maks — czy nie stanie się to niezależnie od tego, co robimy, aby przed tym uciec? — Nie wierzę w przeznaczenie. — Ani ja. A jednak... To, co przewidzi, zawsze się staje. Jeśli więc nie pójdziemy za tym zabójcą, czy on pójdzie za nami? 101
— Do diabła — mruknął Lou. — Przez ciebie ohydnie wytrzeźwiałem. — Wypił wino i napełnił znów kieliszek. — Jest jeszcze coś — ciągnął Maks. — Kiedy miała sześć lat, jakiś mężczyzna napastował ją seksualnie.. — Berton Mitchell — rzekł Lou. — Jak dużo ci o tym opowiedziała? — Niedużo. Wydaje mi się, że niewiele pamięta. — Mówiła ci, co się stało z Mitchellem? — Uznano go winnym — odpowiedział Lou. — Powiesił się w celi więziennej, nie? — Jesteś tego pewien? — Powiedziała mi. — Ale czy jesteś tego pewien? Lou zdziwił się. — Dlaczego miałaby kłamać? — Nie twierdzę, że kłamała. Ale jeśli nie powiedziano jej prawdy? — Nie rozumiem. — Przypuśćmy — ciągnął Maks — że Berton Mitchell nigdy nie został skazany na więzienie. Przypuśćmy, że miał dobrego obrońcę, który wyciągnął go z tego, mimo że był winien. To się zdarza. Gdybyś był ojcem sześcioletniej dziewczynki, którą napastowano i okropnie pokiereszowano, czy powiedziałbyś jej, że napastnik uszedł bezkarnie? Czy nie obawiałbyś się, że dozna jeszcze poważniejszych urazów psychicznych, kiedy się dowie, że potwór, który ją wykorzystał, chodzi po ulicach i może zaatakować ponownie? Jeśli Berton Mitchell został uniewinniony, ojciec Mary mógł zdecydować, że powinna uwierzyć w jego śmierć. — I tak odkryłaby prawdę później — powiedział Lou. — Niekoniecznie. Nie, gdyby nie chciała jej odkryć. — Alan by jej powiedział. — Może Alan również nie poznał prawdy — stwierdził Maks. — Miał wtedy tylko dziesięć lat. Ojciec skłamał pewnie im obojgu. A jeśli... Lou podniósł rękę przerywając mu: — Załóżmy, że masz rację. Załóżmy, że Berton Mitchell został uniewinniony. Jaki ma to związek ze sprawą? Maks wziął widelec i wsadził go w stos zmiętoszonych ziemniaczanych łupinek na talerzu. — Mówiłem ci, że moim zdaniem Mary przewidziała coś, co ją przeraziło. — Że zostanie zabita. Albo ty. — Być może właśnie to. A może zobaczyła, że zabójcą, którego ścigamy, jest... Berton Mitchell. 102
— Miałby teraz sześćdziesiąt lat, gdyby żył! — Czy jakieś prawo mówi, że zabójcy psychopaci muszą być młodzi? — zapytał Maks. W łazience Mary umyła dłonie, wzięła ręcznik, spojrzała w lustro nad umywalką i nie zobaczyła własnej twarzy. Zamiast tego ujrzała twarz nieznajomej: młoda kobieta z wyblakłymi żółtymi włosami i jeszcze bledszą skórą, z szeroko osadzonymi niebieskimi oczyma i zniekształconymi strachem rysami. Lustro stało się oknem do innego wymiaru, nie odbijało łazienki. Twarz blondynki była oderwana od ciała i unosiła się w mglistych cieniach. Po prawej stronie nad nią znajdował się złoty krucyfiks, drugi przedmiot w pustce za lustrem. Mary upuściła ręcznik i odskoczyła od umywalki, uderzając plecami o przeciwną ścianę. W lustrze pojawiła się ręka mężczyzny, także oderwana od ciała, element surrealistycznej składanki psychicznych obrazów. Trzymała nóż rzeźnicki. Nigdy dotąd Mary nie doświadczyła wizji w ten sposób. Przez moment nie wiedziała, co o tym sądzić. Nie wiedziała, co zrobić; bała się zarówno poruszyć, jak i stać w miejscu. Bezcielesna ręka uniosła nóż. Twarz blondynki oddaliła się niczym odlatująca piłka, wirując, zataczając kręgi i koziołkując po niekończącej się przestrzeni. Ręka i nóż również zaczęły się oddalać w pościgu. Skoncentruj się, nakazała sobie Mary. Na miłość boską, nie pozwól tej wizji umknąć. Podtrzymaj ją za wszelką cenę. Podtrzymaj ją i rozwiń, aż da ci nazwisko człowieka, którego ręka trzyma nóż. Krucyfiks przybliżał się, aż wypełnił całe lustro. Potem, w idealnej, dziwacznej ciszy, eksplodował na tysiące wyszczerbionych kawałków i zniknął. Skoncentruj się... Twarz kobiety pojawiła się znowu w lustrze. Wyłonił się też wielki nóż. Ostrze wydzielało jaskrawe światło, jakby było neonem. — Kim jesteś? — zapytała Mary. — Ty z nożem. Kim, do diabła, jesteś? Nagle ręka przestała być ręką oderwaną od ciała. Twarz kobiety zniknęła, a pojawiły się ramiona i plecy mężczyzny skrytego w cieniach. Zabójca zaczął obracać się wolno, obracał się w promieniach bladego światła i unoszących się cieni; obracał się, aby stanąć twarzą do lustra; obracał się, jakby wiedział, że Mary była teraz za nim; obracał się powoli i cicho; obracał się jakby w odpowiedzi na prośbę o jego nazwisko... Z obawy, że może stracić wizję na chwilę przed uzyskaniem odpowiedzi, tak jak się to stało w gabinecie doktora Cauvela poprzedniego dnia, Mary powiedziała: — Kim jesteś? Kim jesteś? Żądam odpowiedzi! 103
Po prawej stronie, o półtora metra od Mary, klamka okna otworzyła się z ostrym trzaskiem. Przestraszona odwróciła głowę od obrazu w lustrze. Okno uchyliło się. Wiatr odrzucił na boki lekkie brązowo-czarne zasłony i wdarł się do środka, wyjąc niczym zwiastująca śmierć zjawa. Noc za oknem była ciemna, ciemniejsza niż kiedykolwiek. Przez skowyt wiatru przedarł się inny dźwięk: szu-szu-szu! Skrzydła. Skórzaste skrzydła. Tuż za oknem. Szu-szu-szu! Być może to zbieg okoliczności. Metalowe uchwyty zasłon wibrują na pręcie? Gałęzie lub krzaki ocierają się rytmicznie o ścianę domu? Cokolwiek wywoływało ten dźwięk, Mary miała pewność, że tym razem nie był to wytwór jej wyobraźni czy też część wizji. Jakieś stworzenie znajdowało się naprawdę tuż obok, za otwartym oknem, jakiś niewyobrażalnie dziwaczny, skrzydlaty stwór. Nie. To szaleństwo. Dobrze, więc zobacz, powiedziała sobie. Zobacz, co to za stworzenie ma te skrzydła. Zobacz, czy to w ogóle coś jest. Skończ z tym raz na zawsze. Nie mogła się ruszyć. Szu-szu-szu! Maks, pomóż mi, powiedziała. Ale z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Po lewej stronie za umywalką niewidzialne ręce otworzyły drzwiczki szai z lekarstwami, po czym je zatrzasnęły, otworzyły i zatrzasnęły znowu. W końcu pozostawiły je otwarte. Cała zawartość szai, butelki z anacinem, aspiryna, tabletki na przeziębienie, jodyna, syrop na kaszel, środki na przeczyszczenie, tubki pasty, kremy, szampony, pudełka z pastylkami na gardło, bandaże i plastry posypały się z półek na podłogę. Zasłona prysznica została odciągnięta przez niewidzialną rękę, a rura prysznica przekrzywiła się i wygięła, jakby zwisał na niej ktoś ciężki. Oderwała się od ściany i wpadła do wanny. Klapa sedesu zaczęła unosić się w górę i opadać, coraz szybciej i szybciej, z niesamowitym łoskotem. Mary zrobiła krok w kierunku drzwi łazienki. Drzwi otworzyły się, jakby zapraszając do wyjścia, ale sekundę później zatrzasnęły się z hukiem jak uderzenie pioruna. Zamykały się i otwierały niemalże w rytm łoskotu klapy sedesu. Przywarła plecami do ściany, bojąc się ruszyć. — Mary! Maks i Lou stali po drugiej stronie drzwi; widziała ich, gdy się uchylały. Przyglądali się scenie zaszokowani. 104
Drzwi zatrzasnęły się z jeszcze większą siłą niż poprzednio, otworzyły się, zamknęły, otworzyły, zamknęły. Maks usiłował wejść do środka, ale zamykające się właśnie drzwi uderzyły go w twarz. Kiedy uchyliły się raz jeszcze, złapał za klamkę i wdarł się do łazienki. Drzwi przestały się ruszać. Wiatr w oknie zmalał do lekkiego przeciągu. Nie trzepotały skrzydła. Bezruch. Cisza. Mary spojrzała w lustro nad umywalką i spostrzegła, że chociaż obrazy w nim zmieniały się, ciągle nie było to zwykłe lustro, w którym odbijała się łazienka. Blada blondynka, krucyfiks i mężczyzna z nożem rzeźnickim zniknęli. Lustro było czarne, tylko z samego dołu — zdawało jej się, że przez szkło i ramę — do pomieszczenia sączyła się krew, jakby świat po drugiej stronie nie był niczym innym, jak jeziorem posoki, którego powierzchnia sięgała dolnej krawędzi lustra. Krew spływała po kurkach, pochlapała białą porcelanową umywalkę. — Co to jest, do diabła? Co się tutaj dzieje? — zapytał oszołomiony Maks. Przeniósł wzrok z lustra na Mary. — Coś ci się stało? Skaleczyłaś się? — Nie — odpowiedziała. I wtedy zdała sobie sprawę, że on również zobaczył krew. Maks dotknął brzegu lustra. Wtedy stała się rzecz niemożliwa i niewiarygodna: krew została na jego palcach. Lou wcisnął się do małej łazienki, żeby lepiej widzieć. Krew na lustrze, kurkach, umywalce i palcach Maksa stawała się stopniowo coraz mniej widoczna, coraz mniej materialna, traciła jasnoczerwoną barwę, aż w końcu zniknęła, jakby jej nigdy nie było. Mary siadła na sofie w salonie i wzięła od Lou szklaneczkę brandy. Odgarniając włosy z czoła poczuła, że jest ono tłuste i zimne. Jej twarz była wypruta z kolorów, a ręce wilgotne i chłodne. Brandy rozpaliła gardło i przyniosła miłe uczucie ciepła. — To, co widziałaś w lustrze, zanim weszliśmy... czy to znaczy, że ktoś dzisiaj zginie? — zapytał Maks, stojąc przed żoną. — Tak — powiedziała Mary. — Dziewczyna, którą widziałam. Ona umrze. Zostanie zasztyletowana jeszcze przed świtem. — Jak ma na imię? — Nie zobaczyłam tego. — Gdzie mieszka? 105
— Tutaj, w King’s Point. Ale nie wyczułam jej adresu. — Mieszka na wzgórzach, w apartamentach czy w okolicy portu? — Nie wiem — powiedziała Mary. — Jak wygląda? — Bardzo jasne, żółte włosy, prawie białe. Kręcone, luźno spływające na ramiona. Blada cera. Duże niebieskie oczy. Jest młoda, ma około dwudziestu lat, bardzo ładna. Delikatna. Nie, lepsze słowo... eteryczna. Maks odwrócił się do Lou, gdy ten kończył podwójną porcję wild turkey. Pochłonął alkohol, jakby pił mleko lub cyjanek. — To twoje miasto, Lou. Znasz kogoś, kto pasuje do opisu? — Mamy dziesięć tysięcy stałych mieszkańców — powiedział Lou. — Nie znam wszystkich. Nie chcę znać wszystkich. Dziewięć dziesiątych to beznadziejne bałwany, tępaki i nudziarze. Poza tym wiele młodych ładnych blondynek przyciąga plażowe życie południowej Kalifornii. Słońce, piasek, morze, zmysłowe sesje, seks i syfilis. W tym mieście jest z pewnością co najmniej dwieście czułych, zbolałych eterycznych blondynek, które mogłyby być tą, którą widziała Mary. Maks podniósł bezwiednie egzemplarz e Nation i zwinął go w ciasną tubę. Uderzył nią w swoją lewą dłoń. — Jeśli nie zlokalizujemy dziewczyny, zginie dziś w nocy. Strach Mary przeobraził się w depresję głęboką jak bezkresna dolina popiołów, ale pod popiołem żarzyły się węgielki gniewu. Nie była zła na Maksa, Lou ani na siebie, ale na los. W miarę jak gniew rósł, uświadomiła sobie, że gniew to luksus, że nie ma on znaczenia ani mocy, gdyż jedyną bronią przeciw niemu jest rezygnacja. — Zapominasz, co to znaczy, kiedy coś przewidzę — powiedziała do Maksa. — To nie ma znaczenia, czy znajdziemy tę dziewczynę i ostrzeżemy ją. Nic nie ma znaczenia. Zginie tak czy owak. Widziałam to! Nie widzę nazw zwycięskich koni w jutrzejszych wyścigach. Nie widzę, jakie akcje podskoczą, a jakie spadną w przyszłym tygodniu. Jedyne, co widzę, to umierających ludzi. — Wstała. — Chryste, mdli mnie od tego, jak żyję. Mdli mnie od widoku przemocy i od tego, że nie mogę jej zapobiec. Mdli mnie na myśl, że niewinni ludzie mają kłopoty i nie mogę im pomóc. Męczy mnie życie wypełnione zwłokami, zgwałconymi kobietami, sponiewieranymi dziećmi, krwią, nożami i pistoletami. — Wiem — powiedział Maks łagodnie. — Wiem. Podeszła do barku i wyciągnęła korek z butelki brandy. — Nie chcę być lejkiem, przez który przelewają się nieszczęścia innych. Chcę być maszynerią niszczącą te nieszczęścia, naprawiającą je, zapobiegającą im. — Nalała sobie brandy. — Skoro posiadam wszystkowidzące boskie oko, do diabła, powinnam mieć również boską moc. Powinnam móc ścisnąć mocno jego serce, żeby pękło. Ale nie je106
stem bogiem. Nie jestem nawet kompletną maszynerią. Jestem jak połowa aparatu radiowego. Odbieram, lecz nie nadaję. Można na mnie oddziaływać, lecz sama nie oddziałuję. — Wypiła brandy tak szybko i gładko, jak zrobiłby to Lou. — Nienawidzę tego. Nienawidzę. Dlaczego właśnie ja posiadam tę moc? Dlaczego ja? Później, w drzwiach frontowych, Lou powiedział: — Chciałbym, żebyście zostali na noc. — Widzieliśmy twój pokój — rzekł Maks. — Czasopisma i książki, ale żadnych mebli. Doceniamy twój intelekt i rozmiary twej biblioteki, ale nie uśmiecha się nam spanie na stertach starych książek. — Mógłbym spać na sofie w salonie. A wy skorzystalibyście z mojego pokoju. Mary pocałowała go w policzek. — Jesteś kochany. Ale nic nam się nie stanie. Naprawdę. Przynajmniej do jutrzejszego wieczora.
CZWARTEK, 24 GRUDNIA
12 O pierwszej po północy deszcz znad morza przesunął się nad ląd. Wygładził nagą ziemię, uginał suchą trawę i odbijał się od tłuczniowej nawierzchni drogi. Mężczyzna zaparkował mercedesa przy końcu brukowanej bocznej uliczki i wyłączył silnik. Samochód pochłonęła ciemność. Światło było tak skąpe, że nie widział nawet własnych dłoni na kierownicy. Jedynym dźwiękiem było nieustające bębnienie deszczu o maskę i dach. Postanowił poczekać na koniec burzy. W południowej Kalifornii rozpoczął się wprawdzie sezon deszczów, jednak takie nagłe ulewy rzadko trwały długo. Nóż rzeźnicki leżał na siedzeniu obok. Wymacał go i podniósł. Ledwo go widział w słabym świetle, ale dotyk noża podniecał równie mocno, jak widok jego dobrze wyostrzonego końca. Przycisnął palec do ostrza, nie na tyle mocno, aby się skaleczyć, ale wystarczająco mocno, żeby poczuć w hartowanej stali energię śmierci, bezczynną, lecz gotową do ataku. O pierwszej dziesięć deszcz przerodził się w mżawkę. Pięć minut później ustał zupełnie. Mężczyzna otworzył drzwiczki i wysiadł. Powietrze było czyste i chłodne. Wiatr osłabł. O kilkaset metrów na lewo nocny port jarzył się światłami niczym choinka. Najbliższe światło dochodziło z jednego z trzech domków, które stały dwieście metrów na zachód. Usytuowane frontem do morza stały wzdłuż klifu, a ich tylne drzwi wychodziły na ślepą uliczkę. Domek wysunięty najdalej na północ należał do Eryki Larsson i stał w kępie drzew, o siedemdziesiąt metrów od sąsiedztwa. Z jego okien sączyło się światło. Tak jak się spodziewał, Eryka nie spała. Prawdopodobnie pracowała. Nad jedną z tych ponurych akwarelek. Lub niepokojącym obrazem olejnym, pełnym zadumanych twarzy w błękitach i głębokich zieleniach. Malowała większość obrazów w spokojnych, wczesnorannych godzinach, a chodziła spać o świcie. 109
Obszedł mercedesa i otworzył bagażnik. Wewnątrz leżała broń: włoska dubeltówka, dwie strzelby, siedem pistoletów i pudełka z amunicją. Wybrał autocolt 45, wykonany na zamówienie egzemplarz kolekcjonerski, którego metalowe części pokryte były gęsto dzikimi zwierzętami uciekającymi spod muszki prosto w łapy myśliwego. Kolt był już naładowany. Wszystkie sztuki były naładowane. Włożył rewolwer do kieszeni marynarki i zatrzasnął bagażnik. Trzymając nóż u boku zaczął iść spacerem uliczką w stronę oświetlonego domu. Noc była tak głęboko czarna, że od czasu do czasu potykał się o wyboje. Buty upaprały mu się w błocie. Mary mruczała przez sen. Śniła, że była z ojcem. Wyglądał jak wtedy, kiedy miała dziewięć lat. Mary znów była dzieckiem. Siedzieli na puszystej zielonej trawie. Słońce unosiło się wysoko nad nimi, ale nie rzucali cieni. — Jeśli pomogę ludziom moimi zdolnościami spostrzegania pozazmysłowego, może mnie pokochają. Chcę, żeby ludzie mnie kochali, tatusiu. — Cóż, kochanie, ja cię kocham. — Ale ty mnie opuścisz. — Opuścić moją małą dziewczynkę? Bzdura. — Zginiesz w wypadku samochodowym. Zginiesz i zostawisz mnie. — Nie wolno ci mówić takich rzeczy. — Ale... — Jeśli rzeczywiście zginę, ciągle będziesz miala matkę. — Ona mnie już opuściła. Porzuciła mnie dla whisky. — Nie, nie. Twoja matka nadal cię kocha. — Kocha whisky. Zapomina, jak mam na imię. — Twój brat cię kocha. — Nie, nie kocha. — Mary, mówisz okropne rzeczy! — Nie winie Alana za to, że mnie nie kocha. Wszystkie jego zwierzaki umierają przeze mnie. — To nie twoja wina. — Wiesz, że moja. Ale nawet jeśli Alan mnie kocha, pewnego dnia odejdzie. Wtedy będę samotna. — Pewnego dnia spotkasz mężczyznę, który ożeni się z tobą i pokocha cię. — Może pokocha mnie na chwilę. Ale potem mnie opuści, prawda? Tak jak wszyscy. Boję się być sama. Potrzebuję miłości wielu ludzi. Jeśli pokocha mnie wiele osób, wszystkie nie będą mogły odejść w tym samym czasie. 110
— Zobacz, która godzina! Muszę już iść! — Tatusiu, nie możesz mnie opuścić. — Nie mam wyjścia. — Dziś rano znalazłam Elma. — Kota Alana? — Był cały zakrwawiony. — Gdzie go znalazłaś? — W altanie. — Jeszcze jeden nieżywy zwierzak? — Ktoś pociął go na kawałki. — Czy Alan wie? — Jeszcze nie. Tatusiu, on będzie płakał. — Chryste, biedny dzieciak. — Będzie na mnie okropnie wściekły. — Mary... ty nie... — Nie! Tatusiu, nie zrobiłabym czegoś takiego. — Po tym, co się stało w zeszłym tygodniu... — To nie byłam ja! Nie ja! — W porządku, w takim razie to znowu ten chłopak Mitchella. — Chciałabym, żeby pani Mitchell wyprowadziła się z miasta. — To chłopak Bertona Mitchella poćwiartował Elma. Alan nie będzie wściekły na ciebie. — Ale on przychodzi tu zabijać zwierzaki Alana dlatego, że przeze mnie został odesłany jego tatuś. — Alan to rozumie. Nie wini cię za to. — Alan jest na mnie ciągle wściekły, bo w zeszłym tygodniu wrzuciłam jego żółwie do zatoki. — Nie wyjaśniłaś, dlaczego to zrobiłaś. — Coś mi kazało. — Wiesz, że zasłużyłaś na karę. To były przecież żółwie Alana, nie twoje. — Coś mi kazało. — Kto ci kazał? — Coś. Coś. — Mary, czasami jesteś dziwnym dzieckiem. — Zostań tutaj, a będę dobra. — Muszę iść. — Zostanę sama, jeśli odejdziesz. — Muszę iść. 111
— Zostanę sama z tymi skrzydłami. — Do widzenia! — Tatusiu, skrzydła! Kwiląc, otumaniona nawet we śnie tabletką uspokajającą, Mary przewróciła się, nieświadoma, że była w łóżku sama. Pchnął nie zamknięte okno sypialni i bezszelestnie wślizgnął się do środka. Z głębi domku dobiegała stereofoniczna muzyka najbardziej soulowego albumu Joan Baez. Przeszedł przez sypialnię i ruszył wąskim korytarzem do salonu. Eryka Larsson siedziała tyłem do niego na wysokim drewnianym stołku. Pracowała nad obrazem olejnym umieszczonym na sztalugach. Czarna kotka dziewczyny, Samanta, leżała zwinięta na krześle. Uniosła głowę i żółtymi oczyma przyglądała się wchodzącemu z korytarza mężczyźnie. W powietrzu unosił się miły zapach. Niedawno prażono tu kukurydzę. Gdy znalazł się o kilka metrów od dziewczyny, wyczuła go i obejrzała się. — To ty — powiedziała. Była tak piękna, jaką ją pamiętał. Gęste, kręcone blond włosy. Blada, prawie przezroczysta cera. Wielkie niebieskie oczy. Miała na sobie dżinsy i podkoszulek, a ciemne sutki odcinały się pod materiałem. Wstała ze stołka. — Co tu robisz? Nie odpowiedział. Czarny kot zorientował się, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Zeskoczył z krzesła i pobiegł do kuchni. Mężczyzna zrobił kolejny krok w stronę Eryki. Schroniła się za sztalugi. — Wynoś się stąd. Przewrócił sztalugi. — Czego chcesz? — zapytała. Podniósł nóż. — Nie! O nie! Wycofała się pod okno wychodzące na Pacyfik. Trzymała przed sobą wyciągnięte ramiona, jakby chciała go odepchnąć, gdyby usiłował przekroczyć dzielące ich ostatnie kilka metrów. — Mary się dowie — powiedziała Eryka. Nie odpowiedział. — Mary zobaczy, kto to zrobił — powtórzyła.
112
Wyciągnął rękę. — Odda cię w ręce gliniarzy. Mary się dowie! Prawie świtało. Czarna kotka o imieniu Samanta wyszła z szai kuchennej, w której się ukryła, i zasnęła. Ziewnęła i przeciągnęła się. Potem stała chwilę z wysoko uniesioną głową, nasłuchując. W domku było cicho. Wiatr szumiał łagodnie na dachu. W końcu Samanta podreptała do salonu. Choinka leżała przewrócona. Ozdoby rozsypały się po podłodze, wiele zmiażdżonych na srebrne odłamki i pył. Kotka obwąchała pękniętego szklanego aniołka i pacnęła łapą jego główkę. Polizała połamaną cukrową laseczkę i zbadała pęknięty krzyż, który kiedyś wisiał na ścianie pokoju nad drzwiami. Obwąchała porzuconą parę dżinsów i zmiętoszony podkoszulek. W końcu ostrożnie okrążyła ciało Eryki Larsson i polizała krew, tak jak przedtem cukrową laseczkę.
13 Koszmary nocne zakłócały sen Mary niczym strachy na wróble łopoczące na pustym, pokrytym śniegiem polu. Prawie wszystkie dotyczyły najgorszych momentów jej dzieciństwa. Rano dręczyły ją i wprawiały w niepokój obrzydliwe wspomnienia snów. Zazwyczaj po prysznicu, a przed ubraniem się, lekko osuszała włosy ręcznikiem, po czym aplikowała im sto energicznych pociągnięć szczotką. Teraz, dziwnie zawstydzona własną nagością, odliczyła dwudzieste siódme pociągnięcie i zorientowała się, że nie zrobi kolejnych siedemdziesięciu trzech, dopóki nie włoży ubrania. Lubiła odprawiać ten i inne ranne rytuały nago. Przyznawała, że to rodzaj ekshibicjonizmu. (Patrz na mnie, zobacz moje śliczne piersi, pośladki i nogi, zobacz, jakie są gładkie, jakie piękne, uwielbiaj mnie, kochaj, kochaj.) Ale to było coś więcej niż chęć zwrócenia na siebie uwagi. Czuła, że zaczynając dzień nago, osiąga poczucie lekkości i wolności, które nie opuszczało jej przez popołudnie. Doktor Cauvel mówił, iż może zaczynając każdy dzień od negliżu, usiłowała sobie udowodnić, że koszmary nocne nie pozostawiły na niej śladu, że Berton Mitchell nie zostawił na niej żadnego śladu. Ale Mary nie przekonywała taka analiza. Czasami Maks siadywał w idealnej ciszy i przyglądał się, jak żona czesze włosy i gimnastykuje się nago. Czerwieniła się, gdy porównywał swoje podglądanie do „czytania pięknej poezji”. Ale teraz Maks był pod prysznicem. W pokoju motelowym nie było nikogo, kto czytałby jej poezję. A jednak czuła, że ktoś na nią patrzy. Drżąc, włożyła stanik i majteczki. Otworzyła szafę, by wyciągnąć spodnie i bluzkę i zobaczyła zabłocone buty Maksa i pochlapaną krwią i błotem kurtkę. Gdy badała ciemne, czerwonawe plamy na kurtce, wyszedł z łazienki. Jednym ręcznikiem suszył włosy, a drugim osłonił biodra. — Skaleczyłeś się? — zapytała. 114
— Wziąłem tylko prysznic. Nie uśmiechnęła się. Podniosła zabrudzona kurtkę. — Aaa... Otworzyła mi się rana na palcu. — Jak to się stało? — Bandaż spadł, kiedy potknąłem się i upadłem. — Upadłeś? Kiedy? — W nocy — powiedział. — Ty po przyjęciu tabletki natychmiast usnęłaś, ale ja nie mogłem spać. Poszedłem na spacer. Byłem trzy ulice stąd, gdy zaczęło padać. Niezła ulewa. Diabelnie mnie zaskoczyła. Zacząłem biec z powrotem. Wybrałem skróty przez pusty teren obok, potknąłem się o kamień i upadłem. Głupia sprawa. Bandaż spadł mi z palca, a rana się otworzyła. Uniosła brwi. Spoglądając na kurtkę, którą trzymała w ręku, powiedziała: — Dużo krwawiłeś. — Jak zarzynana świnia. — Podniósł dłoń. Skaleczony palec owinięty był w czysty bandaż i plaster. — Nadal boli. Odrzucił na bok ręcznik, którym wycierał włosy, wziął od Mary kurtkę i obrócił ją w rękach. — Nie sądzę, żeby pranie jej pomogło. — Wrzucił kurtkę do kosza. — Powinieneś był mnie zbudzić, kiedy wróciłeś — powiedziała Mary. — Spałaś głębokim snem. — Powinieneś był spróbować. — Po co? Nie stało się nic poważnego. Przez piętnaście minut uciskałem skaleczenie, aż krwawienie ustało. Potem założyłem nowy bandaż. Nie ma się czym martwić. — Powinieneś iść do lekarza. Potrząsnął głową. — Nie ma po co. — Cóż, rana najwyraźniej się nie goi. — Daj jej czas. Właśnie zaczęła się goić, kiedy upadłem i otworzyłem ją. Będę teraz ostrożniejszy. — Przy następnej zmianie bandaży — powiedziała — chcę zobaczyć to skaleczenie. Jeśli nie będzie się goić, siłą zaciągnę cię do lekarza. Podszedł do żony i położył dłonie na jej szczupłych ramionach: — Tak, mamo — uśmiechnął się czarująco w sposób, jaki zarezerwował wyłącznie dla niej. Westchnęła i przytuliła się do jego piersi. Słyszała wolne, miarowe bicie serca męża. — Martwię się o ciebie. — Wiem — powiedział. — Ponieważ cię kocham. — Wiem. 115
— Ponieważ umarłabym, gdybym cię straciła. Rozpiął jej stanik. — Ale nie mamy czasu — zaprotestowała. — Zrezygnujemy ze śniadania. Przejechała dłońmi po ciele Maksa. Był twardy i silny. Jego wielkość i siła wywierały na Mary niezwykłe wrażenie. Była podniecona i jednocześnie jakby pod działaniem narkotyku. Jej powieki stały się ciężkie, nogi słabe, a jednak w piersiach, brzuchu i udach czuła niezwykłe ciepło i napięcie. Szorstkość jego skóry, stalowe mięśnie, ścięgna i kości hipnotyzowały ją. Rozebrał ją, potem zrzucił z siebie ręcznik. Pocałował Mary w szyję. Poczuła się lekka niby piórko. Ręce Maksa ześlizgiwały się na jej plecy i błądziły po pośladkach. — Mógłbyś przytulić mnie tak mocno — powiedziała — ścisnąć mnie tak, że zatamowałbyś mi oddech. Masz dość siły, żeby mi złamać kark. — Nie chcę ci łamać karku — wymruczał. — Ale mógłbyś. Tak łatwo... Pieścił ustami jej ucho. — Jeśli nawet... złamiesz mi kark... nie sądzę... żeby mnie to obchodziło. Wyciągnął rękę i dotknął mokrego wnętrza Mary. — Byłbyś taki delikatny — powiedziała rozmarzona. — Nawet łamiąc mnie, byłbyś delikatny. Nie czułabym bólu. Nie pozwoliłbyś na to. Zaniósł ją do łóżka. Kiedy w nią wchodził, a przedsionek miłości stał się mokry od jej wewnętrznych soków, złapała się na dziwnej myśli o śmierci w jego ramionach, a co dziwniejsze, myślała o tym bez strachu, lecz z czymś na kształt pożądania, melancholijnej tęsknoty, intrygująco przyjemnego oczekiwania. Nie było to życzenie sobie śmierci, lecz słodka rezygnacja. Wiedziała, że doktor Cauvel uznałby to za oznakę choroby, stwierdziłby, że teraz gotowa była zrzec się nawet swej podstawowej odpowiedzialności (najważniejszej odpowiedzialności za własne życie, za decyzję, czy była warta życia, czy też nie). Powiedziałby, że Mary powinna polegać bardziej na sobie, a mniej na Maksie. Ale nie obchodziło jej to, w ogóle nie obchodziło. Czuła po prostu siłę Maksa i zaczęła wykrzykiwać jego imię. Zatopiła palce w nieustępliwych muskułach i poddała się im z radością. — Mówi Roger Fullet. — Nazwisko się zgadza. Fullet, stary draniu. — Lou? Czy to ty? Lou Pasternak? — Zadzwoniłem i poprosiłem Rogera Fulleta reportera i szybko powiedziano mi, że teraz to Roger Fullet redaktor. — To się stało miesiąc temu. 116
— Los Angeles Times szybko schodzi na psy. — W końcu docenili geniusz. — Co? Chcesz powiedzieć, że awansowali cię, a zaraz potem postanowili oddać twoje miejsce komuś innemu? — Bardzo śmieszne. — Dziękuję. — Zabawny z ciebie chłop. — Dziękuję. — Operacja plastyczna mogłaby pomóc. — Uważaj, Fullet. Jestem lepszy od ciebie. — Przepraszam. Straciłem głowę. — Nie po raz pierwszy. — Hej, Lou, mam teraz biuro, które prawie dorównuje rozmiarem całemu twojemu sklepikowi. — Dali ci gabinet, żeby móc cię w nim zamknąć i mieć pod kontrolą. — Jadam mosiężnymi sztućcami. — Bo baliby się powierzyć ci srebrne. — Chryste, jak to miło usłyszeć twój głos. — Jak się ma Peggy i dzieciaki? — Dobrze. Wspaniale. Wszyscy zdrowi. — Pozdrów ich ode mnie i złóż życzenia gwiazdkowe. — Dziękuję. Musisz nas odwiedzić w czasie weekendu. Wiesz, że nie widzieliśmy się przez sześć miesięcy? Mieszkamy tak blisko, zaledwie pół godzinki od siebie. Lou, dlaczego nie spotykamy się częściej? — Może podświadomie nienawidzimy się? — Nikt nie mógłby mnie nienawidzić. Jestem przecież dużym niedźwiadkiem. Tak mówią moje córki. — No cóż, panie niedźwiedziu, zastanawiam się, czy mógłbyś mi zrobić przysługę. — Co tylko zechcesz, Lou. — Chciałbym, żebyś przejrzał kroniki kryminalne Timesa i zdobył dla mnie wszelkie możliwe informacje o pewnym przestępstwie, które mnie interesuje. — Jakim? — Napastowanie dzieci. — Paskudne. — A także gwałt z zamiarem zabójstwa. — Gdzie to się stało? — Gdzieś w West Los Angeles. Dobra okolica. Dziewczynka mieszkała w dwudziestoakrowej posiadłości, która prawdopodobnie została później podzielona. 117
— Kiedy to było? — Dwadzieścia cztery, może dwadzieścia pięć lat temu. — Kto był ofiarą? — To delikatna sprawa. — Dlaczego? — Roger, ona jest moją bliską przyjaciółką. — Rozumiem. — Jest również pewnego rodzaju osobistością w oczach opinii publicznej. — Zaintrygowałeś mnie. — Nie mam zamiaru o tym pisać. I nie chcę, aby ktoś inny o tym napisał. — Sprawa, która ma dwadzieścia pięć lat, to dla gazety materiał przestarzały. — Wiem. Ale ktoś mógłby ją wykorzystać w jakimś magazynie. Ta osoba poczułaby się bardzo zraniona, gdyby wszystko ponownie wygrzebano. — Jeśli o tym nie piszesz, po co ci to? — Ona ma kłopoty. Duże kłopoty. Chcę jej pomóc. — Dlaczego nie wyciągniesz szczegółów od niej? — Miała zaledwie sześć lat, gdy to się stało. — Mój Boże! — Nie przypomina sobie wszystkiego, a to, co pamięta, niewiele mi mówi. — I to, co się wtedy stało, ma związek z jej obecnymi kłopotami. — Możliwe. — W porządku. Nie zlecę nikomu tej roboty. Gdybym to zrobił, powstałby przeciek. Sam pójdę do archiwum i przejrzę kartoteki. — Dziękuję, Roger. — I udam się tam jako twój przyjaciel, a nie reporter. — To mi wystarczy. — Jak się nazywa ofiara? — Mary Bergen. Nie, poczekaj... wtedy nazywała się Mary Tanner. — Ta jasnowidząca. — Zgadza się. — Ma u nas rubrykę. — U mnie też. — Kim był napastnik? — Berton Mitchell. B-E-R-T-O-N M-I-T-C-H-E-L-L. Był dozorcą posiadłości Tannerów. — Zdobędę wszelkie informacje. Interesuje cię coś w szczególności? — Chcę wiedzieć, czy Mitchell kiedykolwiek stanął przed sądem. Jeśli tak, chciałbym wiedzieć, czy został uniewinniony i zwolniony, czy udowodniono mu winę. 118
— Mówiłeś, że był napastnikiem. — To nie znaczy, że udowodniono mu winę. Wiesz, co może zdziałać dobry obrońca. — Coś jeszcze? — Przede wszystkim, jeśli Mitchellowi udowodniono winę, chcę wiedzieć, czy popełnił samobójstwo. — Czy to ci powiedziano? — Tak. Ale nie wiem, czy to prawda. — Lou, jeśli ciągle żyje i nie siedzi w więzieniu, wątpię, żebym go znalazł w naszych kartotekach. — Nie proszę, żebyś go znalazł. Jeśli Mitchell żyje, chyba wiem, gdzie go szukać. — Skontaktuję się z tobą po południu. — Będę w biurze. Lou skończył rozmowę z Rogerem Fulletem i zadzwonił do doktora Olivera Railsbecka, swego starego przyjaciela, który pracował w Stanford University. Rozmawiali piętnaście minut. O dziewiątej trzydzieści, kiedy dowiedział się od Ollie Railsbecka wszystkiego, co mógł, Lou przeszedł korytarzem do łazienki dla gości. W nocy posprzątał bałagan. Odłamki szkła i rozlany syrop na kaszel nie zaśmiecały już podłogi. Stanął na środku małego pomieszczenia i przejrzał się w lustrze nad umywalką. Oprócz jego własnego odbicia nie pojawiło się żadne inne. Dotknął tafli i ramy lustra, dotknął kurków i porcelanowej umywalki. Poprzedniej nocy wszystkie te przedmioty były pochlapane krwią, którą Mary wywołała i na krótko podtrzymała swą psychiczną siłą. Gęsta, lepka krew była realna... a jednak nierealna. Krew namacalna, mająca kolor i strukturę (nawet jeśli zaledwie przez kilka sekund), ale nie pochodząca z tego świata. Zastanawiał się, czyj ból i cierpienie wyrażała. Mogła to być symboliczna krew blondynki, której śmierć przewidziała Mary. A może to krew Mary zniknęła z palców Maksa? Wróżba jej śmierci? — Boże, dopomóż jej! — powiedział Lou do siebie.
14 Mary siedziała na niewygodnym metalowym krześle. Dłonie oparła na torebce, którą trzymała na kolanach. Maks zajął miejsce na lewo od żony. Wiedział, że Mary nie lubiła długich rozmów z policjantami i że przerażająca, zimna atmosfera posterunków wyprowadzała ją z równowagi. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich piętnastu minut wychylał się z krzesła i dotykał jej. Nic rzucającego się w oczy. Po prostu delikatne, uspokajające i pełne czułości uściski i dotknięcia. Jak zwykle obecność męża oddawała jej otuchy. Z prawej strony siedział Lou, który obrócił swoje krzesło tak, aby móc skrzyżować ręce na jego oparciu. W pokoju pachniało zatęchłym dymem z cygara. Oświetlenie było za jaskrawe. Na ścianach wisiały zdjęcia świętej pamięci J. Edgara Hoovera, idola szeryfa Patmore’a, oraz kalendarz wojskowy z różnymi scenkami bitew, inną na każdy miesiąc. John Patmore, starszy oficer policji Kings’s Point, pochylał się nad swym zabałaganionym biurkiem, rozmawiając poważnie przez telefon z Percym Ostermanem. Najwidoczniej szeryf musiał mówić o Mary pochlebnie, aby przekonać Patmore’a do współpracy z nią. Na ustach Patmore’a błąkał się wymuszony uśmiech. Policjant wyglądał zadziwiająco dobrotliwie. Miał ponad czterdziestkę: okrągła twarz, brązowe oczy, prawie łysy. Niczym nie wyróżniające się rysy. Przeciętnej wagi i wzrostu. Martwiła się, że nie przedstawili sprawy dość dokładnie, prosząc Patmore’a o pomoc. Lou poradził jej, żeby nie wtajemniczała go w najbardziej zadziwiające aspekty historii. Nie powiedziała nic o latających szklanych psach, oszalałych mewach ani lustrach ociekających krwią. To wszystko, utrzymywał Lou, wprawiłoby Patmore’a w zakłopotanie. Lou objaśnił naturę sił psychicznych Mary, a ona powiedziała policjantowi tylko tyle, że masowe morderstwa z ostatnich kilku dni były sprawą jednego człowieka, że ze120
szłej nocy zabił w King’s Point młodą kobietę (nie odnaleziono jeszcze ciała) i że dzisiaj o siódmej wieczór otworzy ogień ze strzelby o dużej mocy na jednej z trzech wież górujących nad portem. W końcu Patmore pożegnał się z Percym Ostermanem i odłożył słuchawkę. Przechylił się na oparcie krzesła. Przez prawie minutę gapił się przed siebie. Uśmiechał się. — Nie przejmujcie się szeryfem. On nie chce być niegrzeczny — powiedział Lou do Maksa i Mary. — Co pewien czas przestaje myśleć i zapomina zacząć na nowo. Ignorując dziennikarza, Patmore odwrócił się do Mary. — To mi się nie podoba. Szalony zabójca w moim mieście. — Jeśli my... — zaczęła Mary. — To wszystko mi się nie podoba. Dowodzę bardzo zwartym małym miastem jako szef policji — powiedział Patmore, wyciągając cygaro z szuflady biurka. — Możemy... — W każdej z tych wież — ciągnął Patmore — ponieważ Percy Osterman poręczył za was, chociaż ciągle mam wątpliwości co do tych psychicznych głupstw, o szóstej godzinie, godzinę przed czasem, jeśli się pani nie myli, będę miał ludzi. — To znaczy umieści pan ludzi na wieżach dziś wieczorem? — zapytała Mary niepewna, czy właściwie zrozumiała zawikłaną wypowiedź. Patmore zmrużył oczy. Zaczął nawilżać koniec cygara. Wyjął je z ust. — Czy właśnie tego nie powiedziałem? — Musicie wybaczyć szeryfowi — skomentował Lou. — Myśli, że „składnia” to pieniądze, jakie kościół zbiera od grzeszników. Ku zadowoleniu Mary, policjant umyślnie ignorował Lou. — Przyjrzyjmy się raz jeszcze szczegółom pani wizji od początku do końca. Westchnęła i lekko się odprężyła. Ten horror zbliża się ku końcowi, pomyślała. A później: Czy naprawdę? Czy może właśnie się zaczyna? — Dobrze się czujesz? — zapytał Maks. — Tak — skłamała. Na chodniku przed komendą policji Maks odwrócił się do Lou i powiedział: — No, to było o wiele łatwiejsze, niż mówiłeś. Lou wzruszył ramionami. — Jestem zaskoczony. Zazwyczaj potrzebny jest zabieg chirurgiczny, aby zaszczepić w jego umyśle jakiś pomysł. — Najwyraźniej bardziej ceni Percy’ego Ostermana, niż myślałeś — stwierdziła Mary. 121
— To z pewnością gra pewną rolę. Ale myślę, że to również asekuracja. Wie, że gdyby nazwał cię szarlatanem i wyrzucił z biura, a potem zabójca naprawdę uderzył z tych wież, domagałbym się jego rezygnacji na pierwszej stronie mojej gazety dwa razy w tygodniu, aż pozostałby bez pracy. Maks zaproponował, aby zaparkować samochody i przejść dwie ulice do portu piechotą. — Możemy wstąpić na lunch i drinki do „e Sea Locker” i popatrzeć na łodzie. Gdy tak szła między Maksem a Lou, powoli wracała do siebie. Bryza zwiała z jej twarzy zapach cygara Patmore’a i jednocześnie uniosła z sobą część napięcia i niepokoju. Pogoda poprawiła się. Chociaż niebo było nadal pochmurne, a prognozy na dzień jutrzejszy zapowiadały deszcz, był to jeden z szeroko reklamowanych zimowych dni południowej Kalifornii. Temperatura podniosła się do siedemdziesięciu stopni Fahrenheita. Powietrze było tak przejrzyste, jakby nie istniało. W taki dzień wszyscy byli mieszkańcy Wschodniego Wybrzeża cieszyli się, że się tu przenieśli. Tuż przed portem dotarli do sklepu zoologicznego. Z kosza na wystawie wyglądały dwa spanielki. — Och, czyż nie są śliczne? — powiedziała Mary. Wyślizgnęła się spomiędzy Maksa i Lou i podeszła do okna. Szczenięta przyciskały przednie łapki do szyby i usiłowały powąchać przez nią rękę Mary. Merdały ogonkami jak oszalałe. — Nigdy nie chciałem psa — mruknął Lou. — Są zbyt zależne. — Są słodkie — zaprotestowała. — Nie lubię też kotów. — Dlaczego? — zapytał Maks. — Są zbyt niezależne. — Lou, trochę przesadzasz — stwierdził Maks. — No cóż, w niektórych kręgach jestem znany jako zatwardziały zrzęda. Muszę podtrzymywać tę reputację, no nie? — Dziennikarz uśmiechnął się. Mary przemawiała do piesków przez szybę, a one wierciły się i szczekały z entuzjazmem. — Wiem, jak bardzo kochasz zwierzęta — powiedział Maks. — Myślałem o podarowaniu ci psa na Gwiazdkę. Może powinienem był to zrobić. — Och, nie — zaprotestowała, ciągle bawiąc się ze szczeniakami. — To oznaczałoby ich śmierć. Lou spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Mówisz dziwne rzeczy. Wspomnienia pokaleczonych kotów, psów, królików i innych małych stworzeń zamigotały przed jej oczyma obrzydliwymi kolorami. Odwróciła się od spanieli.
122
— Alan miał bardzo dużo zwierząt, gdy był chłopcem. Sama też miałam kilka. Ale wszystkie były torturowane i zabite. — Torturowane i zabite? — zapytał Lou. — O czym ty mówisz, na miłość boską? — Chłopak Bertona Mitchella to robił — powiedziała Mary. — Uważał, że niesłusznie oskarżyłam jego ojca. Więc zakradał się do naszej posiadłości i zarzynał zwierzęta. Jedno po drugim. Rok po roku. Aż w końcu przestaliśmy je trzymać. — A więc koszmary senne nie skończyły się, gdy Mitchell powiesił się w celu więziennej — powiedział Maks z czułością, która ją wzruszyła. Jego szare oczy, często obojętne i bez wyrazu, przepełniało współczucie i miłość. — Nie wiedziałem, że Berton Mitchell miał rodzinę — wtrącił Lou. Mary skinęła głową. — Żonę i syna. Oczywiście wyprowadzili się z posiadłości po... po tym, co się stało. Ale nigdy nie opuścili miasta. Zawsze byli w pobliżu. Spojrzała na spanielki, ale już jej nie cieszyły. Kiedy teraz na nie patrzyła, widziała jedynie psy Alana: martwe psy z połamanymi nogami i tuzinami ran od noża, psy wypatroszone, psy bez głów, psy z wydłubanymi oczyma... — Ten chłopak Mitchella... — zaczął Lou. — Dosyć już o tym — powiedziała drżącym głosem. — Chodźmy do „e Sea Locker”. Mam ochotę na drinka. Męska toaleta w restauracji pachniała środkiem dezynfekującym o sosnowym zapachu. Gdy myli ręce w bliźniaczych umywalkach (Maks uważał, aby nie zamoczyć bandaża), Lou zapytał: — Czy kiedykolwiek wspomniałem o moim przyjacielu, Ollie Railsbecku? — Nie przypominam sobie tego nazwiska — powiedział Maks. — Jest szefem stosunkowo nowego programu naukowego w Stanford University. Badają wszelkie rodzaje zjawisk paranormalnych: jasnowidzenie, przewidywanie, psychometrię, telepatię, telekinezę, projekcję astralną, wszystko. — Tak, chyba przypominam sobie to nazwisko — powiedział Maks. Odwrócił się od umywalki i wyciągnął papierowy ręcznik z pojemnika. — Wydaje mi się, że poprosił Mary o współpracę w niektórych eksperymentach, ale nie znalazła jeszcze na to czasu. — Odkąd dowiedzieliśmy się, że Rosjanie wydają ponad miliard dolarów rocznie na badania nad wykorzystaniem zjawisk psychicznych do celów militarnych, Pentagon nabrał ochoty, żeby przeznaczyć parę kawałków na rozpoczęcie generalnych studiów w tej dziedzinie. Program Olliego i drugi, rozpoczęty w zeszłym roku przez doktora Rhine’a na Duke University, to najlepsze w tym zakresie programy w kraju. 123
— Mary pracowała trochę na Duke. — Rano zadzwoniłem do Olliego Railsbecka i zapytałem go o opinię na temat tego, co stało się wczoraj wieczorem w domu: o krew, która wypłynęła z lustra. — Co powiedział? — Nazwał to „ektoplazmą”. — Ten termin jest mi znany — stwierdził Maks. Wyrzucił papierowy ręcznik i odwrócił się w stronę drzwi toalety. — Poczekaj — powiedział Lou. — Nie chciałem poruszać tego tematu w obecności Mary. Maks oparł się o ścianę. — Mów. — Według Olliego to wydarzenie nie było tak niezwykłe, jak myślałem. Twierdzi, że podobne rzeczy dzieją się w trakcie seansów. Maks uniósł brwi. — Twój przyjaciel wydaje pieniądze z naszych podatków na badanie seansów? Tych udawanych sesji prowadzonych przez Cyganów, tych ciemnych pokoi ze świecami, gdzie ludzie pragnący porozmawiać ze zmarłymi krewnymi są obdzierani z pieniędzy? — Jest parę wysoko cenionych mediów, które poważnie traktują swą pracę; nie chcą pieniędzy ani rozgłosu, ale przeprowadzają najbardziej przeklęte, przerażające seanse. — Rozmawiają z duchami? — Może. Uważają, że tak. Rozmawiają z czymś, co zdaje się odpowiadać. W każdym razie Ollie twierdzi, że od czasu do czasu jakieś formy duchów lub obiektów pojawiają się nad stolikiem seansowym czy też nad głową medium będącego w transie. — I to nie jest wywołane projektorem do slajdów skierowanym na plastikową płachtę ani czymś w tym stylu? — Badacze widzieli te zjawy i przestudiowali je w kontrolowanych warunkach laboratoryjnych — powiedział Lou. — Czasami z powietrza spada krew. Albo coś, co wygląda na łzy. Jakakolwiek jest natura tego zjawiska, ma ono substancję, jakby było rzeczywiste. — Ale tylko na krótko. Zeszłej nocy krew, która wypłynęła z lustra, zniknęła bardzo szybko. — Zgadza się. To zazwyczaj trwa sekundy. Czasami pełną minutę. Ollie zna przypadek, kiedy twarz dziecka unosiła się nad głową medium przez dwadzieścia minut, ale to zdarza się rzadko. Chwilowo trwałe zjawy tego typu są przypuszczalnie zbudowane z ektoplazmy, nadnaturalnego tworzywa, które według słów mediów jest w stanie przemieszczać się między życiem a śmiercią. — Ten twój przyjaciel wierzy w duchy? — zapytał Maks.
124
— Nie. Uważa, że większość naprawdę utalentowanych mediów wysoko rozwinęła zdolności psychiczne. Zdobywają wysokie pozycje w testach na telepatię. Większość z nich dysponuje udokumentowanymi zapisami trafnych przepowiedni. Ollie twierdzi, że używając w jakiś sposób zdolności psychicznych, których nie rozumiemy, nieświadomie produkują ektoplazmę. — Ale nie wierzy, że to materiał z innego świata? — Nie. A zwłaszcza nie z życia po śmierci. Maks zamyślił się na chwilę. — W takim razie według Railsbecka ektoplazmą to rodzaj urzeczywistnionego ciała podświadomości. — Dokładnie — potwierdził Lou. — Więc Railsbeck potwierdza to, co mówiłem. — Dlatego chciałem ci to powiedzieć w cztery oczy. Nie chciałem sprawić przykrości Mary. — Nie działa tutaj żadna nadnaturalna demoniczna siła. Lou westchnął i potrząsnął głową. — Co do tego nie jestem całkowicie przekonany. Prawdopodobnie masz rację. Skoro jednak ty jesteś pewien, a Ollie cię popiera, nie pisnę ani słowa. Maks zacisnął dłoń w pięść i uderzył nią w drugą dłoń. Ostre klaśnięcie przeraziło Lou i odbiło się echem od kafelkowych ścian. — To Mary spowodowała, że z lustra wypłynęła krew i to ona wywołała zjawisko poltergeista. Ale nie zdaje sobie sprawy z tego i nie chce w to wierzyć. Zobaczyła coś strasznego, Lou. Chciała się od tego odciąć i użyła mocy psychicznych, o jakie się nigdy nie podejrzewała, aby stworzyć fasadę „nadnaturalnych” wydarzeń i wprowadzić samą siebie w błąd. Zobaczyła coś, co musiała wyprzeć ze swego umysłu, coś, co ukryła w podświadomości. Używa poltergeista i innych nadnaturalnych bzdur, aby odciągnąć własną uwagę od rzeczy, której boi się najbardziej. — Nie możemy jej pomóc, ponieważ nie wiemy, co przed sobą ukrywa — powiedział spięty i zasmucony Lou. Maks rzekł ponuro: — Dowiemy się dzisiaj o siódmej wieczorem. Spojrzał na zegarek. — Zostało nam jeszcze ponad siedem godzin. Szara woda wyglądała na zimną i oleistą. Rozbijała się w dokach, a dzioby łodzi rozrywały jej powierzchnię niczym noże tnące ciemną żelatynę. Siedzieli w „e Sea Locker” przy stoliku koło okna. Zrazu Maks i Lou rozmawiali o polityce, a Mary bez słowa wypatrywała na niebie mew. Ale dzisiaj nie było żadnych ptaków i stopniowo przeniosła uwagę na ruch w porcie i na rozmowę. 125
Mew wprawdzie nie było, ale i tak nie mogła się odprężyć. Zjadła za mało, a wypiła za dużo. Panowie żartowali nawet, że usiłowała przebić Lou ilością wypitych pod stołem drinków. Ale whisky nie uspokoiła jej rąk. O drugiej, gdy Lou poszedł do biura, a oni wrócili do motelu, wyciągnęła się na łóżku, zamierzając trochę się przespać. Musiała być wypoczęta i rześka, aby wieczorem móc ścigać zabójcę. Zamknęła oczy i spróbowała wyłączyć umysł. Wino wypite podczas lunchu trochę w tym pomogło. Czuła się, jakby dryfowała na gumowym materacu, zataczając leniwe koła w gigantycznym basenie. Zaczęła łagodną medytację powtarzając słowo „raz”, aż wypełniło ją całą. Na granicy snu usłyszała trzepot skrzydeł: szu, szu, szu. Otworzyła oczy. Nic. Wyobraźnia. Maks siedział za nią w fotelu czytając King’s Point Press. Gdyby słyszał jakieś dziwne odgłosy, coś by powiedział. Zamknęła oczy i znowu zaczęła powtarzać słowo „raz”. Szu, szu, szu! Otworzyła oczy. Nadal nic. Wiedziała, że skrzydła mają związek z Bertonem Mitchellem. Są też częścią sprawy, nad którą obecnie pracowała. Śledzony przez nią zabójca miał coś wspólnego z Bertonem Mitchellem. Niemożliwe. Nie do pomyślenia. Ale... Co za męka. Przecież chce tylko trochę ciszy. Chce tylko, żeby jej dano spokój. Chce tylko przebrnąć przez tę sprawę! Zacisnęła mocno powieki i usiłowała powstrzymać łzy, ale i tak popłynęły po policzkach. Była przestraszona. Potrzebowała Maksa. Chciała, żeby wstał i podszedł do niej. Zaczęła obracać się ku niemu i już miała wymówić jego imię, gdy pomyślała: Nie, na Boga! Bądź silna, chociaż raz. Prędzej czy później będzie musiała nauczyć się radzić z własnymi problemami. Coraz bardziej zdawała sobie sprawę z kruchości życia. Czuła swoją śmiertelność. Nie tylko swoją, ale także Maksa, Lou i Alana. Czuła ją tak wyraźnie, jak kawałki lodu topiącego się w palcach. Któregoś dnia Maks odejdzie i co się stanie z nią, jeśli nie będzie umiała radzić sobie samodzielnie? Musi stanąć twarzą w twarz z tym, co stało się dwadzieścia cztery lata temu. Musi pomyśleć, cofnąć się w czasie, odnaleźć znaczenie skrzydeł. Nie zdoła odkryć związku między Bertonem Mitchellem a tym zabójcą, dopóki nie przypomni sobie wszystkiego o skrzydłach i o tym, co stało się w domku zarządcy. 126
Czekała, aż wyschną jej łzy, po czym wstała z łóżka. — Coś się stało? — zapytał Maks. — Nie mogę zasnąć. — Chcesz porozmawiać? — Nie przejmuj się mną i czytaj dalej. Chcę sobie tylko pomyśleć. Z nocnego stolika wzięła notatnik i długopis. Podeszła do małego biurka i usiadła. Postanowiła zrobić to, co zawsze robiła, gdy miała problem, którego nikt nie mógł za nią rozwiązać: Postanowiła o tym napisać. Spisze listę pytań, pytanie co szóstą czy siódmą linijkę, i poszuka odpowiedzi, które będzie mogła umieścić w miejscach między pytaniami. Ta czynność zawsze ją odprężała. Oczywiście, szukała czegoś więcej niż odpężenia. Chciała odpowiedzi. Czasami je otrzymywała. Po tych wszystkich latach jednak nie mogła się już dłużej zwodzić. Znać rozwiązanie a wykorzystać tę wiedzę to dwie różne rzeczy. Była mądra, lecz brakowało jej siły. Wykonywała rytuał z notatnikiem i długopisem setki razy, ale nigdy nie udało jej się uzyskać tego, na czym jej najbardziej zależało: podjęcia ważnej decyzji całkowicie samodzielnie, bez niczyjej pomocy. Tym razem będzie inaczej. Musiało być inaczej. Czuła wyraźnie, że jeśli nie zdobędzie się jeszcze raz na wysiłek, nie przeżyje. Otworzyła notes, który kupiła poprzedniego dnia, jeszcze nie używany, i zobaczyła napis na pierwszej stronie. Mary! Walcz o swoje życie! Zdanie zostało napisane długopisem. Słowa wyglądały, jakby je skreślono w pośpiechu. I chociaż to był niewątpliwie jej charakter pisma, nie pamiętała, żeby coś takiego pisała. Roger Fullet zadzwonił o czwartej i podał Lou szczegółowe streszczenie historii Bertona Mitchella, zamieszczonej ongiś w Los Angeles Times. — ...i po zaledwie dwudziestu minutach namysłu ława przysięgłych uznała go winnym wszystkich zarzutów. Jego obrońca natychmiast wniósł o apelację ze względu na uchybienia w procedurze, ale Mitchell musiał zdawać sobie sprawę, że nie miał szans na nową rozprawę. Wyroki za wszystkie jego czyny zsumowano i wynosiły minimum dwadzieścia cztery lata. — I powiesił się? — zapytał Lou. — Tak jak ci powiedziano. Zrobił to następnego dnia po wyroku, zanim został przeniesiony z celi aresztu do więzienia. — Wspominałeś o jego rodzinie. — Żona i jeden syn. — Jak miał na imię syn? 127
— Barry. Barry Mitchell. — Ile miał lat, gdy to się stało? — Nie zanotowałem, ale wydaje mi się, że szesnaście. — Czy było o nim coś więcej w waszych archiwach? — zapytał Lou. — Codziennie odwiedzał ojca w areszcie. Uważał, że Mitchell był niewinny, tak jak utrzymywał. — Coś jeszcze? — Dzisiaj prasa szarpałaby niemiłosiernie jego żonę i syna. Ostatnimi czasy Amerykanie stali się upiorni. Czytelnicy gazet coraz bardziej interesują się podglądaniem osobistych tragedii. Ale dwadzieścia cztery lata temu w Ameryce istniał jeszcze szacunek dla poczucia prywatności i własności. Żonę i syna pozostawiono w spokoju. Nic więcej nie ma w naszych archiwach. Lou zastukał długopisem o blat biurka. — Zastanawiam się, co stało się z synem. — Obawiam się, że nie potrafię ci na to odpowiedzieć. — Bardzo mi pomogłeś. Dzięki, Roger. Po kolejnej rundzie życzeń świątecznych Lou odłożył słuchawkę. Weszła jego sekretarka, aby życzyć mu wesołych świąt. Po jej wyjściu w biurze zapanowała cisza. Zapadał wczesny mrok, Lou siedział samotnie, nie zapalając lampy i rozmyślał. Czego bała się Mary? Co było tak niezwykłego w tej sprawie? Jedną teorię obaliła relacja Rogera Fulleta. Zabójca psychopata błąkający się po King’s Point nie był Bertonem Mitchellem. Syn? Barry Mitchell? Miałby teraz czterdziestkę, jak Maks. Nie więcej niż jego ojciec, kiedy zaatakował Mary. Szaleństwo przechodzi czasem z pokolenia na pokolenie, czyż nie? Taki syn, jaki ojciec. Może to Barry Mitchell wkroczy dziś wieczorem o siódmej na schody wieży. Mętne światło wieczoru zastąpiło popołudniowy mrok, w biurze zapanował chłód. W końcu Lou wstał i dla rozgrzewki wlał sobie podwójną porcję bourbona. Mary nie pobiegła do Maksa z ostrzeżeniem, które znalazła w notesie, zapisała natomiast pięćdziesiąt cztery pytania i o połowę mniej odpowiedzi, szukając wskazówek i rozwiązania w jedyny znany sobie sposób. Do tej pory nie udało jej się wniknąć głębiej w sprawę tortur i wstrząsających rzeczy, które przydarzyły się w domku dwadzieścia cztery lata temu. Nie znalazła najmniejszej wskazówki co do znaczenia skrzydeł, ale nie miała zamiaru się poddać.
128
Choć mąciło to strumień jej myśli i wprawiało w coraz większe zdenerwowanie, nieustannie wracała na pierwszą stronę i czytała dwa krótkie zdania: Mary! Walcz o swoje życie! Usiłowała sobie wmówić, że to nie jej robota, że jakiś nieznajomy wślizgnął się do pokoju motelowego i napisał ostrzeżenie, gdy ich obojga nie było. Może zrobił to zabójca. Ale wiedziała, że to nieprawda. To nie miało sensu. Poza tym rozpoznała swój charakter pisma. Musiała wstać w nocy z łóżka, nie budząc Maksa, i w głębokim śnie przekazać sobie tę pilną wiadomość. Przewidziała wielkie niebezpieczeństwo przez sen. Cóż to takiego objawiło jej się we śnie, że na jawie umknęło z jej świadomości? — Chcesz się odświeżyć? — zapytał Maks, wstając za nią z fotela. Odwróciła się. — Co? — Jest piąta trzydzieści. Mamy spotkać Lou o szóstej. Pomyślałem, że może chciałabyś się odświeżyć. — Ach, oczywiście. — Zamknęła notatnik. Wstała. — Dobrze się czujesz? — zapytał. — Tak. Przyglądał się żonie, zatroskany. — Nie — sprostowała. — Niedobrze. Podszedł do niej i pocałował ją w policzek. — Jestem przerażona — powiedziała. — Ja też. — Co się ze mną stanie? — Nic złego — zapewnił. — Nie wiem. — Ale ja wiem — zapewnił. — Dziś wieczorem trzymaj się blisko mnie, dopóki nie złapią skurwiela. — A jeśli go nie złapią? — zapytała. — Powiedziałaś, że złapią. — Nie. Powiedziałam tylko, że będzie na jednej z wież. — Jeśli na niego czekają, złapią go — rzekł Maks uspokajająco. — Może.
15 18.00 Oficer Lyle Winterman zaparkował samochód policyjny w ciemnej alejce i przeszedł dwie ulice do luterańskiego kościoła Świętego Łukasza. Nawet Harbor Avenue wydawała się ciemna, choć lampy jarzyły się co trzydzieści metrów. Winterman trzymał prawą rękę na rozpiętej kaburze u biodra. Dłoń oficera spoczywała na uchwycie rewolweru. Bał się, że ktoś na niego naskoczy. Po przemówieniu Patmore’a na posterunku zastępca był nerwowy jak diabli. Wielebny Richard Erdman czekał w nawie kościelnej. Uścisnęli sobie dłonie i podeszli do drzwi prowadzących na wieżę. — Co to wszystko znaczy? — zapytał Erdman. — Sprawa poufna. — Jaka sprawa? — Szeryf Patmore wolałby, żebym nic nie mówił. — Czy dojdzie do przemocy? — Możliwe. — Nie chcę przemocy w moim kościele. — Ani ja, pastorze. — To Dom Boży. Pozostanie miejscem spokoju. — Mam nadzieję. Na wszelki wypadek, proszę się lepiej udać na probostwo i zamknąć drzwi na klucz. — Muszę przygotować mszę wigilijną. — To zacznie się dopiero później, nieprawdaż? — O jedenastej — powiedział Erdman. — Ale zaczynam przygotowania o dziesiątej. — To się skończy wcześniej — zapewnił Winterman. 130
Odpiął przytroczoną do pasa latarkę i włączył ją. Skierował strumień światła na schody wieży, zawahał się, a potem zaczął wspinać. Erdman zamknął za nim drzwi. 18.05 Oficer Rudy Holtzman miał nie pracować w Wigilię. Był to jego dzień wolny. Idąc po schodach na wieżę, cały czas przeklinał Johna Patmore’a. Metapsychika, przeczucia, przepowiadanie przyszłości, percepcja pozazmysłowa, wszystko to bzdura. Szeryf robi z siebie głupca. To zresztą nic nowego. Ale jasnowidząca? Lekka przesada. Holtzman dotarł na szczyt wieży „Kimball’s Games and Snacks”. W budynku pod nim panowała cisza. Wyłączył latarkę i patrzył przez chwilę na port. Na kilku łodziach rozpoczynały się już przyjęcia. — Do diabła! — zaklął Holtzman. Siadł tyłem do otaczającego taras widokowy muru, który sięgał mu do pasa. Położył rewolwer za sobą na podłodze. Niemalże pragnął, żeby jakiś skurwiel ze strzelbą spróbował wpiąć się po schodach. Może poczułby się lepiej, gdyby mógł kogoś zastrzelić. 18.10 Dobrze oświetlony, osiemdziesięciostopowy jacht okrążył zatokę przy końcu portu i ruszył północnym kanałem w stronę morza. Wzburzone fale za nim uderzały rytmicznie w mur. Wiatr od oceanu niósł ze sobą lekki zapach zgnilizny. John Patmore i jego asystent, młody oficer z nadwagą, Rollins, w rogu parkingu restauracji „e Laughing Dolphin” utworzyli punkt dowodzenia operacją. Stąd mieli widok na wszystkie trzy wieże. Za samochodem policyjnym stał mercedes. Mary przysiadła na błotniku. Maks stał po jej lewej stronie, Lou po prawej. Mary oczekiwała kolejnej wizji. Jeszcze był czas, aby przewidzieć, którą wieżę spróbuje wykorzystać zabójca; czas, aby pomóc policji, a może nawet wystarczająco dużo czasu, aby zapobiec przyszłej rzezi. Do tej pory jednak nie nadeszły żadne nowe obrazy. Nie mogła opanować drżenia, ale nie z powodu zimnego, nocnego powietrza. O szóstej piętnaście oficer Teagarten, przydzielony do rzymskokatolickiego kościoła Świętej Trójcy, poinformował Patmore’a przez krótkofalówkę, że rozpoczęło się nabożeństwo. Co więcej, Rycerze Kolumba zorganizowali w podziemiach kościoła przyjęcie, które miało się odbyć, zanim skończy się spowiedź przed mszą. Według Teagartena żaden zabójca, nawet psychopata, nie zaryzykowałby użycia dzwonnicy Świętej Trójcy, 131
skoro aby się tam dostać, musiałby przejść obok tak wielu świadków. Teagarten chciał iść do domu. — Ty — powiedział Patmore przez krótkofalówkę — dopóki cię nie odwołam, zostań tam, gdzie jesteś, do diabła. Oficer Rollins dzielił uwagę między trzy wieże, przyglądając się im przez lornetkę. Patmore ignorował Mary. Nie przywitał się z nią, gdy przyjechała, i nawet nie patrzył w jej stronę. — Jeśli to nie wypali — powiedział Lou — szeryf będzie się zaklinał, że nigdy cię nie spotkał. 18.30 Na łodziach w porcie trwały przyjęcia. Za godzinę rozpoczną się pozostałe. Śmiech, piski młodych kobiet i muzyka stereofoniczna rozchodziły się po wodzie. Większość statków, począwszy od najmniejszych żaglówek, a skończywszy na największych jachtach motorowych, przystrojono świątecznie. Sznury kolorowych lampek wisiały wzdłuż balustrad pokładów i nad burtami. Kilka największych jachtów, korzystających z własnej energii, kąpało się w strumieniach światła. Były tu łodzie, z których masztów zwisały zielone lampki uformowane na kształt choinki; łodzie, których maszty za pomocą złotych lampek zmieniono w gigantyczne krzyże; łodzie dźwigające ludzkich rozmiarów Świętych Mikołajów; łodzie z tekturowymi i styropianowymi reniferami pląsającymi na dachach kabin; łodzie przybrane papierowymi chryzantemami, wiecznie zielonymi gałązkami, ostrokrzewem i świeżymi kwiatami. Statki płonęły na tle nocy. Lou Pasternak był na swój sposób dumny z King’s Point. Potrafił wygłosić godzinny monolog obnażający liczne wady miasta, ale nigdy nie zapomniał podkreślić, że było ono najpiękniejszym przybrzeżnym miasteczkiem w Kalifornii. A jednak port, jakkolwiek piękny, dziś wieczorem nie mógł zachwycać Lou dłużej niż przez kilka minut. Dziennikarz odwrócił się do Mary i powiedział: — Czy możemy porozmawiać o Barrym Mitchellu? Drgnęła, jakby ją uszczypnął. — Mary? — Przeraziłeś mnie. — Przepraszam. — Co z Barrym Mitchellem? — zapytała. — Był o... dziesięć lat starszy od ciebie? — Zdaje mi się, że tak. — Pamiętasz, jak wyglądał? — Był wysokim, dużym chłopcem. 132
— Kolor włosów? — Ciemne — powiedziała. — Chyba kasztanowe. — Oczy? — Nie pamiętam. — Mówiłaś, że pozabijał zwierzaki Alana. — Również parę moich. — Czy został na tym przyłapany? — Alan widział, jak zabijał naszą wiewiórkę. — Usiłował mu przeszkodzić? — Nie. Był zbyt duży dla Alana. — Czy wnieśliście oskarżenie? — Nie mieliśmy dowodów — odpowiedziała. — Mieliście świadectwo Alana. — Oskarżenie chłopca przeciw drugiemu chłopcu. — Więc przestaliście trzymać zwierzaki — powiedział Lou. — Tak. Maks objął Mary ramieniem. — Nic nie zrobiono Barry’emu Mitchellowi? — zapytał Lou. — Adwokat ojca porozmawiał z jego matką. — Co osiągnął? — Nic. Barry Mitchell zaprzeczył, jakoby zabijał zwierzęta. — Skąd te pytania, Lou? — spytał Maks. Lou zawahał się, potem doszedł do wniosku, że nie ma powodu utrzymywać swych podejrzeń w sekrecie. — Powiedziałaś, że w zabójcy, którego ścigamy dzisiejszej nocy, jest coś niezwykłego. Maks stwierdził to samo. Macie jednak odmienne zdanie na temat tego, co jest w nim niezwykłego. Ale przypuśćmy... może mężczyzna, którego szukamy, to syn Bertona Mitchella? Potrząsnęła głową. — Nie. — Dlaczego nie? — zapytał Lou. — On nie żyje — odpowiedziała. Lou przyglądał się jej, osłupiały. — Barry Mitchell nie żyje? — upewnił się Maks. — Jego matka także — powiedziała Mary. — Co? — Jego matka również umarła. Tego samego dnia. — Kiedy to się stało? — zapytał Lou. 133
— Miałam wtedy jedenaście lat. — Dziewiętnaście lat temu. — Mniej więcej. — Umarli razem? — Tak. — W jaki sposób? — Zostali zabici przez jakiegoś bandytę. — Włamywacza? — spytał Lou. — Chyba tak. Nie pamiętam. — Nie znasz nazwiska zabójcy? — Czy to ważne? — Został złapany? — Nie wiem. — Kto ci o tym powiedział? — zapytał Lou. — Alan. — Jesteś pewna, że wiedział, o czym mówi? — Och, tak — odpowiedziała. — Zdaje się, że pokazał mi wycinek z gazety. Lou oparł się o mercedesa rozczarowany, że kolejna teoria została obalona. Ale jeśli żona i syn zostali zamordowani w pięć lat po samobójstwie Bertona Mitchella, dlaczego Roger Fullet nie znalazł informacji dotyczących tej sprawy w archiwum Los Angeles Times? Działo się coś niezwykle dziwnego. Lou nie należał do ludzi skłonnych do melodramatycznych nastrojów. A jednak przysiągłby, że dzisiejszej nocy czuł w powietrzu zło. Śmiech kobiety niósł się po wzburzonej wodzie, wysoki i przeszywający. 19.00 Mary ścisnęła rękę Maksa i czekała w napięciu. Za chwilę odezwie się krótkofalówka ze sprawozdaniem od jednego z policjantów. Za chwilę otrzymają wiadomość, że jakiś mężczyzna wspina się po schodach jednej z wież, a kiedy nadejdzie ta wieść, rozpocznie się pościg. 19.03 Mary co rusz zerkała na zegarek w przyćmionym świetle reflektorów samochodu policyjnego. Przestępowała z nogi na nogę. 19.04 Po raz pierwszy od ponad godziny szeryf Patmore zerknął na Mary i wytrzymał jej spojrzenie. Nie wyglądał na zadowolonego. 19.05 Zaczynała podejrzewać, że ją wymanewrowano, okpiono. Po raz pierwszy w swojej 134
karierze napotkała godnego siebie przeciwnika. Ścigała mężczyznę, przeciwko któremu nie działały jej zdolności psychiczne. 19.07 Zdrętwiała ze strachu. — Coś jest nie tak — powiedziała. — Co takiego? — zapytał Maks. — Zabójca nie nadchodzi. — Ale widziałaś, że to robi — powiedział Lou. — A to, co widzisz, zawsze się spełnia — dodał Maks. — Nie tym razem — odpowiedziała. — Ten jest inny. Wie, że go tropię. Wie, że gliniarze obserwują wieże. — Jeśli ludzie Patmore’a zanadto rzucali się w oczy... — zaczął Lou. — Nie — przerwała. — Po prostu zabójca jest w stanie odgadywać moje myśli. On nie przyjdzie. — Nie mów tego Patmore’owi. Musimy poczekać jakiś czas. Jeszcze nie możemy się poddać. O dziewiętnastej trzydzieści na wieżach nie działo się nic podejrzanego. Patmore zaczął się przechadzać z zachmurzoną miną w tę i z powrotem przed samochodem patrolowym. W miarę jak upływały minuty, chodził coraz szybciej. O dziewiętnastej czterdzieści pięć wyciągnął krótkofalówkę z samochodu i przez piętnaście minut bez przerwy rozmawiał z Wintermanem, Holtzmanem i Teagartenem. Dwukrotnie stracił panowanie nad sobą i krzyczał na oficerów. W końcu odłożył krótkofalówkę i podszedł do Mary. — Ten człowiek nie przyjdzie — powiedziała. — Czy kiedykolwiek miał przyjść? — zapytał Patmore. — Tak, oczywiście. — Było jej przykro. Czuła, że skrzywdziła Lou, wykorzystując jego wpływy, a potem nie dostarczając tego, co obiecała. — Co spowodowało, że zmienił zdanie? — zapytał Patmore. — Wie, że na niego czekamy — odpowiedział Maks. — Tak? A kto mu powiedział? — Nikt — oznajmiła Mary. — Wyczuwa to. — Wyczuwa to? Jak? — On musi... on prawdopodobnie... — Tak? Westchnęła. — Nie wiem.
135
— W moim biurze — zaczął zdenerwowany Patmore — dziś rano wiedziała pani tak dużo. Wszystko pani wiedziała. Teraz cholernie niespodziewanie nic pani nie wie. Oczywiście nie wie pani także, że jeśli zechcę, mogę stać się bardzo nieprzyjemny dla kogoś, kto przychodzi do mojego biura, składa fałszywe oświadczenie, marnuje mój czas i czas moich ludzi tylko po to, aby się trochę uśmiać. Jakiś idiotyczny żart! — Żebyś tylko nie dostał zawału — powiedział Lou. — I nie doprowadź Mary do zawału. Patmore odwrócił się od kobiety i stanął twarzą do Lou. — Na ciebie spadłaby część winy, gdybym ruszył tę sprawę. — Nie masz czego ruszać — powiedział cierpliwie Lou. — Wiesz bardzo dobrze, że nie napisaliśmy oświadczenia o przestępstwie, poza tym nie składaliśmy fałszywych oświadczeń. Po prostu przyszliśmy do twego biura, aby cię powiadomić, iż mamy powody podejrzewać, że zostanie popełniona zbrodnia. Patmore spojrzał na niego. — Podpuściłeś mnie. — John, to śmieszne. — I Percy Osterman ci pomógł. Dlaczego? Do diabła, nie. Nie musisz mi mówić. Rozumiem, dlaczego to zrobił. Kiedy ludzie tutaj głosowali — a Percy od początku się temu sprzeciwiał — na własną policję, był zawiedziony. Nie przepada za mną, nieprawdaż? Nigdy tego nie okazywał, ale z pewnością nie przepada. — Mylisz się całkowicie. Bądź rozsądny, John. Nikt nie knuje przeciwko tobie. Mary jest szczera. Percy był szczery. Wszyscy jesteśmy. My... — zaczął Lou. — Chcesz zrobić ze mnie głupca. — Patmore skierował palec na twarz Lou. — Lepiej nie drukuj w swojej przeklętej gazecie nic o tej sprawie, o mnie, i że dałem się nabrać na te psychiczne bzdury, bo jeśli to zrobisz, oskarżę cię o zniesławienie. Oskarżę cię o wszystko, co mam przeciw tobie. — W jego zazwyczaj spokojnych brązowych oczach płonął niezwykły ogień. Mary chwyciła Lou za ramię. — Mam już dosyć, Lou. Nie chcę, żebyśmy mieli jakieś kłopoty. — Tak — poparł ją Maks. — Dajmy temu spokój. Chodźmy. — John, nie zamierzam pisać o tobie. Nie zależy mi na tym, by robić z ciebie głupca w prasie — stwierdził Lou. — Musisz sobie jedynie zdać sprawę, że w tym mieście grasuje psychopatyczny morderca i... — Już o mnie wcześniej pisałeś — zaperzył się Patmore. Lou zaczął tracić cierpliwość. — Zawsze pisałem artykuły z punktu widzenia lojalnej opozycji, gdy się z tobą nie zgadzałem. Ale zawsze byłem w porządku wobec ciebie. Prawdę mówiąc, sądzę, że byłem zbyt tolerancyjny. Podkładanie świni nie jest w moim stylu. Bóg jeden wie, że gdybym chciał zrobić z ciebie idiotę, mogłem tego dokonać. 136
Mary ścisnęła ramię Lou i przywarła do niego. Patmore rzucił ze złością: — Jesteś parszywym reporterem ze śmierdzącego brukowca, a do tego ochlapusem. Przez moment myślała, że Lou go zdzieli. Ale Lou tylko spojrzał na Patmore’a i powiedział: — Człowiek pijany może zawsze mieć nadzieję, że następnego dnia mu przejdzie. Ale głupiec o dennym poziomie inteligencji musi z tym żyć do śmierci. — Cholera — rzucił Patmore. Cofnął się ku masce samochodu, wziął krótkofalówkę i wywołał z wież Wintermana, Holtzmana i Teagartena. — Przykro mi — powiedziała Mary do Lou. — Przepraszam. — To nie twoja wina, że on jest idiotą. Maks otworzył drzwi samochodu. — Chodźcie. Zabieramy się stąd. Gdy znów znaleźli się w zawalonym książkami pokoju Lou Pasternaka, Maks zapytał: — Co teraz? — Czekamy — odparła Mary. — Na co? — spytał Lou. — Poczekamy, aż on znów zacznie zabijać ludzi — rzekła znużona.
PIĄTEK, 25 GRUDNIA
16 W pokoju motelowym było ciemno. Leżała na boku. Obróciła się na plecy. Męczyło ją klaustrofobiczne uczucie, że sufit zaczyna się na nią opuszczać. — Nie możesz wyłączyć swego umysłu? — spytał Maks. — Myślałam, że śpisz. — Czekałem, aż zaśniesz. — Byłeś tak cicho — stwierdziła. — Próbowałem ci nie przeszkadzać. — Która godzina? — Trzecia. — Śpij już, kochanie. O mnie się nie martw. — Nie mogę spać, gdy wiem, że się martwisz. — Wciąż mi się wydaje, że słyszę kogoś u drzwi. — Nikogo nie było przy drzwiach. Usłyszałbym. — Wydaje mi się też, że ktoś jest przy oknie. — Tam też nikogo nie ma. To nerwy. — Śmiechu warte — powiedziała. — Może powinnaś coś zażyć. — Wzięłam tabletkę nasenną dwie godziny temu. — Więc weź drugą. — Kim on jest, Maks? — Kto? — Morderca. — To po prostu jakiś człowiek. — Nie. — Tak, Mary. Tak. Zwykły człowiek. 139
Wokół niej pulsowała ciemność. — On jest czymś więcej — powiedziała. — Weź drugą tabletkę. — Rzeczywiście, chyba powinnam. Ale zaczynałam już się odzwyczajać. Zaczynałam przełamywać ten nawyk. — Po tej sprawie będziesz spać jak kamień. Ale właśnie teraz potrzebne są ci pigułki. Masz powody, by je brać. — Przyniesiesz mi jedną? Przyniósł szklankę wody i tabletkę, poczekał, aż ona ją połknie, wyłączył światło i wrócił do łóżka. — Przysuń się — poprosiła. Leżała tyłem do niego. Pośladki na jego podbrzuszu. Jak dwie łyżeczki w szufladzie. Minęło kilka minut ciepłej ciszy. W końcu powiedziała: — Robię się senna. — Dobrze — pogłaskał ją. Potem rozległo się: — Maks? — Hmm? — A jeśli on nic nie może poradzić na to, że jest zły i robi potworne rzeczy? Może on urodził się zły. Może nie zawsze uczymy się zła. Może rodzice i otoczenie nie zawsze są winni, że dziecko jest złe. Czasem może być to sprawa genów. — Bądź już cicho. — Maks, czy ja umrę? — W końcu wszyscy umrzemy. — Ale niedługo. Czy ja niedługo umrę? — Nie tak szybko. Jestem z tobą. — Przytul mnie. — Przytulam cię przecież. — Chcę być silna. — Jesteś silna. — Czyżby? — Po prostu nie zdajesz sobie z tego sprawy. Po dziesięciu minutach już spała. Nadal głaskał ją po głowie. Słuchał, jak oddycha. Nie chciał, żeby umarła. Miał nadzieję, że nie będzie musiała umrzeć. Całym sercem i umysłem życzył sobie, by porzuciła tę sprawę. Niech się zabijają. Nie powinna czuć się odpowiedzialna. Po prostu niech się zabijają. Czy społeczeństwo czuje się od140
powiedzialne? Nie. Czy policja czuje się odpowiedzialna? Czasami wykonują swoja robotę, od czasu do czasu zdobędą się na wysiłek i złapią mordercę, ale ofiara nie była dla nich ważniejsza od sprawcy i żaden z nich nie miał z tego powodu niespokojnych snów. Więc niech się zabijają. Zapomnij o tym, Mary. Może ona myśli, że jest kimś wyjątkowym. Czy o to chodzi? Nieświadomie może jest przekonana, iż mając takie siły psychiczne, nie umrze. No cóż, a jednak może umrzeć. Tak jak cała reszta tych delikatnych słodkich dziewcząt, które również myślały, że będą żyć wiecznie. Byłaby tak samo bezbronna i miękka pod naporem noża jak inne. Więc powinna przestać. Oderwać się od tego. Jeśli będzie się upierać i ciągnąć to dalej, może przypłacić to życiem. Stała twarzą w twarz ze ślepą, niszczycielską mocą. Znalazła się na ścieżce siły, której nie rozumiała, siły, która czerpała swe największe moce z przeszłości, z czegoś, co się zdarzyło dwadzieścia cztery lata temu. Obejmując w ciemnościach śpiącą kobietę, zaszlochał na myśl o życiu bez niej. Świt był już blisko, ale panowała atramentowa ciemność, którą żłobił tylko blask latarki, a jego kroki były jedynym dźwiękiem w opuszczonym wnętrzu. Przeszedł przez wielką salę. W lecie była ona zapełniona bilardami i innymi grami elektronicznymi. Teraz ziało tu pustką; pomieszczenie opróżniono. Doszedł do schodów, nad którymi wisiał duży znak: DROGA NA TARAS WIDOKOWY. Wewnętrzna klatka schodowa wieży „Kimball’s Games and Snacks” była wąska, zimna i brudna. Jeszcze nie została odmalowana na przyszły sezon. Światło latarki odbijało się od żółtobiałych ścian ozdobionych tysiącem plam: odciskami dziecięcych dłoni, zaciekami z rozlanych napojów, imionami i napisami nabazgranymi kredkami i pisakami. Drewniane schody skrzypiały. Dotarł na otoczoną murkiem platformę u szczytu krętych schodów i zgasił latarkę. Wątpił, aby ktoś o tej godzinie obserwował wieżę, nie chciał jednak ryzykować. Świt niczym cienka świetlana fioletowa linia na wschodnim horyzoncie rozpruł lekko jak skalpel skórę nocy. Patrzył na port. Czekał. Po kilku minutach kątem oka dostrzegł w powietrzu ruch. Posłyszał trzepotanie skrzydeł. Coś poruszyło się w krzyżowych belkach spiczastego dachu, zaszeleściło przez moment, potem ucichło. Spojrzał w górę na pełzające cienie i zadrżał z radości. Dziś wieczorem, pomyślał. Dziś wieczorem. Znowu krew. Czuł otaczającą go śmierć, gęsty i namacalny prąd powietrza. 141
Rana na niebie rozszerzała się i pogłębiała. Na świat sączył się ranek. Ziewnął i otarł usta wierzchem dłoni. Wkrótce trzeba będzie wrócić do hotelu i trochę odpocząć. Nie spał wiele przez ostatnie parę dni. W ciągu kolejnych dziesięciu minut odgłos skrzydeł wrócił jeszcze trzykrotnie. Za każdym razem w krokwiach coś się lekko ruszało, po czym szybko wracała cisza. W końcu anemiczne światło przebiło się przez zwaliste masy burzowych chmur, stopniowo spływając na port, wzgórza i domy King’s Point. Przepełniało go poczucie głębokiej pustki. Ze światłem przyszła depresja. Działał najlepiej w najciemniejszych godzinach. Zawsze tak było. Ale ostatnio to się nasiliło. W nocy czuł się jak w domu. Najwyżej położone krokwie pozostały skryte w cieniu. Wnętrze dachu, wklęsły i odwrócony lejek, miało kilka metrów wysokości i nawet w południe ciemność czaiła się we wszystkich zakamarkach. Nastał przymglony poranek. Teraz nikt nie zauważy światła latarki. Włączył ją i skierował w górę na wklęsły dach. To właśnie przyszedł zobaczyć: nietoperze. Kilkanaście albo i więcej nietoperzy. Przylepione do drewnianych krokwi. Z ciasno złożonymi skrzydłami. Niektóre z zamkniętymi oczyma. Inne z oczyma płonącymi opalizująco w strumieniu światła. Ich widok ożywił go. Dziś wieczorem. Znowu krew. O dziewiątej rano Lou zadzwonił do Rogera Fulleta. — Przykro mi, że zawracam ci głowę w Boże Narodzenie. — Nigdy nie zawracasz mi głowy. Poza tym właśnie zbawiłeś mnie od pewnego małego nudnego obowiązku. Kolejka elektryczna wykoleiła się i z torów powypadały wagony. Jeśli porozmawiam z tobą kilka minut, zjawię się na scenie w momencie, gdy dzieciaki poskładają wszystko z powrotem. — Dowiedziałem się czegoś bardzo interesującego o tej sprawie Bertona Mitchella. — Tak? — Najwyraźniej żona Mitchella i jego syn zostali zamordowani. — Mój Boże, kiedy? — Pięć lat po tym, co on zrobił Mary. — Musisz się mylić. — Sprawdziłeś, czy były osobne wycinki o śmierci żony i syna? — Nie. Ale gdyby było coś ważnego, w kartotece Bertona Mitchella powinny być duplikaty. — Czy Times nie popełnia pomyłek?
142
— Trudno nam się do tego przyznawać, ale czasami sprawy nie są załatwiane właściwie. Kto zabił państwa Mitchell? — Mary tego nie wie. — Dziewiętnaście lat temu? — Tak mówi. — To się stało w Los Angeles? — Sądzę, że tak. Zrób mi przysługę. — Nie pracuję dziś, Lou. — Timesa nie zamyka się na cztery spusty w święta. Pracują jacyś ludzie. Nie możesz zadzwonić i kazać komuś sprawdzić? — Czy to takie ważne? — Sprawa życia i śmierci. — Co chcesz wiedzieć? — Wszystko o morderstwach... jeśli miały one miejsce. — Zadzwonię do ciebie. — Jak długo to potrwa? — Może ze dwie godziny. Roger zadzwonił po półtorej godzinie. — Żona i syn mieli oddzielne kartoteki. Sprawa nie została przeniesiona do teczki Bertona Mitchella, tak jak powinna. — Miło wiedzieć, że nawet wy, rekiny wielkich miast, jesteście omylni. — To doprawdy nieprzyjemna sprawa, Lou. — Opowiedz mi to. — Po samobójstwie Bertona Mitchella Virginia Mitchell i jej syn, Barry Francis Mitchell wynajęli mały dom w zachodniej części Los Angeles. Sądząc po adresie powiedziałbym, że nie dalej niż o kilometr od posiadłości Tannerów. Dziewiętnaście lat temu, 31 października, w Halloween, o drugiej nad ranem, ktoś użył benzyny, aby wzniecić pożar, który niemalże zrównał dom z ziemią. Matka i syn byli w środku. — Pożar. Tego rodzaju śmierci boję się najbardziej. — To mi popsuło apetyt na obiad świąteczny. — Przykro mi, Roger. Musiałem się dowiedzieć. — Nie słyszałeś jeszcze najgorszego. Chociaż ciała były strasznie zwęglone, lekarz policyjny wydedukował później, że matka i syn zostali zadźgani podczas snu, zanim zaczął się pożar. — Zadźgani... — Virginię pchnięto nożem w gardło tyle razy, że niemal odpadła jej głowa. — Słodki Boże! — Syn, Barry... został dźgnięty w gardło i pierś. Potem... 143
— Co potem? — Odcięto mu genitalia. — No to już po moim obiedzie. — To miejsce musiało wyglądać jak rzeźnia, zanim pochłonął je ogień. Jaki człowiek mógł zrobić to wszystko, Lou? Jaki maniak byłby tak makabrycznie dokładny? — Czy sprawa została kiedykolwiek wyjaśniona? — Nigdy nikogo nie aresztowano. — Czy przynajmniej byli jacyś podejrzani? — Trzej. — Jak się nazywali? — Nie sprawdziłem. Każdy z nich miał alibi i wszystkie zostały potwierdzone. — Więc ich zabójca może być ciągle na wolności. Czy policja była pewna ciał? — Pewna w jakim sensie? — Tożsamości. — Zdaje się, że nie były spalone nie do poznania. Poza tym to Virginia i jej syn mieszkali w tamtym domu. — Ciało kobiety należało prawdopodobnie do Virginii. Ale może znaleziony tam martwy mężczyzna był jej kochankiem, a nie synem? — Zostali zabici w różnych sypialniach. Kochanków znaleziono by razem. A jeśli Barry by żył, ujawniłby się. — Nie, jeśli to on zrobił. — Co? — To nie jest niemożliwe... — Nic nie jest niemożliwe, ale... — Barry miał dwadzieścia jeden lat, gdy spłonął dom. Może nawet dwadzieścia dwa. Roger, czy to nie za dużo na chłopaka, żeby mieszkać z matką? — Do diabła, nie. Lou, nie wszyscy wyruszyliśmy w świat w wieku lat szesnastu, tak jak ty. Mieszkałem z rodzicami do dwudziestego trzeciego roku życia. Dlaczego tak bardzo chcesz uwierzyć, że Barry żyje? — To ułatwiłoby rozumienie rzeczy, które się tu dzieją. — Jesteś za dobrym dziennikarzem, żeby naginać fakty do jakiegoś z góry wyrobionego sądu. — Tak. Masz rację. Wpadłem na kolejny kamienny mur. — Co to za historia z Mary Bergen? W co ty się wplątałeś? — Obawiam się, że będzie trochę zamieszania. Jeszcze nie chcę o tym mówić. — I może ja też nie chcę o tym słyszeć. — Idź, pobaw się swoją kolejką. — Jakoś straciłem nastrój do zabawy. Uważaj na siebie, Lou. Bądź ostrożny. Bądź diabelnie ostrożny. I... wesołych świąt.
17 Siedzieli w salonie Lou słuchając muzyki i czekając, aż się coś wydarzy. Mary nie mogła sobie wyobrazić bardziej ponurych świąt Bożego Narodzenia. Nie byli nawet w stanie wymienić upominków. Rzeczy, które dla niej kupił Maks, były ciągle w sklepach, gdzie zostawił je do opakowania. A Mary nie miała nawet okazji, aby wybrać się na zakupy po prezent dla męża, tak była pochłonięta sprawą. Humor poprawił się jej trochę, gdy o trzeciej zadzwonił Alan, aby powiedzieć, że jest w San Francisco w domu przyjaciółki. Wykręcił najpierw numer Bel Air, gdzie gosposia powiedziała mu, żeby zadzwonił do Lou. Był zaniepokojony, ale Mary zbagatelizowała powagę sytuacji i uspokoiła go. Po co psuć święta i jemu. Kiedy Alan w końcu odłożył słuchawkę, znowu podupadła na duchu. Tak bardzo za nim tęskniła. Ponieważ żadne z nich nie jadło śniadania ani luchnu, Lou o piątej podał wczesny obiad. Kurczak po kijowsku z ryżem. Krążki smażonej cukini z nadzieniem szpinakowym. Ziemniaki nadziewane gorącym serem, chrupki i papryka. Na deser pieczone jabłka. Nikt nie był głodny. Zaledwie skubali jedzenie. Mary nie spróbowała nawet wina. Skończyli obiad przed szóstą. Przy kawie Mary powiedziała: — Lou, czy masz tablicę ouija? Odstawił filiżankę. — Tak, ale nie używałem jej od lat. — Wiesz, gdzie jest? — W szafie sypialni gościnnej, zdaje się. — Mógłbyś ją przynieść, podczas gdy ja z Maksem sprzątniemy ze stołu? — Jasne. Po co nam ona?
145
— Zmęczyło mnie czekanie na kolejny ruch zabójcy — powiedziała. — Spróbujemy wymusić coś z tablicy. — Jestem za. Ale jak? — Czasem, gdy Mary nie jest w stanie przywołać ważnych szczegółów wizji, może zdopingować pamięć za pomocą tablicy ouija. Ale nie myśl, że dostaje odpowiedzi ze świata duchów. Rzeczy, które chce wiedzieć, to rzeczy, które zapomniała. Są zakopane w podświadomości. Nie zawsze, ale wystarczająco często, aby warto się tym posłużyć, gdy nie skutkuje nic innego. Tablica ouija ułatwia jej połączenie z podświadomością. Lou skinął głową ze zrozumieniem. — Odpowiedzi, których udziela tablica, w rzeczywistości pochodzą od Mary. — Właśnie — potwierdził Maks. — Ale nie wodzę sztonu świadomie — dodała Mary. — Pozwalam mu wędrować, gdzie chce. — Gdzie twoja podświadomość chce, żeby powędrował — poprawił Maks. — Naprawdę popychasz szton palcami, ale w sposób, z jakiego nie zdajesz sobie sprawy. — Przypuszczam, że tak — odpowiedziała. — A więc tablica ouija działa niczym soczewka. — Lou dolał do kawy śmietanki. — Dokładnie — stwierdziła. — Skupia moją uwagę, moją pamięć i zdolności psychiczne. Lou wypił kawę trzema haustami i wstał. — To bez wątpienia brzmi interesująco. Nie ma nic gorszego od siedzenia i czekania, aż topór opadnie. Zaraz wracam. — Pośpiesznie wyszedł z jadalni i ruszył korytarzem w stronę sypialni gościnnej. Maks i Mary wstawili naczynia i sztućce do zlewu. Skończyła wycierać lśniący sosnowy stół jadalny, gdy Lou wrócił. — Tablica ouija, zgodnie z życzeniem — powiedział. Mary poszła do salonu po notes, który zostawiła w torebce na sofie. — Muszę uporządkować szafę w sypialni gościnnej w najbliższym czasie. Tablica była dosłownie zakopana w śmieciach — rzekł Lou. — Dosłownie? — podchwycił ubawiony Maks. — Cóż, była pod przynajmniej setką numerów e New York Review of Books. — Oj — uśmiechnął się Maks. — Jesteś nieźle zaopatrzony. Lou wziął notes i długopis z blatu kuchennego i usiadł przy stole. Miał zamiar notować każdą literę, którą poda tablica ouija. Mary otworzyła tablicę na rogu stołu. Położyła na niej szton. Maks usiadł, składając ręce i gimnastykując palce. Otworzyła notatnik wypełniony jej charakterem pisma. — Co to jest? — spytał Lou. 146
— Pytania, które chcę zadać — odpowiedziała Mary. Wysunęła krzesło i usiadła pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do Maksa. Położyła opuszki palców na brzegu plastikowego trójkącika. Maks położył swoje palce po drugiej stronie sztonu. Jego ręce ledwo się na nim mieściły. — Zacznij łagodnie — poradził jej Maks. Była spięta, co nie było dobre. Szton nie ruszy się ani trochę, jeśli jej dotyk stanie się zbyt ciężki. Zrobiła kilka głębokich wdechów. Usiłowała rozluźnić ramiona. Chciała, żeby jej palce uniezależniły się od niej, stały się swobodne i miękkie jak szmatka. Maks nie denerwował się tak bardzo jak ona. Sprawiał wrażenie, że nie potrzebuje żadnego przygotowania. W końcu, gdy jej umysł i ciało jako tako się zrelaksowały, spojrzała na tablicę przed sobą i powiedziała: — Czy jesteś gotowa udzielić nam odpowiedzi? Wskaźnik nie ruszył się. — Czy jesteś gotowa udzielić nam odpowiedzi? Wskaźnik pod ich palcami prześlizgnął się na część tablicy oznaczoną TAK, jakby nagle uzyskał własną energię. — Dobrze — westchnęła. — Ścigamy człowieka, który zabił przynajmniej ośmioro ludzi w ostatnich kilku dniach. Czy on jest nadal w King’s Point? Wskaźnik przesunął się po tablicy i wrócił na TAK. — Czy King’s Point to miejsce urodzenia tego człowieka? — zapytała. NIE. — Skąd on pochodzi? WSZYSTKIE NASZE DNI WCZORAJSZE. — Czy komuś to coś mówi? — spytał Lou. Mary inaczej sformułowała pytanie: — Gdzie mieszka zabójca? Litera po literze: PIĘKNE. — Piękne? — zapytał Lou. — Czy to odpowiedź na twoje pytanie, Mary? — Miasto o nazwie Piękne? — chciała wiedzieć. Szton nie poruszył się. — Gdzie mieszka zabójca? — zapytała ponownie. Szton wybrał dziewiętnaście liter. W miarę jak były podawane, Lou spisywał je, a kiedy wskaźnik skończył się poruszać, powiedział: — To daje: POWIETRZE JEST PIĘKNE. Co to ma znaczyć? Mary wydało się nagle, że powietrze za nią stało się zimniejsze, jakby lodowaty oddech owiał jej kark. Odpowiedzi podawane przez tablicę ouija były mniej bezpośred147
nie i bardziej zaskakujące niż zazwyczaj. Przypuszczalnie informacje ouija pochodziły od Mary, z jej podświadomego umysłu. Zazwyczaj wierzyła, że to prawda. Ale nie teraz. Dziś wieczorem czuła, że wisi nad nią czyjaś obecność, niewidzialna obecność. — Zbaczamy z drogi — powiedziała niecierpliwie. Spojrzała na szton. — Gdzie w King’s Point zatrzymał się zabójca? Wskaźnik przesunął się tam i z powrotem, potem zaczął szybko przeskakiwać z litery na literę. Lou zapisywał je, ale słowo było tak proste, że Mary nie potrzebowała pytać, co zanotował: HOTEL. — Który hotel? — zapytał Maks. Wskaźnik nie ruszył się. — Który hotel? Szton ponownie przeliterował: HOTEL. — Spróbuj czegoś innego — zapytał Lou. Mary powiedziała: — Mężczyzna, którego ścigamy, pozabijał kobiety nożem. Skąd wziął ten nóż? — To nieważne — zaprotestował Maks. Szton poruszył się: LINGARD. — To ty sprawiłaś, że wyszło to słowo — powiedział Maks. — Nie wydaje mi się, żeby tak było. — Więc dlaczego zadałaś takie pytanie? Nie musimy wiedzieć, skąd pochodzi nóż. — Chciałam zobaczyć, co odpowie. Maks przyglądał się jej szarymi oczyma, które przeszywały ją na wskroś. Mary oderwała od niego wzrok, spojrzała w notes i ponownie odezwała się do tablicy: — Czy kiedykolwiek znałam dziewczynę o nazwisku Beverly Pulchaski? ONA NIE ŻYJE. — Czy kiedykolwiek ją znałam? ONA NIE ŻYJE. — Czy znałam dziewczynę o nazwisku Susan Haven? ONA NIE ŻYJE. Znów poczuła zimny oddech na karku. Zadrżała. — Czy kiedykolwiek znałam Linde Proctor? ONA NIE ŻYJE. Mary westchnęła. Mięśnie ramion i karku napinały się regularnie wbrew jej woli. Za wszelką cenę starała się odprężyć, by umożliwić działanie wskaźnikowi tablicy ouija. Była już znużona. — Kim były te kobiety? — zapytał Lou. 148
— To te pielęgniarki, które zostały zamordowane w Anaheim. Początkowo, kiedy przewidziałam ich śmierć, miałam wrażenie, że znałam, a przynajmniej kiedyś spotkałam jedną z nich. Ale nawet jeśli to prawda, nie przypominam sobie kiedy i gdzie. — Prawdopodobnie dlatego, że nie chcesz sobie przypomnieć — powiedział Maks. — Dlaczego miałabym nie chcieć? — Bo może gdybyś sobie przypomniała, wiedzielibyśmy, kim jest zabójca. A może nie chcesz, żebyśmy go poznali. — To absurdalne, Maks. Bardzo chcę wiedzieć. — Nawet jeśli zabójca jest jakoś związany z Bertonem Mitchellem i skrzydłami? Nawet jeśli odnalezienie zabójcy zmusi cię do przypomnienia sobie tego, o czym całe życie usiłowałaś zapomnieć? Spojrzała na niego i oblizała wargi. — W tej chwili odczuwam coś, czego nigdy nie spodziewałam się poczuć. — Co to takiego? — Boję się ciebie, Maks. W domu zaległa upiorna cisza. Zdawało się, że czas się zatrzymał. Maks odezwał się miękko, lecz jego głos wypełnił cały pokój. — Boisz się mnie, ponieważ myślisz, że mam zamiar zmusić cię, abyś stanęła twarzą w twarz z wydarzeniami sprzed dwudziestu czterech lat.. — Tylko z tego powodu? — A jakiego jeszcze? — Nie wiem — powiedziała. Maks zadał tablicy kolejne pytanie, ale nie odrywał zimnych, szarych oczu od żony. — Czy Mary znała Rochelle Drake? ONA NIE ŻYJE. — Wiem, że nie żyje — odrzekł Maks z irytacją, nadal przyglądając się Mary, przytłaczając ją swą uwagą, przyszpilając spojrzeniem. — . Ale czy Mary kiedykolwiek ją znała? NIE ŻYJE. — Kim była Rochelle Drake? — spytał Lou. Mary skorzystała z okazji, aby oderwać wzrok od Maksa. Miała suche usta. Jej serce biło szybko. — Rochelle Drake to dziewczyna, która została zabita w salonie piękności w Santa Ana kilka dni temu. Przysiągłbym, że słyszałem już to nazwisko. A ty nie? — zwrócił się Maks do Lou. — Nie mógłbym przysiąc. — No cóż, jestem pewien, że słyszałem to nazwisko, zanim Percy Osterman wymówił je w kostnicy. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkał tę dziewczynę. Ale słyszałem jej nazwisko. Nie mam pojęcia gdzie. 149
— Cóż, ja jej nie pamiętam. Rozpoznałabym ją w kostnicy, gdybym ją widziała wcześniej — powiedziała Mary. Nagle pod ich dłońmi szton zaczął się poruszać szerokimi, chaotycznymi kołami. — Co, do diabła? — zapytał zdziwiony Maks. — Nikt nie zadał pytania — dodał Lou. Mary pozwoliła, aby jej dłonie unosiły się posłusznie za wskaźnikiem, który poruszał się teraz mniej chaotycznie, z wyraźnym celem. Jej myśli były w tym momencie zanadto skotłowane i za bardzo się bała, aby rozszyfrować rosnący łańcuch liter. W końcu szton zatrzymał się. Natychmiast zdjęła z niego ręce, obolałe od wymuszonego odprężenia. — To nazwisko — powiedział Lou. Podniósł notatnik, aby je zobaczyli. P-A-T-R-Y-C-J-A-S-P-O-O-N-E-R. Patrycja Spooner? — pomyślała Mary. Przyglądała się nazwisku z niedowierzaniem. Czuła się, jakby w jej wnętrzu leżał wąż z lodu terkoczący krystalicznym językiem, a jego skręcone ciało emitowało zimno niczym zwoje zamrażarki. — Kim jest Patrycja Spooner? — zapytał Maks. — Nic mi nie mówi to nazwisko — odezwał się Lou. — Ja... ja ją znałam — powiedziała sztywno Mary. — Kiedy? — zapytał Maks. — Jedenaście... dwanaście lat temu. — Nigdy mi o niej nie wspominałaś. — Była moją dobrą znajomą z UCLA* — Przyjaciółka z college’u. — Tak. Bardzo ładna dziewczyna. — Dlaczego teraz pojawiło się jej nazwisko? — Nie mam pojęcia. — Przybyło z twojej podświadomości. — Nie. Ja nie dyryguję sztonem. — Bzdura — powiedział Maks. — Tutaj z nami jest ktoś... coś. — Może tablica właśnie podała ci nazwisko kolejnej ofiary — powiedział Lou, aby zapobiec kłótni. — Czy utrzymywałaś kontakt z tą Patrycja Spooner? Może powinniśmy do niej zadzwonić i zobaczyć, czy nic jej nie jest. — Czy powinniśmy zadzwonić do Patrycji Spooner, Mary? — zapytał Maks. — Ona nie żyje — powiedziała Mary. — Och, mój Boże. Więc mężczyzna, którego ścigamy, już ją zabił? — zapytał Lou. Miała trudności z wysławianiem się. *University of California, Los Angeles (przyp. tłum.)
150
— Patty... Patty nie... żyje... nie żyje prawie... jedenaście lat. W pokoju nie było ciepło, ale Lou pocił się. Wytarł swą arystokratyczną twarz szeroką ręką o grubych palcach i masywnych kostkach. Wyglądał blado i źle się czuł. — Jak... Mary, jak umarła Patty Spooner? Mary zadrżała i zamknęła oczy. Natychmiast je otworzyła, ponieważ wspomnienia pod powiekami były zbyt okropne, zbyt brutalne. — Ona została... zamordowana. Martwi, pomyślała Mary, nie są martwi. Nie na zawsze. Nawet nie na długo. Powstają ze swych grobów. Ziemia ich nie powstrzymuje. Nie powstrzymują wyrzuty sumienia. Nie powstrzymuje ani rozpacz, ani akceptacja, ani przebaczenie. Nic ich nie powstrzymuje. Powracają. Berton Mitchell. Barry Mitchell. Virginia Mitchell. Moja matka. Mój ojciec. A teraz Patty Spooner. Och, Boże, nie pozwól im wrócić. Duchy straszyły mnie przez całe życie. Mam tego dość! — Zamordowana — powtórzył Lou cicho, prawie w szoku. — Tam był kościół. Patty i ja czasami chodziłyśmy razem na mszę. Wtedy byłam praktykującą katoliczką. Śliczny kościół. Miał bardzo duży, ręcznie rzeźbiony ołtarz, który zrobiono w Polsce i przywieziono tutaj w początkach dwudziestego wieku. Kościół był otwarty cały czas, dzień i noc. Patty lubiła przesiadywać w pierwszej ławce, kiedy nikogo tam nie było. Późno w nocy. Parę lat wcześniej jej matka umarła na zawał serca. Zawsze zapalała świeczki dla swojej matki. Patty była bardzo pobożna. Ona... ona tam umarła. — W kościele? — zapytał Lou. Maks wpatrywał się w żonę intensywnie. Położył dłoń na jej ramieniu, wstrząsały nią wibracje, bardziej emocjonalne niż fizyczne, ani dobre, ani złe, lecz silne. — Kto ją zabił? — zapytał. — Nigdy nie znaleziono zabójcy. Lou pochylił się nad stołem. Zmarszczył brwi i ściągnął twarz. — Była twoją dobrą przyjaciółką. Czy użyłaś swojego talentu psychicznego, aby zobaczyć twarz zabójcy, jego imię? — Próbowałam — powiedziała słabo Mary. — Uzyskałam kilka rzeczy. Kawałki obrazów. Ale była to jedna z tych spraw, gdzie moja siła nie bardzo pomogła. Została uduszona białą jedwabną stułą księdza. Wysyłała okropne emanacje. Złe, diabelskie wibracje. Żadnych jasnych obrazów. Tylko bezkształtne wyobrażenia. Kościół był nimi wypełniony. Niczym... niewidzialnymi chmurami zła. Zabójca zniszczył ołtarz... oddał na niego mocz. Lou wstał tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, ale chyba tego nie zauważył. Stał z ręką przy czole, jakby próbował przywołać rodzącą się myśl.
151
— To szaleństwo. Przeciwko czemu występujemy? Czy to możliwe, żeby człowiek, którego usiłujemy znaleźć w King’s Point, był tym samym człowiekiem, który zabił twoją przyjaciółkę? — Działa w tym samym stylu, czyż nie? — zauważył Maks. — Tak cholernie brutalnie — powiedział Lou. — I ze skrzywieniem na tle religijnym. Korzenie tych ostatnich zabójstw mogą sięgać przynajmniej jedenaście lat wstecz. Być może nawet głębiej. Mary rozumiała, co miał na myśli, chociaż, o dziwo, aż do tej chwili nigdy nie widziała związku między śmiercią Patty a innymi. Wyczuwając, jakie wrażenie wywarło na niej objawienie Lou, Maks ścisnął uspokajająco ramię żony. Czasami nie zdawał sobie sprawy ze swej własnej siły. Jego uścisk był trochę bolesny. Podniecony jak nigdy dotąd, ruszając się szybko i sprawnie Lou udał się do kuchni i wyciągnął dużą szklankę z szafy za lodówką. Z lady obok zlewu wziął butelkę wild turkey i nalał sobie solidną porcję. Wrócił ze szklanką w ręku i stanął w drzwiach jadalni. — To się ciągle komplikuje. Ile osób, o których nie mamy pojęcia, zabił ten człowiek? Za ile innych popełnionych przez te lata, a nie wykrytych zabójstw jest odpowiedzialny? — Lou przełknął łyk bourbona. — Ten stwór, kimkolwiek lub czymkolwiek on jest — a coraz częściej myślę o nim jak o rzeczy — grasuje, gwałci i zabija całkowicie bezkarnie od co najmniej jedenastu lat. To przerażające. Jego ostatnie słowa zakłócił odgłos grzmotu. Szyba okienna zadrżała. Tak jak zapowiadano, nadchodziła bożonarodzeniowa nocna burza. Maks spojrzał na plastikowy szton. — Zapytajmy tablicę, ile było ofiar. O mało nie zaprotestowała. Bolą mnie ramiona, chciała powiedzieć. Jestem zbyt zmęczona, aby to dalej ciągnąć. Wyczerpana. Wydrążona. Ale wiedziała, że prawdziwą przyczyną niechęci do ponownego przesłuchania tablicy ouija był strach. Bała się tego, co mogła usłyszeć. Jeśli podda się tak łatwo strachowi, nigdy nie nauczy się polegać na samej sobie. Niepokoiła ją ta możliwość i ogarniało coraz silniejsze przekonanie, iż wkrótce znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie, przed którym Maks nie będzie w stanie jej ochronić. Położyła palce na sztonie. Maks zrobił to samo. Lou postawił przewrócone krzesło. Usiadł i wziął długopis. Odezwała się do tablicy ouija: — Czy jesteś gotowa odpowiedzieć na więcej pytań? TAK. Grzmot przetaczał się nad King’s Point. Żarówki w wiszących pod sufitem lampach zamrugały, prawie zgasły, potem znowu zaświeciły pełną mocą. 152
— Mężczyzna, który zabił Rochelle Drake, zamordował również innych ludzi. Ile osób zabił? TRZYDZIEŚCI PIĘĆ. — Mój Boże! To drugi Kuba Rozpruwacz! — powiedział Lou. — Kuba Rozpruwacz nie zabił aż tylu — odezwał się Maks. — Tablica się myli. Musi się mylić. Zapytaj jeszcze raz, Mary. Powtórzyła pytanie drżącym głosem. TRZYDZIEŚCI PIĘĆ. Wisząca lampa zamrugała i zgasła. — Awaria — stwierdził Lou. — Nie chcę siedzieć w ciemności — oznajmiła Mary. — Jeśli to potrwa dłużej niż minutę, przyniosę świece z szafy w korytarzu. Za oknami rozbłysnął niesamowity bukiet błyskawic. Ostre wybuchy niebieskobiałych świateł tworzyły serię siekanych, stroboskopowych obrazów: Lou sięgający po szklankę z bourbonem kilkoma pozornie nie powiązanymi ruchami, Maks odwracający głowę w stronę Mary, jak postać z filmu wyświetlanego zacinającym się projektorem. Potem błyski ustały. Zapanowała całkowita ciemność, a grzmoty ucichły, słychać było tylko odległe warczenie. Powinien teraz spaść deszcz, ale nie spadł. Niebo powstrzymało potok. Po niespełna minucie lampy zamrugały blado, po czym zaświeciły pełną mocą. Westchnęła z ulgą. Maks chciał dalej zadawać pytania. — Zapytaj tablicę, kiedy ten człowiek uderzy ponownie. Mary powtórzyła pytanie. DZIŚ WIECZOREM. — O której wieczorem? SIÓDMA TRZYDZIEŚCI. — Czyli za godzinę z minutami — powiedział Lou. — Gdzie uderzy? — zapytała Mary. PARADA W PORCIE. — Wiesz, co to znaczy — powiedział ponuro Lou do Maksa. — Od trzydziestu lat w porcie urządzana jest bożonarodzeniowa parada oświetlonych łodzi. — I zapytał Mary: — Nigdy o tym nie słyszałaś? — Teraz, gdy o tym wspomniałeś, przypominam sobie. — Te wszystkie przystrojone łodzie, które widziałeś zeszłej nocy, będą jej częścią. Dołączą te, które nie cumują na stałe w naszym porcie. Może ze sto pięćdziesiąt lub więcej.
153
— W Long Beach i Newport Beach urządzają takie parady na tydzień przed świętami — wyjaśnił Maks. — Ale ta ceremonia w King’s Point jest bardziej spektakularna niż gdzie indziej. — Dla najefektowniej przystrojonych łodzi przeznaczono nagrodę pieniężną, ufundowaną przez jednego z naszych bogatszych żeglarzy, który uwielbia parady. To imponujący widok. Większość portowych restauracji otwiera się na ten czas. Menu jest ograniczone, ale miejsca wyprzedane na tydzień lub dwa przed czasem. Mary spojrzała na tablicę ouija i zapytała: — Czy zabójca ma upatrzoną konkretną ofiarę w łodzi? TAK. — Kogo? ON MA STRZELBĘ. — Kogo zastrzeli? CHCE ZASTRZELIĆ KRÓLOWĄ. — Królową? — zdziwiła się Mary. — Królową parady — wyjaśnił Lou. — To będzie łatwy cel. Dziewczyna stoi na tylnym pokładzie największej łodzi, znajdującej się zazwyczaj pośrodku korowodu. Jest w centrum reflektorów. Dosłownie. — I dwukrotnie okrąża port wraz z innymi łodziami — dodał Maks. — Więc jeśli nie uda mu się za pierwszym razem, może poczekać, aż dziewczyna ukaże się podczas drugiego okrążenia. Następne pytanie nie padło, ale nagle plastikowy szton poruszył się pod ich palcami i prześlizgnął po nowej serii liter. KIMBALL’S GAMES AND SNACKS. — Czy skorzysta z tej wieży? TAK. WIEŻA KIMBALL’S. — Mamy godzinę, żeby mu przeszkodzić — powiedział Maks. Lou wstał. — Zadzwonię na policję. — Do Patmore’a? — w głosie Mary brzmiało powątpiewanie. — On ma tutaj władzę. — Ale czy usłucha cię po wczorajszym fałszywym alarmie? — zapytała. — Musi wysłuchać! Znowu burza i wiatr. Mary zdjęła ręce ze sztonu i objęła się ramionami. Wciąż było jej zimno. — A jeśli Patmore rzeczywiście zgodzi się wystawić czujkę na wieży? — Tego właśnie chcemy, nie?
154
— Nie widzisz? — powiedziała. — Dzisiejszy wieczór może być powtórzeniem wczorajszego. Zeszłej nocy zabójca wiedział, że na niego czekamy. Dlaczego nie miałby wiedzieć i tym razem? Lou zawahał się zaskoczony, zaniepokojony i niezdecydowany. W końcu sięgnął po szklankę i wypił resztę bourbona. — Może będzie na nas czekał. Może nie mamy szans. Jeśli tablica ouija ma rację, jeśli on naprawdę zabił trzydzieścioro pięcioro ludzi i nigdy nie został złapany, musi być cholernie sprytny. Prawdopodobnie zbyt sprytny jak dla nas. Ale musimy spróbować, czyż nie? Nie możemy po prostu tu siedzieć i rozmawiać o pogodzie, najnowszych książkach i ostatnich trendach paryskiej mody, podczas gdy on będzie zabijał! — Masz rację — przytaknął Maks. Lou odstawił pustą szklankę i wyszedł do przedpokoju, aby zatelefonować. Mary zaczęła gimnastykować zwiotczałe ręce. Zamykała je w pięści, otwierała, zamykała. — Wyglądasz na wyczerpaną — rzekł Maks. — Bo jestem. — Pójdziemy wcześnie do łóżka. — Jeśli w ogóle pójdziemy do łóżka. — Pójdziemy. Nic się nam nie stanie. — Mam okropne przeczucie. — Miałaś wizję? — Nie. Po prostu przeczucie. — A więc zapomnij o nim. — Dzisiejsza noc będzie krwawa. — Nie bój się — powiedział uspokajająco. Pomyślała o Patty Spooner. Rochelle Drake w szufladzie kostnicy. I znowu to uczucie: coś za nią, chłodny oddech na karku. — Nie chcę umierać — powiedziała. — Nie umrzesz. Nie dzisiejszej nocy — stwierdził Maks. — Mówisz tak, jakbyś był tego pewien. — Bo jestem. Nie pozwolę, abyś umarła. — Czy jesteś dość silny, by temu zapobiec, Maks? Czy jesteś silniejszy niż przeznaczenie? Błyskawica znowu przeszyła niebo. Jej światło wpadło przez okno i na moment przemieniło oczy Maksa w zimną pustkę. — Policja w King’s Point. — Zaginione osoby, proszę. 155
— Tu nie ma żadnych zaginionych osób. — Nie. Chcę rozmawiać z kimś z biura osób zaginionych. Czy nie zrozumiała mnie pani? — Nie mamy oddzielnego wydziału do spraw osób zaginionych. — Nie macie? — Jesteśmy małą jednostką policyjną. W czym mogę panu pomóc? — Jak się pani nazywa? — Newhart. — Moje nazwisko Ralph Larson. Chciałbym porozmawiać z jakimś policjantem. — Tylko dwaj są dziś wieczorem na służbie. — Jeden z nich mi wystarczy. — Obaj krążą po mieście. — Do diabła, moja córka zaginęła! — Ile lat ma pańska córka? — Dwadzieścia sześć. Ona... — Kiedy zaginęła? — Proszę posłuchać, pani Newhart, jestem w San Francisco. Mieszkam w San Francisco, a moja córka w King’s Point. Rozmawiałem z nią zaledwie tydzień temu. Wtedy miała się dobrze. Ale teraz, gdy wydaje mi się, że może nie miewa się już tak dobrze, nie mogę po prostu wskoczyć do samochodu i przejechać kilkaset kilometrów, aby sprawdzić, co się z nią dzieje. To może być nagły wypadek. Miała zadzwonić do mnie w Wigilię, ale nie zrobiła tego. — Może poszła na przyjęcie albo coś podobnego. — Jestem pewien, że w tej sytuacji zadzwoniłaby dzisiaj, ale nie zrobiła tego. Usiłowałem się do niej dodzwonić, bez skutku. Do diabła, to nie w jej stylu robić takie rzeczy! To nie w jej stylu zapomnieć o rodzinie na Boże Narodzenie. — Czy dzwonił pan do jej przyjaciół? Oni mogą coś wiedzieć. — Nie znam przyjaciół Eryki. — Może sąsiedzi... — Ona nie ma sąsiadów. Ona... — Wszyscy mamy sąsiadów. — Ona mieszka w jednym z tych trzech domków na South Bluff, na samym końcu alei. Jest jedyną osobą mieszkającą tam przez cały rok. — Wie pan co? Założę się, że pańska córka w tej chwili usiłuje się do pana dodzwonić. Dlaczego nie odłoży pan słuchawki i nie przekona się o tym? Jeśli nie zadzwoni dziś wieczorem, proszę się z nami skontaktować jutro. — Czy pani mówi poważnie? — Cóż, i tak nic nie możemy zrobić. 156
— Co pani przez to rozumie? — To zarządzenie naszego wydziału, i większości wydziałów policji, aby nie rozpoczynać szukać zaginionych osób, jeśli zgłoszenie dotyczy osoby dorosłej, która zaginęła przed mniej niż czterdziestoma ośmioma godzinami. — Musi być zaginiona przez ponad dwa dni, zanim się zainteresujecie? — Takie są nasze zarządzenia. — Cóż, a skąd mam wiedzieć, czy nie zaginęła nazajutrz po skontaktowaniu się ze mną, czyli sześć dni temu? — Mówi pan, że miała zadzwonić wczoraj wieczorem. — I nie zadzwoniła. — Więc oficjalnie zaginęła zaledwie zeszłej nocy. — Chryste! — Przykro mi. Takie przepisy. — A gdyby moja córka miała dziesięć lat, a nie dwadzieścia sześć? — To coś innego. Z dziećmi postępujemy inaczej. Ale pańska córka nie jest dzieckiem. — Więc wasi oficerowie nie zainteresują się tą sprawą do jutra wieczorem? — Zgadza się. Ale proszę pana, jestem pewna, że pańska córka zadzwoni na długo przedtem. — Pani Newhart, nazywam się Ralph Larsson. Przedstawiłem się już wcześniej, ale chcę, żeby pani zapamiętała. Ralph Larsson. Jestem prawnikiem. Bardzo dobrym prawnikiem. W college’u mieszkałem w jednym pokoju z gubernatorem. A teraz, pani Newhart, jeśli wasi oficerowie nie przejdą się do domu mojej córki, aby sprawdzić, co się z nią dzieje w tej chwili, dziś wieczorem, w ciągu pół godziny, i jeśli później okaże się, że coś się stało mojej córce pomiędzy chwilą obecną a jutrzejszym wieczorem, przyjadę do was do King’ Point i znajdę doświadczonego prawnika do współpracy. Poświęcę kilka przyszłych lat życia, aby zniszczyć was i waszych idiotycznych przełożonych. Oskarżę wasz pieprzony wydział i oskarżę pani szefa za jego głupią, arbitralną politykę. I klnę się na Boga, oskarżę również panią. Straci pani każdego zarobionego centa lub każdego centa, którego miała pani kiedykolwiek nadzieję zarobić. I nawet jeśli nie wygram tej sprawy, pani Newhart, zbankrutuje pani, płacąc za własnych adwokatów. Czy zrozumiała mnie pani? Lou Pasternak był zły. Wściekły. Szef policji dwukrotnie odłożył słuchawkę! Za trzecim razem odebrała jego żona i powiedziała, że nie ma go w domu. — Ośle uszy pasowałyby Patmore’owi jak ulał! — Wydaje mi się — powiedział Maks — że nie wystawiłby straży na wieży „Kimball’s’. 157
Lou zabrał ze stołu pustą szklankę, poszedł do kuchni i wziął butelkę wild turkey. Nawet gdyby ten skurwiel miał trochę więcej rozumu, i tak byłby półgłówkiem. — Czy nie powinniśmy zadzwonić do szeryfa? — zapytała Mary z jadalni. — Pamiętaj, że Percy Osterman nie może interweniować w sprawy policyjne King’s Point, dopóki Patmore o to nie poprosi. — Ale jeśli facet zabija ludzi w całym kraju, czy to nie jest sprawa wyjątkowa? Coś, co się nazywa „gorący pościg”? — Jeśli facet obrabuje bank w obrębie jurysdykcji stanowej, wskoczy do samochodu i zbiegnie do miasta posiadającego własnych gliniarzy, ludzie szeryfa mogą go ścigać i aresztować. To jest „gorący pościg”. Nasz nie — wyjaśnił Lou. — Może Osterman mógłby jeszcze raz przekonać Patmore’a do współpracy — powiedział Maks. — Nie ma szansy. Nie po zeszłej nocy. Lou wrócił do stołu z pełną szklanką bourbona. — Więc co teraz? — zapytał Maks. — Będziemy musieli przeszkodzić mu samodzielnie. Będziemy musieli pójść na wieżę — oznajmiła Mary. Lou spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Mówisz poważnie? — To absolutnie wykluczone — stwierdził Maks. — Co wolelibyście zrobić? Nie możemy po prostu tu siedzieć i rozmawiać o pogodzie, najnowszych książkach i ostatnich trendach paryskiej mody, podczas gdy on zabija — powiedziała. Lou poznał własne słowa i nie miał przeciw nim przekonywających argumentów. — Jeśli będziemy tu tylko siedzieć — dodała — on zabije królową parady. I prawdopodobnie wielu innych ludzi. — Deszcz może zmusić królową i jej orszak do schowania się pod pokład — powiedział Maks. — Wtedy nie będzie już celem. — Nie pada — stwierdziła Mary. — Ale wkrótce zacznie. — Czy chcesz od tego uzależnić ich życie? — zapytała. — Lou, musimy przeszkodzić temu człowiekowi. Nie mamy wyjścia. — Nie chcę, żeby znowu zabijał — oświadczył Maks. — Ale nie jesteśmy za to odpowiedzialni. — Jeśli nie my, to kto? — zapytała. Lou ujrzał niezwykłą determinację na ślicznej twarzy Mary. Niezłomne postanowienie w tych dużych niebieskich oczach. Podejrzewał, że ani on, ani Maks nie będą w stanie skłonić jej do zmiany zdania. Z równym powodzeniem mogli dyskutować z głu158
chym. Widział to. Ale bał się o nią. Był jej przyjacielem i czuł, że powinien przynajmniej spróbować odwieść ją od tego. — Mary, nie jesteśmy przeciwnikami dla tego mężczyzny. — Dlaczego nie? — zapytała. — Czyż nie jest nas troje przeciwko jemu jednemu? — Ale on jest zabójcą — przypomniał Maks. — A my nie jesteśmy zabójcami — oświadczyła. — No właśnie. — Wiedząc, co zrobił — ciągnęła — i co uczyniłby tobie, gdyby miał okazję, czy nie zastrzeliłbyś go, gdyby podszedł do ciebie z pistoletem? — Oczywiście, w samoobronie... — zaczął Maks. — I właśnie o to chodzi. Samoobrona. — Ale ten psychopata będzie miał strzelbę — przypomniał Lou. — I prawdopodobnie nóż. A my co? Ręce? — W bagażniku mercedesa jest pistolet — powiedziała Mary. — Maks ma na niego pozwolenie. Lou spojrzał na Maksa i uniósł brwi. — Masz pozwolenie na broń? — Tak — odpowiedział Maks, wstając z krzesła i ruszając w kierunku kuchni. — Jak ci się udało zdobyć to pozwolenie? Na ogół dostają je tylko ludzie biznesu, którzy muszą nosić przy sobie diamenty lub dużą gotówkę. W kuchni Maks nalał sobie podwójną porcję wild turkey. — Pracowaliśmy nad kilkoma sprawami z biurem szeryfa okręgu Los Angeles. Szeryf pojął, w jakich niebezpiecznych sytuacjach może znaleźć się Mary. Wiedział, że zbieram broń. Wiedział, że jestem strzelcem, i doszedł do wniosku, że nie należę do osób, które w nerwach przypadkowo rozwalają kogoś na części. — Maks przełknął bourbona gładko i szybko. Za jego wystudiowanym spokojem kryło się napięcie, które ujawnił na krótko nerwowym pragnieniem. — A więc szeryf zdobył dla mnie pozwolenie. — Przepłukał szklankę pod kranem kuchennym, wrócił do jadalni i stanął koło Mary. — Ale nie zamierzam załadować pistoletu i ruszyć za byle kim, aby go zastrzelić. — Nie polowałbyś po prostu na byle kogo — powiedziała. — Polowałbyś na człowieka, który... — Zapomnij o tym — rzekł Maks. — Nie zrobię tego. — Porozmawiajmy — zaproponowała. — Nie ma sensu. Już zdecydowałem. Lou zauważył błysk gniewu w oczach Mary. Opór Maksa umocnił jedynie jej postanowienie. — W porządku, Maks. Zostań tutaj. Wezmę pistolet i pójdę sama — powiedziała. — Mary, na miłość boską, nie wiesz, jak się tym posługiwać! 159
Spojrzała na niego, nie mrugnąwszy okiem i powiedziała: — Odbezpieczasz, wkładasz nabój do magazynka, celujesz, pociągasz za cyngiel... i skurwysyn pada. Lou wiedział, jak uparty potrafi być czasami Maks. Widział jego zaciśnięte zęby, uniesione ramiona i pragnął go ostrzec. Maks przyzwyczaił się odgrywać wobec Mary rolę kochanka-ojca, przyzwyczaił się mówić jej, co powinna robić, a czego nie. Ale dzisiejszego wieczora Mary nie była tą uległą, miękką kobietą, jaką obaj znali. Nawet teraz dokonywały się w niej zmiany. Sprzeczne uczucia odbijały się na jej twarzy, ale przeważała determinacja. Miała zamiar postąpić zgodnie z własną decyzją, nie chciała niczyjej rady. Nie spodziewał się po niej takiej siły, takiego mocnego postanowienia. Było to podniecające i atrakcyjne. Lou siedział bez słowa i chciał poradzić Maksowi, aby ustąpił, ale nie odważył się wtrącić. — To absurdalne — powiedział Maks. — Mary, nie pozwolę ci wziąć pistoletu. — Więc pójdę bez niego. Spojrzał na nią z góry. — Nigdzie nie pójdziesz. Wstała i stanęła twarzą do męża. Patrzyła mu teraz w oczy i wytrzymała jego wzrok, jakby przez to otwarte spojrzenie chciała udowodnić swoją niezłomność. Odezwała się z cichym, zdecydowanym, groźnym tonem, który zmroził Lou do szpiku kości. — Występuję przeciwko potężnemu złu, którego rozmiarów mogę się jedynie domyślać, tak jak ślepe dziecko domyśla się rozmiarów słonia dotykając jego nogi. Ostatnie parę dni było dla mnie piekłem, Maks. — Wiem. I... — Nie wiesz. Nikt nie wie. — Jeśli... — Nie przerywaj — powiedziała. — Chcę, żebyś zrozumiał. Musisz więc tylko słuchać. Maks, boję się zasypiać i boję się budzić rano. Boję się otworzyć drzwi, do których podchodzę, i boję się odwrócić. Boję się ciemności. Boję się tego, co może się zdarzyć, i tego, co mogłoby się nie zdarzyć. Do diabła, boję się nawet pójść sama do łazienki. Nie mogę tak żyć. Nie godzę się na takie życie. W tej sprawie jest coś innego niż w pozostałych, coś, co tkwi we mnie niczym kwas, zżerając mnie za życia. Ta sprawa wpłynęła na moje życie jak żadna inna z dotychczasowych, ale nie wiem dlaczego. Maks, przeczuwam, odczuwam, wiem, że jeśli nie będę ścigać tego mężczyzny ze wszystkich sił, na wszystkie sposoby, on mnie dopadnie. Szton na tablicy ouija ruszył się, ale zobaczył to jedynie Lou. Szton przesunął się na miejsce oznaczone TAK, jakby zgadzając się z przepowiednią Mary. — Jeśli nie podejmę inicjatywy — powiedziała — stracę tę maleńką przewagę, którą może teraz mam. Nie mogę odejść. Jeśli spróbuję uciec, nie dotrę daleko. Zginę. 160
— Ale jeżeli będziesz ścigać tego człowieka, jeśli uprzesz się, aby pójść na tę wieżę, prawdopodobnie zginiesz prędzej — powiedział Maks. — Może — przytaknęła. — Ale jeśli nawet, to przynajmniej wezmę na własne barki odpowiedzialność za własne życie i śmierć. Całe życie wszystkiego się bałam i pozwalałam, żeby inni ludzie rozprawiali się z moimi problemami. Ale nie tym razem. Ponieważ tym razem nikt nie może mi pomóc. Odpowiedź tkwi we mnie, a jeśli nie odnajdę jej prędko, koniec ze mną. Czasy, kiedy chowałam się za mocnymi mężczyznami, należą do przeszłości. Muszę podjąć ryzyko. Jeśli zaryzykuję i to się nie uda, muszę ponieść konsekwencje, jak każdy. Jeśli będę zawsze osłaniana i chroniona, to moje życiowe sukcesy nie będą miały znaczenia. Zdecydowałam, że nikt, nawet Alan, nawet ty, Maks, a zwłaszcza nie ta część mnie, która nadal należy do sześciolatki, nie powstrzyma mnie od życia pełną piersią. Przez chwilę stali w ciszy. Zegar pradziadka wybił kwadrans. — Zostało jeszcze czterdzieści pięć minut, zanim zacznie strzelać do królowej parady łodzi — powiedział Lou. — I co dalej, Maks? — spytała Mary. — Lepiej się zbierajmy. — Skinął wreszcie głową. Krew. Krew niczym wstążeczki wplątane w jej włosy. Krew znacząca nakłucia na jej piersiach. Krew na jej rękach, ramionach, brzuchu, udach. Krew na sofie i krześle. Krew na zasłonach i na ścianie. Małe zakrwawione odciski łapek kota na całym dywanie. Usiłując powstrzymać mdłości, oficer Rudy Holtzman ostrożnie obszedł okaleczone ciało Eryki Larsson, wszedł do kuchni i zapalił światło. Z aparatu na ścianie zadzwonił na komendę. Kiedy zgłosiła się dyżurująca w nocy Wendy Newhart, Holtzman powiedział: — Jestem w domu panny Larsson. — Jego głos był spięty i szorstki, załamywał się. Chrząknął. — Kiedy przyjechałem, paliły się światła. Nikt nie odpowiadał na dzwonek, ale drzwi były uchylone. Ona nie żyje. — Och, mój Boże! No cóż, ja nie powiadomię jej ojca. To wykluczone. Ktoś inny będzie musiał mu powiedzieć. — Lepiej przyślij tu Charliego z drugim samochodem patrolowym — powiedział Holtzman. — Zadzwoń zaraz po lekarza. I oczywiście po Patmore’a. Powiedz Charliemu, żeby się pośpieszył. Nie chcę być tu sam. — Kiedy została zabita? — zapytała Wendy Newhart. — Skąd mam wiedzieć? Lekarz to stwierdzi. — Mam na myśli, czy to się zdarzyło tuż przed twoim przyjściem? W ciągu ostatniej półgodziny? 161
— O co chodzi? — zapytał Holtzman. — Rudy, odpowiedz! Czy to się stało przed chwilą? — Krew jest na ogół zakrzepła i sucha. Nie potrafię podać godziny śmierci, ale to z pewnością musiało się stać dobre parę godzin temu. — Dzięki Bogu za małe cuda — powiedziała. — Co? Rozłączyła się. Holtzman powiesił słuchawkę na miejsce, odwrócił się i zobaczył czarnego kota stojącego w drzwiach między kuchnią a pokojem frontowym, nie dalej niż półtora metra od niego. Puchata biała mordka zwierzęcia była schlapana czerwonobrązową krwią. Holtzman zrobił krok do przodu i chciał kopnąć kota, ale nie trafił. Zwierzę miauknęło i uciekło. Dotarli do portu pięć po siódmej. Maks zaparkował mercedesa w rogu parkingu, który w sezonie służył zarówno restauracji o nazwie „Italian Villa”, jak i kompleksowi „Kimball’s”. Dzisiejszego wieczoru część restauracyjna była prawie pełna, a strona przeciwna niemalże świeciła pustką. Wysiedli z samochodu. Lou skulił ramiona z zimna. Gdy napłynęło sztormowe powietrze znad Pacyfiku, temperatura spadła raptownie z zanotowanych o pierwszej godzinie siedemdziesięciu stopni Fahrenheita do czterdziestu czterech stopni. Wiatr również się nasilił. Szalał w porcie i chłostał King’s Point, tak że noc wydawała się jeszcze ciemniejsza. — Nadal myślę, że ja powinienem pójść z Maksem, a ty powinnaś zostać tutaj, gdzie jest bezpiecznie — powiedział Lou. — Dla mnie nigdzie nie jest bezpiecznie — stwierdziła Mary. — Gdybyś przynajmniej została tu, w samochodzie. Machnęła niecierpliwie ręką. — Mamy dwa rodzaje broni przydatnej w walce przeciwko człowiekowi, którego ścigamy: jedną jest zręczność Maksa w posługiwaniu się pistoletem, drugą mój talent. Nasza dwójka nie powinna się rozdzielać. Wiatr od morza uniósł jej długie włosy i zatrzepotał nimi jak flagą. Maks położył dłoń na ramieniu Lou. — Nie chcę, żeby znalazła się w centrum akcji, tak samo jak ty tego nie chcesz. Ale może ma rację. Prawdopodobnie nie jest bardziej zagrożona tam niż tutaj. Poza tym żaden z nas nie skłoni jej, by zmieniła zdanie. — Czuję się taki bezużyteczny — powiedział Lou. — Potrzebujemy kogoś w samochodzie, jesteś naszym systemem wczesnego ostrzegania. 162
— Marnujemy czas — zauważyła Mary. Lou ponuro skinął głową. Pocałował Mary w policzek i przykazał Maksowi uważać na nią. Pośpieszyli pod wiatr przez parking w stronę wielkiego, podobnego do obory budynku, w którym mieściły się rzędy stoisk z upominkami, sklepy ze świecidełkami, salon gier i kawiarnie znane kolektywnie jako „Kimball’s Games and Snacks”. Usiadł za kierownicą mercedesa i zamknął drzwi. Przez szybę ledwo widział, jak Maks i Mary oddalali się, aż zniknęli w ciemności nie opodal pawilonu. Dziki powiew wiatru zatrząsł samochodem. Przez niebo przeleciały błyskawice, ale wciąż nie padało. Lou oparł się o siedzenie, zdecydowany i gotowy do roli wartownika. Jeśli zabójca nie spodziewał się Mary dziś wieczorem tak jak zeszłej nocy, prawdopodobnie podejdzie do „Kimball’s” otwarcie i bezczelnie. Gdy Lou zauważy mężczyznę zbliżającego się do budynku, włączy silnik i zaalarmuje Maksa dwoma krótkimi klaksonami. Pawilon i wieża znajdowały się niedaleko, w głębi promenady łączącej siedem czy osiem domów handlowych w tej części portu. Dźwięk klaksonu dotrze tam bez zakłóceń, a najprawdopodobniej zabójca nie rozpozna w nim ostrzeżenia. Nawet jeśli Mary uda się przewidzieć dokładną godzinę i kierunek, z którego nadejdzie mężczyzna, klakson będzie mile widzianym potwierdzeniem wizji. Oczywiście psychopata może już oczekiwać na nich i może już jest w pawilonie. Lou uniósł się niezręcznie nad kierownicą. Pomyślał o Patty Spooner uduszonej stułą. Pomyślał o Barrym Mitchellu przerażająco okaleczonym. Rozejrzał się w lewo i prawo, potem zerknął w lusterko wsteczne. Nikogo. Spojrzał na głębokie cienie kładące się wzdłuż ściany pawilonu. Wszystko było nieruchome. Czarny kot wspiął się na wysoką półkę z książkami, tuż pod sufitem we frontowym pokoju domku. Jego łapy zwisały z brzegu półki. Zwierzę nie ruszało się, lecz jedynie przyglądało Rudy’emu Holtzmanowi podejrzliwie i z pogardą. Ohydny, przeklęty stwór. Nie znosił kotów. Nigdy. I wzdrygał się na myśl, jak ten zwierzak ochoczo chłeptał krew zamordowanej kobiety. Kot wydał z siebie głęboki gardłowy dźwięk, jakby ostrzegając Holtzmana, żeby się nie zbliżał. Holtzman nie chciał czekać z kotem i ciałem nawet przez te parę minut, zanim Charlie przybędzie tu drugim wozem. Ruszył krótkim korytarzem, aby sprawdzić tę część domu, której jeszcze nie badał. W sypialni zastał otwarte okno. Wiatr trzepotał dwoma lekkimi firankami i zaciągniętymi jedynie do połowy żaluzjami. Niedawna ulewa zmoczyła i brzydko poplamiła dywan. 163
Nagle Holtzman podniecił się. Przyglądał się uważnie pokojowi, odtwarzając w wyobraźni te pierwsze minuty, kiedy świętość domu została pogwałcona. Wiedział, że przez okno wdarło się coś więcej niż deszcz. Był pewien, że znalazł miejsce, którędy wszedł zabójca. Błądził wzrokiem po podłodze i ledwo mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Był to jeden z tych szczęśliwych przypadków, które rzadko zdarzają się w pracy policyjnej. Najwidoczniej gdy zabójca wchodził przez okno, z kieszeni płaszcza wypadł mu pistolet. Holtzman klęknął na wilgotnym dywanie, aby z bliska przyjrzeć się broni. Uważał, by nie zetrzeć odcisków palców, które mogły się na niej znajdować. Jeśli zabójca był tą samą osobą, która zamordowała pielęgniarki i ludzi w salonie piękności — a styl zbrodni wydawał się Holtzmanowi ten sam — policja w Anaheim i Santa Ana miała już wystarczająco dużo odcisków. Do tej pory odciski palców nie przydawały się na nic, ponieważ zabójca nigdy nie pozostawił ich w żadnej kartotece policyjnej w kraju. Holtzman szczycił się, że jest największym profesjonalistą wśród współpracowników, nie złapał więc pistoletu i nie zatarł dowodu. Z kieszeni koszuli wyciągnął długopis, przełożył go przez cyngiel, podniósł pistolet z podłogi i przytrzymał przed oczyma. Był to niezwykły egzemplarz. Automatyczny kolt, czterdziestkapiątka. Ale nie ze sklepu. Coś specjalnego. Egzemplarz kolekcjonerski. W metalu wyrzeźbiono delikatne liście i łodygi. Były tam też zwierzęta: króliki, jelenie, głuszce i lisy, szczegółowo wyryte i pięknie przedstawione w trakcie ucieczki z końca lufy w stronę uchwytu. Zobaczył coś, jakby litery wyryte w metalu w miejscu styku z drewnianym uchwytem. Światło w sypialni było przyćmione. Literki były maleńkie, wykaligrafowane ozdobnie cieniutkim rylcem grawera. Holtzman nie mógł ich odczytać. Wstał i niosąc kolt na długopisie podszedł do najbliższej lampy. Wykonał W. orben Seattle 1975 Egzemplarze kolekcjonerskie, takie jak ten, często przechodziły przez ręce wielu właścicieli, którzy kupowali i odprzedawali je na wystawach broni nie kłopocząc się, aby sztukę zarejestrować. Niemniej jednak dzięki nazwisku grawera (i pod warunkiem, że pistolet nie został ukradziony z kolekcji) powinni odnaleźć człowieka, który zamówił broń u orbena. Przez niego mieli szansę trafić do mężczyzny, który upuścił pistolet, wchodząc przez okno. Manipulując ciągle bronią za pomocą długopisu, Holtzman spojrzał na drugą stronę. I znowu w miejscu, gdzie metal stykał się z drewnianym uchwytem, widniał napis. Nie te same słowa. Zmarszczył się. Odczytał słowa. Przeczytał jeszcze raz. — Do diabła? Z oddali dobiegał przybliżający się szybko dźwięk syreny. Holtzman zszedł do holu po tej stronie domu, która wychodziła na ślepą uliczkę. Stanął w otwartych drzwiach, które przedtem zastał uchylone. 164
Na pagórek od strony miasta wjechał drugi samochód policyjny z zapalonym sygnałem. Wóz Patmore’a jechał tuż za nim. W świetle holu Holtzman podniósł broń i ponownie odczytał drugi napis. Na zamówienie Maksa Bergena.
18 Ciemność wokół pawilonu była przytłaczająca, aksamitna i głęboka. Oferowała dziesiątki miejsc na kryjówkę. Mary niosła w ręce latarkę. Ilekroć zadrżała na dźwięk wyimaginowanych dźwięków, cienie tańczyły. Trzymała się blisko Maksa, gdy okrążyli budynek, szukając miejsca, z którego zabójca mógłby się dostać do środka. Zeszłej nocy policja weszła, używając klucza dostarczonego przez właścicieli. Ale ani oni, ani ich ofiara nie mieli klucza. Zabójca będzie musiał włamać się, aby wejść do wieży. Będzie musiał pozostawić ślad. Niecierpliwiła się. Dwukrotnie poganiała Maksa. Parada oświetlonych łodzi w porcie zaczęła już pierwsze okrążenie, wkraczając z obszaru widowiskowego na otwarte morze. Łodzie były nadal daleko od kanału, ale przybliżały się szybko. Przed siódmą trzydzieści królowa parady nie mogła zostać trafiona z wieży. Po zachodniej stronie pawilonu, wychodzącej na zatokę i otoczonej balustradą, znaleźli w jednym z okien ciemnej, opustoszałej kawiarni roztrzaskaną szybkę. — Czy to zrobił zabójca? — spytał Maks. Skierowała snop latarki na ziemię i w łagodnym świetle przyjrzała się uszkodzonemu oknu. Palcami lewej ręki dotknęła drewnianej ramki, z której wypadła szybka. Było już chłodno, ale gdy skoncentrowała się na psychoobrazach dostarczanych przez okno, powietrze stało się nagle jeszcze zimniejsze. Szu-szu-szu! Zadrżała i ścisnęła latarkę mocno, z całych sił. Zacisnęła zęby, usiłując nie wpaść w panikę. — I co? — zapytał Maks. — Tak. To on zrobił. 166
— Jest teraz w środku? — Nie. Był tutaj... wczoraj późnym wieczorem... po odjeździe policji... dzisiaj wcześnie rano... o świcie... na wieży. — Zdjęła rękę z okna i niewidzialne połączenie urwało się. — Ale nie wrócił tu jeszcze dziś wieczorem. — Jesteś tego pewna? — Całkowicie. — Ale zjawi się tu lada moment? — Tak. Więc pośpieszmy się. Szu-szu-szu! Zignoruj to, mówiła sobie. To nie jest realne. Maks tego nie słyszy, prawda? Tylko ty to słyszysz. Wrażenie psychiczne. Nic nie ma nad głową. Żadnych skrzydeł. Żadnego niebezpieczeństwa. W ogóle żadnych skrzydeł. — Nie róbmy z siebie widowiska — powiedział Maks. — Niektóre restauracje wokół portu mogą mieć nas w polu widzenia. Lepiej zgaś latarkę. Zrobiła, jak kazał. Wokół niej zamknęła się noc. Maks przełożył rękę przez otwór po szybie, sięgnął w górę i nacisnął klamkę od wewnątrz. — Czy zdajesz sobie sprawę, że to włamanie i wkroczenie na cudzy teren? — Chyba tak — odpowiedziała. — I to cię nie obchodzi? — Maks, pośpiesz się! Pchnął wysokie połówki okna nie robiąc hałasu. Wspięła się na parapet położony zaledwie metr nad ziemią i weszła do kawiarni. Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale nie zobaczyła nic. Maks zlustrował obie strony chodnika, potem wszedł za nią i zamknął okno. — Tutaj jest jeszcze ciemniej niż na zewnątrz — powiedziała. — Będziemy się o wszystko potykać, jeśli nie zapalę latarki. — Upewnij się tylko, że nie kierujesz jej w stronę okna — poradził. — Osłoń ją. Włączyła latarkę, przysłaniając połowę szkła lewą ręką. W restauracji stało około trzydziestu stołów. Wszystkie przymocowane były do podłogi. Najwidoczniej dlatego, że krzeseł nie można było również przymocować, usunięto je i schowano w magazynie do czasu ponownego otwarcia „Kimball’s” na wiosnę. Jedyne publiczne wejście do wnętrza — podwójne szklane drzwi składające się z małych szybek harmonizujących z dużymi, wieloelementowymi oknami — znajdowało się wewnątrz pawilonu, którego małą część stanowiła restauracja. Zabójca rozwalił zamek. Kiedy Maks pchnął drzwi, poruszyły się sztywno i zazgrzytały na nie naoliwionych zawiasach.
167
Przez moment stał nieruchomo, słuchając dźwięków dobiegających z budynku. W końcu zapytał: — Czy jesteś naprawdę pewna, że jego tu jeszcze nie ma? — Całkowicie. Chociaż wrażenia psychiczne nie zawsze były kompletne, nigdy jej nie zawodziły. Miała nadzieję, że i tym razem nie wprowadziły jej w błąd. Bo jeśli tak, jeśli zabójca już tam był i czekał, była skończona. Z kawiarni przeszli na korytarz, który rozwidlał się i którego końców nie było widać. Znajdowały się tam małe sklepy z upominkami: „Zwariowane T-Shirty”, sklep z ceramiką, „Dom Szklanych Miniaturek” i wiele innych, wszystkie puste i ciemne. Maks i Mary skręcili w lewo i szybko odkryli, że długi korytarz był półokrągły i z obu stron wiódł do przepastnego holu głównego. Olbrzymie pomieszczenie było teraz puste, ale w sezonie wypełniały je przeróżne maszyny do gier elektronicznych, stoły bilardowe, strzelnicze, stoliki karciane i karnawałowe budki, gdzie można było usłyszeć przepowiednię na przyszłość albo gdzie chłopak mógł wydać dziesięć dolarów, aby wygrać wartą trzy dolary maskotkę dla swojej dziewczyny. Stanęli pośrodku holu. Ich kroki odbijały się echem od ściany do ściany i od załomu do załomu wysokiego sklepienia sufitu. Mary zatrzymała się i skierowała latarkę w miejsce, na które zwrócił im wcześniej uwagę Lou. W głębi zobaczyła sklepione przejście, za nim schody, a nad nim napis: DROGA NA TARAS WIDOKOWY. Piski, odgłosy skrzydeł, ciało toczące się po schodach i przez przejście, skrzydła, ciało wijące się na drewnianej podłodze, skrzydła, zduszone wołanie o pomoc... Zachwiała się pod naporem psychicznych obrazów. — Co się stało? — spytał Maks. — Widzę... — Usiłowała podtrzymać wizję, ale ta raptownie zbladła i nie chciała powrócić. — Ktoś dzisiaj umrze u stóp tych schodów. — Jedno z nas? — Nie wiem. — Zabójca? — Mam nadzieję. — To on zginie — powiedział Maks — a nie my. My przeżyjemy. Musimy. Wiem o tym. Nie tak pewna jak mąż, odrzucając od siebie myśl o tym w obawie, że opuści ją odwaga, zapytała: — Gdzie powinniśmy na niego czekać? — Ja zaczekam u stóp schodów. Ty zaczekasz na szczycie wieży. — Na szczycie... och, nie! 168
— Właśnie tak. — Zostanę z tobą — powiedziała. — Posłuchaj, jeśli Lou użyje klaksonu, żeby nas ostrzec, prawdopodobnie tutaj go nie usłyszymy. Ale usłyszysz go z pewnością na wieży... — Zapomnij o tym. — ...na tarasie pod gołym niebem — Maks, zostanę tutaj. — Nie, do diabła! Cofnęła się od niego o krok. Jego twarz ściemniała od gniewu. — To ja jestem ekspertem od pistoletów. Jeśli dojdzie do wymiany strzałów, staniesz mi na drodze. Jeśli będę musiał szybko działać, nie chcę przystawać i martwić się, czy jesteś na linii ognia. — Nie jestem taką idiotką — powiedziała. — Nie wejdę ci w drogę. Spojrzał na nią bez słowa. — A jeśli tam na górze będę miała wizję, coś ważnego? Jak dam ci znać, co się ma wydarzyć? — zapytała. — Będę u wylotu schodów, nie dalej niż kilkadziesiąt metrów od ciebie. Szybko do mnie dotrzesz, jeśli będzie trzeba. — Nie wiem... — Postawię sprawę jasno — powiedział Maks. — Albo zrobisz, co mówię, i pójdziesz na taras widokowy, albo, tak mi dopomóż Bóg, pchnę cię najlżej jak potrafię, ale wystarczająco mocno, by cię znokautować. Potem zaniosę cię do mercedesa i odwołam tę całą akcję. — Nie zrobiłbyś tego! — Czyżby? Wiedziała, że nie rzuca gróźb na wiatr. — Zrobię to, bo cię kocham — oświadczył. — Nie chcę, żebyś została zabita. — A ja nie chcę, żebyś ty został zabity. — Dobrze. W takim razie mnie posłuchasz. Oboje mamy większą szansę przeżycia, jeśli nie będzie cię tutaj, kiedy, o ile w ogóle, rozpocznie się strzelanina. Przepełniały ją mieszane uczucia. — Zabijesz go? — Jeśli mnie zmusi. — Nie wahaj się. Nie daj mu szansy. On jest bardzo sprytny. Zastrzel go w momencie, gdy go zobaczysz. — Policji mogłoby się to nie spodobać. — Do diabła z policją. — Mary, idziesz na górę? Nie mamy dużo czasu. Zostajemy, czy mam cię stąd wynieść? Decyzja należy wyłącznie do ciebie, ale musisz podjąć ją szybko. 169
Częściowo dlatego, że przyznawała mu trochę racji, a głównie dlatego, że nie miała wyboru, powiedziała: — W porządku. Podeszli szybko do sklepionego przejścia. Przy schodach położył jej ręce na ramionach, a ona uniosła ku niemu twarz. Pocałowali się. — Kiedy dotrzesz na szczyt — powiedział — nie przyglądaj się widokom. Nawet z dołu ktoś mógłby cię zobaczyć. Jeśli zabójca cię wypatrzy, może się wycofać. Mówisz, że prędzej czy później dane nam będzie skonfrontować się z nim. Równie dobrze możemy więc zakończyć to dzisiejszej nocy. — Kto bierze latarkę? — zapytała. — Ty ją zatrzymaj. Ulżyło jej, ale powiedziała: — Zostaniesz tu w ciemności... z nim. — Gdybym zapalił latarkę, słysząc, że nadchodzi, zrobiłbym z siebie jedynie lepszy cel. Poza tym, jeśli on nie zdaje sobie sprawy, że na niego czekam, nie będzie poruszał się po ciemnym budynku bez światła. Zobaczę go w świetle jego własnej latarki. Pocałowała go raz jeszcze, odwróciła się i zaczęła samotnie wspinać po ośmiopiętrowych schodach. Na górze zgasiła latarkę i przez moment stała w szalejącym wietrze, przyglądając się paradzie oświetlonych łodzi w porcie. Potem usłuchała rady Maksa i siadła plecami do muru otaczającego taras. Ciemność. Trochę światła. Niewiele. Teraz jest samotna. Zupełnie samotna. Nie. Nie samotna. Skąd przyszedł jej do głowy taki pomysł? Maks był w pobliżu. Wiatr hulał po dzwonnicy, jęczał ludzkim głosem. Skuliła się w skórzanym płaszczu i żałowała, że nie włożyła swetra. Niedługo spadnie deszcz. Czuła to w powietrzu. Wcisnęła guziczek lampki na swym zegarku i podświetlone czerwone cyferki zaświeciły w ciemności. Oczy. Nagle przypomniała sobie błyszczące czerwone oczy, które widziała kiedyś w domku Bertona Mitchella. Nie potrafiła skojarzyć ich z jakąś twarzą. Tylko oczy... i odgłos skrzydeł... i dotyk skrzydeł na całym ciele... i ciągle te oczy, dzikie, nieludzkie. Przypomniała sobie coś jeszcze. Wstrząsnęła się na to wspomnienie: cichy głos gdzieś w tyle jej głowy, szepczący, lecz intensywny: Jestem demonem i wampirem. Lubię smak krwi. Ktoś odezwał się do niej tymi słowami w domku Mitchella dwadzieścia cztery lata temu. 170
Kto? Sam Berton Mitchell? Któż jeszcze mógł to być? Chociaż usiłowała użyć talentu psychicznego, aby przeobrazić jaskrawe wspomnienie w wizję, nie była w stanie oświetlić ponurych, ukrytych w półcieniach obrazów, które napływały uporczywie i pulsowały w jej głowie. Tajemnicza twarz stworzenia, które do niej przemówiło, pozostawała poza zasięgiem wzroku. Ale głos wewnętrzny nasilał się. Rósł, brzmiał i przytłaczał ją, chociaż pozostawał szeptem. Ostre słowa przybywały szybciej, coraz szybciej i wstrząsały nią. Jestem demonem i wampirem. Lubię smak krwi. Jestem demonem i wampirem, lubię smak krwi, jestem demonem i wampirem... — Przestań! — wykrzyknęła. Przyłożyła dłonie do uszu i usiłowała zagłuszyć głos w swoim umyśle. Stopniowo cichł. Kiedy zamilkł całkowicie, pochyliła się do przodu. Kręciło jej się w głowie. — Nic mi nie będzie — powiedziała miękko i z przekonaniem. — Wszystko będzie w porządku. Nikt nie umrze. Wszystko w porządku. Dziś wieczorem koniec. Po dzisiejszej nocy wszystko się ułoży. Powoli realność nocy znowu narzuciła Mary swą obecność: wiatr, zimno i ciemność. Zaprzątnięta wspomnieniem owych błyszczących oczu nie zauważyła godziny, kiedy przycisnęła guzik w zegarku. Nacisnęła go ponownie: 19.24. Zostało jeszcze sześć minut. Ciężkie hebanowe chmury z lekko fosforyzującymi postrzępionymi końcami płynęły bezszelestnie na wschód, przez długie minuty niebo było ciche niczym puszysty koc rozciągnięty nad ziemią. Ale teraz zagrzmiało i rozbłysło ponownie. Wiatr poderwał świstek papieru z chodnika, przylepił go na chwilę do szyby okiennej mercedesa, a potem popchnął dalej. Lou podniósł się niezgrabnie, pochylił nad kierownicą i zerknął w stronę fioletowoczarnych cieni otulających pawilon. Im dłużej im się przyglądał, tym bardziej zdawało mu się, że ciemność drży, jakby była żywa. Widział poruszenia tam, gdzie ich nie było. Oczy płatały mu figle. Nie miał charakteru strażnika. Brakowało mu cierpliwości. Spojrzał na zegarek. 19.29 Ktoś trzykrotnie zastukał mocno w okno po lewej stroni kilkanaście centymetrów od głowy Lou. Obrócił się. Znajoma twarz wyjrzała ku niemu, uśmiechając się. Zmieszany i trochę zawstydzony strachem, widocznym na jego twarzy, Lou powiedział: — Hej. Przeraziłeś mnie. 171
Sięgnął do klamki, otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. — Co tu robisz? Zbyt późno zauważył nóż rzeźnicki. Na Ocean Hill Lane pod numerem 440 światła paliły się w większości dolnych okien, ale kiedy Rudy Holtzman zadzwonił do drzwi, nikt nie otwierał. Patmore spróbował je otworzyć. Nie były zamknięte na zamek. Pchnął je. Wiatr wpadł za nim i zmiótł plik listów z małego stolika w holu. Patmore nie widział nikogo na korytarzu ani w salonie z tyłu domu. Przechylił się przez próg i zawołał: — Pasternak! Jesteś tam? Nikt nie odpowiedział. — Może nie żyje — powiedział Holtzman. Ponieważ Patmore miał na sobie cywilne ubranie, wyciągnął srebrzystą odznakę z kieszeni płaszcza i wpiął ją w klapę. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął służbowy rewolwer i trzymając go z lufą wycelowaną w sufit, wkroczył do domu. Za nim Holtzman chrząknął i powiedział: — Nie mamy nakazu. Patmore zatrzymał się, spojrzał na niego i rozkazał: — Rudy, rusz no tu swoją dupę. Zawiesista ciemność. Miedziany odór. Drut kolczasty skręcający się w nim. Bolał go język. Ugryzł go. Miedziany smak. Leżał na brzuchu. Na terenie parkingu. Obok mercedesa. Wyciągnięte błagalnie ramiona. Głowa przechylona na bok. Ucho przyciśnięte do ziemi, jakby nasłuchujące przybycia wroga. Ledwo otworzył oczy. Naprzeciw jego twarzy znajdowała się para butów. Tuż koło niego. Półbuty Gucci. Odwróciły się i odeszły. W stronę pawilonu. Po paru sekundach zniknęły z pola widzenia, ale nadal słyszał kroki. Usiłował podnieść głowę. Nie mógł. Próbował przypomnieć sobie, ile razy został dźgnięty nożem w brzuch. Trzy, może cztery razy. Mogło być gorzej. Ale z pewnością było wystarczająco źle. Umierał. Opuściły go siły, a teraz wyparowywały z niego resztki życia. Jestem takim idiotą, pomyślał gorzko. Jak mogłem być tak nieostrożny. Przeklęty głupek. Co tu mówić o burzy mózgu, kiedy stać mnie jedynie na kapuśniaczek. Powinienem wiedzieć, kim był zabójca. Powinienem zorientować się w momencie, gdy tablica ouija powiedziała, że celem stanie się królowa parady łodzi. Była jego dawną przyjaciółką. Wytrzymywał z jedną kobietą chyba tylko kilka miesięcy. A więc te172
raz miał zamiar zabić jedną ze swych dawnych przyjaciółek. Prawdopodobnie pozabijał i inne. Dlaczego? Nieważne dlaczego. Powinienem był wiedzieć. Poczuł się, jakby wpełzały w niego tysiące robaków, gryząc i wbijając żądła we wnętrzności. Zamknął oczy i pomyślał: Nie chcę umierać. Nie umrę! Potem: Ty głupcze. Myślisz, że masz wybór? Miedziany odór. Zawiesista ciemność. Nie wyglądało to najgorzej. Przeciwnie, zachęcająco. Runął w zachęcającą ciemność. Tonął coraz głębiej, z dala od bólu, z dala od wszystkiego. John Patmore z zaciekawieniem przekartkował notatnik, który leżał otwarty obok tablicy ouija na stole w jadalni. Kartki wypełniał schludny, damski charakter pisma, prawdopodobnie Mary Bergen. Spisała główne pytania i odpowiedzi związane ponoć ze sprawą, którą — jak utrzymywała — prowadziła; w środku notesu jednakże znajdowała się strona zawierająca tylko pięć pośpiesznie skreślonych słów: Mary! Walcz o swoje życie! Ta sama informacja powtórzyła się pośrodku następnej strony. Potem na trzeciej. Pod trzecim ostrzeżeniem znajdowało się więcej pytań i odpowiedzi: Kiedy napisałam te ostrzeżenia? Nie wiem. Co chciałam przez to powiedzieć? Nie wiem. Kogo się obawiam? Nie wiem, nie wiem, nie wiem! Czy staję się szalona? Może. Gdzie mogę uciec? Nigdzie. Dziwne. Zdenerwował się. Po drugiej stronie tablicy ouija leżał inny notes. Patmore zaczął go przeglądać. W-S-Z-Y-S-T-K-I-E-N-A-S-Z-E-D-N-I-W-C-Z-O-R-A-J-S-Z-E WSZYSTKIE NASZE DNI WCZORAJSZE P-I-Ę-K-N-E PIĘKNE P-O-W-I-E-T-R-Z-E-J-E-S-T-P-I-Ę-K-N-E 173
POWIETRZE JEST PIĘKNE Spojrzał na tablicę, na szton, potem znów na notes. Przypomniał sobie, jak pracował nad tablicą ze swoją matką, kiedy był małym chłopcem. Zaczął odczytywać co drugą linijkę transkrypcji. Kiedy skończył, pomyślał o Eryce Larsson i zdał sobie sprawę z tego, że pasowała ona do opisu dziewczyny, której śmierć przewidziała Mary Bergen. Niechętnie przyznał w duchu, że może jasnowidzka nie była wcale oszustką. — Holtzman! Rudy Holtzman wrócił z odległego końca domu. — Nikogo tu nie ma. — Maks Bergen zamierza zabić królową parady łodzi. Holtzman powiedział unosząc brwi ze zdziwienia: — Co? Jenny Canning? — Najwyraźniej Mary Bergen nie zdaje sobie sprawy, że mężczyzną, którego szuka, jest jej mąż. — Patmore spojrzał na zegarek. — Możemy przybyć za późno. — Przebiegł przez zabałaganiony korytarz i wybiegł przez drzwi frontowe. Marie Sanzini. Nazwisko przyszło Mary na myśl nie proszone. Marie Sanzini. Marie Sanzini była jedną z pielęgniarek zamordowanych w Anaheim. Nagle jej nazwisko stało się Mary znajome. Znała je, lecz nie wiedziała skąd. Marie. Marie Sanzini. Nazwisko drażniło ją. Zamknęła oczy i usiłowała zobaczyć twarz tej kobiety, ale bez powodzenia. Przycisnęła guziczek zegarka. 19.33 Żadnego sygnału od Lou. Czy był to po prostu kolejny ślepy pościg? Stojąc w absolutnej ciemności, Maks czuł się jak wewnątrz zamkniętej trumny. Potem usłyszał, jak drzwi kawiarni otwierają się głośno na skrzypiących zawiasach, i bardzo namacalny strach zastąpił uczucie klaustrofobii. Cicho przeszedł do sklepionego przejścia pod arkady. W ręku trzymał pistolet. Z głębi korytarza służącego restauracji i sklepom z upominkami wyszedł człowiek z latarką. Strumień światła skierował na podłogę przed sobą. Sam pogrążony był w ciemności. Nie mógł przyjść tu przez parking, pomyślał Maks. Lou nie użył klaksonu. Musiał się prześlizgnąć między dwoma budynkami znajdującymi się w zachodniej części portu. 174
Maks zamierzał poczekać, aż zabójca zbliży się na odległość dwudziestu metrów, zanim nakaże mu się zatrzymać. Taka odległość zapewni mu bezpieczeństwo i pole manewru. I jeśli znajdzie się dwadzieścia metrów od korytarza, pomyślał Maks, będę miał czas, aby wypalić parę razy, zanim ten skurwiel zniknie z pola widzenia. Jeszcze trzydzieści metrów. Dwadzieścia. Piętnaście. Zabójca przemówił pierwszy zduszonym szeptem: — Maks? Zaszokowany dźwiękiem własnego imienia Maks zrobił krok w ciemności i zapytał: — Kto tam? Mężczyzna zbliżył się. Dwanaście metrów. — Kto tam? — powtórzył Maks. Znów wyraźny szept: — To ja. Lou. Dziesięć metrów. Maks opuścił pistolet. — Lou? Na miłość boską, jest zaledwie parę minut po ustalonym czasie. Jeszcze nie możemy rezygnować. — Kłopoty — powiedział Lou szeptem. Sześć metrów. — Jakie kłopoty? — zapytał Maks. — Co masz na myśli? Trzy metry. Nagle Maks zorientował się, że to nie Lou Pasternak. Zabójca podniósł latarkę w stronę Maksa. Oślepiony na moment Maks podniósł pistolet i pociągnął za spust. Raz. Drugi. W wielkim pomieszczeniu o wysokim suficie strzały zabrzmiały niczym ogień armatni. Jednocześnie z eksplozją, a może nawet ułamek sekundy wcześniej, strumień światła latarki zawirował w górze po prawej stronie. Trafiłem go! — pomyślał Maks. Ale zanim skończył myśl, nóż, który zaatakował z ciemności, wbił się w niego niczym ostrze łopaty, ogromne, obezwładniające, tak obezwładniające, że upuścił pistolet; czuł ból, jakiego jeszcze nigdy nie doznał, i zdał sobie sprawę, że zabójca poderwał celowo latarkę, aby go zmylić, bo w rzeczywistości wcale nie został trafiony; nóż został wyciągnięty z jego ciała, a potem znów mocno wbity głęboko w brzuch, i Maks pomyślał o Mary, i o tym, jak bardzo ją zawiódł, i złapał głowę zabójcy w ciemności, uchwycił garść krótkich włosów, ale wtedy bandaż spadł mu z palca, otworzyła się rana i znów poczuł ból oderwany od wszystkich innych, i przeklął ostrą krawędź opony, i latarka 175
upadła na podłogę metr dalej, zakręciła się rzucając zwariowane cienie, a nóż wdarł się w niego jeszcze raz, i usiłował złapać rękę trzymającą ten nóż, ale nie udało mu się, i ostrze dopadło go po raz trzeci — przeszywający ból — i cofnął się, a napastnik podążył za nim, ostrze ponownie naparło, tym razem wysoko w pierś. Zdał sobie sprawę, że jedyną nadzieją na ocalenie było udawać martwego, więc upadł, twardo upadł, a mężczyzna przeszedł nad nim, i usłyszał jego szybki oddech, i leżał nieruchomo, i mężczyzna podszedł do latarki i wrócił, spojrzał na niego, stanął nad nim, kopnął go w żebra. Chciał krzyknąć, ale się powstrzymał, nie ruszył się i nie oddychał, chociaż w środku krzyczał o oddech, więc mężczyzna odwrócił się i poszedł w stronę schodów, a potem rozległy się kroki na stopniach wieży i słysząc je, poczuł się jak bezużyteczny osioł wystrychnięty na dudka, i wiedział, że nie będzie w stanie odzyskać pistoletu i wspiąć się na te schody, aby uratować Mary, ponieważ takie rzeczy zdarzały się tylko na filmach; ból przytłaczał go, krew rozpływała się na podłodze, wyciekając z niego jak z miażdżonego owocu, ale powiedział sobie, że musi postarać się jej pomóc i że nie umiera, nie umiera, nie umiera, choć to właśnie się działo. Poderwała się, gdy usłyszała strzały. Podeszła do wylotu schodów i po minucie usłyszała kroki. — Maks? Żadnej odpowiedzi. — Maks? Tylko zbliżające się kroki. Wycofywała się od schodów, aż oparła się pośladkami o niski mur tarasu widokowego. Szu-szu-szu! Marie Sanzini. Widziała twarz Marie, wiedziała o tym. Rochelle Drake. Znała też Rochelle. Eryka Larsson. Tak nazywała się blondynka o kręconych włosach, delikatna eteryczna kobieta, która pojawiła się w wizji w lustrze łazienki Lou. Mary znała je wszystkie, ale zepchnęła tę wiedzę w podświadomość. Gdyby się odważyła pójść tym śladem, znalazłaby czekającą na nią odpowiedź. Ale nadal nie chciała spojrzeć prawdzie w twarz. Nie mogła spojrzeć prawdzie w twarz. Przypomniała sobie, jak to postanowiła poszukać siły w sobie i samodzielnie rozwiązywać własne problemy życiowe. Już pokonana? Ale nie może się winić; w tej chwili zaakceptuje wieczną słabość, zależność i nieznajomość przeszłości w zamian za szansę wydostania się stąd. Z klatki schodowej dobiegały wolno przybliżające się odgłosy kroków. 176
— Nie — powiedziała zdesperowana. Przycisnęła plecy do muru i utkwiła oczy w wejściu na schody. — Nie chcę wiedzieć! — Jej głos był piskliwy i drżący. — Och, Boże. Nie. Błagam. Niebo przeszyła ostra i jasna błyskawica. Zagrzmiało. W końcu zerwała się burza: pojedyncze strużki deszczu zrazu badały ziemię, potem spadła nagle ulewa, żądlące płachty deszczu znad oceanu. Wiatr przyniósł deszcz pod okap dachu wieży. Pulchne krople padały na skórzany płaszcz Mary i na jej długie czarne włosy. Ale nie dbała o to, że zmoknie. Pogrążyła się cała w przeszłości powracającej wbrew jej woli: Salonik Bertona Mitchella. Okna z papierowymi żaluzjami zaciągniętymi prawie do parapetu. Koronkowe firanki. Szare światło chmurnego popołudnia wdzierające się do środka. Ciemne kąty. Blade, żółte ściany. Ciemnobrązowy tapczan i parę krzeseł. Sosnowa podłoga, plecione dywany. Na podłodze leży sześcioletnia dziewczynka. Długie ciemne włosy związane w dwa kucyki pomarańczowymi wstążeczkami. Zielona sukienka z zielonymi lamówkami i guzikami. To ja. Ta mała dziewczynka to ja. Na plecach. Oszołomiona. Zdezorientowana. Połowa twarzy bardzo mnie boli. Tak jak i tył głowy. Co on mi zrobił? Nogi mam rozkraczone. Nie mogę nimi ruszyć. Moje kostki przywiązane są do dwóch nóg dużego fotela. Ramiona mam rozpostarte. Moje nadgarstki przywiązane są do nóg innego krzesła. Nie mogę się ruszyć. Usiłuję podnieść głowę i rozejrzeć się. Nie mogę. Może pani Mitchell przyjdzie mnie rozwiązać. Nie. Wyjechała. Odwiedza krewnych z Barrym. Pan Mitchell strzyże żywopłoty gdzieś na zewnątrz. Przerażona. Taka przerażona. Kroki... To tylko on. Nic strasznego. Tylko on. Ale czego on chce? Co robi? Klęka obok mnie. W ręku trzyma poduszkę... dużą puchową poduszkę... przykłada ją... do mojej twarzy... przyciska. To nie jest dobra zabawa... wcale niedobra. To jest złe... przerażające. Bez światła... bez powietrza... krzyczę... ale poduszka tłumi mój głos. Usiłuję oddychać... ale nie mogę zaczerpnąć powietrza, wciągam tylko do ust materiał poduszki. Szamocę się w więzach. Tatusiu, pomóż mi! I wtedy on zabiera poduszkę. Chichocze. Łykam powietrze i zaczynam płakać. Jeszcze raz przyciska poduszkę do mojej twarzy. Wykręcam głowę, nie mogę się wydostać. Gryzę i żuję poduszkę. Wirowanie. Zawroty głowy. Lekkość. Umieranie. Wołam w myślach tatusia, tak bardzo go wzywam, ale wiem, że mnie nie słyszy. I wtedy poduszka znów się podnosi. Zimne pyszne powietrze owiewa mi twarz i wpada do spragnionych płuc. I poduszka znów zostaje rzucona na mnie. I w ostatnim momencie, zanim mdleję, podnosi się. Wielokrotnie na skraju uduszenia, dosięgam cienkiej czerwonej linii między normalnością a szaleństwem. A on chichocze, w miarę jak mnie torturuje. Ale w końcu podnosi poduszkę i odrzucają, kończąc tę zabawę. Ale mają nastąpić jeszcze gorsze zabawy: 177
Bierze moją głowę w obie ręce... jego palce jak żelazne pazury. Ból z tyłu czaszki staje się coraz większy... nie do wytrzymania. Przekręca siłą moja głowę w jedną stronę... pochyla się nade mną... oddycha mi w twarz... sycząc jak wąż... zbliża się w stronę mojego nie osłoniętego karku... jego usta na mojej szyi... bierze moją skórę między zęby, gryzie mocno, odgryza kawałek i przełyka. Krzyczę z bólu... walczymy... pęta zaciskają się. Przyciska usta do maleńkiej ranki na mojej szyi... ssie... wysysa krew. A kiedy w końcu podnosi głowę i puszcza mnie... odwracam się... i widzę, jak się uśmiecha zakrwawionymi wargami, a i między zębami widać strużki krwi. Ma tylko dziewięć lat, trzy lata więcej ode mnie, ale jego twarz wykrzywia bardzo dorosła nienawiść. Szlochając i krztusząc się, pytam: — Co ty robisz? Przysuwa się bliżej, tuż do mojej twarzy. Jego oddech jest nieświeży, zatruty moją własną krwią. — Jestem demonem i wampirem — mówi Alan. W jego głosie brzmi dziecinny ton. Ale jest poważny. — Lubię smak krwi. — Ach! — Mary odetchnęła, jakby po wielogodzinnych wysiłkach otworzyła właśnie niezwykle ciężkie drzwi. I od strony schodów przesunął się na prawo i lewo strumień latarki. I na taras widokowy wszedł Alan. I skierował światło na nią, lecz nie w jej oczy. I przyglądali się sobie nawzajem. I w końcu uśmiechnął się i powiedział: — Cześć, siostrzyczko. Ciągle leżę rozkrzyżowana na podłodze. Alan wraca... w rękawiczkach... przynosząc drewnianą skrzynkę z drucianą pokrywką. Sięga przez otwór w pokrywce... łapie coś, wyciąga... małe ciemne stworzenie z głową wystającą z jego pięści... ze świecącymi oczyma... nietoperz... brązowy nietoperz... jeden z tych znalezionych na strychu domu. Zwierzę wcale się go nie boi... jest jak oswojone, wcale nie dzikie. Nie wolno mu trzymać nietoperzy. One są brudne. Tatuś powiedział, żeby się ich pozbył. Ściska bestię, a ta trzepie skrzydłami, ale jest uległa... bierze ją w obie ręce... lecz uwalnia skrzydła. Szu-szu-szu! Przytrzymuje nietoperza nad moją głową... tuż obok... potem nagle opuszcza go, aż błyszczące oczy gapią się prosto w moje... błagam go, żeby mnie uwolnił... błagam go, żeby zabrał nietoperza i włożył do pudełka... błoniaste skrzydła ocierają się o mnie lekko... skrzydła zaczynają uderzać w moją twarz z coraz większą siłą, ze skórzastym płaszczącym dźwiękiem: szu-szu-szu! 178
Odgłosy burzy wtoczyły się nad port, a Mary odniosła wrażenie, że to fale jakiejś namacalnej substancji przepływającej przez nią; w głębi trzęsła się współczująco na dźwięk każdego grzmotu. Przeszłość i teraźniejszość były niczym dwie bezdenne otchłanie przerażenia, pomiędzy którymi balansowała na cienkiej linii samokontroli. Im więcej wspomnień opadało na nią, tym więcej potrzebowała siły woli, aby się skoncentrować i zachować równowagę. Nie była w stanie nawet odezwać się do Alana, nie miała siły, aby wyartykułować jakieś słowo. Alan odłożył zapaloną latarkę na podłogę tarasu, oparł ją o mur w miejscu, gdzie deszcz nie zmoczył ściany. Z lewego barku zwisała mu strzelba. Zsunął pasek z ramienia i odłożył również broń. W ręku nadal ściskał nóż rzeźnicki. Podniósł latarkę i skierował ją w górę na pusty spiczasty dach. — Spójrz, Mary. Spójrz w górę. Powinnaś to zobaczyć. Spójrz! Spojrzała... Usiłowała uciec przed tym widokiem. Ale nie miała gdzie uciec; plecami dotykała już niskiego muru. — W tej chwili nie ma tu wszystkich — powiedział Alan. — Niektóre poleciały na polowanie, to oczywiste. Ale większość została dzisiejszej nocy. Wyczuły bliski deszcz. Widzisz je, Mary? Widzisz nietoperze? Mam tylko sześć lat i jestem cała związana. Leżę na podłodze z rozkraczonymi nogami. Alan obiema rękoma trzyma nietoperza. Wkłada mi go między nogi, pod sukienkę. Szlocham i usiłuję złapać oddech, błagam go. Alan bezwstydnie podciąga mi sukienkę. Poci się. Jego twarz jest blada. Wargi drżą. Nie wygląda jak dziewięciolatek. Jest prawdziwie demoniczny. Brzegi skrzydeł nietoperza muskają moje nagie uda. Muskają... potem boleśnie drapią. Chociaż jestem za młoda, aby zrozumieć bardziej tajemnicze funkcje mojego ciała, za młoda, aby wyobrazić sobie, jaką przyjemność i ból kiedyś mi ono ofiaruje, przepełnia mnie strach, przytłacza przerażenie na myśl o nietoperzu dotykającym mego odsłoniętego wnętrza. Jest mi to o wiele ciężej znieść niż dotyk jego ciała na mojej twarzy. Wiercę się i kopię Alana bez skutku, a skrzydła uderzają mnie między nogami, i wtedy czuję to, czego się najbardziej obawiam, bo Alan wciska we mnie nietoperza, a ten wije się i gryzie, i szczypie, i drapie mnie boleśnie, i krzyczę, pluję, płaczę, i nietoperz również piszczy, więc Alan ma wielkie trudności z utrzymaniem go, ale wciska go we mnie całą siłą, i nagle przeszywa mnie piekielny ból... Wspomnienia były niczym fizyczna i psychiczna agonia. Wzbraniała się stawić im czoło przez dwadzieścia cztery lata, a przez ten czas nabrały niesamowitej mocy. Uderzyły w nią jak męska pięść. Była obolała. Walczyła z wymiotami. Miała nogi niczym z waty. Zaszlochała. 179
Alan ponownie odłożył latarkę na podłogę i przełożył nóż z lewej do prawej ręki. Nóż Richarda Lingarda. Maks miał rację: nie zabrał go żaden duch. Odmawiała wtedy konfrontacji z prawdą, nie była w stanie sobie z nią poradzić, dlatego też wmówiła sobie, że zaginięcie noża przydarzyło się za sprawą sił nadnaturalnych. — Zabiłem Maksa — powiedział Alan. Wiedziała, że to musi być prawda, ale nie chciała o tym myśleć. Łzy i wstrząsający ból przyjdą później, o ile pożyje dość długo, by móc opłakiwać męża. Taras widokowy miał pięć metrów szerokości. Od Alana dzieliły ją mniej niż trzy metry wilgotnej sosnowej podłogi. Odezwał się miękko, nie głośniej niż monotonny szum deszczu: — Cieszę się, że przyszłaś. Najwyższy czas, żebym skończył to, co zacząłem dwadzieścia cztery lata temu. Na pytanie, skąd jest zabójca, tablica ouija odpowiedziała: POWIETRZE JEST PIĘKNE. Nie było to dosłowne tłumaczenie Bel Air, ale wystarczająco bliskie. Dlaczego tego nie dostrzegła? Nie chciała tego zobaczyć. Strumień latarki u ich stóp był rozproszony i odbijał się od lśniącej farby muru tarasu, podkreślając brodę, policzki i nos Alana. Światło rzucało na jego twarz dziwne cienie, nie był teraz przystojny. Przeciwnie, przypominał jedną z przerażających masek noszonych przez szarlatanów na barbarzyńskich ceremoniach. Trzymał nóż przed sobą, ale nie podchodził bliżej. — Wiedziałem, że dzisiaj przyjdziesz. Jesteśmy sobie tak bliscy, Mary. Tak bliscy, jak to możliwe w przypadku dwojga ludzi. Dzielimy ze sobą krew, ale co więcej, dzielimy ból. Ja go sprawiam, a ty go wytrzymujesz. Ból nas wiąże. Ból łączy o wiele silniej niż miłość. Miłość to abstrakcyjny ludzki wymysł, nie mający znaczenia i nie istniejący. Ale ból jest realny. Wiedziałem, że jesteśmy sobie tak bliscy, iż mogę komunikować się z tobą na odległość bez słów. Wiedziałem, że mogę sprawić, abyś szła za mną. Każdego dnia od poniedziałkowej nocy medytowałem, wprawiałem się w lekki trans. Kiedy miałem jasny umysł, kiedy byłem odprężony, usiłowałem posłać ci myśli, obrazy morderstw, które zamierzałem popełnić. Chciałem wywołać u ciebie psychowidzenia. I udało mi się, czyż nie? Był majaczącym szaleńcem, a jednak przemawiał tak spokojnie, takim wyważonym tonem... — Czyż nie udało mi się, Mary? — Tak. Był zadowolony. — Obserwowałem dom Lou, i kiedy się tam pojawiłaś, wiedziałem, że idziesz za mną. 180
Niemal ją ogłuszył mocny powiew wiatru, miotający strugi deszczu. Zrobił krok w jej stronę. — Zatrzymaj się! — powiedziała w zapamiętaniu. Usłuchał. Nie postanowił nagle być łaskawy. I z pewnością nie obawiał się jej. Zatrzymał się, ponieważ bardzo chciał zobaczyć, jak stchórzy przed nim. Pragnął zabijać ją powoli. Jeśli będzie z nim grać, zyska kolejne minuty życia, a może nawet znajdzie drogę ucieczki. — Skoro chciałeś mnie zabić, mogłeś to zrobić w poniedziałek wieczorem w motelu, zanim Maks wrócił. — To byłoby zbyt proste. Zmuszając cię do pościgu, miałem więcej zabawy. — Zabawy? Zabijanie to zabawa? — Nie ma lepszej. — Jesteś szalony. — Nie — odpowiedział spokojnie. — Po prostu jestem myśliwym. A wszyscy inni to zwierzyna łowna. Urodziłem się, żeby zabijać. To mój cel. Nie mam co do tego wątpliwości. Zabijam przez całe życie. Zacząłem od chrabąszczy. Przypomniała sobie: miała około czterech lat, a Alan siedem; trzymali modliszkę w dużym szklanym słoiku; Alan odkręcił wieczko, wylał na modliszkę benzynę do zapalniczek i wrzucił do środka zapałkę. Przez lata zbierał owady jedynie po to, by torturować je środkami chemicznymi, ostrzami brzytwy, pinezkami i ogniem. — To ty pozabijałeś nasze koty i psy — powiedziała. — I wszystkie inne zwierzęta. — Barry Mitchell nie miał z tym nic wspólnego. Wzruszył ramionami. — Znudziły mi się te przeklęte robaki. Zrobił krok w jej kierunku. — Stój! Zatrzymał się i uśmiechnął. Dzisiejszego ranka powiedziała Maksowi, że zło nie zawsze jest nabyte, nie zawsze jest wynikiem przykładu. Większość ludzi wykształconych była przekonana, że motywy czynów skierowanych przeciw społeczeństwu mają swe korzenie — bez wyjątku — w biedzie, rozbitych domach, urazach z dzieciństwa, zaniedbaniach rodzicielskich czy rodzicielskiej nieodpowiedzialności. Socjologowie twierdzili, że zbrodniarze mnożą się głównie w systemach społecznych opartych na niesprawiedliwości. Większość psychologów święcie wierzyła, że każda neuroza lub psychoza może zostać wyjaśniona na gruncie teorii Freuda lub Junga. Ale czy to możliwe, żeby niektórzy ludzie byli skażeni od początku, beznadziejnie zepsuci, zanim otoczenie miało okazję na nich wpłynąć? 181
Czy to tylko wymysł średniowiecza? Dużo czytała o ludziach z układem chromosomów XYY, genetycznie uwarunkowanym typie kryminalnym, który w ciągu ostatnich lat zainspirował wiele badań naukowych. Niektórzy mogą rodzić się mniej ucywilizowani niż inni, z nie do końca wyjaśnionych chemicznych czy genetycznych przyczyn. To była niebezpieczna teoria. Mogła być źle interpretowana. Każde ugrupowanie rasistowskie przypisywałoby genetyczną niższość znienawidzonej mniejszości. W rzeczywistości, jeśli istnieli ludzie urodzeni do czynienia zła, byli oni równo rozdzieleni między wszystkie rasy, religie, płeć i narodowości. Urodzony diabeł... Diabelskie nasienie... Spojrzała na Alana i zorientowała się, że tym właśnie był: niezwykle wyjątkowym stworzeniem, ludzkim i nieludzkim jednocześnie. Z deszczu wyleciał nietoperz, wpadł pod wklęsły dach z trzepotem skórzanych skrzydeł, który nią wstrząsnął. Szu-szu-szu! — Chciałem się z tobą spotkać tu, na „Kimball’s” — powiedział Alan — ponieważ na tamtych wieżach nie ma nietoperzy. A pomyślałem, że one pomogą ci przypomnieć sobie, co zdarzyło się dwadzieścia cztery lata temu. ...i Alan wyciąga nietoperza spomiędzy jej nóg, i ten nie żyje, ma złamany kark, jest przesiąknięty jej krwią i swą własną, i wszystko tak strasznie ją boli, i Alan wrzuca martwego nietoperza do pudełka, z którego go wyciągnął, i odwraca się do niej plecami, i ona nie jest w stanie dłużej krzyczeć, niezdolna się opierać, wypruta ze wszystkich sil i woli, i on zaczyna walić ją pięściami, razy lądują na jej brzuchu, piersiach, karku i twarzy, nawałnica prędkich ciosów spychająca ją w ciemność... a kiedy przytomnieje na krótką chwilę, on stoi nad nią z nożem, który zabrał z kuchni Mitchella, i opuszcza go na jej ramię, potem na bok, ten nóż, o Boże, ten nóż! Czyste pchnięcia. W tę i z powrotem. Czyste, szybkie pchnięcia. Żadnych strzępów. Żadnych rozdarć. Żadnych długich brzydkich cięć. Maks zbadał rękoma rozmiary krwawiących dziur i doszedł do wniosku, że nie grozi mu, iż wnętrzności wyślizgną mu się z jakiegoś ogromnego rozdarcia w ciele. Powinien być za to wdzięczny losowi. Tracił wiele krwi. Jego ubranie było kleiste, ręce lepkie, a na podłodze utworzyła się ciepła kałuża. Ale pewnie w ciemności wydawało się, że jest więcej krwi niż rzeczywiście było, że to całe morze. Odpoczął kilka sekund i zanim zamilkł dźwięk kroków na schodach, zdołał stanąć na czworakach. Cztery przebicia w jego piersiach i brzuchu pulsowały dziko i nieprzerwanie. Zakrztusił się boleśnie. Miał wrażenie, że nóż nadal sterczy z każdej rany. 182
Nie odczuł specjalnego bólu, gdy wciągnął powietrze. Płuca nie zostały uszkodzone. Kolejne małe błogosławieństwo. Przeczołgał się na lewo, potem na prawo, macał po podłodze, szukając w całkowitej ciemności upuszczonego pistoletu. Znalazł go wcześniej, niż się spodziewał. Wymacał najbliższą ścianę, przyłożył do niej rękę, by się uspokoić, i wstał mimo przeszywającego bólu przypominającego serię elektrycznych wstrząsów. Nie będzie w stanie wspiąć się na schody wieży. Ledwo się wlókł po płaskiej powierzchni. Strome schody zabiłyby go. A gdyby nawet jakimś cudem dotarł na taras widokowy, narobi takiego hałasu, że zabójca wystrzeli do niego w momencie, gdy on znajdzie się na najwyższym stopniu. Może jedynie udać się po pomoc. Z powrotem na parking. Do mercedesa. Najszybciej jak zdoła. Dać znać Lou, co się stało. Świadomy, że każda sekunda mogła działać przeciwko Mary, odepchnął się od ściany. Pokuśtykał w ciemność. Chociaż kręciło mu się w głowie i był zdezorientowany, miał nadzieję, że zdoła znaleźć drogę na korytarz obok kawiarni. Tak czy inaczej, mógł jedynie zaufać instynktowi. Każdy krok powodował wybuchy nowych bąbelków bólu w jego wnętrznościach. Czuł się, jakby brnął tak już całe kilometry. Zastanawiał się, czy nie krąży w kółko. Był już bliski rozpaczy, gdy dobrnął kuśtykając do holu, gdzie było trochę jaśniej. Słabe szarawe światło wypełniało długie pomieszczenie: słaby odblask z portowej parady łodzi, dochodzący przez zewnętrzne okna kawiarni, odbijał się dookoła, a potem uciekał przez wieloelementowe drzwi. Szedł przez noc przyciskając ręce do brzucha, jakby usiłował zamknąć rany. Przeszedł pomiędzy stolikami przez drzwi kawiarni i upadł na kolana przed oknem wychodzącym na chodnik i port. Okno było zamknięte i nie sądził, aby starczyło mu sił na jego otwarcie. Miłość to siła, powiedział sobie. Znajdź siłę w swej miłości do Mary. Co miałbyś lub czym byłbyś bez niej? Niczym. Na zewnątrz błyskawica znowu rozpruła niebo. Światło jej elektrycznego ostrza wpadło przez okno i przez chwilę zdawało się, że spływający po szybie deszcz zmienił się w lód. W strugach zimnego deszczu John Patmore stanął obok Lou Pasternaka, obrócił go na plecy i w świetle latarki przyjrzał się jego twarzy i zakrwawionemu ubraniu. — Bergen go dopadł. Został zadźgany. — Nie żyje? — zapytał Holtzman. Szef zbadał puls na zimnym bezwładnym nadgarstku.
183
— Myślę, że nie. Ale lepiej zadzwoń po ambulans. Może być więcej ofiar. Holtzman pobiegł do samochodu patrolowego. Zaledwie dwa, trzy metry zmytej deszczem podłogi dzieliło Mary od Alana. Musiała koniecznie podtrzymać tę rozmowę. W momencie kiedy on straci zainteresowanie konwersacją, wprawi w ruch nóż. Poza tym, nawet jeśli miała umrzeć, nadal chciała się dowiedzieć paru rzeczy. — A więc Berton Mitchell nigdy mnie nie dotknął — powiedziała. — Ani razu. — Wysłałam do więzienia niewinnego człowieka. Alan skinął głową i uśmiechnął się, jakby właśnie usłyszał, że ma ładną koszulę. — Przeze mnie popełnił samobójstwo. — Żałuję, że nie widziałem, jak zawisł. — Zhańbiłam jego rodzinę. Alan roześmiał się. — Dlaczego to uczyniłam? — zapytała. — Dlaczego powiedziałam im, że to on mnie zaatakował, skoro w rzeczywistości byłeś to ty? — Leżałaś w szpitalu na intensywnej terapii przez cztery dni. Kiedy minął kryzys i nie były już potrzebne urządzenia podtrzymujące, przeniesiono cię do prywatnego pokoju — powiedział Alan. — Pamiętam. — Ojciec i ja dosłownie mieszkaliśmy tam dwa tygodnie. Nawet matka odrywała się od butelki i odwiedzała cię co parę dni. Grałem rolę zatroskanego starszego brata, bardzo troskliwego jak na dziewięciolatka. — Pielęgniarki uważały, że jesteś cudowny — przypomniała sobie. — Często zostawałem z tobą sam na sam w tym szpitalnym pokoju. Czasami zaledwie na minuty, czasami aż na godzinę. Jakiś nietoperz wyfrunął z ulewy i usadowił się w górze na krokwiach. — Twoje usta i dziąsła były tak bardzo opuchnięte i pełne szwów, że nie mogłaś mówić przez osiem dni. Ale mogłaś słuchać. Na ogół byłaś przytomna. A kiedy zostawałem z tobą sarn, powtarzałem ci w kółko, co zrobię z tobą, jeśli odważysz się mnie wydać. Mówiłem ci, że przyjdę po ciebie znów z nietoperzami... pozwolę im rozerwać cię na strzępy. — Przyglądał jej się z ukosa. — Powiedziałem ci, że zmuszę cię do zjedzenia żywych nietoperzy, że każę ci odgryzać ich głowy i połykać je, jeśli na mnie doniesiesz. Ostrzegałem cię, żebyś lepiej zwaliła całą winę na Bertona Mitchella, bo w przeciwnym wypadku... Dygotała. Musi odzyskać nad sobą kontrolę, musi być przygotowana do szybkiej akcji, jeśli pojawi się szansa ucieczki. Drżenie jednak nie ustawało, chociaż mocno starała się je opanować. 184
— Wtedy stała się rzecz zabawna. Powiedziałaś im, że to zrobił Berton Mitchell... i uwierzyłaś w to. Osiągnąłem więcej, niż oczekiwałem. Wniknąłem w głąb ciebie, odprawiłem małe czary. W rzeczywistości chciałaś uwierzyć, że to był Berton Mitchell. Nie mogłaś zaakceptować prawdy, nie mogłabyś mieszkać ze mną w tym samym domu po tym, co ci zrobiłem, więc wmówiłaś sobie, że nie zrobiłem ci nic, że byłem twoim przyjacielem, a oprawcą był ktoś inny. — Dlaczego? — zapytała słabo. — Dlaczego mnie poraniłeś? — Chciałem cię zabić. Myślałem, że nie żyjesz, kiedy opuszczałem domek. — Czemu chciałeś mnie zabić? — To było zabawne. — I to wszystko! Tylko dlatego, że to było „zabawne”? — Nienawidziłem cię — odpowiedział. — Co takiego zrobiłam? — Nic. — Więc dlaczego mnie nienawidziłeś? — Nienawidzę wszystkich. Błyskawica. Powiew wiatru. — Zabiłeś rodzinę Mitchella. — To był niezły pomysł, sprzątnąć całą rodzinę. — Dlaczego! Czy to też było „zabawne”? — Szkoda, że nie widziałaś tego pożaru. — Boże wszechmogący, miałeś wtedy zaledwie czternaście lat. — Wystarczająco dużo, aby zabijać — powiedział. — Nie zapominaj, że usiłowałem cię zabić wiele lat przedtem. I kiedy myślałem, że nie żyjesz, kiedy wyciągałem z ciebie nóż po raz ostatni... och, Mary, nie rozumiesz, jak się czułem! Tak naturalnie. Jakby to nie było moje pierwsze zabójstwo. Jakbym dźgał ludzi nożem na śmierć tysiące razy przedtem. A miałem zaledwie dziewięć lat! Podszedł bliżej. Jego buty skrzypiały na mokrej podłodze. — Zabiłeś też Patty Spooner. Czy tak, Alan? — zapytała z desperacją. — Była dziwką. — Nie. Była słodka. — Parszywa dziwka. — Dlaczego zbezcześciłeś ołtarz? To pytanie wyraźnie go zaintrygowało. — Zabicie Patty w tym kościele... było tak inne... tak szczególne. Tej nocy przekonałem się, że naprawdę jestem demonem i wampirem. Zdałem sobie sprawę, że zostałem stworzony do zniszczenia wszystkich rzeczy świętych i dobrych. 185
— Zabiłeś Marie Sanzini. — I jej współmieszkanki. — Kiedyś kochałeś Marie. — Nie. Tylko się z nią spotykałem. — Dlaczego chciałeś ją zabić? — Dlaczego nie? — zapytał. — Zamordowałeś Rochelle Drake. — Nie mów mi, że i ją kochałem. — Kiedyś mówiłeś, że tak. — Kłamałem. Nie kocham nikogo. — Dlaczego zabiłeś fryzjera i jego żonę? — Stali mi na drodze. Na wodzie rozległ się gwizd statku. — Zamordowałeś Erykę Larsson... a teraz chcesz zabić królową gwiazdkowej parady łodzi. Spojrzał na oświetlone łódki płynące wolno pod zimowy wiatr. — Burza spłoszyła ją z pokładu. Będę musiał ją dopaść innym razem. — Ale kim ona dla ciebie jest? — Nie wiesz, kto został królową? Jenny Canning. — Ach, nie ją. Ona jest dobra. Taka delikatna. Ona nie może zginąć. — Jest po prostu moją ostatnią kurewką. Zabawą jak wszystkie inne. — Był znużony. Spojrzał na ostrze w dłoniach i oblizał wargi. — Twoje kobiety zawsze cię opuszczają — powiedziała Mary. — Albo ja je opuszczam. — Dlaczego nie możesz żadnej utrzymać? — Seks — powiedział. — Czułość jest nudna. Wszystkie chcą, żebym był czuły. Wytrzymuję to zaledwie kilka tygodni lub miesięcy. — Co masz na myśli? — Lubię twardy seks. — Jego głos przypominał warczenie. — Im twardszy, tym lepszy. Po pewnym czasie, kiedy nowość jakiegoś ciała... nowej dziewczyny... blednie, mogę szczytować jedynie wtedy, kiedy je skrzywdzę. A to je odpycha... no i ta druga rzecz. — Jaka rzecz? — zapytała. — Nie pozwalają mi pić ich krwi. Spojrzała na niego zaszokowana. — Od czasu do czasu lubię uprawiać seks... i pić ich krew — powiedział. — Kaleczysz je? — Nie, nie. Krew menstruacyjną. Zaszokowana, zamknęła oczy. Usłyszała, że się poruszył. Otworzyła oczy. Zrobił dwa szybkie kroki i stanął na odległość pchnięcia nożem. 186
Maks stoczył się z niskiego parapetu na chodnik, a krótki upadek trwał całą wieczność. Przynajmniej zdawało mu się, że toczył się w nieskończoność. W chwili upadku, tonąc w morzu bólu, odczuł przeszywającą, wypełniającą go pustkę. Potem pomyślał o Mary i o tym, że miłość może się przeobrazić w siłę fizyczną. Jakoś przezwyciężył ból i stanął na nogi. W lewej dłoni trzymał pistolet, który wydawał mu się niesamowicie ciężki. Usiłował go puścić, ale nie był w stanie. Sparaliżowane ręce zaciskały się ciasno i nieruchomo wokół uchwytu. Zachwiał się, spojrzał na sznur udekorowanych łodzi prujących przez deszcz i pomyślał, że są śliczne. Nagle zdał sobie sprawę, że nie po to tu jest, aby obserwować paradę. Przeklinając cicho, poczłapał chodnikiem. Każdy chwiejny krok, który udało mu się zrobić, był dziesięciokrotnie większą przygodą niż poprzedni, a każdy przebyty odcinek triumfem. Wokoło pulsowała noc niczym mięśnie serca. Skręcił za rogiem pawilonu i o trzydzieści metrów przed sobą zobaczył dwóch mężczyzn z latarkami. Lou i kto jeszcze? Usiłował krzyknąć. Nie miał głosu. Oczy Alana zdawały się promieniować wewnętrznym światłem. Były niebieskie, tak jak jej własne, ale przeszywały szczególnym rodzajem błękitu. Oczy niczym ostrze noża w jego ręku: ostre, zimne, mordercze. — Ile osób zabiłeś? Nie odpowiedział. Podniósł lewą dłoń. Przyłożył lodowate palce do jej skroni i wyczuł trzepoczący puls. Przesunął palce niżej, powiódł nimi po delikatnej linii jej szczęki, potem dotknął ust. — Zabiłeś więcej niż trzydzieści pięć, czyż nie? — zapytała trzęsąc się. — Skąd mam wiedzieć? — Skoro zabiłeś tyle osób przez te lata, dlaczego nie ścigałeś mnie przedtem? — Proszono cię, abyś pracowała nad niektórymi morderstwami, które popełniłem — powiedział Alan. — Ale odmówiłaś. Poradziłem ci, żebyś nie przyjęła tych spraw i posłuchałaś mnie. Myślę, że domyślałaś się prawdy, ale skrywałaś to przed sobą. — Usiłowałeś mnie zabić, gdy miałam sześć lat. Dlaczego więc czekałeś dwadzieścia cztery lata, aby spróbować znowu? — Och, zrazu zamierzałem dopaść cię parę miesięcy po tym, jak opuściłaś szpital. Doszedłem jednak do wniosku, że muszę poczekać tak długo, żeby uniknąć podejrzeń. Wtedy miałem zamiar cię sprzątnąć w starannie zaplanowanym wypadku. Jego palce głaskały delikatnie jej brwi. — Myślałem o zepchnięciu cię z wysokich schodów. Potem powiedziałbym, że potknęłaś się i spadłaś. Ale w końcu postanowiłem utopić cię w basenie. 187
— Dlaczego tego nie zrobiłeś? — Zanim mogłem bezpiecznie dopaść cię znowu, zaczęły się ujawniać twoje właściwości psychiczne. Fascynowałaś mnie. Chciałem zobaczyć, co stanie się z tobą później. — Jeśli Maks nie żyje, znowu będę potrzebowała twojej pomocy. Będę cię potrzebowała, abyś mnie wiódł przez wizje — powiedziała. Roześmiał się. — Kochanie, nie jestem naiwny. — Myślisz, że wydałabym cię policji! Nie powiedziałam im o tobie przez tyle lat. Dlaczego miałabym zrobić to teraz? — Wtedy nie wiedziałaś. Ale teraz wiesz. Położył rękę na jej piersi. Wzdrygnęła się. — Moja śliczna mała siostrzyczka — powiedział. — Nie! Z latarką w lewej dłoni, a rewolwerem w prawej, kuląc ramiona przed spadającym na kark zimnym deszczem, Rudy Holtzman szedł obok szefa wzdłuż ściany pawilonu. Patmore zatrzymał się raptownie. — Co się stało? — zapytał Holtzman nerwowo. Był strasznie spięty. — Przed nami jest jakiś człowiek. Holtzman uniósł latarkę. Człowiek przybliżał się do nich, był nie dalej niż kilkanaście metrów. — To Bergen — powiedział Patmore. Bergen zataczał się jak pijany. — Ma pistolet! — oznajmił Patmore. Przypomniawszy sobie brutalnie okaleczone ciało Eryki Larsson, krew rozlaną w jej domu i Lou Pasternaka na parkingu, Holtzman podniósł służbowy pistolet i wypalił. Siła pocisku odrzuciła Maksa Bergena w tył. Alan przycisnął się do niej. Położył lewą rękę na jej gardle. Powiedziała sobie, że będzie się opierać, walczyć. Była silna, nie słaba. Ktoś słaby poszukałby ucieczki w szaleństwo dwadzieścia cztery lata temu. Ale ona była silna, oparła się na swej normalności i rozwinęła zdolności psychiczne, aby utrzymać się przy życiu. I teraz też powinna znaleźć siłę, aby z nim walczyć. Przyłożył ostrze do jej policzka, jakby ją piętnował. Czubek noża znalazł się pod jej prawym okiem. — Zastanawiam się — powiedział — czy gdybyś była ślepa, nadal miewałabyś swoje wizje? Otrząsnęła się. Nagle i gwałtownie jej strach zmienił się w eksplozję gniewu i strasznej nienawiści, uczuć nie znanych jej dotychczas. Lata ukrytej jątrzącej odrazy wybuch188
nęły niczym bomba w podświadomości. Gardziła nim. Nienawidziła go. Nie był godny, by żyć. Nigdy. I nigdy nie będzie. Chciała teraz jedynie skrzywdzić go tak bardzo, jak on ją skrzywdził. Nieważne, czy sama przeżyje, czy umrze. Chciała tylko powalić go, związać, torturować, kaleczyć, dusić, bić, zobaczyć, jak krzyczy. A najlepiej wcierać w jego twarz nietoperze, zmusić je do szczypania i kąsania, wcisnąć mu je w usta piszczące i ciągle żywe... Stado nietoperzy zaczęło krzyczeć w ciemności; przeszywający chór cienkich pisków. Alan spojrzał w górę, oszołomiony. Jeden zanurkował i wtopił pazury w kołnierz jego płaszcza. Trzepotał dziko skrzydłami o jego kark. Nie mogła uwierzyć w to, co sprawiła. Alan puścił ją, sięgnął za siebie i złapał zwierzę. Szamotał się z nim, oderwał je wreszcie i odrzucił. Jego ręka krwawiła. Przez ostatnie kilka dni, za każdym razem, kiedy w wizji twarz zabójcy zaczynała się ujawniać jako twarz Alana, odsuwała od siebie prawdę, przeszkadzając sobie poltergeistem. A to ona była odpowiedzialna za fruwające szklane psy w gabinecie doktora Cauvela, za unoszący się w powietrzu pistolet, za mewy w restauracji „Laughing Dolphin”, za przedmioty latające w łazience Lou. Maks miał rację. Teraz użyje nietoperzy. Drugi zanurkował i wczepił się w twarz Alana. Krzyknął. Oderwał stworzenie. Puścił nóż. Krew spływała mu z czoła na oczy. Miotając się i bijąc szaleńczo skrzydłami, trzy następne nietoperze przystąpiły do ataku. Jeden wczepił mu się we włosy. Dwa pozostałe przywarły do gardła. — Zabijcie go! — rozkazała. Alan odwrócił się od niej skulony. Ruszył tarasem w kierunku schodów. Opadły na niego wszystkie nietoperze z krokwi. Rozdzierały mu głowę, twarz i kark, szczypały ręce, gryzły palce, wczepiały się w niego i nie mógł ich strząsnąć. Kiedy zaczął krzyczeć, jeden wślizgnął mu się do ust. Stoczył się po schodach wieży, odbijając się od ścian. Podniosła latarkę i szła za nim. Rozjuszone nietoperze były z Alanem. Ich krzyki stawały się coraz głośniejsze. Spadł pięć stopni w dół, przetoczył się na półpiętro, wstał i idąc dalej, odrywał nietoperza od swego nosa, usiłował ochronić oczy ramieniem, znowu upadł, nie mógł powstrzymać krzyku, musiał ugryźć kolejnego nietoperza, który wczołgiwał się z brody do 189
jego ust, musiał wypluć część stworzenia, czknął, zakrztusił się, potknął, spadł z ostatniej kondygnacji schodów w ciemność i przewrócił się. Wyszła ze sklepionego przejścia i stanęła nad nim. Leżał nieruchomy. Jeden po drugim nietoperze odrywały się od ciała, krążyły i odlatywały schodami na wieżę.
Później...
W grudniowe południe promienie słońca padały prosto na cmentarz, nie rzucając na trawę żadnych cieni. W powietrzu unosił się chłód, którego nie przyniósł morski wiatr, ale który wionął od grobowców i cichych żałobników, a zwłaszcza od prostej ciemnej płyty zawieszonej nad otwartą mogiłą. Gdy motor dźwigu zaczął warczeć, a trumna zniknęła, Mary odwróciła się. Szła między małymi granitowymi i marmurowymi pomnikami w stronę otwartej żelaznej bramy. Szła samotnie, bez towarzystwa, ponieważ tego właśnie chciała. Siedziała przez chwilę za kierownicą mercedesa i przyglądała się ze wzgórza morzu w dole. Czekała, aż przejdzie jej drżenie rąk. Wczoraj pochowała Alana i wbrew temu, kim był i co zrobił, nosiła po nim żałobę. Ale ta ceremonia była o wiele smutniejsza. Czuła się, jakby wyrwano z niej kawał jej własnego ciała. Musiała się wypłakać i zmyć z siebie trochę bólu, ale tłumiła szloch i połykała łzy. Musi jeszcze coś zrobić, zanim pozwoli sobie na załamanie. Zapaliła silnik mercedesa i odjechała z cmentarza. Promienie słoneczne przenikały przez żaluzje i napełniały pokój prywatnego szpitala światłem i cieniami. Maks siedział na łóżku z obandażowanym ramieniem i ręką na temblaku. Był blady, wymizerowany i miał cienie pod oczyma, ale uśmiechnął się łagodnie na widok wchodzącej Mary. Pocałowała go i siadła na krześle obok łóżka. Bez słów trzymali się za ręce może z minutę, potem zaczęła mu opowiadać o pogrzebie Lou. Kiedy już nie miała o czym opowiadać, pochyliła się na krześle, oparła czoło o skraj materaca i nareszcie zaczęła szlochać. Zamruczał uspokajająco, masował jej kark i głaskał włosy. Załamała się zupełnie. Wybuchnęła głośnym płaczem nad Lou, ale i nad sobą. Jego śmierć pozostawiła w jej życiu głęboką lukę. Rozpacz nie mogła jednak trwać wiecznie. W końcu szloch stopniowo ucichł. Przez chwilę słuchali muzyki klasycznej dobiegającej z radia. Żadne nie było w stanie wymówić słowa. Później, podczas obiadu w pokoju szpitalnym, jej powieki stały się ciężkie i nie mogła powstrzymać ziewania. — Przepraszam. Nie spałam zbyt wiele. — Koszmary nocne? — spytał zatroskany Maks. — Nie. Prawdę mówiąc, miałam śliczne sny. Pierwsze przyjemne sny w życiu. Obudziłam się o wpół do piątej nad ranem oczyszczona i pełna energii. Poszłam nawet na miły długi spacer. 192
— Ty? Na spacer? Sama, w nocy? Uśmiechnęła się. — Nie boję się być sama, tak jak dawniej — powiedziała. — I nie boję się już ciemności.
SPIS TREŚCI PONIEDZIAŁEK, 21 GRUDNIA 1 2 3 4 5
2 3 10 18 22 30
WTOREK,
37
22 GRUDNIA 6 7 8 9
38 43 53 68
ŚRODA,
81
23 GRUDNIA 10 11
82 95
CZWARTEK,
108
24 GRUDNIA 12 13 14 15
109 114 120 130
PIĄTEK,
138
25 GRUDNIA 16 17 18
139 145 166
Później...
191