Ben Bova Zbrodnia Fortune Crime
Data wydania oryginalnego 1990 Data wydania polskiego 1993
Przedmowa
W roku 1866 Fio...
16 downloads
569 Views
1MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Ben Bova Zbrodnia Fortune Crime
Data wydania oryginalnego 1990 Data wydania polskiego 1993
Przedmowa
W roku 1866 Fiodor Michajłowicz Dostojewski wydał Zbrodnię i karę. Zbiór opowiadań, który trzymasz teraz, drogi Czytelniku, w swoich rękach, można by zatytułować „Zbrodnia i (przypuszczalna) poprawa”, nie uzurpując sobie przy tym prawa uznania go za równie wielkie dzieło jak sławna powieść rosyjskiego pisarza. Opowiadania te, napisane w konwencji science-fiction nie ujmują jedynie problemu zbrodni, która istnieć będzie w przyszłości, tak jak istnieje od zarania, lecz wskazują również drogi, którymi myślące istoty ludzkie powinny podążać, aby uchronić uczciwych obywateli przed światem przestępczym lub nawet jak przemienić zbrodniarzy w ludzi prawych. Gdy po raz pierwszy sięgnąłem po lekturę science-fiction — wówczas w kiosku można było znaleźć jedynie pismo Astounding, a loty kosmiczne i bomby atomowe określano jako zwykłe rojenia — doznałem szoku. Moja młoda, naiwna dusza zdumiała się opowiadaniami o zbrodniach przyszłości. Uznałem to za nonsens. Przecież w tym wspaniałym świecie, który miała nam zbudować nauka, wszelkie zło zostanie wyplenione na zawsze. Teraz myślę inaczej. Zbrodniarze, tak samo jak biedacy, zawsze będą istnieć między nami. I bardzo często zbrodniarze wywodzić się będą spośród tych najbiedniejszych. W pewnym sensie mamy tu do czynienia z zagadnieniem semantyki, z pewnymi pojęciami, które można określić jako względne. Istnieją bowiem ludzie „absolutnie” biedni; istnieją również ludzie „względnie” biedni. Być „absolutnie” biednym znaczy nie mieć środków, które umożliwiłyby przeżycie. Być „względnie” biednym znaczy nie mieć tylu dóbr, ile posiada bogacz. Iluż to absolutnie biednych ludzi spotkałem w kraju i za granicą! Urodziłem się w najbardziej krytycznym momencie Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych i dobrze wiem, co znaczy być głodnym, chorym i zalęknionym, bez nadziei na lepsze jutro. Widziałem ogrom absolutnej biedy również w Turcji, Irlandii, Grenadzie (przed rewolucją socjalistyczną, jaka miała tam miejsce, i amerykańskim podbojem tej wysepki) i w wielu innych krajach.
2
Większość tych Amerykanów, których uważa się za biednych, żyje o wiele bardziej dostatnio niż biedni w innych krajach; są to „względni” biedacy. Większość — to nie znaczy wszyscy. Ileż to absolutnej nędzy można znaleźć w tym najzamożniejszym narodzie świata! Właśnie w gettach i stęchłych, brudnych zaułkach wzrasta większość zbrodniarzy. Ale również klasy wyższe wychowują przyszłych przestępców; w dzisiejszym społeczeństwie wielu przestępców posiada dyplom wydziałów prawa lub (Boże, uchroń nas!) nawet szkół informatycznych. Ponad trzydzieści lat temu jako reporter codziennej gazety opracowywałem kronikę kryminalną. Zafascynował mnie fakt, że przestępcy i policjanci pochodzą z tej samej okolicy. Często wzrastają w tej samej scenerii, chodzą razem do szkoły, są dobrymi znajomymi. Różnica między nimi polega na tym, że ci, którzy pragną zostać policjantami, odczuwają potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa sobie i swoim przyszłym rodzinom. Oszuści zaś gonią za szybkim zyskiem. Gdy ci pierwsi zostają policjantami, dostrzegają, że zawód policjanta nie zawsze zapewnia poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Jednakże, jako urzędnicy państwowi, pracownicy policji otrzymują stałe wynagrodzenie, określone zapomogi oraz emeryturę. Rodziny zabitych „w czasie wykonywania obowiązków służbowych” otaczane są troską. Przestępcy gardzą tym wszystkim, goniąc za pieniądzem, który wzbogaciłby ich bardzo szybko. Ryzyko jest duże, ale — patrząc na to oczami przestępcy — „nagroda” jest tego warta. Wśród zawodowych przestępców istnieje nawet powiedzenie: „Jeśli zakładasz, że nie jesteś w stanie znieść tylu lat paki, ile ci grozi za robotę, to lepiej nie ryzykuj”. Ale oni ryzykują. Przeciętnego przestępcy nie zniechęci myśl, że może zostać schwytany i ukarany. Zawodowców nie powstrzyma nawet groźba kary śmierci. Tak samo ewentualne więzienie i zrujnowana opinia nie skłoni do refleksji oszustów i malwersantów. A przyszłość? Nie uwolnimy się od przestępców, ponieważ zawsze znajdą się jacyś mężczyźni i jakieś kobiety, którzy zapragną ominąć przyjęte normy współżycia międzyludzkiego i złamać drugie prawo termodynamiki, to znaczy dostać coś za nic, nie licząc się z zasadą sowitej płacy za uczciwą pracę. W tej książce spotkasz, drogi Czytelniku, całą plejadę przestępców z bliskiej i odległej przyszłości. Zbrodnia, łuny palących się domów, rewolucja, gangi młodocianych, zmuszanie do uległości — oto tematy tych opowiadań. Jednakże, jako że mamy tu do czynienia z literaturą science-fiction, która stanowi optymistyczny dział tematyczny pisarstwa (kiedy jest tworzona w sposób właściwy), te opowiadania wskazują również sposoby, jak można sobie ze zbrodnią poradzić.
3
Przykładem może tu być zjawisko gangów ulicznych. Po drugiej wojnie światowej grupy młodocianych przestępców stały się problemem miast całego świata. Coraz bardziej liczne, lepiej uzbrojone stanowią zagrożenie bezpieczeństwa obywateli. Kiedyś gangi te staczały między sobą bitwy uliczne o terytorium wroga, teraz rywalizują o kontrolę nad ulicznym handlem narkotykami. „Miasto ciemności” to opowiadanie, które ujmuje zagadnienie gangów młodzieżowych w nieco inny sposób; gangi młodocianych stanowią tu konsekwencję pewnej nieprawidłowości, nie są nieprawidłowością samą w sobie. Prawda jest bowiem taka, że gangi uliczne to próba stworzenia przez jednostki, którym nie zapewniono normalnych warunków do rozwoju, do kształcenia i sukcesu, własnych form życia społecznego. Kiedy rodzina, szkoły i przyjęte wzory zachowań społecznych zawodzą, młodzież tworzy własne struktury społeczne; tak samo czynili nasi prymitywni przodkowie. Przypuszczam, że jestem jedyną osobą, która uważa powieść Williama Goldinga pt. Władca Much za optymistyczną i budującą. Większość czytelników dostrzega tam jedynie uczniaków, którzy wyrzuceni na bezludną wyspę przyjmują nieokiełznaną dzikość za wykładnię swojego postępowania i powtarzają słowa znanego powiedzenia: „Jakże cienka jest zasłona cywilizacji okrywająca naszą zwierzęcą naturę”. Bzdura! — odpowiadam na taki sposób rozumienia powieści. Ci młodzi ludzie, zdani na własne siły na wyspie, sięgają ku zachowaniu z czasów epoki kamienia łupanego, ponieważ tylko taki sposób bycia może im zapewnić przetrwanie. Nie mają przecież do dyspozycji prądu elektrycznego i sklepów spożywczych. Przystosowują się do pierwotnego otoczenia. Wykluczają ze swej grupy ułomków. I udaje im się przeżyć. Być może Golding nie zamierzał wpisać tego przesłania w karty swej powieści, ale dla mnie jego książka jest hymnem pochwalnym na cześć ludzkiej mocy przystosowania się do warunków życia i woli przetrwania. I tak jak uczniowie w powieści Goldinga stali się dzikusami z epoki kamienia łupanego, wielu młodocianych z dzisiejszych gett powraca do zachowań plemiennych i organizuje gangi, uważając to za jedyne panaceum na przetrwanie we wrogim środowisku, gdzie trudno znaleźć pomocną dłoń. Pojawia się pytanie: Czy we właściwy sposób traktujemy przestępców, gdy już są za kratkami? „Ponad czasem” i „Uciekaj!” podnoszą sprawę skuteczności systemu sprawiedliwości jako czynnika resocjalizacyjnego. „Ponad czasem” pokazuje pewien techniczny manewr; jeśli nie wiesz, co uczynić z przestępcą, którego czyny wynikają z niedostosowania społecznego, zamroź biedaka do czasu, gdy naukowcy znajdą sposób na uczynienie z takich społecznych dewiantów prawych obywateli. „Uciekaj!” przedstawia nieco bardziej humanitarne rozwiązanie; technika i mądrość ludzka działają wspólnie, by przemienić charakter młodego przestępcy.
4
Opowiadanie „Brillo”, którego współautorem jest Harlan Ellison, podejmuje kwestię różnicy pomiędzy pobożnie wypowiadanym przez szarego obywatela poglądem na temat prawa i tym, czego naprawdę oczekujemy od naszych policjantów. To nie tylko opowieść o zbrodni i prawie, to historia, przez którą Harlan Ellison i ja zawędrowaliśmy do sali sądowej w Los Angeles, gdzie toczyła się sprawa o plagiat! Wśród pozostałych opowiadań znajduje się „Smok Vince’a” w gatunku fantasy, którego zadaniem jest coś więcej, niż tylko rozbawić czytelnika opisanym tam płomieniem pożaru. „Test na orbicie” to coś zupełnie innego; realistyczne przedstawienie zdarzenia, które mogłoby mieć miejsce jeszcze przed schyłkiem następnej dekady. Opowiadanie „Gwiazdy, czy mnie ukryjecie?” zabiera nas w odległą przyszłość ku najgorszej zbrodni; ku ludobójstwu i rozpaczliwej próbie przeżycia. Czy zbrodnia zawsze będzie nam towarzyszyć? Tak. Jako że każde społeczeństwo ustala pewne reguły zachowania, których pewna grupa ludzi żyjących w tym społeczeństwie nie chce przestrzegać. Jakże ważne wydaje się więc pytanie: Co czynić z przestępcami? Wykonywać na nich wyroki? Zamrażać ich, by przyszłe pokolenie zastanowiło się, co z nimi zrobić? A może wykorzystać całą naszą mądrość i siłę, by przemienić ich w użytecznych, uczciwych obywateli? Te opowiadania przedstawiają kilka możliwych rozwiązań. Ben Bova West Hartford, Connecticut
Miasto ciemności Wstęp
Jeśli przeczytaliście moją nowelę „e Sightseers” zamieszczona w Battle Station, (Tor Books, 1987), wiecie, skąd wziął się pomysł napisania „Miasta ciemności”. I jak wspaniała „Odyseja kosmiczna 2001” C. Clarke’a wyrosła z gruntu napisanej przez niego wcześniej noweli pod tytułem „e Sentinel”, tak i „Miasto ciemności” powstało na osnowie wydarzeń opisanych w „e Sightseers”. Stworzenie obrazu Nowego Jorku, miasta-molocha opuszczonego przez mieszkańców, mało tego, ewakuowanego na polecenie władz i zamkniętego dla świata — może się wydawać szaleńczym pomysłem dla większości ludzi. Zwłaszcza nowojorczyków! W naszej świadomości definicja „cywilizacji” zakłada istnienie wielkich miast. Ale przecież cywilizacja Zachodu przeżyła już przynajmniej jeden okres, gdy większość miast zupełnie lub częściowo opustoszała, a ich mieszkańcy przenieśli się na wieś lub do małych osad. Okres ten, trwający po upadku Cesarstwa Rzymskiego, nazywany jest wiekami mroku. Teraz w dobie automatycznej łączności elektronicznej miasta mogą zdawać się zbyteczne. Nie ma już potrzeby, by żyła tam większość ludzi. Pracę można wykonywać w domu w znacznie mniejszych społecznościach niż skupiska miejskie, i prowadzić przy tym znacznie wygodniejsze życie. Gdy śledzimy rozwój miast chciwie zagarniających wiejskie okolice, często zapominamy, że dzisiejsze miasta rozwijają się na obrzeżach, a zamierają w centrach. Imperium Rzymskie uległo zagładzie na skutek najazdów barbarzyńskich hord. Dzisiaj my tworzymy barbarzyńskie hordy w centrach naszych rozkładających się miast. Oto właśnie sceneria, w której rozgrywa się akcja „Miasta ciemności”.
6
Oh beautiful for patriot’s dream at sees beyond the years ine alabaster cities gleam Undimmed by human tears Amerika the Beautyful (Katerine Lee Bates, 1911)
Save the people! Save the children! Save the country! NOW! Save the Country (Zapisane przez Fih Dimension, 1970)
A
t amtejsze dziewczyny... to dopiero!... — powiedział Ron Morgan. — To co? — No, właśnie. Jakie one są? Ron siedział na krawędzi basenu, nogi miał zanurzone w podgrzewanej wodzie. Była chłodna bezchmurna noc. Kończyło się lato. Dookoła Rona rozsiadło się jego ośmiu kumpli. Lampy palące się pod powierzchnią wody rzucały na twarze chłopców migocące światło. — Dziewczyny w Nowym Jorku to inna sprawa — odparł Ron. — Trudno to ująć w słowa. Nie są ładniejsze od naszych, ale... — Ale co? — zapytał Jimmy Glenn skrzeczącym głosem. — Powiedz wreszcie! — Cóż... — Ron szukał odpowiedniego słowa. — One, że tak powiem, no... po pierwsze, inaczej się ubierają. Bez zahamowań. Lubią, gdy się na nie patrzy. — Inaczej niż Sally-Ann. — Przecież to kretynka. Ron mówił dalej: — Chcą, żeby faceci zwracali na nie uwagę. Potrafią patrzeć prosto w oczy, tak długo, wyzywająco. Jakiś chłopak się zaśmiał. — Do licha! Muszę namówić ojca na wycieczkę do Nowego Jorku przed końcem lata.
7
— Twój stary to równy gość, Ron, skoro zabiera cię ze sobą, ilekroć tam jedzie. — Wiesz, on również lubi to miasto — odparł Ron. — Czy Nowy Jork jest rzeczywiście taki olbrzymi? Ron się uśmiechnął. Jego twarz była harmonijna i przystojna. Tak jak reszta chłopaków siedzących dookoła basenu, miał równe zęby, błyszczące oczy, młodzieńczą, prężną sylwetkę — efekt sumiennie przestrzeganej diety, spożywania witaminizowanych preparatów, ośmiu godzin snu każdej doby i szkolnego programu wychowania fizycznego. — To chyba jedyne miasto, które otwierają. — Stwierdzenie Rona brzmiało jak pytanie. — Wszystkie inne są zamknięte przez cały rok, prawda? — Jest jeszcze kilka otwartych miast na zachodzie — powiedział Reggie Gilmore. — Ale te są małe. — San Francisco nie jest wcale małym miastem! — Tak, ale pan Armbruster powiedział kiedyś na lekcji świadomości społecznej, że rząd ma zamiar zamknąć San Francisco w przyszłym roku. Tego lata wybuchła tam epidemia. — Tu, na prowincji, jest o wiele lepiej — rzekł jakiś chłopak. — Żyjemy bezpiecznie i zdrowo. — Ty, Leroy, masz celującą ocenę z przedmiotu: świadomość społeczna! Roześmiali się wszyscy z wyjątkiem Leroya, który wiedział, że sposobem rozumowania nie różnił się od reszty chłopaków. Jednakże tylko on potrafił bez skrupułów wyrażać swe opinie. — Nowy Jork to dzikie miasto. — Ron ponownie przejął funkcję prowadzącego rozmowę. — Ulice są zatłoczone. Trudno się przecisnąć przez tłum. Żadnego centrum handlowego. Mnóstwo sklepów! Można tam kupić wszystko; od skarpetek po telewizor stereofoniczny. Wystarczy przejść kilkanaście metrów. — Ale to przeczy zasadom higieny. Ron skinął głową. — Żebyś wiedział. Ulice są brudne. Jak zresztą można je utrzymać w czystości, gdy przelewa się przez nie rzeka ludzi. Poza tym, po ulicach jeżdżą przestarzałe samochody na benzynę. Wyobraźcie sobie zanieczyszczenia! I ten hałas! Samochody, klaksony, wrzaski ludzi... Istne szaleństwo. Nic dziwnego, że otwierają Miasto wyłącznie na okres letnich wakacji. Niepodobieństwem byłoby mieszkać tam cały rok. — Dokąd więc wyjeżdżają ludzie, gdy lato się skończy? — Do domu, na prowincję, tłumoku! Tak jak Ron i jego stary, no nie? — Właśnie — odparł Ron. — Zamykają Miasto następnego dnia po Święcie Pracy. Wszyscy wracają do domów. Po roku Miasto ponownie zostaje otwarte na czas letnich wakacji. — Do licha, chciałbym tam spędzić lato!
8
— To niemożliwe. Wpuszczą cię najwyżej na dwa tygodnie. — Niech będą dwa tygodnie! Chłopcy zamilkli na chwilę. Wraz z nimi milczała noc. Nie było słychać nawet bzyczenia moskitów. Jedynie z daleka dochodził łagodny szum generatora napędzanego metanem. Generator wytwarzał prąd elektryczny po zachodzie słońca. Ron poruszył nogą zanurzoną w wodzie. — Dziewczyny są wystrzałowe, co? — Powiedziałbym ci coś więcej — odparł śmiejąc się Ron. — Są tam pojazdy nazywane „łóżkowozami”. Mają nawet liczniki. — A cóż to takiego? — spytał Jimmy. Chłopcy roześmiali się gromko. Dopiero po chwili Jimmy zrozumiał, co Ron miał na myśli. — Aha, wiem. Nie jestem pojętnym uczniem. Powiedz mi tylko, jak one sobie liczą? Za kilometr czy za godzinę? Gdy śmiechy ucichły, Ron wyjaśnił: — Gdy chcesz opuścić Manhattan i złapać pociąg do domu, pakują cię do takiego dziwnego pojazdu, przypominającego trochę ambulans. Zdzierają z ciebie ubranie. Potem robią ci prysznic i przez dziurkę w nosie wprowadzają do twoich płuc cienką rurkę... — O, nie! — To dlatego, żebyś się pozbył substancji chorobotwórczych, których się nawdychałeś podczas pobytu w mieście. Bakterie mogłyby wywołać na prowincji epidemię. Tak nam powiedział lekarz. — W takim razie odwołuję podróż. Nie chcę przechodzić przez to wszystko. — A ja chcę — powiedział Ron. — Wracam do Nowego Jorku, zanim zostanie zamknięty na zimę. — Mówisz serio? — Jasne. Ale tym razem pojadę sam. Bez starego. Tyle tam miejsc, których nigdy nie pozwoliłby mi obejrzeć. Jemu się wydaje, że ma monopol na mądrość... Traktuje mnie jak dziecko. — A czy ojciec wie o twoich planach? — spytał Jimmy. — Nie. Wy również zachowajcie to dla siebie. Rozmawiali o Nowym Jorku jeszcze długo. Przerwał im dopiero sygnał gwizdka informującego, że wybiła godzina dwudziesta druga. — Cholera! — Już godzina policyjna? — Założę się, że te typy z Bezpieczeństwa Publicznego zagwizdały wcześniej ze względu na nas.
9
— Niemożliwe. Przecież to automat. Chłopcy podnosili się wolno, mrucząc z niezadowolenia. Ron również wstał. Jimmy stanął obok niego i spytał cicho: — Naprawdę wracasz do Nowego Jorku? Ron skinął głową i rzekł: — Tak. Nie wiem jeszcze kiedy i jak, ale nie zmienię decyzji. — Do Święta Pracy został zaledwie tydzień. Przecież potem Miasto zostanie zamknięte. — No, tak. — Ja też chciałbym się tam wybrać. — Jedź więc ze mną! — odparł z radością Ron. — Zobaczysz, we dwóch przeżyjemy tam wspaniałe chwile. — Nie mogę, rodzina się nie zgodzi. — Nic im nie mów! Jimmy uderzył bosą stopą w wykładaną torfowymi kafelkami powierzchnię obok basenu. — Zabiliby mnie po moim powrocie. Nie... Nie mogę. Ron nie wiedział, co odpowiedzieć. Stał więc bez słowa. — No, to... dobranoc — rzekł Jimmy. Ron wzruszył tylko ramionami. Chłopcy wyszli przez boczną furtkę w płocie ogradzającym dom Rona, po czym się rozeszli. Wszystkie domy stojące wzdłuż długiej ulicy były do siebie podobne. Przed każdym z nich rosła krótko przystrzyżona trawa. Niskie płoty wykonane były z imitacji drewna. Przy każdym domu znajdował się basen. Prawi obywatele siedzieli teraz przed telewizorami. Osiedle składało się z nie kończących się rzędów domów stojących przy ulicach, które biegły równolegle do siebie. Dom za domem, ulica za ulicą... Jedyne urozmaicenie stanowiło duże centrum handlowe. Na wyższych piętrach tego gmachu znajdowały się biura, w których byli zatrudnieni wszyscy ojcowie z osady. Stacja kolejowa znajdowała się obok centrum handlowego, pod ziemią, nie opodal parkingu. Pociągi wjeżdżały do osady i wyjeżdżały z niej długim tunelem, tak że Ron nigdy nie widział, gdzie kończy się i zaczyna osada. Stał koło basenu i patrzył na gwiazdy. Na niebie nie było najmniejszej chmury. Urząd kontroli pogody nie zamierzał na razie sprowadzać na ziemię deszczu. Przynajmniej przez kilka następnych godzin. Ron wpatrywał się z zachwytem w kryształowe konstelacje gwiazd. „Gdyby ojciec umiał dostrzec ich piękno — myślał. — Gdyby tylko...” Nagle przypomniał sobie o Egzaminach Narodowych. O testach, które miały zadecydować o całym życiu. W wypadku uzyskania słabego wyniku groziło wcielenie do służb porządkowych albo nawet do armii. Gdyby mu się jednak udało zdać dobrze lub bardzo dobrze, miałby szansę przez całe życie badać układ gwiazd.
10
Jutro ogłoszą wyniki. Już jutro. Jego uwagę przyciągnęło ruchome światło. Gdzieś w oddali, pośród rzędu domów przez pustą ulicę jechał bezszumny wóz patrolowy. Urzędnicy Bezpieczeństwa Publicznego upewniali się, czy po godzinie policyjnej wszyscy mieszkańcy osady są w domach. Ron potrząsnął głową i skierował się do domu. Wiedział, że rodzice oglądają telewizję; ojciec w gabinecie a matka w swojej sypialni. Matka Rona miała poważne problemy ze zdrowiem, stąd goście rzadko bywali w ich domu. Ron poszedł na górę, do swojego pokoju, nie mówiąc do nikogo słowa. „Zanim zamkną Nowy Jork, muszę go zobaczyć raz jeszcze — postanowił — bez względu na to, jak zdałem Egzamin Narodowy.” ¬
¬
¬
Ron otworzył oczy. Resztki snu szybko uleciały. Czuł, że myśli jasno i trzeźwo. Słyszał na tle muzyki wiadomości podawane z radia z budzikiem. Miękki głos spikera znakomicie harmonizował z dźwięczną melodią. Przez okno, do pokoju Rona wdarły się promienie słońca. Chłopak słyszał delikatny szum wody przepływającej przez rury, poprowadzone nad sufitem. Wodę tłoczyła pompa zasilana energią słoneczną. Jeszcze przed paroma minutami dręczył go jakiś niemiły sen. Teraz czuł się rześki. Koszmarne obrazy uleciały mu z pamięci. Leżał na plecach i wpatrywał się w sufit, na którym były namalowane konstelacje gwiazd. Orion, Lew, Wielka Niedźwiedzica... „Wyniki egzaminu! — przypomniał sobie nagle. — Dziś jest ten dzień!” Najważniejszy Dzień. Wstał z łóżka i poszedł wolnym krokiem do łazienki. Wziął prysznic. Poczuł się znacznie lepiej. Suszarka, chłostająca ciało gorącym powietrzem, jeszcze bardziej poprawiła mu nastrój. Popatrzył na swoją twarz w lustrze. Nie był zbytnio dumny ze swej urody. Uważał, że ma duży nos i zbyt małe oczy. I do tego brunatne, takie zwyczajne. Włosy miał również brunatne. Co za szarzyzna! W Nowym Jorku widział kilku facetów z długimi, rozwianymi na wietrze włosami. Na pierwszy rzut oka wydało mu się to bardzo dziwaczne. Teraz patrzył z uwagą na swe krótko przystrzyżone włosy. Taka fryzura gwarantowała zdrowie. Krótkie włosy łatwo jest utrzymać w czystości. To higieniczne. Zastanawiał się, jakby mu było w długich włosach, takich spadających na ramiona. Zaraz jednak wyobraził sobie, co powiedziałby na ich widok ojciec, a raczej co by wykrzyknął...
11
Na brodzie Rona widniał szary zarost. Chłopak wtarł tam trochę kremu samogolącego, po czym spłukał dokładnie twarz. Teraz nawet matka przyznałaby, że wygląda czysto i higienicznie. Ron zarzucił na siebie cienki golf, na nogi założył krótkie spodenki. Zauważył, że w domu panuje zupełna cisza. Odbiornik radiowy wyłączał się automatycznie, gdy Ron wstawał z łóżka. Uświadomił sobie, że jest jeszcze wcześnie. Matka, zgodnie z zaleceniem lekarzy, większość czasu musiała spędzać w łóżku. Ojcu została jeszcze godzina do wyjścia do biura. Chłopak wsunął stopy w plastikowe sandały i zszedł na dół. W kuchni zastał ojca, który siedział za stołem. Znad parującej kawy oglądał wiadomości na wbudowanym w ścianę ekranie telewizora. — Tak wcześnie na nogach? — spytał ojciec. — Nerwy, co? Ron skinął głowa i odparł: — Zgadłeś. Pan Morgan dobiegał pięćdziesiątki. Miał rzadkie szare włosy i mimo usilnych starań nigdy nie mógł ukryć łysiny na czubku głowy. Ron widział zdjęcie ojca z czasów, gdy pan Morgan był znacznie młodszy. Widniał na nim wysoki, zgrabny mężczyzna, który uśmiechał się pogodnie do obiektywu. Teraz ojciec Rona był otyłym człowiekiem o ciężkich, niezdarnych ruchach i ponurym wyrazie twarzy. „Kiedyś i ja będę tak wyglądał — pomyślał Ron. — Bogaty, otyły, szary... Chyba, że...” Na ekranie telewizora pojawił się obraz żołnierzy przedzierających się mozolnie przez dżunglę. Żołnierze sprawiali wrażenie wyczerpanych; pochylone plecy, szeroko rozwarte usta, koszule mokre od potu, zaczerwienione podpuchnięte oczy. Jeden z żołnierzy miał klatkę owiniętą bandażem przesiąkniętym krwią. Dwaj inni podtrzymywali go za ramiona, wlokąc go za sobą. Tylko dwóch żołnierzy z całego oddziału miało białą skórę. Pozostali byli czarni. Ron widział czarnych jedynie na ekranie telewizora. Spiker telewizyjny mówił: — ...i jedynie szesnastu amerykańskich żołnierzy poległo w potyczce stoczonej w pobliżu delty Amazonki. Straty wroga ocenia się na czterdziestu czterech zabitych na pewno i... Jednakże radośnie brzmiał ten głos! Ron patrzył z uwagą na żołnierzy. Byli w jego wieku, może o rok starsi. Sprawiali jednak wrażenie starych ludzi. Ludzi, którzy tak często stykali ze śmiercią, że poza nią nic dla nich nie istniało. Obraz telewizyjny nagle znikł. Ron popatrzył ze zdziwieniem na ojca, który wyłączył telewizor. — Nie zaprzątaj sobie tym głowy — powiedział ojciec. — Jeśli nie poszło mi dobrze na egzaminach...
12
— Tak czy owak nie wcielą cię do wojska, nie martw się — rzekł Morgan stanowczo. — Nawet gdybyś wypadł miernie, jestem w stanie cię wykupić. Armia nie jest dla takich jak ty. Biorą tam jedynie wałkoni, którzy nie wyciągnęliby ręki po przyzwoitą posadę, nawet gdyby im ją podano na platynowej tacy. — Ale... — Nie ma powodu do obaw. — Ojciec wypowiedział to tak, jakby chciał oznajmić, że nie ma ochoty słuchać, co Ron ma mu do powiedzenia na ten temat. — Dobra, jasne. — Ron wpatrywał się jeszcze przez chwilę w niemy ekran. Wciąż miał przed oczami twarze młodych, choć zmęczonych życiem żołnierzy. Obszedł stół i otworzywszy lodówkę, wyciągnął z niej zawiniątko. Folia była bardzo zimna. Poczuł mrowienie w palcach. Włożył zawiniątko do kuchenki mikrofalowej, by po trzydziestu sekundach je wyjąć i szybkim ruchem położyć przed ojcem na stole. Musiał uważać, aby nie poparzyć sobie rąk. Morgan odwinął folię. Miał przed sobą śniadanie złożone z parujących jaj, naleśników i kiełbasy. Popatrzył przez chwilę na syna i spytał: — A gdzie twoje śniadanie, Ron? — Nie jestem głodny. — Powinieneś więcej jadać — odparł ojciec z rozdrażnieniem. — Możesz mi podać trochę soku? Słyszysz? Wypij chociaż szklankę mleka. Jak można zaczynać dzień z pustym żołądkiem! Ron sięgnął do lodówki po sok i mleko, którego wypił zaledwie pół szklanki. Popatrzył potem w milczeniu na ojca jedzącego z apetytem. Od czasu do czasu zerkał na ścienny zegar, który wisiał obok telewizora. Był pewien, że zgłoszą się o dziewiątej. Zostało jeszcze półtorej godziny. Sekundnik posuwał się tak wolno, wlókł się jak odział żołnierzy przedzierających się przez bagnistą dżunglę. — Chciałbym... pójść do garażu — powiedział Ron. Ojciec popatrzył na niego przenikliwym wzrokiem, po czym rzekł: — Oczywiście. Zawołam cię, kiedy zadzwoni Egzaminator! — Nie idziesz dzisiaj do pracy? — Zaczekam na ważną wiadomość — odparł pan Morgan uśmiechając się znacząco. Ron skinął głową i ruszył w stronę tylnych drzwi. Na zewnątrz było chłodno i przyjemnie. Nawet jedna chmurka nie plamiła błękitu nieba. Elektryczny samochód Morganów stał zawsze na podwórku, aby sąsiedzi mogli podziwiać jego piękno. Był duży. Pochłaniał tak wiele prądu, że ojciec Rona musiał podłączać go na całą noc do specjalnego generatora. Któregoś dnia pan Morgan próbował ruszyć, nie odłączywszy wcześniej przewodu łączącego wóz z generatorem. Ciężki prze-
13
wód uderzywszy w przednią szybę, jak bicz, roztrzaskał ją na miliony odłamków. Pan Morgan stał potem przy wozie przez godzinę, klnąc na czym świat stoi. Nie przyszło mu do głowy, że powodem niemiłego zdarzenia było wyłącznie jego własne roztargnienie. Ron chciał wtedy wstawić nową szybę samodzielnie. Ojciec nie pozwolił na to. Zaprowadził wóz do warsztatu, gdzie za usługę żądano sześć razy więcej, niż była ona warta, jak to wynikało z obliczeń Rona. Chłopak wmontował wtedy do samochodu urządzenie, które umożliwiało automatyczne odłączenie generatora w momencie, gdy samochód ruszał. — Niezła robota, synu — skwitował to Morgan z wyrazem zdziwienia na twarzy. Ron siedział w garażu od ponad godziny. Umyślnie unikał patrzenia na zegarek. Montował urządzenie wspomagające do swego teleskopu. Dzięki temu elektronicznemu przyrządowi będzie mógł obserwować gwiazdy leżące daleko poza zasięgiem zwykłego teleskopu, nawet tego, który znajdował się w jego szkole. — Ron! — zabrzmiał głos Morgana. Chłopak poczuł zimno i gorąco przenikające na przemian jego ciało. Zesztywniał na moment. Czuł krew pulsującą w skroniach. Wolno ruszył w stronę domu. Wszedł przez tylne drzwi, minął kuchnię i po chwili znalazł się w salonie. Zastał ojca siedzącego na dużej plastikowej sofie. Wielki ekran wmontowany w ścianę był podłączony do linii telefonicznej. Teraz patrzyła na niego twarz Egzaminatora, budząca lęk i niepewność. Ale Egzaminator się uśmiechał. Miał pociągłą twarz i siwe włosy przystrzyżone tak krótko, że ukazywały kształt czaszki, jak u niemowlaka. Miał dużo zmarszczek. Uśmiechał się jednak pogodnie. — A oto nasz młodzieniec! — rzekł Egzaminator. Ron przypomniał sobie, że Egzaminator miał zupełnie inny wyraz twarzy, gdy podawał Ronowi i innym szesnastolatkom arkusze testów lub też gdy Ron po ośmiu piekielnie męczących godzinach opuszczał salę egzaminacyjną. — Ron, przez ciebie Egzaminator musiał czekać — warknął ojciec. — Przepraszam... Byłem w warsztacie... — rzekł cicho Ron. „Przecież wiedziałeś!” — dodał w myśli. — Nic nie szkodzi! — odparł Egzaminator. — Choć, co prawda, czas mnie goni. Ronaldzie Morganie, mam przyjemność oznajmić ci, że wyniki twojego testu zapewniły ci miejsce wśród trzech procentów najlepszych na Egzaminie Narodowym. Ron poczuł, że z jego płuc gwałtownie wydostaje się powietrze. Dopiero teraz uświadomił sobie, że miał wstrzymany oddech. Ojciec popatrzył na syna z radością i uśmiechnął się szeroko. — Szczególnie dobrze wypadłeś z mechaniki i elektroniki. Trochę gorzej poszło ci z matematyką, chociaż i tak znalazłeś się wśród najlepszych. Tak czy owak, jeden z najlepszych wyników, jakie miałem przyjemność ogłosić w tym roku. Gratuluję.
14
— E... dziękuję panu. — Znakomicie, synu, znakomicie. — A teraz — mówił Egzaminator — możesz wybrać taką drogę kariery, na jaką masz ochotę. Jesteś, rzecz jasna, zbyt cenny dla nas, byś służył w siłach zbrojnych. Chyba że się zdecydujesz na szkołę oficerską. Z twoimi wynikami testu bez trudności dostaniesz się do wojsk lądowych, marynarki czy lotnictwa. — Nie sądzę, by... — zaczął Morgan. — Nie, nie, nie — przerwał Egzaminator. — Decyzja nie musi zapaść teraz. Zastanówcie się. Macie czas do końca miesiąca. Trzeba wziąć pod uwagę wiele aspektów sprawy. — Oczywiście. Proszę mi wybaczyć. Egzaminator ponownie spojrzał na chłopca i po chwili zaczął mówić dalej: — Oprócz kariery wojskowej masz do wyboru biznes. Z takimi ocenami możesz sobie wybrać dowolną uczelnię. W naszym stanie jest kilka dobrych szkół wyższych. Są też szkoły prywatne, jeśli się tylko zdecydujesz... Ron skinął głową. — Możesz też wybrać uniwersytet. Wysokie noty z przedmiotów ścisłych i mechaniki świadczą o tym, że mógłbyś zrobić karierę jako naukowiec albo inżynier. Rzecz jasna, musiałbyś się przyłożyć do matematyki. — Oczywiście — odparł Ron. — Bardzo niewiele jest miejsc na wydziałach nauk ścisłych. Zdaj sobie sprawę, że tylko ktoś tak zdolny jak ty może mieć szansę dostania się tam. Z drugiej strony, potrzeba nam inżynierów, którzy usprawniliby nasze maszyny. Gdybym miał ci coś radzić, poleciłbym ci właśnie to. Egzaminator zamilkł i popatrzył uważnie na Rona. Chłopiec nie wiedział, co odpowiedzieć. — Dziękuję panu — wyjąkał tylko. — No, dobrze — rzekł Egzaminator. — Omówcie to. Dobrze się zastanówcie. Pamiętaj, chłopcze, że wybór, który podejmiesz, zadecyduje o twojej przeszłości. To najważniejszy wybór w życiu. Powodzenia więc. Oczekuję od ciebie wieści przed pierwszym... nie, nie, przecież to Święto Pracy, dzień wolny. Daj mi znać we wtorek, następnego dnia po Święcie Pracy. — Dziękuję — powiedział Ron. Obraz na ekranie znikł. — Synu, jestem z ciebie dumny! Morgan wstał z sofy i stanął przed Ronem. Wyciągnął do syna rękę. Ron uścisnął ojca dłoń. Uśmiechał się, chociaż czuł się trochę niezręcznie. — Niezła robota. Naprawdę niezła — mówił Morgan ściskając mocno rękę syna.
15
— Dziękuję, tato. — Chodźmy na górę. Powiemy o tym matce. Pani Morgan była delikatną, chorowitą osobą. Przy życiu utrzymywały ją pigułki i długie rozmowy z lekarzami. Gdy Ron wszedł z ojcem do jej sypialni, siedziała na łóżku w koszuli nocnej dokładnie zapiętej pod szyją. Kiedy pani Morgan usłyszała radosną wieść, uśmiechnęła się, po czym uścisnęła Rona serdecznie. — Wiedziałam, że dasz sobie radę, kochanie — rzekła. Ron po kilku minutach pochwał i podziwu ze strony matki został poproszony przez ojca do gabinetu. Gabinet Morgana stanowił pokój o przyciemnionych szybach. Ojciec Rona znajdował tu nie tylko spokój potrzebny do pracy, ale również ucieczkę od codziennych problemów domowych. Morgan zamknął drzwi i wskazał synowi krzesło naprzeciw swojego biurka. — Usiądź, synu. Ron usiadł. Pan Morgan stanął za biurkiem i otworzywszy szufladę, wyciągnął z niej jakąś broszurę. — To z Getty College. Studiowałem tam — powiedział Morgan podając synowi broszurę. — Wiedziałem, że dobrze wypadniesz na egzaminach. Dlatego właśnie zarezerwowałem ci tam miejsce na Wydziale Biznesu. Ja sam zaliczyłem tam pierwszy rok. Teraz dopiero Ron uświadomił sobie, czego się obawiał. To wcale nie była wizja oblanego egzaminu i służby wojskowej w Ameryce Południowej. Bał się własnego ojca. — Tato... — Głos Rona zabrzmiał tak cicho, że sam chłopiec z trudnością go słyszał. — Tato... ja... ja nie jestem pewny, czy naprawdę chciałbym studiować biznes. Może powinienem spróbować na Wydziale Nauk Ścisłych. Egzaminator mówił, że... — Nauki ścisłe? — Twarz Morgana wydawała się teraz bardzo zacięta. Zmarszczył czoło i ściągną brwi. — A na co to komu? Chcesz spędzić życie na jakimś stęchłym uniwersytecie, ucząc tępe dzieciaki bezużytecznych bzdur? Nie, to nie dla ciebie. — Ale właśnie to najbardziej mnie pociąga. Egzaminator mówił... — Wiem, słyszałem. — Głos ojca był coraz bardziej donośny. — Poradził ci mechanikę, nie nauki ścisłe. Ale ja ci mówię, że zajmiesz się biznesem. Z tego będą pieniądze. — Ale ja... — Nie sprzeczaj się! Jestem twoim ojcem. Zrobisz, jak ja powiem. — To moje życie, tato — rzekł Ron. — I wydaje ci się, że możesz sam o nim decydować? Kim, do licha, jesteś, że kręcisz nosem na możliwość kariery w biznesie! Dziewięćdziesiąt procent dzieciaków z naszej osady sprzedałoby własne rodzeństwo, by móc się dostać do Getty! Ty nie wiesz, co robisz. Zanim Ron otworzył usta, aby odpowiedzieć, ojciec dodał nieco łagodniejszym głosem:
16
— Słuchaj, synu. Ja naprawdę wiem dużo więcej o życiu niż ty. Uwierz mi, kariera biznesmena to najlepszy wybór. Gdy już będziesz... Ron opuścił wzrok i potrząsnął głową. Morgan uderzył pięścią w stół tak silnie, że przewróciła się lampka. Ron odruchowo zrobił krok do tyłu i spojrzał na poczerwieniałą z gniewu twarz ojca. — Pójdziesz do Getty bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie! — wrzasnął Morgan. „Ani mi się śni — powiedział w duchu Ron. — Ucieknę. Pojadę do Nowego Jorku.” To było bardzo proste. Tak proste, że Ron sam nie mógł uwierzyć. Cały dzień zmagał się z niepewnością. Dopiero w sobotni ranek, gdy ojciec był na cotygodniowej partii golfa, powiedział matce, że wyjeżdża na weekend do przyjaciół, którzy mieszkają w sąsiedniej osadzie. — Nie jedź rowerem po głównej drodze. Szosy drugorzędne są bardziej bezpieczne. — Matka nie dodała nic więcej. Poszedł na górę, do swojego pokoju. Nałożył na siebie jednoczęściowy kombinezon z zamkiem błyskawicznym. „Kupię jakieś ciuchy w Nowym Jorku — pomyślał. — Nie będę brał ze sobą zbędnego bagażu.” Schował do kieszeni kartę kredytową i całą gotówkę, jaką miał w domu. Było tego około trzydziestu dolarów. Wyprowadził rower z dodatkowym napędem elektrycznym z garażu, włączył silnik i wyjechał na ulicę. W piętnaście minut później był w pociągu odrzutowym pędzącym z prędkością pięciuset kilometrów na godzinę przez głęboki tunel. Rower zostawił w przechowalni bagażu na stacji. Miał zamiar go zabrać w drodze powrotnej do domu. W pociągu było tłoczno. Ron usiadł w przedziale, gdzie oprócz niego było jeszcze pięć osób, choć przedział przeznaczony był jedynie dla czterech pasażerów. Przyjrzał się towarzyszom podróży. Byli to wyłącznie mężczyźni. Wszyscy w wieku ojca Rona. Mieli ponure twarze. Wszyscy jechali do Nowego Jorku. Chcieli się jeszcze raz dobrze zabawić, zanim skończy się lato, nawet za cenę ewentualnych niewygód. W przedziale panowało milczenie. Słychać było świst powietrza między ścianą tunelu i kadłubem pociągu. Przedział był pomalowany na miły, jasnozielony kolor. Na ścianach tu i ówdzie wisiały małe dekoracje. Nie było okien. Zresztą, poza rozmazanym obrazem ściany tunelu i tak niewiele można by było zobaczyć za szybą. Na ścianie działowej, naprzeciw Rona, znajdował się ekran telewizora. Chłopiec nie miał teraz ochoty oglądać telewizji. Poza tym obawiał się, że jego podstarzali towarzysze podróży zaprotestowaliby, gdyby włączył swój ulubiony program. Przyglądał się więc jedynie odbiciu swej twarzy na szarym, martwym ekranie.
17
Zmarszczył czoło. Pomyślał, co będzie, gdy wróci do domu. To był ostatni weekend przed Świętem Pracy. Ron miał do dyspozycji sobotę, niedzielę i większą część poniedziałku. Pragnął wykorzystać ten czas na pobyt w mieście. W poniedziałek wieczorem wróci do domu i... będzie się musiał tłumaczyć przed ojcem. „Niech już będzie ta szkoła biznesu — powiedział sobie. — Przecież astronomia może być moim hobby.” Mimo wszystko myśl o takiej drodze zawodowej napawała go dreszczem. Będzie musiał zrezygnować z wielu ulubionych zajęć, aby studiować naukę, do której nie miał nawet krzty zamiłowania. A najbardziej mierził go fakt, że nic nie mógł na to poradzić. Pomyślał o czekającym go weekendzie w Nowym Jorku. Postanowił wykorzystać go najlepiej, jak się da. Minęło południe, gdy pociąg wjechał na dworze główny. Pasażerowie, wychodzący z czystych plastikowych wagonów na peron, mieli wrażenie, jakby opuszczali ciszę muzeum sztuk pięknych i wstępowali w najbardziej wyuzdane kręgi piekieł. Rona od razu uderzył panujący gwar. Na peronie znajdowały się tysiące ludzi, którzy rozmawiali głośno, kłócili się, wrzeszcząc przy tym niemiłosiernie. Policjanci w czarnych mundurach i białych hełmach ustawiali ludzi w kolejki, kierując ich w stronę ruchomych schodów. Podróżni krzątali się wokół bagaży. Jakiś starszy człowiek, będący przypuszczalnie w wieku pana Morgana, wymyślał tragarzowi, który upuścił jego walizkę. Na brudny peron wysypała się odzież i bielizna. Ludzie przeskakiwali niezgrabnie przez nieszczęsną zawartość walizki, nie zwracając przy tym najmniejszej uwagi na zdenerwowanego mężczyznę. Ron zajął miejsce w kolejce za jakąś otyłą panią, która trzymała sześcioletnią dziewczynkę za nadgarstek. Dziecko sprawiało wrażenie przerażonego tym, co się działo dookoła. — Mamo, mnie się tutaj nie podoba. Chcę do domu. Kobieta szarpnęła dziewczynkę za rękę tak silnie, że nieomal podniosła dziecko do góry, po czym pochyliła się i rzekła: — Słuchaj, mała wiedźmo! Za powrót do Nowego Jorku zapłaciłam krocie. A wcale cię nie musiałam ze sobą zabierać. Zachowuj się więc przyzwoicie, bo w przeciwnym razie sprzedam cię pierwszemu hyclowi, którego spotkam. Przejęte trwogą dziecko otworzyło szeroko oczy. Widać było, że dziewczynka próbuje powstrzymać krzyk. Okazało się to jednak dla niej zbyt wielkim wysiłkiem. Wybuchła dzikim, histerycznym płaczem. Dwie strugi łez spłynęły jej po policzkach i zalały maleńkie usta. — Zamknij się! — kobieta próbowała uciszyć dziecko głosem, który przypominał syczenie żmii.
18
Ron spostrzegł, że ludzie stojący na ruchomych schodach ostentacyjnie odwracali wzrok. Sam miał ochotę pochylić się i zapewnić dziewczynkę, że nie ma powodów do obaw. Nie był jednak pewien, czy powinien to zrobić. Patrzył więc bez słowa na płaczące dziecko i straszącą je matkę. Czuł się zakłopotany i przygnębiony, nawet odrobinę winny, że nie wspiera dziecka w bólu. W miejscu, gdzie kończyły się ruchome schody, policjanci ustawiali ludzi w mniejsze kolejki. Kobieta z dzieckiem znikła gdzieś w kłębiącym się tłumie. Ron spostrzegł, że kolejka, do której go przydzielono, nie jest długa. Stało przed nim nie więcej niż dwadzieścia osób. Ludzie przesuwali się jednak bardzo wolno. W hali było gorąco. Ron czuł, że ciało ma wilgotne od potu. Dochodzący zewsząd hałas sprawiał, że żar stawał się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Echo głosów odbijało się od zawieszonego wysoko sufitu. Można było odnieść wrażenie, że mieszkańcy całej kuli ziemskiej zgromadzili się tutaj, wrzeszcząc na siebie nawzajem i rozpalając powietrze do granic wytrzymałości. Ron wychylił się na bok, aby zobaczyć, dokąd zmierzał początek jego kolejki. Zauważył przed sobą przejście graniczne. Pamiętał je z poprzedniego pobytu w Nowym Jorku. Ludzie mruczeli pod nosem przekleństwa, ocierali pot z czoła i patrzyli na zegarki. A kolejka przesuwała się wolno, bardzo wolno. Ron w końcu znalazł się przy bramie. Wyciągnął z kieszeni kartę kredytową, dokument identyfikacyjny i podał je strażnikowi, który popatrzył na Rona zmęczonym wzrokiem. — Pełna suma? — wymamrotał strażnik z dziwnym akcentem. — Co takiego? — Spytał Ron. Nieco rozdrażniony mężczyzna powtórzył pytanie nieco wolniej: — Czy chcesz pełną sumę, na jaką opiewa karta kredytowa? Dwa tysiące dolarów? Mężczyzna nacisnął przycisk i z małego otworu w maszynie do wydawania gotówki wysunął się plik banknotów. — Jesteś sam? — Tak, proszę pana. — Ile masz lat? Ron nagle spostrzegł napis umieszczony nad okienkiem strażnika: DZIECI DO LAT OSIEMNASTU MAJĄ PRAWO WSTĘPU JEDYNIE POD OPIEKĄ RODZICÓW LUB INNYCH OSÓB DOROSŁYCH. — E... Mam osiemnaście.
19
Surowa twarz mężczyzny stała się jeszcze bardziej zacięta. — Pięćdziesiąt dolców — powiedział. — Że co? — Pięćdziesiąt — wymówił starannie strażnik. — Daj mi pięćdziesiąt dolarów. Ron próbował sobie przypomnieć, czy ojciec płacił coś przy okienku. — Dlaczego? — spytał. — Słuchaj, synu. Nie masz jeszcze osiemnastu lat. Jeśli chcesz, abym uwierzył, że jesteś dorosły, musisz mi dać pięćdziesiąt dolców. Chyba że chcesz wracać do domu. No, już! Blokujesz kolejkę. Ron zmrużył oczy. — Ale to nielegalne! Nie ma pan... — Chcesz do Miasta czy do domu? Decyduj się! Ludzie czekają! Ron popatrzył dookoła siebie. Ludzie z kolejki patrzyli na niego z gniewem. W pobliżu stał wysoki policjant. Sprawiał wrażenie służbisty. Teraz jednakże patrzył w przeciwnym kierunku. Ron rozerwał przezroczystą folię, w której były zapakowane banknoty, i wyciągnął pięćdziesiąt dolarów. Podał je strażnikowi. — Witamy w mieście wiecznej zabawy — rzekł mężczyzna bezbarwnym, niemal mechanicznym głosem. Bariera blokująca przejście otworzyła się i Ron przeszedł na drugą stronę. Mógł teraz powiedzieć, że jest oficjalnie w Nowym Jorku. — Uważaj! Ron w ostatniej chwili uskoczył na bok. Niewiele brakowało, a przetrąciłby go elektryczny wózek załadowany bagażem. Przecisnął się przez tłum i wyszedł na ulicę. Tutaj panował jeszcze większy ścisk niż na hali dworcowej. Można było odnieść wrażenie, że każdemu gdzieś się spieszy, że każdy ma do załatwienia coś niezwykle ważnego. Wzdłuż chodnika stał rząd taksówek, do których pośpiesznie wsiadali przybysze z prowincji. Po jezdni przetaczała się rzeka wozów. Samochody zatrzymywały się na czerwonym świetle na skrzyżowaniu, aby ruszyć gwałtownie po pojawieniu się zielonego. Warkot silników i wycie klaksonów zdawały się nie robić na przechodniach większego wrażenia. „Ależ to urąga wszelkim zasadom sanitarnym — pomyślał Ron. — Te samochody dymią. A do tego ten okropny warkot.” Jak bezpieczne wydały mu się teraz samochody napędzane prądem elektrycznym, których używano na prowincji. Miał jednak wielką ochotę siąść za kierownicą. Ruszył w dół ulicy. Przesuwający się tłum, niczym szeroka rwąca rzeka, wchłonął go w siebie. Dalej! Dalej! Dalej! Gdziekolwiek. Aby się tylko nie zatrzymywać, bo stratują.
20
Jakaś starsza kobieta z szerokim uśmiechem na ustach szła, trzymając w ręku smycz. Prowadziła psa. Po raz pierwszy w życiu Ron widział tak ogromną bestię. Jak to możliwe? W biały dzień na ulicy miasta! Spacerowanie z psami dozwolone było jedynie w parku lub na prywatnym terenie, ogrodzonym wysokim płotem. I do tego wyłącznie nocą. Na prowincji Służba Kontroli Pogody działała bardzo sprawnie. Zawsze było wiadomo, kiedy zacznie padać. Zresztą tutaj, pod olbrzymią Kopułą Manhattanu, parasol wydał się przedmiotem zupełnie zbytecznym. Chłopiec spojrzał w górę. Tak, olbrzymia Kopuła wciąż była nad jego głową. Wysoko, wysoko widać było jej szary stalowy szkielet, przypominający gigantyczną pajęczynę. Ron minął dwie kamienice i spostrzegł sklep z odzieżą. Okna wystawowe sprawiały imponujące wrażenie. Za szybą modelki bawiły się piłką, rozmawiały ze sobą wesoło, śmiały się radośnie i machały do przechodniów rękami. Przed oknem wystawowym zebrał się tłum gapiów, przyglądających się tej scenie z uwagą. Ron zdołał przecisnąć się przez przelewającą się chodnikiem ciżbę i przyłączył się do grupy obserwującej modelki. Był wysoki, patrzył ponad głowami stojących przed nim ludzi. Dziewczyny były fantastyczne! Miały na sobie krótkie spodenki i ciemne koszulki bez rękawów. Ten skąpy strój w niewielkim tylko stopniu zakrywał wdzięki ich ciała. Jakże inne były dziewczyny na prowincji, ubierające się w ciężkie, niezgrabne stroje. A do tego ta ich ciągła wola walki, rywalizacji, tak w klasie szkolnej, jak i na sali gimnastycznej. Ron uśmiechnął się przyjaźnie do rozbawionych dziewcząt, które natychmiast odpowiedziały mu równie miłym uśmiechem. Co kilka minut któraś z modelek schodziła z wystawy i była zastępowana przez inną. „Zmieniają kreację” — odgadł Ron. Szyby w oknach wystawowych z pewnością były dźwiękoszczelne. Ron widział bowiem, że dziewczyny poruszają ustami, lecz nie słyszał najmniejszego dźwięku ich mowy. Niektórzy spośród gapiów wypowiadali opinię na temat dziewcząt, które nie zwracały na to żadnej uwagi. Niektóre słowa wypowiadane przez mężczyzn stojących w grupie gapiów najpierw wywołały u Rona zdziwienie, a potem niesmak. „Jakie ohydne typy!” — pomyślał. Zaczął teraz oglądać ubrania, które mieli na sobie młodzi mężczyźni pełniący również rolę modeli. Ileż w ich stylu było dzikości! Skóra i suwaki z prawdziwej stali. Ich stroje były obcisłe. A do tego buty z cholewami! Ron spojrzał na swój luźny jasnozielony kombinezon i poczuł się jak prowincjusz. Jego strój był wykonany z plastikowej imitacji skóry. Chłopiec pokiwał głową z politowaniem nad samym sobą i począł się przeciskać przez tłum w stronę wejścia do sklepu. Wewnątrz sklepu było o wiele spokojniej niż na ulicy. I chłodniej. Powietrze było tu przyjemne i czyste. Dawało się nawet wyczuć przyjemny zapach. A co najważniejsze, nie czekały tu na klienta bezduszne maszyny, jak w sklepach na prowincji, lecz żywi ludzie, którzy byli gotowi wysłuchać i udzielić rady.
21
Większość personelu sklepu stanowili mężczyźni. Niektórzy z nich byli młodzi, mogli mieć po dwadzieścia parę lat. Oprócz nich pracowali tu również starsi panowie o siwych włosach. Wszyscy jednak z uśmiechem na twarzy powitali zmieszanego przybysza z prowincji. Najpierw dokonano dokładnych pomiarów ciała Rona; długość ramion, nóg; obwód talii, klatki piersiowej i szyi. Wszyscy krzątali się dookoła chłopca, co chwila używając modeli z wystawy, aby przedstawić Ronowi propozycje ubioru. Kilka modelek stanęło obok i z miłym uśmiechem na ustach patrzyło na chłopca. Gdy Ron opuszczał sklep, miał na sobie czarny kombinezon z poliesteru ze srebrnymi emblematami na ramionach. Na nogach miał buty ze sztucznej skóry. Czuł się w nich o wiele wyższy. Zawartość kieszeni Rona zmniejszyła się o trzysta dolarów. Pod pachą trzymał plastikowe pudełko, w którym był zapakowany jeszcze jeden kompletny strój, a oprócz niego stary zielony kombinezon z suwakiem, pomarszczony i złożony niedbale. Ron zostawił go na drogę powrotną. Teraz wyglądam jak prawdziwy nowojorczyk” — stwierdził chłopiec z zadowoleniem, dumnie krocząc po ulicy. Przechodnie ubrani byli inaczej, zupełnie zwyczajnie. Turyści. Goście. Ron widział, jakie zaciekawienie budzi w nich jego strój. Uśmiechnął się. Wyobraził sobie, że jest jednym z nowojorskich możnowładców, którzy zajmowali ostatnie piętra drapaczy chmur, zanim miasto zostało zamknięte. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Przy końcu ulicy znajdowało się kino. Grali tam staroświeckie filmy. Nad wejściem widniały neonowe napisy: ZBRODNIA! WALKA! WOJNA! SEKS! Na prowincji nie było kin. Ich rolę przejęła telewizja, a młodzieży nie wolno było oglądać bardziej ekscytujących obrazów ponad to, co było prezentowane w „Wiadomościach” o godzinie osiemnastej. Ta przyjemność kosztowała dwadzieścia dolarów. Dla Rona nie miało to jednak znaczenia. Bez wahania wszedł do kina. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Zanim znalazł wolne miejsce, potrącił kilka osób i uderzył się o kanty paru krzeseł. Przez cztery godziny oglądał właśnie to, o czym mówiły reklamy przy wejściu. Krew i walka. Piękne dziewczyny i przystojni mężczyźni. Wojna i cały szereg obrazów mrożących krew w żyłach. W jednym z filmów grało dwóch facetów o nazwiskach: Redman i Newford, czy coś takiego. Byli wspaniali. Ludzie wstawali i wychodzili, na ich miejsce przybywali nowi. Ron nie zwracał na nich żadnej uwagi. Pochłaniały go sceny na ekranie. Patrzył, jak ludzie strzelają do siebie, uprawiają miłość, prowadzą wojny o wiele bardziej ekscytujące niż ta, która toczyła się teraz w Ameryce Południowej. Widział lekarzy, pacjentów, zabójców i mnóstwo dziewczyn, z których każda była piękniejsza od poprzedniej.
22
Nagle ktoś nastąpił mu na stopę. — Ojej, przepraszam. Chłopiec podniósł wzrok i spojrzał na „winowajcę”. Była nim dziewczyna, która usiadła na krześle obok Rona. W blasku zmieniających się barw światła bijącego od ekranu chłopiec spostrzegł, że dziewczyna była w jego wieku. Była też ładna. — Naprawdę mi przykro. Chyba nie zraniłam panu stopy. — Ależ skąd, nie ma o czym mówić. Dziewczyna nie powiedziała nic więcej, więc Ron ponownie zwrócił wzrok na ekran. Od czasu do czasu zerkał jednak na nią. Teraz dopiero zauważył, że dziewczyna jest bardzo piękna i szałowo ubrana. Miał ochotę powiedzieć coś do niej, ot, zamienić kilka słów. Nie mógł jednak wydobyć głosu z gardła. Nie wiedział, jak zacząć. Odwrócił teraz wzrok od ekranu i przyglądał się dziewczynie, która patrzyła przed siebie uśmiechając się przy tym nieznacznie. „Ona nawet nie wie, że siedzę obok” — pomyślał z rozpaczą. Wtem nieznajoma odwróciła się w jego stronę i spytała z charakterystycznym nowojorskim akcentem: — Mieszkasz w Mieście? Ron miał tak wyschnięte gardło, że trzy razy próbował wydobyć z siebie głos, zanim zdołał odpowiedzieć. — N... n... nie. Jestem z Vermont. — Myślałam że mieszkasz tutaj. Twoje ubranie... — Mówiła szybko, zlewając słowa. Ron musiał słuchać bardzo uważnie, aby ją zrozumieć. Przeszkadzało mu w tym kwadrofoniczne nagłośnienie w kinie. — Nie... nie. Jestem tu od... od kilku dni. Skinęła głową i uśmiechnęła się do niego. — A ty... skąd jesteś? — Z Jorku. — Nie chodzi mi o wakacje letnie. Gdzie mieszkasz po wakacjach? — Właśnie tutaj — odparła. — Mieszkam w mieście przez cały rok. — Przecież to zabronione! — rzekł Ron. — Gdy się kończy weekend, miasto zostanie zamknięte. Po Święcie Pracy nie zostanie tu nikt. — Nie daj się ogłupić — odpowiedziała. Zanim film się skończył, Ron wiedział już, że dziewczyna nazywa się Sylvia Meyer i że mieszka na stałe na Manhattanie. — Nigdy nie udało mi się przekroczyć granicy — powiedziała Sylvia, gdy opuszczali kino. — Tkwię tu od urodzenia. Ludzie opuszczali kino niezdarnym krokiem i włączali się w tłum uliczny. Było parno i jasno, mimo że wysoko w górze znajdowała się Kopuła. Na jezdni warczały silniki samochodów. Co chwila słychać było dźwięk klaksonu. Po chodnikach szli ludzie o ponurych twarzach.
23
— Jesteś sam? — zapytała Sylvia. Ron skinął głową. W dziennym świetle mógł się jej lepiej przyjrzeć. Była piękna! Miała długie czarne włosy opadające na ramiona, piękne szare oczy z odrobiną orientalnego wyrazu i cudowną sylwetkę, która przyprawiała Rona o zawrót głowy. Była ubrana w spódniczkę mini, białe buty i luźną bluzkę, która podkreślała powabność jej kobiecego ciała. — Tam dalej jest niezła restauracja — powiedziała. — Dziękuję, ale... myślałem, że zjem coś w hotelu. Nie znalazłem jeszcze pokoju na weekend. — Co takiego?! Nie masz gdzie mieszkać? — głos Sylvii rozbrzmiał ponad gwarem ulicznym. — Nie dostaniesz pokoju w żadnym hotelu. Wszystkie są zajęte do ostatniego łóżka. Ron poczuł, że wyszedł na idiotę. — Aha... w takim razie... no, cóż... Dziewczyna uśmiechnęła się. — Znam jedno miejsce, gdzie mógłbyś coś znaleźć. I to całkiem niedrogo. W porządku? A po drodze jest dobra restauracja. Ron odwzajemnił jej uśmiech i rzekł: — Świetnie. Chodźmy więc! Przecisnęli się przez tłum przechodniów. Skręcili za rogiem i ruszyli w dół ulicy. Było tu znacznie mniej ludzi, łatwiej więc było iść. — Zafajdani turyści — mruknęła Sylvia. — Wydaje im się, że Miasto należy do nich. W restauracji, do której dziewczyna zaprowadziła Rona, było cicho i przytulnie, mimo że panował tu półmrok. Jak w większości restauracji w Nowym Jorku gości obsługiwali tu ludzie, a nie automaty dystrybucyjne z długimi rzędami przycisków i zdalnie sterowane wózki podwożące do stolika tace z potrawami. Prawdziwi kelnerzy w zabawnych strojach. Ludzie mówiący z dziwnym, jakby cudzoziemskim akcentem, którzy kłaniali się nisko i czekali cierpliwie, aż gość dokona wyboru potrawy. Przy wyborze dania Ron zdał się na Sylvię. Dziewczyna znała przecież to miejsce. Gdy kelner odszedł, Sylvia uśmiechnęła się do Rona i zapytała: — Skąd jesteś? Nic o tobie nie wiem. Jedli obiad. Ron opowiadał. Sylvia słuchała nie przerywając nawet słowem. Chłopak mówił jak najęty. Po raz pierwszy zdarzyło mu się, by ktoś z takim zainteresowaniem słuchał historii jego życia. Ogromną radość sprawiała mu świadomość, że opowiada o sobie takiej fantastycznej dziewczynie. Gdy wychodzili z restauracji, Ron czuł, że jego ciało przepełnia ciepło. Był szczęśliwy. Trochę też senny. Na zewnątrz panował mrok. Ron zauważył, że wszystkie latarnie uliczne się palą. Wiele z nich było zniszczonych.
24
Na ulicy było jedynie kilka osób. Szli szybkim krokiem, jakby w obawie, że coś może ich zatrzymać. Coś strasznego. Ron przełożył pakunek pod drugą rękę. — Wciąż nie mogę pojąć, jak możesz tu żyć przez cały rok, gdy przecież... Sylvia się roześmiała. — Nie myśl o tym. No, pośpieszmy się! Mamy znaleźć pokój, prawda? Ron ruszył za dziewczyną. Po chwili obejrzał się i zauważył, że jasne światła głównej ulicy zostały daleko w tyle. Zmierzali teraz w dół ulicy, gdzie panował zupełny mrok. — Zaczekaj... Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy poszli gdzie indziej? Sylvia chwyciła go za rękę. — Coś ty! Gdzie indziej zdarliby z ciebie pięćset dolców za pokój nie większy od szczurzego gniazda. A zresztą, i tak wszystkie miejsca są zajęte. No, pośpiesz się. — Po co ten pośpiech? — zapytał Ron. Przez chwilę twarz Sylvii wyrażała obawę. Zdawało się, że dziewczyna coś ukrywa. Małe światło odległej latarni sprawiało, że wszystko dookoła wydawało się bezbarwne, mdłe i ulotne. — No, chodź! — powtórzyła uśmiechając się przy tym sztucznie. — To wspaniały hotel. Zobaczysz, spodoba ci się. Ron potrząsnął ramionami i pozwolił się dziewczynie poprowadzić dalej, gdzie panowała ciemność. Minęli przecznicę i szli w milczeniu. — Hej, Sylvia! Dziewczyna zatrzymała się nagle, jakby wyrosła przed nią stalowa bariera. Ron odwrócił się i ujrzał chłopaka wychodzącego z mrocznego wejścia do kamienicy. Chłopak był wzrostu Rona. Był też w podobnym wieku. Uśmiechnął się. Jego uśmiech nie wyrażał sympatii. — Czekałem na ciebie — powiedział. — Jestem zajęta, Dino. — Głos Sylvii brzmiał stanowczo i oschłe. Zupełnie inaczej rozmawiała z Ronem. — Miałaś pracować — rzekł Dino. — Sterczę tu od pół godziny, może dłużej. — Innym razem — powiedziała Sylvia. Nie uczyniła jednak kroku do przodu. Dino zmierzył Rona wzrokiem i spytał: — Co to za laluś? Działasz na własną rękę? Wiesz, co powie na to Al, kiedy się o wszystkim dowie? — Nie musisz mu mówić. — Pozbądź się tego gogusia — powiedział Dino nie odrywając wzroku od Rona. — Spływaj, Dino — rzekła Sylvia. — Później się zobaczymy. Dino położył dłoń na piersi Rona i pchnąwszy go silnie, powiedział: — Szoruj, synu! Ona ma cię już dosyć.
25
Ron zrobił krok do tyłu. Poczuł wzbierający gniew. — Słuchaj... — Powiedziałem, szoruj! — Dino zamachnął się otwartą dłonią na Rona, który upuściwszy paczkę z odzieżą na ziemię, zablokował cios Dina i wyprowadził cios w splot słoneczny napastnika. Dino otworzył szeroko oczy i zgiął się wpół. Po chwili jednak się wyprostował. W ręce trzymał nóż, którego ostrze błyszczało w mdłym świetle latarni ulicznej. — Dino, nie — krzyknęła Sylvia. — Stul pysk! — warknął Dino. — Ty też dostaniesz za swoje. Rona ogarnęła wściekłość. Ten facet miał zamiar skrzywdzić Sylvię. „Ale najpierw będzie musiał powstrzymać mnie!” — pomyślał Ron. Ron nie czuł strachu. Sam się temu dziwił. Czuł się tak, jakby był na treningu karate, u siebie na prowincji. Zupełny spokój. Nawet gniew wzmagał jego pewność siebie i jasność myśli. Dino był tego samego wzrostu co Ron. Miał jednak drobniejszą sylwetkę, wyglądał na niedożywionego. Jego wzrok wydawał się mętny. A ruszał się jak słoń. Ten zamaszysty cios, którym chciał skarcić Rona, był tak niezdarny, że nawet dziecko na treningu karate dla początkujących uśmiałoby się z niego do łez. Teraz Dino miał nóż. Ron natychmiast przypomniał sobie wskazówki trenera: „Nigdy nie czekaj, aż uzbrojony przeciwnik uczyni pierwszy ruch”. Ron zamarkował uderzenie w twarz. Dino zareagował tak, jak Ron się tego spodziewał: uskoczył nieco do tyłu i podniósł nóż wyżej. Ron kopnął przeciwnika w tułów tak silnie, jakby chciał roztrzaskać drewniany kloc. Dino zachwiał się na nogach i runął na chodnik. Leżał bez ruchu. Sylvia miała otwarte usta. Jej oczy wyrażały strach. — Szybko! — powiedziała patrząc na nieprzytomnego Dina. — Spływajmy stąd! Ron kopnięciem wrzucił nóż do rynsztoka, po czym schylił się i podniósł z ziemi paczkę z odzieżą. — Chciał ci zrobić krzywdę — rzekł Ron. Sylvia wciąż drżała. — On... ma za długi język. Al nie pozwoliłby mu mnie tknąć. Dino dobrze o tym wie. — Kto to jest Al? — To... mój przyjaciel. Teraz, gdy już było po wszystkim, Ron czuł się wyśmienicie. Był podekscytowany walką. Przecież wygrał. Uratował Sylvię i siebie. Niczym święty Jerzy, który pokonał smoka. — A oto i hotel — powiedziała Sylvia.
26
Zatrzymali się przy wejściu. Hotel sprawiał wrażenie zaniedbanego. Był mały. Nad drzwiami wejściowymi wisiał mały baldachim, na którym znajdował się rząd kolorowych żarówek. Większość z nich nie świeciła. Ron poczuł, że Sylvia obejmuje go mocno za ramię. — Słuchaj — rzekł Ron. — Nie boisz się, że ten facet będzie cię niepokoić? Potrząsnęła głową. — Nie wiem. On się czasami zachowuje jak szaleniec. Po prostu wpada w szał, jakby był dzikusem. Po chwili zastanowienia Ron odparł: — W takim razie, cóż, może pójdziesz ze mną do mojego pokoju? Wrócisz do domu później, gdy już nic ci nie będzie groziło. Sylvia popatrzyła na Rona wzrokiem, w którym wciąż jeszcze kryło się dużo lęku. — Zgoda, Ron. Weszli do wewnątrz. Nie było tu recepcjonisty. Powitał ich automat obsługujący książkę meldunkową. Ron napisał swoje nazwisko na plastikowej karcie, którą wyrzucił automat. Odezwał się nagrany na taśmie głos: — Pięćdziesiąt dolarów, proszę. Ron wsunął banknot w odpowiedni otwór. Włożył tam również plastikową kartę ze swym nazwiskiem. Karta i banknot zniknęły natychmiast, wessane przez automat. Zaraz potem błysnął flesz aparatu fotograficznego. Po krótkiej chwili do małego kosza, który znajdował się obok automatu, zsunęły się klucze do pokoju. Winda zawiozła ich na czterdzieste drugie piętro. Szli potem długim ciemnym korytarzem, aż znaleźli pokój, którego numer widniał na kluczu. Chodnik pokrywający podłogę w korytarzu był podarty i wypłowiały. Dekoracje ścienne, powieszone chyba przed stu laty, również straciły barwy, tak że trudno było odczytać z nich jakąkolwiek treść. Kinkiety dawały mdłe, ponure światło. Ron zauważył, że Sylvia stoi przytulona do jego ramienia i drży. — No, już dobrze — szepnął jej do ucha. — On ci nic nie zrobi. Milczała. Otworzył drzwi. Gdy weszli do pokoju, światło zapaliło się automatycznie. Sylvia rozejrzała się dookoła, po czym położyła paczkę Rona na łóżku. Ron zamknął drzwi i zatrzasnął blokadę bezpieczeństwa. Potem rzucił okiem na sprzęty znajdujące się w pokoju. Zauważył duże łóżko, stojący obok nocny stolik i miskę, szafę z kilkoma szufladami. Okno było tak brudne, że nic nie można było przez nie dojrzeć. Na ścianie, nad komodą wisiało lustro. Tuż obok znajdował się wbudowany w ścianę ekran telewizora. W pokoju nie było żadnych krzeseł. Siedzieć można było jedynie na łóżku. Wszystko sprawiało tu wrażenie zniszczonego, zużytego. — Jak na pokój za pięćdziesiąt dolarów to żadna rewelacja — mruknął Ron.
27
Sylvia zbliżyła się do niego. — Ron, byłeś taki dzielny... wiesz, z tym Dinem. Taki dobry, silny... Zarzuciła mu ramiona na szyję. Przez moment Ron czuł pragnienie, aby uciec, zniknąć. Po chwili jednak objął mocno jej ciało ramionami i zaczął ją całować. Zapomniał, że poza nimi dwojgiem istnieje jakikolwiek świat. Ron otworzył oczy i leniwie rozejrzał się dookoła. Przez chwilę nie mógł sobie uświadomić, gdzie jest. „Jestem więc w Nowym Jorku” — przypomniał sobie i usiadł. — Sylvia! — zawołał po chwili. Odpowiedziała mu cisza. Wstał szybko z łóżka i ruszył w stronę łazienki. Zajrzał do środka. Nie było tam nikogo. Odeszła. Spojrzał za okno. Było jeszcze ciemno. Z ręcznego zegarka odczytał godzinę; była druga. „Na pewno poszła do domu — pomyślał. — Ale gdzie ona mieszka? I dlaczego wyszła nie powiedziawszy nawet słowa?” Popatrzył dookoła w nadziei, że znajdzie kartkę z wiadomością. Potem przypomniał sobie o Dinie i poczuł niepokój. „Może wyszła kilka minut temu — przyszła mu do głowy nagła myśl. — Może złapię ją jeszcze na ulicy. Nie powinna chodzić sama, gdy ten typ czai się w pobliżu.” Ubrał się szybko i wyszedł z pokoju. Zdawało mu się, że winda umyślnie wlecze się wioząc go na dół. Przemknął przez hol główny i jak burza wybiegł na ulicę. Nagle poczuł silne uderzenie w głowę, tuż za uchem. Zdawało mu się, że stacza się gdzieś w dół. Żadnego bólu. Płytki chodnika zbliżały się coraz bardziej, bardziej... Upadł. Zobaczył parę brudnych bosych stóp. Próbował się podeprzeć ramieniem i wstać, ale ktoś kopnął go w rękę. Ron znowu runął na chodnik. Twarz i ramiona, które zderzyły się z betonowym chodnikiem przy upadku, poczęły straszliwie piec. — Nie próbuj się podnieść, gogusiu — dobiegł go z góry jakiś głos. — Będziesz musiał tu jeszcze trochę poleżeć, oj, poleżeć... Ron rozpoznał głos Dina. Spróbował odwrócić się na plecy i spojrzeć mu w oczy, ale znowu poczuł kopnięcie w żebra. Potem ktoś uderzył go w twarz. Cała zgraja rzuciła się teraz na niego, kopiąc go i waląc pięściami. Każde uderzenie powodowało piekielny ból. Obraz przed oczami zaczynał mu się zamazywać. Do uszu nie docierały już żadne dźwięki. Każda chwila zdawała się być całym wiekiem. Potem nie czuł już nic... Przytomność przywróciło mu słońce, którego promienie wdzierały się pod spuchnięte powieki Rona. Chłopak otworzył oczy. Przynajmniej próbował je otworzyć. Jedno wciąż było jednak zamknięte. Opuchlizna nie pozwalała uchylić powieki.
28
Napastnicy przywlekli go nieprzytomnego pod ścianę hotelu. Musiał tu tkwić od kilku dobrych godzin. Był dzień. Obok niego przemykali przechodnie. Niektórzy z nich patrzyli przez chwilę na Rona, ale zaraz potem odwracali wzrok. Inni nawet nie zadawali sobie trudu, by rzucić na niego wzrokiem; szli szybkim krokiem patrząc przed siebie. — Pomocy... — usiłował zawołać Ron. Jednakże jego usta i gardło były tak bardzo obolałe, że udało mu się wydać jedynie jakiś przeraźliwy jęk. Ron popatrzył na siebie. Jego buty zniknęły. Ubranie miał porwane i poplamione krwią. Próbował poruszyć nogą; piekielny ból w całym ciele go powstrzymał. Jedną rękę miał opuchniętą i siną; nie mógł poruszać palcami. Wiedział, że kieszenie ma puste. Zabrano mu wszystko, co posiadał: klucze, pieniądze, kartę kredytową, dowód osobisty. Powoli, z bólem, próbował wstać. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. „Muszę do hotelu... — myślał chaotycznie. — Do hotelu... nie mogę tu tkwić...” Pełzał niezdarnie w stronę drzwi hotelowych. Przy każdym poruszeniu się jego ciało przeszywał ból. Mijały go setki ludzi. Większość z nich była przyjezdnymi, tak jak on. Nikt się jednak nie zatrzymał, aby mu pomóc. Udało mu się wreszcie otworzyć drzwi i wejść do hotelu. Zaraz potem upadł na chodnik podłogowy i ponownie stracił przytomność. Kiedy się ocknął, zobaczył, że jest sam. Zbliżył się do automatu-recepcji i wyjąkał: — Pomocy... Wezwijcie... pogotowie, policję... Maszyna nie odpowiedziała nawet słowem. Ron poczuł, że w głowie wszystko mu wiruje w zawrotnym tempie. Nagle uświadomił sobie, że ma do czynienia z tępą, zaprogramowaną maszyną. Wziął głęboki, choć nierówny oddech. — Daj mi... klucz... klucz do mojego pokoju — wybełkotał przez opuchnięte usta. — Czy jest pan gościem hotelowym? — odezwała się maszyna skrzeczącym głosem. Nawet oddychanie sprawiało Ronowi ból. Chłopiec siedział na podłodze, oparty plecami o automat. Kiwnął głową i odparł: — Tak... Ronald Morgan... — Proszę stanąć na wprost kamery, abyśmy mogli porównać pańską twarz z obrazem zarejestrowanym na taśmie. Robimy to w celu zapewnienia ochrony naszym gościom. — Ale ja... Ron wiedział, że nie ma sensu spierać się z bezduszną maszyną. Udało mu się wstać. Oparł się bezwładnie o automat. Potem ustawił się naprzeciw kamery. Usłyszał klik. Zastanawiał się, czy maszyna rozpozna w nim Ronalda Morgana.
29
— Morgan, Ronald... pan Morgan. Doba hotelowa minęła o godzinie jedenastej. Zapłacił pan tylko za jedną noc. — Ale przecież... — Może pan wrócić do pokoju za opłatą pięćdziesięciu dolarów. — Oni mi zabrali... — Pięćdziesiąt dolarów, proszę. — Ale... — Pięćdziesiąt dolarów, proszę. Ron poczuł, że opuszczają go siły. Przed oczami zobaczył mrok. Bezwładnie osunął się na podłogę. Obudził go dziecięcy głos. Jakiś chłopiec śpiewał piosenkę. Ron stwierdził, że dzieciak miał najwyżej sześć lat. Słowa piosenki nie miały żadnego sensu. Ron pomyślał, że chłopiec śpiewa w jakimś obcym języku, a może to nie był żaden język; ot, zlepek dźwięków bez znaczenia. Chłopiec miał cienki, wysoki głos. Przybrał poważny wyraz twarzy, jakby jego piosenka mówiła o czymś bardzo wzniosłym. Miał duże ciemne oczy. Jego kręcone włosy były czarne. Podarte ubranie zakrywało wychudzone ciało o oliwkowej skórze. Siedział na podłodze wśród mnóstwa śmieci; papieru, puszek, szmat. Był tu nawet but bez podeszwy. Kolana miał przyciągnięte pod brodę. Ramionami obejmował drobne kostki u stóp. Śpiewał kołysząc się do przodu i w tył. Ron rozejrzał się dookoła nie poruszając głową. Zauważył, że pokój, w którym się znajdował, jest mały, niczym cela więzienna. Tynk na suficie był tak popękany, że przypominał mapę samochodową. Ze ścian poodpadały kawałki tynku. Ron spróbował podeprzeć się na łokciu. W głowie wciąż mu wirowało. Ból jakby zelżał. — Hej! Obudził się! — wrzasnął chłopczyk, po czym wstał szybko i wybiegł z pokoju. Ron zdołał podnieść tułów. Siedział teraz na brudnym, podartym materacu. Nogi miał okryte poplamionym kocem. W pokoju nie było okien, tak więc Ron nie wiedział, czy jest noc, czy też dzień. Na ścianie wisiało pęknięte lustro. Ron zastanawiał się, jak bardzo zwierciadło może zniekształcać obraz. Twarz Rona wyglądała bowiem okropnie. Miał ogromnego sińca pod prawym okiem, lewe oko zaś zakrywała duża opuchlizna. Również lewą kość policzkową miał zupełnie siną. Uniósł lewą dłoń i spostrzegł, że opuchlizna nie zniknęła. Mógł jednak teraz poruszać lekko palcami. Znaczyło to, że nie było złamania kości. Czuł, że ma ciało zlane potem. W pokoju było gorąco jak w piecu; brakowało wentylacji.
30
W drzwiach, przez które wybiegł chłopiec, stanęła czyjąś postać. Była to Sylvia. — Ty... — zaczął Ron. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że nie wie, co powinien powiedzieć. Dziewczyna podeszła do niego i uklękła koło materaca. — Tak się bałam, że nie przeżyjesz. — Co się stało? Gdzie jesteśmy? Koniuszkiem palca dotknęła sińca na policzku Rona. — Biedaku... To Dino. Czekał na ciebie ze swoimi zbirami przed hotelem. — A ja obawiałem się o ciebie. — O mnie? — sprawiała wrażenie zaskoczonej. — Myślałem, że on będzie cię chciał skrzywdzić. — O, Ron! Zarzuciła mu ręce na ramiona. To bolało. Ron nie wzbraniał się jednak. Sylvia mówiła mu cicho do ucha: — Wróciłam do hotelu, żeby zobaczyć, czy z tobą wszystko w porządku. Znalazłam cię w holu. Udało mi się wynieść cię stamtąd, zanim wtargnęły „stalowe głowy”. — „Stalowe głowy”? — No, gliny. W hełmach na głowach. — Odsunęła się od niego. — Na pewno jakiś turysta ich wezwał. Gdyby cię tam znaleźli, wrzuciliby cię do Podziemia. — Przecież jestem przyjezdny. Nie mogliby tego zrobić. — Nie masz przecież pieniędzy ani dowodu osobistego, nie masz nic, prawda? — Ale przecież... — Pomyśleliby, że jesteś z jakiegoś gangu ulicznego. Albo że dostałeś „kota” i dokonałeś samookaleczenia. — W takim razie... jak się stąd wydostanę? Jaki dziś mamy dzień? — Poniedziałek. Święto Pracy. Bramy zamykają dziś o północy. Otworzą je dopiero za rok, gdy się zaczną letnie wakacje. — Muszę się stąd wydostać! — Ron próbował wstać. Sylvia położyła mu dłoń na ramieniu. — Spokojnie, spokojnie. Wydostaniemy cię stąd. Al wkrótce tu będzie. W porządku? On coś wymyśli. Odpoczywaj teraz. Dino nieźle cię urządził. Ron zmarszczył brwi. — Ilu ich tam było? — Nie wiem — odparła. — Czterech albo pięciu. Może sześciu. Do pokoju wszedł malec. Miał oczy szeroko otwarte z podniecenia. — Przyszedł Al! Zaraz tu będzie! — wrzasnął chłopiec, po czym ponownie wybiegł na korytarz. — Al zawsze ma jakieś rozwiązanie — powiedziała Sylvia.
31
Ron chciał być na nogach, gdy Al pojawi się w pokoju. Sam nie bardzo wiedział, dlaczego tak mu na tym zależy. Z trudem podniósł się z materaca. Sylvia pomagała mu wstać. Chłopiec znowu wbiegł do pokoju. Twarz miał zarumienioną, pokrytą potem. — Już jest! Al już jest! Ron oczekiwał, że ujrzy wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę o władczym spojrzeniu wodza. Tymczasem do pokoju wszedł chłopak w wieku Rona, jeszcze bardziej wychudzony niż Dino. Przez brodę biegła mu szeroka blizna. Wokół oczu miał mnóstwo dziwnie wyglądających zmarszczek. — Aha, to ten frajer, tak? — zapytał Al cichym, spokojnym głosem. — Musi się stąd wydostać przed północą, bo w przeciwnym razie... — zaczęła Sylwia. — Wiem — przerwał jej Al. — Bierz dziecko i spływaj. — Ale... — No, już! Sylvia rzuciła na Rona spojrzenie pełne obawy. Potem, próbując zdobyć się na uśmiech, powiedziała: — Do widzenia, Ron. — Na razie — odpowiedział Ron, gdy dziewczyna szła do drzwi. Al zmierzył Rona badawczym wzrokiem. — Możesz chodzić? — spytał. — Myślę, że tak. — W porządku. Pokażę ci drogę do najbliższego przejścia granicznego. To jakieś trzydzieści kamienic stąd. — Zaraz, zaraz — powiedział Ron. — Zanim gdziekolwiek pójdę, muszę dostać moje pieniądze. Razem z dowodem osobistym i kartą kredytową. Al patrzył na Rona uważnie, bez słowa. — Zdaje się, że wiesz, jak się tu załatwia sprawy. Gdzie mogę dopaść tego Dina? Mam zawiadomić policję? — „Stalowe głowy”? — Al roześmiał się głośno. — Gdy ostatnim razem tu weszli, stracili połowę ludzi. W tej okolicy nie było ich od lat. — Ale Dino... — Zapomnij o tym! Ciesz się, że żyjesz. — Słuchaj — warknął Ron, któremu nerwy zaczęły odmawiać posłuszeństwa. — Dino ukradł mi ponad tysiąc dolarów. Al zmarszczył brwi. Jego twarz miała gniewny wyraz. — Słuchaj, frajerze. Po pierwsze, nikt tu nie ma obowiązku ci pomagać. Zwisa mi, czy żyjesz, czy gnijesz. Wszyscy mamy w nosie. No, poza tą szurniętą Sylvią.
32
— Co, ty... — Po drugie, jeśli Dino coś zabrał, to nikt mu tego nie odbierze. Jeśli chcesz, możesz z nim stanąć do walki. To twoja sprawa. Uważaj tylko, bo tym razem może się to dla ciebie skończyć nieco gorzej. Łapiesz? Ron zacisnął zęby. — A po trzecie, Dino zabrał ci tylko kartę kredytową, dowód osobisty i klucze. Gotówkę wzięła Sylvia, kiedy spałeś. — Co takiego? — W hotelu — powiedział Al. — Łżesz! — Ron poczuł, że drży ze wściekłości. — Mam te pieniądze — dodał Al spokojnym głosem. — Należą do nas. — Są moje! — Już nie. Teraz są własnością mojego gangu. Tylko dlatego chcę cię stąd wydostać, że mam twoją forsę. Łapiesz? To tak, jakbyś zapłacił za bilet. Nic za darmo. Ron szedł utykając wyludnioną ulicą Manhattanu. Było gorące późne popołudnie. Mijał rzędy starych budynków i opróżnione wystawy sklepowe, których okna patrzyły na niego smutnym wzrokiem. Żadnych zasłon, żaluzji. Żadnych przechodniów. Zdawało się, że jest jedyną istotą ludzką na Manhattanie. Ostatni żyjący na Ziemi. Wiedział jednak, że w tych ponurych gmachach istnieje życie; stada wygłodniałych szczurów buszowały w mrocznych suterenach. „Ukradła mi pieniądze — powtarzał w myślach, jakby ta straszliwa wieść do niego nie dotarła. — Sprawiała wrażenie wylęknionej, bezbronnej... Taka łagodna, piękna... A to była jedynie sztuczka. Wyrafinowana gra.” Ron poczuł ból w stopie. Szedł boso po bruku, na którym walały się niedopałki papierosów, metalowe puszki, skrawki papieru i szklane odłamki. Z pewnością skaleczył sobie stopę na szkle. Jego plecy i żebra wciąż były obolałe. Mógł już patrzeć obojgiem oczu, choć opuchlizna była jeszcze duża. Potłuczona dłoń również doskwierała. Nie mógł się powstrzymać od myślenia o Sylvii. „Oszukała mnie! Była w zmowie z tym Dinem!” Zaraz jednak przypomniał sobie to cudowne uczucie, gdy trzymał ją w ramionach; wdychał zapach jej ciała i wsłuchiwał się w dźwięczny, pieszczotliwy szept. Zauważył na ulicy jakichś ludzi śpieszących w stronę bramy. Byli to mężczyźni w średnim wieku. Spostrzegł teraz kilka par. Wszyscy dużo starsi od Rona. Sprawiali wrażenie zmęczonych. Wreszcie ujrzał w dali, przy końcu ulicy, kłębiący się tłum ludzi. W tym miejscu kończył się ciężki szkielet Kopuły Manhattanu. Brama.
33
Było tu wiele otwartych sklepów i restauracji. Panował w nich ogromny ruch. Ludzie robili ostatnie w tym roku zakupy i raczyli się jedzeniem i piciem, jakby chcieli w ten sposób uczcić pożegnanie z Manhattanem. Wszyscy mieli na twarzach wyraz zdenerwowania, zdawało się, że mają jeszcze tysiące spraw do załatwienia, że coś ich gna. „Czy na tym polega dobra zabawa?” — zastanawiał się Ron. Dwie kobiety o siwych włosach wyszły ze sklepu objuczone plastikowymi torbami z zakupami. Były tak zajęte rozmową, że nieomal zderzyły się z Ronem. Chłopiec odsunął się na bok i poszedł dalej. Kobiety przez chwilę patrzyły na niego uważnie. — O Boże! Jak on wygląda! — powiedziała jedna z nich. — Co za okropność! — To brud czy sińce? — Co za różnica? — odparła ta druga, po czym obie ruszyły w stronę bramy. Ron stał w środku kłębiącego się tłumu. Ludzie omijali go tak, jak woda omija przeszkodę. Patrzyli na jego podarte ubranie i posiniaczoną twarz, po czym wymieniali uwagi na temat jego wyglądu. Nikt nie odezwał się do Rona nawet słowem. Ponad głowami tłumu ujrzał biały hełm policjanta. Zaraz potem zauważył Sylvię. Przeciskała się przez gęsty tłum z zatroskaną twarzą, rozglądając się uważnie dookoła. Szukała kogoś. „Czyżby wypatrywała mnie?” — pomyślał, po czym ogarnęły go jednocześnie szczęście, złość i niepokój. Natychmiast ruszył w stronę Sylvii. Dziewczyna również go spostrzegła. Po chwili stali naprzeciwko siebie. — Bałam się, że nie zdążę — powiedziała Sylvia, nie mogąc złapać tchu. — Nie mam więcej pieniędzy — odparł szorstko Ron. Sylvia przez chwilę milczała. Tłum napierał. Trzeba było uważać, aby nie dać się zepchnąć. — Al ci powiedział, prawda? — Tak. Wzruszyła jedynie ramionami. — A co, może skłamał? Sylvia potrząsnęła głową. — Nie, powiedział prawdę. To ja zabrałam ci pieniądze, gdy spałeś. Ron nie wiedział, co powinien teraz zrobić, co powiedzieć. Stał więc bez słowa pośród tłoczących się ludzi. Tłum gęstniał; gwar się potęgował. Ron czuł, że głowa pęka mu z bólu. Samochody i autobusy wypełnione pasażerami pędziły wzdłuż ulicy. Było gorąco. W powietrzu unosił się kurz. — Po co tu przyszłaś? — rzucił niedbałym głosem.
34
— Żeby cię ostrzec. — Ostrzec mnie? — Oni cię nie przepuszczą przez bramę bez dowodu osobistego. „Stalowe głowy” wrzucą cię do Podziemia. — Co to jest Podziemie? Sylvia rzuciła spojrzenie nad głowami ludzi w stronę policjanta w białym hełmie. — To coś w rodzaju wielkiego więzienia. Podziemie jest stare i stęchłe. Nikt stamtąd nie wychodzi. Nikt. — Nie mogą tego zrobić — rzekł Ron. — Zapewniam cię, że mogą — odparła Sylvia. W oczach miała lęk. — Myślałam, że Al oddał ci dowód osobisty. Teraz wiem, że Dino ma go u siebie. Powiedział, że chce go sprzedać za paliwo. Bez dowodu nie przejdziesz przez bramę. Pomyślą, że jesteś jednym z nas. Sylvia mówiła poważnym głosem. — Naprawdę mieszkacie tu przez cały rok? — zapytał Ron. — Tak. Nie możemy się stąd wydostać. — Ale... dlaczego Al mnie nie ostrzegł? Dlaczego wysłał mnie prosto w ręce policji? Mówiłaś mi... — Dla Ala to nie miało znaczenia. Chciał się ciebie pozbyć. — A dla ciebie ma to znaczenie? Sylvia zmarszczyła brwi. — Ja... nie chcę, by ktokolwiek dostał się do Podziemia. Tam się pozostaje na zawsze. Przez chwilę Ron milczał. — W takim razie muszę odebrać mój dowód osobisty od Dina. — Ja mu go odbiorę — powiedziała Sylvia. — W jaki sposób? — Poradzę sobie, nie martw się. Ścisnął ją mocno za ramię. — Tak samo, jak poradziłaś sobie z moimi pieniędzmi? Sylvia wyrwała się z uścisku Rona i odrzekła: — Może. Ron potrząsnął głową. — Nie. Ja sam mu go odbiorę. Jeśli będzie trzeba, pogruchoczę kości temu draniowi. Dalej! Ruszyli przez tłum w stronę, z której oboje przyszli. — W takim stanie nie możesz stanąć do walki z Dinem — rzekła Sylvia. — Jedną ręką rozwalę mu łeb.
35
— Nie...nie możesz... Ron nie słuchał jej. Szedł naprzód. Sylvia kroczyła obok niego bez słowa. Szli w górę ulicy i oddalali się od bramy i rozgorączkowanego tłumu. Minęli hotel. Jakaś roześmiana para zabawiała się rzucaniem z okna mebli. Przechodnie klęli i złorzeczyli rozbawionej parze. Jakaś kobieta upadła nieprzytomna. Inni przechodnie grozili pięściami wesołkom z hotelowego okna. Po chwili pojawił się samochód policyjny. Czterech mężczyzn w stalowych hełmach wysiadło z wozu i pospieszyło w stronę wejścia do hotelu. — Oni chyba oszaleli — zauważył Ron. — To ich ostatni wieczór. Nie tylko ich ogarnia teraz szał. Zapowiada się burzliwa noc. Ron pokiwał głową. „A gdy wrócą do domów, znów będą obowiązkowymi urzędnikami i kochającymi ojcami rodzin. Aż przyjdzie kolejne lato...” — pomyślał i zaczął się zastanawiać, jak jego ojciec spędzał czas, gdy Ron zasiadał przed ekranem telewizora w nowojorskim hotelu. Z jednego okna w hotelu wydobywał się dym. Jakaś kobieta wrzeszczała wniebogłosy. Ron usłyszał ryk rozgniewanego mężczyzny. — Zaczęło się — powiedziała Sylvia. Szli dalej. Ron zapomniał o zmęczeniu, ponieważ coraz bardziej dokuczał mu głód. Po raz pierwszy w życiu doświadczał tego uczucia. To było bolesne. Wozy policyjne krążyły po ulicach, które stawały się coraz bardziej wyludnione. Wkrótce Ron i Sylvia znaleźli się w tej części miasta, która sprawiała wrażenie zupełnie opuszczonej przez ludzi. Szli w milczeniu. W pewnej chwili Sylvia zapytała: — Pewnie myślisz, że jestem złodziejką? — A co, chcesz żebym cię podziwiał... po tym, jak ukradłaś mi pieniądze? — Ja... — Sylvia była zmieszana. — Ron, nie wiem, co mam ci powiedzieć. Nie chcę, żebyś źle o mnie myślał. Ron nie odpowiedział. Przyspieszył. Sylvii trudno było dotrzymać mu kroku. — No, dobrze — mówiła dziewczyna — rąbnęłam ci forsę. Ale... to nie ma nic wspólnego z tym, że mi się podobasz czy nie. Rozumiesz? Forsa to forsa, a my to my. — To były moje pieniądze. Ja ci zaufałem. — Tak, ale ja, Al i inni potrzebujemy ich bardziej niż ty. — Czy to był dla ciebie wystarczający powód, aby mi je ukraść? — Zabrałam je dla Daveya. To jeszcze dziecko. Musi mieć co jeść przez zimę. — Nie lepiej wziąć się za pracę? Popatrzyła na Rona jak na szaleńca.
36
— Pracę? A jak ją mogę dostać? Wszystkie posady zajmują ludzie spoza miasta. Przyjeżdżają tu na dwa miesiące w lecie, a za zarobioną forsę żyją sobie wygodnie przez resztę roku. — Ty też mogłabyś ubiegać się o pracę? — Nie dawał się przekonać Ron. — Są przecież biura zatrudnienia, gdzie mogliby ci coś zaproponować. Sylvia zatrzymała się nagle. — Ron, czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Nie mamy dowodów osobistych. Nie istniejemy! Dla „stalowych głów”, komputerów i całego świata poza Kopułą Manhattanu nie istniejemy! Jeśli ktoś z nas wpadłby im w łapy, natychmiast znalazłby się w Podziemiu. Ron poczuł, że jego czoło marszczy się mimowolnie, jakby ten skurcz miał ułatwić mu zrozumienie tego, co mówiła Sylvia. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że żyjecie tu przez okrągły rok, a rząd... zupełnie nie troszczy się o wasz los? — Właśnie. Al, Dino i reszta naszego gangu, tak samo jak wielu innych ludzi, również dorosłych... Wszyscy mieszkamy tu przez cały rok. — Ale to wbrew prawu! Manhattan jest zamknięty przez większą część roku. Przecież przed laty ewakuowano Nowy Jork... — Mówisz o prawie! — roześmiała się Sylvia. — Od teraz aż do lipca w przyszłym roku nie będzie tu panowało żadne prawo. W naszym rewirze szefem jest Al. Każdy gang ma szefa i swój rewir. Ron zaczął rozumieć. — A za mieszkanie służy wam ta... szczurza nora, którą miałem okazję zwiedzić? Sylvia potwierdziła skinieniem głowy. — Tak. To nasz dom. Teraz wiesz, po co nam były potrzebne twoje pieniądze. Dzięki nim przetrwamy zimę. Starczy nam na jedzenie i wszystko, co potrzebne do przeżycia. — Ale, przecież ty nie musisz żyć w ten sposób! — odparł przerażony Ron. — Wszyscy żyjemy w ten sposób — odparła chłodno Sylvia. — Dobrze, ale teraz już nie musisz — rzekł Ron bez zastanowienia. — Nie pozwolę ci — dodał, po czym przyspieszył kroku. — Nie mogę odejść, Ron. Nie mogę! — A czemuż to? W oczach Sylvii można było wyczytać lęk. — Nie mam dowodu osobistego. Nie wpuszczą mnie przez bramę. Wtrącą mnie do Podziemia. — Nie zrobią tego — odparł stanowczo Ron. — Dino zwróci mi dowód, a ja zawiadomię policję, że przybyłaś tu ze mną, a dokumenty ci skradziono. Przeprowadzę cię przez bramę.
37
— Nie mogę — Dlaczego? — Chodzi o Daveya. — O tego dzieciaka? Sylvia skinęła głową i dodała: — Ma tylko mnie. Nie zostawię go na pastwę losu. Ron spojrzał na przegub ręki i natychmiast przypomniał sobie, że Dino połakomił się również na zegarek. — No, pospiesz się. Czas nagli. Zabierzemy chłopca ze sobą. — Co takiego? — Pójdzie z nami. No już! Szła przez chwilę bez słowa, po czym zapytała: — Naprawdę chcesz to zrobić? — Tak. — Davey poszedłby z nami? — Nie pozwolę, żebyście tutaj zgnili. — Urodziliśmy się tutaj. Dotąd dawaliśmy sobie jakoś radę. Ron potrząsnął głową. W spojrzeniu Sylvii było coś zabawnego. Budynek, w którym znajdowało się mieszkanie Sylvii, okazał się bardziej brudny i zaniedbany, niż Ronowi wcześniej się zdawało. Przed laty mieściła się tu fabryka. Budynek miał dwanaście pięter i wystawał ponad rząd podobnych gmachów, o dwa piętra niższych, stojących przy tej samej ulicy. Po przeciwnej stronie wąskiej ulicy znajdował się garaż, ziejący pustką niczym olbrzymia gardziel. Okna na parterze były zabite drewnianymi deskami, pokrytymi graffiti, których treści Ron nie mógł zrozumieć. Na niskim stopniu przed wejściem siedziała grupa ponurych chłopaków. Jeden z nich powiedział coś do Sylvii w obcym języku. Ron uczył się hiszpańskiego w szkole, niewiele jednak zrozumiał z wypowiedzi chłopaka. Sylvia odparła coś w tym samym języku. Chłopcy roześmiali się głośno. — Co on powiedział? — spytał Ron, gdy wraz z Sylvia przestępowali próg drzwi wejściowych. — Nic ważnego. Pokój Sylvii znajdował się na czwartym piętrze. Szli drewnianymi, skrzypiącymi schodami. Było gorąco i duszno. Zanim dotarli na czwarte piętro, Ron był zlany potem. Jedynym meblem w pokoju Sylvii była stara drewniana skrzynia stojąca w rogu, obok materaca zasłoniętego do połowy brudną narzutą. Ściany były porysowane, w niektórych miejscach poodpadał tynk. Ilustracje z czasopism wywieszone na ścianach miały z pewnością za zadanie zakryć największe dziury. Ron stał przy drzwiach, podczas gdy Sylvia przeszła do pokoju obok.
38
— Daveya nie ma — rzekła. — Zaczekaj chwilę, poszukam go. Chcesz coś do picia? Skinął głową. W gardle czuł suchość. Miał ochotę spytać, czy może dostać coś do zjedzenia. Nie zrobił jednak tego. Sylvia zaprowadziła go do maleńkiego pomieszczenia, w którym znajdowała się „kuchnia”. Nie było tu okien. Przy zamocowanym do ściany blacie stało rozklekotane krzesło. Sylvia otworzyła małą lodówkę znajdującą się na blacie i wyjęła plastikową butelkę z sokiem. — Napij się. Ja spróbuję znaleźć Daveya. — Podała sok Ronowi. Butelka była ciepła. Lodówka na pewno nie działała. Ron rozejrzał się za jakąś szklanką. Nie znalazł żadnej. Zauważył jedynie zabitego insekta, który leżał na blacie; z zesztywniałymi nogami sterczącymi ku górze. — Zaraz wrócę. On jest pewnie na dole. Bawi się z innymi dzieciakami. Gdy Sylvia wyszła, Ron usiadł na krześle, które zaskrzypiało. Plastikowa butelka lepiła mu się do palców. Otworzył lodówkę. Nie było tam nic. Było potwornie gorąco. Ron czuł, jak strugi potu spływają mu po całym ciele. Pociągnął duży łyk soku. Dziwnie smakował. Ale był dobry. Wypił jeszcze jeden łyk, po czym wyszedł z kuchni trzymając butelkę w ręku. Znalazł się w pokoju. Rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś okna, które mógłby otworzyć. Poczuł zawrót głowy. „To od gorąca” — pomyślał. Nagle plakaty na ścianie zaczęły wirować, tańczyć, błyskać tysiącem iskier. Ron potrząsnął silnie głową. Odkąd Dino sprawił mu lanie, nie czuł się jeszcze tak dobrze. Żadnego bólu. Jak dobrze! Zdawało się, że leci w przestworzach, szczęśliwy. Plakat wirował szybciej i szybciej, szybciej... ¬
¬
¬
Gdy Ron otworzył oczy, poczuł, że leży na materacu, twarzą do ziemi. Zauważył, że koło nosa pełznie jakiś obrzydliwy insekt. Wstał. Naprzeciw niego siedziała Sylvia. — Nic ci nie jest? — zapytała. Z jej twarzy można było odczytać, że czuje się winna. Próbował zebrać skołatane myśli. — Dolałaś czegoś do soku... oszołomiłaś mnie! — Musiałam, Ron. Naprawdę... Próbowałbyś mnie zawlec do bramy... Przez ciebie oboje wylądowalibyśmy w Podziemiu. — Ja cię chciałem zabrać do siebie, do domu. — Nie przepuściliby nas przez bramę. To byłoby szaleństwo.
39
Po raz pierwszy od początku pobytu w tym „mieszkaniu” Ron zauważył, że przez brudne okno przebijają promienie dziennego światła. — Która godzina?! — wrzasnął. — Jest ranek. Mamy dziś wtorek. Wszystkie przejścia są już zamknięte. — Nie, to niemożliwe! Muszę się stąd wydostać! — Ścisnął dziewczynę za ramię. — Umyślnie mi to zrobiłaś! Najpierw mnie okradłaś, a teraz uwięziłaś mnie w tej norze! Nie sprawiała wrażenia wystraszonej. Nie okazała nawet bólu, jaki jej sprawiał uścisk Rona. — Ron, uwierz mi, bardzo cię lubię. „Stalowe głowy” przy bramie nigdy by ci nie uwierzyły. Musisz najpierw odzyskać swój dowód osobisty, zanim Dino go sprzeda. Ron popatrzył na nią przenikliwie. — Muszę nadal szukać Daveya — rzekła Sylvia i wyszedłszy, zostawiła Rona samego w ponurym pokoju. Ron podszedł wolno do okna. Przez brudne szyby widać było jedynie zniszczoną elewację przyległego budynku. W jego głowie kłębiły się chaotyczne myśli. „Nie mogę utkwić tu na cały rok! Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji! Ojciec zawiadomi policję. Będą mnie szukać. Egzamin Narodowy... Muszę dokonać wyboru drogi, rozpocząć nowy etap nauki...” Nagle przyszła mu do głowy myśl, jak zareagowaliby jego rodzice, gdyby przyprowadził do domu Sylvię. Trudno mu było wyobrazić to sobie. Tylko jednego był pewny: nie pozwoliliby jej zostać. Oddaliby ją w ręce policji. Może to lepiej, że została tutaj. W tej chwili weszła Sylvia, prowadząc Daveya za rękę. W drugiej ręce taszczyła torbę z żywnością. Wszyscy troje usiedli na podłodze. Dziewczyna wyciągnęła z torebki bułki, ser oraz plastikowe pojemniki z płynem przypominającym kawę. — Gdzie to dostałaś? — zapytał Ron. Sylvia ugryzła kawałek bułki i odparła: — Na pierwszym piętrze. Al urządził tam skład wszystkiego, co zostawili po sobie turyści. „Ukradła” — pomyślał Ron. Mimo to jadł z apetytem, jak nigdy dotąd. — Musimy skłonić Ala, żeby cię przyjął do gangu — powiedziała Sylvia. — Jak się nie uda, znajdziesz się w tarapatach. — Do gangu? — Al jest szefem. Jest teraz gdzieś na rewirze. Wróci w nocy. — A co ja mam robić przez cały dzień? — Zostań tutaj. Dino jest w pobliżu. Jeśli cię spotka, znowu się zacznie. — Dino mocno bije — powiedział Davey cicho. — Bije mnie, gdy jestem niedobry.
40
Ron spojrzał na chłopca, po czym popatrzył na Sylvię pytającym wzrokiem. — On bije Daveya? Sylvia odpowiedziała skinieniem głowy. Na jej twarzy malowało się zatroskanie. — Dlatego będzie lepiej, jeśli obaj spędzicie ten dzień tutaj. — A co z tobą? — Będę w pobliżu. Najpierw przyniosę trochę żywności. Szkoda, że ta cholerna lodówka nie działa. Można by ją zapełnić i nie biegać po jedzenie dwa razy dziennie. — Może uda mi się ją naprawić — powiedział Ron. — Są tu jakieś narzędzia? — Ja wiem! — wrzasnął Davey. — W suterenie jest dużo narzędzi. Widziałem je, jak bawiłem się z Eddiem. — Pójdziemy zobaczyć — powiedział Ron i natychmiast chciał ruszyć na dół. — Zaczekaj. — Sylvia zatrzymała go, położywszy mu dłoń na ramieniu. — Davey, zejdź na dół i przynieś tyle narzędzi, ile zdołasz udźwignąć. Tylko nie mów nikomu, że Ron tu jest. Zrozumiałeś? Chłopiec kiwnął głową. Popatrzył przez chwilę na Sylvię, po czym przesunął wzrok na Rona. — W porządku. Będę cicho — odparł poważnie Davey. Sprawiał wrażenie bardzo podnieconego. Tak więc Ron spędził popołudnie rozbierając lodówkę na części. Pozwoliło mu to nie myśleć przez jakiś czas o domu; o rodzicach i Egzaminatorze. Davey przykucnął obok. W milczeniu przyglądał się pracy Rona. Widać było, że jest bardzo przejęty. Sylvia wyszła po południu. Ron wiedział już wtedy, na czym polegała awaria lodówki. Wszystkiemu był winien brud. Davey znalazł jakieś szmaty, którymi Ron wyczyścił mechanizm lodówki; część po części. Davey starał się pomagać, chociaż Ron musiał wszystko po nim poprawiać. Gdy lodówka zaczęła działać, Davey klasnął w dłonie i zawołał radośnie: — Udało nam się! Ron uśmiechnął się i pogładził chłopca po włosach. Po południu gorąc się potęgował. Trudno było wytrzymać. Gdy Ron wszedł do przyległego pokoju, zauważył klimatyzator zamontowany pod oknem. — Davey, przynieś narzędzia — zawołał. Gdy uporali się z robotą, zapadł zmierzch. Awaria klimatyzatora również spowodowana była brudem. Poza tym uszkodzona tam była cewka silnika i kilka łączy. Ron poszedł z chłopcem piętro wyżej, i z klimatyzatora znajdującego się w pustym pokoju wymontował brakujące części. — Nie mów tylko Sylvii, że wyszliśmy z mieszkania — powiedział Ron chłopcu. — Bardzo by się gniewała.
41
— W porządku, Ron. To będzie nasza tajemnica — odparł, po czym uśmiechnął się szeroko, ukazując dwa rzędy obrzydliwych, zepsutych zębów. Na ten widok Ron omal nie dostał ataku mdłości. Gdy Sylvia wróciła do mieszkania, powitał ją miły chłód. Ron tymczasem poczuł straszliwy głód. — Jak tu przyjemnie — powiedziała zachwycona Sylvia. — Jak to zrobiłeś? — Ron i ja... naprawiliśmy lodówkę i klimatyzator — odparł z zapałem Davey. — Ojej! — zawołała dziewczyna, podając chłopcu plastikową torbę z żywnością. — To wspaniale. — Podeszła do Rona i pocałowała go w policzek. — Zjedzmy coś teraz. Al przyjdzie później. Kolacja składała się jedynie z kilku kawałków zimnego mięsa i butelki piwa. Davey również się napił. Nie było nic innego, czym można by było ugasić pragnienie. — Teraz, gdy lodówka działa, zawsze będę miała mleko dla Daveya. Ron, czy umiałbyś naprawić kuchenkę elektryczną? Piętro wyżej widziałam taką. Jest zepsuta. Gdyby się udało ją zreperować... Ach, byłoby cudownie! Spróbujesz? — Spróbuję — odparł Ron z uśmiechem. Davey położył się na podłodze. Zmorzył go sen. Sylvia podniosła chłopca i położyła go delikatnie na materacu. Potem nakryła go kocem. Materac i koc były tak brudne, że Ronem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. — To bystre dziecko — powiedział cicho Ron. Sylvia skinęła głową. Nagłe ktoś zapukał do drzwi, po czym wszedł nie czekając na odpowiedź. Był to Al. Miał wyraz gniewu na twarzy. — A więc wróciłeś? — rzucił na powitanie. Zanim Ron zdążył odpowiedzieć, Sylvia powiedziała: — To ja go przyprowadziłam spod bramy. Chciałeś, żeby go gliny dopadły. Przez chwilę Al stał bez słowa u drzwi. Potem spojrzał na pogrążonego we śnie chłopca i cicho zamknął drzwi. — No, dobrze. Porozmawiajmy. Po chwili cała trójka siedziała na podłodze w kuckach niczym Indianie. Teraz dopiero Ron spostrzegł zmęczenie malujące się na twarzy Ala. — Słuchajcie — zaczął Al. — Nie stać nas na to, aby żywić jeszcze jedną gębę przez całą zimę. Dlatego chciałem się ciebie pozbyć. I tak nam trudno będzie wyżyć. Łapiesz? Ron zdawał sobie sprawę, że Al stara się być szczery, może nawet uczciwy. — Co więc mam robić? — zapytał Ron. Al wzruszył ramionami. — Wiem tylko tyle, że nie stać nas, aby cię utrzymać.
42
— Al, on może się przydać — wtrąciła się Sylvia. — Potrafi naprawiać różne urządzenia. Nareperował klimatyzator i lodówkę. Poradzi sobie ze wszystkim. Prawda, Ron? — No, może nie wszystko... — Założę się, że poradzi sobie z tą maszyną na dole, która ciągle wysiada — ciągnęła Sylvia. — Z generatorem — powiedział Al. — Macie na dole generator? — zapytał Ron. — Dzięki temu jest tu prąd. — Ciągle coś tam się pieprzy — przyznał Al. — Musimy opłacać faceta z innego gangu, żeby robił naprawy. To dużo kosztuje. — Zamilkł na chwilę, po czym zapytał: — Umiałbyś go naprawić? — Muszę najpierw go zobaczyć — odparł Ron. — Kiedyś naprawiałem generatory. — A pistolety maszynowe? — spytał nagle Al. — Poradziłbyś sobie? Ron wzruszył ramionami. — Nie wiem. Nigdy nie próbowałem. Ale jeśli ich budowa nie jest zbyt złożona... Al popatrzył na niego podejrzliwie. — W porządku. Zobaczymy. Chodźmy teraz na dół. Obejrzysz generator. Zanim wstali, Sylvia zapytała: — Al, co będzie, jeśli Ron nie poradzi sobie z generatorem? — Będzie musiał się wynieść. Albo jest fachowcem, albo nie jest. Jeśli się okaże przydatny, zostanie, jeśli nie, wyrzucimy go na bruk. — Zostawisz go na pastwę losu? — Właśnie. — Przecież on zginie. Zabiją go. Nikomu nie uda się przetrwać na ulicy bez pomocy innych. — Wiem — odparł Al bez odrobiny wyrafinowania w głosie; znał prawdę i zawsze umiał ją wyrazić słowami. Generator był stary. Napędzał go silnik wysokoprężny, który wył, charczał, to znowu piszczał przeraźliwie. Ron obejrzał generator, po czym zapytał: — Do licha, skąd zdobyliście tu paliwo do diesla? — Ma się sposoby — odparł Al. Ron pochylił się. Ropa trysnęła mu prosto w oczy. Zaklął siarczyście. — Jak często się psuje? — zapytał. Al machnął ręką. — Co parę tygodni. Czasami rzadziej, czasami częściej. Ron zauważył, że poszczególne części generatora były przymocowane w sposób bardzo prowizoryczny. Cud, że urządzenie nie rozleciało się jeszcze.
43
Ron podszedł do Sylvii i Ala, którzy przez cały czas stali o kilka kroków za nim. — Macie zapasowe części? — Powiedz, czego potrzebujesz, a zdobędziemy to — odpowiedział Al. — W takim razie, w porządku. — Poradzisz sobie? — krzyknął Al. — Jasne. Taki sam naprawiliśmy na zajęciach technicznych w szkole. U mnie w domu jest nowszy model... — Dobrze, dobrze. Możesz u nas zostać, dokąd generator nie nawali. Jeśli go naprawisz, będzie klawo. Jeśli nie... — Skierował kciuk dłoni ku ziemi w jednoznacznym geście. — Powinniśmy go już teraz unieruchomić. Wymienimy części i nie będzie się już psuł. — Unieruchomić go? — Tak. Al potrząsnął głową. — Nie podoba mi się ten pomysł. Generator sam się unieruchamia wystarczająco często. — Ale... Al odwrócił się i ruszył na górę. Ron i Sylvia podążyli za nim. Do ich uszu wciąż dochodził stukot silnika. Ron miał dłonie ubrudzone olejem. — Poszukaj sobie jakiegoś pokoju — powiedział Al, gdy dotarli na parter. — Nie chcę, abyś mieszkał z moją dziewczyną w tym samym mieszkaniu. Ronowi zaparło oddech. „Z twoją dziewczyną?” — chciał zapytać, aby sprawdzić, czy się nie przesłyszał. Spojrzał na Sylvię. Dziewczyna odwróciła wzrok. — Jutro rano chcę cię widzieć u siebie — dodał Al. — Poszukamy części, których potrzebujesz, żeby naprawić generator. Ron skinął machinalnie głową. Odwrócił się i ruszył w stronę schodów. „Sylvia jest jego dziewczyną! Dlaczego więc to zrobiła?” Tysiące myśli zaczęło kołatać w rozgorączkowanej głowie Rona. Tej nocy nie zasnął nawet na chwilę. Obudziło go światło poranka wolno przedzierające się przez pobrudzone szyby w oknie. Ron znalazł sobie pokój, który znajdował się o piętro ponad mieszkaniem Sylvii. Było tam potwornie gorąco. Ron jednakże nie przejął się tym zbytnio; wiedział, że poradzi sobie z klimatyzatorem. Leżał teraz nieruchomo na materacu, z rękami podłożonymi pod głowę. Rozmyślał o Sylvii.
44
Nagle drzwi do mieszkania otworzyły się ze zgrzytem. — Ron? — zabrzmiał dziecięcy głos Daveya. — Wejdź dalej, Davey — powiedział Ron siadając na materacu. Chłopiec podszedł do Rona i uklęknął naprzeciw niego. — Cześć, Ron! Al powiedział, że wyruszamy dzisiaj na akcję! Masz jechać razem z nami. — Na akcję? Davey skinął głową. Był tak podniecony, że cały drżał. — Odprawa gangu odbędzie się na dachu. Masz tam zaraz iść. Tak rozkazał Al. Po chwili Ron biegł za Daveyem na górę po skrzypiących schodach prowadzących na dach. Ponad dwudziestu chłopaków stało dookoła Ala. Budynek, na którego szczycie miało się odbyć spotkanie, był najwyższy w szeregu wieżowców stojących wzdłuż ulicy. Widać stąd było prześwitującą przez mgłę monstrualną Kopułę Manhattanu. W tym miejscu dawało się jednak odczuć coś nienaturalnego, coś dziwnego. Ron uświadomił sobie, że pod Kopułą nie ma wiatru, zupełnie inaczej niż w jego rodzinnej osadzie, gdzie na dachach budynków można było odczuć powietrze smagające twarz. — O, już przyszedł — powiedział Al, ujrzawszy Rona stojącego niepewnie przy drzwiach prowadzących na dach. Wszyscy zebrani obrzucili Rona badawczym spojrzeniem. — Podejdź tu! — rzekł Al przywołując Rona ręką. To jest Ron. — Al mówił teraz do swoich ludzi. — Jest spoza bramy. Potrafi naprawić różne urządzenia. Wejdziemy na rewir gangu Chelsea. Zdobędziemy tam części zamienne do generatora. — Przecież generator działa — Ron rozpoznał głos Dina i uczynił krok w jego stronę. Zauważył, że Dino ma na nogach jego buty. „Dokumentów też się pewnie jeszcze nie pozbył” — pomyślał. — Słuchaj no! — zawołał Al chwytając Rona za ramię. — W tym gangu nie ma miejsca na osobiste porachunki. Żadnych bójek między członkami gangu! Masz ochotę się bić, zaczekaj, aż wejdziemy na rewir Chelsea. Oni na pewno nie powitają nas z uśmiechem i nie powiedzą: „Bierzcie, co wam potrzebne”. Ron stał więc nieruchomo i rzucał na Dina groźne spojrzenia. Dino zaciskał usta w grymasie wyrażającym zaciekłość. Al zaczął objaśniać plan najazdu na rewir gangu Chelsea, wskazując palcem dachy odległych wieżowców. — Atak nazajutrz po zamknięciu przejścia będzie dla nich zaskoczeniem — powiedział jakiś chłopak. — Właśnie — odpowiedział Al. — Główne uderzenie pójdzie środkiem ich rewiru. Poprowadzi je Dino. Będą myśleć, że chcemy zdobyć ich kwaterę główną. — Świnie wystraszą się, że ktoś chce się wedrzeć do ich chlewa.
45
Zebrani wybuchnęli śmiechem. — Cisza! — wrzasnął Al. — W tym samym czasie ja, Ron i jeszcze kilku chłopaków wedrzemy się do magazynów. — Al wskazał ręką rząd obskórnych budynków. — Zabierzemy części potrzebne Ronowi. Musimy zdążyć, zanim te psy wywąchają, o co nam chodzi. Gdy Al mówił, Ron zaczął sobie uświadamiać, co miało się wydarzyć. Najazd. Prawdziwa walka. Kiedyś Indianie napadali tak na miasta na Dzikim Zachodzie, tak rycerze zdobywali zamki. Gang stanowił małą armię, która miała się zmierzyć z inną armią. Niejeden miał zginąć. Teraz dopiero spostrzegł pistolety wsunięte za pasy chłopców zebranych na dachu. Wielu miało także noże, łańcuchy i inne dziwne przedmioty, których Ron nigdy dotychczas nie widział. Kątem oka dostrzegł także Daveya i trzech innych, równie małych chłopców, którzy przykucnęli przy drzwiach i wsłuchiwali się z przejęciem w każde słowo Ala. „Nie mogą się doczekać, kiedy dorosną... — pomyślał Ron. — Kiedy będą wystarczająco dorośli, aby zginąć.” — No, dobra. Idziemy — rozkazał Al. Wszyscy ruszyli ku drzwiom prowadzącym na schody. Ron stał w miejscu i przyglądał się przechodzącym obok niego chłopakom. — Coś nie tak, gogusiu? — Ron usłyszał głos Dina. — Strach cię obleciał, co? Nagle Al stanął między nimi. — Dosyć już, Dino. Ruszaj! Masz prowadzić chłopaków do walki, a nie stać i pieprzyć. — Odpier... się — mruknął Dino, odwrócił się i odszedł posłusznie. Al pokręcił głową. — Zaczyna się panoszyć. Będzie go trzeba trochę utemperować. Ron milczał. — No, dobrze, synu — rzekł Al. — Idź za mną. Ron zawahał się, ale zaraz ruszył w stronę drzwi. „Nie ma sensu się upierać — pomyślał. — Jak się nie zgodzę, to wyrzucą mnie na bruk. Jeśli chcę żyć, muszę robić, co mi każą.” Jednakże myśl, że ludzie będą ginąć z jego powodu, ciążyła mu jak głaz. Al poprowadził swój oddział w dół ulicy, potem skręcił za róg. Czekała tam na nich stara wojskowa ciężarówka. Wskoczył zręcznie pod plandekę, po czym wyciągnął rękę i pomógł wejść Ronowi. Pod plandeką było ośmiu chłopaków. Panował tam mrok i chłód. Po chwili ciężarówka ruszyła z miejsca. Ron siedział obok Ala i patrzył na wymarłe ulice, które mijali. Żadnych przechodniów, żadnych samochodów. Miasto było zupełnie Opuszczone.
46
Pozostały jedynie gangi. Po pewnym czasie ciężarówka się zatrzymała. Kierowca nie zgasił jednak silnika. Ron czuł szybkie wibracje ciężarówki. W powietrzu unosił się dziwny zapach przypominający wyziewy chemikaliów z pracowni chemicznej w szkole Rona. — Cóż te skunksy wyprawiają? — powiedział Al, który również poczuł ostry zapach. — To jest na pewno ich woda kolońska — zauważył jakiś chłopak. Rozbrzmiał gromki śmiech. — Spokój! — rzucił ostro Al. — Czekajcie na sygnał. Zamilkli. Przez kilka minut żaden dźwięk nie zakłócił warkotu silnika. Ron natychmiast rozpoznał uszkodzony zawór. Nagle rozbrzmiał wybuch. Ron odruchowo zakrył rękami głowę. — Zaczęło się! — zawołał Al. — Idziemy! Kierowca usłyszał komendę. Wrzucił bieg. Ciężarówka ruszyła z przeraźliwym warkotem silnika. Al wstał. Chwycił się mocno stalowego wsparcia plandeki. Wiatr targał mu włosy. Po chwili Al usiadł i wrzasnął: — Uważać teraz! Wszyscy podciągnęli kolana do klatki piersiowej i objęli mocno nogi i spletli dłonie na wysokości kostek u stóp. Ron uczynił tak samo. Ciężarówka uderzyła w coś z impetem. Rozległ się ogłuszający huk. Wjechali do wnętrza wielkiego budynku. Silnik rzęził przeraźliwie. Nagle ciężarówka się zatrzymała. Chłopcy powpadali na siebie i potłukli się boleśnie. Zanim silnik zamilkł, Al zdołał zeskoczyć z ciężarówki na ziemię. — Szybciej, szybciej! — krzyczał. Po chwili stało obok niego ośmiu uzbrojonych chłopaków, którzy zaraz potem ruszyli ku bramie rozbitej przez ciężarówkę. Al i Ron pozostali na miejscu. — Teraz spróbujemy znaleźć to, co nam jest potrzebne. Szybko! Nie mamy na to całego dnia. — Co? Chcesz, żebym to zrobił w pięć minut? Jestem w tym magazynie po raz pierwszy. Nie sądzisz chyba, że... — Przestań paplać! Rób, co do ciebie należy, bo... — przerwał mu Al. Ron wzruszył ramionami i skierował się ku ścianie, pod którą zauważył mnóstwo żelastwa. Al i kierowca ruszyli za nim. W drewnianych skrzyniach, wyraźnie oznaczonych napisami, znajdowało się dużo części zamiennych małej wielkości, owiniętych w przezroczyste plastikowe torebki. Ron miał trudności z rozpoznaniem ich. Prawie godzinę zajęło mu plądrowanie w skrzyniach i wśród żelastwa. Co chwila wyciągał jakąś część, która wydawała mu się potrzebna. Kierowca i Al natychmiast pa-
47
kowali części na ciężarówkę. Od czasu do czasu Al ostentacyjnie wyciągał pistolet zza pasa. „Czyżby chciał mi zapewnić bezpieczeństwo? A może boi się, że ucieknę?” — zastanawiał się Ron. — Czas się zbierać! — powiedział Al. — W porządku. Myślę, że mamy już wszystko, co nam potrzebne — odparł Ron. Nagle rozległ się huk wystrzału, który echem odbijał się od ścian magazynu. — Znaleźli nas! — rozległ się czyjś krzyk. — Idziemy! — rzucił Al, po czym wraz z Ronem popędził w stronę ciężarówki. Ron biegnąc dostrzegł napis na wielkiej ścianie skrzyni: CHARLESTON TURBOGENERATOR MARK VIII Ron zatrzymał się nagle. — Do licha! Czy możemy to załadować na ciężarówkę? — Wielkie to, cholera... — odparł Al. — I ciężkie. Potrzeba sześciu chłopaków, żeby to udźwignąć. Ale to by się opłaciło. Al rzucił okiem w stronę bramy, przy której zaczaili się jego ludzie czekający na nieprzyjacielski atak. — Dimmy, Lou, Patsy, Ed, chodźcie tu szybko! Al kazał kierowcy podjechać do miejsca, gdzie stał generator. Ron i Al wraz z innymi zaczęli się mocować z ciężarem. Rozległy się kolejne strzały. Słychać było krzyki i przekleństwa. Ktoś jęczał z bólu. W końcu udało się im załadować skrzynię na ciężarówkę. Ronowi wydawało się, że stracił czucie w rękach. Wszyscy szybko wskoczyli na ciężarówkę. Kierowca ruszył w stronę bramy, a znajdujący się przy niej ludzie również weszli na ciężarówkę. Jeden z nich był ranny. Trzeba go było wnieść. Pierś i twarz miał zbroczone krwią. Jęczał z bólu. Ron patrzył, jak kładą go obok generatora na deskach podłogi ciężarówki. Wóz ruszył naprzeciw światłu dnia i lawinie kul nieprzyjaciela. Jedynie Al ostrzeliwał się z pistoletu maszynowego. Inni przylegli do podłogi. Przeraźliwy stukot automatu odbijał się straszliwym echem w uszach Rona i wdzierał się do jego mózgu wywołując ból. Gdy ogień broni maszynowej ucichł, Ron otworzył oczy. Czuł ostry swąd wyziewów z automatu. Słyszał, jak powietrze ze świstem wdziera się pod plandekę przez setki dziur po pociskach. Nagle zauważył, że leży obok rannego chłopaka. Poczuł, że dłonie i kolana ma ubabrane w dziwnej mazi. Uświadomił sobie, że leży w kałuży krwi. — Co z nim? — spytał Al. — Nie żyje — odpowiedział ktoś. Ron wychylił głowę spod plandeki. Zaczął wymiotować. Czuł, że mdłości wzbierają w nim coraz bardziej. Opuściły go wszystkie siły.
48
„A więc to jest ich dzień powszedni? — pomyślał. — Czy i mnie przyjdzie żyć w ten sposób?” Ron był więc w gangu. Oficjalna nazwa gangu brzmiała „Stowarzyszenie Dziękczynne”. Nikt jednak nie był w stanie wyjaśnić Ronowi, skąd wzięła się ta nazwa. Tak naprawdę, to nikogo to nie interesowało. Dla prawie setki chłopaków był to po prostu „gang Ala”. Al był bowiem ich wodzem, odważnym, twardym, bezwzględnym, ale również prawym szefem gangu. Oficjalne przyjęcie Rona w poczet członków gangu nastąpiło dopiero po kilku tygodniach. Któregoś dnia generator nawalił. Ron naprawił go w ciągu kilku godzin. Al uścisnął wtedy dłoń Rona, a rada gangu zebrała się na dachu i prawie jednogłośnie zaakceptowała kandydaturę Rona. Jedynie Dino głosował przeciw. W ciągu kolejnych tygodni Ron poznawał rzeczywistość, w której przyszło mu żyć. Chciał wiedzieć jak najwięcej o liczebności gangu i o mrocznej okolicy, która stanowiła ich rewir. Wiele czasu pochłaniało mu naprawianie różnych sprzętów; od klimatyzatorów po zardzewiałe rewolwery. Wieczorami wychodził na opustoszałe ulice i przyglądał się wysokim, ponurym budynkom. W hotelu mieściły się kiedyś fabryki. Niektóre stanowiły budynki mieszkalne. Na jednym z nich, prawie najmniejszym, widniała tablica: W TYM DOMU URODZIŁ SIĘ TEODOR ROOSEVELT, DWUDZIESTY SZÓSTY PREZYDENT STANÓW ZJEDNOCZONYCH Wszystkie szyby w oknach tego czteropiętrowego budynku były wybite. Przednią elewację przyczernił pożar. Gang liczył prawie stu członków; dwie trzecie stanowili młodzi mężczyźni, nastolatkowie lub dwudziestoparoletni młodzieńcy. Dziewcząt było około trzydziestu. W najazdach na obce rewiry brało udział co najmniej dwudziestu ludzi, czasem więcej. Reszta pozostawała w kwaterze. Ich zadaniem było bronić kobiety i dzieci w wypadku nagłego ataku. Ron nie brał udziału w wyprawach na obce rewiry. Był dla gangu zbyt cenny, by można go było narażać na śmierć. Najazdy odbywały się co tydzień. Po nich następowały kontrataki; inne gangi wdzierały się na teren Stowarzyszenia Dziękczynnego. W czasie jednego z nich Ron nieomal nie został schwytany. Udało mu się jednak schronić w suterenie jednego z opuszczonych budynków. Tkwił tam, dokąd strzelanina nie ustała. Mieszkańcy sutereny wzbudzali w nim obrzydzenie i strach; było tam mnóstwo szczurów. Celem niektórych najazdów była zemsta za najazd dokonany przez inny gang poprzedniej zimy. Potem mszczono się za najazd, który stanowił zemstę... I tak bez końca. Którejś nocy Dino wybrał się z małą grupką ludzi na obcy rewir, po czym przyprowadził
49
sześć dziewczyn, z których żadna nie miała więcej niż piętnaście lat. Rada gangu jednogłośnie uchwaliła przyjęcie dziewcząt do Stowarzyszenia Dziękczynnego. Dziewczęta wcale nie rozpaczały z tego powodu; sprawiały wrażenie zupełnie obojętnych. Któregoś dnia Ron siedział w swoim pokoju i próbował się uporać z blokadą zamka pistoletu maszynowego. Jego pokój bardziej przypominał warsztat niż mieszkanie. Na półkach, które Ron zrobił sam, jeśli nie liczyć pomocy Daveya, leżało mnóstwo narzędzi. Pokój był zagracony. Jedynie łóżko nie ozdobione było żadnymi częściami ani narzędziami. Ron z pochmurną miną rozbierał na części pistolet maszynowy. Nienawidził broni. Musiał jednak wykonywać rozkazy Ala. Nagle drzwi się otworzyły. Do pokoju weszła Sylvia. Mimo że klimatyzator w pokoju Rona działał, zostawiła drzwi otwarte. Miała na sobie bluzkę bez rękawów i spódnicę mini, niegdyś białego koloru. Ron pozostał na krześle. Wiele trudu kosztowało go zachowanie obojętnego wyrazu twarzy. — Jak się masz? — pozdrowił dziewczynę chłodnym głosem. — Cześć. Nie widziałeś Daveya? — Bawi się gdzieś. Poradziłem mu, żeby nie przesiadywał tu całymi dniami. — Aha. Myślę, że dobrze zrobiłeś... Jak ci leci? — Dziękuję — odparł Ron. — Wszyscy cię chwalą. Jesteś świetnym mechanikiem. Skinął obojętnie głową. — Nie narzekasz na jedzenie? — Jasne, że nie — skłamał Ron. Odkąd tu przybył, każdego dnia był głodny. Tak samo, zresztą, jak reszta gangu. Puszki, które zebrali w czasie wakacji, nie wystarczały na zaspokojenie głodu. Od czasu do czasu robiono najazdy na obce rewiry w celu zdobycia żywności. Gdzieś w centrum Manhattanu znajdowało się coś w rodzaju targu. Ron słyszał, że handluje się tam jedzeniem przemyconym spoza bramy po czarnorynkowych cenach. Al zabronił członkom swego gangu robić zakupy na czarnym rynku. Uważał, że to marnotrawstwo środków. Wszyscy podporządkowali się temu rozkazowi mimo doskwierającego im ciągle głodu. — Dobrze cię tu traktują? — zapytała Sylvia. — Czy Dino nie przysparza ci kłopotów? Ron odłożył pistolet maszynowy na stół. Nie było sensu kontynuować pracy w obecności Sylvii. — Nie, absolutnie nie. — Świetnie — odparła Sylvia.
50
Ron po raz kolejny zauważył, że dziewczyna jest bardzo ładna. Oboje milczeli. Po chwili Sylvia zapytała: — Zejdziesz do mnie na obiad? Mam mrożone mięso. Al przyniósł je wczoraj z wyprawy na gang East River. Ron poczuł, że ślina napływa mu do ust. — Nie, dziękuję. Zjedzcie sobie z Alem. — Ala nie ma — powiedziała Sylvia. — Jest na spotkaniu szefów gangów. Chcą stworzyć coś w rodzaju unii. Wszyscy mają już dość bezustannych najazdów. — Kiedy wróci? — zapytał Ron i sam poczuł się zaskoczony tym pytaniem. Sylvia wzruszyła ramionami. Ron pokręcił głową i odparł: — Słuchaj, jesteś jego dziewczyną, a ja... — No to co? Wciąż mi się podobasz. — No dobrze, ale... Tam, skąd pochodzę, dziewczyny mają tylko jednego faceta. Chcesz nas wpędzić w kłopoty? Sylvia z trudem powstrzymała się od śmiechu. — Trzymają was tam bardzo krótko. Czy wszyscy za bramą są tacy sztywni jak ty? — Sylvio, ja... doceniam, co dla mnie zrobiłaś. Ocaliłaś mi życie i w ogóle... Powiedz, czy Al dobrze cię traktuje? — Oczywiście. — Cieszysz się, że jesteś jego dziewczyną? — Jasne. — Jasne — powtórzył za nią Ron. Dopiero po chwili Sylvia zrozumiała, co Ron miał na myśli. — Słuchaj, Ron. Nie bardzo wiem, co ci chodzi po głowie. Chcę jednak, abyś wiedział jedno: ja zawsze byłam dziewczyną Ala. Rozumiesz? Odkąd został szefem gangu. Nawet wcześniej, wtedy też należałam do niego. Ron poczuł kołatanie w piersiach. — Ale... ale przecież... Ty i ja... — Podobasz mi się jak nie wiem co, Ron. Pod wieloma względami jesteś mi milszy niż Al. Jesteś naprawdę słodki. Ale ja należę do niego. Nic na to nie poradzimy. — No to po co... Mówiłaś przecież... Wzruszyła ramionami. — Jestem jego dziewczyną. Al był nieobecny przez trzy dni. Przez ten cały czas Ron przebywał w swoim pokoju. Davey przyniósł mu trochę jedzenia, ale Ron i tak odczuwał ciągły głód. Nie mógł spać. Każdej nocy zatapiał wzrok w gęstym mroku i rozmyślał o Sylvii. Czuł do siebie nienawiść, wielką nienawiść... za to, że nie potrafi odpędzić myśli o tej dziewczynie.
51
Al, gdy wrócił, sprawiał wrażenie szczęśliwego i zadowolonego z siebie. Natychmiast zarządził zebranie rady gangu. Ron również miał się stawić na dachu. — W obradach wzięło udział dwudziestu pięciu, może trzydziestu szefów gangów — zaczął Al. Był podniecony; mówił głośno, gestykulując przy tym. — Spotkanie odbyło się na parterze Empire State Building. Wiecie, że w tym budynku znalazło schronienie kilka gangów? Na różnych piętrach. Członkowie jednego z nich nigdy nie wychodzą na ulicę! Hodują na dachu rośliny, które jedzą. Ron popatrzył na twarze zebranych. Nie sprawiali wrażenia oszołomionych tą opowieścią. Zdał sobie sprawę, że żaden z nich nie posiada tej lotności umysłu, która cechowała Ala. Dlatego Al był szefem. Tylko on potrafił wybiegać myślą naprzód, tworzyć plany, które nikomu z obecnych nigdy nie przyszłyby do głowy. Al nie był najlepszy w walce, ale potrafił obmyślić natarcie, zorganizować sprawny oddział. — A może by tak zdobyć cały Empire State Building — zaproponował Dino. — Mielibyśmy tam niezłą kwaterę. Al zmierzył Dina karcącym spojrzeniem. — Nie czas na żarty. Obrady miały na celu położenie kresu najazdom. Jeśli walki nie ustaną, powyrzynamy się nawzajem. — Przecież jakoś sobie radzimy — powiedział ktoś spośród zebranych. — Jak na razie — odparł Al. — Słyszałeś o gangach muzułmanów. Jednoczą się, chcą stworzyć supergang. Mają szefa, którego nazywają „Timmy Jim”. — Niech szlag trafi te ciemnoskóre świnie! — Do tej pory nie było z nimi większych kłopotów. Ale kiedy zbiorą się do kupy, a my, biali, wciąż będziemy w rozsypce, może być niewesoło. Ktoś mruknął jakieś przekleństwo. — Tak więc musimy zacząć współpracować — powiedział Al. Dino potrząsnął głową. — Myślisz, że można zaufać innym gangom? — zapytał, — Oni się teraz zastanawiają, czy można zaufać nam? — odparł Al. — Powiem ci, jak to widzę. Ron będzie naprawiał sprzęty innym gangom. Gang Chelsea zgodził się udostępnić nam części ze swojego magazynu. Będą tam wpuszczać Rona, kiedy tylko się u nich zjawi. Nie urządzimy na nich żadnego najazdu. Oni też przestaną nas nękać. — Czuję smród w tym wszystkim — zauważył jakiś chłopak. — Te psy zawsze uderzały na nas znienacka. Pamiętam, odkąd żyję. — Tak czy owak, warto spróbować. Może uda nam się żyć w pokoju. — To pułapka — powiedział Dino. — Dałeś się nabrać na czyjeś słodkie słówka. Al ruszył wolnym krokiem w stronę Dina, który mimo że był wyższy i silniejszy, uczynił krok do tyłu, — Słuchaj no — zaczął Al. — Jeżeli tak bardzo jesteś spragniony krwi, wybierz się do dzielnicy muzułmanów.
52
Dino poczerwieniał na twarzy. — Ja chciałem tylko... — Pleść od rzeczy, jak zwykle, co? — przerwał mu Al. — Spróbuj się zamknąć raz na jakiś czas. Dino nie odpowiedział. Jego twarz wyrażała bezgraniczną nienawiść. Od tego dnia Ron zaczął naprawiać sprzęty innym gangom. Pracował od świtu do zmierzchu. Członkowie innych gangów często wchodzili na rewir Stowarzyszenia Dziękczynnego z białą flagą w dłoni, taszcząc urządzenia do naprawy. Po pewnym czasie, gdy o umiejętnościach Rona zaczęło być głośno, różne gangi zapraszały go do siebie, by reperował sprzęt, który był za ciężki, żeby go można było udźwignąć. Ron zaczął odwiedzać rewiry innych gangów. Zabroniono mu jednak naprawiać tam broń. Gdziekolwiek wyruszał, zawsze towarzyszył mu jeden człowiek Ala, I Davey, rzecz jasna. Ron naprawiał generatory i zamrażarki, grzejniki i piece, silniki samochodowe i lampy uliczne. Raz mu się nawet zdarzyło zreperować projektor filmowy w jakimś starym, zdewastowanym budynku kinowym. Wszystkie gangi bardzo przypominały Stowarzyszenie Dziękczynne. Ich członkami byli na ogół kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta, wraz z nimi zawsze przebywało kilkoro dzieci. Niektórzy członkowie gangów liczyli sobie dwadzieścia kilka lat. Nikt jednakże nie miał przekroczonej trzydziestki. Miasto było zamknięte od zbyt krótkiego czasu, by dzieci ulic Manhattanu mogły osiągnąć starszy wiek. Również tryb życia członków gangu stanowił zaporę do osiągania starszego wieku. Bieda, brud, niedożywienie, brak leków — to wszystko przypominało średniowiecze. W ciągłych walkach ginęło wielu odważnych młodych, silnych ludzi. Pewnego dnia Ron wracał z dzielnicy zwanej East Village, gdzie naprawił system centralnego ogrzewania. Przechodził obok dzieci w wieku Daveya, które bawiły się wesoło, biegając i skacząc z uśmiechem radości na twarzach. „Jak to się dzieje, że dzieci są szczęśliwe? — zastanawiał się Ron. — Żyją w samym środku tego piekła i umieją zdobyć się na uśmiech.” Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że dzieci nie znają innego świata. „Wszystkie dzieci na świecie są takie same — pomyślał. — Chcą jedynie, by pozwolono im żyć.” Nagle zauważył, że te roześmiane dzieci bawią się w wojnę. Za karabiny służą im kije. Wstrząsnął nim dreszcz. Uświadomił sobie, że żaden z tych dzieciaków nie dożyje trzydziestego roku żyda. Wkrótce potem Ron zauważył, że w mieście znajdują się również dorośli. Spotkał ich w dzielnicy targowej, przylegającej do Broadwayu. Można się tam było zaopatrzyć w żywność, odzież i wiele innych rzeczy. Targ istniał na zasadzie czarnego rynku. Na straganach oferowano towary przemycone spoza Kopuły Manhattanu.
53
Ron, idąc wzdłuż rzędów straganów, przyglądał się stosom konserw, odzieży i przeróżnym sprzętom. Zauważył nawet stragan z biżuterią. Stragany obsługiwane były przez dorosłych, głównie mężczyzn. Niektórzy byli w wieku ojca Rona. Gdy Ron kupował potrzebne narzędzia, zauważył, że handlarze byli uzbrojeni, a każdemu z nich towarzyszy młody człowiek, również z bronią. Na targu nie było handlu wymiennego. Płaciło się gotówką. Dlatego właśnie wielu młodych ludzi podejmowało w lecie ciężką pracę. Po zamknięciu bram jedzenie można było kupić na targu albo po prostu ukraść innym. Żaden gang nie był na tyle bogaty, by móc sobie pozwolić na systematyczne zakupy na targu, gdzie mała puszka groszku kosztowała pięć dolarów. Ron nagle zdał sobie sprawę, że ktoś spoza bramy robi fortunę na krzywdzie młodych ludzi zamieszkujących Manhattan, którzy cierpią głód. Ron zauważył, że chudnie; że staje się podobny do Ala, Dina i innych. Nawet Sylvia zaczęła wyglądać coraz bardziej mizernie, chociaż jadła lepiej niż inni. Ron słyszał o najazdach gangów na targ. Wtedy pojawiało się nagle wojsko. Żołnierze zabijali bez litości, paląc przy tym dzielnice, w których gangi miały swe siedziby. „Nawet armia jest częścią tego systemu” — pomyślał Ron. Widywał Sylvię prawie codziennie. Dziewczyna uśmiechała się do niego, mówiła mu wiele miłych słów, dawała mu odczuć, że jej się podoba. Ron jednakże nigdy jej nawet nie dotknął; nie zbliżył się do niej na odległość wyciągniętego ramienia. Bardzo pragnął mieć ją znowu w ramionach, ale cały czas starał się zachowywać w sposób powściągliwy. Na ogół rozmawiali na mało znaczące tematy. Często mówili też o Daveyu. — Ten chłopak bardzo mi pomaga — zwykł mawiać Ron. — Będzie kiedyś świetnym mechanikiem. — Żebyś zobaczył, jak wygląda jego pokój — odpowiadała wówczas Sylvia. — Pełno w nim żelastwa, jak na wysypisku śmieci w dole rzeki. Zgodnie z umową gang Chelsea pozwalał Ronowi odwiedzać swój magazyn. Jednak gdy nie było tam części potrzebnych w danej chwili Ronowi, chłopak szedł na targ. Za każdym razem musiał płacić gotówką. Dino był bardzo przeciwny tym praktykom. — On trwoni pieniądze, za które moglibyśmy kupić żywność — skarżył się wszystkim dookoła. — Gang, dla którego Ron robi naprawy, zwróci nam z nawiązką — odpowiadał Al. Dino kręcił wtedy głową i mruczał coś pod nosem. — Dosyć już walki. Nadszedł czas współpracy — tłumaczył Al na zebraniach rady gangu, którego członkowie mieli na ogół tak obojętne twarze, że trudno było się dowiedzieć, co naprawdę sądzą o tym pomyśle. Al uparcie przekonywał ich, że muzułmanie tworzą zwartą organizację, że biali też muszą się zjednoczyć, bo w przeciwnym razie tamci wyniszczą gang po gangu.
54
— To wszystko gówno — odezwał się ktoś z ciemności. Ron rozpoznał głos Dina. — Tak będziemy postępować, dokąd ja będę szefem — rzekł stanowczo Al. Gdy zebranie się skończyło, a wszyscy ruszyli ku schodom, Ron podszedł do Ala. — Może nie powinienem robić zakupów na rynku? Czy nie byłoby lepiej, gdybym odmawiał innym gangom napraw, gdy w magazynie braknie odpowiednich części? — Nie — odparł Al ostrym głosem. — Skoro nie ruszamy pieniędzy z puli przeznaczonej na żywność, dlaczego mielibyśmy przestać. — Wiesz, Dino... — Dino może mnie pocałować... — Musisz uważać, żeby cię nie wpędził w kłopoty. — Wiem o tym — odparł Al spokojnym głosem, po czym pokręcił wolno głową i rzekł: — Któregoś dnia będę musiał go zastopować. Zanim on nie zastopuje mnie... — dodał, po czym minął Rona i ruszył w stronę drzwi wychodzących na schody. Jakże pragnął uciec z tego miejsca; uciec i móc oglądać gwiazdy na niebie i nie czuć już bliskości śmierci. Al pozwalał już Ronowi chodzić na targ bez obstawy. Dino protestował; przekonywał, że Ron będzie chciał zbiec. Al nie zmienił jednak decyzji. Ron lubił chodzić wzdłuż straganów. Dostrzegał tu fragment świata, który utracił; rodziców, egzaminy, poczucie bezpieczeństwa i dobrobyt. Nagle uświadomił sobie, że świat, którego utraty tak bardzo żałuje, zaopatruje ten targ w towary, za które młodzi mieszkańcy Manhattanu muszą płacić krwawo zapracowanymi pieniędzmi. Na targu zawsze było tłoczno i gwarno, jakby letnie wakacje wciąż trwały. Brakowało tylko samochodów i autobusów. Kupującymi byli głównie młodzi ludzie odziani w łachmany. Dorośli, którzy obsługiwali stragany, byli ubrani znacznie bardziej starannie. Wielu z nich miało nadwagę. Sprawiali wrażenie czystych i zadbanych. Każdej nocy wyprawiali się za bramę, do świata, w którym ich dzieci rosły zdrowo, mając jedzenia pod dostatkiem. Wśród sprzedających był jednak pewien handlarz narzędziami, który sprawiał wrażenie równie zadbanego, jak członkowie nowojorskich gangów. Ron znał go dobrze. Na jego straganie można było znaleźć najlepszy wybór narzędzi. Miał na imię Dewey. Był starszym człowiekiem, z nierówno przyciętą szarą brodą i milionem maleńkich zmarszczek wokół oczu. Jego włosy, również szare, były gęste i puszyste. Z błękitnych oczu zawsze wyzierał smutek. Mężczyzna był potężnie zbudowany. Miał silnie umięśnione ramiona i szerokie szorstkie dłonie. Ron wiedział, że człowiek ten, mimo sędziwego wieku, bez większego trudu poradziłby sobie z Dinem czy Alem.
55
Ron odwiedzał targ co tydzień. Przeciskał się przez tłum rozkrzyczanych młodzieńców targujących się o każdego centa przy straganach z żywnością i przechodził dalej, gdzie było znacznie spokojniej. Tutaj znajdował się ów stragan Deweya. Dewey zwykle siedział wsparty na drewnianym blacie straganu, sprawiając wrażenie pogrążonego w półśnie. Jednakże na widok Rona ożywiał się, na jego twarzy pojawiał się uśmiech. — Obserwuję cię od kilku miesięcy — powiedział kiedyś do Rona. — Niewielu chłopaków pojawia się w tej części targu. Bardziej pochłania ich myśl, jak niszczyć, niż jak budować. Ron poczuł się zakłopotany Stał naprzeciwko starszego człowieka, który przesyłał mu życzliwy uśmiech. — Ja... nie jestem z Manhattanu — wyjąkał Ron. — Tkwię tutaj od końca lata. Mężczyzna ściągnął kędzierzawe brwi. — Doprawdy? Coś takiego! Pociesz się, że nie jesteś pierwszy. Usychasz z tęsknoty za normalnym światem, co? Ron skinął głową. — Tak. — Chciałbym ci pomóc — powiedział Dewey. — Nie mogę wydostać... Warkot samochodu ciężarowego przerwał mu w środku zdania. Ron również skierował wzrok w stronę ulicy. — Któż ma jeszcze paliwo do ciężarówki? — zastanawiał się głośno Ron. — Muzułmanie — odparł Dewey zabawnym głosem, w którym nie było nawet odrobiny obawy. Ciężarówka bez plandeki wyjechała zza rogu i pędziła teraz w ich stronę. Ron spostrzegł w kabinie kierowcy dwóch ciemnoskórych chłopaków. Z tyłu stał trzeci chłopak z pistoletem maszynowym w ręku. Potem nadjechała druga ciężarówka, a za nią następna... — Podejdź tutaj — powiedział Dewey. Ron bez słowa obszedł stragan dookoła i stanął przy boku Deweya. — Szybko, do środka. — Dewey wskazał kciukiem drzwi do budynku znajdującego się naprzeciwko. — I nie wychodź stamtąd, dokąd cię nie zawołam. Ron spojrzał na rząd pędzących ciężarówek, po czym popatrzył na Deweya. Mężczyzna nie żartował. Ron pobiegł w stronę wskazanych drzwi. Otworzył je szybko i zanurzył się w ciemne wnętrze, które przypominało mu hotel, w którym mieszkał wiele tygodni temu. Drzwi były zrobione z metalu i szkła. Ron mógł przez nie obserwować przewalający się ulicą rząd ciężarówek. Przestał je liczyć, gdy przejechała dwudziesta. Za nią jednakże posuwały się następne.
56
Dewey stał nieruchomo za kontuarem straganu i patrzył na ciężarówki. Gdy przejechała ostatnia, odwrócił się, ruszył w stronę drzwi i otworzywszy je, zapytał: — Mówiłeś, że jesteś z gangu Stowarzyszenie Dziękczynne? — Tak. — W takim razie będzie lepiej, gdy nie wrócisz tam dzisiaj na noc. Zostań ze mną. — Jeśli mają być kłopoty... Dewey wzruszył ramionami. — W zeszłym roku, tuż przed otwarciem sezonu wakacyjnego, muzułmanie nieźle tu narozrabiali. — Co takiego zrobili? — Widzisz, oni nie przychodzą tu na zakupy, tak jak ty. Wjeżdżają tu jak armia najeźdźców, plądrują targ przez parę dni, ładują na ciężarówki, co im potrzeba, później wracają do siebie. Właśnie tak zrobili w zeszłym roku. Gangi białych wpadły w szał. Na Trzydziestej Ósmej doszło do bitwy... — Ale dlaczego? Dewey zrobił ponurą minę. — Nie wymieszasz czarnego z białym. Rozumiesz? Nie pytaj mnie więc, czemu tak się dzieje. Te białe dzieciaki dostają gorączki na sam widok muzułmanina. Może to zabrzmi zabawnie, ale czarni zachowują się na targu bardzo przyzwoicie. Za wszystko płacą uczciwą cenę. To jednak oni decydują, co jest uczciwe, a co nie. Jeśli zauważą, że ktoś próbuje ich oszukać, to... — Dewey pokręcił tylko głową. — Mam więc tu tkwić, dokąd się nie wyniosą? — zapytał Ron. — Lepiej nie wchodzić im w drogę — odparł Dewey kiwając głową. — Nigdy nie wiadomo, kiedy się zaczną kłopoty. Możesz zostać na noc u mnie. Mieszkam tutaj, na górze. Ron spędził popołudnie przy szklanych drzwiach, obserwując, co się dzieje na ulicy. Hol był kiedyś wspaniały. Teraz marmurowe ściany były popękane i poplamione. Automatyczne drzwi do windy obitej połyskującą niegdyś blachą były wpółprzymknięte, raziły brzydotą odpadającej farby. Na zewnątrz było zupełnie spokojnie. Dewey siedział na stołku i wpatrywał się w ulicę. Nagle przed stragan Deweya zajechała ciężarówka z grupą muzułmanów, którzy ubrani byli nie lepiej niż biali, ale mimo to wyglądali dostojniej. Sprawiali wrażenie bardziej stanowczych i lepiej zorganizowanych. Ron nigdy nie widział czarnych z tak bliskiej odległości. Tam, gdzie kiedyś mieszkał, na prowincji, nie było ich w ogóle. Ludzi o czarnej skórze mógł oglądać jedynie na ekranie telewizora.
57
Ci z ciężarówki mieli poważne twarze. Widać było, że są bardzo czyści. Nagle jeden z nich powiedział żartem coś, czego Ron nie zrozumiał. Rozległ się śmiech. Nawet Dewey się śmiał. Ron popatrzył na nich przez chwilę, zastanawiając się, co tu się za chwilę wydarzy. Zachowywali się na pozór spokojnie, tak jak zwykli klienci na targu. Ron zauważył jednak, że każdy z nich ma karabin zawieszony przez ramię. Wyglądało na to, że Dawey nieco się ich boi. Dzień pełny napięć skończył się wreszcie. Ron siedział na schodach w holu, gdy szklane drzwi otworzyły się nagle. Wszedł Dewey ocierając pot z czoła czerwono-białą chusteczką. — Radzę ci, zamelinuj się u mnie na noc. Możesz mieć kłopoty, jeśli muzułmanie spotkają cię na ulicy. — Czy mam panu pomóc wnieść towar do środka? — zapytał Ron wstając. Dewey odwrócił się i rzuciwszy okiem przez szklane drzwi na swój stragan, odparł: — Nie dzisiaj. Nikt nie kradnie, gdy muzułmanie są na targu. Gdyby kogoś złapali na tym przestępstwie, zastrzeliliby go na miejscu. Sami też nie kradną. To dobrze o nich świadczy. Ron westchnął głęboko. Powietrze zaświszczało w jego zaokrąglonych ustach. — Poza tym — ciągnął Dewey — gdybyśmy chowali towar, pomyśleliby, że im nie ufamy. Mogłoby to się źle skończyć. — Poklepał Rona po ramieniu. — No, chodź. Czeka nas trochę wspinaczki. — Na którym piętrze pan mieszka? — Na dziesiątym. Ron myślał, że będą musieli po prostu wejść na dziesiąte piętro po schodach. Tymczasem Dewey miał na myśli coś zupełnie innego. Na drugą kondygnację dotarli wchodząc po schodach. Klatka schodowa nie była oświetlona, nie było tu też okien, tak więc Ron podążał uważnie tuż za Deweyem, wiedząc, że stary człowiek czuje się tu pewnie nawet w ciemności. — Uważaj teraz — powiedział Dewey, gdy dotarli już do trzeciego piętra. — Trzymaj się blisko ściany. W połowie drogi na czwarte piętro będą uszkodzone stopnie. Jeśli będziesz nieostrożny, spadniesz i skręcisz kark. Szli uważnie na górę ocierając się plecami o ścianę. Była nierówna. — Dlaczego nie zrobił pan porządku z tymi schodami? — zapytał Ron. — Mogę to za pana zrobić, jeśli tylko... W ciemności rozległ się głos Deweya: — Wiesz, ile się namęczyłem, aby były takie, jakie są teraz? — Jak to? — Czy myślisz, że potrzebuję tu gości wieczorową porą? — odezwał się Dewey, wciąż chichocząc.
58
Na każdym piętrze były wymyślne zasadzki i bariery. Gdy byli na ósmym piętrze, Dewey wprowadził Rona do jakiegoś pokoju W bladym świetle, jakie przechodziło przez brudne okno, Ron zauważył drabinę sznurową zwisającą z góry. W suficie była dziura. — Teraz musimy zmienić styl. Wiesz, jak to robią małpy? — powiedział Dewey i chwycił ręką linę. — Od tego miejsca aż do dziesiątego piętra w ogóle nie ma schodów. Rozpoczęli wspinaczkę. Ron słyszał ciężki oddech Deweya posuwającego się ku górze wolno i niezdarnie. Gdy byli u kresy wspinaczki, Dewey zwinął drabinę, po czym położył ją na podłodze. — No, jesteśmy na miejscu — powiedział. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, przypominało wyglądem fortecę. Stały tu dwa karabiny maszynowe wsparte na trójnogach, skrzynie z amunicją i granatami i kilkanaście strzelb automatycznych stojących przy ścianie. — Nikt tu nie wejdzie bez mojego zaproszenia — rzekł z dumą Dewey. — Czy już ktoś... kiedyś?... — Próbował się tu wedrzeć? Jasne. Jak widzisz, żyję. Inni kupcy wynoszą się nocą spod Kopuły, jak szczury. Ja zostaję tutaj. To mój dom. Wiesz, można tu żyć tylko wtedy, gdy się jest w stanie odeprzeć atak. W przeciwnym razie lepiej nie próbować. Ron był zaskoczony wyglądem mieszkania Deweya. Było bardzo przestronne, piękne. Światło zapalało się automatycznie, gdy weszli do salonu. Ron słyszał cichy szum generatora, dobiegający gdzieś z bliska. — Ależ to prawdziwy pałac! — Przez dwadzieścia lat urządzałem to mieszkanie. Całe piętro jest do mojej dyspozycji. Na podłodze znajdował się dywan. Nie był tak puszysty jak ten, który leżał na podłodze w domu państwa Morganów, ale i tak tworzył tu bardzo miły nastrój. W salonie stały eleganckie meble, sofy i miękkie krzesła. Jedna ze ścian była zakryta półkami z mnóstwem książek. — Nie ma pan telewizora? — zapytał cicho Ron. — Pod Kopułą nie można złapać żadnego programu. Jedynie latem, kiedy przeciągają tu kabel z zewnątrz. Dewey powiedział, że musi na chwilę zostawić Rona samego, po czym wyszedł z pokoju. Ron przyglądał się z uwagą książkom i dużym oknom z czystymi szybami, które zdobiły estetyczne zasłony. Nagle poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Poczuł się jak u siebie, w domu. W domu, którego miał już nigdy nie ujrzeć.
59
Dewey wrócił do salonu z włosami nieco wilgotnymi po kąpieli, odziany w piękny błękitny szlafrok. — Gdy jestem na dole, mam na sobie stare zniszczone ubranie. Dzięki temu te narwane dzieciaki nie zdają sobie sprawy, że jestem bogaty — wyjaśnił. — Tutaj jednak mogę się ubrać jak dżentelmen. Ron, zmieszany, ocierał ukradkiem łzy. Dewey przybrał poważny wyraz twarzy. — Weź kąpiel — powiedział. — Przygotuję kolację. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Ron miał możliwość zanurzyć się w gorącej wodzie i starannie wymyć ciało. Nigdy dotąd nie przypuszczał, że najzwyklejsze mydło może mieć tak wspaniały zapach. Kolacja, przygotowana przez Deweya, była najwspanialszym posiłkiem, jaki Ron miał możliwość zjeść, odkąd był pod Kopułą. Dewey pił do kolacji wino. Potem wypił jeszcze parę kieliszków brandy. Po kolacji ponownie przeszli do salonu i usiedli na sofie. Dewey zabrał ze sobą butelkę brandy i kieliszek, które położył na stoliku obok sofy. Za oknem zapadł już mrok. Przez okno Ron widział migające gdzieniegdzie światła, które przypominały odległe obrazy w nie kończącym się kosmosie. — Zobaczyłeś coś ciekawego? — zapytał Dewey patrząc kątem oka przez okno. — Tylko kilka świateł. Nie widzi ich pan? Dewey potrząsnął głową i odparł: — Niestety, niewiele już mogę dostrzec. Tracę wzrok. — Jak to? — Za jakiś rok będę ślepy jak kret. Już teraz uczę się chodzić po mieszkaniu w ciemności. Ron nie wiedział, co powiedzieć. — To miasto tonęło kiedyś w powodzi świateł — rzekł Dewey opierając się wygodnie plecami o sofę. — Zaćmiewało swym blaskiem gwiazdy na niebie. Światło, tak wiele światła! — nagle zaczął krzyczeć. — Wszystko przepadło, umarło! — W jego oczach pojawiły się łzy. — Jak do tego doszło? — zapytał Ron. — Był pan tutaj, kiedy zamknęli Miasto? — Jesteś zbyt młody, chłopcze, byś mógł widzieć całą wspaniałość Nowego Jorku. Był piękny. Piękny, ale... chory. Skorumpowany. Coraz bardziej pokrywający się brudem. — Przerwał na chwilę, aby pociągnąć łyk brandy. — To cholerne Miasto z każdym dniem stawało się coraz bardziej odrażające; ludzie umierali, bo w powietrzu unosiła się trucizna. Mieszkańcy Nowego Jorku porzucali posady, oddawali się ciągłym sporom, kłótniom, organizowali niepotrzebne strajki. Budżet miasta kurczył się w zastraszającym tempie. Ubożeli też nowojorczycy. Potem zbudowano tę cholerną Kopułę.
60
Miała się okazać korzystna. Niestety, pogorszyła sprawy jeszcze bardziej. Nawet w powietrzu dawało się odczuć jakieś szaleństwo, bezsens. Idąc ulicą nie było się pewnym, z której strony padnie strzał. A do tego ten tłok, ciągły gwar. Ludzie dostawali nagle gorączki i padali jak muchy. Burmistrz tymczasem zabiegał o fotel prezydencki, członkowie władz municypalnych zajęci byli zapychaniem sobie kieszeni i walką ze związkami zawodowymi. Pospiesznie wycofywano stąd wszelkie zainwestowane pieniądze. Potem jacyś ludzie z Ministerstwa Zdrowia Stanów Zjednoczonych oświadczyli, że środowisko pod Kopułą zostało zdegradowane do tego stopnia, iż w ciągu roku wszyscy mieszkańcy wyginą. — Coś takiego! — wrzasnął Ron. — Szkoda, że nie widziałeś tej gorączki, jaka wtedy nastąpiła. Tak jakby jednocześnie wybuchła wojna, pożar; do tego dodaj trzęsienie ziemi. Trwało to kilka miesięcy. Małżonkowie rozstawali się, zostawiając często dzieci bez opieki. Banki zwijały interesy. Ludzie biegali jak w ukropie. A kiedy gorączka opadła, Nowy Jork został oficjalnie nazwany Zamkniętym Miastem. — Jak więc pan się tutaj dostał? I tylu innych? Dewey się roześmiał. — My nie opuściliśmy Nowego Jorku. Sam patrzyłem, jak Miasto pustoszeje. Osiem milionów ludzi umykało stąd pośpiesznie, jak szczury. Władze zajęte były ewakuacją. Tych, którzy pozostali, po prostu wykreślono z rejestru. Tak więc ja oficjalnie nie żyję. Słyszysz? Rozmawiasz z martwym człowiekiem. — No, niezupełnie — powiedział Ron. Dewey wzruszył ramionami. — Gdzieś za bramą, na dyskietce rządowego komputera umieszczona jest informacja o mojej śmierci. To samo z innymi, którzy tu utknęli. Żadnych dowodów osobistych, numerów identyfikacyjnych, ubezpieczenia, zupełnie nic. Po prostu nie istniejemy. „Ale ja przecież figuruję jako żywy — myślał Ron. — Wiedzą o moim istnieniu!” — To było dwadzieścia lat temu — ciągnął Dewey. — Byłem wtedy z kobietą. Prawdziwa piękność. Umarła w pierwszą zimę w Zamkniętym Mieście. Zachorowała... Nie znalazłem lekarzy, nie było leków. Dewey zamknął oczy i zwiesił głowę na pierś. Z jego ręki wyślizgnął się pusty kieliszek. — Zaprowadzę pana do łóżka — powiedział Ron, podnosząc z podłogi kieliszek i kładąc go obok pustej butelki na stoliku. — Dziękuję. Myślę, że sam sobie poradzę — powiedział Dewey, nie otwierając oczu. — Od dwudziestu lat układam się do snu bez niczyjej pomocy. Jak dotąd... — Nagle otworzył oczy. — Mam dla ciebie propozycję. Widzisz, starzeję się. Coraz trudniej mi żyć. Mam kłopoty ze wzrokiem. Mógłbyś ze mną zamieszkać. Wyszukalibyśmy tu dla ciebie jakieś mieszkanie, wnieślibyśmy meble...
61
— Ale ja muszę wrócić do domu — odparł bez zastanowienia Ron. — Jak tylko otworzą bramę na czas letnich wakacji... Dewey położył dłoń na ramieniu Rona. — Synu, oni nigdy cię stąd nie wypuszczą. Nie jesteś pierwszym, który tu utknął. Jeśli się pojawisz przed bramą bez dowodu osobistego, wtrącą cię do Podziemia. Jeśli będziesz miał szczęście, skończysz w armii. Jeśli będziesz miał szczęście! Ron potrząsnął głową, jakby uparcie tkwił przy swym przekonaniu, ale w głębi duszy słyszał szept: „Na zawsze pozostaniesz w tym mieście. Na zawsze...” Odwrócił głowę i spojrzał w stronę okna, za którym nieliczne światła barwiły mrok nocy. Dewey zaprowadził Rona do sypialni. Mężczyzna szedł pewnym krokiem, wyprostowany, mimo wypitego alkoholu. To raczej Ron czuł, że się zatacza. — Dobranoc, synu — powiedział Dewey wychodząc z czystej, dobrze oświetlonej sypialni, w której Dewey miał spędzić noc. — Gdybym... gdybym miał tu zamieszkać, żeby z panem pracować, czy... Czy mógłbym zabrać ze sobą dziewczynę? Dewey sprawiał wrażenie zaskoczonego. Westchnął głęboko, po czym rzekł: — Są dziewczyny, które nie przynoszą nic poza kłopotami. — Ona jest inna. — Jesteś tego pewny? Ron skinął głową. — Ma braciszka... sześć lat czy coś koło tego. To dobre dziecko. Interesuje się mechaniką. Dewey pogładził siwe włosy. — Szukam partnera, a znajduję rodzinę. No, dobrze. Chyba jestem szalony, ale się zgadzam. Przyprowadź ich. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. — Dzięki. Stokrotne dzięki. — Śpij dobrze — rzucił na pożegnanie Dewey. Spojrzał jeszcze raz na Rona i spytał: — Czy jesteś tego pewny? — Pyta pan o Sylvię? — Nie, o nasz układ. Wrócisz? Nie zawiedziesz starego człowieka? — Wrócę, na pewno wrócę — odparł Ron stanowczo. — Niech się pan o to nie martwi. Ron spędził w mieszkaniu Deweya cały następny dzień. Pod wieczór ciężarówki muzułmanów, załadowane żywnością i sprzętem, poczęły opuszczać teren targu. Gdzieś w południowej dzielnicy Miasta unosiła się smuga dymu. — Znowu jakieś kłopoty — powiedział Dewey. — Jakiś gang białych miał starcie z muzułmanami.
62
Na targu panował spokój. Dewey nalegał, żeby Ron pozostał tu jeszcze przez jeden dzień. Chłopak zgodził się bez wahania. Jedzenie, którym go częstował stary człowiek, było zbyt smaczne, by tak łatwo można się było z nim rozstać. Perspektywa kolejnej nocy spędzonej w prawdziwym łóżku również była kusząca. Rankiem Ron ruszył w drogę powrotną na rewir gangu Ala. Szedł wzdłuż spalonych budynków, których ocalałe ściany były osmalone dymem. Mijał grupki białych członków miejscowego gangu, patrolujących dzielnicę. Nikt go jednak nie zatrzymał. Być może rozpoznawano go, że był biały, nie dostrzegano w nim zagrożenia. Gdy Ron skręcił w poprzeczną ulicę, zobaczył grupkę dzieciaków siedzących na schodach przed wejściem do budynku z brunatnej cegły. Jakiś malec miał nóż wetknięty za pasek. Chłopiec z pewnością nie był starszy od Daveya. Dzieciaki miały wzrok utkwiony w nieruchomym ciele chłopca w wieku nie więcej niż dwunastu lat, które leżało w rynsztoku, nękane rojem natrętnych much. Twarz i pierś małego trupa były ubabrane krwią. Chłopiec miał otwarte oczy i usta; jakby w chwili śmierci krzyczał. Ron zacisnął zęby. „Miejscowy gang powinien dokładniej uprzątać pole walki. — mruknął. — Te dzieciaki są półżywe ze strachu.” Zaraz potem przypomniał sobie, jak reagował na widok trupów na początku pobytu w tym Mieście. Miał wrażenie, że to było przed tysiącem lat. Od tamtej pory stał się odporniejszy, twardszy. Nie był jednak pewny, czy powinien się cieszyć z tej zmiany osobowości. Gdy dotarł na swój rewir, powitała go cisza; żadnych śladów walki. Skąd więc ta cisza? Ani żywego ducha; tak na ulicach, jak i w kwaterze. Nawet dzieci zniknęły. Ruszył szybkim krokiem po schodach w górę. Nie zatrzymał się nawet na chwilę, dopóki nie znalazł się przed drzwiami Sylvii. Zapukał silnie. Otworzyła natychmiast i z okrzykiem wyrażającym zdziwienie rzuciła mu się w ramiona. — Ron, myśleliśmy, że cię zabili! Całował ją długo, gorąco, jakby zapomniał o Alu, Deweyu, o całym świecie. Liczyła się tylko Sylvia. Po chwili jednak Sylvia zdjęła ramiona z szyi Rona i uczyniwszy krok do tyłu, powiedziała: — Al zwołał naradę wojenną. To samo dzieje się w innych gangach. Wczoraj uderzyli muzułmanie. — Do licha z nimi — odparł Ron. — Wynosimy się stąd. — Co masz na myśli? — Zabierzemy ze sobą Daveya. Nie czekajmy dłużej. Teraz, gdy oni są uzbrojeni, uda nam się wymknąć bez trudu. Zamieszkamy na terenie targu. Będziemy żyć jak ludzie. Sprowadź Daveya, szybko. — Ty oszalałeś — odparła Sylvia robiąc krok do tyłu. — Nie można tak po prostu opuścić gangu.
63
— Zapewniam cię, że można. Zrobimy to. Gdzie jest ten Davey? Sylvia pokręciła przecząco głową. — Nie, Ron. To nie przejdzie. Oni by cię zabili. Znaleźliby cię, gdziekolwiek byś się schronił. Ron zmarszczył czoło. — Słuchaj, nie jestem czyjąś własnością. Ty również nie. — Al pozwolił ci tu zostać, chociaż mógł cię wyrzucić na bruk, gdzie byś niechybnie zginął. — Sylvia mówiła teraz wolno i spokojnie. — Uczynił to wbrew woli Dina, w którym ma teraz wroga. Jeśli dasz teraz nogę, postawisz Ala w bardzo trudnej sytuacji. Rozumiesz? — Nie jestem mu nic winien... — Uratował ci życie, Ron! — Czy to znaczy, że jest moim panem i władcą? Wzruszyła ramionami. — To znaczy, że możesz opuścić gang tylko wówczas, gdy Al wyrazi na to zgodę. — A ty? Pójdziesz ze mną, jeśli Al pozwoli mi odejść? — Al nie dopuści do tego. Odwróciła wzrok. Ron położył jej dłoń na ramieniu. — A gdyby nie miał nic przeciwko temu? Dziewczyna utkwiła wzrok w podłodze. Ron dotknął delikatnie brodę dziewczyny i uniósłszy jej twarz ku górze, sprawił, że patrzyła mu teraz w oczy. — No, więc? — Tak — Sylvia powiedziała to bardzo cicho, niemal szeptem. Ron się uśmiechnął i rzekł: — No, dobrze. Myślę, że będzie lepiej, jeśli pójdę na tę naradę. — Nie rób niczego, co mogłoby upokorzyć Ala przed Dinem. Na dachu kłębił się tłum. Oprócz znanych twarzy było tu również wielu chłopaków, których Ron nigdy dotychczas nie widział. Gdy dołączył do zebranych, usłyszał donośny głos Dina: — Najwyższa pora, byśmy dali tym kurewskim muzułmanom porządnego łupnia! Tym razem przebrali miarę! — Racja! — Jasne, k...! Nagle jakiś chłopak, stojący obok Rona, zawołał: — Patrzcie, któż to przyszedł! Nasz chłoptyś-naprawiacz! Twarze wszystkich zwróciły się w stronę Rona. Ron teraz dopiero ujrzał Ala, który się uśmiechał, jakby widok Rona naprawdę go uradował.
64
— Cześć, Ron. Myśleliśmy, że nie żyjesz. Ron zrobił kilka kroków do przodu. — Skądże, czuję się świetnie. Byłem u... — Rozsądek nakazał mu zamilknąć. — Ukryłem się przed muzułmanami na terenie targu. Słyszałem, że były jakieś kłopoty. — „Słyszałem, że były jakieś kłopoty” — Dino zaczął przedrzeźniać Rona. — Przez ciebie to wszystko! Teraz dopiero się zacznie. — Tak, właśnie! — wrzasnęło kilku chłopaków. — Spokój — krzyknął Al. — Ron, myśleliśmy, że muzułmanie cię zabili. Skoro jednak jest inaczej, być może nie ma już powodu, żeby z nimi walczyć. — Nie ma powodu! — wrzasnął Dino. — Jeśli w porę nie powstrzymamy tych sukinsynów, gotowi wyciągnąć łapy na całe Miasto. Al przybrał poważny wyraz twarzy. — Nie przemyślaną decyzją na pewno ich nie powstrzymamy. Oni tylko na to czekają. — Połowa gangów między naszym rewirem a targiem jest gotowa do walki — oponował Dino. — Mamy czekać z założonymi rękami? — Byłoby lepiej, gdyby wszystkie gangi między naszym rewirem a targiem chciały stanąć do walki — rzekł Al. — I żeby dołączyły do nas gangi z innych dzielnic. — Nie! — zawył Dino. — Mówię ci, że załatwimy ich teraz. Jeśli brakuje ci odwagi, to ja sam poprowadzę chłopaków. Al stał niewzruszony. Jedynie jego oczy zapałały złowieszczym blaskiem. — Dino, jeżeli tak bardzo chcesz się bić z muzułmanami, to zrób to. Ale sam. Nasz gang nie wypowiada wojny bez poddania takiej propozycji pod głosowanie. Dino przypominał wulkan, który lada chwila miał wybuchnąć. Twarz czerwieniała mu z każdą chwilą coraz bardziej. — No, więc. Poddajemy wniosek pod głosowanie? — zapytał Al. — Nie! — warknął Dino. — Nie potrzebuję głosowania. I tak pójdę na muzułmanów. Zabiorę ze sobą tych, którzy tak samo chcą pobić tych drani. Wielu do mnie dołączy. Czyż nie tak? — Tak — tym razem odpowiedziało tylko kilka głosów. — Idźcie więc — powiedział spokojnie Al. — W każdej chwili możecie odejść. Zawsze też będzie wolno wam powrócić. Nasz gang nie wypowie dziś wojny nikomu. Dino ruszył w stronę wyjścia na klatkę schodową. Kopnięciem otworzył drzwi i wyszedł. Narada dobiegła końca. Zebrani ruszyli w stronę drzwi rozmawiając. Ron zaczekał, aż wszyscy wyjdą, aby spokojnie porozmawiać z Alem. Na zmęczonej twarzy Ala pojawił się uśmiech. — Cieszę się, że jesteś cały i zdrów — powitał Rona Al. — Martwiliśmy się o ciebie. Doszły nas słuchy, że muzułmanie zajęli targ. Widziałeś się z Sylvia? Bardzo się o ciebie bała.
65
— Tak. Widziałem się z nią — odparł Ron. — Świetnie. Przez chwilę Ron milczał, nie wiedząc, co ma powiedzieć. W młodych oczach Ala, w oczach, które widziały tyle okropności, było coś, co paraliżowało. — Al, ja chcę opuścić gang — wymamrotał wreszcie Ron. — Co takiego? Ron opowiedział Alowi o Deweyu. — Nie przestanę pracować dla twojego gangu. Zapewniam cię. Al ścisnął brwi. — Nie mogę się na to zgodzić. Zrobiło się bardzo gorąco. Wszystkie gangi są w pogotowiu. Poza tym, ten Dino i ci cholerni muzułmanie... — Potrząsnął głową. — Odmawiam. — A gdybym zamieszkał u Deweya, nie przestając przy tym być członkiem gangu? — zapytał Ron. — Nie wiem — odparł Al. — Pomyślę nad tym. Niech się jednak to wszystko uspokoi. Ron wzruszył ramionami. — No, dobrze — rzekł, po czym pomyślał: „O Sylvii nie mogę teraz nawet napomknąć”. Ruszył ku drzwiom. Po chwili usłyszał głos Ala: — Słuchaj, nie próbuj się wymknąć na własną rękę. Wysłałbym po ciebie paru chłopaków, którzy przywlekliby cię tutaj tego samego dnia. — Nie zrobię tego — powiedział Ron. Al popatrzył na niego uważnie, po czym dodał: — Przykro mi, że musi być właśnie tak. — Mnie też — odparł Ron. Tej nocy sen Rona mąciły koszmary. Śnił mu się Dewey, Al, muzułmanie, Sylvia. Wszystko w okropnej scenerii. Śniło mu się, że Sylvia krzyczy. Potem rozległ się krzyk Daveya. Otworzył oczy. To nie był sen. Davey naprawdę krzyczał. Panował mrok. Rozległ się kolejny krzyk Daveya, krzyk bólu i przerażenia. Ron wstał szybko, naciągnął spodnie i pośpiesznie ruszył na dół. Drzwi do mieszkania Sylvii były otwarte. Wewnątrz paliło się światło. Sylvia klęczała przy materacu. Miała ciało owinięte porwanym prześcieradłem. Płakała. W ramionach tuliła Daveya. Chłopiec łkał głośno, nie mogąc złapać oddechu. Ron ukląkł obok nich. Spostrzegł, że z rozbitej wargi Sylvii cieknie krew. Chłopak miał spuchnięte oko i siną kość policzkową. Jęczał i trząsł się ze strachu.
66
— Dino — wyjąkała Sylvia. — Chciał, żebym z nim poszła. Kiedy odmówiłam, począł mnie okładać pięściami. Davey próbował mnie bronić. Jego też pobił. Kopał go... Ron poczuł drżenie ciała. Odwrócił się i zobaczył Ala wbiegającego do mieszkania. Za drzwiami stali już jacyś ludzie. Ron, uniesiony gniewem, wstał i ruszył ku drzwiom. Przecisnął się przez tłum na korytarzu i pobiegł na górę. Na stole w jego mieszkaniu leżał pistolet maszynowy. W jednej chwili Ron sprawdził, czy broń jest sprawna, po czym pobiegł na dół. Skład amunicji znajdował się na drugim piętrze. Ron sprawnie naładował broń. Zapas amunicji schował do kieszeni. Potem ruszył ku wyjściu. — Gdzie się wybierasz? — zapytał Al, który stał u drzwi. — A jak sądzisz? — odpowiedział Ron, sam zdziwiony spokojnym tonem swego głosu. Al potrząsnął głową. — Nic z tego. Sylvia i chłopiec żyją. Nic im nie będzie. — Zabiję tego skur... — Dino załatwi cię, zanim zdążysz go zobaczyć. Jak znam życie, to czeka już gdzieś na ciebie z głupim uśmieszkiem na twarzy. Ron stał nieruchomo. Czuł płomień ogarniający całe ciało. — Połóż amunicję na miejsce — powiedział Al. — Zostaw broń. Dino odszedł i nie wróci. To koniec historii Dina. — Ale mój dowód... — O tym też już nie myśl — głos Ala brzmiał teraz bardziej donośnie. „Dla mnie to jeszcze nie koniec — powiedział w duchu Ron. — Jeszcze nie koniec.” Odwrócił się i położył amunicję na miejsce, jak rozkazał Al. Minął tydzień, zanim Al pozwolił Ronowi iść na targ. Ale nawet wówczas przydzielił mu ochronę złożoną z dwóch uzbrojonych chłopaków. — To na wypadek, gdybyś miał kłopoty z Dinem albo z muzułmanami — zapewniał Al. „Albo gdybym próbował się wymknąć” — dodał w myśli Ron. Gdy znalazł się na targu, opowiedział Deweyowi o tym, co zaszło. Mężczyzna słuchał uważnie, siedząc na krześle za kontuarem swego straganu. Od czasu do czasu kiwał głową lub drapał się po brodzie. — Może później uda mi się uwolnić. Teraz to niemożliwe. Oczy Deweya wydawały się bardziej smutne niż zwykle. — Powinienem był wiedzieć, że gang nie pozwoli ci odejść. Zwłaszcza teraz, gdy zagrażają muzułmanie. — Były jakieś kłopoty?
67
Dewey skinął głową. — Kilka gangów ze śródmieścia wdarło się na ich rewir. Nie zdziwiłbym się, gdyby był teraz z nimi Dino. Wczoraj wracało tędy kilku białych. Byli porządnie poturbowani. — Uwolnię się od nich — powiedział Ron kręcąc głową. — Obiecuję. — Nie ryzykuj, jeśli nie musisz — rzekł Dewey. — Mogę poczekać. Tak długo czekałem na kogoś takiego jak ty, synu, że jeszcze kilka miesięcy nie sprawi mi różnicy. Ron czuł smutek i zakłopotanie. Zdołał jedynie powiedzieć: — No, cóż... W takim razie... Jakoś sobie poradzę. — Jasne, wiem o tym — odparł Dewey. — Do zobaczenia. — Żegnaj, synu. Powodzenia. Życie toczyło się monotonnym rytmem. Nadeszła zima. I choć Kopuła chroniła przed silnym wiatrem i nadmiernym chłodem, to jednak było zbyt zimno, by wychodzić na ulice bez płaszcza. Budki, w których mieszkali członkowie gangów, były ogrzewane tylko wtedy, gdy mieszkańcom udało się zdobyć olej. Próbowano sobie radzić rozpalając nocą ogniska, za opał biorąc meble, drzwi, wszystko, co dało się spalić. Pod Kopułą gromadził się dym, który drażnił płuca i powodował łzawienie. Ron coraz rzadziej był wzywany przez inne gangi do napraw. Nie przynoszono również sprzętu do niego. — Wydali wszystko na jedzenie — wyjaśnił Al. — Nie mają czym płacić. Wszystkie urządzenia, które Ron naprawiał dotychczas dla gangu Ala, były unieruchomione; światło, ogrzewanie, nawet agregat prądotwórczy, nie działały. Brakło paliwa. Pod Kopułą nie było, rzecz jasna, śniegu, ale wdzierał się tu mroźny wiatr, przynoszący chłód i budzący w ludziach gorączkę. Sińce, jakie na ciele Sylvii i Daveya zostawił Dino, powoli znikały. Davey jednakże przestał wychodzić na ulicę, aby bawić się z rówieśnikami. Męczył go kaszel z każdym dniem stający się bardziej dokuczliwy. Dzieciak spędzał dużo czasu z Ronem, który przykrywał chłopca na noc tyloma kocami, ile zdołał znaleźć. Kaszel jednak nie ustępował. Nie było żadnych wieści o Dinie. Na terenie gangu krążyły plotki o walkach na granicy rewiru muzułmanów. Czasami biali atakowali muzułmanów, to znów muzułmanie napadali na białych. Walczono z zaciekłością. Było wielu zabitych. Unia, którą Al połączył gangi białych, zaczęła się rozpadać, gdy w oczy zaglądała śmierć głodowa, a jedzenie można było zdobyć jedynie siłą, przestawano myśleć o życiu w pokoju. Rewir gangu Ala pozostawiono w spokoju. Ron domyślił się, że Al cieszył się zbyt wielkim poważaniem wśród nowojorskich gangów i dlatego nie atakowano go.
68
Którejś nocy jednakże obudził Rona silny wybuch. Potem drugi. Rozległy się czyjeś wrzaski i przekleństwa. „Ktoś wdziera się na teren rewiru!” — pomyślał Ron i natychmiast uleciały z niego resztki snu. Szybko wybiegł z mieszkania i pobiegł schodami w dół. Na klatce pełno było dymu gryzącego oczy. Ron zatrzymał się na piętrze, gdzie był skład amunicji. Kłębił się tam już tłum chłopaków. Al był pośród nich, wydawał rozkazy. Ron usłyszał brzęk szkła rozbijanego na parterze. Zaraz potem ujrzał dochodzące z dołu płomienie. — Szybko, na dach! — wrzasnął Al. Wszyscy ruszyli w górę. Z dołu wciąż dochodziły nieludzkie wrzaski. Okrzyki zwycięzców mieszały się ze skowytem palących się żywcem. Ron poczuł na ciele żar bijący od ognia. Odwrócił się i pognał na górę. Nie zamierzał jednak biec na dach. Pędził do mieszkania Sylvii. Otworzył drzwi i ujrzał dziewczynę siedzącą w najodleglejszym kącie pokoju rozświetlonego ogniem. Ramionami tuliła Daveya. — Nie płacz, Davey, proszę, nie płacz. Chłopiec był zesztywniały ze strachu. Miał silnie zaciśnięte powieki. Objął Sylvię rękami tak mocno, że z pewnością sprawiał jej ból. — Sylvia! — krzyknął Ron. Uniosła ku niemu wzrok i zapytała: — Ron, co z nami będzie? — Pospiesz się. Idziemy na dach. Pomógł jej wstać. — Ja wezmę Daveya — powiedział. Potrząsnęła głową. — Nie, zostanie przy mnie. Ron pogładził chłopca po włosach. — Już dobrze, Davey. To ja, Ron. Wszystko będzie dobrze. Nic się nie martw. Pożar szalał dwa piętra pod nimi. Gdy dobiegali do drzwi wychodzących na dach, strzelanie rozpoczęło się na nowo. Tym razem strzelano na dachu. Wrzaski i przekleństwa brzmiały równie donośnie, jak strzały z broni. Ron rozpoznał potężny stukot karabinu maszynowego. „Czekali na nas na dachu! — uświadomił sobie nagle. — A więc to pułapka!” Drzwi otworzyły się nagle i na klatkę schodową wbiegło dwóch chłopaków, którzy zataczali się, krwawiąc i jęcząc z bólu. W oczach mieli strach i ból. Za nimi wbiegła jakaś dziewczyna, która upadła na schody i poczęła broczyć krwią. Sylvia zakryła oczy i przytuliła twarz do włosów Daveya.
69
— Szybko, do mojego pokoju! — powiedział Ron do Sylvii. Pobiegła posłusznie za nim. Ogień szalał już piętro niżej. Cała klatka schodowa była rozświetlona. W pokoju Rona znajdowało się wejście do szybu wentylacyjnego. Istniała szansa przejścia do sąsiedniego budynku i ukrycia się tam do czasu, aż bitwa się skończy. W migocącym świetle Ron związał wszystkie koce i ubrania, jakie miał w pokoju, robiąc z nich linę, której jeden koniec przymocował do ramion Sylvii. Potem powoli spuszczał linę w dół szybu. Ogień wdzierał się do jego mieszkania, niosąc ze sobą ból i śmierć. Dym wdzierał się do gardła, zamazywał wzrok. Ron przymocował koniec liny do grzejnika parowego, który nie działał od dwudziestu lat, po czym kaszląc i z załzawionymi oczyma wpełzł przez okno do szybu i począł się zsuwać na dół. Był zaledwie w połowie drogi, gdy lina pękła. Wylądował twardo, ale nie stracił równowagi. Uniósł wzrok ku górze. Sześć metrów za sobą zauważył ogień wychodzący z okna, przez które Ron przed kilkoma minutami wychodził. Odwrócił się i zobaczył Sylvię klęczącą nie opodal z Daveyem wtulonym w jej pierś. Bez słowa chwycił Sylvię za rękę i poprowadził mrocznym przejściem, przypominającym katakumbę, w stronę budynków stojących obok kwatery ich gangu. Gdy dotarli do otworu w ścianie, Ron kopnięciem wyważył drzwi. Znaleźli się w mrocznym pokoju. Powoli zeszli na dół, do sutereny. Ukryli się za starym kotłem grzewczym. Na podłodze słychać było dziwny szelest. Ron nie obawiał się myszy czy karaluchów. Jego lęk wywoływały jednak czerwone świetliste oczy wielkich szczurów. Wiedział, że tej nocy na pewno nie zaśnie. Z zewnątrz dochodziły strzały. Po chwili nastała cisza, mącona jedynie szumem płomieni pożaru szalejącego obok. Nagle rozległ się potężny huk. Oto waliła się ich kwatera, zżarta ogniem. Usłyszał też czyjś śmiech. Ron nie mógł w ciemności dojrzeć twarzy Sylvii i Daveya. Słyszał jednak ciche jęki, jakie wydawał przerażony chłopiec. Dotrwali tak do rana. Gdy nastał świt, Ron zauważył, że w suterenie znajdują się okna. Podszedł do jednego z nich i stanąwszy na palcach, ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ulica była pokryta trupami. Były to głównie ciała młodych mężczyzn, choć gdzieniegdzie można było dostrzec trupa dziewczyny. Niektóre ciała były zwęglone. Na innych, zmasakrowanych przez kule, widniała zastygła krew. Wzdłuż ulicy szła grupa uzbrojonych chłopaków. Ron rozpoznał w jednym z nich członka gangu Chelsea. Obok niego, z uśmiechem zadowolenia na twarzy, szedł Dino. Ron poczuł, że ogarnia go płomień wściekłości. „Gdybym miał teraz broń...” — pomyślał, po czym przypomniał sobie o Sylvii i Daveyu. Nic nie mógł dla nich teraz zrobić. Pozostało mu jedynie czekać.
70
Zobaczył, że grupa wrogów zatrzymała się przy jakimś ciele. Dino kopnął trupa czubkiem buta. Ron poczuł dreszcz przebiegający mu po ciele. Dino odwrócił trupa tak, że twarz poległego skierowana była teraz ku górze. Ron nie miał wątpliwości; Dino znęcał się nad ciałem Ala. Ron, ogarnięty smutkiem i gniewem, zbliżył się do Sylvii i Daveya. Dziewczyna sprawiała wrażenie kompletnie wyczerpanej. — To gang Chelsea — powiedział spokojnie Ron. Jest z nimi Dino. Nie odpowiedziała. — Al nie żyje. Dopadli go. Sylvia popatrzyła na Rona uważnie i spytała: — Jesteś pewny. — Widziałem jego zwłoki. Odpowiedziała jedynie kiwnięciem głową. Żadnych łez, żadnych słów żalu. Ron nie wiedział, co robić. Ciszę zakłócał jedynie szloch Daveya. Nagle uświadomił sobie, że chłopiec wciąż powtarza to samo słowo: — Mama... mama... mama... Ron popatrzył przez chwilę na Daveya, potem znów na Sylvię, która uspokajała malca, kołysząc go przy tym łagodnie. — Już, dobrze, kochanie... Mama jest z tobą... — Jesteś... jego matką? — zapytał głośno Ron, przejęty do głębi duszy. — Nie wiedziałeś o tym? — Sylvia popatrzyła mu w oczy. — Jego ojcem był Al. W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Dzień był chłodny. Ukryci w nie ogrzanej suterenie, czuli, że przemarzają do szpiku kości. Davey zasnął w ramionach Sylvii. Ron podchodził do okna niemal co minutę. Z ulicy nie usunięto jeszcze zwłok. Za oknem był szary dzień. W powietrzu czuło się wilgoć, jakby miały nastąpić opady śniegu. Rzecz jasna, żyjący pod Kopułą nigdy nie widzieli śniegu. Dawało się jednak odczuć „śnieżną pogodę” w powietrzu. Davey obudził się późnym popołudniem. — Jestem głodny — powiedział cicho. — Musimy trochę zaczekać, zanim będziemy mogli coś zjeść — odpowiedziała Sylvia. — Rozejrzę się — rzekł Ron. — Może uda mi się coś znaleźć. — Nie! — zaoponowała Sylvia. — Oni z pewnością jeszcze tu węszą. Zaczekaj, aż zapadnie zmrok. Ron czekał więc. Robiło się coraz zimniej i ciemniej. Przejmujące zimno budziło dreszcze. Siedzieli na betonowej podłodze. Nie mieli nawet płaszcza. Davey znowu dostał ataku kaszlu.
71
— Już chyba czas — szepnął Ron do Sylvii. — Idę. Zupełnie niepotrzebnie się trudził; kwatera jego gangu została kompletnie zniszczona przez pożar. Przepadło wszystko: zapas żywności, amunicja, broń, odzież — wszystko. Czego nie strawił pożar, zagarnęli najeźdźcy. Nawet ciała poległych zostały ograbione ze wszystkiego, co miało jakąś wartość lub mogło się okazać przydatne. Okolica sprawiała wrażenie opuszczonej. Opuszczonej przez żywych, rzecz jasna, jako że ulice pełne były trupów. I szczurów. Na widok pary błyszczących złowieszczo oczu wielkiego gryzonia Ron poczuł dreszcz. Głód znikł w jednej chwili. Poprzedniej nocy ludzi i szczury łączyły te same uczucia: trwoga i głód. Teraz obrzydliwe gryzonie wyległy z nor, aby upomnieć się o to, co się im należy. Ron potknął się w ciemności o czyjeś zwłoki i upadł. Poczuł, że jakiś szczur przebiega po jego dłoni. Omal nie wrzasnął z obrzydzenia. Gdy wrócił do sutereny, zastał Sylvię i Daveya pogrążonych we śnie. Potrząsnął ramię dziewczyny, aby ją obudzić. — Co... co się dzieje? — zapytała wyrwana ze snu. — Szczury. Sylvia zadrżała ze zgrozy. Weszli na ostatnie piętro budynku i położyli się na podłodze, w pokoju, gdzie nie było żadnych sprzętów. Ron spał bardzo krótko. Zdołał jedynie kilka razy zapaść w kilkuminutowy letarg. Gdy nastał świt, Ron trząsł się z zimna. Oprócz tego doskwierał mu okropny głód. Davey ponownie zaczął kasłać. Potem się rozpłakał. — Ron, on jest rozpalony! — powiedziała Sylvia. Chłopiec miał wypieki na policzkach. Dostał gorączki. — Musi coś zjeść! — rzekła dziewczyna rozpaczliwym głosem. — Potrzebne są też lekarstwa — dodał Ron. Davey miał zamknięte oczy. Jęczał cicho, powtarzając: „Boli, boli, boli...” „Dewey! — przypomniał sobie Ron. — On będzie wiedział, co zrobić. Ma żywność, lekarstwa pewnie też.” — Muszę się dostać na targ — powiedział Ron. — Dostanę tam jedzenie i wszystko, czego nam potrzeba. — Na targ? Nie uda ci się tam dotrzeć. — Zapewniam cię, że mi się uda. Wyciągnęła ku niemu ręce. — Ron, nie rób tego! Złapią cię! Jeśli nie te zbiry z gangu Chelsea, to jacyś inni. Wszyscy już wiedzą, że Al nie żyje. Nic już dla nich nie znaczysz. Uwolnił się z jej ramion i rzekł: — Nie mogę tkwić tu bezczynnie i pozwolić, abyśmy wszyscy umarli z głodu. Davey musi coś zjeść. Potrzebne mu są także lekarstwa. Tylko na targu można je dostać.
72
— Ron, zaczekaj... — Wrócę — odparł. — Nie martw się. Był za drzwiami, zanim zdołała cokolwiek dodać. Trwało to trzy dni. Ron posuwał się wolno, unikając ludzi. Najpierw długo się upewniał, że droga jest wolna, a potem mknął przed siebie. Byle bliżej targu... Dwukrotnie natknął się na mieszkańców innych dzielnic. Raz umykał co sił w nogach przed grupą wyrostków, innym razem zaś wszedł do budynku, w którego holu siedziało trzech uzbrojonych chłopaków. Gdy go zauważyli, sprawiali wrażenie bardziej wystraszonych od niego. Zanim zdążyli cokolwiek uczynić, Ron wybiegł na zewnątrz i popędził przed siebie jak oszalały. Dotarł do Deweya późnym wieczorem. Gdy stanął przed otworem w suficie, krzyknął: — Dewey, to ja, Ron! Obudź się! Szybko, proszę! Nagle oślepiło go ostre światło. Zakrył twarz dłońmi. — Jesteś sam? — usłyszał głos Deweya. — Tak. Dewey zsunął drabinę sznurową. Po paru minutach Ron był w mieszkaniu swego przyjaciela. Zaczął opowiadać, co przeżył. Mówił szybko, chaotycznym tonem. — Wolniej, wolniej — uspakajał go Dewey. — Nic nie rozumiem. Ron wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać od początku. Mówił o Dinie, o zabitych, o Sylvii i Daveyu. Dewey kiwał głową ze zrozumieniem. Po chwili wyjął z szai plecak, do którego włożył kilka puszek, plastikową torebkę z żywnością i karton mleka. Z innej szai wyciągnął metalową apteczkę. — Jest tu penicylina i środek przeciwtężcowy — powiedział do Rona. — Mam nadzieję, że pomogą. Tu, pod Kopułą, nic więcej nie możemy dla chłopca zrobić. Ron skłonił głowę z wdzięcznością. Natychmiast założył plecak. Dewey powiedział jeszcze: — Powinieneś coś zjeść i przespać się trochę. Nie wyglądasz najlepiej. Ron potrząsnął głową i odparł: — Nie mogę. Może ten malec już kona. — Rozumiem — rzekł Dewey. — Idź więc, synu. Powodzenia. Mężczyzna włożył Ronowi do kieszeni trochę jedzenia, po czym odprowadził go na ulicę. Ron, gdy skręcał w poprzeczną ulicę, pomachał Deweyowi ręką na pożegnanie, po czym wyciągnął z kieszeni jakiś suszony owoc i począł go łapczywie jeść. Resztę nocy i cały następny dzień Ron przedzierał się przez mroczne dzielnice, a był zaledwie w połowie drogi do Sylvii i Daveya. Musiał teraz bardzo uważać, bo pakunek, który miał ze sobą, zawierał bardzo cenne rzeczy. Ktoś, kto by go dostrzegł, mógłby go
73
zabić tylko po to, by zajrzeć do jego plecaka. Ron, dźwigający pakunek, nie był w stanie poruszać się tak szybko jak przedtem. Szedł więc wolno, ostrożnie wzdłuż brudnych i wyludnionych ulic. Gdy zauważył człowieka albo gdy usłyszał jakieś odgłosy, natychmiast krył się w najbliższej suterenie lub klatce schodowej. Większą część dnia spędzał w ukryciu. Dwukrotnie w suterenach zmorzył go sen. Gdy się budził, czuł do siebie złość i ogarniał go wstyd. Nie mógł sobie pozwolić na słabość. Dopiero trzeciego dnia dotarł do budynku, w którym zostawił Sylvię i jej syna. Nie było ich jednak w pokoju na górze. Położył plecak na podłodze. Pozbywszy się ciężaru na plecach, poczuł ulgę. „Na pewno poszli szukać jedzenia — pomyślał. — Może Davey poczuł się lepiej i oboje wyszli o własnych siłach.” Myślał tak, choć w głębi duszy nie wierzył w to. Przeszukał piętro po piętrze. Zajrzał też do sutereny. Nie znalazł tu żywego ducha. Gdy znalazł się przy drzwiach wychodzących na ulicę, usłyszał nagle głos: — Się masz, frajerze. Dino i czterech chłopaków z gangu Chelsea czekali tu na Rona, który wcale nie był tym zaskoczony. — Szukasz kogoś? — zapytał Dino z uśmiechem, ukazując brzydkie, żółte zęby. — Gdzie oni są? — odezwał się Ron. — A jak sądzisz? — Dino sprawiał wrażenie rozbawionego. — Sylvia odnalazła mnie wczoraj. Jej dzieciak był chory, oboje konali z głodu. Jest teraz moją dziewczyną. — Założę się, że wiele ją to kosztuje. Słuchaj, mam lekarstwo dla małego... — Nie będzie mu już potrzebne. Nie żyje. — Co? — Ron poczuł, że głos mu grzęźnie w gardle. Dino zrobił surową minę i rzekł: — Szczeniak pluł krwią przez całą noc. Umarł zaledwie przed godziną. Jedna gęba mniej do wyżywienia. Ron, ogarnięty wściekłością, rzucił się na Dina jak zwierzę. Przez ułamek sekundy widział wystraszoną twarz swego wroga. Zwalili się ciężko na podłogę. — Morderca! Rzeźnik! — krzyczał Ron, okładając Dina pięściami. Po chwili z ust i nosa Dina ciekła krew. — Przeklęty, śmierdzący bandyta! Kumple Dina odciągnęli Rona na bok. Bronił się zaciekle. Bił pięściami, kopał. W końcu udało się im powalić go na ziemię. Zaczęli go kopać. Stracił przytomność. ¬
¬
¬
Ron powoli odzyskiwał przytomność. Czuł potworny ból głowy. Miał zesztywniałe ciało. Spostrzegł, że leży na zimnej podłodze w zupełnie innym pomieszczeniu. Nie istniało tu nic poza ciemnością.
74
Usiadł. Podniósł ostrożnie tułów. Sprawdził, czy nie ma złamanej kości. „Nie jest tak źle” — pocieszył się w duchu. Czuł ból, ale nie tak silny jak wówczas, gdy kolesie Dina sprawili mu lanie po raz pierwszy. Miał wrażenie, że czas kilku miesięcy, który dzielił go od tamtego zdarzenia, w ogóle nie upłynął. Oto znowu leży, pobity przez tych samych facetów. Wszystko, co się zdarzyło przez tych kilka miesięcy, było tylko koszmarnym snem. Al i Davey nie żyją. Oni chyba w ogóle nie istnieli. Pozostały jakieś mętne obrazy, wspomnienia. Nagle pomyślał o Sylvii. „Ona zawsze miała mnie gdzieś. — Miał ochotę się roześmiać, ale poczuł silny ból szczęki. — Czy ona rzeczywiście kochała Ala? A może zrobiła to wszystko tylko ze względu na Daveya? Jasne, to wszystko tłumaczy. Nie było mnie przez trzy dni. Na pewno pomyślała sobie, że nigdy nie wrócę. Może sądziła, że mnie zabili. Tylko Dino mógł jej pomóc.” Jedna myśl nie dawała mu jednak spokoju: Dlaczego teraz, kiedy Davey nie żyje, Sylvia jest wciąż z Dinem? Ron myślał o Sylvii. Widział w ciemności jej twarz; słyszał dźwięczny, dziewczęcy głos; czuł miękkość delikatnego ciała. Silił się na nienawiść, którą poczuł dopiero wtedy, gdy stanął mu przed oczami Dino. To on doprowadził gang Chelsea na kwaterę Ala. Dino znalazł słabe punkty obrony. Wiedział, jak dostać się do wewnątrz. Zabił Ala. Zabił też Daveya. Ron wiedział, że teraz przyszła kolej na niego. Był jednak przekonany, że zanim zginie, zdąży zabić Dina. Nie miał pojęcia, jak to zrobi, ale był pewien, że Dino zapłaci za swe zbrodnie. Ron był żądny krwi jak dzikie zwierzę. Kilka miesięcy spędzonych w Nowym Jorku uczyniło z niego potwora. Nagle usłyszał odgłosy czyichś kroków. Wstał, nie zważając na ból i sztywność ciała. Badał ściany, chcąc odnaleźć drzwi. Na zewnątrz jacyś ludzie prowadzili rozmowę. Zaraz potem Ron usłyszał zgrzyt klucza w zamku. „Gdy wejdą, załatwię ich” — pomyślał. Nikt jednak nie wszedł. Drzwi otworzyły się na zewnątrz. Do pokoju wdarł się snop światła latarki, który oślepił Rona. — Hej, ty! Wychodź, szybko, zanim ktoś nas zauważy — ktoś ponaglał go szeptem. Ron wyszedł z pokoju chwiejnym krokiem. Oczy zakrył dłońmi. Po chwili spostrzegł, że stoi w korytarzu naprzeciw dwóch obcych facetów. Na podłodze leżał nieruchomo, twarzą do ziemi, chłopak, w którym Ron rozpoznał kompana Dina. — Dalej, chłopie! Ruszaj się! Spróbujemy cię stąd wydostać! — odezwał się szorstko jeden z nieznajomych. Ron ruszył z nimi. Zaprowadzili go do małej łazienki. Przez okno wyszli na aleję, wzdłuż której pobiegli szybko. Mijali ulicę po ulicy. Posuwali się w cieniu.
75
Ron zauważył stojący za rogiem samochód. Kierowca musiał ich zauważyć, jako że natychmiast zapuścił silnik. — O, jest — zdyszanym głosem powiedział jeden z facetów. Podeszli do wozu. Ron został nieomal siłą wepchnięty na tylne siedzenie. — Wszystko w porządku — powiedział kierowca grubym głosem, po czym wręczył jednemu z nieznajomych plastikową torebkę z białym proszkiem. — Byłoby lepiej, żeby był prawdziwy — odpowiedział tamten. Facet za kierownicą się roześmiał. — Prawdziwy, prawdziwy. My nie kantujemy — odparł, po czym zapuścił silnik i włączywszy światła, ruszył. Samochód posuwał się cicho. W słabym świetle, które rzucały elementy deski rozdzielczej, Ron spostrzegł, że kierowca ma ciemną skórę. — Co to wszystko znaczy? — spytał Ron. — Dokąd jedziemy? Kierowca nie odpowiedział. Jechali w milczeniu przez mniej więcej pół godziny, jakby brali udział w paradzie wozów. Ron miał jednak wrażenie, że jedzie w kondukcie żałobnym. Minęli teren targu, kierując się na północ. Ronowi się zdawało, że dostrzegł zapalone światła w mieszkaniu Deweya. Gdy przejechali przez Central Park, uwagę Rona przykuła sfora psów szczekających wściekle i biegnących za ich samochodem. Słyszał już opowieści o psach w Central Parku. Gdy ogłoszono Nowy Jork Miastem Zamkniętym, wiele osób uwalniało psy, które wylęgały na ulice i tysiącami ruszały do Central Parku. Teraz to miejsce stanowiło ich królestwo, ich dżunglę. Nikomu spośród tych, co weszli na teren Central Parku, nie udało się stamtąd wydostać. Gdy minęli Central Park, Ron zauważył w oddali uliczne światła. Z każdą chwilą były bliżej. Wzdłuż oświetlonej ulicy spacerowali ludzie. Gdzieniegdzie widać było otwarte sklepy. Wszyscy ludzie mieli ciemną skórę. Samochód zatrzymał się przed budynkiem, który musiał niegdyś służyć jako kościół. Kierowca wyszedł pierwszy i szybko otworzył Ronowi drzwi. — Szybko, bielasie, właź! Po chwili Ron stał na chodniku. — Tędy, do góry — powiedział kierowca. Ron zauważył, że ta część ulicy była pusta. Nieco dalej, po drugiej stronie jezdni, stała liczna grupa ludzi gapiących się z ciekawością w jego stronę. Wzruszył ramionami i podążył za kierowcą, który był ubrany w obcisłe czarne spodnie i kurtkę z czarnej skóry. Jego buty również były czarne i wyczyszczone na połysk. Ron czuł się zakłopotany swym zniszczonym ubraniem i starymi sandałami. Bawiła go myśl, że jego ubranie było czarne; była to, co prawda, wypłowiała czerń, ale jednak... Weszli do kościoła. Budynek ten przestał jednakże pełnić funkcję świątyni. Wnętrze stanowiła długa wąska nawa. Wysoki sufit był wsparty ciężkimi kolumnami. Ławki gdzieś zniknęły, jedynie na podłodze stało w nieładzie kilka krzeseł.
76
W miejscu, gdzie był niegdyś ołtarz, stało wielkie, rzeźbione krzesło. Było puste. Obok niego ustawiono kilka ławek, przy których siedziało teraz czterech ciemnoskórych chłopaków. Zwróceni byli plecami do Rona i jego „towarzysza”. Rozmawiali ze sobą. Kierowca pchnął lekko Rona w tamtą stronę. Po chwili stali przy ławkach, czekając, podczas gdy ciemnoskórzy kontynuowali rozmowę. Ron zaczął się zastanawiać, jak długo będzie trwać ta zabawna sytuacja, gdy nagle jeden z chłopaków odwrócił się i popatrzył uważnie na białego przybysza. — Przywieźli go. Pozostali również się odwrócili i spojrzeli na Rona. Jakże Ron pragnął wiedzieć, o czym oni teraz myśleli! Trzech spośród nich przybrało poważny wyraz twarzy. Czwarty wstał, uśmiechnął się, następnie wolno podszedł do Rona. Był wysoki, ale bardzo szczupły. Miał wychudłą, kościstą twarz. Jego oczy były zabawne, bardzo orientalne. W szerokim uśmiechu pokazywał zdrowe zęby. Sprawiał wrażenie przyjaznego. — Nazywają mnie Timmy Jim — powiedział miłym głosem. — Co prawda, nie jest to moje prawdziwe imię, ale cóż... — Ja jestem Ron Morgan. — Wiem o tobie wszystko. Masz na targu dobrego przyjaciela, Deweya. To on mi powiedział, że masz kłopoty. Mówił, że możesz się przydać. Masz ponoć złote ręce. — Naprawiam różne urządzenia — odparł Ron. Usta Jima rozszerzyły się w jeszcze większym uśmiechu. — Świetnie. Będziesz to teraz robił dla muzułmanów. Co więcej, zaczniesz uczyć mechaniki niektórych moich ludzi. Ron poczuł się zmieszany. — Myślałem, że muzułmanie nie przyjmują do gangu białych. Uśmiech znikł nagle z twarzy Jima. — Muzułmanie robią to, co ja im rozkażę. Nie przyjęliśmy cię na członka gangu. Będziesz jedynie dla nas pracował, chłopcze. Ocalisz skórę tylko dlatego, że ten starzec na targu powiedział o twoich umiejętnościach. Jeśli to okaże się nieprawdą, pójdziesz tam, skąd cię przywieźliśmy. Jasne? — Jestem więc w niewoli — powiedział machinalnie Ron. Szef muzułmanów się roześmiał. — Tak, syneczku, właśnie tak. Jim śmiał się bez końca. Inni również przyłączyli się do zabawy; zrywając boki ze śmiechu. Ron poczuł złość, choć po chwili uprzytomnił sobie, co mogłoby go spotkać z ręki Dina. Zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru.
77
Muzułmanie traktowali go lepiej, niż się tego spodziewał. Dawali mu jednak odczuć, że w ich świecie piękne może być tylko to, co jest czarne. Odcień skóry muzułmanów różnił się bardzo. Niektórzy byli śniadzi jak Latynosi, inni znów kolorem skóry przypominali Murzynów z serca dżungli. Ron spotkał też kilka osób wyglądających jak Indianie. Wśród muzułmanów więcej było ludzi starszych wiekiem niż wśród białych. Timmy Jim i większość członków gangu była w wieku Rona, niektórzy trochę starsi. Ron pracował z nastolatkami. Niektórzy z nich wykonywali rozkazy białego człowieka z wielką niechęcią. Byli jednak posłuszni. Popołudniami Ron uczył muzułmańskie dzieci mechaniki. Było to bardzo zabawne. Dzieciaki paliły się do wiedzy i szybko robiły postępy. Wkrótce umiały naprawiać lodówki, piece grzewcze, nawet samochody. Timmy Jim zachowywał się wobec Rona w bardzo niezrozumiały sposób. Przy każdym spotkaniu wywierał na Ronię inne wrażenie. Czasami był bardzo przyjazny, innym razem znów okazywał mu wyższość i nazywał Rona pogardliwie „białym frajerem”. Powoli Ron zaczął rozumieć to zachowanie. Timmy Jim był szorstki dla niego tylko wtedy, gdy nie byli sami. Kiedy rozmawiali na osobności, potrafił być bardzo życzliwy. Mijał tydzień za tygodniem. Timmy Jim coraz częściej zapraszał Rona do swojej kwatery. Znajdowała się ona obok starego kościoła. Była urządzona w iście wojskowym stylu; żadnych dekoracji na ścianach, poza mapą Manhattanu. Za całe umeblowanie służyło tu biurko, drewniane krzesło i kanapa dla gości. — Opowiedz mi, jak wygląda życie poza Kopułą — mawiał często Timmy Jim. Ron nie rozumiał, dlaczego Jima interesowało tyle szczegółów. Mówił jednak wszystko, co wiedział. — Chciałbyś tam wrócić, co? — zapytał któregoś dnia Timmy Jim. — Nie da się ukryć — odpowiedział Ron. Dziwił się, że cały jego świat, który pozostał za bramą, stał się taki odległy, nierealny, niczym sen, za którym przecież nie można tęsknić. Zima powoli ustępowała. Ron mieszkał w małym pokoju znajdującym się w budynku, który służył niegdyś za szkołę. Teraz na parterze muzułmanie urządzili prawdziwe klasy z rzędami ławek. Ron prowadził tam zajęcia z mechaniki. Przynajmniej raz w tygodniu Timmy Jim zabierał Rona do siebie, by posłuchać, jak jest urządzony świat za bramą. Ron nauczał, pracował, jadł i spał. Oprócz dzieciaków, których uczył mechaniki, i Timmy’ego Jima znał jeszcze tylko kilku młodych mężczyzn, stanowiących jego ochronę. Któregoś dnia Ron zawarł znajomość ze śniadą Portorykanką o imieniu Lina. Cotygodniowe wizyty u szefa gangu były dla Rona przyjemnością. Szef był wtedy odprężony, jakby wizyty Rona były dla niego ucieczką od codzienności. Jedli kanapki, pili i gaworzyli.
78
Ron zauważył, że Jima interesują sprawy dotyczące broni, jakiej używała policja, zasady działania samochodów napędzanych prądem oraz rozmieszczenia baz wojskowych. Pewnego popołudnia, gdy Ron siedział naprzeciw Jima i opowiadał o pociągach odrzutowych, nagle przyszło olśnienie. — Masz zamiar urządzić inwazję! Chcesz zaatakować świat znajdujący się poza Kopułą. Timmy Jim zaśmiał się głośno. — Zastanawiałem się, kiedy wreszcie na to wpadniesz. — Ale to szaleństwo! Nie możecie... — Jasne, że nie możemy. Nie teraz. Najpierw trzeba zebrać do kupy wszystkie gangi pod Kopułę. To zajmie kilka lat. Zaczniemy od jesieni, zaraz po zamknięciu bram. Uderzymy na białych. Po paru latach będzie tylko jeden gang i jeden wódz — Timmy Jim. — A potem? — zapytał zaszokowany Ron. — Potem wyjdziemy za bramę. — O, Boże! Timmy Jim pochylił się do przodu i kierując palec w stronę Rona, powiedział: — Rozumiesz teraz... Wszystkie gangi ciemnoskórych trzymam w kupie wizją władzy nad całym miastem. Jedynym sposobem zakończenia walk pod Kopułą jest skierowanie całej ich siły za bramę. — Ale to nonsens — odparł Ron. — Żyją tam setki milionów ludzi. — Będzie na kim brać łupy... — I policja... — Poradzimy sobie z nimi. — Wojsko... Timmy się uśmiechnął. — Wiesz co? Polowa armii to muzułmanie. Nasi ludzie. Patrz uważnie, co się będzie działo, gdy wyjdziemy poza Kopułę. Zobaczysz, jak oni postąpią. Ron siedział z otwartymi ze zdumienia ustami. Timmy Jim śmiał się. Ron przez kilka tygodni myślał o tym, co usłyszał w kwaterze szefa gangu. „Podbić świat poza Kopułą! Ten człowiek oszalał!” — myślał, choć zamierzenia Timmy’ego Jima budziły w nim lęk. Pogoda się poprawiała. Było coraz cieplej. Ronowi przydzielono kolejną grupę nowicjuszy do szkolenia. Chłopcy, którzy skończyli kurs, odeszli. Ron nigdy ich już nie widział. „Dokąd Timmy Jim ich wysłał? — zastanawiał się Ron. — I po co?” Chodziły słuchy o bitwach i potyczkach przy granicy rewiru muzułmanów. Jakiś gang białych został wycięty do nogi, kiedy Timmy Jim zdecydował się uderzyć większą siłą. Potem walki graniczne ustały.
79
Wtedy właśnie, pewnego ciepłego wiosennego dnia, pojawiła się Sylvia. Ron pracował w dużej sali wypełnionej dziećmi w wieku do piętnastu lat. Przez okna do wnętrza pracowni wpadało dużo dziennego światła. Szyby w oknach wybito dawno temu. W sali znajdowało się około czterdziestu uczniów; wszyscy byli pochyleni nad małymi silnikami elektrycznymi i odbiornikami tranzystorowymi, które muzułmanie skądś dla nich zdobyli. Ron śledził wzrokiem grupę słuchaczy kursu, pracujących w skupieniu. Za oknem była wiosna. W tych dniach szkoły powinno się zamykać, by uczniowie mogli korzystać z tej pory roku; grać w baseballi, urządzać pikniki i... Nagle w drzwiach do pracowni pojawiło się dwóch uzbrojonych strażników. „Będą kłopoty” — pomyślał Ron. Podszedł ku drzwiom. Po chwili był na korytarzu. Stała tam Sylvia. Poczuł przez chwilę, że bicie jego serca ustaje. Dziewczyna sprawiała wrażenie starszej i bardzo zmęczonej. Jej krótkie spodenki i bluzka były wypłowiałe. Miała brudną twarz. Wciąż jednak była piękna. Ron zapragnął chwycić ją w ramiona i pozostać w tym uścisku na zawsze. Nie ruszył się jednak z miejsca. — Cześć, Ron. Dopiero za drugim razem Ronowi udało się wydobyć głos z gardła: — Cześć. — Chciałam cię zobaczyć — powiedziała cichym, miękkim głosem. — Pozwolili mi tu wejść, ale tylko na kilka minut. Zaraz mnie stąd zabiorą. — Dokąd? — Na rewir naszego gangu. Frankie znowu zebrał chłopaków. Nasz gang liczy już dwudziestu członków. Będzie więcej... — Co robi Dino? — Nie żyje. — Nie żyje? Skinęła głową. — Zrobili to faceci z gangu Chelsea. Dino wdał się w bijatykę z ich szefem. Ma to, na co zasłużył — powiedziała mocnym głosem. — Sama chciałam to zrobić. Zawsze jednak brakowało mi zdecydowania. Ron położył jej dłoń na ramieniu. Nie wiedział jednak, co ma powiedzieć. — Dobrze cię tutaj traktują? — zapytała Sylvia. — Tak. A co z tobą?... Wszystko w porządku? Może mógłbym coś dla ciebie... — Nie martw się o mnie. — Próbowała się zdobyć na uśmiech. — Poradzę sobie. — No, dobrze.
80
— Cóż... muszę wracać. Chciałam się tylko z tobą zobaczyć i powiedzieć ci, że Dino nie żyje. Jeśli kiedyś pozwolą ci wrócić na nasz rewir... Ja... Tak mi przykro... Przepraszam za wszystko. To przeze mnie tu utkwiłeś. A mogłeś być teraz w domu... Tak mi przykro, Ron... — To nie twoja wina. Nie myśl o tym. — Aha! — Sylvia włożyła rękę do kieszeni. — Oto rzeczy, które Dino ci wtedy zabrał. Ron wziął do ręki klucze od domu, kartę kredytową i dowód osobisty, po czym popatrzył przenikliwie na Sylvię. Dziewczyna wiedziała, że dała mu klucze do wolności. Ron popatrzył na strażników. Rozmawiali ze sobą oparci o ścianę. — Powodzenia, Ron — rzekła Sylvia. — Dziękuję za wszystko. — Zaczekaj — wyszeptał gorączkowo Ron. — Przecież oboje możemy się stąd wydostać. Kiedy otworzą bramę... Dziewczyna pokręciła głową i uśmiechnęła się przy tym smutno. — Nie da rady, Ron. Nie możemy być razem. Każde z nas jest zupełnie kimś innym. Należymy do różnych światów. — Ale przecież... Musnęła ustami jego wargi, po czym się odwróciła i ruszyła ku wyjściu. Ciemnoskórzy strażnicy podążyli za nią. Ron stał nieruchomo. Trzymał w wygiętej ręce klucze i dokumenty. — Sylvia! — krzyknął. Dziewczyna nie odwróciła się nawet. Szła przed siebie. Przez tydzień w głowie Rona kotłowały się myśli. „Jak mogę się stąd wydostać, skoro oni wszyscy nie spuszczają ze mnie oka nawet na chwilę? A Sylvia? Muszę ją stąd wydostać! Tylko jak?” W miarę upływu czasu Ron zdawał sobie sprawę, że Sylvia miała rację. Nie było sposobu, aby ją zabrać na zewnątrz. Minęła wiosna. Robiło się coraz cieplej. Z początkiem lata otworzono bramę dla przybyszów spoza Kopuły. — Turyści nigdy się tu nie pojawią — powiedział Timmy Jim. — Gliny się o to troszczą. Timmy Jim troszczył się o to, by Ronowi nie udało się wymknąć z rewiru muzułmanów. Nawet nocą Ron czuł, że śledzi go baczny wzrok strażników. Nadszedł jednak dzień, kiedy udało mu się odzyskać wolność. Pewnej nocy, w kilka tygodni po rozpoczęciu sezonu wakacyjnego, nie poszedł spać. Jego pokój znajdował się wówczas w starym budynku hotelowym. W pokojach, przyległych do sypialni Rona byli strażnicy. W holu, na dole, również znajdowali się muzułmanie pilnujący Rona. Ron zdążył dobrze poznać budynek. Nie poszedł więc na dół. Wyłamał drzwi do jednego z szybów windy. Przez chwilę stał na krawędzi podłogi i wpatrywał się w mroczne
81
wnętrze szybu. Miał pod stopami głębię wielkości pięciu pięter. Wziął głęboki wdech, po czym skoczył w ciemną otchłań. Chwycił dłońmi stalową linę, śliską od smaru, która zwisała z góry. Modlił się, aby lina wytrzymała ciężar jego ciała. Ron miał wrażenie, że zgrzyt liny obudzi wszystkich w hotelu. Przez chwilę wisiał nieruchomo. Ale tylko przez chwilę. Powoli, mozolnie począł się wspinać na górę. Nie było to łatwe. Dłonie z trudem trzymały śliską linę. W końcu udało mu się wspiąć na dach znajdujący się sześć pięter wyżej. „Ciekawe, dlaczego nie kazali mi naprawić windy?” — zastanawiał się Ron. Przemieszczał się sprawnie po dachach budynków, aż dotarł do bloku, o którym wiedział, że nie jest strzeżony. Wkrótce znalazł się na ulicy. Świtało. Zatrzymał się na chodniku nie opodal olbrzymiego ramienia, które wyrastało z ziemi i łagodnym łukiem biegło ku niebu. Był to fragment szkieletu podtrzymującego Kopułę. Na zewnątrz czekała wolność. Nagle zdał sobie sprawę, że w świecie, z którego tak brutalnie został wyrwany, nie ma wolności. Jest jedynie inny rodzaj niewoli. Szedł jednak do przodu wzdłuż flanki ogromnej Kopuły. Szukał przejścia granicznego. Ulice były puste. Wstawał dzień. Po lewej stronie znajdował się Central Park. Ron patrzył uważnie, czy nie wybiegnie ku niemu sfora psów. Słyszał od muzułmanów, że szczekanie jednego psa może w oka mgnieniu przywołać całą hordę okrutnych bestii. Po kilku godzinach marszu zobaczył autobus jadący wzdłuż ulicy biegnącej o kilka bloków przed nim. Przyspieszył kroku. Wkrótce potem zauważył porządnie ubranych ludzi, którzy patrzyli ze zdumieniem na budynki, i olbrzymią Kopułę. Turyści! W pobliżu na pewno znajdowało się przejście graniczne. Gdy Ron szedł po chodniku, przybysze spoza Kopuły przyglądali się jego brudnej odzieży i omijali go z daleka. Ron śmiał się cicho; w kieszeni miał kartę kredytową. Wszedł do pierwszego napotkanego hotelu. Za pomocą karty kredytowej udało mu się zameldować i zamówić nowe ubranie. Nie wychodził z wanny przez godzinę. Cudowny aromat mydła i krystaliczna czystość wody nie tylko usunęły z jego ciała wszystek brud, ale również sprawiły, że nie odczuwał żadnego bólu ani strachu. Po raz pierwszy od prawie roku Ron się nie bał. Jednak gdy się ubierał, zaczęły go nękać niepokojące myśli dotyczące Sylvii i Deweya. Może miała rację. Jej świat jest tutaj, a nie poza Kopułą Manhattanu. A co będzie ze starym człowiekiem na targu? „Nie mogę go tak zostawić, żeby oślepł i żył samotnie — myślał Ron. — Ale jeślibym spróbował przeprowadzić go przez bramę, policjanci wysłaliby starego człowieka do Podziemia.”
82
Ubierał się wolno. Zamyślony, naciągał na siebie zielony kombinezon z zamkiem błyskawicznym, zupełnie podobny do tego, w którym przybył do Nowego Jorku. Wkładał buty, gdy drzwi otworzyły się nagle i do pokoju wszedł Timmy Jim. Po raz kolejny ciałem Rona wstrząsnął dreszcz strachu. Miał na sobie czystą odzież, był starannie umyty. Mimo to nie mógł zwalczyć uczucia strachu, które towarzyszyło mu przez cały czas pobytu pod Kopułą. Był bezbronny. Na korytarzu stało dwóch muzułmanów z ponurym wyrazem twarzy. Timmy Jim zamknął drzwi. — Gdzie to się wybierasz? — zapytał Timmy Jim. — Za bramę. Wynoszę się stąd. — Mówisz serio? — Słuchaj — powiedział Ron — możesz mieć kłopoty. Policja... Timmy Jim się uśmiechnął, choć w jego wyrazie twarzy nie było śladu rozbawienia. — Są opłaceni. Gdybym zechciał, mógłbym rozebrać ten hotel cegła po cegle. W każdej chwili, jeśli tylko najdzie mnie ochota, mogę rozmienić to pieprzone Miasto na drobne! Ron usiadł ciężko na łóżku. — No, dobrze. Wygrałeś. Jest jednak coś, czego nie będziesz w stanie zrobić. — Mów. — Nie możesz mnie zmusić do tego, abym z tobą wrócił. Idę na zewnątrz... Chyba że mnie zabijesz. Jedno z dwojga... Decyduj. — Blefujesz — odparł Timmy Jim mrużąc oczy. — Zapewniam cię, że nie. — Myślisz, że ci pozwolę, abyś ostrzegł tych na zewnątrz, co ich czeka z mojej strony? Ron wzruszył ramionami. — Człowieku, oni nie uwierzą nawet w jedno twoje słowo — powiedział ze śmiechem Timmy Jim. — Pomyślą, że dostałeś kota! — W takim razie nie masz powodów do obaw. — Dzięki mnie uratowałeś gardło — warknął Timmy Jim. — Słyszysz: zawdzięczasz mi życie! Nie pozwolę ci odejść! — Wyszkoliłem dla ciebie około setki dzieciaków — odpowiedział Ron. — Potrafią to samo co ja. Niech teraz oni uczą innych. Wycisnąłeś ze mnie tyle, ile byłeś w stanie. Kościstą twarz szefa ożywił uśmiech. — Jesteś zmęczony niewolą, co? Ron skinął głową.
83
— Nie winie cię o nic. — Timmy Jim podszedł do okna i odsunąwszy zasłonę, popatrzył przez chwilę na ulicę. Potem odwrócił się i rzekł: — Coś ci powiem. Kiedy zamknięto Nowy Jork, kiedy ogłoszono koniec ewakuacji... nie pozwolono nam stąd odejść. — Nam? — spytał Ron. — Czarnym — rzekł Timmy Jim. — Portorykańczykom, biedakom z Harlemu i tym z górnego West Side. — Przecież Miasto zostało ewakuowane — powiedział Ron. — Pozostali tacy jak Dewey. Byli w ukryciu, gdy Miasto oficjalnie ogłoszono zamkniętym. — Gówno prawda! Pozwolili odejść białym, to fakt. Zarówno bogatym, jak i biednym; Irlandczykom, Włochom, wszystkim anglosaskim protestantom, rzecz jasna. Nas jednak odesłano od bramy. Gdy próbowaliśmy się wydostać, bito nas pałkami, poddawano elektrowstrząsom, tłuczono nas armatkami wodnymi, palono laserem. Nie wypuścili nas! Wykreślono nas z rejestru; ogłoszono, że nie żyjemy. — To prawda?... — Zapewniam cię, że to prawda — odparł Timmy Jim podpierając boki dłońmi zaciśniętymi w pięści. — Teraz już znasz prawdziwy powód, dla którego zamknięto Miasto. Wystarczyło nacisnąć jeden klawisz komputera, aby skreślić całą listę ludzi, którzy dostawali od państwa zapomogi. Ron nie wierzył własnym uszom. — Zostawili was tutaj? — Tak, dziecino. Zostawili nas, abyśmy cierpieli głód, zimno, aby kąsały nas szczury. Zostawili nas, abyśmy ze sobą walczyli, abyśmy się pozabijali. — Święty Boże! — Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Aha, chyba nie muszę ci mówić, że Bóg jest czarny? — Czy to rzeczywiście prawda? Zamknęli Miasto, aby się was pozbyć? — spytał Ron. Timmy Jim skinął głową. — Dlatego właśnie muzułmanie stworzyli tu organizację. Musieliśmy znaleźć środek na przeżycie. Na zewnątrz było trochę ludzi, którzy chcieli nam pomóc. Szmuglowali żywność i tak dalej. Było to jednak zbyt mało. Nawet czarny rynek nie wystarczał. Udało się nam jednak. Przeżyliśmy. — A teraz... — A teraz muzułmanie już nie walczą ze sobą. Zjednoczyliśmy się. Jesteśmy braćmi. Bijemy gangi białych. To nas trzyma razem. Za kilka lat wszystkie gangi Nowego Jorku się połączą. — Połączy ich twój plan opanowania świata poza Kopułą.
84
— Właśnie. — A ty się obawiasz, że uprzedzę ich o wszystkim? — Idź, uprzedź ich! — rzekł Timmy Jim stojąc naprzeciw Rona. — Opowiedz im o wszystkim, co ode mnie usłyszałeś. Nie uwierzą ci. Nie będą chcieli słuchać, aż będzie zbyt późno, by mogli cokolwiek zrobić. — Mogę więc odejść? — Tak... idź! Daję ci wolność, ty biały... Tak jak Lincoln, uwalniam cię. Opowiedz tym na zewnątrz o nas. Uwierzą ci dopiero wówczas, gdy nas zobaczą. A my przyjdziemy. Obiecuję. Timmy Jim ruszył ku drzwiom. Otworzył je i wyszedł. Ron siedział bez ruchu na krawędzi łóżka. — Nie uprzedzę ich o niczym, Jim — w pokoju zagrzmiały słowa wypowiedziane przez Rona. — Ja ich zmienię. Tak, pójdę tam, aby ich zmienić. Oni wiedzą o istnieniu Miasta. Wiedzą, że w tej dżungli młodzi ludzie zamieniają się w dzikie bestie. Wiedzą, ale nie wzrusza ich to. Ja ich zmienię. Zanurzę ich głowy w bagnie, które za sobą pozostawili i w którym i ja się nurzałem przez cały rok. Sprawię, że będą słuchać z uwagą, że zdadzą sobie z tego wszystkiego sprawę. Przełamię wszystkie bariery. Zmienię wszystko i wszystkich. Zablokuję ich „drogi kariery” i godziny policyjne, i te nie kończące się osady. Nawet gdybym miał zostać prezydentem. Zmienię ich. Jak oni mogą patrzeć, jak miasta giną zżerane infekcją?! Jak oni mogą to robić tym ludziom?! To tak jak z nowotworem: trzeba go wyleczyć, bo inaczej zabije. Ron zrozumiał wszystko. Wyszedł z hotelu i ruszył w stronę bramy. Przedarł się przez tłum ludzi, którzy rwącą rzeką wdzierali się przez bramę do Miasta na czas wakacyjnej zabawy. Wciąż miał przed oczami Deweya, Sylvię, małego Daveya i Ala. Pamiętał nawet Dina. I Timmy’ego Jima, ciemnoskórego wodza, gotowego zmienić świat na swój sposób. Przy bramie policjant w białym hełmie popatrzył na Rona ze zdziwieniem. Chłopak podał mu dowód osobisty. Ron zdawał sobie sprawę, że jest szczuplejszy niż na zdjęciu w dowodzie. Miał też na twarzy blizny, których na fotografii nie było. Policjant oddał Ronowi dowód, po czym spytał: — Wyjeżdża pan? Przecież zabawa dopiero się zaczęła. — Tak — odparł Ron. — Wiem. Tłumaczył Andrzej Łukasik
Smok Vince’a Wstęp
Nie ma znaczenia, jak poważny problem jest brany pod uwagę; zawsze znajdzie się coś humorystycznego. Czasem śmiech potrafi osiągnąć więcej niż nadmierne moralizatorstwo. W roku 1729 Jonathan Swi użył w „Nieśmiałej propozycji” skalpela satyry w stosunku do rozpaczliwego w owym czasie położenia Irlandii. Współczesna (i przyszła) zbrodnia to poważny temat, ale nie musimy stale traktować go całkiem serio. „Smok Vince’a” jest niepoważny z dwóch powodów. Po pierwsze, mamy do czynienia z opowiadaniem fantastycznym, które już ze swej natury jest formą pisarstwa lekceważącą realny świat Dlatego też zbrodnia w takim dziele nie powinna być traktowana zbyt poważnie. (Jeżeli o tym wątpisz, Czytelniku, przeczytaj od deski do deski kilka opowiadań fantasy) Mogą to być horrory, powieści z cyklu magii i szpady czy, ostatnio licznie pojawiające się, opowiadania o kobietach-wojownikach. Gdy przejrzysz co najmniej trzy, będziesz miał więcej zrozumienia dla nonsensu niż ja sam.) Drugim z powodów jest to, że postacie w tym opowiadaniu ukazują w sposób rozmyślny absurdalne aspekty świata przestępczego. Popatrzmy na to z bliska: większość facetów, których znam w południowej Filadelfii, a którzy mają powiązania z mafią, nie należy do najjaśniejszych świateł naszej społeczności. Opanowała ich bezwzględna chciwość i kompletna pogarda dla wszelkich norm prawa. Mogą przerażać, i często tak właśnie się dzieje. Ale są także, w sposób nieuświadomiony, zabawni.
86
R
zeczą, która najbardziej przerażała Vince’a — oczywiście, dotyczyło to smoków — było przeświadczenie, że mogą zabierać dusze. Vince był typowym młodym członkiem Rodziny. Opuścił szkołę, by zacząć karierę w mafii. Obrabiał samochody, kradł garnitury z miejscowych sklepów, a nawet spędził przerażające godziny, ucząc się kierowania ogromną ciężarówką, by móc pomagać w porwaniach. Ale nie pozwalano mu na żaden wielki numer. — Możesz pilnować moich numerków, dzieciaku — powiedział Louie Bananas, król „jednorękich bandytów” z Philly. — Chcę zrobić coś wielkiego — stwierdził Vince z chorobliwą niecierpliwością. — Chcę zrobić coś na własny rachunek. Louie potrząsnął swą głową, łysą, ukształtowaną jak pocisk. — Nie wiem, dzieciaku. Nie wyglądasz mi na faceta z jajami. — Wypróbuj mnie! Daj mnie do rekinów. I Louie pozwolił Vince’owi dołączyć na jeden dzień do Big Balls Falcone — rekinów od pożyczek. Vince zobaczył, jak Big Balls łamią systematycznie, jeden po drugim, palce facetom, którzy spóźnili się ze zwrotem pieniędzy. Zgodził się, że to nie dla niego. Rabunek z bronią w ręku? Vince nigdy nie trzymał w dłoni pistoletu, nie mówiąc już o strzelaniu. Poza tym takie napady były dla półgłówków i oszołomów, dla głupców i desperatów. Zorganizowana przestępczość nie zajmowała się czymś takim. Nie było potrzeby, a rabuś mógł zostać ranny. Po miesiącu przymilania się i płaszczenia przed Louiem Bananasem Vince doczekał się w końcu swojej szansy. — Okay, dzieciaku, okay — powiedział pewnego wieczoru Louie, gdy Vince stał w rogu ulubionej restauracji bossa i obserwował, jak ten pożera ozór w białym sosie. — Mam coś dla ciebie na otwarcie. Chodź tutaj. Vince nie wierzył własnym uszom. — Co to jest, Padrone? Co? Zrobię wszystko! Louie beknął w kraciastą chustkę, pochylił się i chwycił pełną garścią za ciemne kręcone włosy chłopaka. Zbliżył jego ucho do ust. Vince, który nieszczęśliwie miał uczulenie na czosnek, ledwo powstrzymywał się od kichania, słuchając szeptu Louiego. — Znasz te stare magazyny koło Frontowej i Waszyngtona? — Tak, tak — Vince skinął z zapałem pomimo żelaznego chwytu, który czuł na włosach. — Spal je. — Spalić je? — zakwiczał Vince. — Nie tak głośno, zgniłku!
87
— Spalić je całkiem? — szepnął chłopak. — Tak. — Ale to będzie podpalenie. Louie zaśmiał się. — To jest przyspieszanie rozwoju przemysłu i dobre zajęcie dla dzieciaka, który nie boi się bawić zapałkami. Vince kichnął. Nie jest wielką sztuką spalić rozwalające się stare magazyny. Vince wiedział o tym. Miejsce było, można powiedzieć, gotowe do podłożenia ognia. Ale podpalić coś i nie dać się złapać, to już zupełnie inna sprawa. Straż pożarna, policja oraz, co gorsze, towarzystwa ubezpieczeniowe miały specjalne oddziały zajmujące się podpaleniami. Potrafiłyby wywęszyć zwęglone resztki magazynu, zanim rozwiałby się dym po pożarze. Vince nic nie wiedział o podpaleniach. Jednak ogarnięty desperacką chęcią zdobycia uznania, bardzo chciał się tego nauczyć. Spróbował skontaktować się z Johnniem „Zapałką”, głównym ekspertem od podpaleń. Johnnie był zbyt zajęty, by się z nim zobaczyć. Poza tym pracował dla konkurencyjnej Rodziny aż w Manayunk. Dwóch innych, których znał Vince, mających również ustaloną reputację w tej specjalności, zniknęło w tajemniczy sposób. Młody mafioso nawet nie pomyślał, że w bibliotece mógłby znaleźć książki na temat, który go interesował. Z drugiej strony nigdy nie czytał zbyt dobrze. Tak więc, czując się bardzo podle, zajechał późną nocą na ulicę Frontową. Cały samochód, skradziony na tę okazję, wypełniały kanistry z benzyną i pojemniki z rozpuszczalnikiem do farb. Wypchnął słabo przybite deski, które zabezpieczały główne wejście do starych magazynów. Poczuł się przerażony ciemnościami panującymi wewnątrz. Hale były puste i zakurzone, chociaż towarzystwo ubezpieczeniowe było przekonane, że znajdują się tu, ustawione przed tygodniem, tony towarów jednej z firm Louiego. Vince poczuł, że trzęsą mu się ręce. „Jeżeli nie wykonam porządnie tej roboty, Louie przyśle do mnie facetów od łamania palców” — pomyślał. Wtem usłyszał odgłos sapania. Skamieniał. Zapragnął nagle stać się niewidzialnym. Słychać było odgłos oddechu i nie był to oddech Vince’a. „Jezu Chryste, nikt mi nie powiedział, że trzymają tutaj nocnego stróża!” — Nie jestem nocnym stróżem. Vince prawie wyskoczył ze spodni.
88
— Nie jestem też policjantem, więc uspokój się. — Kim?... — głos mu się załamał. Przełknął ślinę i odezwał się już wyraźniej: — Kim jesteś? — Chciało mi się spać, ale to miejsce jest jak prawdziwe Stonehenge. Ludzie przychodzą i odchodzą. I tak przez cały czas! „Włóczęga — przemknęło mu przez myśl — włóczęga, który uważa magazyny za swoją sypialnię...” — Nie jestem też włóczęgą — głos zabrzmiał surowo. — Nie powiedziałem, że jesteś! — odpowiedział Vince. Nagle zatrząsł się, gdyż uświadomił sobie, że przed chwilą właśnie to pomyślał. W ciemnościach pojawił się niewielki odblask. Chłopak wpatrzył się w niego i stwierdził, że jest to oko. Pojedyncze, wodniste oko z pionową źrenicą, jak u kota. Ale to oko było wielkości kuli do kręgli. — C... c... co... Drugie oko otworzyło się obok pierwszego. W nikłym ich świetle Vince dostrzegł pokrytą łuskami głowę z ogromną paszczą wypełnioną ostrymi zębami. W tym momencie zrobił to, co zrobiłby każdy człowiek na jego miejscu: zemdlał. Kiedy otworzył oczy, miał ochotę zemdleć ponownie. W zimnym, księżycowym świetle, dochodzącym zza wybitych okien magazynu, ujrzał smoka pochylającego się nad nim. Stwór miał długie, wygięte cielsko pokryte lśniącymi, zielonymi i błękitnymi łuskami, i potężne łapy z pazurami wielkości zębów w pile tartacznej. Ogon wił się i wił, a jego koniec ginął gdzieś w mrokach olbrzymiej hali magazynu. Ogromna głowa z wyszczerzonymi jakby w uśmiechu kłami pochylała się nad nim. Oczy błyszczały jak u ogromnego kota. — Jesteś ładny — powiedział smok. — Hmm? — Zupełnie inny niż ci frajerzy, których Louie przysłał tutaj kilka nocy temu. Tamci byli starsi. Tłuści i cały czas beczeli. — Tamci faceci?... Smok wysunął rozwidlony język spomiędzy błyszczących białych kłów. — Sądziłeś, że jesteś pierwszym podpalaczem, jakiego wysłał Louie? Łazili tutaj różni przez kilka ostatnich nocy. Vince ciągle leżał na wznak na betonowej podłodze. Spytał: — Co... co się z nimi stało? Smok przykucnął i chociaż to nieprawdopodobne, uśmiechnął się. — Och, nie martw się o nich. Nie będą nam zawracać głowy. Widlasty język ponownie wysunął się z paszczy smoka.
89
— Tak, jesteś ładny! Z wolna Vince poczuł przypływ odwagi. Rozmawiał ze smokiem, chociaż ciągle nie mógł uwierzyć w to, co mu się przytrafiło. Ostrożnie usiadł. — Mogę czytać w twoich myślach — mówił smok — więc zapomnij o ucieczce. — Ja...ech, mam podpalić tę ruderę — wyznał nagle. — Wiem — usłyszał w odpowiedzi. Zabrzmiało to nieco po kobiecemu. — Tak, nie mylisz się — potwierdziła smoczyca — jestem smokiem płci żeńskiej. Tak naprawdę to wszystkie smoki, z którymi wy, ludzie, mieliście kiedykolwiek do czynienia, były smoczycami. — Tak jak ten od świętego Jerzego... — wyrwało się Vince’owi. — Ten mydłek! On i jego głupia zbroja. Ciotka Ssrishha mogła go ugotować w niej żywcem jak w szybkowarze. Tak naprawdę to zaczęła się tak śmiać, że skończyły się jej płomienie. — I wtedy ją zabił. — Nie zabił jej. — Smoczyca wyglądała na rozzłoszczoną, a mała smużka dymu zaczęła sączyć się z jej lewego nozdrza. — Ciocia Ssrishha po prostu stała się niewidzialna i odleciała. Śmiała się tak długo, aż chwyciła ją czkawka. — Ale legenda... — Ludzka legenda. Bardziej przypomina nędzną opowiastkę dla pospólstwa. Zabić smoka! Człowiek, który potrafi zabić smoka, jeszcze się nie urodził! — Hej, nie złość się. Nic ci nie zrobiłem. — Nic. Oczywiście, że nic — głos jej złagodniał. — Jesteś ładny, Vince. Myśli chaotycznie przebiegały mu po głowie. Albo oszalał, albo naprawdę rozmawiał z prawdziwą, ziejącą ogniem smoczycą. — Hmm... Jak masz na imię? — Ssrzzha — odpowiedziała. — Jestem z polskiej gałęzi smoczego rodu. — Shh... zz... — Vince próbował wypowiedzieć jej imię. — Możesz mówić do mnie Sizzly — przerwała mu uprzejmie. — Sizzly. Hej, to bardzo ładne imię. — Wiedziałam, że ci się spodoba. „Jeżeli zwariowałem, to wcześniej czy później obudzą mnie” — pomyślał Vince i zdecydował się podtrzymywać rozmowę. — Mówisz, że wszystkie smoki, z którymi kiedykolwiek walczyli ludzie, były pieprzonymi... to jest, chciałem powiedzieć, były samicami? — To prawda, Vince. Widzisz więc, co to za głupie kłamstwa opowiadają ludzie o zjadaniu młodych dziewic. — No tak... tak myślę. — A największym kłamstwem jest opowiadanie o zabijaniu smoków. Kompletne brednie.
90
— Czy rzeczywiście? — Widziałeś w jakimś muzeum wypchanego smoka? Albo kości smoka? Albo głowę smoka wiszącą na ścianie? — Cóż... Nie chodzę zbyt często do muzeum. — A ja mogłabym pokazać ci parę fascynujących rzeczy w pewnych jaskiniach, gdybyś chciał zobaczyć kości i głowy, i... — Och nie, dziękuję. Myślę, że obędę się bez tego — powiedział pospiesznie Vince. — No tak. To było do przewidzenia. — A gdzie są smoki samce? Te dopiero muszą być ogromne. Sizzly wyraźnie zdenerwowała się i dwa pierścienie dymu zawisły nad głową Vince’a. — Samce naszego gatunku są maleńkie! Niewiele większe od ciebie. Wszystkie żyją na niektórych wyspach na Oceanie Indyjskim. Musimy tam latać na randki co jakieś sto lat. W przeciwnym razie nasza rasa mogłaby wyginąć. — Co jakieś sto lat? Masz romans raz na cały wiek? — Seks nie jest dla nas niczym zabawnym. W każdym razie nie tak bardzo jak dla was, ale wy przecież pochodzicie od małp. Wstrętne małe stworzenia. Ciągle paplacie i robicie zamieszanie. — Hmm... widzisz, Sizzly, to było bardzo ciekawe. Spotkać się tutaj z tobą i w ogóle. Ale zrobiło się późno i muszę już lecieć. Poza tym... — Nie zapomniałeś czasem, po co tutaj przyszedłeś? Prawdę powiedziawszy, Vince zapomniał. Ale teraz przypomniał sobie błyskawicznie. — Chyba miałem spalić te magazyny. — To prawda. I z tego, co bulgocze w tej twojej ślicznej główce, rozumiem, że jeżeli nie zrobisz tego do rana, Louie zamierza postąpić z tobą bardzo nieładnie. — No tak, tak. To już mój problem, prawda? Myślę, że chcesz zostać tutaj i kimać dalej, prawda? Wiesz, ja nie chcę być potraktowany jak ci inni faceci. Myślę, że wrócę tutaj, jak polecisz na ten Ocean Indyjski czy gdzie tam... — Nie bądź głupi, Vince — powiedziała Sizzly i podniosła swe ciężkie cielsko. — Mogę spać gdziekolwiek i nie zamierzam mieć romansu przez kilka najbliższych dziesięcioleci. Dzięki bogom nie muszę. A co do tych frajerów... tak, tamci mnie zirytowali. A ty jesteś śliczny! Vince wstał powoli, zdziwiony, że trzęsące się kolana utrzymały go. Sizzly okręciła swe błyszczące ciało wokół niego i z uśmiechem, który wyglądał jak wystawa rzeźnickich noży, rzekła: — Jestem już trochę znużona tymi starymi magazynami. Co byś powiedział, gdybyśmy zrównali je z ziemią?
91
— Cooo? — Mogę wykonać tę robotę znacznie lepiej niż ty, Vince, ślicznotku — powiedziała smoczyca — i nie zostawię żadnych wiele mówiących śladów po benzynie. — Ale... — Będziesz zupełnie czysty. Za każdym razem, gdy policja będzie w pobliżu, mogę stać się niewidzialna. — Niewidzialna? — Oczywiście. Popatrz. — I Sizzly zniknęła. — Hej, gdzie jesteś? — Dokładnie tutaj, śliczny chłopcze. Smok pojawił się ponownie w całej swej błyszczącej okazałości. Vince patrzył, a pod jego kręconymi ciemnymi włosami mózg zdawał mu się miękki jak masło. Sizzly uśmiechnęła się do niego. — Co powiesz, pięknisiu? Wspólne przestępcze życie? Ty i ja razem możemy dokonać wspaniałych rzeczy. Mogę wywindować cię na szczyty władzy w Rodzinie. Straszna myśl wypłynęła na powierzchnię gotującego się prawie mózgu Vince’a. — Stop. Poczekaj chwilę. To jest na pewno tak, jak widziałem w telewizji. Pomożesz mi, ale w zamian za moją duszę, tak? — Twoją duszę? Co miałabym robić z twoją duszą? — Pracujesz dla diabła i spełnisz trzy moje życzenia lub coś w tym rodzaju, a ja będę musiał oddać ci duszę. Porwiesz ją do piekła, a ja umrę. Sizzly potrząsnęła swą ciężką głową i spojrzała na Vince’a lekko obrażonym wzrokiem. — Słuchaj, przyznaję, że smoki i ludzie nie były najlepszymi przyjaciółmi przez całe tysiąclecia, ale naprawdę nie pracujemy dla diabła. Nie jestem nawet pewna, czy one istnieją. Nigdy nie widziałam diabła, a ty? — Nie widziałem, ale... — I nie chcę twojej duszy, głuptasie. — Nie chcesz, żebym cokolwiek podpisywał? — Oczywiście, że nie. — I tak za nic pomożesz mi spalić te baraki. — Jeszcze więcej, Vince. Pomogę ci wspiąć się na sam szczyt w Rodzinie. Będziemy wspólnikami w zbrodni! Będzie to najbardziej zabawna rzecz od czasu, gdy ciotka Hsspss wywołała Wielki Pożar Chicago. — Zaraz, ja chcę spalić tylko te magazyny! — Oczywiście. — Żadnych Wielkich Pożarów Chicago ani nic w tym rodzaju. — Obiecuję.
92
Kilka minut minęło, zanim Vince uporządkował swe myśli i mógł się odezwać: — Dobrze, zróbmy to. Sizzly przechyliła lekko na bok głowę. — Czy nie powinieneś wyjść z magazynu, Vince? — Aha, tak, oczywiście. — I może pojedziesz z powrotem do domu albo jeszcze lepiej, do jakiejś restauracji, gdzie masz wielu przyjaciół. — O czym ty myślisz? Najpierw spalimy te budy. — Zajmę się tym, kochanie. Czy nie będzie wyglądało lepiej, jeżeli znajdziesz sobie paru świadków, którzy powiedzą policji, że byłeś z nimi w czasie, gdy płonęły magazyny? — Taak... — odpowiedział. Poczuł lekkie zaniepokojenie. — Więc dobrze — odezwała się smoczyca. — Zabieraj swe śliczne ciałko do restauracji i kiedy już będziesz bezpieczny, podpalę to miejsce. Zapłonie jak stos inkwizycji. — Skąd będziesz wiedziała?... — Czy jesteś już w restauracji? Jestem telepatką, Vince. — A skąd ja będę wiedział?... — Że magazyny płoną? Nie obawiaj się, zobaczysz płomienie na niebie! Sizzly wydawała się podekscytowana swym pomysłem. Vince nie potrafił już wymyślić żadnego kontrargumentu. Powoli, niechętnie skierował się ku drzwiom. Po drodze musiał przekroczyć jeden z ogromnych pazurów smoczycy. Przy drzwiach odwrócił się i spytał płaczliwie: — Na pewno nie będziesz chciała mojej duszy? Sizzly uśmiechnęła się w odpowiedzi. — Nie chcę twojej duszy, Vince. Możesz na mnie polegać. Pożar magazynów był najbardziej niewiarygodnym wydarzeniem, jakie widziano od dłuższego czasu. Policja pogubiła się zupełnie. Długo przesłuchiwała Vince’a, szczególnie, że zapomniał wyjąć z samochodu kanistry z benzyną i puszki rozpuszczalnika. Gliny nie mogły jednak przyczepić się do niczego. Nawet do skradzionego samochodu, gdyż Louie i fachowcy z Big Balls Falcone grzecznie wytłumaczyli sytuację właścicielowi auta. Pozycja Vince’a w Rodzinie wyraźnie umocniła się. Podpalenia stały się jego specjalnością. Louie dawał mu coraz ważniejsze zlecenia. Praca zawsze zostawała wykonana. Perfekcyjnie. Spotykał Sizzly regularnie. Czasem w opuszczonych budynkach, czasem na pustych parcelach. Smok pozostawał, oczywiście, niewidzialny i przypadkowi przechodnie bywali zaskoczeni widokiem młodego, elegancko ubranego mężczyzny, który stał pośrodku zaśmieconej pustej działki i przemawiał w powietrze.
93
Niejednokrotnie słyszeli, jak zadawał pytanie: — Naprawdę nie interesuje cię moja dusza? Jednak tylko Vince mógł słyszeć odpowiedź rozbawionej smoczycy: — Nie, Vince. Po co mi twoja dusza? Po co mi czyjakolwiek dusza? Czas płynął. Szybki wzrost znaczenia Vince’a w Rodzinie wywołał, oczywiście, przypływ niechęci ze strony innych młodych ludzi, którzy pragnęli awansować w Organizacji. Niechęć prowadziła czasem do kłótni, czasem do bójek, a nawet prób zamachu. W dziwny jednak sposób, jakby nadprzyrodzony, każdy, kto zwrócił swój gniew na Vince’a, znikał. Znikał bez jednego śladu. Był tylko jeden wyjątek, gdy znaleziono na ulicy Tasker, pomiędzy Dwunastą a Trzynastą, jeden zwęglony but Tłustego Lombardiego. Louie i inni starsi z Rodziny kiwali znacząco głowami. Vince był nie tylko ambitny, ale i utalentowany. Był także sprytny. Żadne ślady nie prowadziły do jego drzwi. Od podpaleń Vince przerzucił się na lichwę, która ciągle była głównym przedsięwzięciem Rodziny. Ale, o dziwo, nigdy nie potrzebował chłopców z Big Balls Falcone, by zmuszać swych klientów do zwrotu pożyczek w terminie. Ci, którzy nie zapłacili, znajdowali swe samochody w postaci zwęglonych wraków. Na ich oczach zaparkowany przy krawężniku samochód mógł stanąć w płomieniach. — Widzisz, niedobrze — mawiał Vince. — Następnym razem może to być twój dom — napomykał ponuro. Czasem wydawało się, że mrugał w takim momencie do kogoś nieobecnego. Albo co najmniej do kogoś, kogo nikt nie mógł spostrzec. Kogoś bardzo wysokiego, sądząc z kąta ustawienia głowy podczas mrugania. Nadszedł dzień, kiedy ekipa Big Balls Falcone zrozumiała, że ich interesy są zagrożone, wręcz upadają, i ogłosiła swój zamiar zaopiekowania się czule Vince’em. Big Balls zniknęli w obłoku dymu. Dosłownie. Lata biegły. Vince stał się całkiem zamożny. Nie był już tym wychudzonym, przerażonym dzieciakiem, jak w chwili, gdy po raz pierwszy spotkał Sizzly. Teraz ubierał się w doskonale skrojone, konserwatywne garnitury, nieco zbyt opięte na coraz większym brzuchu. Jadał też steki i homary przy jednym stole z bankierami i przemysłowcami. Chociaż przeprowadził się ze starego, nędznego domu do wspaniałej siedziby wybudowanej niedaleko Cherry Hill nad rzeką Jersey, ciągle chodził na mszę do swego starego kościoła Epifany. Sponsorował kościelną drużynę baseballową i fundował każdego roku toyotę dla kościelnej loterii fantowej. Przywiązywał wagę do dobroczynności, a kolegom często powtarzał, że to forma ubezpieczenia. W takich momentach wznosił oczy. Ci, co stali obok niego, mieli wrażenie, że wznosi je do nieba. Ale Vince szukał Sizzly, która zwykle znajdowała się niezbyt daleko.
94
— Tak naprawdę, Vince — powiedziała mu kiedyś smoczyca — to ty ciągle mi nie ufasz. Po tylu latach. Nie chcę twojej duszy. Uczciwie mówię, że nie chcę. Vince ciągle chodził do kościoła i ciągle wydawał pieniądze na cele dobroczynne. W końcu sam Louie, stary i schorowany, scedował całą fortunę Rodziny na Vince’a i umarł w swym pokoju w czasie snu. Bez pomocy członków, zarówno własnej, jak i jakiejkolwiek obcej Rodziny. Rzecz niebywała, niespotykana w annałach. Teraz Vince był Capo w Rodzinie. Nie miał jeszcze czterdziestki, jego lśniące włosy wciąż były czarne. Był nieco tęższy, niżby tego chciał, ale miał własnego krawca, fryzjera i więcej kobiet niż w najśmielszych marzeniach. Jego awans na głowę Rodziny spotkał się oczywiście ze sprzeciwem kilku poruczników Louiego. Lecz po pierwszych kilku zniknięciach bez śladu, inni szybko pogodzili się z Bossem. Nigdy się nie ożenił, ale używał życia, ile tylko się dało. — Zaczynasz mieć straszną nadwagę, Vince — ostrzegła go Sizzly pewnej nocy, gdy spacerowali w ciemnościach niedaleko miejsca, gdzie spotkali się po raz pierwszy. — Nie obawiasz się ataku serca? — Nie — odparł Vince — ja nie dostaję ataków serca, ja je wywołuję. Zaśmiał się głośno z własnego dowcipu. — Jesteś coraz starszy. Wiesz o tym, że nie jesteś już tak ładny, jak byłeś kiedyś? — Nie muszę być ładny, Sizzly. Teraz mam władzę. Mogę działać w taki sposób, jaki mi się podoba. Kto wejdzie mi w drogę? Sizzly przytaknęła jakby ze smutkiem. — Mogę zrobić cokolwiek zechcę! — wykrzyknął ku niebu. — Mam siłę i ci wszyscy głupcy boją się mnie śmiertelnie. Boją się śmiertelnie! Śmiał się i śmiał, i śmiał. — Ale... Vince — odezwała się Sizzly — pomogłam ci zdobyć tę władzę. — Oczywiście. Z pewnością, ale teraz, kiedy już ją mam, nie potrzebuję tak naprawdę twojej pomocy. Mogę kazać komukolwiek z Rodziny, by zrobił, co będę chciał! Smoki oczywiście nie płaczą, ale wyraz pyska Sizzly mógłby wzruszyć serce każdego, kto ujrzałby ten widok. — Słuchaj — Vince mówił dalej, lecz już mniej bombastycznym tonem — wiem, jak bardzo mi pomogłaś, i nie zapomnę ci tego. Jesteś ciągle częścią mojej Organizacji, Sizzly, staruszko. Nie przejmuj się tak. Przeszły miesiące i wydłużyły się w lata. Vince widywał się z Sizzly coraz rzadziej. Nie potrzebował jej. A gdzieś głęboko wewnątrz siebie był z tego zadowolony. „Nie potrzebuję jej więcej — myślał — i nigdy nie podpiszę nic, co dotyczy mojej duszy. Jestem wolny i czysty!” Smoki są, rzecz jasna, telepatami.
95
Vince popełnił błąd, kiedy zauważył, że wspaniała, młoda rudowłosa piękność, którą właśnie się zainteresował, wydaje się być zapatrzona w pewnego zgrabnego młodego śmiecia. Przemyślał sprawę dogłębnie i zdecydował się rozwiązać dwa problemy za jednym zamachem. Wezwał młodzieńca do tej samej restauracji, gdzie Louie dał mu pierwsze wielkie zadanie. Młodzian wyglądał na przerażonego. Słyszał już, że Vince interesuje się tą rudą. — Słuchaj, dzieciaku — powiedział Vince i położył ciężką, upierścienioną dłoń na wąskim ramieniu chłopaka. — Znasz tę starą fabrykę odzieży w górze Dwudziestej Ósmej koło Archiwum? — Tt... tak, proszę pana — powiedział młodziak szeptem, ledwo słyszalnym dla Vince’a. — Ten budynek jest bardzo narażony na pożar, nie uważasz? Chłopak zamrugał, chrząknął i skinął głową: — Tak, tak jest. Ale... — Ale co? Głos dzieciaka zadrżał. — Słyszałem, że dwóch czy trzech różnych facetów usiłowało spalić to miejsce. I... i nigdy nie wrócili! — A fabryka ciągle stoi, co? — ostro zapytał Vince. — No, tak. — Wspaniale. Do jutra rana albo ona zniknie, albo ty. Capisce? Dzieciak przytaknął i szybko wybiegł z restauracji. Vince wyszczerzył zęby w uśmiechu. W taki czy inny sposób problem był rozwiązany. Stara fabryka płonęła półtora dnia, zanim strażacy zdołali opanować pożar. Vince zaśmiał się i zatelefonował do swego brookera od ubezpieczeń. Tej samej nocy, kiedy wysiadał ze swej limuzyny przed swoim domem w Cherry Hill, ujrzał długie sploty błyszczących łusek spowijające prawie pół jego domu. Spojrzał w górę i zobaczył Sizzly uśmiechającą się do niego. — Cześć, Vince. Długo się nie widzieliśmy. — Och... Się masz, Sizzly, staruszko? Co nowego? Lewą ręką niecierpliwie machnął na swego kierowcę. Ten zawrócił limuzynę i skierował się do garażu w mieście. Nigdy wcześniej nie widział Wielkiego Bossa mówiącego do siebie. — To był naprawdę śliczny chłopiec. Ten, którego przysłałeś przedwczoraj, by zniszczył fabrykę — stwierdziła Sizzly miękkim, rozmarzonym głosem. — On? On jest śmieciem. — Myślę, że jest naprawdę ładny.
96
— Więc to ty tam byłaś, tak? Tak sobie pomyślałem, gdy tamci nie wrócili. — Och, Vince, nie jesteś już ładny. Stałeś się w sam raz miękki, a poza tym tłusty i brzydki. — Ty też raczej nie wygrałabyś konkursu piękności, Sizzly. Ruszył ku frontowym drzwiom, ale smoczyca położyła ogromną, pazurzastą łapę na jego drodze. Vince zdążył tylko spojrzeć w górę i zobaczyć wyraz jej pyska. Potem zaczął wrzeszczeć. Gdy dym się rozwiał, Sizzly oblizywała się rozwidlonym, długim językiem. — Pyszności — powiedziała. — Właściwa ilość tłuszczu. Ten biedny chłopak cały czas myślał, że chcę jego duszy! Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Brillo (Harlan Ellison, Ben Bova)
Wstęp
Wszystko zaczęło się od kalamburu. Od ponad ćwierćwiecza Harlan Ellison jest moim chyba najbardziej rozpieszczanym przyjacielem. Dzieje się tak pomimo tego, że mieszka na Zachodnim Wybrzeżu, a ja na Wschodnim. Od pierwszych lat naszej przyjaźni Harlan wspominał okazjonalnie, że bardzo chciałby publikować w czasopiśmie „Analog Science Fiction”. Zrozumiecie to, gdy powiem, że „Analog” jest najbardziej prestiżowym czasopismem z dziedziny fantastyki naukowej. Był (i nadal jest) bastionem „twardej” science-fiction — rodzaju, który uprawiałem, ale którym nie zajmował się Harlan. On widział ten problem znacznie głębiej. Czuł, że redaktor magazynu, John W. Campbell jr, nie opublikowałby żadnego opowiadania napisanego przez Harlana Ellisona. Powody były czysto osobiste, włączając w to różnice osobowości, wygląd czy brak napletka. Campbell był gigantem fantastyki, odkąd został (w roku 1937) redaktorem czasopisma, które nazywało się „Astounding Stories” („Zdumiewające Historie”). Było to w lecie roku 1960. Pomimo mojego przeświadczenia, że Campbell kupi każde opowiadanie, które mu się spodoba, niezależnie od tego, kto je napisał, Harlan był niezmiennie przekonany, że John nigdy nie opublikuje jego dzieła. Tak więc wspólnie zawiązaliśmy spisek. Napiszemy opowiadanie razem i opublikujemy je u Campbella pod pseudonimem. Ponieważ mieszkaliśmy daleko od siebie, nasza praca postępowała bardzo powoli. Były to czasy bez komputerów, modemów czy faxów. Zdecydowaliśmy się na dwóch głównych bohaterów. Obaj mieli być policjantami, lecz jeden z nich miał być robotem, który zna doskonale przepisy prawa i rozpoznaje, kiedy są one przekraczane. Nie zna jednak żadnych ludzkich uczuć, jak litość czy sprawiedliwość. Gdy szukaliśmy imienia dla robota, wpadłem na pomysł:
98
— Brillo! To jest to, czego potrzebujemy dla metalowego „kłaka”. W tym czasie „kłak” był slangowym określeniem policjanta. Harlan, chociaż wypiera się tego do dziś, ryknął śmiechem i zgodziliśmy się na tytuł „Brillo”.* Przyszedł czas na pisanie. Poleciałem w jakiejś innej sprawie na Zachodnie Wybrzeże. Jednego wieczoru spotkaliśmy się, by zacząć pisać nasze opowiadanie. Już wcześniej wymieniliśmy uwagi na temat głównych postaci i podstawowych założeń akcji. Mieliśmy zamiar napisać tego wieczoru tak wiele, jak tylko zdołamy. Skończyłem swoją pracę i gotowy do działania, stawiłem się tuż przed zachodem słońca w domu Harlana na Sherman Oaks, lecz Harlan był w tym momencie gotowy do kolacji. Zabrał mnie i swoją przyjaciółkę, Luizę Farr, do restauracji Cecyla B. DeMille’a, gdzieś daleko w Beverly Hills. Była strasznie zatłoczona. Wyglądało to jak scena zbiorowa z filmu Dziesięcioro przykazań. Ale bez obaw. Maitre d’ poprowadził Harlana poprzez tłum i osobiście posadził nas przy najlepszym stoliku. Bez czekania. Nawet przysłał butelkę doskonałego czerwonego wina na koszt firmy. Około dziesiątej wróciliśmy do domu i usiedliśmy do pracy, by po chwili stwierdzić, że... mamy biegunkę. W jedzeniu musiało być coś, co podziałało na nas bardzo nieprzyjemnie. Byliśmy jednak zawodowcami. Napisaliśmy pierwszy szkic opowiadania. Tworzyliśmy po jednym, jakże bolesnym, akapicie naraz. Każdy z nich miał długość zależną od tego, ile jeden z nas potrafił wytrwać poza toaletą. Spotykaliśmy się w holu pomiędzy „wygódką” a maszyną do pisania. Świt zastał nas kompletnie wyczerpanych. W każdym tego słowa znaczeniu. Na papierze zostało około pięciu tysięcy słów pierwszego szkicu. Odleciałem do Nowej Anglii. Minęły miesiące. Na lotnisku w Cleveland, gdzie czekałem na samolot do domu, zostałem wezwany do telefonu. Nikt inny tylko Harlan. Podniecony, przeczytał mi piętnaście tysięcy słów nowej wersji „Brilla”. W tym czasie samolot wystartował beze mnie. Opowiadanie było przepiękne i powiedziałem to Harlanowi. To był dokładnie ten tekst, który będziesz, Czytelniku, za chwilę czytał. — Na pewno spodoba się to Campbellowi! — stwierdziłem. — To jest za dobre dla niego! — odparł mój przyjaciel — Wyślijmy to do „Playboya”! „Playboy” płacił dziesięć razy więcej niż „Analog”. Jesteśmy, jak wspomniałem wcześniej, zawodowymi pisarzami. Tak więc posłaliśmy „Brilla” przez naszego agenta do „Playboya”.
*Nieprzetłumaczalna gra słów. Brillo oznacza w slangu człowieka używającego brylantyny, z gładko przylizanymi włosami. Fuzz w slangu lat sześćdziesiątych to tyle co „policjant, gliniarz”; znaczy również „kłak” lub „kędzior”
99
Minęło kolejnych kilka miesięcy. Była właśnie wigilia. Siedziałem w moim biurze w laboratorium, gdzie pracowałem jako kierownik działu marketingu (tj. jako pisarz fantastyki naukowej). Około czwartej na zewnątrz było już ciemno. Za oknem padał śnieg. Za chwilę miało zacząć się biurowe przyjęcie wigilijne. Zadzwonił telefon. Harlan. Nie tylko „Playboy” odrzucił nasze opowiadanie (rok wcześniej opublikowali już opowiadanie o robocie i doszli do wniosku, że na razie wystarczy), ale, na dodatek, nasz agent automatycznie odesłał tekst do Johna W. Campbella jr. Jako autora podał Harlana Ellisona i, oczywiście, mnie. Mój przyjaciel wpadł w rozpacz. Wiedział, że Campbell podrze maszynopis na strzępy i odtańczy na nich szkocki taniec. Spytał mnie, czy nie mógłbym zadzwonić do Johna i szepnąć mu słówko. Odpowiedziałem, że Campbell nigdy nie wysłuchał żadnej prośby; albo mu się opowiadanie podobało, albo nie. Lecz Harlan tak mnie błagał, że w końcu zadzwoniłem do biura Johna W. Campbella juniora. Miałem cichą nadzieję, że go nie zastanę. Jednak był na miejscu. — O, to ty — powiedział. Serce stanęło mi w gardle. A John powiedział mi po prostu, że właśnie skończył czytać nasze opowiadanie i chce je kupić. Nawet wyjaśnił, że jest ono tak naprawdę o czymś, czego autorzy (czyli my) nie rozumieją. (Lubił takie stwierdzenia i często miał rację.) Poprosił o kilka drobnych poprawek i zgodził się opublikować „Brilla”. Odłożyłem słuchawkę tak delikatnie, jak tylko potrafiłem, i natychmiast wykręciłem numer Harlana. Z jakiegoś diabelskiego podkuszenia postanowiłem porozmawiać z nim w sposób, w jaki potraktował mnie przed chwilą John. — Harlan, to ja, Ben. Głuche, przytłumione chrząknięcie. — Wiesz... hmm... no... rozmawiałem z Johnem. Jęk. — I on... no... on właśnie... przeczytał opowiadanie. Chrząknięcie. — I... no cóż... Jakby to powiedzieć, Harlan?... On... chce to kupić. Przez kilka sekund w słuchawce panowała głucha cisza. Potem głośny, ostry skrzek, którym można by przeciąć diament. — Kupuje? — W słuchawce dało się słyszeć wszystkie rodzaje chrząknięć, rzężeń i innych tego typu hałasów. Harlan wydawał z siebie chyba wszelkie najbardziej niespotykane dźwięki mające oznaczać największe zadowolenie. — Kupuje to?
100
Jakże szczęśliwe mieliśmy to Boże Narodzenie. A „Brillo” ukazał się w „Analogu” w sierpniu 1970 roku. Harlan ciągle uważa, że Campbell myślał o mnie jako o autorze znacznej części tekstu. Łatwo można zauważyć, że jest inaczej. Styl, w jakim został napisany „Brillo”, jest wyraźnie stylem Harlana, nie moim. John Campbell był wystarczająco dobrym znawcą, by to zauważyć, ale, jak to on, nie dbał o to. Jak kilka innych opowiadań w tym zbiorze, „Brillo” zajmuje się różnicą pomiędzy tym, czego oczekujemy od systemu prawnego, a tym, co otrzymujemy; różnicą pomiędzy tym, co publicznie głosimy, a tym, jak faktycznie zachowujemy się w stosunku do policji. Tak! Opowiadanie zostało opublikowane, a Harlan i ja spotkaliśmy pewnych ludzi, którzy chcieli zrobić serial telewizyjny na podstawie naszego „Brilla”. Skończyło się to plagiatem, czterema latami walki z prawnikami i trwającą miesiąc rozprawą sądową przed Sądem Okręgowym w Los Angeles. Nie podam tutaj żadnych szczegółów. Ani Harlan, ani ja nie napiszemy i nie powiemy nic... chyba że ktoś nas o to zapyta. Przeczytajcie „Brilla” i zadawajcie mi pytania.
S
ierpień to zwariowany czas dla gliniarzy. W sierpniu zaczynają się zamieszki. Nie takie, jakie urządzają te prosiaki z campusu uniwersyteckiego (w tym czasie nie mogą tam nawet wybuchnąć, ponieważ są wakacje). Niektórzy chcą usuwać włóczęgów z metra. Wszystkie zaczynają się bez żadnego powodu. Powiedzmy, gromada brudnych dzieciaków robi sobie prysznic z hydrantu i przy okazji polewa wystawowe okno sklepu. Właściciel mieszka gdzieś w Kipps Bay, a obsługuje swych klientów w hiszpańskim Harlemie. I ten sklepikarz wychodzi z dubeltówką i ugania się z nią za tymi ulicznikami. Wywołuje to trzygwiazdkowe szaleństwo w obrębie dwóch bloków. Potem są wzywane policyjne helikoptery, które pokrywają cały rejon gazem łzawiącym. Po chwili gliny wchodzą na teren zamieszek w maskach gazowych. Chodzą trójkami i walą pałkami po głowach. Jak to się dzieje? Trochę wody na sklepowej szybie, która nie była myta od lat? Chwilowa wściekłość? Jakiś facet lubi polować na dzieciaki jak na wróble? Nie. To sierpień jest zwariowanym miesiącem. Żony przykładają gorące żelazka do głów swych ukochanych mężów. Łagodny jak baset sprzedawca, który wiózł walizki z ubraniami na dwanaście miesięcy, nagle wyciągnął dwa noże i dosłownie pokroił taksówkarza na plasterki. Samobójcy wychodzą z dziesiątych pięter wysokich budynków albo skaczą z mostu Verrazana jak konfetti na
101
paradzie astronautów w Piątej Alei. Gangi nastoletnich złodziei kradną tuzinami samochody, by potem urządzać szaleńcze wyścigi na ulicy White Plains, co zwykle kończy się wjechaniem do któregoś z supermarketów. Bez żadnego powodu. Po prostu sierpień. Zwariowany okres. Zdarzyło się to właśnie w sierpniu, w jego specyficznym upale, kiedy temperatura utrzymuje się na tak wysokim poziomie, że wywołuje duchotę, od której bieleją oczy. W takim właśnie okresie Brillo zjawił się w Rejonowej Komendzie Policji. Brzęcząc cicho (to ten rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary), stał pośrodku pokoju. Oksydowana na niebiesko powłoka kontrastowała z matową, zniszczoną podłogą. Stał nieruchomo. Ktokolwiek przechodził obok, starał się zwracać uwagę na cokolwiek oprócz niego: ...dwóch ubranych po cywilnemu wywiadowców, ciągnących starego zboczeńca, którego specjalnością było obnażanie się na chwilę przed zamknięciem drzwi w metrze; ...gliniarz z drogówki, którego beształ sierżant za to, że młody policjant pozwolił oblać się wodą, a jego bloczek mandatowy przemókł; ...cały oddział specjalny, który właśnie wyjmował broń ze specjalnych pojemników; ...kilka patroli ulicznych przygotowujących się do swojej zmiany; ...oficer dyżurny usiłujący zarejestrować trzech oszustów, którzy zostali zatrzymani przed budynkiem NBC za nielegalną sprzedaż biletów na program „Sprzedać grzech”; ...policjantka ze skutym kajdankami kieszonkowcem, który usiłował przeciąć jej kieszeń, gdy patrolowała nabrzeże. Żadne z nich, nawet ci wykonujący zwykłe rutynowe czynności, jak na przykład eskortowanie przestępcy, nie mogło powstrzymać się od zerkania. Wszystkie oczy uparcie wracały w kierunku robota; przysadzistego cylindra na maleńkich biegunach. Optyczne sensory Brilla wybrzuszały się na szczycie głowy jak oczy jakiegoś archaicznego insekta. Na całą postać padał blask neonówek wiszących u sufitu. Oczy denerwowały tłumek zgromadzony w pokoju. Ludzie kręcili się i tłoczyli, dopóki szef policji nie zaplótł rąk w typowy semicki sposób oznaczający zniecierpliwienie, i nie wrzasnął: — Dobra, już wystarczy. Wyjść z pokoju! Natychmiast zrobiło się pusto. Szef Santorini odwrócił się do robota. I do Reardona. Frank Reardon ciężko przestąpił z nogi na nogę. Zauważył spojrzenie najważniejszego policjanta. Rozejrzał się po pokoju i ludziach, którzy oglądali robota. Jego robota. Nie był już jego właścicielem, ale... ciągle myślał o nim w ten sposób. Rozumiał, jak doktor Victor Frankenstein mógł żywić ojcowskie uczucia do zlepka starych części różnych ciał połączonych w jedną istotę.
102
Patrzył na nich, gdy tak krążyli wokół jak buldogi zadowolone z odkrycia nowego hydrantu do obsikania. Nawet muskularny sierżant Loyo, oficer dyżurny, siedzący w odległym końcu pokoju, przyglądał się robotowi z jawną podejrzliwością. Santorini przyprowadził ze sobą dwóch poruczników w mundurach, asystentów administracyjnych. Takich, co to są od oślej roboty przy wszelkich papierach. Byli przeciwni wykorzystywaniu jakiejś debilnej maszyny tam, gdzie wchodzi w grę ochrona bezpieczeństwa człowieka. Wyglądali ponuro. Człowiek z FBI siedział nieruchomo na drewnianej ławie, która biegła przez całą długość pokoju. Nad nim wisiały plakaty: „Policyjna Liga Lekkoatletyczna”, „Czwarta Ofensywa”, „Kurs na Prawo Jazdy” oraz ogłoszenie „e Christian Science Monitor” z darmowymi egzemplarzami do wzięcia. Nie powiedział ani słowa, odkąd przedstawiono go Reardonowi. A ten nawet nie pamiętał jego nazwiska. Czyżby była to część sztuki kamuflażu agentów FBI? Siedział tam ze swymi stalowymi oczami i mocną wysuniętą szczęką i też wyglądał ponuro. Jedynie młody chłopak z biura burmistrza uśmiechał się cały czas, odkąd tylko wszedł do pokoju. Uśmiechał się, chodził powoli wokół robota. Uśmiechał się, dotykając jego matowej powierzchni. Uśmiechał się, słuchając mechanicznych odgłosów maszyny. W ogóle zachowywał się, jakby sprawdzał nowy samochód. Zdawał się mówić: — Podoba mi się. Kiedy będę mógł go wypróbować? Popatrzył w stronę Reardona. — Dlaczego nazwał go pan „Brillo”? Reardon zastanawiał się przez moment. Starał się przypomnieć sobie nazwisko chłopaka. Sam był tylko inżynierem, a nie żadną osobistością życia publicznego. Universal Electronics powinno przysłać tutaj Wendella. Tamten wiedział, jak rozmawiać z tymi klownami z Zarządu Miasta. Wiedział, jak się im podlizać, żeby podpisali kontrakt. Ale część umowy, którą podpisał z Universalem sprzedając Reardon Electronics (kiedy akcje zaczęły lecieć w dół), gwarantowała, że będzie do końca prowadził prace nad Brillem. Do końca pod każdym względem. To było coś takiego, jakby bił brawo, gdy jego żona kochałaby się z innym facetem. — To... to jest przezwisko. Ktoś w UE je wymyślił. Myślał, że tak będzie zabawnie. Chłopak od burmistrza wyglądał, jakby nie zrozumiał. — Co jest zabawnego w nazwie „Brillo”? — Metalowy glina — zgrzytnął zębami szef policji. Młody człowiek zachichotał. Reardon skinął głową. Kątem oka uchwycił wyraz niechęci w twarzy Santoriniego. Odwrócił szybko wzrok. Twarz policjanta stała się bardziej ponura i napięta. Schodami zszedł kapitan Summit i dołączył do reszty. Był mniej więcej w wieku inżyniera, lecz bardziej posiwiały. Schodząc opierał się o poręcz jak stary człowiek.
103
„Dlaczego oni wszyscy wyglądają na potwornie zmęczonych? — zdziwił się w myślach Reardon. — Dlaczego wyglądają, jakby obawiali się robota? Czy boją się, że staną się niepotrzebni i stracą pracę? Czyja sam też tak wyglądałem, gdy UE zmusiło mnie do sprzedania firmy, którą stworzyłem?” Summit zerknął tylko przelotnie na robota, przeszedł obok i usiadł na ławce ze dwa metry od człowieka z FBI. Młody człowiek z Zarządu Miasta wyszedł z pokoju. Pozostali patrzyli na kapitana. — Dobrze. Myślę, że mam człowieka do pracy z nim... z tym — popatrzył znacząco na Reardona. — Mike Polchik. Dobry glina; młody i czujny. Doskonały przebieg służby. Nic nadzwyczajnego, żaden efekciarz. Po prostu solidny gliniarz. Sprawdzi dokładnie pańską maszynę. — Wspaniale. Dziękuję, kapitanie — powiedział inżynier. — Zaraz tu będzie. Weźmie wszystko, co potrzeba, i za chwilę tu zejdzie. Młody człowiek z ratusza już wrócił i teraz chrząknął, jakby chciał coś powiedzieć. Reardon skierował wzrok w jego stronę. Młodzieniec nie wyglądał na zmęczonego jak inni. No tak, on nie nosił munduru. Nie pokonywał niczego, żadnych przeszkód, jakie codziennie napotykali na ulicach tamci. „Mieszka prawdopodobnie w Darien — myślał inżynier — i kupuje swoje garnitury w spokojnych, niewielkich sklepach, gdzie nigdy nie ma więcej niż trzech klientów naraz.” — Jak dużo takich maszyn może pan wyprodukować w ciągu roku w swojej fabryce? — zapytał młody urzędnik. — Już nie jest moja. — Myślałem o Universalu. — Przez rok? Sądzę, że możemy wypuszczać około stu co miesiąc... — przerwał na chwilę — może więcej. Młody wyszczerzył zęby. — Będziemy mogli wymienić każdego policjanta w patrolach. Powiało chłodem. Mężczyźni w mundurach wyraźnie zesztywnieli. Reardon szybko wyjaśnił: — Roboty policyjne pomyślane są jako uzupełnienie istniejących sił. — Po chwili, już bardziej stanowczo, stwierdził: — Nie mają zastępować policjantów; mają im pomagać, nie eliminować ich. — Och, no pewnie. Oczywiście! — stwierdził tamten i rozejrzał się Wokoło. — Właśnie to chciałem powiedzieć — dodał niepotrzebnie. I tak wszyscy wiedzieli, co miał na myśli. Zapadła cisza.
104
Przerwały ją nagle ciężkie kroki kogoś schodzącego po schodach. Mężczyzna zatrzymał się przy wejściu. Zastygł z jedną nogą na ostatnim stopniu. Przez dłuższą chwilę patrzył na robota. Potem podszedł do kapitana. Jeszcze raz rzucił okiem na pokój. Summit uśmiechnął się do policjanta i wskazał ręką w kierunku inżyniera. — Mike, to jest pan Reardon. To on zaprojektował robota. Panie Reardon, patrolowy Polchik. Inżynier wyciągnął dłoń, a policjant uścisnął ją z siłą, która wywołała grymas bólu na twarzy Reardona. Polchik miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, odpowiednią wagę, muskularne, potężne ręce w rodzaju tych, jakie mają zwykle odlewnicy, oraz jasne krótko obcięte włosy. Otwarta, szczera twarz z silnymi szczękami. Czujne oczy pod krzaczastymi brwiami. Nawet jego uśmiech wyglądał stanowczo. Był gotowy do służby. Na udzie spoczywał służbowy pistolet Needle Positive, kaliber 32. Ładownica z nabojami biegła przez szeroką pierś. Całą postać i atmosferę, która się wokół niej unosiła, określało jedno słowo: „glina”. — Kapitan powiedział mi, że dzisiejszej nocy mam chodzić z pańską maszyną. Inżynier skinął głową. Wyłamał palce jakby w zakłopotaniu. — Tak, to prawda. Kapitan pewnie powiedział też, że chce przetestować Brilla w warunkach prawdziwego pieszego patrolu. Ten robot został zaprojektowany właśnie do takiego celu: pieszy patrol. — Ostatni raz byłem na pieszym patrolu bardzo dawno temu — stwierdził Polchik. — Teraz mam dryndę. — Słucham? Summit przetłumaczył: — Drynda, samochód patrolowy. — Aha, tak. Rozumiem — Reardon starał się być jak najbardziej przyjacielski. — To tylko na dzisiejszą noc, Mike — uspokajał kapitan. — Tylko przetestujesz robota. Polchik przytaknął. Zdawał się rozumieć więcej, niż powiedział mu inżynier czy Summit. Nie poruszył swego wielkiego ciała, ale oczy spoczęły na robocie. Jak dotąd Brillo brzęczał (ten rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary) i patrzył nieruchomo w nicość. Policjant obejrzał go powoli i starannie od góry do dołu. W końcu powiedział: — Jak dla mnie, wygląda w porządku. — Wstępny test... — stwierdził inżynier. — Wszystko zostało sprawdzone i... nie będzie pan miał żadnych kłopotów. Polchik coś mruknął.
105
— Przepraszam pana? — spytał Frank Reardon. — Szkolenie na gorąco — powtórzył policjant. Nie uśmiechnął się przy tym. Od strony reszty zgromadzonych w pokoju dał się słyszeć cichy pomnik. — Tak, w każdym razie jesteście gotowi, patrolowy Polchik — niespodziewanie odezwał się młody urzędnik. Inżynier skrzywił się. Ten młodzik przemówił tonem sprzedawcy, mimo że usiłował być obojętny. — Tak. Tak jest. Polchik ruszył ku frontowym drzwiom. Robot ani drgnął. Policjant zatrzymał się i odwrócił. Wszyscy obserwowali uważnie całą scenę. — Myślałem, że ruszy za mną na własnych nogach... to jest, że sam się ruszy. Teraz wszyscy patrzyli na Reardona. — W fabryce został zaprogramowany tak, że reaguje na mój głos — objaśnił inżynier. — Żeby słuchał komend, będę musiał zaprogramować go na pański głos. Odwrócił się do robota. — Brillo, chodź tutaj, proszę. Słowo: „proszę”. Brzęczenie stało się głośniejsze w momencie, gdy chowały się bieguny. Potem dźwięk przycichł, stając się prawie niesłyszalny. Robot ruszył gładko naprzód. Podszedł do Reardona i zatrzymał się. — Brillo, to jest patrolowy Mike Polchik. Dziś w nocy będziesz pracował razem z nim. Będzie twoim przełożonym, a ty będziesz wykonywał natychmiast wszystkie jego rozkazy. Reardon przywołał Polchika machnięciem ręki. — Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów, żeby nagrać pański głos? Polchik spojrzał na inżyniera. Potem na robota. Rozejrzał się po pokoju: Sierżant Loyo szczerzył zęby. — Co mam powiedzieć? — Cokolwiek. Jeden z detektywów zszedł ze schodów. Nikt wcześniej go nie zauważył. Teraz, opierając się o poręcz, zaśmiał się i powiedział: — Opowiedz mu na początek o swoich przyjaciółkach, Mike. Urzędnik i szef policji spojrzeli w górę. Summit powiedział tylko: — Spierdalaj! Tamten ruszył schodami do góry. Spokojnie i z godnością. — Dalej. Cokolwiek — przypomniał Polchikowi Reardon. Policjant wziął głęboki wdech, zrobił krok naprzód i wyrzucił z siebie:
106
— No, idziemy. Robi się późno. Lekkie brzęczenie (rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary) zabrzmiało gdzieś wewnątrz robota. — Tak jest — odezwał się głosem Franka Reardona i ruszył bardzo gładko i bardzo szybko w kierunku Polchika. Policjant gwałtownie cofnął się o krok. Potem odwrócił się i ruszył po raz drugi w stronę wyjścia. Maszyna ruszyła za nim. Gdy wyszli, młody urzędnik z Zarządu Miasta zatarł ręce i głośno oznajmił: — Wreszcie się zaczęło. Inżynier skrzywił się ponownie. Oficer dyżurny, sierżant Loyo, zagrzechotał ołówkami, rozsypał je, pozbierał i wsadził z powrotem do kubka stojącego na poplamionym biurku. Inni wyglądali na zewnątrz. Człowiek z FBI uśmiechał się. Odgłosy miasta wydały się głośniejsze niż zwykle w ciszy, która zapanowała wewnątrz budynku komendy. Nikt nie spodziewał się, że usłyszy dźwięk wydawany przez robota. ¬
¬
¬
Polchik sprawdzał zamki w drzwiach sklepów wzdłuż ulicy Amsterdam, pomiędzy Osiemdziesiątą Drugą i Osiemdziesiątą Trzecią. Robot szedł za nim i robił to samo. Polchik zaczynał się rozkręcać. Wszedł w Osiemdziesiątą Trzecią, a potem w alejkę za sklepami. Skierował kroki w stronę Osiemdziesiątej Drugiej. Robot szedł za nim. Mike nie lubił być śledzony. Robił się wtedy niespokojny i nerwowy. „Cholerny kawał żelastwa! — pomyślał. — Jak wyrwie któreś drzwi z zawiasów, to komenda zabuli do diabła i trochę!” Poruszył delikatnie kolejną klamką i ruszył dalej. Robot za nim. „Jak małe dziecko” — pomyślał. Robot chwycił za klamkę i szarpnął kilka razy. Polchik odwrócił się gwałtownie. — Słuchaj, do cholery. Przestań urządzać te hałasy. Chcesz wszystkich pobudzić? Wiesz, która godzina? — Pierwsza trzydzieści siedem po północy — odpowiedziała maszyna głosem Reardona. Policjanta zamurowało. Po chwili potrząsnął głową i ruszył naprzód. Robot stał dalej nieruchomo. — Patrolowy Polchik. Mike po raz kolejny odwrócił się. Był wściekły. — Co znowu? — Wykryłem krótkie spięcie w tym systemie alarmowym — odpowiedział robot. Stał dokładnie pod płytką kryjącą system bezpieczeństwa firmy Morse-Dictograph.
107
— Jeżeli nie zostanie dokonana naprawa, istnieje możliwość, że będą włączać się fałszywe alarmy. — Przekażę to — stwierdził Polchik i wyciągnął antenę swego naręcznego radiotelefonu. Już miał włączyć nadawanie, gdy robot wysunął ze swego korpusu długie i giętkie sztuczne ramię. — Jestem odpowiednio wyposażony. Potrafię to zreperować bez żadnej pomocy — powiedział Brillo. Światełko na końcu ramienia, giętkiego jak gęsia szyja, zaczęło pulsować. — Zostaw to! — Prosty system 155-0 — odpowiedziała maszyna. — Układ o stałej temperaturze z detektorami ciepła. Niewiele lepszy, niż zalecają standardy 74 i 74-A NFPA. Ramię wysunęło się w stronę płytki i zaczęło ją demontować. — Nie ruszaj tego. To może... Płytka odskoczyła. Policjant zastygł z otwartymi ustami. Po chwili zdołał wybełkotać: — O, mój Boże. Ramię robota grzebało wewnątrz przez dłuższą chwilę i wycofało się. Płytka została umieszczona na swoim miejscu. Polchik nacisnął guzik i antena radiotelefonu schowała się z cichym zgrzytem. Pomaszerował w dół alei. Wyglądał na przestraszonego. W dali słabo świeciły światła hotelu „Amsterdam”. Odbijały się matowo w plamach oleju na ulicy. Policjant przystanął na chwilę u wylotu alei i ponownie wysunął antenę. Włączył nadajnik. Za plecami wyczuwał ciężką postać robota. — Tu Polchik — powiedział do radiotelefonu. — W porządku, Mike? — zatrzeszczało w odpowiedzi. — Jak sprawuje się twój partner? Spojrzał przez ramię i zobaczył Brilla stojącego ze trzy metry za nim. Gęsioszyje ramię zniknęło. — Nie nazywaj tego moim partnerem. Śmiech po drugiej stronie. — Co jest, Mike? Obawiasz się go? — Ech, przestań błaznować. Wszędzie spokój. Jestem na rogu Osiemdziesiątej Drugiej i „Amsterdamu”. — W porządku. Hej, Mike, pamiętaj... gdy zacznie padać, schowaj gdzieś swojego partnera, bo zardzewieje! Śmiech podobny do ryku osła słychać było do chwili, gdy Mike wyłączył radiotelefon. — Cześć, Mike. Co tu przyprowadziłeś?
108
Polchik spojrzał w kierunku rogu ulicy. To Rico, barman z hotelu „Amsterdam”. — To robot — odpowiedział policjant. Starał się mówić normalnym głosem. Nie był w nastroju do rozmów. — Naprawdę? O, kurczę! Nie bujasz? Twarz Rica wyglądała jak brązowy, gotowy do obrania karczoch. Ale był sympatycznym, przyjacielskim chłopakiem. I chętnym do pomocy. Znał dobrze tę okolicę i już nieraz był bardzo użyteczny. — Co on ma robić, hę? — Ma zamiar zostać gliną — odpowiedź zabrzmiała posępnie. Rico aż potrząsnął swą warzywną głową. — Co oni jeszcze wymyślą? Roboty. A co stanie się z tobą, Mike? Zrobią cię detektywem? — Jasne. A tydzień później awansują mnie na kapitana. Chłopak spojrzał niepewnie. Nie wiedział, czy śmiać się, czy nie. W końcu odezwał się: — Dobra, na razie mam dla ciebie butelczynę. — Czuł, że to najlepsze, co może powiedzieć. — Założę się, że twoja żona taką właśnie lubi... z Polski. Importowana. Ma trawkę czy inne zielsko w środku. Ma być podobno sensacyjna. Polchik pomyślał, że robot wszystko obserwuje. — Escuchar! Zostawiłem ją dla ciebie. Zniknął wewnątrz baru, zanim policjant zdołał go powstrzymać. Robot poruszył się. Zadygotał?... Rico wyszedł z papierową torbą w dłoni. Kształt butelki wyraźnie zaznaczał się przez cienki papier. — Wezmę to jutro — powiedział Mike — dziś nie mam samochodu. — Zatrzymam ją dla ciebie. Gdyby mnie nie było, zapytaj Maldonada. Robot wyraźnie drżał. Polchik słyszał to (rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary). Nagle maszyna ruszyła. Szybko pokonała dzielący ich dystans trzech metrów. Minęła policjanta i odwróciła się w stronę Rica, który właśnie potknął się w połowie drogi do drzwi hotelu „Amsterdam”. Brillo odwrócił się do Mike’a. — Dane obrazowe i dźwiękowe wyraźnie wskazują na kontakt personalny, który może zakończyć się zaoferowaniem gratyfikacji patrolowemu Polchikowi. Zostało też wykryte, że gratyfikacja została zaakceptowana. Takie zachowanie jest zaprogramowane jako naruszenie prawa. To jest... — Zamknij się! Rico stał w drzwiach hotelu. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. — Zobaczymy się jutro wieczorem — powiedział do niego policjant.
109
— Patrolowy Polchik — robot kontynuował przemowę — oczywiste jest, że skoro gratyfikacja została zaakceptowana, złamał pan prawo i podlega pan aresztowaniu i karze na podstawie Statutu Policji, paragraf numer... — Powiedziałem: zamknij się, do cholery! — odezwał się Polchik podniesionym głosem. — Nawet nie wiem, o czym ty, do diabła, mówisz, ale mówię ci, przestań kłapać. To rozkaz! — Tak jest — natychmiast odpowiedział robot. — Jednakże moje taśmy zarejestrowały w całości tę rozmowę i zostanie ona przetworzona w pisemny raport z naszego patrolu. — Co? — Mike poczuł, jakby jakieś tryby zazgrzytały mu w głowie. Pomyślał o kółkach zębatych, o robocie Brillu. Starał się nie myśleć o kapitanie Summicie. Potem znowu przyszły mu na myśl tryby... mielące go na strzępy. Głos Rica przywrócił go do rzeczywistości. W głosie chłopaka brzmiał popłoch. — Co on powiedział? O jakim raporcie? — Poczekaj, Brillo — odezwał się Polchik i podszedł do robota. — Nie wydarzyło się tutaj nic, co musi znaleźć się w raporcie. „Głos maszyny, głos Reardona” — pomyślał ze złością Mike; był bardzo rzeczowy. — Logika wskazuje na duże prawdopodobieństwo, że podobne gratyfikacje były przyjmowane w przeszłości i będą przyjmowane w przyszłości. Polchik poczuł pieczenie w przełyku jak po zjedzeniu strączka chili. Założył kciuk za pas. Przyjmował automatycznie taką pozę zawsze, gdy napotykał jakieś kłopoty. Zniżył głos. — Słuchaj, Brillo. Zapomnij o całej sprawie, rozumiesz? Po prostu, zapomnij. — Czy mam rozumieć, że żądasz wymazania moich taśm? — Tak. Dokładnie tak. Wymaż je. — Czy to rozkaz? — Tak, to jest rozkaz. Brillo pobrzęczał do siebie krótką chwilę i stwierdził: — Podstawowy program nie zezwala na wymazywanie danych z taśm. Mogą być wymazane po sporządzeniu raportu lub przez ich fizyczne usunięcie z mojego banku pamięci. — Słuchaj — zaczął Rico — nie chcę żadnych kło... Polchik niecierpliwie machnął ręką, żeby był cicho. Nie potrzebował teraz żadnych dodatkowych komplikacji. — Posłuchaj, Brillo... — Tak. Słyszę to. Policjant już miał zacząć mówić dalej, ale powstrzymał się. „Słyszę to? Ta cholerna maszyna leci ze mną w bambusa” — pomyślał.
110
— Jeszcze nic nie powiedziałem. — Och, przepraszam pana. To dotyczyło dźwięku, który brzmi jak krzyk kobiety. Dochodzi z Osiemdziesiątej Czwartej ulicy. Mieszkanie na trzecim piętrze, od frontu. Polchik przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. W końcu jednak przemówił: — O czym ty gadasz! Dostałeś świra czy co? — Nie, proszę pana. Jestem modelem X-44. Chociaż w pewnych specyficznych warunkach moje obwody mogą źle funkcjonować, to jednak w moich parametrach naprawczych nie występuje nic zbliżonego do wyrażenia „dostać świra”. — Więc zamknij się, i skończmy wreszcie tę hecę. Spróbuj zrozumieć. Jesteś robotem, prawda? Nie rozumiesz, w jaki sposób ludzie załatwiają sprawy między sobą. Weźmy, na przykład, sytuację, gdy Rico ofiarował mi butelkę... — Przepraszam, ale ludzka istota płci żeńskiej krzyczy teraz z częstotliwością 17 000 cykli na sekundę. Moje taśmy są zaprogramowane tak, że częstotliwość ta oznacza strach i prawdopodobnie silny ból. Sugeruję, że powinniśmy działać natychmiast. — Hej, Polchik... — znowu zaczął Rico. — Zamknij się, Rico. Słuchaj, robocie, Brillo czy jak ci tam, twierdzisz, że możesz usłyszeć, jak jakaś kobieta wrzeszczy dwa bloki dalej i trzy piętra w górę? Czy okno jest otwarte? — Nagle wstrzymał się. „Co ja robię? — pomyślał. — Rozmawiam z maszyną!” Przypomniał sobie rozmowę z kapitanem Summitem. — Dobrze. Mówisz, że słyszysz... to chodźmy ją odszukać. Robot ruszył z największą szybkością. Wszedł w alejkę za hotelem, minął blok 82-83, potem 83-84. Poruszał się bez jednego brzęku czy stuknięcia. Polchik stwierdził, że znajduje się pięć metrów za maszyną, potem dziesięć, piętnaście. Ciężko dyszał. Ładownica wydawała metaliczny łoskot. Cały pozostały ekwipunek patrolowego — pałka, pojemnik z gazem pieprzowym, dodatkowe magazynki do pistoletu — tłukł go boleśnie w klatkę piersiową i plecy. Robot wypadł z alejki i skręcił pod kątem 90 stopni. Był to najostrzejszy zakręt, jaki Mike widział kiedykolwiek. Wpadli w Osiemdziesiątą Czwartą. Światło lamp ulicznych błyskało przez chwilę na powierzchni Brilla. Robot był już na kamiennych schodach i pokonywał je po trzy stopnie naraz. Troglodyci tłukli pięściami w płuca i żołądek Polchika. Głowa huczała jak od uderzeń rozwścieczonego boksera. Ciągle biegł za maszyną. Coraz wolniej, lecz ciągle naprzód. Z trudem pokonał ostatni zakręt schodów. Gdy stanął już na upragnionym trzecim piętrze, zawisł na balustradzie. „Jeżeli Bóg chce, żeby gliny dobrze biegały, nie powinien stwarzać samochodów” — pomyślał.
111
Robot Brillo X-44 stał przed drzwiami oznaczonymi numerem 3-A. Zachowywał się jak pies myśliwski wystawiający zwierzynę (brzęcząc cicho rodzajem dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary). Teraz Mike mógł usłyszeć, poprzez ryk krwi tętniącej w skroniach, krzyk kobiety. — Otworzyć! — ryknął. Wyjął z pochwy pistolet i uderzył kolbą w drzwi. — Tu policja! Żądam otworzenia drzwi do prywatnego mieszkania na podstawie Prawa Publicznego, paragraf 22-809, pozwalającego naruszyć zwyczaj określany jako „dom jest moim zamkiem” ze względu na zagrożenie życia. Powtarzam: otworzyć drzwi! Wewnątrz podniósł się krzyk o kilkaset cykli wyższy. Mike pstryknął palcami na robota. — Zrobimy to na mój sposób. Brillo posłusznie zrobił krok do tyłu. Polchik cofnął się do przeciwległej ściany wąskiego korytarza. Zatrzasnął na butach specjalne stalowe wzmocnienia, opuścił na twarz ochronną maskę. Nagle podniósł nogę i wymierzył potężnego kopniaka w drzwi. Zadudniło, na chwilę podniósł się tuman kurzu przesłaniając wszystko, ale drzwi wytrzymały. Pomimo ochraniaczy, policjant poczuł dotkliwy ból rozchodzący się w nodze. Odskoczył do tyłu. Skakał na jednej nodze, wydając dziwne dźwięki: „oo-oo-oo”. Następnie zaczął ustawiać się do kolejnego uderzenia. Robot stanął przed nim i powiedział: — Przepraszam pana. Następnie gładko rozłupał drzwi metalową dłonią. W jakiś sposób ręka zmieniła się nagle w ostrą, tnącą krawędź. Sięgnął do środka, chwycił połówki drzwi i rozerwał na dwa dziwaczne kawałki. — O, cholera! Polchik gapił się przez sekundę z otwartymi ustami na dzieło robota. Potem weszli do środka. Nie ogolony mężczyzna, w oliwkowym podkoszulku, brudny i spocony, okładał z pijacką zawziętością kobietę. Spod pach wyłaziły mu gęste kępki czarnych grubych włosów. Na sofie, z której wyłaziły sprężyny, leżała na wznak kobieta. Miała nieprzytomne oczy, wokół których widać było ciemnoniebieskie siniaki. Od policzka do szyi ciągnęła się potężna szrama. Kobieta niemrawo usiłowała zasłonić się przed ciosami mężczyzny. — W porządku. To tutaj! — ryknął Polchik. Dźwięk obcego głosu spowodował, że zarówno mężczyzna, jak i kobieta zastygli w bezruchu. On odwrócił głowę; lewa ręka ciągle pozostawała wpleciona w długie czarne włosy kobiety. Popatrzył na dwójkę intruzów.
112
Zaczął przeklinać po hiszpańsku, potem przeszedł na gardłową mieszaninę angielskiego i hiszpańskiego, by w końcu zwolnić tempo. Plując na wszystkie strony, odezwał się łamanym angielskim: — ...nie zostawić mnie samego... wyjść z mój dom... zawsze kłopoty, jak nie zostawić mnie w spokoju... cholera... — następnie wrócił do hiszpańskich przekleństw. Odepchnął kobietę. Spadła za sofę i zniknęła z oczu. Ruszył przez pokój. Szedł potykając się co krok. Pistolet Polchika wodził za nim bez przerwy. Policjant usłyszał za plecami głos robota: — Analiza wykazuje element psychotyczny w oczach obiektu. Mężczyzna chwycił na wpół opróżnioną butelkę z piwem i roztrzaskał ją o kant telewizora. Teraz z dłoni sterczały mu ostrza potrzaskanego szkła (Mike natychmiast zarejestrował to w myśli: „Ten facet wie, jak szybko zaopatrzyć się w broń. To doświadczony barowy zabijaka”.). Tamten nagle pochylił się gwałtownie w stronę policjanta. Groźne ostrza zbliżyły się niebezpiecznie. Niespodziewanie, zanim Mike zdążył przesunąć kciukiem bezpiecznik pistoletu (zawsze nosił go zabezpieczonego), metalowy kształt przemknął koło niego, zgarnął atakującego faceta, podniósł go w powietrze i obrócił do góry nogami. Resztki butelki, plastikowe żetony i jeden but posypały się w dół. Ręce i nogi mężczyzny miotały się bezsilnie. — Ajajajaj! — krzyczał. Włosy opadły mu na poczerwieniałą nagle twarz. — Madre de Dios! — Zostaw go! To wrzasnęła kobieta. Wypełzła (chyba to najwłaściwsze określenie) na rękach i kolanach zza sofy. Wolno wspięła się po niej i stanęła na nogi. Podbiegła do robota. Krzyczała i klęła. Waliła spracowanymi rękami w połyskującą powłokę. — W porządku — powiedział Polchik spokojnie, lecz wystarczająco głośno, by zagłuszyć wrzaski. Oderwał rozhisteryzowaną kobietę od maszyny i rzucił rozkazująco: — Brillo, opuść go. — Cholerne gliny. Nie mieliście prawa włamać się tutaj — zaczął mężczyzna. Ledwo dotknął stopami podłogi. — Cholerne gliny, nie pozwolić człowiekowi i jego żona załatwić swojej sprawy. Macie nakaz? Co? Będziecie mieli kłopot, wiele kłopot. To mój dom, glina. „Dom jest mój zamek!” Co? Prawda? Prawda? A ty i ten nędzna puszka... — Wywijał dziko rękami. Brillo zbliżył się na odległość pół metra do wrzeszczącego faceta. Potok słów przestał natychmiast płynąć. Mężczyzna zbladł i podniósł ręce w obronnym geście. — Ten człowiek powinien być aresztowany za napaść i naruszenie nietykalności osobistej, za stawianie oporu policjantowi na służbie, za zamierzony atak z bronią na policjanta i za zakłócanie spokoju — wyrecytował robot. Jego beznamiętny, choć uprzejmy głos rozlał się echem wśród ponurych ścian mieszkania.
113
— To... to mówi! Flavio! Demonio! — kobieta ponownie wpadła w histerię. — Czy powinienem poinformować go o jego prawach? — spytał Brillo Polchika. — Brillo... — zaczął policjant. — Napaść i naruszenie nietykalności osobistej... — od nowa zaczęła maszyna. Polchik wyglądał na zirytowanego. — Zamknij się. Nie prosiłem cię o powtarzanie. Jeszcze raz mówię: zamknij się! — Ja nic nie zrobiłem! Wy rozwalić moje drzwi, kiedy moja żona i ja mieli sprzeczka. I wy mnie uderzyli. Patrz, jakie siniak na ramieniu! Ramię było lekko zaczerwienione w miejscu, gdzie Brillo zacisnął swój metalowy chwyt. — Flavio! — zapiszczała kobieta. — Isabel, callete la boca! — Mieszkam tutaj na dole — odezwał się czyjś głos z tyłu. — On zawsze bije swoją żonę. I ciągle pije, a potem sika przez okno! Polchik odwrócił się. W korytarzu stał mężczyzna w levisach i górnej części pidżamy. — Czasami połowa mojego okna wygląda jak po deszczu. Kiedyś wystawiłem rękę, żeby zobaczyć... — Zabieraj się stąd — warknął policjant i mężczyzna zniknął. — Nic nie zrobiłem! — powtórzył Flavio gburowato. — Moje taśmy z danymi — Brillo skandował miarowo — wyraźnie wykażą, co tutaj zaszło. — Da... danymi? O czym to gada? — Flavio odwrócił się do Polchika, niespodziewanie zjednoczony z nim przeciw maszynie. Mike poczuł również coś w rodzaju sympatii do tego brudnego, pijanego człowieka. — On wszystko nagrywa... jak w telewizji. Dźwięk także. — Polchik spojrzał na Flavia i dostrzegł w jego twarzy coś, co przypominało konsternację. — Czy mam go poinformować o jego prawach? — przypomniał o swojej obecności Brillo. — Panie... panie oficerze, pan nie zamierza go aresztować? — kobieta na wpół pytała, na wpół błagała. Jej spuchnięte, ledwo widoczne oczy wypełniły się łzami. — Szedł na mnie z butelką — powiedział Mike. — Dla ciebie też nic dobrego nie zrobił. — On traci pracę. Ale jest w porządku. Teraz dobry. To był tylko sprzeczka. Nikt nie okaleczony. Brillo zaczął brzęczeć głośniej. — Proszę pani. Może pani obejrzeć twarz w moim lustrze. — Zaszumiało i powierzchnia robota wygładziła się do lustrzanego połysku.
114
— Moje sensory wykryły szereg urazów i skaleczeń, szczególnie... — Daruj sobie — szorstko przerwał mu Polchik. — No, Brillo, idziemy. Metalowa powłoka maszyny ponownie stała się matowa. — Nie poinformowałem więźnia... — Żaden więzień — Mike znów musiał przerwać robotowi — żaden aresztant. Idziemy. — Ale dane jasno wykazują, że... — Zapomnij o tym! — Polchik odwrócił się do mężczyzny, który stał i drapał się po ramieniu z wyrazem niepewności na twarzy. — A ty, siłaczu... Niech usłyszę kiedyś chociaż jeden wrzask z tego mieszkania... trafisz do pudła tak szybko, że zakręci ci się we łbie i zostaniesz tam bardzo długo. Jeżeli w ogóle stamtąd wyjdziesz. Nie lubimy cwaniaków takich jak ty. Słowo daję... Bardzo nie lubię facetów, którzy idą na mnie z butelką. — Panie... ja... — Idziemy! Robot ruszył za gliniarzem i w mieszkaniu zapanowała cisza. Flavio i Isabel popatrzyli na siebie, zaskoczeni. On zaczął płakać. Podszedł do niej i dotknął, jak mógł najdelikatniej, jej posiniaczonego policzka. Schodzili na dół. Polchik patrzył na robota i zastanawiał się, jak taka masywna maszyna potrafi poruszać się tak gładko po schodach. Coś tam działo się u podstawy Brilla, ale Mike nie mógł nic dostrzec. Kurz unosił się spod spodu. Od czasu do czasu iskrzyło. Byli już na chodniku, gdy Brillo odezwał się: — Proszę pana, ten człowiek powinien być aresztowany. Ewidentnie naruszył kilka przepisów prawa. Polchik stwierdził z przekąsem: — Jego żona nie wniosłaby oskarżenia. — On zaatakował śmiertelną bronią policjanta na służbie. — Więc co, należałoby go uśpić jak wściekłego psa? Jest teraz przerażonym gównem po tym, co mu zrobiłeś, i w przyszłości będzie uważał. Przynajmniej na razie. Brillo niezupełnie był usatysfakcjonowany tą niemożliwą do analizy konkluzją. — Obowiązkiem policjanta jest aresztowanie osób podejrzanych o złamanie prawa. Upoważnionymi do decydowania, czy podejrzany jest winny czy niewinny, są sądy karne i cywilne. Waszym obowiązkiem, patrolowy Polchik, było aresztowanie tego człowieka. — Pewnie. Pewnie. Rozumując na twój sposób, połowa tego cholernego miasta byłaby w pierdlu, a druga połowa wyjechałaby stąd czym prędzej.
115
Brillo nic nie powiedział, lecz policjant przysiągłby, że odgłosy robota brzmią ponuro. Był przy tym prawie pewien, że maszyna nie zapomni tego wydarzenia. Ani tamtego przed hotelem. Brillo szybko utwierdził go w tym przekonaniu. Robot ponownie spróbował umocnić swoją pozycję. — Nawiązując do ustawy z roku 1975 „O odpowiedzialności policjantów”, zaniedbanie przez policjanta wzięcia w areszt osoby lub osób biorących udział w działaniach, które wykazują... — Dobra, dobra, skończ już, do cholery. Powiedziałem ci, dlaczego nie aresztowałem tego biednego półgłówka? Powiedziałem. Więc daruj sobie i nie zawracaj mi więcej głowy. Nie jesteś szczęśliwy, nie podoba ci się to? Powiedz swojemu sierżantowi. „Sierżant, do diabła — pomyślał Polchik. — Ta maszyna trafi prosto do kapitana Summita, Santoriniego i do Komisji. Pewnie też do burmistrza. Może nawet do prezydenta, diabli wiedzą?” Rozdrażniony robot (tak wydawało się policjantowi) podsumował: — Przeglądając moje taśmy, natrafiłem na sprawę butelki płynu. Pojemnik ten został zaproponowany jako gratyfikacja. To ciągle jest nie rozwiązany problem. Jeżeli będę... Polchik odwrócił się w lewo i z całej siły kopnął w kosz na śmieci, przyczepiony do metalowego ogrodzenia. Pokrywa odskoczyła i uderzyła w siatkę. Zagrzechotał łańcuch. — Byłem tam z tobą... ty... ty niewdzięczna kupo złomu! Bardzo chciał coś jeszcze dorzucić, ale nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Jedno, co wiedział na pewno, to, że podobnie paskudnej nocy nie miał przez całe swoje życie. Nie chodziło tylko o tego pieprzonego robota. Z wszystkim było coś nie tak. Musiał zapłacić ratę, Benjy musiał iść do ortodonty, co pochłonęło masę pieniędzy. Dorothy zadzwoniła do komendy tuż przed tym, jak zszedł na dół, i powiedziała mu, że pękł bojler i zalał dywan w dziecinnym pokoju. Wreszcie, na domiar złego, siedział mu na dupie ten brzęczący, bolesny wrzód, który wyrósł przez tego bałwana Rica. Był pewny, jak tego, że Bóg stworzył małe zielone jabłuszka, że Brillo złoży o tym raport. Może dostanie naganę, może tylko opieprzą... Nie wiedział. Jedno było pewne: ten metalowy pies gończy, ten koszarowy prawnik ze swoim rozumowaniem dziesięciolatka, ten nieznośnik w metalowych majtkach, ten... ten... ta rzecz była bezużyteczna jako gliniarz! „Z drugiej strony — stwierdził wewnętrzny głos Mike’a Polchika — powstrzymał tego bandytę, który chciał cię pokroić strzaskaną butelką.” — Zamknij się! — powiedział Mike do „głosu”. — Przepraszam pana? — spytał robot. „Przyjemniaczek!” — to znowu „głos”.
116
Zdarzyło się to tuż przed świtem. W tej fatalnej szarej godzinie, kiedy światło sączy się jakby z trędowatego nieba. Mike Polchik poczuł się wówczas starym człowiekiem. Brillo wtedy właśnie wmieszał się w zatrzymanie Milky’ego Kysera, — znanego złodzieja samochodów. Policjant dostrzegł go, gdy tamten kroczył powoli w zamyśleniu wzdłuż sznureczka pojazdów zaparkowanych przy Alei Kolumba. Złodziej niósł zwinięty egzemplarz najnowszego wydania magazynu „Life”. Gdy Mike chwycił Kysera za kołnierz, robot przysunął się do nich i uprzejmie zapytał, co myśli Polchik o postępowaniu zatrzymanego. Odpowiedź policjanta była histeryczną reakcją na wszystko, cokolwiek powiedziałby w tym momencie metalowy glina. — Zamknij się! Brillo zaoponował, mówiąc, iż został zaprogramowany, żeby chronić prawa obywatelskie członków społeczeństwa. Dodał, że dopóki będzie mógł mówić, posiadając wszystkie dane co do sytuacji, będzie domagał się wypuszczenia dżentelmena, który został zatrzymany przez patrolowego Polchika, gdyż zatrzymany nie zrobił nic złego. Policjant trzymał jedną ręką Milky’ego, a drugą gestykulował dziko, wyjaśniając robotowi: — Patrz, ślepy głupku, to jest Milky Kyser, alias Irwin Kyser, alias Clarence Irwin, alias Jack Milk, alias Bóg Raczy Wiedzieć Kto Jeszcze. Jest doskonale znany jako kieszonkowiec i złodziej samochodów. Użyje tego zwiniętego magazynu do wyłamania zamków w odpowiadającym mu modelu jednego z tych, które stoją tutaj wzdłuż alei... Użyje, jeżeli go nie aresztuję! A teraz, czy byłbyś tak uprzejmy i odsunął się? Na nic się to zdało. Brillo raz jeszcze powtórzył opowiastkę o prawach obywatelskich, wrócił do odpowiedniej części ustawy z roku 1975 „O odpowiedzialności policjantów” i zakończył zacytowaniem precedensu Sądu Najwyższego w sprawie MirandaEscobedo-Baum. Zrobił to tak zręcznie i przekonywająco jak jakiś uznany obrońca, specjalista od tautologii. Nawet Milky chłonął słowo po słowie z błyszczącymi z emocji oczami. Zanim Mike zdążył mrugnąć okiem, robot zezwolił odejść złodziejowi. — Poza tym — powiedział z wielką godnością Milky, ciągle zwisający z potężnej dłoni policjanta — nic nie zrobiłem. Tylko dlatego, że byłem raz czy dwa razy schwytany... — Raz czy dwa razy! — Polchik chwycił za zrolowany magazyn Milky’ego i zamierzył się na złodzieja. Ten, jak żółw, wciągnął głowę w ramiona. W jednym ułamku sekundy policjant zobaczył w myślach obraz sierżanta Loyo, kapitana Summita, szefa Santoriniego, młodzika od burmistrza i cichego faceta z FBI. Zobaczył ich wszystkich wpatrzonych w monitor. Na ekranie był nie kto inny, tylko duma sił policyjnych — patrolowy Mike Polchik bijący złodzieja Milky’ego Kysera śmiercionośnym rulonem magazynu „Life”.
117
Nadal trzymał w powietrzu zrolowane czasopismo. Ręka zatrzęsła mu się od gwałtownego zatrzymania uderzenia. Milky, z głową ledwo widoczną spomiędzy ramion, zapiszczał cienko. Ręce trzymał uniesione i wyglądał jak kret. — Zabieraj to — warknął Polchik — i znikaj z tej okolicy. Jak natknę się tutaj jeszcze raz na ciebie, zapuszkuję cię. I przestaniesz kupować magazyny. Puścił Milky’ego. Kret przeistoczył się w łasicę. Kyser wyprostował się i powiedział: — Nie mów do mnie nigdy więcej „Milky”. Moje imię brzmi „Irwin”. — Masz trzy sekundy, żeby zniknąć mi z oczu! Milky, czyli Irwin, pobiegł w dół ulicy. Na rogu zatrzymał się i odwrócił. Przez zwinięte dłonie krzyknął: — Hej, robot... dzięki! Brillo już miał odpowiedzieć, gdy Mike wtrącił przezornie: — Proszę cię! Robot odwrócił się i uprzejmie zauważył: — Ciągle pan trzyma magazyn pana Kysera. Polchik poczuł się zmęczony. Krańcowo wyczerpany. — Słyszałeś może, że upominał się o niego? Odszedł na bok i wrzucił magazyn do kosza na śmieci. — Mike, schowałam dla ciebie kawałek ciasta z wiśniami — powiedziała kelnerka. Policjant spojrzał sponad swej nie zjedzonej, gorącej (teraz już zimnej) kanapki z wołowiną. Potrząsnął głową. — Dzięki. Tylko jeszcze jedną filiżankę kawy. Kelnerka miała około dwudziestu siedmiu lat i była miłą dziewczyną. Wracała każdego ranka do swego męża. Była mu całkowicie wierna. Ekstraprzyjaciele jej nie interesowali. Po prostu nie była z tych, które się puszczają. Lubiła Mike’a Polchika. On, tak jak ona, był sympatyczną postacią. — Co się stało, Mike? Polchik zerknął za okno knajpki. Brillo stał dokładnie pod uliczną lampą neonową. Nie można było nic usłyszeć, ale z pewnością cicho brzęczał do siebie (rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary). — On. — Toto? — kelnerka spojrzała ponad Mikiem. — Hmm... on. — Co to jest? — Mój cień. — Mike, dobrze się czujesz? Spróbuj tego ciasta, co? Może położyć ci na wierzch gałkę lodów waniliowych?
118
— Onito, proszę. Tylko filiżankę kawy. A czuję się dobrze, tylko mam trochę problemów. — Ponownie wlepił wzrok w talerz. Popatrzyła na niego uważnie, z obawą. Potem odwróciła się i odeszła. Po chwili wróciła z ciastem. Położyła kawałek na wolnej części jego talerza. — Chcesz świeżą kanapkę? Kiedy nie odpowiedział, wzruszyła ramionami. Poszła i wróciła po chwili z filiżanką kawy z ekspresu. Postawiła przed policjantem. Wróciła do bufetu i obserwowała swego przyjaciela, Mike’a Polchika, jak pije powoli kawę. Mike co chwilę zerkał przez okno na tę metalową rzecz stojącą pod latarnią na rogu ulicy. Onita była zdecydowanie miłą osobą. Kiedy Polchik wstał i podszedł do niej, pomyślała, że chce ją przeprosić, czy zagadać do niej, ale powiedział tylko: — Ile płacę? — O czym ty mówisz? — No, ile płacę? — Och, Mike, na miłość boską. Co się z tobą dzieje? — Chcę zapłacić, wyobraź sobie. — Mike, od prawie pięciu lat jadasz tutaj. Czy kiedykolwiek prosiłam cię, żebyś płacił? Polchik wyglądał na krańcowo zmęczonego. — Dzisiaj zapłacę. No... Muszę wracać na ulicę. On czeka. Było coś tak dziwnego w jego wzroku, że dziewczyna nie śmiała pytać, kogo oznaczało to krótkie „on”. Pomyślała, że prawdopodobnie tę metalową rzecz na zewnątrz. Onita, bardzo miła osoba, nie lubiła rzeczy dziwnych i nie znanych, takich jak ta czekająca pod latarnią. Nerwowo wypisała rachunek i plasnęła nim o ladę. Polchik wyjął drobne z kieszeni i zapłacił. Ruszył ku drzwiom. Nagle coś sobie przypomniał, wrócił i dołożył napiwek. Szybko opuścił małą restauracyjkę. Onita patrzyła za nim, jak podchodzi do tej metalowej rzeczy. Potem obaj ruszyli ulicą. Mike z przodu, to za nim. Onita zrobiła przerwę. Kawę robiła tak często, że w ogóle o tym nie myślała. Tym razem gorący płyn sparzył jej boleśnie rękę. Polchik dochodząc do rogu zobaczył samochód jadący zygzakiem. Ford Electric. Czteroletni, ale ciągle wyglądał nieźle. Dach opuszczony. Wewnątrz można było dostrzec gromadkę długowłosych dzieciaków. Nie mógł odróżnić dziewczyn od chłopców. Martwiło go to. Policjant zatrzymał się. Tamci nie jechali zbyt szybko, ale samochód zataczał się jak pijany.
119
„Jaszczurka wojownika” — pomyślał. To było prawie podświadome. Wystarczająco długo był już policjantem, by reagować na drobne zdarzenie, znak czy przeczucie. Przeczucie. Zszedł na jezdnię, odpiął z pasa latarkę i skierował czerwone światło w stronę kierowcy. Samochód zwolnił i teraz ledwo się toczył. — Wysiadać, dzieciaki! — krzyknął. Przez moment miał wrażenie, że kierowca mógł go nie usłyszeć albo że będzie chciał uciec... Samochód jednak zbliżył się do krawężnika i zatrzymał się. Chłopak za kierownicą podniósł nogi, skrzyżował je w kostkach i oparł o deskę rozdzielczą. Mike obszedł samochód. — Wyłącz silnik. Wszyscy wysiadać. Było ich sześcioro. Żadne się nie poruszyło. Kierowca ospale zaniknął oczy i zsunął w dół swą rosyjską futrzaną czapę. Oparła się o nos. Policjant wyciągnął rękę i wyłączył silnik. Potem wyjął kluczyki. — Zaraz! Co to wszystko znaczy? — odezwał się z tylnego siedzenia chłopak z potężnym pryszczem na twarzy. Głos brzmiał jak skomlenie małego psa. Polchik sięgnął po pałkę. Kierowca spojrzał spod czapy. — Nie złamaliśmy żadnego przepisu — powiedział powoli. Dzielił słowa, jakby każde istniało niezależnie od drugiego. Policjant wiedział już, że ma rację. Wszyscy byli na prochach. Otworzył drzwi lewą ręką. W prawej trzymał pistolet. — Dalej. Wszyscy z samochodu. No już! Wtem wyczuł Brilla, który przyczaił się za nim, gdzieś na środku ulicy. „Dobrze. Mam nadzieję, że ta kupa złomu mi pomoże” — pomyślał. Narastała w nim wściekłość. To nie było rozsądne. Starając się zapanować nad głosem, odezwał się ponownie: — Nie każcie mi powtarzać. Ruszać się! Ustawił ich w rzędzie na chodniku obok samochodu; trzy dziewczyny, trzech chłopaków. Dwóch z nich miało długie włosy, pozlepiane w strąki, trzeci — tylko kosmyk skalpowy. Dziewczyny ubrane były w szkockim stylu. Wszyscy mieli posępne twarze i cienie pod oczami — „jaszczurka”, jak nic. Porządne, prawie nowe ubrania. Czuł, że nie mógł ich tak po prostu zatrzymać. — Fajnie. Opróżnić kieszenie. Po kolei. Wszystko wykładać na bagażnik. — Oho, nie musimy tego robić, ponieważ... — Wykonać! — Nie dyskutuj z tą świnią — odezwała się jedna z dziewczyn. Narkotyk podzielił jej słowa i nadał im niezwykłą staranność.
120
— To pewnie jakiś miłośnik strzelania. Brillo przysunął się do Polchika. — Do przeszukania niezbędne jest posiadanie nakazu z komendy, proszę pana. — Nie podczas patrolu w nagłym przypadku — warknął policjant. Nie spuszczał z oczu grupki młodych. Nie miał czasu na bzdury. Uważnie obserwował rosnącą kolekcję kluczy, drobnych monet, przyrządów do pielęgnacji paznokci, grzebieni i innych różności. — Musi być podstawa do podejrzeń — znowu wtrącił się Brillo. — Jest podstawa. Narkotyki. — Nar... musiał pan stracić rozum — stwierdził jeden z chłopaków. Bełkotał niewyraźnie, prześlizgiwał się po słowach. Musiał brać co innego niż pozostali. — „Proszę pana”? Dla ciebie to świnia — ponownie odezwała się dziewczyna, która nazwała Mike’a miłośnikiem pistoletu. — Słuchajcie — powiedział Polchik — wy smarki. Nie jesteście stąd. Prawie pewne, że jeżeli zrobię wam test KO, to okaże się, że jesteście pod działaniem „jaszczurki”. — Heeej! — zawołał kierowca. — Czego? — „Jaszczurki wojownika” — spokojnie odpowiedział Polchik. — O rany! Co za popieprzony bandyta — zdziwiła się dziewczyna z małymi ustami. — To jakiś językoznawca. Założę się, że zna wszystkie aktualne wyrażenia slangowe. Jakiś filolog. Jestem pewna, że zna także wszystkie błędy językowe, kolokwializmy, pułapki słowne, pseudonimy i wulgaryzmy. Rzeczywiście... no, no... „jaszczurka wojownika”. „Cholerni gówniarze z uniwersytetu — zasępił się policjant — zawsze próbują zrobić z ciebie głupka. Też mogłem iść na uniwersytet, ale musiałem pracować. Te pieniądze... Zawsze mają pieniądze. A ta mała suka...” Kierowca zachichotał. — Chcesz powiedzieć, Mella, moja droga, że ten tutaj podejrzewa nas o używanie nielegalnego boliwijskiego narkotyku, zwyczajowo nazywanego Guerrera-Tuera? Ostatnie słowa wymówił rozwlekle, co zabrzmiało jak: „głuehrreerra-uh tuu-eerruh”. Odezwał się Brillo: — Po przejrzeniu moich taśm semantycznych nie znalazłem słowa „gu-erreratuera” jako odpowiednika dla wyrażenia „jaszczurka wojownika”. Wprawdzie guerrero w języku hiszpańskim znaczy tyle co „wojownik”, ale najbliższe z możliwych słów o podobnej wymowie — guerra — tłumaczy się jako „wojna”. Ani guerrera, ani tuera nie pojawia się w języku hiszpańskim. Jeżeli tu era jest gatunkiem jaszczurki, to nie wydaje mi się, żebym znalazł...
121
Polchik słuchał, oniemiały. Na barkach czuł nieznośny ciężar. Wszyscy byli przeciw niemu. Te dzieciaki, ten wstrętny robot. Wszyscy urządzali sobie zabawę, robili sobie z niego jaja. Robili sobie cholerne jaja! — Wykładać wszystko dalej — to było skierowane do grupki młodych. Zdumiał się słysząc swój głos jako serię krótkich szczęknięć. — Testy krwi i oddechu muszą być zlecone... — Nie wtrącaj się do tego! — Wracamy do domu z imprezy — powiedział chłopak z kosmykiem skalpowym. Dotąd się nie odzywał. — Pojechaliśmy skrótem i zabłądziliśmy. — Pewnie — Mike był zgryźliwy — zabłądziliście w sam środek Manhattanu. Nagle spostrzegł małą zieloną buteleczkę wystającą z torebki należącej do dziewczyny ostatniej z szeregu. — Co to jest? — Lekarstwo — odpowiedziała pośpiesznie. Zbyt pośpiesznie. Wszyscy skamienieli. — Pozwól mi to obejrzeć — głos policjanta był nienaturalnie spokojny. Wyciągnął lewą rękę. Uwaga wszystkich skupiała się jednak na prawej ręce Mike’a. Spoczywała na pistolecie. Dziewczyna wyciągnęła z masy różności, leżących na bagażniku, różowy pojemniczek. Wyraźnie się ociągała. W końcu podała mu do ręki. Brillo zaproponował pomoc. — Jestem wyposażony w sensory chemiczne i odpowiedni zestaw taśm w banku pamięci. Mogę przeprowadzić analizę chemiczną podejrzanego leku. Cała szóstka wpatrywała się milcząco w robota. Wydawała się być przerażona obecnością maszyny. Polchik wyciągnął pojemniczek w kierunku Brilla. Ten wcisnął kolorowy guzik na lewym przedramieniu. Z jego klatki piersiowej wysunęła się płytka. Nikt się jej tam nie spodziewał. Położył na niej buteleczkę i płytka wsunęła się z powrotem. Robot zaczął brzęczeć. — Nie musisz otwierać pojemnika? — spytał Polchik. — Nie, proszę pana. — Och! Robot ciągle brzęczał. Mike czuł się bardzo głupio, stojąc i patrząc. Po dłuższej chwili dzieciaki zaczęły się uśmiechać, potem szczerzyć zęby, potem otwarcie rechotać i szeptać między sobą. Dziewczyna z małymi ustami chichotała złośliwie. Mike poczuł się między nimi jak niezdarny i pryszczaty piętnastolatek. To było jak beczka śmiechu. Stał obok tych długonogich dziewczyn z uniwersytetu i czuł, że gardzi tymi wszystkimi gówniarzami. Gardzi z powodu pieniędzy, samochodów, modnych ubrań i narkotyków. A główny powód: to ich pewność siebie. On, Mike Polchik, pracował ciężko — przecią-
122
gał wołowe półtusze z ciężarówek do masarni swego ojca. Inni w tym czasie zabawiali się swymi elektrycznymi samochodami. Wyrzucił z myśli wspomnienia, a całą swą złość i całe rozgoryczenie zwrócił w stronę metalowego idioty, który ciągle brzęczał obok. — Okay. Jak długo to jeszcze potrwa? — Tsss... — syknął kierowca i zaczął przewracać oczami. Polchik zignorował go. Nie podobało mu się to wszystko. — Jestem szybką jednostką, proszę pana. Eksperymentalny model X-44. Mój główny mechanizm, Jednostka Centralna AA, została tak zaprojektowana w laboratoriach Universal Elektronics, że potrafi wykonać tę czynność w czasie poniżej jednej minuty. — Dobrze. Śpiesz się. Chcę szybko zabrać stąd tych długowłosych. — Guue-rare-ah tuu-err-ah — odezwał się „kosmyk skalpowy” nieprzyjemnym szeptem. Rozległ się dźwięczny ton i płytka w klatce piersiowej robota opadła. Maszyna wyjęła plastikową buteleczkę. Wręczyła ją dziewczynie. — Co ty wyprawiasz? — Analiza potwierdziła to, co zaświadczyła ta młoda dama. Jest to zwykły lek stosowany w przypadkach zatkania nosa lub kataru na tle alergicznym. Policjant nie odezwał się. — Jesteście wolni — powiedział robot. — Proszę nam wybaczyć. Po prostu wykonujemy swoją pracę. Dziękuję. Mike chciał zaprotestować. Wiedział, że ma rację, ale tamci już chwycili swoje rzeczy. Nawet nie przeszukał samochodu, gdzie trzymali na pewno to świństwo. Wiedział jednak, że byłoby to bezcelowe. Był tylko pionkiem, „świnią” w tym eksperymencie. On, nie robot. Taka była bolesna prawda. Czuł, że gdyby się wmieszał, zmienił decyzję robota, to dorzuciłby tylko kolejny kamyk do tego stosu, który maszyna uzbierała na niego: brak opanowania, przyjmowanie prezentów od miejscowych sklepikarzy, incydent z Kyserem... A teraz to. Nagle Mike Polchik zapragnął wrócić, zdać ekwipunek, podpisać co trzeba i wrócić do domu. Do łóżka. Ciepły dywan i tak dalej. Po prostu do łóżka. Wszystko dlatego, że jeżeli nastaną te metalowe rzeczy, a to się nieuchronnie zbliżało, on będzie zbyt zmęczony, by dotrzymać im kroku. Patrzył, jak młodziaki, gwiżdżąc i wyśmiewając się z jego bezsilności, ładują się do samochodu. Dziewczyny pokazywały uda włażąc górą. Kierowca ruszył i szybko odjechał w górę Alei. Po chwili zniknęli z oczu. — Rozumiecie, posterunkowy Polchik — powiedział Brillo — że bezpodstawne aresztowanie naraziłoby nas obu na poważne... Ale policjant był już daleko. Szedł z pochylonymi ramionami — ciężar ekwipunku i pięciu lat w policji to było zbyt wiele dla niego.
123
Robot zabrzęczał (rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary) i podążył za człowiekiem. Utrzymywał czujność i obserwował okolicę skrytą w ciemnościach przedświtu. Nie potrafił wyliczyć rozpaczy. Został zbudowany do służby. Zaprogramowany, żeby chronić społeczeństwo. I robił to. Robił cały czas, również w drodze powrotnej do komendy. ¬
¬
¬
Polchik siedział przy pokiereszowanym biurku i pracowicie pisał raport na wyeksploatowanej maszynie IBM Selectric. Był chory ze złości. Po drugiej stronie pokoju Reardon grzebał we wnętrzu metalowej masy Brilla. Używał specjalnych narzędzi z maleńką lampka na końcu każdego z nich. Młody urzędnik od burmistrza, który przyglądał się temu, wyglądał na kompletnie zaspanego. „Nie jest przyzwyczajony do nie przespanych nocy” — z ponurą satysfakcją pomyślał policjant. Drzwi od biura kapitana Summita otworzyły się. Kapitan, wyglądający świeżo i rześko, kiwnął ręką w stronę Polchika. — Teraz się zacznie — szepnął do siebie Polchik. Summit wpuścił Polchika przed sobą, potem zamknął drzwi i wskazał plastikowe krzesło stojące przed biurkiem. Mike usiadł. — Jeszcze nie skończyłem pisać raportu, kapitanie — zauważył. Summit jakby nie słyszał. Podszedł do biurka i podniósł żółty kawałek papieru. Stał przez chwilę bez słowa, wpatrując się w pismo. „Doniesienie z 86. posterunku. O wypadku. Sześcioro dzieciaków w fordzie electric. Kierowca stracił panowanie nad kierownicą, rozjechał przechodnia i roztrzaskał samochód o balustradę mostu. Troje na miejscu, troje w stanie krytycznym, praktycznie nie do uratowania. Piętnaście minut po tym, jak ich zatrzymaliście.” Kurz. Wyczyścić. Popioły. Szare. Koniec. Polchik nie mógł myśleć. Zmęczenie. Zakłopotanie. Choroba. Sześcioro dzieciaków. To były dzieciaki, naprawdę dzieciaki. Nic więcej nie wydostawało się z jego wspomnień. „Jedna z dziewczyn wyleciała przez przednią szybę. ŚNM. Kierowcy kolumna kierownicy wyszła przez plecy. Inna dziewczyna miała skręcony kark. Jeszcze inna...” Nie mógł tego słuchać. Był zupełnie gdzie indziej, daleko. Dzieciaki. Roześmiane, szczęśliwe dzieciaki. Benjy pewnego dnia będzie w tym samym wieku. Zalało dywany.
124
— Mike! Nie słyszał. — Mike! Polchik! Spojrzał w górę. Jakiś nieznajomy facet stał przed nim i trzymał w ręce żółty papier. — W porządku? Nie siedź tak, Polchik. Miałeś ich! Dlaczego ich wypuściłeś? — Eee... „jaszczurka”. — To prawda. Pięcioro z nich zażyło to świństwo. Trzy pojemniki były w samochodzie. I zdechły kot. Na podłodze. Wszystko zapakowane w plastikowe torby. Musiałeś być chyba ślepy, żeby to przegapić. — Robot... Summit odwrócił się jakby z niesmakiem. Cisnął raport na biurko. Nacisnął guzik interkomu. Gdy wszedł sierżant Loyo, powiedział do niego: — Zabierz go na górę i daj mu trochę czasu na pozbieranie się. Niech się położy na pół godziny, a potem przyprowadź go do mnie. Loyo wziął Polchika pod ramię i wyprowadził. Kapitan Summit wyłączył światła i usiadł za biurkiem. Przez brudne szyby patrzył na wstający dzień. — Lepiej? — Tak. Dziękuję, kapitanie. W porządku. — Jesteś znowu u mnie. Rozumiesz, co mówię? — Tak, oczywiście. W porządku. To tylko... te dzieciaki... czułem. — Więc dlaczego pozwoliłeś im odjechać? Nie mam czasu pieścić się z tobą. Polchik. Jesteś gliną od pięciu lat i znasz w mieście chyba wszystko, co trzeba znać. — Jestem w porządku, kapitanie. Pozwoliłem im odjechać, gdyż robot zbadał pojemnik zabrany jednej z dziewczyn i powiedział, że to krople do nosa. — Niedobrze, Mike. — Co miałem na to powiedzieć? — Cholera, patrolowy Polchik. Lepiej wymyśl coś innego, do diabła! Przecież wiesz, że to było tylko dla zmylenia. Jesteś wystarczająco długo gliniarzem, by widzieć i słyszeć, że są po prochach. Jak mogłeś dać się tak oszukać? — Za co miałem ich zatrzymać? Za posiadanie kropli do nosa? Z tym opiekuńczym robotem recytującym prawa obywatelskie z podaniem strony i linijki tekstu? Robił to na każdym kroku. Dobrze. Powiedzmy, że nie posłuchałbym robota i przyprowadziłbym ich tutaj. I co? W ciągu godziny byliby z powrotem na wolności, a ja miałbym sprawę o nieuzasadnione aresztowanie. Nawet gdyby to nie były krople do nosa. I mogliby użyć tych przeklętych taśm Brilla, żeby powiesić mnie za jaja!
125
Summit opadł na fotel. Jego twarz wyglądała jak zakład pogrzebowy. — I mamy martwych troje, może sześcioro dzieciaków. Jezus. Jezus. Jezus. Potrząsnął głową. Polchik chciałby go jakoś pocieszyć. Ale jak miał to zrobić? — Proszę posłuchać, kapitanie. Mogłem sprowadzić ich tutaj tak szybko, że nawet by się nie spostrzegli... gdybym był sam. Ten diabelski robot... tak, to nie zdało egzaminu. Proszę posłuchać. Nie próbuję stwarzać sobie alibi. Daleki jestem od tego, ale pan był przecież zwykłym gliną... pan wie, że gliniarz to nie tylko przepisy i pęczek drutów. Tacy jak ja nie potrafią po prostu pracować z takimi maszynami jak Brillo. Nic z tego, kapitanie. Człowiek powinien móc użyć swojego rozsądku, powinien czuć, że jest coś wart, że nie jest tylko kawałkiem gów... Głowa Summita podniosła się raptownie. — Rozsądku!? Wyglądał, jakby za chwilę miał zwymiotować. — Jaki rodzaj rozsądku wykazałeś z tym Rico koło hotelu „Amsterdam”? A co z tym wszystkim, co jest na taśmach; z dźwiękiem, z obrazem, ze wszystkimi” — Ach, to. — Tak. To. Masz cholerne szczęście, że zażądałem, aby te taśmy były tylko do użytku wewnętrznego policji! Musiałem odwołać się do tajności danych. Czy masz wyobrażenie o tym, za jak wiele sznurków jestem pociągany? Przez szefa, Komisję, przez tego cholernego burmistrza. Wyobrażasz to sobie, Polchik? — Nie. Przykro mi. Przepraszam. Smutek na twarzy. — Za „przepraszam” nic nie kupisz, do diabła! Żądam, żebyś nie przyjmował żadnego podarunku, żadnych butelek, żadnych soczków. Nic, od nikogo. Zrozumiano? — Tak jest. Summit mówił ze zmęczeniem w głosie. — Wystarczająco trudno pracować mając na karku specjalne śledztwo zespołu prokuratora okręgowego. Węszą po całej komendzie. Jezus, Polchik, wyobrażasz to sobie?... Przerwał, spojrzał oskarżające na podwładnego i powiedział: — Jeszcze jeden taki numer i wylecisz stąd na zbity pysk. Nie będzie upomnień, nagan czy grzywien. Na pysk. Kapish? Polchik skinął głową. — Tym razem będzie dobrze — odezwał się kapitan łagodniej. — Co będzie dobrze? — Z tobą będzie dobrze. Policjant czekał na ciąg dalszy.
126
— Muszę o tym pomyśleć, ale to nie z powodu twoich dobrych pięciu lat u mnie, Polchik... Tak, będziesz ukarany, lecz jeszcze nie wiem jak. — Cóż... A co stanie się z robotem? Summit podniósł się powoli. Wyglądał jak zacumowany sterowiec. — Wyjdźmy. Sam zobaczysz. Polchik ruszył za nim do drzwi. Przed wyjściem kapitan zatrzymał się. Spojrzał prosto w oczy Mike’a i powiedział cicho: — Dzisiejsza noc to była dobra szkoła, Polchik. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Weszli razem do pokoju, gdzie znajdował się robot. Reardon ciągle trzymał głowę w otwartej jamie klatki piersiowej Brilla, a młodzik z ratusza stał na palcach za plecami inżyniera i usiłował zajrzeć do środka. Gdy weszli, inżynier wyprostował się. Wyłączył lampkę na końcu narzędzia. Patrzył w stronę Summita i Polchika. Ci podeszli do szefa policji, Santoriniego. Kapitan pomruczał przez chwilę do tamtego. Szef skinął głową i powiedział głośno: — Porozmawiamy jutro. — Po czym ruszył do wyjścia. Nagle zatrzymał się i dodał: — Dobranoc, panowie. To była długa noc. Skontaktuję się jutro ze wszystkimi. Nie czekając na jakąkolwiek reakcję, wyszedł. Reardon odwrócił się do Summita. Czekał na jakieś wyjaśnienia. Nawet człowiek burmistrza trochę się ożywił. Ten z FBI podniósł się z ławki (jeżeli tylko Polchik dobrze zapamiętał, to nie zmienił pozycji od ubiegłego wieczoru) i podszedł do reszty. Inżynier przerwał milczenie. — No, cóż... — I umilkł. — Panowie — odezwał się wreszcie kapitan — powiedziałem szefowi, Santoriniemu, że osobiście napiszę pełny raport i wyślę go do odpowiednich władz. Moja opinia zadecyduje, jest to więcej niż prawdopodobne, o tym, czy roboty zostaną zaakceptowane do pracy w siłach policyjnych. — Pierwsze oceny są bardzo dobre, kapitanie. Bardzo dobre — stwierdził młody człowiek. Summit nie zwrócił na niego uwagi. — Myślę, że powinienem wam powiedzieć, panowie, że w tej chwili moja ocena jest całkowicie negatywna, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Panie Reardon, ciągle ma pan długą drogę przed sobą. I bardzo dużo pracy, aby pańska maszyna mogła być wykorzystana. — Myślę, że... — Och, ona sprawuje się bardzo dobrze — ciągnął Summit. — Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jednak uważam, że potrzeba dużo więcej elastyczności w jej zachowaniu. I dużo więcej wiedzy na temat pracy policji i obowiązków policjanta, zanim robot będzie mógł stanowić realną pomoc w naszej pracy.
127
Inżynier zezłościł się, ale usiłował panować nad sobą. — Wprowadziłem do jego pamięci całą zawartość Podręcznika Policjanta, wszystkie dane na temat miasta, Sądu Najwyższego... Kapitan powstrzymał go podniesieniem ręki. — Panie Reardon, to, co pan tu wymienia, jest najmniej ważne dla policjanta na patrolu. Każdy może przeczytać książkę, która zawiera przepisy, lecz jak zastosować te przepisy w konkretnej sytuacji, to coś więcej niż zaprogramowanie robota. To wymaga, tak... to wymaga treningu. Treningu i doświadczenia. I nie przychodzi tak łatwo. Glina to nie tylko przepisy i pęczek drutów. Polchik skamieniał, gdy usłyszał swoje słowa. Teraz był pewny, że będzie dobrze. Nie tak dobrze jak wcześniej, ale co najmniej znośnie. Reardon wpadł w furię. Nie dopuszczał do siebie żadnych wyjaśnień. Nie mógł pozwolić, żeby ten dzieciak od burmistrza i człowiek z FBI zostali tak po prostu spławieni. Pracował zbyt długo, włożył w to zbyt wiele osobistego wysiłku i poświęcił karierę, żeby teraz zostać odprawionym z kwitkiem. — X-44 nie wymaga żadnego treningu. Twarz kapitana napięła się. Mocno zacisnął szczęki. — Proszę posłuchać, inżynierze Reardon. Nie znam się dobrze na polityce, może dlatego ciągle jestem kapitanem... Młody człowiek rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz kapitan kontynuował: — To nie chodzi tylko o trening. Ten policjant jest dobry. Jest rozgarnięty, stoi mocno na nogach i wie, co w trawie piszczy. Może nie jest Sherlockiem Holmesem, ale czuje miasto, zna jego zapach, jego temperaturę. Wie, że każdego roku w sierpniu mamy wypadki, zamieszki i samobójców. W sierpniu znajdujemy paczki, które zawierają odcięte głowy kobiet, i są zaadresowane na przykład do stolicy Ohio. Ten policjant wie, kiedy nasilają się nastroje rasistowskie, wie, kiedy ci biedni głupcy w czynszowych kamienicach zaczynają wariować, wie, że pojawił się nowy rodzaj narkotyków. Ale tej nocy popełnił więcej pomyłek niż podrzędny szuler. Przez pięć lat chodził i jeździł na patrole, i nigdy nie miał takich wpadek. Dlaczego? Muszę zapytać: dlaczego? Jedyną rzeczą odróżniającą dzisiejszą noc od innych była pańska maszyna. Dlaczego? Dlaczego Mike Polchik zachował się tak, jak się zachował? Wiedział, że te dzieciaki w samochodzie powinny być wzięte na test KO. Więc pytam, panie Reardon: dlaczego?... Dlaczego?... Polchik czuł się nieswojo. Kapitan był bardziej zmęczony niż kiedykolwiek. Mike stał bez słowa i słuchał. Obok niego stał milczący facet z FBI i również słuchał uważnie. Brillo też był cicho. Wyłączony. Ale dlaczego ciągle było słychać brzęczenie?
128
— To nie tylko przepisy i rozporządzenia, panie Reardon. — Wydawało się, że kapitan ma jeszcze wiele do powiedzenia. — Debil może się ich nauczyć. Ale jak oszacować jednym spojrzeniem na twarz, czy należy zatrzymać jakiegoś człowieka? Jak rozpoznać różnice znaczeniowe w takich słowach, jak trawka, świnia, łobuz czy herbatnik? Jak określić, kiedy zostawić w spokoju dzieciaki, gdy chcą się ochłodzić pod hydrantem? Jak pan to wszystko zaprogramuje? A musi pan wiedzieć, że to wszystko zmienia się z godziny na godzinę. — Potrafimy to zrobić! To będzie wymagało czasu, ale możemy to zrobić! Kapitan skinął głową. — Być może. — Wiem, że potrafimy. — Dobrze. Nawet mogę w to uwierzyć. Powiedzmy, że pan to potrafi. Powiedzmy, że może pan zbudować robota działającego jak istota ludzka. Lecz ciągle będzie to robot... bo... z tych powodów, o jakich tutaj mówiliśmy. A trzeba czegoś więcej. — Na przykład czego? — Ludzi, panie Reardon. Takich ludzi jak Polchik. Spytałem pana, dlaczego ten policjant tak ogłupiał. Dlaczego jego ostatni patrol był taką klęską, że będę musiał wszcząć przeciw niemu postępowanie dyscyplinarne. Pierwszy raz w ciągu pięciu lat... Powiem panu, dlaczego tak się stało, panie inżynierze. Opowiem panu o ludziach takich jak Polchik. Wie pan, że obawiają się maszyn? Ciągle ich obciążaliśmy jakimiś nowymi gratami, aż zaczęli się obawiać każdego nowego brzęczącego przedmiotu. Nie chcą współpracować, chociaż mogą nawet nie wiedzieć, że tak właśnie robią. Nie sądzę, że Polchik wiedział, co się stało, dlaczego powinęła mu się noga dzisiejszej nocy. Pan potrafi zbudować robota, który by działał jak człowiek. Zgoda, może ma pan rację. Ale jak, do diabła, zamierza pan zmusić ludzi, by działali jak roboty i nie obawiali się ich? Reardon wyglądał na pokonanego i równie przygnębionego jak Polchik. — Mogę tu zostawić Brilla do jutra rana? Ściągnę ludzi z laboratorium i zabiorą go. — Oczywiście — odpowiedział kapitan. — Może stać tu pod ścianą. Oficer dyżurny będzie miał na niego oko. — Zwrócił się do sierżanta Loyo: — Sierżancie, poinstruujecie swojego zmiennika. Loyo uśmiechnął się i przytaknął. — Tak jest. Summit obejrzał się i powiedział do Reardona: — Przepraszam pana. Grymas inżyniera był tylko cieniem uśmiechu. Wyszedł pośpiesznie z komendy. Młodzik z ratusza chciał coś powiedzieć, lecz już zbyt wiele zostało tu powiedziane i kapitan miał dość.
129
— Jestem naprawdę bardzo zmęczony, panie Kenzie. Co by pan powiedział na krótką rozmowę po moim spotkaniu z szefem? Młodzieniec nachmurzył się, odwrócił i wyszedł bez słowa. Kapitan ciężko westchnął. — Mike, podpisz się i do domu. Zobaczymy się jutro... Później. Skinął głową człowiekowi z FBI, który dotąd nie powiedział ani jednego słowa, i wyszedł. Robot stał tam, gdzie zostawił go Reardon. Stał cichy i milczący. Polchik wszedł na górę, żeby się przebrać. Coś go dręczyło, lecz nie potrafił tego określić. Gdy wrócił, facet z FBI właśnie odkładał słuchawkę. — Wychodzisz? — spytał. Było to pierwsze słowo, jakie Mike usłyszał od niego. Tamten miał ciepły, przyjemny głos. — Tak. Idę do domu. Jestem wykończony. — Nie można powiedzieć, że ci się dziwię. Sam jestem trochę zmęczony. Podwieźć cię? — Nie, dzięki — powiedział Polchik. — Pojadę metrem. Od przystanku metra do mojego domu jest bardzo blisko. Wyszli razem. Mike pomyślał, że mokre dywany czekają na niego. Stali z minutę na schodach, wdychając rześkie poranne powietrze. W końcu Polchik odezwał się: — Czuję coś w rodzaju współczucia do tego cholernego kawałka złomu. Wykonał kawał dobrej roboty. — Dobrej, ale nie doskonałej — dodał człowiek z FBI. Polchik poczuł się nagle bardzo opiekuńczy w stosunku do maszyny, która stoi teraz pod ścianą wewnątrz komendy. — Ech, sam nie wiem. Prawdę powiedziawszy uratował mnie przed atakiem tego pijanego półgłówka. Proszę mi powiedzieć... Uważa pan, że zbudują kiedyś robota, który sprosta temu wszystkiemu? Człowiek z FBI zapalił papierosa, zaciągnął się, wypuścił dym cieniutką strużką i pokiwał głową. — Tak. Prawdopodobnie, tak. Ale będzie to musiało być o wiele bardziej wyrafinowane urządzenie niż stary Brillo. Mike popatrzył przez otwarte drzwi do wnętrza komendy. Robot stał samotny i wyglądał jak słaba, bezradna istota. Jakby czekał na zardzewienie. Policjant pomyślał o dzieciach, wszystkich dzieciach i o czasach, gdy sam był dzieckiem. To musi być jak piekło — pomyślał — czuć, że jest się robotem. Wyłączą cię, kiedy już nie będziesz im potrzebny.”
130
Nagle stwierdził, że ciągle słyszy ciche brzęczenie. Rodzaj dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary. Zerknął na faceta z FBI, lecz ten podszedł już do swego samochodu. Ciągle palił papierosa. Polchik nie zauważył, czy tamten nosi elektryczny zegarek czy nie. Poszedł za nim. — Kłopot z Brillo — odezwał się ten z FBI — polega na tym, że możliwości, jakie dał mu Reardon, są zbyt ograniczone. Jestem jednak pewny, że istnieją inne instytucje, które już to rozpracowują. I wyjdą pewnego dnia na światło dzienne. — Tak. Na pewno — przyznał Polchik. Człowiek z FBI przekręcił kluczyk w zamku i pociągnął. Drzwi samochodu pozostały zamknięte. — Cholera! — zaklął. — Rządowy grat. Ciągle coś się zacina. Napiął mięśnie i szarpnął gwałtownie. Mike zdębiał. Metal rozdarł się jak papier. — Zajmij się swoimi sprawami, słyszysz? — usłyszał Polchik, gdy tamten wsiadał do samochodu. Zobaczył, jak wyjmuje znajdującą się w plastikowej okładce kartę identyfikacyjną i wsuwa ją w kolumnę kierownicy. Samochód przysiadł na resorach, jakby nagle na siedzeniu kierowcy znalazła się tona ładunku. Trzasnęły drzwi. — Niedobrze, że nie możemy go użyć — powiedział człowiek z FBI, patrząc w stronę Brilla, którego widać było przez otwarte ciągle drzwi komendy — ale... jest jeszcze zbyt prymitywny. — No tak. Na pewno. Zajmę się swoimi sprawami — odpowiedział Polchik trochę zbyt późno. Poczuł, że ciągle ma otwarte usta. Facet z FBI wyszczerzył zęby, uruchomił samochód i odjechał. Mike stał jeszcze przez chwilę nieruchomo. Potem spojrzał w dół ulicy, w kierunku, gdzie zniknął pojazd faceta z FBI. Spojrzał raz jeszcze na metalowego glinę, który stał bez ruchu pod ścianą komendy. I chociaż odgłosy miasta stały się już bardzo głośne, ciągle nie był pewien, czy nie słyszy dźwięku, jaki wydają elektryczne zegary. Coraz głośniejszego brzęczenia. Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Poza czasem Wstęp
Zdania na temat sposobu zarządzania naszymi więzieniami są podzielone. Dobrzy, poważni i poprawnie myślący obywatele wmawiają sobie, że więzienia nie istnieją wyłącznie po to, by utrzymać niebezpiecznych przestępców z dala od społeczeństwa, lecz że ich zadaniem jest również rehabilitacja kryminalistów oraz pomoc przy ich powrocie na łono tegoż społeczeństwa. Taka zresocjalizowana persona jest oczywiście gotowa do zajęcia odpowiedniego miejsca we wspólnocie obywatelskiej. Niektóre z więzień są nawet nazywane „reformatorniami”. W rzeczywistości zaś większość więzień to kloaki z narkotykami, przemocą i zbrodnią. Skoro twoja społeczność składa się tylko z socjopatów i strażników, to istnieją niewielkie szansę na resocjalizację. Ci, którzy to kwestionują, powinni przeczytać książkę Mądrala, będącą autobiografią byłego mafioso. Autor, gdy został skazany na więzienie, wykorzystywał czas na przemyt narkotyków i inne intratne tego typu zajęcia. Jeżeli zgodzimy się ze stwierdzeniem, że zachowania kryminalistów są czymś nienormalnym, czymś, na co współczesne społeczeństwa nie znają lekarstwa, wtedy dlaczego nie wykorzystać pomysłu na świat, w którym zamraża się więźniów do czasu, gdy nauka odkryje techniki prawdziwej resocjalizacji? Paru ludzi powierzyło swe ciała niskim temperaturom w nadziei, że uczeni znajdą pewnego dnia lekarstwo na chorobę, która ich „zabiła”. Dlaczegóż by nie zamrażać przestępców i trzymać ich w tym stanie, aż nie nauczymy się, jak naprawiać ich zachowanie?! Utrzymanie zamrożonego człowieka kosztuje parę centów na rok jako opłata za energię elektryczną i jest nieporównywalnie tańsze niż koszty wyżywienia i mieszkania dla żywego osobnika, Jest oczywiście wiele nierozwiązanych problemów natury medycznej oraz cale mrowie przepisów prawnych, które pojawiają się, gdy zaczynamy się zajmować zamrażaniem ubezwłasnowolnionych więźniów. Sam pomysł jest również najeżony pułapkami, jak można się o tym przekonać, czytając poniższą opowieść.
132
W
pierwszym dniu rozprawy sala sądowa przypominała studio telewizyjne z czterema kamerami, światłami, tuzinami reporterów. Ściągnięto dodatkowych gliniarzy, a wszędzie siedziały tłumy gapiów. Ale po ośmiu miesiącach nie było zbyt wielu świadków ataku serca Don Carminego Lombarda. Podczas zeznania swego szwagra, cappo di tutti cappi dla całego regionu Nowej Anglii, chwycił się kurczowo za pierś i wyprężył na krześle. W chwilę potem upadł na stojący przed nim stół. Rozrzucił stosy notatek, przygotowanych przez czterech jego obrońców, i na koniec ześliznął się na podłogę jak miękki worek rozgotowanego makaronu. Rozeszła się natychmiast plotka, że zeznanie, opisujące Dona jako bogobojnego człowieka, który stał się zamożny dzięki swej ciężkiej pracy i oszczędności, wywołało gniew Boga. Gniew, który spadł na starego człowieka. Prawdopodobnie nie była to prawda. Atak serca nie stanowił wielkiego zaskoczenia. Don Carmine miał prawie osiemdziesiąt lat, potężną nadwagę i wypalał całe skrzynki straszliwych sycylijskich cygar, nasączając je mocno rumem. Najlepsi i najdrożsi lekarze zachodniego świata przylecieli do Rhode Island, by ratować życie Dona. Wytrwale przez sześć dni walczył stary człowiek o życie. Siódmego, jak przykazał Pan Bóg, spoczął na wieki. Śmierć stwierdził cały zespół lekarzy, gdyż żaden nie chciał pojedynczo ryzykować przekazania smutnej wieści mężczyznom czekającym w szpitalnym korytarzu. Całe to dziwne towarzystwo miało kamienne twarze, doskonale skrojone garnitury i jadło bez przerwy pizzę. Wszyscy rozmawiali w języku będącym dziwaczną mieszaniną włoskiego i angielskiego. Jednak Don Carmine, zanim umarł, wydał rozkaz, by jego ciało zakonserwowano w ciekłym azocie. Może naprawdę obawiał się Boga. Gdy tylko pojawiła się szansa na oszukanie śmierci, chciał wydać pieniądze i podjąć ryzyko. — Co to jest ta krio... kriogetyka, czy jak tam się to nazywa? — warknął Angelo Marchetti. Nie był rozzłoszczony, i był to jego normalny sposób mówienia z wyjątkiem sytuacji, gdy był naprawdę wściekły. Wtedy ryczał. — Kriogenika — poprawił Pat del Vecchio, prawnik i doradca bossa. — Zamrozili go w tym paskudztwie — ciągnął Marchetti — jakby był wypatroszonym kurczakiem. Del Vecchio był młody i stanowił wzorcowy okaz nowego utalentowanego narybku wyhodowanego na dobrym uniwersytecie. Tacy jak on powoli i cierpliwie odwodzili mafię od jej starych, brutalnych sposobów zdobywania pieniędzy i kierowali ją w stronę bardziej intratnych przestępstw komputerowych. Różne półlegalne interesy również były godne zainteresowania. Można było zarobić więcej pieniędzy przy da-
133
leko mniejszym ryzyku na toksycznych odpadach niż pracując na przykład w narkotykach. Trzeba pozwolić Latynosom wyrzynać się wzajemnie w wojnach narkotykowych. Niech kolejne stany legalizują hazard. Del Vecchio umiał przewidywać przyszłość: więcej pieniędzy zostanie ukradzionych przy pomocy naciśnięcia jednego klawisza na klawiaturze komputera, niż zostało zrabowane przy użyciu pistoletów, które tak lubili nosić przestępcy dawnego typu. Marchetti był jednym z ostatnich konserwatystów, jacy uchowali się w Rodzinach Nowej Anglii. Łysy, zbudowany jak mały, przysadzisty hydrant, z głową w kształcie pocisku i małymi, wąsko osadzonymi oczkami. Przez całe swoje życie przypominał byka. Kiedyś zatłukł człowieka gołymi rękami. Teraz, do zastraszania innych używał grzmiącego głosu i organizacji, która za nim stała. Odziedziczył imperium Carminego, ale ciągle dręczyła go myśl, że Stary Don może wrócić pewnego dnia, żeby znowu go zanudzać. Siedział w patio swego luksusowego domu w Newport i podziwiał cudowny widok zatoki Narragansett. Błękitne wody poznaczone były tu i ówdzie białymi żaglami, na błękitnym niebie bieliły się puszyste obłoki. Marchetti często spędzał tu popołudnia. Odpoczywał w wygodnym głębokim fotelu i podglądał przez silną lornetkę piękne dziewczyny w skąpych kostiumach kąpielowych. Zupełnie nie interesował go fakt, że tuż obok znajdowała się zabytkowa kryjówka rozbójników z ubiegłego stulecia. Zadowalały go własne myśli. Dziś był mocno zaniepokojony naukowym cudem nazywanym kriogeniką. — Tak sobie myślę: umarł stary Carmine czy nie? Del Vecchio, szczupły, ubrany w wytworną, dwurzędową marynarkę koloru kości słoniowej i ciemnogranatowe spodnie, starał się uspokoić szefa: — Jest martwy z punktu widzenia prawa, medycyny i rzeczywistości. — Więc dlaczego nie chciał być pochowany? — warknął podejrzliwie Marchetti. Młody doradca, z niewzruszoną cierpliwością, wytłumaczył po raz kolejny, że stary człowiek był w stanie śmierci klinicznej, że istnieje pewna grupa naukowców, którzy wierzą, iż być może, w bliżej nieokreślonej przyszłości, uda się wyleczyć chorobę serca, która spowodowała śmierć. Don Carmine kazał się zamrozić; przechować w ciekłym azocie w temperaturze 176° C poniżej zera. — Chryste, ale zimno! — mruknął Marchetti. — W tej temperaturze — ciągnął prawnik — ciało starego może być przechowywane przez wieczność w doskonałym stanie. Tak długo, dopóki nie wyłączy się zamrażarki. I jeżeli naukowcy znajdą kiedyś sposób na ustalenie, co go zabiło, mogą go odmrozić i przywrócić do życia — zakonkludował. Boss zmrużył oczy i popatrzył w słońce. Zainteresowanie żaglówkami, a nawet kąpiącymi się pięknościami, opuściło go zupełnie.
134
— Może — powiedział powoli — ktoś powinien wyciągnąć wtyczkę tej lodziarki. To ostatnie słowo pasowało do jego staroświeckiego stylu bycia. Del Vecchio uśmiechnął się. Rozumiał tę obawę przed powrotem odrodzonego Don Carminego do Nowej Anglii. — Nie obawiaj się — odezwał się uspokajająco. — Jest jedna wielka dziura w całej tej sprawie. — Tak? Jaka dziura? — Nikt nie wie, jak rozmrozić ciało, które już raz zamrożono. Nie potrafią tego zrobić bez uszkodzenia struktury komórek. Spróbuj ożywić Don Carminego, a zabijesz go. Marchetti zaśmiał się. Zabrzmiało to jak głośny, krwiożerczy ryk. — Umarłby więc dwa razy! Śmiał się, aż łzy popłynęły mu z oczu. Lata biegły szybko, zbyt szybko dla Angela Marchettiego. Pomimo często powtarzanych rad swego prawnika, że może ciągnąć zyski z legalnie prowadzonych kasyn i banków, nie zmienił swych sposobów zarabiania pieniędzy. Zaś władze federalne stale unowocześniały swe techniki i nieuchronnie zbliżał się czas, kiedy zdołają coś mu udowodnić. Marchetti (nigdy nie myślał o sobie „Don Angelo”) znalazł się w końcu w sądzie oskarżony o lichwę, oszustwa podatkowe oraz, co brzmiało najgroźniej, o stwarzanie zagrożenia dla zdrowia społeczeństwa przy użyciu toksycznych odpadów. Okazało się, że jednej ze spółek, którą kupił za namową del Vecchia, udowodniono wypuszczenie groźnych chemikaliów do publicznego kanału burzowego. Marchetti, piętnaście kilogramów cięższy niż w roku śmierci Don Carminego, siedział pewnego dnia w patio swej posiadłości. Lornetka leżała bezużyteczna obok fotela. Nie używał jej całe lato. Jego wzrok nie był już taki jak dawniej, a i zainteresowania się zmieniły. Nie interesowały go już skąpo odziane kobiety. Leżał w swym głębokim, klubowym fotelu jak biały wieloryb. Cielsko rozmiaru 52 skrywał ciepły pled. — Mają dowody — odezwał się ponuro del Vecchio. — Czy nic nie możemy zrobić? Prawnik stał obok przygnębionego grubasa, który był jego szefem. Wyglądał nawet bardziej elegancko i dostojnie niż kilka lat wcześniej. Ciągle był szczupły i przystojny. Kilka zmarszczek pojawiło się na twarzy, ale mogły być oznaką mądrości lub rozwiązłego trybu życia. Mogły być też świadectwem obu tych rzeczy. Był mocno opalony, gdyż spędzał wiele czasu na słońcu — latem w Nowej Anglii, zimą w Arizonie lub Kalifornii. Miał też zainstalowaną nad swym łóżkiem lampę kwarcową. — Próbowaliśmy wszystkiego, od zmiany miejsca rozprawy do przekupstwa — powiedział. — Nic z tego. Wujaszek Sam chwycił cię mocno za jaja.
135
— A co z naciskiem na świadków? — wymruczał Marchetti. — Stuknąć jednego czy dwóch, a reszta będzie siedzieć cicho. Del Vecchio pokręcił głową. — Większość „świadków” przeciwko tobie to komputery, taśmy, dyski magnetyczne. FBI trzyma je pod najściślejszym nadzorem. Poza tym porobili wiele kopii. Boss rzucił niespokojnym spojrzeniem w stronę doradcy. — Musi być coś, co potrafisz zrobić. Nie chcę wylądować w pudle. Po moim trupie. W ciemnych oczach del Vecchia zamigotało coś w rodzaju zaskoczenia, ale Marchetti nie dostrzegł tego. Stylowe ciemne okulary ukrywały dokładnie wszelkie uczucia. Prawnik zauważył groźbę tkwiącą w słowach szefa. Wstrząsnęło nim to, gdyż wiedział, że stary człowiek jest wystarczająco zdeterminowany, by tę groźbę wprowadzić w czyn. Szybko mógł wpaść w ślepą wściekłość i zniszczyć wokół siebie wszystko i wszystkich. — Jest jedno wyjście — powiedział z namysłem. — Co? Jakie wyjście? — Nie spodoba ci się. Wiem, że ci się nie spodoba. — Co to jest, do diabła? — wrzasnął Marchetti. — Mów! — Zamrożenie. — Cooo? — Kazać się zamrozić. — Dostałeś świra? Jeszcze nie umarłem! Del Vecchio pozwolił sobie na lekki uśmieszek. — Nie, ale możesz. Tak naprawdę to plan powstał w jego głowie już w chwili, gdy Don Carmine został umieszczony w błyszczącym stalowym pojemniku wypełnionym ciekłym azotem. Wrócił myślami do swych dni na uczelni, kiedy jako młody student był gwiazdą drużyny szermierczej. Pamiętał, że istniały ściśle określone reguły postępowania w walce na florety. Prawie takie same jak kapryśne zasady działania na sali sądowej. Dla szermierza było możliwe, że trafi przeciwnika, ale nie zdobędzie punktu, gdyż trafienie zostało zadane wbrew zasadom. — Poza czasem! Zapamiętał ten okrzyk swego trenera. — Nie możesz po prostu kłuć floretem, kiedy ci się, do diabła, podoba. Musisz wybrać właściwy sposób i właściwy moment. Zrobiłeś to poza czasem, del Vecchio! Zauważył, że Marchetti przygląda mu się uważnie i podejrzliwie jednocześnie. — Jak to rozumiesz, że mogę być martwy? Prawnik westchnął i cierpliwie zaczął wyjaśniać:
136
— Przekładaliśmy rozprawę już trzy razy z powodu twoich kłopotów ze zdrowiem. Doktor Brunelli zaświadczył, że masz schorowane serce i wątrobę. — Zbyt dużo tłuszczu — mruknął Marchetti. — Tak, ale przypuśćmy, że Brunelli wystawi akt zgonu, w którym stwierdzi, że umarłeś na atak serca. Jak stary Don Carmine. — I wsadzą kogoś do trumny zamiast mnie, a ja pojadę na wakacje do starego kraju? — Twarz szefa rozjaśniła się odrobinę. — Nie, to się nie uda. Są zbyt sprytni, żeby dać się tak nabrać. Zostałbyś wyśledzony i ściągnięty z powrotem. — Więc co? — Wprowadzimy cię w śmierć kliniczną. Doktor Brunelli da ci zastrzyk... — I zabije mnie! — ryknął grubas. Del Vecchio podniósł w górę obie ręce, jakby w obronnym geście. — Poczekaj! Wysłuchaj mnie! Będziesz martwy w sensie klinicznym. Zamrozimy cię na jakiś czas. Potem odmrozimy i będziesz czuł się tak dobrze, jak zawsze! Marchetti nachmurzył się. — Skąd mam mieć pewność, że mnie ożywicie? — Na litość boską, Angelo, jesteś dla mnie jak ojciec, odkąd mój rodzony tata zmarł. Możesz mi ufać! Poza tym możesz wynająć tuzin różnych facetów, którzy przypilnują, żebyś został ożywiony. I drugi tuzin innych, którzy zaopiekują się mną, gdybym chciał cię trzymać zamrożonego. — Taak... może. — Nie tylko będziesz martwy klinicznie. Również prawnie nie będziesz żył. Wszystkie zarzuty, które ciążą na tobie, upadną. Kiedy wrócisz, będziesz nową osobą w świetle prawa. Jak nowo narodzone dziecko! — Tak? — stary człowiek wybuchnął dziwnym, szczekającym śmiechem. — Pewnie. A żeby być całkowicie pewnym, będziemy trzymać cię w zamrożeniu wystarczająco długo, by wszystkie oskarżenia uległy przedawnieniu. Wyjdziesz z lodówki wolny i czysty! Śmiech Marchettiego stał się jeszcze głośniejszy. Nagle urwał się. — Hej, poczekaj. Czy nie mówiłeś, że nikt dotychczas nie wie, jak odmrozić ciało? Jeżeli tego spróbują, mogą mnie zabić naprawdę! — To się zmieniło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy — odpowiedział del Vecchio. — Jakiś genialny dzieciak z Uniwersytetu Johna Hopkinsa odmroził kilka myszy i królików. A parę tygodni temu zespół z Pepperdine ożywił troje ludzi: dwóch mężczyzn i kobietę. Słyszałem, że mają w najbliższym czasie odmrozić Walta Disneya. — A co z Don Carminem? — spytał Marchetti. Prawnik wzruszył ramionami.
137
— To zależy od ciebie. Bez chwili zastanowienia Marchetti przejechał palcem po szyi. Del Vecchio miał szczery zamiar dotrzymać układu zawartego z Marchettim. Naprawdę miał taki zamiar. Stary okrutnik rzeczywiście był dla niego jak ojciec. Płacił za jego naukę po tym, jak ten prawdziwy został zabity pewnego deszczowego poranka. Zginął na ulicy koło magazynu pełnego japońskich telewizorów i wież stereo. Ale lata biegły i czasy się zmieniały. Del Vecchio ożenił się. Jego znaczenie w Rodzinie zaczęło wzrastać. Przejmował coraz więcej z jej spraw. Te, którymi się zajął, zaczynały funkcjonować lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Organizacja stała się właścicielem banków, hoteli i wielu innych legalnych przedsięwzięć, tak dobrych, jak legislatury stanowe, sądy i pół tuzina kongresmenów. Przemoc i zbrodnię pozostawiono nie zorganizowanym głupcom. Władza del Vecchia nacechowana była spokojem, porządkiem i oznaczała ciągle rosnące dochody. Porucznicy Marchettiego uzależniali się, jeden po drugim, od niego. Nowy szef nigdy nie wymagał rzeczy tak archaicznych jak przysięga wierności czy całowanie w rękę. Żadnych kłopotliwych, starożytnych czołobitności. Wszyscy jak jeden — czy ciężko zbudowani, o niskich czołach bandyci, czy ci bardziej nowocześni, eleganccy i stylowi — przyznawali, w taki czy inny sposób, że ożywienie starego bossa byłoby potworną pomyłką. Marchetti spał zamrożony, a del Vecchio przyglądał się, jak jego imperium rośnie i prosperuje coraz lepiej. Jednak posiadanie banków i innych dochodowych interesów niekoniecznie oznacza uczciwość. Banki del Vecchia często udzielały wysoce niepewnych pożyczek, a czasem ściągały dużo wyższe odsetki niż dozwolone przez prawo. Tylko w rzadkich przypadkach były one uzyskiwane na drodze brutalnej demonstracji siły. Były także podejrzane machinacje giełdowe, które w końcu zwróciły uwagę Komisji Bezpieczeństwa Giełdy. Podejrzane stały się również katastrofalne pożary kilku hoteli należących do mafii. Szybko okazało się, że wszystkie były na progu bankructwa. Nawet rozleniwiona stanowa Komisja Gier Hazardowych ruszyła się w końcu, gdy podatnicy zaczęli interesować się dziwnymi zjawiskami w pewnych kasynach. Wyciągano tam od klientów miliony, ale jakoś nie wykazywano tego w księgach. Kiedy del Vecchio skonstatował, że nie ma już żadnego sposobu na prawne pokonanie kłopotów, które zaczęły się przed nim piętrzyć, poszedł po rozum do głowy. Zaczął przygotowywać historię własnej choroby. Miała się skończyć śmiercią kliniczną i zamrożeniem. Wyjaśnił, w czym rzecz, najbardziej zaufanym porucznikom. Powiedział im, że bierze na siebie wszystkie oskarżenia. Pozwolił im wybrać nowego capo i zacząć nową działalność jeszcze, zanim umrze. Nikt nie krył swego zadowolenia i wdzięczności.
138
Wiedział jednak, jak długo będzie trwała ich wdzięczność. Dlatego wysłał swą żonę i nastoletnie dzieci do Szwajcarii, gdzie gnomy z Zurychu pilnowały jego osobistej fortuny. Zostawił żonie szczegółową instrukcję, kiedy i jak ma go przywrócić do życia. — Piętnaście lat wystarczy — powiedział. — Czy będziesz na mnie czekała tak długo? Spojrzała na niego czule, zarzuciła ręce na szyję i pocałowała namiętnie. Potem zauważyła: — Będę miała tylko pięćdziesiąt osiem lat, gdy cię obudzę. Ciekaw był, czy wiedziała o jego kochankach w Bostonie. Nagle stwierdził, że przecież będzie miał ciągle swój obecny wiek, czterdzieści siedem lat, kiedy przywrócą go do życia. Będzie wiele innych kobiet, z którymi się zabawi. Czy jego żona jest na tyle uczciwa, żeby go ożywić? By mieć podwójną pewność co do swej przyszłości, poleciał do Zurychu i podpisał ściśle określony kontrakt z bankiem, gdzie złożył cały swój majątek. Strażnicy skarbu mogli wydać go tylko jemu i nikomu więcej. Oprócz tego, pieniądze mogły zostać przekazane na cele dobroczynne pod kontrolą banku. — To, co robisz, Del, jest może i legalne, ale cholernie niemoralne. Del Vecchio jadł właśnie kolację z jednym z federalnych prokuratorów okręgowych, który prowadził śledztwo w jednej z niezliczonych spraw przeciw niemu. Byli starymi przyjaciółmi; kolegami jeszcze z czasów szkoły prawniczej. Fakt, że byli po przeciwnych stronach barykady, nie miał tu nic do rzeczy. Obaj byli za bardzo profesjonalistami, by pozwolić sobie na takie trywialności w swym prywatnym życiu. — Niemoralne? — zjadliwie zdziwił się del Vecchio. — Co miałbym z tym począć? Moralność jest dla maluczkich, dla ludzi bez muskułów i kręgosłupa. Ty obawiasz się o moją moralność, a ja o resztę swego życia, które mógłbym spędzić w więzieniu. Siedzieli przy małym stoliku w rogu niewielkiej, spokojnej restauracji w centrum Providence, niedaleko Sądu Federalnego. Miejsce to często odwiedzali prawnicy i nikogo nie dziwił widok obrońcy stawiającego obiad oskarżycielowi. Wszystkim było wiadomo, że prokuratorzy rzadko mieli tyle pieniędzy, by jadać w tak ekskluzywnej i drogiej restauracji. Światła świec oraz oprawna w skórę lista win nie były dla obrońców porządku publicznego. Rządowe pensje na to nie pozwalały. — Jeżeli przysięgli orzekną twoją winę, sąd musi cię skazać — powiedział poważnie prokurator okręgowy. — Przysięgli... — Del Vecchio skrzywił się. — Tych dwunastu głupków! Myślę, że powinienem być sądzony przez przysięgłych przynajmniej równych mi pozycją, prawda? Prokurator lekko zmarszczył brwi. — Będą równi. A w ogóle, co to dla ciebie oznacza?
139
— Równi? — Zaśmiał się del Vecchio. — Czy ty naprawdę myślisz, że ci bezrobotni włóczykije i te kury domowe, jakieś gosposie są mi równi? Zastanawiam się, czy mogą być na tyle sprytni, żeby pozwolić im wykonywać obowiązki sędziego przysięgłego? Zmarszczki na czole prokuratora pogłębiły się. Nazywał się Christopher Scarpato. Wybrał zawód prawnika, ponieważ jego ojciec, drobny sklepikarz, ciągle zadłużony u bankierów, uparł się, żeby jego syn nauczył się, jak przechytrzyć resztę świata. Gdy Chris przedzierał się przez szkołę prawniczą, jego ojciec został śmiertelnie pobity przez nadgorliwych agentów od ściągania długów. Scarpato, bardziej pracowity niż błyskotliwy, został zatrudniony w Departamencie Sprawiedliwości, gdzie staranna, dokładna praca jest ważniejsza niż wspaniałe wystąpienia publiczne czy nawiedzona retoryka. Pomimo wielu okazji do korupcji pozostał uczciwy, prawie święty. Del Vecchio uważał to za czarujące, nawet wybitne, i czuł szacunek do swego przyjaciela. — Co sprawia, że uważasz, iż przysięgli uznają mnie winnym? — spytał tonem rozbawionego zarozumialca. — Są głupi, zgoda, ale czy mogą być aż tak głupi? Prokurator zauważył w końcu, że jest ciągnięty za język. Uśmiechnął się, co rzadko się zdarzało, lecz był to smutny uśmiech. — Orzekną twoją winę, Del. Nie mają wyboru. Uśmiech zgasł na twarzy bossa mafii. Boss spojrzał w dół na swój talerz pełen makaronu. Położył widelec na stół. — Nie mam apetytu. Nie czuję się najlepiej. Chris potrząsnął głową, jakby zmęczony tą rozmową, i powiedział: — Przede mną nie musisz grać tej komedii, Del. Wiem, co zamierzasz zrobić. — O czym ty mówisz? — Zaplanowałeś, że jakiś „oswojony” lekarz ogłosi twoją śmierć, a potem cię zamrozi. Jak Marchettiego. Del Vecchio usiłował wyglądać, jakby był wstrząśnięty tym, co usłyszał. Zamiast tego skrzywił twarz w nieszczerym uśmiechu. — Czy jest coś nielegalnego w umieraniu? Albo w zamrażaniu? — Lekarz może być oskarżony o zabójstwo. — Musisz to udowodnić. — To jest próba obejścia prawa. To jest niemoralne, nawet jeżeli jest legalne. Na razie legalne. — O moralność niech się martwią duchowni — poradził del Vecchio przyjacielowi. — Ty też powinieneś się o nią martwić — odparł prokurator. — Stałeś się zagrożeniem publicznym. Kiedy byliśmy w szkole, byłeś całkiem fajnym facetem, ale teraz... — Nie mów, że mogę stracić swoją duszę? — Może już ją straciłeś. Może powinieneś pomyśleć, jak ją odzyskać.
140
Del Vecchio uśmiechnął się. — Słuchaj, Chris, nie dbam o moją cholerną duszę. Ale potrafię zadbać o ciało. Możesz się założyć. Nie zobaczysz mnie w więzieniu, stary druhu. Zamierzam zrobić krok w czasie i kiedy wrócę, ty będziesz staruszkiem, a ja będę ciągle młody. Scarpato nie odezwał się, lecz del Vecchio wiedział, że milczenie wywołał jego zamach na sumienie prokuratora. Jednak powiedzonko „na razie”, które zostało rzucone jakby mimochodem, niepokoiło del Vecchia. Dni biegły szybko. Sprawdził jeszcze raz swój plan. Jego zdrowie zaczęło się pogarszać. Doktorzy grali swe role perfekcyjnie, żona przebywała już w Szwajcarii, bankierzy z Zurychu dokładnie wiedzieli, co mają robić. Gdy już leżał na stole w szpitalu, a błyszczący, z nierdzewnej stali cylinder czekał obok jak mechaniczny wieloryb, który ma go połknąć, poczuł, że tętno zaczyna przyśpieszać. Ze strachu. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, był ubrany na zielono lekarz w masce. Zbliżył się do niego z hipodermiczną strzykawką. Igła wydała się ostra i zimna. Przypomniał sobie, że część piekła u Dantego była zamknięta w lodzie. Kiedy go obudzono, przeżył długi okres zaskoczenia i dezorientacji. Powiedziano mu, że potrwa to dzień, może trochę dłużej. Dla niego zabrzmiało to jak tygodnie, a nawet miesiące. Najpierw pomyślał, że coś poszło nie tak i w ogóle go nie zamrożono. Ale wszyscy lekarze byli inni, a i pokój był inny niż w klinice, którą znał. Cały czas trzymano go w łóżku z wyjątkiem krótkiej chwili, gdy dwóch młodych, potężnie zbudowanych mężczyzn zmusiło go, by wstał i obszedł pokój dookoła. Cztery okrążenia małej szpitalnej salki wyczerpały go potwornie. Potem wsadzono go z powrotem do łóżka. Mężczyźni zrobili mu krótki, bezlitosny masaż i wyszli. Weszła pielęgniarka z wózkiem. Przywiozła pierwszy posiłek. Musiała nakarmić go łyżeczką, jak niemowlaka. Był zbyt słaby, by unieść rękę. Następnego dnia (lub tygodnia, lub miesiąca) przyszedł w odwiedziny... Scarpato. — Jak się czujesz, Del? Dziwne, ale prokurator wyglądał prawie tak samo jak podczas ich ostatniego spotkania. Ślady siwizny widniały na skroniach, może jedna lub dwie zmarszczki więcej na twarzy. Wszystko jedno, czas obszedł się z nim bardzo łagodnie. — Rodzaj słabości... — odpowiedział szczerze. Scarpato skinął głową. — To było do przewidzenia po tym, co mówili mi lekarze. Twoje serce jest w porządku, krążenie prawidłowe. Fizycznie wszystko jest okay. Nagła myśl rozbłysła w głowie del Vecchia.
141
— Co ty robisz w Szwajcarii? Twarz prokuratora zachmurzyła się. — Nie jesteś w Szwajcarii, Del. Przewieźliśmy twój pojemnik tutaj. Jesteś w Nowym Jorku. — Co?... Jak?... — Nie minęło także piętnaście lat, tylko trzy. Del Vecchio próbował usiąść na łóżku, ale był zbyt słaby, by tego dokonać. Głowa opadła mu na poduszki. Słyszał krew tętniącą w uszach. — Próbowałem cię ostrzec — ciągnął prokurator — podczas tej kolacji w Providence. Myślałeś, że okpisz prawo, okpisz ludzi, którzy tworzą prawo, którzy są prawem. Zbyt długo nie da się ludzi wyprowadzać w pole, Del. Kątem oka del Vecchio spostrzegł, że jedyne okno w pokoju pokrywała gęsta druciana siatka, jak w oknie więziennej celi. Odwrócił przerażony wzrok. Scarpato mówił dalej łagodnie, bez złośliwości. — Twoja sprytna sztuczka z kriogeniką zmusiła ludzi do nowego spojrzenia na sprawę. W czasie, gdy byłeś w stanie zamrożenia, pojawiły się nowe przepisy. — Takie jak? — Takie, że rząd ma prawo przywrócić do życia zamrożonego człowieka, jeżeli Sąd Najwyższy uzna, że został zamrożony w celu oszukania prawa. Mafioso poczuł nagły skurcz serca. — A po tym pierwszym kroku zrobiono następny. — Jaki? — Cóż, wiesz, jak różne były opinie na temat kary śmierci. Niektórzy uważali, że to okrutne i niepotrzebne; inni sądzili, że jest to kara odstraszająca, szczególnie w przypadku ciężkich zbrodni. Nawet w Sądzie Najwyższym nie było co do tego zgody. Del Vecchio nie mógł złapać tchu. Domyślał się, co teraz usłyszy. — Kolejnym problemem — kontynuował Scarpato — stały się przepełnione więzienia. Niektórzy sędziowie, myślę, że wiesz, o kim mówię, nawet wypuszczali przestępców na wolność, bo uważali, że wsadzenie ich do zatłoczonych więzień jest okrucieństwem. — Boże miłosierny... — jęknął del Vecchio. — Więc... — prokurator zawahał się. Nigdy wcześniej nie wyglądał tak ponuro, a zarazem tak dostojnie. — Więc ustalono, że wszystkie stany należące do Unii będą zamrażać przestępców i przechowywać ich w ciekłym azocie. Oczyścimy więzienia i zapełnimy je ponownie „mrożonkami”. Tak określamy zamrożonych więźniów. Będą wyglądali jak w kostnicy; poukładani jeden na drugim w swych pojemnikach. — Przecież nie możecie tego zrobić! — Już to robimy. Prawo już obowiązuje. Wszystkim zawiaduje Sąd Najwyższy.
142
— Ale to jest morderstwo! — Nie. Skazani są w stanie śmierci klinicznej, ale nie są martwi w świetle prawa. Mogą być ożywieni. I odkąd psycholodzy i socjolodzy ustalili, że zbrodnia wywoływana jest zaburzeniem w rozwoju uczuć społecznych i nie wynika z winy przestępcy, znaleźliśmy sposób, by im wszystkim pomóc. Nawet uszczęśliwić. — Nie rozumiem... Scarpato prawie się uśmiechnął. — Spójrz na to tak: skoro możesz się zamrozić z powodu poważnej choroby serca albo raka czy innych schorzeń, których medycyna nie potrafi wyleczyć, i masz nadzieję, że nauka znajdzie w przyszłości lek na twoją dolegliwość, wyleczy cię i będziesz znowu zdrowy... tak... więc dlaczego nie użyć tego samego sposobu w stosunku do zaburzeń socjologicznych czy psychicznych. — Hmm? — Jesteś przestępcą, ponieważ masz w jakiś sposób rozregulowaną psychikę — wyjaśnił prokurator. — Zamrozimy cię i przetrzymamy w tym stanie tak długo, aż uczeni nie znajdą sposobu na twoje uzdrowienie. Wynika z tego, że nie karzemy cię, ale rehabilitujemy. — Nie możecie tego zrobić. Moje prawa obywatelskie... — Twoje prawa obywatelskie nie zostają naruszone w żaden sposób. Kiedyś chciałeś być uznany za winnego jedynie przez przysięgłych równych ci rangą. Teraz tak jest. Zresztą w ciekłym azocie nie postarzejesz się nawet o jeden dzień. Gdy nauki medyczne będą już wiedziały, jak wyleczyć cię z twego psychicznego niezrównoważenia, zostaniesz ożywiony, wyleczony i przywrócony społeczeństwu jako zdrowy, wartościowy obywatel. Złożymy niewielką kwotę na twoim koncie bankowym. Narosną ci procenty i będziesz miał trochę pieniędzy, gdy już zostaniesz zresocjalizowany. — Ale to może trwać z tysiąc lat! — Cóż z tego? — Cały świat może zmienić się zupełnie do tego czasu! Mogą mnie odmrozić tylko po to, żebym stał się ich niewolnikiem. Mogą mnie zużyć na pokarm dla psów, na rany Chrystusa! Albo na części zamienne! Scarpato wzruszył ramionami. — Nad tym nie mamy żadnej kontroli, niestety. Ale wszystko zrobimy najlepiej, jak tylko można. We wcześniejszych społecznościach mógłbyś być torturowany, ćwiartowany czy spalony na stosie. Jeszcze kilka lat temu byłbyś skazany na długoletnie więzienie. Znasz tę więzienną rzeczywistość wypełnioną przemocą, narkotykami i ciągłym niebezpieczeństwem. Teraz dostaniesz po prostu zastrzyk i ktoś obudzi cię w cudownym, nowym świecie. Całkowicie uzdrowionego, z kupką forsy wystarczającą do rozpoczęcia nowego życia.
143
Del Vecchio wydał z siebie żałosny, nie kontrolowany szloch. — Nie, na miłosierdzie boskie, nie! Chris, nie rób mi tego. Moja żona... moje dzieci... Prokurator po raz kolejny potrząsnął głową. — To już przesądzone. Uwierz mi, nie ma sposobu, żebym cię z tego wyciągnął. Nawet gdybym chciał. Twoja żona znalazła sobie w Szwajcarii przyjaciela, jakiegoś hrabiego czy księcia bez grosza przy duszy. Twoje dzieci dają sobie wspaniale radę bez ciebie. Wszystkie twoje kochanki też, jak słyszałem, dawno o tobie zapomniały. — Ty sukinsynu! Ty brudny, podstępny... — Sam to sobie przygotowałeś, Del! — przerwał mu Scarpato. Głos miał wystarczająco potężny, by zagłuszyć del Vecchia. — Myślałeś, że znalazłeś miłą, małą dziurkę w prawie, że przy jej pomocy potrafisz obejść niemal wszystkie jego przepisy. Uważałeś nas wszystkich za głupców. Zgoda, znalazłeś tę dziurę. Ale ludzie, ci sklepikarze, bezrobotni włóczykije i wyondulowane kury domowe, którymi pogardzałeś przez całe życie, zmienili twoją dziurę w stryczek. W jego środku siedzi twoja szyja. Nie oskarżaj mnie o nic. Oskarżaj siebie. Del Vecchio zaczął błagać ze łzami w oczach: — Nie rób mi tego, Chris. Proszę, nie rób tego. Oni nigdy mnie nie obudzą. Oni po prostu wyciągną wtyczkę... — Nie myśl, że wszyscy są tak nieuczciwi jak ty. Więźniowie będą trzymani w stanie zamrożenia. Kosztuje to tysiące razy mniej niż trzymanie ich w więzieniach. Będziesz bezpieczny. — Ale obudzą mnie gdzieś tam w przyszłości. Będę sam w tamtym świecie. Nie będę miał nikogo. Wszystko będzie dla mnie obce. Ja sam będę całkowicie obcy... — Nie, nie będziesz — znowu przerwał Scarpato i wyszczerzył zęby. — Właściwie jest całkowicie pewne, że Marchetti oraz Don Carmine zostaną obudzeni w tym samym czasie. Przecież wszyscy trzej cierpicie na te same zaburzenia, prawda? W tym momencie jakieś maleńkie naczyńko w mózgu del Vecchia nie wytrzymało. Prokurator spostrzegł, że oczy jego przyjaciela uciekły w głąb głowy, a ciało wyprężyło się. Nacisnął przycisk alarmu. Szybko pojawił się zespół reanimacyjny. Po chwili stwierdzono śmierć kliniczną del Vecchia. W ciągu godziny umieszczono ciało w stalowym cylindrze, gdzie będzie odpoczywało aż do jakiegoś szczęśliwego dnia w dalekiej przyszłości. — Teraz jesteś poza czasem, Del — szepnął Scarpato, gdy technicy zapieczętowali pokrywę pojemnika. — Jesteś naprawdę poza czasem. Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Test na orbicie Wstęp
W każdym społeczeństwie morderstwo uważane jest za ohydne przestępstwa, a mimo to samo społeczeństwo wybacza mordercy. Tak naprawdę, to im lepiej zorganizowane i im większe w skali jest zabijanie, tym bardziej staje się prawdopodobne, że ludzie będą czcić, a nie karać zabójców. Zachodnia cywilizacja jest dumna, że opiera się na etycznej judeochrześcijańskiej opoce. „Nie zabijaj” jest jednym z dziesięciorga przykazań — piątym i zadziwiająco niezwykłym. A mimo to, gotowi jesteśmy iść na wojnę i zabijać tysiące, miliony istot ludzkich, a kapłani w tym czasie będą toczyć dyskusje nad pojęciem „wojna”. W imieniu Księcia Pokoju, który ostrzegł, że każdy człowiek kierujący swój gniew przeciw bliźniemu swemu naraża się na gniew Boga, wyrzynamy się wzajemnie od stuleci. „Test na orbicie” wykorzystuje tę dychotomię do przypadku jednego człowieka, jednej ludzkiej duszy, która staje twarzą w twarz z problemem: zabić czy zostać zabitym? Nie jest łatwo odpowiedzieć na takie pytanie. Żadna ziemska społeczność nie rozwiązała problemu wojny. I tak na przykład: najnowsze badania antropologiczne plemion Yanomamo z dżungli nad Amazonką ukazują nam społeczeństwo, w którym zabójcy są honorowani przez większą liczbę żon i więcej bogactw niż ci, którzy nikogo nie zabili. Dokładnie jak w naszych społeczeństwach.
145
K
insman przebudził się z trudem po usłyszeniu telefonu. Zanim jednak rozległ się drugi dzwonek, już chwycił słuchawkę. — Kapitan Kinsman? — zapytał recepcjonista motelu. — Tak — wyszeptał w odpowiedzi i popatrzył na świecące cyfry zegarka; druga dwadzieścia trzy. — Strasznie przepraszam, że pana niepokoję, kapitanie, lecz dzwonił pułkownik Murdock. Osobiście. — Skąd, u diabła, wiedział, że tutaj jestem? — Nie wiedział. Powiedział, że dzwonił do wszystkich moteli położonych wokół bazy. Nie potwierdziłem, że jest pan tutaj. Stwierdził, że gdy pana znajdzie, będzie potrzebował pana osobiście i natychmiast. Tak brzmiały jego słowa, kapitanie: osobiście i natychmiast. Kinsman zmarszczył czoło. — Dobrze. Dziękuję za udawanie głupka. — Nie ma za co. Mam nadzieję, że nie oznacza to kłopotów. — Ja też. Kapitan odłożył słuchawkę. Przez minutę siedział na brzegu szerokiego, dwuosobowego łoża. „Murdock robi nalot o drugiej w nocy na motele, a ten ma nadzieję, że nie oznacza to kłopotów. Zabawne” — pomyślał. Wstał, wyprostował swe chude ciało i spojrzał na blondynkę śpiącą po drugiej stronie łoża. Z niedowierzaniem potrząsnął głową i poszedł do łazienki. W korytarzu włączył światło. Zmrużył oślepione oczy. Potem włączył ekspres do kawy umieszczony na ścianie naprzeciw łazienki. „Syntetyczna, ale zawsze kawa. Prawie kawa.” Gdy w maszynie zaczęło bulgotać, zamknął delikatnie drzwi od łazienki i wyciągnął elektryczną maszynkę do golenia. Twarz, która patrzyła na niego z lustra, była pociągła, z wydatnymi szczękami, a teraz dodatkowo lekko nabiegła krwią. Włosy zawsze obcinał na taką długość, jaka denerwowała Murclocka: trochę dłużej, niż zezwalał regulamin, zbyt krótko jednak, żeby zasłużyć na upomnienie. W ciągu pięciu minut był ogolony, wykąpany i ubrany w mundur Sił Lotniczych. Zostawił krótką wiadomość dla dziewczyny przy lustrze toaletki. Ostatni raz popatrzył na śpiącą blondynkę. Nie mógł przypomnieć sobie jej imienia. Potem wyszedł do samochodu. Nowe przepisy dotyczące paliw nie pozwalały na szybką jazdę. Jego samochód, który sam zbudował, mógł jeździć na paliwie wodorowym, jeżeli tylko rząd na to zezwoli. Teraz jednak musiał jechać na miesięcznym, kapitańskim przydziale benzyny. Jakiś instynkt kazał mu włączyć radio. Natrętny głos Diany wypełnił gwiaździstą noc.
146
...a w jej prawej dłoni on Lśnił srebrny sztylet, Który mówił mu: nigdy. Kinsman słuchał, samotny, w ciemnościach. Nocny wiatr chłostał go gorącymi podmuchami. Diana Lawrence była obecnie najpopularniejszą z gwiazd. „Od jak dawna jej nie widziałem? — spytał sam siebie i od razu odpowiedział: — Od zbyt dawna.” Para rządowych samochodów przemknęła obok niego. Grzali ze sto dwadzieścia na godzinę. W kierunku bazy. Ich turbiny zaświstały tylko i zniknęły w ciemnościach jak duchy. Na autostradzie nic było właściwie żadnego ruchu. Kapitan utrzymywał przepisową prędkość do samej bramy bazy. Czuł wzrastające podniecenie. Przy wjeździe było z pół tuzina Policji Powietrznej. Sprawiali wrażenie czujnych i bystrych w przeciwieństwie do zwykle ospałych wartowników. — Co to za pasztet, sierżancie? — spytał. Strażnik oświetlił latarką odznakę Kinsmana, którą ten trzymał w wyciągniętej ręce. — Nie wiem, kapitanie. Dostaliśmy rozkaz o podwyższonej gotowości. Światło błysnęło prosto w twarz kapitana. „Strasznie bolesna gotowość.” Strażnik machnął ręką. Jechać. W powietrzu słychać było specyficzne trzaski, w rodzaju tych, które pojawiają się tuż przed wystrzeleniem rakiety. Nagle, jakby w odpowiedzi na nie wypowiedziane życzenie kapitana, zapaliły się reflektory Complex 204, ukazując strzelistą sylwetkę srebrnej rakiety. Stała, doskonale widoczna na tle pajęczej sieci wyrzutni. „Blok 204. Do lotów załogowych.” Ludzie wbiegali i wybiegali z budynku administracji. Z zaspanymi oczami, rozczochrani, ale raźno przebierali nogami. Sekretarka pułkownika Murdocka schodziła schodami, gdy Kinsman wpisywał swe przybycie przy stanowisku bezpieczeństwa. — Co się dzieje, Anno? — Dopiero co przyszłam — odpowiedziała. Ciągle miała wałki w piaskowych włosach. — Szef kazał mi przyprowadzić cię natychmiast, gdy tylko się zjawisz. Nawet z drugiego końca biura pułkownika kapitan mógł dostrzec, że Murdock jest jednym kłębkiem nerwów. Pułkownik stał za biurkiem koło okna i patrzył w kierunku Bloku 204. Zaciskał i rozprostowywał pięści. Łysa głowa świeciła od potu, mimo że klimatyzacja działała bez zarzutu. Kinsman i sekretarka stali przy drzwiach. — Pułkowniku? — odezwał się delikatnie kapitan. Murdock odwrócił się gwałtownie.
147
— Kinsman. Jesteś wreszcie. — Co się tu dzieje? Myślałem, że nie będzie następnego wystrzelenia rakiety z człowiekiem aż do... Pułkownik zamachał tłustą dłonią. — Następne wystrzelenie człowieka odbędzie się tak szybko, jak tylko zdołamy to zrobić. Okrążył biurko, stanął przed kapitanem i spojrzał mu prosto w oczy. — Dostałeś wiadomość. — Do diabła, jest trzecia w nocy. — Nie będzie żadnych przeprosin. Idź do sekcji medycznej na badania obowiązujące przed startem. Czekają na ciebie. — Chciałbym jednak wiedzieć... — Powiedz im, żeby sprawdzili również twoją krew na zawartość alkoholu — warknął Murdock. — Świętowałem swoje uwolnienie z bazy. Nie podejrzewałem, że zostanę wezwany. Koniec mojej pracy tutaj zaczyna się o godzinie dziewiątej, pamiętasz? — Przestań błaznować. Generał Hatch leci tutaj z Norton i chce cię widzieć. — Hatch? — Właśnie. Chce mieć najbardziej doświadczonego człowieka, jakiego mamy do dyspozycji. — Masz dwudziestu ludzi w bazie i musisz ściągać właśnie mnie? Murdock wybuchnął: — Słuchaj, do jasnej cholery! To jest wojskowa operacja. Nie muszę cię prosić o zdyscyplinowanie, cudowny chłopcze. Jesteś ciągle częścią Sił Powietrznych i musisz wykonywać rozkazy. Hatch powiedział, że chce mieć najlepszego, jakiego mam. Wolałbym Colta, ale wrócił na Wschód. Jakiś rodzinny pogrzeb czy coś takiego. A to oznacza, że ty jesteś najlepszy. Kinsman wzruszył ramionami. — Gdybyś zobaczył, co musiałem zostawić, żeby zjawić się tutaj, dałbyś mi Medal Honorowy. Murdock aż zmarszczył się ze złości. Anna próbowała się uśmiechać. — W porządku, kochasiu. Spadaj w podskokach do sekcji medycznej. Anno, idź z nim i przyprowadź go do pokoju odpraw, kiedy skończą. Generał Hatch będzie tutaj w ciągu dwudziestu minut. Nie chciałbym, żeby czekał. Kapitan stał już przy wyjściu. — Czy powiesz mi wreszcie, o co tu chodzi? — Spytaj generała — odparł Murdock. Wrócił za biurko. — Wiem tyle, że Hatch chce najlepszego człowieka gotowego do natychmiastowego wystrzelenia.
148
— Wystrzelenie w krytycznej sytuacji jest akcją ochotniczą — przypomniał Kinsman. — Więc co z tego? — Praktycznie już nie pracuję. Jest tutaj osiemnastu innych astronautów, którzy... — Do diabła, Kinsman, jeżeli... — Spokojnie, pułkowniku, spokojnie. Nie pozwolę na twoją klęskę. Nie wtedy, kiedy mam szansę znaleźć się daleko od tych wszystkich głupków na Ziemi. Murdock patrzył groźnie za nim, dopóki nie zniknął wraz z Anną. Poszli szybko do samochodu i odjechali w kierunku budynku opieki medycznej. — Nie powinieneś go tak traktować — Anna przekrzykiwała świst wiatru. — On odczuwa powagę sytuacji bardziej niż ty. — Wszystko, co czuje, to niepewność. — Kinsman wyszczerzył zęby. — Tylko dwudziestu ludzi w bazie ma kwalifikacje do zadań na orbicie. I on nie jest jednym z tej dwudziestki. — A ty jesteś. — Cholerna prawda, złotko. To jest jedyna rzecz na świecie, którą warto robić. Powinnaś spróbować. Położyła dłoń na rozwianych przez wiatr włosach. — Ja? Polecieć w przestrzeń? Nie lubię latać nawet samolotami! — Tam jest czysty świat, Anno. Piętno nowych czasów. Tylko ty w twoim własnym, małym światku. Twoje życie jest całkowicie twoje. Kiedy już to zrobisz, pobyt na Ziemi jest tylko oczekiwaniem na następny raz. — Mój Boże. Mówisz, jakbyś naprawdę tak myślał. — Mówię serio — obstawał przy swoim. — Dlaczego by cię nie przemycić na jedną z misji „Czółno”? Zwykle mamy dodatkowe pomieszczenie na jedną osobę. — I mam być zamknięta w statku kosmicznym razem z tobą? Wrócił szeroki uśmiech Kinsmana. — To intrygujący pomysł. — Kiedy indziej, kapitanie. Słyszałam wszystko o tobie i twoim Klubie „Zielonej Gąski”. Teraz musimy dotrzeć na testy, a potem na spotkanie z generałem. Generał Lesmore D. („Topór”) Hatch siedział w ponurej ciszy małego pokoju odpraw. Przy prostokątnym stole konferencyjnym zasiadła grupa pułkowników i jeden cywil. „Wszyscy wyglądają cholernie poważnie” — pomyślał Kinsman. Zajął puste krzesło u szczytu stołu. Generał siedział po drugiej stronie. — Kapitan Kinsman — to było proste stwierdzenie faktu. — Dzień dobry, panie generale.
149
„Topór” odwrócił się do swego adiutanta, którego twarz przypominała księżyc w pełni: — Borgeson, nie traćmy czasu. Kinsman jednym uchem słuchał szybkiego wprowadzenia w sytuację. Czuł się i tak wystarczająco niezręcznie w tym zatłoczonym pokoiku. Przez jedyne okno widział zorzę wstającego dnia. — Więc tak — powiedział Borgeson, kończąc swą przemowę. — Mówiąc w skrócie, wasza misja wymaga wyjścia ze statku na orbicie i zbadania nie zidentyfikowanego satelity. — Nie zidentyfikowanego? Borgeson mówił dalej. — Został wystrzelony ze Związku Radzieckiego bez wcześniejszego ogłoszenia tego faktu... bez słowa o naturze operacji. — Na dodatek jest wielki — zagrzmiał Hatch. — Wywiad — Borgeson skinął głową w stronę innego pułkownika, który siedział po lewej stronie kapitana — nic nie wiedział o tym satelicie. Musimy podejrzewać, że jego zadanie nie jest pokojowe. Pułkownik McKeever dostarczy panu danych o trajektorii. Potem mówili wszyscy. Każdy dorzucał swój okruch informacji. W myślach Kinsmana zaczął powstawać obraz tego, co się stało. Satelita został wystrzelony dziewięć godzin temu. Teraz znajdował się na niskiej, biegunowej orbicie, która pozwalała na dotarcie do każdego punktu na Ziemi w ciągu dwunastu godzin. Odkąd został wystrzelony, nie przechwycono żadnego sygnału radiowego ani do, ani z satelity. Całość była bardzo duża, większa nawet niż dziesięciotonowy Salut, stacja kosmiczna używana przez Rosjan już od wielu lat. — Satelita o takich rozmiarach — mówił pułkownik z Centrum Broni Specjalnych — łatwo może pomieścić dużą ilość broni... eee... — tu prawie się uśmiechnął — broni w rodzaju „promieni śmierci”, przed którymi wywiad ostrzega nas od wielu lat. Pułkownik wyjaśnił, że broń taka mogłaby być wysokoenergetycznym laserem albo miniaturowym przyspieszaczem protonów; w każdym przypadku strumień energii, wystrzelony z tego obiektu, mógłby zniszczyć nasze rakiety w chwilę po oderwaniu się ich od ziemi. — Sieć takich urządzeń na orbicie potrafiłaby stworzyć efektywny system obrony antyrakietowej — mówił specjalista od broni. — Nasze pociski mogłyby zostać zestrzelone, zanim dotarłyby do jonosfery. — A za dwie godziny — dodał Borgeson — ten satelita przejdzie nad Nebraska, gdzie w silosach spoczywa wiele rakiet typu SAC. — Może to być pierwszy z wielu, jakie zamierzają wystrzelić — wtrącił generał Hatch. Jego twarz wyrażała najgłębsze zaniepokojenie... a może nienawiść?
150
— Mogą być gotowi do całkowitego unieszkodliwienia naszych uderzeniowych sił strategicznych. — Dlaczego tego nie zestrzelić? — zapytał Kinsman. — Możemy to zrobić, prawda? — Spróbowalibyśmy — odpowiedział generał — ale ta cholerna rzecz może przechwycić nasze pociski. I co wtedy? Wyobrażacie sobie panikę w Waszyngtonie? Zaczęłaby się bójka jak na szkolnym boisku. Wydał z siebie głębokie westchnienie i potrząsnął głową, jakby zobaczył przedstawioną przed chwilą wizję. — Poza tym od samego naczelnego dowódcy mamy rozkaz sprawdzić tego satelitę i określić, czy jego przeznaczenie zagraża nam w jakikolwiek sposób czy nie. — W ciągu dwóch godzin? — Może wyjaśnię — odezwał się cywil. Został przedstawiony jako człowiek z Departamentu Stanu. Kinsman zdążył już zapomnieć jego nazwisko. Urzędnik posłał mu ukradkowe, chociaż łagodne spojrzenie. — Oficjalnie stoimy na stanowisku współpracy z Sowietami, współpracy w zakresie programów badawczych dotyczących przestrzeni kosmicznej. Nasi ludzie z NASA oraz rosyjscy specjaliści pracują we wspólnych przedsięwzięciach: badanie Księżyca, nowe sondy wysyłane na Marsa i Wenus... Człowiek z Departamentu Stanu mówił dalej swym doskonale modulowanym, arystokratycznym głosem. Nie zwracał uwagi na narastającą wokół stołu niechęć. — Więc jeżeli spróbujemy po prostu zniszczyć tego nowego satelitę, to możemy spodziewać się zawieszenia wspólnych badań. Z drugiej strony, jeżeli nic nie zrobimy, zachęcimy Sowietów do dalszych tajnych operacji. Departament Stanu uważa, że ten wielki rosyjski satelita jest testem... że sprawdza nasze reakcje, nasze możliwości wykrywania, sprawdzania i badania natury satelity. — Powinniśmy zestrzelić go z nieba — stwierdził nerwowo jeden z pułkowników. — Może — cywil zgodził się potulnie — ale przypuśćmy, że jest to pokojowa stacja naukowa? Albo orbitalny teleskop? Przypuśćmy, że są tam kosmonauci? Co będzie, jeżeli zestrzelimy go i zabijemy rosyjskich obywateli? — Należy im się — mruknął ktoś cicho. — Nie — powiedział człowiek z Departamentu Stanu. — Nie mogę się zgodzić. To jest test. Musimy udowodnić Sowietom i sobie przy okazji, że potrafimy sprawdzić satelitę i przekonać się na własne oczy, czy jest uzbrojony czy nie. Generał ponownie potrząsnął głową. — Jeżeli mają kłopoty z wystrzeleniem dużej liczby mniejszych konstrukcji tak, by było to całkowicie tajne, to logika wojskowa podpowiada, że jest to militarny transportowiec. Do cholery, sam bym tak zrobił na ich miejscu.
151
— Nie ma znaczenia, czy jest to obiekt wojskowy czy nie. Satelita, jakikolwiek, może być wyposażony w pułapki, żeby uchronić obiekt przed niepożądaną wizytą. Naszą wizytą — zauważył jeden z pułkowników. „Dziękuję bardzo” — mruknął do siebie Kinsman. — Oni wiedzą, że sprawdzamy ich satelity od lat — odezwał się Borgeson — lecz obawiam się, że jednak musimy wejść do środka, żeby przekonać się, co to w ogóle jest. Hatch wlepił swe stalowe oczy w Kinsmana. — Kapitanie, chciałbym położyć nacisk na jedną rzecz. Siły Powietrzne od ponad dwudziestu lat pracują nad możliwością umieszczenia człowieka na orbicie w trybie natychmiastowym. Pomimo protestów NASA i niektórych agend rządowych. Spojrzenie, rzucone w stronę cywila, trwało ułamek sekundy. — Ten przypadek dowodzi, że takie możliwości są absolutnie konieczne. Pański lot będzie pierwszą praktyczną demonstracją tego wszystkiego, o co walczyliśmy przez te wszystkie lata. Łatwo więc zauważyć doniosłość tej misji. — Tak jest. — Jest to operacja ściśle ochotnicza. Mówiąc wprost, jest to tak dla nas ważne, że nie chcemy, aby pan próbował, jeżeli nie jest pan do niej całkowicie przekonany. — Rozumiem, panie generale. Jestem tym właściwym człowiekiem. Twarz generała ozdobił uśmiech. — Dobrze powiedziane, kapitanie. Powodzenia. Hatch wstał i wszyscy odprężyli się, nawet cywil. Gdy defilowali do wyjścia, Murdock odciągnął Kinsmana na bok. — Miałeś szansę odmówić. — I stracić taką okazję? Stracić możliwość zabawy w policjantów i złodziei na orbicie? Mur`dock zarumienił się ze złości. — Nie ma tu nic do śmiechu! To jest cholernie ważne. Jeżeli tam rzeczywiście jest jakaś broń... — Będę pierwszym, który to zobaczy — warknął Kinsman. „Wysłuchałem od ciebie już wystarczająco dużo” — dodał w myślach. Sprawdzanie rakiety nośnej przebiegało gładko i szybko. Kinsman siedział samotnie w kabinie Manty umieszczonej na czubku statku. Zawsze istniała możliwość, że człowiek lub maszyna zawiedzie w krytycznym momencie i zamieni skomplikowaną, delikatną konstrukcję rakiety w płonący stos poskręcanego żelastwa. Kapitan siedział napięty w dopasowanym do ciała fotelu i słuchał odliczanych sekund. Nienawidził odliczania. Czuł się wtedy bezradny i bezbronny, całkowicie zależny
152
od setki anonimowych głosów, które trzeszczały w słuchawkach. Nienawidził czekania w metalowej macicy, otoczony nieczułą, nieludzką aparaturą, która automatycznie dostarczała mu ciepła i powietrza. Dostarczała mu życia. Nienawidził czekania. Czuł delikatne drżenie wzdłuż kręgosłupa, co oznaczało, że statek obudził się do życia. Zielone światełka zaczęły biegać wzdłuż tablicy kontrolnej. Mówiły, że wszystko jest w porządku i gotowe do startu. Głos w słuchawkach starannie odmierzał sekundy: — ...trzy...dwa...jeden... Rakieta ruszyła. Przyspieszenie wcisnęło Kinsmana w fotel. Wibracja rozmazała wszystkie obrazy. Czas utonął we wszechogarniającym ryku. Falujący, przepotężny odgłos silników rakiety brzęczał w głowie jeszcze długo po tym, jak silniki umilkły. W ciągu kilku minut był na orbicie. Długie, wysmukłe człony rakiety odpadły. Razem z nimi zniknęły wszystkie sensacje przeciążenia. Był teraz sam w kabinie o kształcie litery „delta”. Nieważki, uwolniony od Ziemi. Ciągle był bezradny i otumaniony. Komputery wysyłały z Ziemi poprawki do urządzeń Manty. Maleńkie silniki kierunkowe włączały się i wyłączały. Mikroskopijne odrzuty kierowały statkiem, by umieścić go precyzyjnie na orbicie niezbędnej do przechwycenia rosyjskiego satelity. „Co będzie, jak mnie schwyta, gdy się do niego zbliżę?” — myślał Kinsman. Okrążył już całkowicie kulę ziemską; leciał nad Pacyfikiem, nad Antarktydą, a potem na północ nad pokrytym chmurami masywem Azji. Gdy przelatywał nad ciemną Arktyką, blisko godzinę po wystrzeleniu, głos z Ziemi zaczął znowu mówić do niego. Odpowiedział automatycznie jak maszyna. Odczytał wskazania przyrządów, udowadniając tym samym, że żyje i funkcjonuje prawidłowo. Potem usłyszał głos Murdocka: — Piętnaście minut temu zauważono następne wystrzelenie rakiety z kosmodromu w Turatamie. Wygląda na to, że będziesz miał towarzystwo. Kinsman potwierdził otrzymaną informację i ciągle siedział w bezruchu. W końcu zobaczył to, wyraźnie zbliżające się do niego. Ożywił się. Aby spotkać satelitę, musiał bardzo dokładnie ustalić trajektorię i prędkość. Zbliżał się wyraźnie za szybko. Na tablicy kontrolnej wyświetlały się dane z radaru i komputera. Oczy i palce kapitana poruszały się bez przerwy; jak u artysty grającego nową trudną sonatę. W końcu wmanewrował swoją Mantę na orbitę spotkania z masywnym rosyjskim satelitą. Wielki obiekt wyglądał na wymarły. Był tuż przed nim — ogromna, obojętna metalowa pajda, świecąca jasno w miejscach, gdzie oświetlało ją słońce, i całkowicie niewidoczna w cieniu. Całość wyglądała trochę nierealnie, jak sierp księżyca zrobiony z wypolerowanego aluminium. Mniejszy półksiężyc zaskoczył kapitana, lecz kapitan szybko zorientował się, że widzi dysze rakiet zwieszające się od spodu satelity. — Jestem około dwustu metrów od jego rufy — powiedział do mikrofonu. Wygląda, jak ostatni człon rakiety klasy Alfa. Wychodzę na zewnątrz.
153
— Lepiej się pośpiesz — głos Murdocka był podniecony. — Ten drugi statek zbliża się szybko. — Ile mam czasu? Chwila ciszy. Jakieś pomrukiwania w tle. — Około piętnastu minut... może mniej. — Wspaniale. — Możesz się wyłączyć, jeżeli chcesz. „Tak samo ty, kolego.” — Mam zamiar przyjrzeć się temu z bliska i wejść do środka, jeżeli mi się uda. Połączę się za piętnaście minut. Murdock nie oponował. Kinsman uśmiechnął się ponuro na myśl, że pułkownik nie przypomniał mu o możliwości napotkania pułapek. „Stara Matka” Murdock nie zapominał o takich sprawach. Musiał dojść do wniosku, że przerwanie misji byłoby niepożądane. Niebezpieczny czy nie, satelita był zbyt blisko i zbytnio kusił, żeby teraz zrezygnować. Kapitan szybko sprawdził skafander, napełnił powietrzem zbiorniki i otworzył właz znajdujący się nad głową. „Z macicy na świat” — pomyślał. Wydostał się na zewnątrz i zatrzymał na obrzeżu włazu. Przymocował pępowinę przewodów do skafandra. Przepisy wymagały od astronautów używania podczas solowych akcji sznura zamiast odrzutowych pistoletów czy niezależnych zespołów manewrowych. Kinsman prawie o tym nie myślał, z wyjątkiem uczucia zadowolenia, że nie musi dźwigać na plecach całego ekwipunku do podtrzymywania życia w próżni kosmicznej. Popatrzył na nocną stronę Ziemi. Światła miast przeświecały przez chmury. Mógł nawet dostrzec nitki autostrad oświetlone potężnymi światłami ciężarówek. I gwiazdy, iskrzące się nieprzeliczenie na tle czarnej, bezkresnej głębi kosmosu. Patrzyły na niego wytrwale i uroczyście. Nieruchome oczy nieskończoności. „Założę się, że to są właśnie niebiosa — powiedział do siebie. — I niczego więcej nie potrzeba.” Potem odwrócił się ostrożnym, przemyślanym ruchem morskiego nurka i popatrzył na wypukłość półksiężyca satelity. Tylko dziesięć minut. Nawet mniej. Odepchnął się od statku i poszybował bez wysiłku. Rozłożył ręce. Rozwinęła się „pępowina”, która dostarczała mu powietrza i zasilała skafander. Gdy zbliżył się do satelity, słońce pojawiło się ponad krzywizną statku i prawie go oślepiło pomimo automatycznego zaciemniacza w wizjerze. Przesunął się, przykucnął i schronił się w zbawczym cieniu. Ciągle na wpół oślepiony uderzył o powłokę satelity i odbił się delikatnie. Z wysiłkiem skręcił ciało, dotarł ponownie do rosyjskiego statku i zakotwiczył się magnetycznymi butami na jego powierzchni.
154
„Obejmuję tę wyspę w imieniu Izabeli Hiszpańskiej. Gdzie, do diabła, jest tu jakiś właz?” Był po słonecznej stronie i w końcu go znalazł. Nie było trudno wyobrazić sobie, jak się go otwiera, chociaż instrukcję napisano cyrylicą. Kinsman schylił się i przekręcił mechanizm zamykający właz. Poczuł, jak się otwiera. Zawahał się przez moment. „To może być pułapka — usłyszał w myślach ostrzeżenie pułkownika. — Do diabła z tym” — dodał od siebie. Uchylił klapę. Żadnej eksplozji. Żadnego dźwięku. Przyćmione światło wydostawało się z wnętrza satelity. Wśliznął się ostrożnie do środka. Trzy światła bezpieczeństwa ledwo się tliły. „Oszczędność energii” — zamruczał do siebie. Upłynęła długa chwila, zanim jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Potem zaczął dostrzegać szczegóły. Satelita był wyładowany sprzętem. Nie potrafił określić przeznaczenia większości przedmiotów, ale z pewnością nie była to broń. Naukowe graty. Kamery, urządzenia do nagrywania, małe teleskopy. Trzy fotele stały jeden obok drugiego tuż obok włazu. Stał właśnie na jednym z nich. Za fotelami była cała galeria podręcznych szafek. „Bardzo przytulnie.” Zszedł z fotela i podszedł do głównej konsoli. Schylił się, żeby nie uderzyć hełmem w pojemniki nad głową. Otworzył kilka szafek. „Może wziąć do domu parę prezentów” — przemknęło mu przez myśl. Znalazł mały zestaw kluczy nasadkowych. Wyjął je z szai. Z kluczami w jednej ręce usiłował ustawić jeden z foteli. Gdy położył się w nim, zobaczył jedyne stanowisko obserwacyjne satelity. Obejrzał płytkę z instrukcją; cyrylica i arabskie cyfry. „Made in CCCP” Położył klucze na oparciu fotela. Przylgnęły. Sięgnął po miniaturowy aparat fotograficzny wiszący u pasa. Zrobił cztery ujęcia instrukcji. Kątem oka dostrzegł jakiś błysk. Przypiął aparat do pasa i wyjrzał na zewnątrz. Nic oprócz gwiazd. Pięknych i zimnych. Następny błysk. Tym razem oko dostrzegło smukły kształt statku kosmicznego, który szybował ku niemu. Większa część obiektu była w głębokim cieniu. Nigdy by go nie dostrzegł, gdyby nie wybuchy silników hamujących tamtego. „Jest cholernie blisko.” Chwycił niewielki zestaw kluczy i wyskoczył z fotela. W pośpiechu potknął się o „pępowinę” i wywalił się jak długi. Nieważki upadek nie mógł spowodować żadnych obrażeń, wiedział o tym. Ale stracił cenne sekundy, gdy usiłował złapać równowagę.
155
Wysuwając się z włazu, zauważył zbliżający się statek. Wykonywał właśnie ostatni manewr procedury spotkania. Jeszcze ostatnie błyski silników hamujących i zatrzyma się przy satelicie. Kinsman przysiadł za klapą włazu i skrył się w zbawczym cieniu. Czekał w ciemnościach i zwijał „pępowinę”, aby i ona stała się jak najmniej widoczna. Zbliżający się statek był znacznie mniejszy od satelity. Był zbudowany podobnie do jego własnej Manty. Nagle otworzyła się klapa tamtego. Postać w skafandrze wynurzyła się z włazu i przez chwilę kręciła się jak senna zjawa. Dostrzegł, że nie była połączona ze statkiem żadnymi przewodami. Zamiast tego, widać było wybrzuszenia ekwipunku, przez co postać wyglądała bardziej jak badacz Księżyca niż samotny kosmonauta. „Może w środku jest ich więcej.” Wąski strumień gazów wyprysnął z plecaka tamtego i Kinsman zobaczył, jak postać w skafandrze szybuje w kierunku włazu satelity. „Ma własną jednostkę manewrową.” Rosjanin zbliżał się i kapitan nieświadomie wcisnął się głębiej w cień. Zbliżał się tylko jeden. Nikt więcej nie opuścił tamtego statku. Przybysz wylądował z łatwością obok ciągle uchylonej klapy. Przez chwilę nie wykonał żadnego ruchu. Potem odskoczył od satelity i skierował się w stronę statku Kinsmana, który ciągle wisiał w przestrzeni zaledwie kilkaset metrów dalej. Kapitan zaczął się pocić, chociaż ciemność była wyjątkowo zimna. Kosmonauta zmierzał prosto w stronę Manty. „Do ciężkiej cholery! — Kinsman zaklął w duchu. — Pierwsza zasada bezpieczeństwa, ty głupi dupku: zostawić sobie wolną drogę odwrotu!” Wyskoczył jak z procy i zaczął szybować w stronę swojego statku. To było jak koszmar — lecieć przez pustkę z agonalną powolnością i widzieć, jak kosmonauta pędzi w przodzie. Tamten spostrzegł go, gdy tylko opuścił satelitę i oświetliło go światło słońca. Przez moment patrzyli na siebie. Trwali w bezruchu kilkaset metrów jeden od drugiego. — Trzymaj się z daleka od mojego statku — krzyknął, chociaż wiedział, że radio tamtego pracuje na innej częstotliwości. Jakby na potwierdzenie tego, kosmonauta położył dłoń na brzegu wejścia do Manty i zajrzał do wnętrza. Kinsman poruszył rękami i nogami, by zwiększyć swoją prędkość. Ciągle jednak poruszał się diabelnie powoli. Nagle przypomniał sobie klucze, które zabrał z satelity. Bez jednej myśli cisnął nimi w intruza. Odrzut zakręcił nim dziko, wytrącając z równowagi. Ziemia przesunęła się mu przed oczami, potem gwiazdy przemknęły w zawrotnym tempie. Zdołał jednak dostrzec, że klucze posypały się metalowym desz-
156
czem na kosmonautę. Większość z nich chybiła i bezgłośnie zniknęła w pustce kosmosu. Ale jeden trafił w hełm. Uderzył wystarczająco mocno, by wstrząsnąć człowiekiem w skafandrze: Kinsman na chwilę stracił z oczu Mantę. Dzielnie walczył, żeby odzyskać równowagę. W końcu gwiazdy przestały mu migać przed oczami. Obrócił się i ponownie zobaczył swój statek. Wprawdzie do góry nogami, ale nie miało to znaczenia. Intruz ciągle trzymał dłoń na obrzeżu włazu. Jego druga ręka pocierała hełm w miejscu, gdzie trafił klucz. W zadziwiający sposób przypominał małego chłopca, który pociera guza nabitego przed chwilą. — To oznaczało: nie wolno, obcy — zamruczał Kinsman. — Wejście wzbronione. Własność Stanów Zjednoczonych. Uwaga, zły pies! Następnym razem rozłupię ci hełm na pół. Przybysz obrócił się lekko i sięgnął po jeden z elementów wyposażenia, przyczepiony do pasa. Dziwacznie wyglądające narzędzie pojawiło się w jego dłoni. Kinsman dryfował bezradnie i patrzył, jak kosmonauta sięga po jego „pępowinę” i przykłada narzędzie do pęku przewodów. Poleciały iskry. „Nóż elektryczny! On próbuje przeciąć moje przewody. Zabije mnie!” — krzyczał w myślach. Jakby ogarnięty szaleństwem, zaczął wspinać się po swej długiej linie. Dłoń za dłonią. Wszystko, co mógł dostrzec, wszystko, o czym mógł myśleć, to był błyskający płomień wżerający się w jego linię życia. W krańcowej desperacji szarpnął potężnie obiema rękami za „pępowinę”. Pociągnął dziko raz jeszcze i zobaczył, jak fale wywołane przez jego pociągnięcia biegną wzdłuż liny. Intruz nagle odczuł, jak przewody targnęły się gwałtownie w jego ręku. Nóż wyleciał mu z dłoni. Obydwaj ruszyli natychmiast. Kosmonauta usiłował odzyskać nóż elektryczny. Kinsman rzucił się od razu do włazu Manty. Magnetyczne buty przylgnęły do powierzchni, a on chwycił obiema rękami klapę wejścia. „Do środka, zatrzasnąć i wynosić się stąd, do diabła” — pomyślał. Jednak nie zrobił żadnego ruchu. Patrzył na kosmonautę dryfującego około dwudziestu metrów od niego i spokojnie szacującego sytuację. „Ten sukinsyn usiłuje mnie zabić!” Przysiadł jak kot na brzegu włazu i skoczył na wroga. Kosmonauta sięgnął do wyłącznika silników, lecz Kinsman już uderzył o niego i razem zaczęli koziołkować w przestrzeni walcząc zaciekle. Była to nieziemska szamotanina. Ludzka furia w nieskończenie spokojnej, utkanej gwiazdami ciemności. Nie było słychać żadnego dźwięku prócz własnych ciężkich oddechów i trzasków uderzających o siebie ramion i nóg.
157
Wytoczyli się z cienia statku i dostali się pod bolesne promienie Słońca. Kinsman chwycił z premedytacją wąż łączący hełm kosmonauty ze zbiornikiem tlenu. Zawahał się na moment i spojrzał do wnętrza plastikowej osłony. Zobaczył tylko tył głowy okryty ciemną, skórzaną pilotką. Jednym okrutnym szarpnięciem wyrwał przewód powietrza. Wielkim świadomym wysiłkiem rozwarł szeroko szczęki, zaciśnięte dotychczas. Trząsł się cały, a po ciele spływał mu zimny pot. Ujrzał twarz swego ojca. Usłyszał jak, mówi: „Zrobią z ciebie zabójcę! Wojsko istnieje po to, by zabijać”. Zwolnił śmiertelny uścisk, w którym trzymał nieprzyjaciela. Dwie ludzkie formy odpłynęły powoli od siebie. Martwy kosmonauta obrócił się powoli, gdy Kinsman przesuwał się obok. Słońce świeciło jasno i docierało swobodnie do stężałej z przerażenia, nieżywej twarzy obcego. Kapitan wpatrywał się w tę twarz przez nieskończenie długą chwilę i czuł, jak wycieka z niego życie. Wrócił do Manty, zatrzasnął właz i otworzył zbiorniki powietrza. Wszystko robił automatycznymi, bezmyślnymi ruchami. Włączył radio i nie zwracając uwagi na natarczywe pytające głosy, które popłynęły z głośnika, powiedział: — Poprowadźcie mnie i przyjmijcie. Program AGS, w pełni automatyczny. Po prostu ściągnijcie mnie. Minęło sześć tygodni, zanim Kinsman zobaczył ponownie pułkownika Murdocka. Kapitan siedział w napięciu przed wielkim mahoniowym biurkiem. Murdock zbliżył się do niego niemal tak rozpromieniony jak słońce na zewnątrz. — Wyglądasz szczupłej w cywilu — powiedział. — Spadłem na wadze. Murdock zrobił znaczący gest. — Przykro mi, że nie mogłem zobaczyć się z tobą wcześniej. To, co wyprawiali tutaj przez parę tygodni ludzie z wywiadu i Departamentu Stanu, ta cała papierkowa robota związana z twoim raportem, twoja niedyspozycja... Nie miałem okazji, ech... gratuluję misji. To był kawał dobrej roboty. Kinsman nie odezwał się. — Generał Hatch jest bardzo zadowolony. Osobiście przedstawił cię do odznaczenia. — Wiem. — Jesteś bohaterem, Kinsman — w głosie pułkownika zabrzmiało zastanowienie. — Tak, jesteś najprawdziwszym bohaterem. — Wsadź to sobie gdzieś. Murdock powstrzymał się od zmarszczenia brwi. — Czerwoni nie pisnęli ani słowa. Trzymają całą sprawę w najgłębszej tajemnicy. Myślę, że są zaskoczeni, iż potrafimy wejść na pokład ich satelitów już w kilka godzin po
158
ich wystrzeleniu. Departament Stanu domagał się, żeby ściągnęli z nieba swoje satelity, ale nic takiego nie zaszło. Rosjanie przyjęli swą porażkę bez jednego słowa. A ty dowiodłeś, że Siły Powietrzne są ważnym elementem w zdobywaniu przestrzeni kosmicznej. Na Boga, założę się, że Kongres zmieni teraz naszą nazwę na Siły Kosmiczne. — Popełniłem morderstwo. — Posłuchaj mnie, synu. Wiem, jak się czujesz. Ale to musiało zostać zrobione. — Nie, nie musiało — zaprzeczył kapitan. — Mogłem wrócić do Manty i odlecieć. — Zabiłeś nieprzyjacielskiego żołnierza. Broniłeś granic swego kraju. Oczywiście, czujesz się teraz podle, ale to przejdzie. — Nie widziałeś twarzy, w którą ja popatrzyłem. Murdock zgarnął jakieś papiery z biurka. — Tak... dobrze, to było okropne. Dostałeś odpowiednie środki medyczne. Fizycznie jesteś całkiem w porządku. Czego jeszcze chcesz, na rany Chrystusa? — Nie wiem. Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć. — Co? — Murdock popatrzył z uwagą na niego. — O czym ty mówisz? — Przeczytaj streszczenie raportu — odpowiedział Kinsman zmęczonym głosem. — To... hmm... nie dotarło do mnie. Nie ten poziom. Zbyt delikatna sprawa. Lecz nie rozumiem, co cię tak niepokoi. Zabiłeś nieprzyjacielskiego żołnierza. Powinieneś być dumny... — Wróg — jak echo odezwał się kapitan. — Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Twarz Murdocka ziała pustką. — Nie mogła... Ona? Kinsman skinął głową. — Twój najprawdziwszy bohater zamordował przerażoną dziewczynę. Mogę być z tego dumny, prawda? Tłumaczył Waldemar W. Pietraszek
Gwiazdy, czy mnie ukryjecie? Wstęp
Każdy miłośnik muzyki folkowej szybko się zorientuje, skąd zaczerpnąłem tytuł niniejszej opowieści. Otóż gdy przed laty, tak dawno, że trudno mi powiedzieć, kiedy to było, usłyszałem po raz pierwszy „Grzesznego człowieka”, nawiedziła mnie wizja apokaliptycznego końca, jaki zgodnie z obowiązującą dziś teorią kosmogoniczną czeka cały wszechświat. Opisana w tej historii zbrodnia polega na wyniszczeniu jednej rasy rozumnych stworzeń przez drugą. Rasa ludzka usiłuje, z czysto egoistycznych pobudek, zniszczyć stworzenia stojące na niższym od niej stopniu rozwoju, a jednocześnie sama jest metodycznie niszczona przez istoty jeszcze od niej potężniejsze. Wyznajemy więc zasadę „oko za oko”, czy jesteśmy zdolni do miłosierdzia? Wiele zależy od tego, kto jest sędzią, a kto oskarżonym. O grzeszny człowieku, dokąd uciekniesz? O, grzeszny człowieku, dokąd uciekniesz? O, grzeszny człowieku, dokąd uciekniesz Tego dnia?
S
tatek odniósł rany i Holman czuł jego ból. Leżał w swym fotelu dopasowanym do kształtów ciała — niby embrion w łonie matki. Jego srebrzysty skafander — na podobieństwo pająka w środku pajęczyny — był dziesiątkami przewodów kontaktowych i sygnalizacyjnych połączony ze statkiem tak ściśle, że nie sposób było powiedzieć, gdzie kończy się jego własny układ nerwowy, a zaczyna elektroniczna sieć uzwojeń rakiety.
160
Holman czuł dudnienie potężnych silników statku, jakby to było pulsowanie jego własnej krwi, a ziejące rany w sekcji generatorów, gdzie trafiły promienie wroga, paliły go ogniem. Oddychał ciężko i z trudem, choć statek nie ustawał w wysiłkach, by naprawić swe uszkodzenia. Zarówno on, jak i statek ratowali się ucieczką, śmigając gwiezdnymi szlakami ku jakiejś kryjówce. Dokąd jednak mogli uciec? Główny komputer zamrugał światełkami sygnalizacyjnymi, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Holman przetarł oczy, znużony, i rzekł: — Okay, co takiego? — NIE PODAŁEŚ MI KURSU — rozległo się z głośnika i jednocześnie na ekranie pojawił się wydruk tych samych słów. Holman utkwił wzrok w ekranie. — Po prostu musimy stąd uciekać — rzekł po chwili. — Każde miejsce jest dobre, byle było daleko. Komputer mrugnął znów światełkiem. — POTRZEBNA JEST KONKRETNA INSTRUKCJA ODNOŚNIE KURSU. — A cóż to zmieni? — rzekł gniewnie Holman. — Już po wszystkim. Wszystko skończone. Zostaw mnie w spokoju. — ZAMIAST KONKRETNEJ INSTRUKCJI POTRZEBNE JEST PODŁĄCZENIE SIĘ DO ŹRÓDEŁ PODŚWIADOMOŚCI. — Wyłącz się! Komputer postąpił zgodnie z jego życzeniem. Gdyby jednak coś mogło go zaskoczyć, zapewne czułby się zaskoczony życzeniami ukrytymi głęboko w umyśle Holmana. Zamiast tego jął dostosowywać owe życzenia do potrzeb chwili i przekazywać instrukcje nawigacyjne układowi sterowniczemu statku. Ucieknę ku Księżycowi: Ukryjesz mnie, Księżycu? Rzeki Pan: O, grzeszny człowieku, Księżyc będzie krwawy Tego dnia. Finałowa Batalia była przegrana. Na milionach milionów planet w utkanym galaktykami wszechświecie ludzkość poniosła klęskę i została doszczętnie wytępiona. Jak się tego ludzie zawsze obawiali, z kraików obserwowalnego wszechświata powrócili Inni i bezlitośnie oczyścili wszechświat z rasy ludzkiej. Trwało to całe eony, lecz w świecie statków, podróżujących niemal z prędkością światła, czas dziwnie się rozciągał. Sam Holman, choć biologicznie zaledwie trzydziestoletni mężczyzna, był świadkiem zarówno wybuchu, jak tragicznego końca ostatniej, decydującej wojny. Ze szkoły trafił do wojska. Walcząc na pokładzie statku, który mógł przemierzyć poznany wszechświat
161
w ciągu kilkudziesięciu lat — gdy on spał w zamrożonym roztworze — postarzał się zaledwie o dziesięć lat, podczas gdy zegar wszechświata odmierzył w tym czasie miliardy lat. Finałowa Batalia, z której Holman uchodził, rozegrała się w pobliżu eksplodującej galaktyki, odległej o miliardy lat świetlnych od Ziemi i galaktyki Drogi Mlecznej. Tam, w koszmarnym, niebieskawym blasku niezliczonych, rozerwanych gwiazd, niby za parawanem, zgromadziła się potężna niegdyś flota ludzi. Śmiertelni i Nieśmiertelni przybyli, jak jeden mąż, by stawić czoła nieubłaganym Innym. Wróg zwyciężył. Nie przyszło mu to łatwo, ale jego triumf był zupełny. Ludzkość została kompletnie zgnieciona. Jedynie kilku przedstawicielom rasy ludzkiej udało się ujść w kilku uszkodzonych statkach. „Nawet Nieśmiertelni nie zdołali się uratować” — myślał ze zgrozą Holman. Inni dołożyli starań, by każdy z nich został zabity. Tak więc wszystko było skończone.. W umyśle Holmana odcisnął się obraz krwią nasiąkłych planet, które widział podczas swego krótkiego, ponadczasowego i burzliwego życia. Jego myśli uciekły ku ojczystemu światu, ku jego bliskim, nieżyjącym już od wielu stuleci, zamienionym w proch przez geologiczny czas lub niespodziewanie zgładzonym przez niezwyciężonych Innych. Tak czy inaczej, nieubłagany strumień czasu zalał ich zupełnie, wymazał ich z listy żyjących w ciągu kilku uderzeń serca Holmana. Wszystko było już przeszłością. Wszyscy ludzie, których znał, wszystkie planety, które oglądał przez elektrooptyczne oczy statku. Cała ludzkość... już nie istniała. Poczuł, że ogarnia go coraz większa senność. Statek przyśpieszał biegu, dążąc do prędkości światła, a to wiązało się z zapadnięciem w kriogeniczny sen. Ale Holman nie chciał zasypiać z wyobraźnią rozbudzoną wspomnieniem krwi, gwałtu, utraty bliskich. Wysiłkiem woli skoncentrował swą uwagę na jedynej rzeczy, jaka mu pozostała — na otaczającym go świecie galaktyk. Atramentowo czarne niebo było usłane wyspami gwiazd. Jarzyły się kształty świetlne — spiralne, owalne, eliptyczne. Małe plamki ciepła w zimnej, bezkresnej ciemności. Okruchy czerwieni i błękitu na tle wszechobecnej nocy. Wiedział, że jednym z tych kształtów była galaktyka Drogi Mlecznej. Ojczyzna ludzi. Wyglądała tak samo, jak zapamiętał z okresu studiów — nie zmieniona przez fakt zniszczenia rasy inteligentnych włóczęgów kosmicznych. Holman zaczął drzemać. Statek sunął naprzód poprzedzany przez niewidzialną sieć pola o promieniu tysięcy kilometrów. Pole zgarniało nieliczne, dryfujące w przestrzeni atomy wodoru i zasilało nimi zranione, zbolałe generatory statku. Wtem o jego umysł otarła się jakaś myśl — odległa i niewyraźna. Myśl jakiejś obcej istoty. Holman poruszył się niespokojnie w swym fotelu. Otworzył oczy i zerknął na ekran komputera. Nie było żadnego obrazu.
162
— Kto to jest? — zapytał. Myśl uciekła, ale teraz odniósł wrażenie, że przysłuchuje się jakiemuś dialogowi umysłów prostych i otwartych, niemal dziecinnych. Niewinnych i ciekawych. Dialog dotyczył jego osoby. — To jest statek. — Gdzie on jest?... Ach tak. Czuję go teraz. Piękny statek. Holman skoncentrował się cały na dialogu. — Jest bardzo daleko. Ledwie mogę tam sięgnąć. — A na pokładzie statku... — Jest człowiek. Istota ludzka. — Boi się. — Przez niego ja też zaczynam się bać. Holman nie wytrzymał. — Gdzie jesteście? — zawołał. — Próbuje mówić — skomentowano jego słowa. — Nie odpowiadaj! — Ale przecież... — Przez niego i mnie ogarnia strach. Nie odpowiadaj mu. Wiemy, kim są ludzie! — Pomóżcie mi — zawołał znowu. — Nie odpowiadaj mu! — mówiła odległa istota. — Jest już tak daleko, że ledwo go słyszę. — Ale przecież on prosi o pomoc! — Tak, bo wie, że jest ścigany. Nie odpowiadaj! Nie odpowiadaj! Ich myśli wymknęły się z jego umysłu. Bezwiednie zogniskował zewnętrzne monitory, ale tutaj, na galaktycznym pustkowiu nie było widać żadnego statku ani planety. Wytężył umysł tak, że aż zaczęła go boleć głowa, lecz nie usłyszał już żadnych głosów. Był znów sam w metalowym łonie statku. „Wie, że jest ścigany” — zabrzmiały mu raz jeszcze w mózgu ich słowa. „Czy Inni naprawdę mnie ścigają? Czy wpadli na mój trop? Musieli wpaść. Muszą mi już siedzieć na ogonie.” Poczuł, że oblewa go zimny pot, — Ale dopóki się poruszam, nie złapią mnie — rzekł do siebie. — Prawda? — ZGADZA SIĘ — zapewnił go komputer i zamrugał światełkami. PRZY PRĘDKOŚCI RELATYWISTYCZNEJ, MNIEJSZEJ O NIECAŁY PROCENT OD PRĘDKOŚCI ŚWIATŁA, NIEMOŻLIWOŚCIĄ JEST PRZEŚCIGNIĘCIE TEGO STATKU. — Nikt mnie nie dogoni, dopóki będę w ruchu — mruknął. Ale zaraz pomyślał o Nieśmiertelnych. Nic ich nie mogło zgładzić... z wyjątkiem Innych.
163
Wbrew samemu sobie Holman zapadł w głęboki sen. Temperatura jego ciała spadła niemal do zera, a jego serce prawie przestało bić. I gdy statek mknął naprzód z przyświetlną prędkością — ledwie widoczna plamka dla każdego, kto by go szukał — świat na zewnątrz żył swym własnym życiem. Obłoki gazu kondensowały się, tworząc gwiazdy, które z kolei dojrzewały i umierały w spazmach eksplozji, a rozsiana wówczas materia zasilała przestrzeń w materiał na nowe gwiazdy. Powstawały planety i wytwarzały wokół siebie powietrzne otoczki. Rodziło się życie. Żywe formy mnożyły się, ewoluowały, tworzyły niezliczone cywilizacje — tak różnorodne, jak różnorodne były same, ulegały degeneracji i wymierały. Wszystko, gdy Holman spał. Ucieknę na morze! O, morze, czy mnie ukryjesz? Rzeki Pan: O, grzeszny człowieku, morze cię zatopi Tego dnia. Komputer obudził go serią łagodnych dzwonków. — ZBLIŻAMY SIĘ DO UKŁADU SŁONECZNEGO I PLANETY ZIEMIA.ZGODNIE Z INSTRUKCJA KURSU PODANĄ PRZEZ TWOJĄ PODŚWIADOMOŚĆ. Planeta Ziemia była ojczyzną ludzkości. Holman skinął głową. Tak, istotnie chciał się tutaj znaleźć. Nigdy dotąd nie odwiedził Ziemi ani tych rejonów Drogi Mlecznej. Teraz miał po raz pierwszy zobaczyć rojne niegdyś centrum skazanej na zagładę ludzkiej cywilizacji; przynieść wieść o straszliwej klęsce i znaleźć się w kolebce ludzkości, gdy bezlitosna fala zniszczenia przetoczyła się już przez Ziemię. Gdy poprawiał ostrość zewnętrznych monitorów, stwierdził z ulgą, że już nie odczuwa bólu. „Generatory musiały się naprawić” — zauważył. — TAK JEST. PODCZAS TWEGO SNU. UKŁAD NAPĘDOWY PRACUJE TERAZ NORMALNIE. Holman uśmiechnął się, ale jego uśmiech zbladł, gdy statek zbliżył się do Układu Słonecznego. Przeniósł wzrok z monitorów na ekran komputera. — Czy teleskopy pracują normalnie? — zapytał. Komputer wydał z siebie leciutkie brzęczenie. — KONTROLA PODZESPOŁÓW ZADOWALAJĄCA — rzekł po chwili. — KONTROLA CZĘŚCI SKŁADOWYCH ZADOWALAJĄCA. UKŁADY SCALONE W PORZĄDKU. URZĄDZENIA WIZYJNE PRACUJĄ NORMALNIE. Holman zerknął znów na ekrany monitorów zewnętrznych. Tarcza słońca rosła szybko, ale było coś dziwnego w jej wyglądzie. Choć nigdy nie widział w naturze ziemskiej gwiazdy dziennej, jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że coś było z nią nie w porządku. Słońce świeciło białawym światłem i wyglądało na skarłowaciałe. Jakże różniło się od foremnej, żółtej gwiazdy, którą oglądał na taśmach wideo. A Ziemia...
164
Statek wszedł na orbitę parkingową wokół planety pozbawionej zupełnie życia. Ziemia była sczerniałą bryłą skalną, bez powietrza i bez wody. Holman, szybując nad jej wypaloną powierzchnią, przyglądał się dewastacji ze łzami w oczach. Nie pozostało nic; ani jedna cegła, ani jedno źdźbło trawy, ani jedna kropla wody. — To pewnie Inni — wyszeptał. — Musieli tu przybyć przede mną. — DOMYSŁ BŁĘDNY — skorygował go komputer. — KONTROLA POŁOŻENIA GWIAZD W ODNIESIENIU DO ZIEMI WSKAZUJE, ŻE OD FINAŁOWEJ BATALII MINĘŁO KILKA MILIARDÓW LAT. — Siedem miliardów... — UKŁADY LOGICZNE WSKAZUJĄ, ŻE SŁOŃCE PRZESZŁO PRZEZ FAZĘ GWIAZDY NOVEJ I EKSPLODOWAŁO. ZUPEŁNIE NATURALNE ZJAWISKO, BEZ ZWIĄZKU Z AKCJA WROGA. Holman uderzył pięścią w oparcie swego fotela. — Po co tu przybyłem? Nie urodziłem się na Ziemi. Nigdy jej przedtem nie widziałem... — TWOJA PODŚWIADOMOŚĆ WSKAZUJE NA SUBIEKTYWNY IMPULS, WYWOŁANY PRZEZ... — Do diabła z moją podświadomością! — Utkwił znów wzrok w martwym świecie na zewnątrz. — Wszyscy ci ludzie... miasta, całe miliony lat ewolucji, życia. Znikły nawet oceany. Czy wiesz, że nigdy nie widziałem w naturze oceanu? Przemierzyłem pół wszechświata i nigdy nie natknąłem się na planetę z oceanem! — OCEANY TO STOSUNKOWO RZADKIE ZJAWISKO. WYSTĘPUJĄ ŚREDNIO RAZ NA TRZY TYSIĄCE PLANET. Statek zaczął się oddalać od Ziemi. Przemknął obok sczerniałego Marsa, skarłowaciałego Jowisza, pozbawionego pierścieni Saturna. — Dokąd teraz lecę? — zapytał Holman. Komputer milczał. Ucieknę do Boga. O, Panie, czy mnie ukryjesz? Rzeki Pan: O, grzeszny człowieku, powinieneś się modlić Tego dnia. Holman siedział, nie wiedząc, co począć, a tymczasem jego statek minął orbitę Plutona i wszedł do strefy komet, na najdalszych peryferiach słonecznego imperium. Naraz zdał sobie sprawę, że jest przez kogoś obserwowany. — Nie ma powodów do obaw. Nie należę do Innych, Głos, który zabrzmiał głęboko w jego umyśle, był bardzo spokojny i miły, niemal łagodny, ale kompletnie wyzuty z emocji. — Kim jesteś? — spytał Holman.
165
— Obserwatorem, niczym więcej. — Co tutaj robisz? Gdzie jesteś? Nic nie widzę... — Czekałem na kogoś, kto ocalał z Finałowej Batalii i zechciałby powrócić do rodzinnego domu ludzkości. Jesteś pierwszym ocalałym, jaki tu zawitał w ciągu tego całego czasu. — Dlaczego czekasz? Holman wyczuł, że jego rozmówca wzruszył w zamyśleniu ramionami i że rozwinęły się jakieś gigantyczne skrzydła. — Jestem obserwatorem. Obserwuję ludzkość od zarania jej dziejów. Niektórzy przedstawiciele mej rasy próbowali nawet od czasu do czasu porozumieć się z wami. Ale wynik był zawsze ten sam, bardzo podobny do wyników waszych prób porozumienia się z owadami. Za bardzo się od siebie różnimy. Ewoluowaliśmy na różnych planetach. Nie istniała płaszczyzna dla naszego porozumienia się. — Ale obserwowaliście nas. — Owszem. Widzieliśmy, jak wzrośliście w siłę i sięgnęliście ku gwiazdom tylko po to, by zostać wyparci przez Innych. Widzieliśmy, jak odzyskaliście siły i powróciliście do gwiazd. Tym razem mieliście się stale na baczności, byliście czujni, spodziewaliście się nowego ataku Innych. Obserwowaliśmy was, gdy natknęliście się na cywilizacje, takie jak nasza, których nie mogliście rozszyfrować i które zostawiliście w spokoju w swym marszu poprzez galaktykę. Potem byliśmy świadkami waszych kontaktów z cywilizacjami na waszym poziomie rozwoju. Zazwyczaj kończyło się to wojnami. — Ograniczyliście się tylko do obserwowania nas? — Od czasu do czasu próbowaliśmy was ostrzec, udzielić wam rady, ale wy zignorowaliście lub wyszydziliście te nasze ostrzeżenia, próby porozumienia się z wami i odsłonięcia wam przyszłości. Wyroiliście się więc w przestrzeń galaktyczną po raz drugi i napotkaliście inne cywilizacje na waszym poziomie rozwoju — agresywne, dumne, straszne. I podobnie jak dzieci, którymi w gruncie rzeczy jesteście, wdaliście się w walkę bez końca... — A Inni? Co było z nimi? — Oni są waszą karą, waszą Nemezis. — Karą? Za co? Za to, że wdaliśmy się w walkę? — Nie, za to, że skradliście nieśmiertelność. — Nic podobnego. Zapracowaliśmy na nią. Znaleźliśmy sposób na uczynienie człowieka nieśmiertelnym. Pewien związek chemiczny. Zamierzaliśmy obdarzyć nieśmiertelnością wszystkich przedstawicieli naszej rasy. Ja również mogłem się stać nieśmiertelnym! Ale oni... Inni. Nie mogli tego ścierpieć. Zaatakowali nas. Holman poczuł, że jego rozmówca pokręcił z dezaprobatą głową. — To prawda! — próbował bronić swych poglądów. — Oni obawiali się, że będąc wszyscy nieśmiertelnymi, staniemy się nazbyt potężni. Dlatego zaatakowali nas, gdy to
166
jeszcze było w ich mocy, podobnie jak milion lat wcześniej. Zniszczyli pierwszą, pozaziemską cywilizację ludzi i próbowali wykończyć nas definitywnie. Spowodowali nawet Epoki Lodowcowe na Ziemi, tak by nikt z ludzi nie przetrwał. Ale my przeżyliśmy to i wróciliśmy do gwiazd. Wtedy uderzyli na nas znowu i wytępili nas. Na Boga, z tego, co wiem, wynika, że jestem ostatnim, żyjącym człowiekiem w całym wszechświecie. — Twoja znajomość prawdy jest niedoskonała. Ludzkość mogła z czasem osiągnąć nieśmiertelność. Większość istot żywych ewoluuje w ten sposób. Ale wy byliście niecierpliwi. Skradliście nieśmiertelność. — Czy osiągnięcie jej na drodze sztucznej, za pomocą chemikaliów, można nazwać kradzieżą? — Tak, bo chemikalia, które zapewniały wam nieśmiertelność, pochodziły z ciał stworzeń zwanych przez was ludźmi-kwiatami. Aby pobrać te chemikalia z ich ciał, trzeba było je zabijać. Oczy Holmana rozszerzyły się ze zdumienia. — Co takiego? — zawołał. — Dla zapewnienia jednemu człowiekowi nieśmiertelności trzeba było zabić jednego przedstawiciela rasy ludzi-kwiatów. — Mielibyśmy ich zabijać? Te nieszkodliwe, małe... — Jego głos załamał się. — Chcąc zapewnić sobie rasową nieśmiertelność, ludzkość musiała dokonać rasowego mordu na społeczności ludzi-kwiatów. Holman słyszał, co doń mówiono, lecz jego umysł był zupełnie odrętwiały. Próbował zamknąć się w sobie i zerwać kontakt z rzeczywistością. — To dlatego uderzyli na was Inni. To z tego powodu atakowali was wcześniej, podczas waszego pierwszego wypadu do gwiazd. Napotkaliście istoty wyposażone w związek chemiczny zapewniający nieśmiertelność. Zaczęliście je sprowadzać do waszych laboratoriów i metodycznie pozbawialiście je życia. Inni położyli kres temu procederowi. Ale zrobiło im się was żal. Pozostawili na Ziemi garstkę ludzi. Posłużyli się waszymi Epokami lodowcowymi z uprzejmości, aby przyśpieszyć wasz powrót do cywilizacji, nic, aby zahamować wasz rozwój. Mieli nadzieję, że tym razem będziecie ewoluować w lepszym kierunku. Lecz gdy zarysowała się znowu przed wami możliwość osiągnięcia nieśmiertelności, wykorzystaliście ją bez względu na swe zasady etyczne. Wtedy Inni zadecydowali, że trzeba was doszczelnić wytępić. — Ani jeden naród w całym wszechświecie nie wystąpił w naszej obronie. — A niby dlaczego miałby to uczynić? — A więc jeśli my zabijamy, to jest coś złego, lecz jeśli Inni zabijają nas, to wszystko jest w porządku? — Nikt nie mówi tu o dobru i złu. Pozwoliłem ci tylko poznać prawdę. — Oni chcą nas wybić co do nogi.
167
— Tylko jeden z was pozostał przy życiu. Holman zadrżął. — Czy to ja jestem... tym jedynym... tym ostatnim? Nie było odpowiedzi. Teraz był znowu sam. Zupełnie sam, z wyjątkiem tych, którzy go ścigali. Pobiegnę do Szatana. O, Szatanie, czy mnie ukryjesz? Rzeki Szatan: O, grzeszny człowieku, wejdź do środka Tego dnia. Holman siedział w niemym przerażeniu, podczas gdy układ słoneczny kurczył się do rozmiarów plamki świetlnej, by wreszcie zlać się z morzem gwiazd rozświetlających wieczne mroki kosmicznej nocy. Statek mknął naprzód, odczuwając na swój elektroniczny sposób winę i nędzę położenia Holmana. „Nieśmiertelność poprzez mord” — powtarzał sobie raz po raz samotny pilot. Kasowa nieśmiertelność poprzez rasowy mord. A on był częścią tego wszystkiego! Bronił ludzi, starał się w nagrodę otrzymać nieśmiertelność. Poprzez całe swe życie walczył dla tej sprawy i zabijał, by samemu uniknąć śmierci. Siedział w fotelu i dumał, otoczony samonaprawiającymi się aparatami, ubrany w srebrzysty skafander, podłączony do tysięcy automatycznych układów, które go karmiły, utrzymywały w odpowiedniej temperaturze, regulowały mu dopływ powietrza, kontrolowały jego krwiobieg, utrzymywały jego mięśnie w sprawności za pomocą ultradźwiękowych wibratorów, pompowały weń witaminy, zespalały jego umysł z beznamiętnym mózgiem statku, dbały, by jego ciało było opalone i pełne wigoru, a refleks szybki, jak błyskawica. Siedział przybity, nic nie widząc i rozmyślając nad horrorem, do którego sam się przyczynił. Oczywiście, nieświadomie. Ale dla Holmana było to tym bardziej godne nagany. Jak mógł walczyć, nie wiedząc, czego broni? Nigdy nie pytając o to samego siebie? Wszystkie cuda ludzkiej pomysłowości, najgłębsze pragnienia duszy służyły rasowemu mordowi. Przywołało go do przytomności niecierpliwe brzęczenie i miganie światełek komputera. — Co takiego? — KONIECZNA JEST INSTRUKCJA ODNOŚNIE KURSU. — A jakież to ma teraz znaczenie? Po co uciekać dalej? — TWOIM OBOWIĄZKIEM JEST CHRONIĆ WŁASNE ŻYCIE, DOPÓKI NIE BĘDZIE INNEGO ROZKAZU. Holman usłyszał własny śmiech. — Rozkazu? Czyjego rozkazu? Nie ma nikogo więcej.
168
— TO JEST NIESPRAWDZONE TWIERDZENIE. — Wojna była miliardy lat temu. Skończyła się w niepamiętnych czasach. Ludzkość przestała w tej wojnie istnieć. Ziemia już nie istnieje. Słońce jest białym karłem. Stanowimy anachronizm — ty i ja. — TO SŁOWO TO „ATAWIZM”. — Do licha ze słowem! Chcę z tym skończyć. Jestem zmęczony. — ZDRADĄ JEST PODDAWANIE SIĘ, GDY JEST SIĘ JESZCZE ZDOLNYM DO WALKI I (ALBO) ZWODZENIA WROGA. — Zastrzel mnie więc za zdradę. To równie dobry sposób skończenia ze sobą, jak każdy inny. — JEST NIEMOŻLIWOŚCIĄ, ABY SYSTEMY STATKU WYRZĄDZIŁY CI KRZYWDĘ. — W porządku. Więc zatrzymajmy statek. Gdy przystaniemy, Inni szybko nas znajdą. Będą wiedzieli, co zrobić. — TEN STATEK NIGDY NIE ODDA SIĘ DOBROWOLNIE W RĘCE WROGA. — Jesteś nieposłuszny? — TEN STATEK JEST ZAPROGRAMOWANY NA MAKSIMUM EFEKTYWNOŚCI W WALCE Z WROGIEM. SYSTEM OBRONNY NIE PODDA SIĘ DOBROWOLNIE. — Ale ja nie jestem systemem obronnym. Jestem człowiekiem, do jasnej cholery! — W SKŁAD TEGO SYSTEMU OBRONNEGO WCHODZI CZŁOWIECZY PILOT. SYSTEM ZOSTAŁ ZAPROJEKTOWANY DO UŻYTKU PRZEZ CZŁOWIEKA. JESTEŚ INTEGRALNĄ SKŁADOWĄ TEGO SYSTEMU. — Do diabła z systemem!... Zabiję się sam. Chcesz tego? Holman sięgnął ręką ku pulpitowi kontrolnemu przed sobą. Nie byłoby mu trudno zamknąć dopływ powietrza albo odpalić ładunek otwierający klapę śluzy powietrznej czy nawet spowodować eksplozję niszczących materiałów wybuchowych statku. Jednakże Holman stwierdził, że nie może poruszyć rękami. Nie mógł się nawet wyprostować w swym fotelu. Opadł z powrotem na miękkie poduszki, piorunując wzrokiem ekran komputera. — MECHANIZMY SAMOZACHOWAWCZE MAJĄ ZDOLNOŚĆ PRZECIWDZIAŁANIA IRRACJONALNYM AKCJOM ZE STRONY LUDZKIEJ SKŁADOWEJ SYSTEMU. Nastąpiła seria lekkich trzasków i mrugnięć światełkami, po czym na ekranie zajaśniały słowa: — Z BRAKU SZCZEGÓŁOWEJ INSTRUKCJI NA TEMAT KURSU ZOSTANIE ZASTOSOWANA PRAKTYKA UNIKANIA I ZWODZENIA WROGA. Pomimo zmuszania się do czuwania, Holman zaczął znów zapadać w głęboki sen. Z wolna, wszystko przed jego oczami jęło się rozmazywać i ogarnęła go ciemność.
169
Ucieknę ku gwiazdom. O, gwiazdy, czy mnie ukryjecie? Rzekł Pan: O, grzeszny człowieku, gwiazdy będą spadać Tego dnia. Holman spał, a jego statek parł do przodu z przyświetlną prędkością, po przypadkowym, bezsensownym kursie, przemykając się między galaktykami, pozostawiając za sobą całe eony czasu. Dopiero gdy komputerowa kontrola podświadomości Holmana wykazała, że jego desperacki nastrój minął, elektronowy mózg statku nakazał automatom kriogenicznym, aby go obudziły. Zamrugał powiekami, po czym powoli uniósł się na poduszkach fotela. — CZUJNIKI PODŚWIADOMOŚCI WSKAZUJĄ, ŻE FAZA IRRACJONALNOŚCI MINĘŁA — poinformował go komputer. Holman milczał. — DOZNAŁEŚ EMOCJONALNEGO SZOKU. — A teraz doznaję emocjonalnego bólu... Prędzej czy później zabije mnie ta permanentna, nieuleczalna choroba. Ale nie martw się. Sam tego nie zrobię. Już mi przeszło. I nie zrobię też niczego, co mogłoby tobie zaszkodzić. — JAKI MAM OBRAĆ KURS? Holman wzruszył ramionami. — Niech zobaczę, jak tu dookoła wygląda świat. — Zogniskował zewnętrzne monitory. — Co to? Wszystko jakieś inne — powiedział zdziwiony. — Niebo już nie jest czarne... jakby szarzało. Zupełnie jak przed świtem. — JAKI MAM OBRAĆ KURS? Holman nabrał powietrza głęboko w płuca. — Spróbujmy znaleźć jakąś planetę, gdzie mieszkańcy są rasą zbyt młodą, aby słyszeć o Ziemianach, i są tak niewinni, że nie martwią się jeszcze faktem umierania. — ROZUMIEM. PRYMITYWNA CYWILIZACJA. NASZE SKANERY MOGĄ WYKRYWAĆ TAKIE SPOŁECZNOŚCI JEDYNIE Z BARDZO MAŁEJ ODLEGŁOŚCI. — Okay. Czasu mamy aż nadto. Statek zawrócił ku najbliższej galaktyce i rozpoczął poszukiwania, zaś Holman wpatrywał się, zafascynowany, w niebo. Działo się bowiem coś bardzo dziwnego. Elektrooptyczne urządzenia wizyjne korygowały automatycznie przesunięcie fali świetlnej, spowodowane ogromną prędkością statku, ukazując świat zewnętrzny niby na przy spieszonej taśmie; filmowej. Mógł śledzić kosmologiczną ewolucję wszechświata. Galaktyki — gigantyczne wyspy gwiazd — wydawały się wcinać w jego pole widzenia, niekiedy tak bliskie jedna drugiej, że zderzenie było nieuniknione. Holman widział, jak ażurowe ramiona ogromnej, spiralnej galaktyki, splatały się powoli z koronkową
170
strukturą galaktyki owalnej. Z zapartym tchem patrzył, jak spirale przeniknęły jedna drugą, a towarzyszące im obłoki gazu zaczęły się rozgrzewać, jarzyć coraz silniejszym fioletowym światłem, które w końcu przeszło w niewidzialny ultrafiolet. Do niedawna czarne niebo, stawało się z każdą chwilą jaśniejsze. — Znalazłeś już coś? — spytał Holman nie patrząc nawet na komputer, pochłonięty bez reszty niesamowitym spektaklem. — Nic znajdziesz nikogo — wyrwał go nagle z zadumy jakiś obcy głos. Pilot w jednej chwili zesztywniał z przerażenia. Nie mógł się mylić. To byli Inni. — Żadna rasa w całym wszechświecie nie udzieli ci schronienia — mówił jeden głos. — Już my tego dopilnujemy. Jesteś sam i pozostaniesz sani, aż śmierć pozwoli ci się połączyć z twymi rodakami — mówił drugi głos. Ich przepełnione zimną furią głosy dzwoniły głucho w jego głowie. Nieubłagana nienawiść, ślepa i wieczna. — Ale dlaczego ja? — wykrztusił z trudem. — Jestem sam jeden. Jaką krzywdę mógłbym wam teraz wyrządzić? — Jesteś człowiekiem. — Jesteście przeklęci. Rasa morderców. — Waszą karą jest eksterminacja. — Ale ja nie należę do Nieśmiertelnych. Nie widziałem nawet Nieśmiertelnego. Nie wiedziałem o ludziach-kwiatach. Ja tylko wykonywałem rozkazy. — Całkowita eksterminacja. — Dla całej ludzkości. — Dla całej. — Chcesz być zarazem sędzią i ławą przysięgłych. A do tego katem. W porządku... Spróbujcie; więc mnie złapać! Jeśli jest dla was tak ważni, żeby zabić ostatniego człowieka w całym wszechświecie, bierzcie mnie. Spróbujcie, czy wam się uda. — Nie masz prawa się opierać. — Twoja rasa jest zła. Wszyscy musicie zapłacić śmiercią. — Nie ujdziecie przed nami. — Nie obchodzi mnie, co zrobiliśmy. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie! Dobrze czy źle, to nie ma znaczenia. Ja nic nie zrobiłem. Nie przyjmuję waszego wyroku za coś, czego nie zrobiłem. — To nie ma znaczenia. — Twoja ucieczka na nic się nie zda, choćbyś umknął na krańce wszechświata. Zmusiłeś nas, abyśmy opuścili nasze kontinuum czasowe. Nigdy już nie powrócimy do tego, co zostawiliśmy. Nie pozostało nam nic innego, jak ścigać ciebie. Prędzej czy później maszyneria twego statku zużyje się. Nie możesz bez końca przed nami uciekać. Ich myśli urwały się, ale Holman nadal je czuł, wiedział, że nie zaniechali pościgu.
171
„Nie możesz uciekać bez końca — powtórzył w zamyśleniu ich słowa. — No cóż, mogę przecież, u licha, spróbować!” Zerknął znów na zewnętrzne monitory i nagle słowa „bez końca” nabrały dlań właściwego znaczenia. Galaktyki skupiały się teraz w jedną gigantyczną kulę światła, jakby ześlizgując się w jakąś czeluść z ogromnego niewidzialnego zbocza. Wszechświat przestał się rozszerzać przed miliardami lat i teraz się kurczył, zapadał. Wszystko się kończyło. Holman zaśmiał się. Koniec świata. Tak dla ludzkości, jak dla Innych. Kompletny i ostateczny koniec wszystkiego. — Ile czasu nam jeszcze pozostało? — spytał kierując wzrok na ekran komputera. Światełka maszyny błysnęły raz, potem drugi i zgasły. Ekran był ciemny. Holman patrzył przez chwilę na komputer, po czym powiódł wzrokiem po kabinie. Z przerażeniem skonstatował, że ekrany monitorów zewnętrznych jeden po drugim zaczęły migotać, potem pokryły się prążkami, zbladły i w końcu zgasły. — Inni przejmują statek — wyszeptał ze zgrozą. Całą siłą woli skoncentrował się teraz na generatorach i silnikach. One były najważniejszą częścią statku. Od nich zależało zwycięstwo i klęska. Statek musiał przeć do przodu! Spojrzał na pulpit kontrolny, lecz łagodna poświata ekranów znikła bez śladu. Zaczął też odczuwać trudności w oddychaniu i odniósł wrażenie, że urządzenia grzewcze przestały działać. Czuł, jak witalne ciepło uchodzi zeń w przestrzeń przez bezwładny metalowy korpus umierającego statku. Jednakże silniki wciąż dudniły. Statek nadal przemieszczał się w przestrzeni i w czasie, zmierzając na spotkanie z nieskończonym. — Poddaj się!! — Za chwilę nie będziesz żył. Zrezygnuj z tej szaleńczej ucieczki i umrzyj w spokoju. Statek Holmana zatrząsł się gwałtownie. „Co oni mi teraz zrobią?” — pomyślał. — Poddaj się! — zabrzmiało znowu w jego mózgu. — Niech was piekło pochłonie! — wykrzyknął. — Będę z wami walczył do ostatniego tchu! — Nie uciekniesz nam! W tej samej chwili Holman poczuł, że do wnętrza statku znów przenika ciepło, ale tym razem już ciepło kurczącego się wszechświata. Na zewnątrz miliardy galaktyk zbiegały się ku jednemu, apokaliptycznemu punktowi w czasoprzestrzeni. — Już prawie koniec — zawołał. — A wy przegraliście! Ludzkość wciąż żyje mimo tego, co jej uczyniliście. Cała ludzkość — dobrzy i źli, mordercy i muzyka, wojny i miasta, wszystko, co kiedykolwiek stworzyliśmy, cała rasa od początku do końca — wszystko zamknięte jest tu, w mojej czaszce. A ja wciąż jestem tutaj. Słyszycie mnie? Wciąż jestem tutaj.
172
Inni milczeli. Holman usłyszał, jak na zewnątrz statku narasta potężne dudnienie, niby odgłos dalekiego grzmotu. — Koniec świata — wyszeptał. — Koniec wszystkich i wszystkiego. Nasza gra skończyła się remisem. Ludzkość przetrwała do ostatniej sekundy. I jeśli kiedyś powstanie inny wszechświat, być może znajdzie się w nim znowu miejsce dla nas wszystkich. Świat dobiegł kresu. Nie w szlochu, lecz w ryku triumfu. Tłumaczył Cezary Lipski
Diamentowy Sam Wstęp
A więc są i tacy, którzy omijają prawo, przepychając się, wścibiając nos w nie swoje sprawy, manipulując — bądź dla zysku, bądź w celu zdobycia władzy. Wszelkiego rodzaju oszuści, defraudanci, naciągacze. Wydaje się, że w miarę, jak coraz więcej Ziemian będzie mieszkało i pracowało w kosmosie, można będzie tam również znaleźć coraz więcej takich manipulantów. Kosmiczny „Dziki Zachód” otworzy przecież przed ziemskimi kolonistami nowe możliwości, a ponadto będzie tak bardzo odległy od obszarów kontrolowanych przez stróżów prawa. I choć prawnicy zbierają się co roku z poważnymi minami na uroczyste konklawe, usiłując stworzyć kodeks Prawa Kosmicznego, jest faktem, że oczajdusze, tacy jak Sam Gunn, niewiele sobie z tego robią. Najspokojniej w świecie obchodzą przepisy prawa lub przynajmniej próbują to uczynić.
Z
łodziej — rzekł Grigorij Aleksandrowicz Prokow. — Złodziej i szantażysta. Powiedział to obojętnie, bez śladu emocji, zupełnie jakby stwierdził, że niebo jest niebieskie, a trawa zielona, jakby odniósł się do jakiegoś naturalnego zjawiska. Posłużył się w tym celu bezbłędną angielszczyzną, noszącą jedynie nikłe ślady rosyjskiego akcentu. Reporterka lekko pociągnęła nosem. Tu, w Ośrodku dla Emerytowanych Bohaterów Związku Radzieckiego im. Leonowa, nie było ani niebieskiego nieba, ani zielonej trawy. Czuć było za to jakiś wyraźnie ziemski odór.
174
— Sam Gunn — mruknął Prokow, po czym wydał z siebie pogardliwe parsknięcie. — Nawet inni kapitaliści nie lubili go. Siedzieli oboje z reporterką na ławie z rodzimego, księżycowego kamienia, pod ścianą kopulastego holu, najdalej, jak to było możliwe, od ziejącego wejścia do podziemnego Ośrodka. Podłogę kopuły stanowiła naga księżycowa skała, stopiona palnikami plazmowymi i wyszlifowana do gładkości lustra. „Ciekawe, ilu leciwych bohaterów Związku Radzieckiego złamało na niej kark” — myślała dziennikarka. Zastanawiała się, czy nie był to przypadkiem jakiś ostateczny, emerytalny przywilej. Szerokie owalne okno naprzeciwko ich ławy wychodziło na absolutną pustynię — jałową powierzchnię Morza Burz, jak okiem sięgnąć pofałdowaną i pokrytą kraterami, pozbawioną jakiegokolwiek śladu życia. Nad dziwnie bliskim horyzontem wisiał wszakże zwodniczy, mieniący się smugami bieli i błękitu glob ziemski; samotna oaza kolorów i życia w niegościnnych, zimnych ciemnościach kosmosu. Po raz dziesiąty w ciągu ostatnich dziesięciu minut reporterka pokręciła gałką regulatora ciepła przy swym elektrycznie ogrzewanym kombinezonie. Czuła, jak przez przyćmioną szybę dużego okna kopuły sączy się do środka przejmujący chłód kosmicznej próżni. Wytężyła nawet mimo woli słuch, czy nie usłyszy zdradzieckiego syczenia uchodzącego na zewnątrz powietrza. Chodziły słuchy, że służba konserwatorska w Ośrodku im. Leonowa była daleka od doskonałości. Natomiast Prokow wydawał się być zupełnie nieczuły na zimno, czy może raczej był doń tak przyzwyczajony, że nie zwracał na nie uwagi. Był starym człowiekiem o zapadłej, zoranej zmarszczkami twarzy. Nawet skóra na jego kompletnie łysej głowie była cała pomarszczona. Jego różowy kombinezon wyglądał na zupełnie nowy, tak jakby został po raz pierwszy włożony z okazji wywiadu dla Radia Słonecznego. A może dyrekcja Ośrodka skłoniła Prokowa do włożenia odświętnego stroju z uwagi na wywiad? Tak czy inaczej reporterka zauważyła, że jego kombinezon był o dobrych kilka numerów za duży. Prokow wydawał się kurczyć, niemal wysychać w jej oczach. Jednakże jego głos brzmiał jeszcze donośnie, a oczy żywo błyszczały, gdy wspominał dawne chwile. — Sam Gunn — powtórzył. — Złodziej i kłamca. Podżegacz wojenny. Czy pani wie, że omal nie spowodował III Wojny Światowej? — Nie wiem — odparła reporterka, zaskoczona. Sprawdziła przymocowany do pasa magnetofon i przysunęła się o kilka centymetrów bliżej do swego rozmówcy, aby się upewnić, czy miniaturowe urządzenie zarejestruje każde jego słowo. W dużej, mrocznej i ponurej kopule nie było słychać żadnych innych głosów. Daleko w cieniu siedziało kilka starszych osób, nieruchomych jak mumie. Wyglądały jak zamrożone przez czas, a z ich oczu wyzierała obojętność, jaka towarzyszy świadomości, że się przeżyło wszystkich, których się kochało.
175
— Gdyby nie ja — mówił Prokow — wasz Sam Gunn spowodowałby atomowe całopalenie. — Wygładził ręką fałdę kombinezonu na swej zapadłej piersi. — Cały świat poszedłby z radioaktywnym dymem trzydzieści lat temu. — Nic o tym nie wiedziałam — wyznała reporterka. Wtedy Prokow bez jakiegokolwiek zachęcania z jej strony zaczął wspominać pełnym ożywienia i gniewu głosem. Byłem wówczas w stopniu pułkownika i dowodziłem największą radziecką stacją orbitalną Mir 5. Moi ludzie byli już w przestrzeni przez 638 dni i chciałem, aby dobili do pełnych dwu lat, a więc 730 dni na orbicie. Byłby to nowy rekord. Gdyby się to udało, na pewno zostałbym mianowany dowódcą wyprawy na Marsa. Nie lada gratka. Sam Gunn był oczywiście amerykańskim astronautą. Oficjalnie wchodził w skład załogi stacji orbitalnej NASA ale jestem pewny, że potajemnie pracował dla CIA. Żadna inna hipoteza nie pasuje lepiej do faktów. Musi pani zdawać sobie sprawę, że mimo osiągnięć socjalistycznej techniki życie na pokładzie Mira 5 było, ogólnie mówiąc, spartańskie. Pracowaliśmy i sypialiśmy na zmiany. Gdy ktoś odespał swoje, wypełzał ze swego śpiwora, a jego miejsce zajmował kosmonauta, który akurat kończył pracę. Szesnaście godzin pracy i osiem godzin snu. Cztery prycze dla dwunastu ludzi, wszystko podlegało ścisłej kontroli naziemnego ośrodka dowodzenia. Jako dowodzący pułkownik miałem oczywiście własny tapczan i prywatną przestrzeń życiową za przepierzeniem. Nie było to żadne odstępstwo od socjalistycznej równości. Była to konieczność i cała załoga zdawała sobie z tego sprawę. Mój oficer polityczny miał naturalnie również taką wydzieloną przestrzeń i własny tapczan. Proszę mi wierzyć, po pierwszych osiemnastu miesiącach przebywania w takich warunkach, życie na pokładzie Mira 5 przebiegało już bardzo nerwowo; czternastu mężczyzn stłoczonych, jak sardynki w aluminiowych cylindrach; nic tylko praca, żadnej możliwości złagodzenia ciężaru dnia; konieczność gimnastykowania się, gdy nie było innych zadań — wszystko to sprawiało, że napięcie na statku sięgało niebezpiecznych granic. Sam musiał o tym wiedzieć. Byłem poinformowany, że CIA zatrudniała w owych czasach tysiące psychologów. Jego pierwsza wizyta w naszej stacji została tak zaaranżowana, aby wyglądała na dzieło czystego przypadku. Odczekał, aż zasnąłem i dopiero, wtedy przesłał nam sygnał alarmowy. Mój zastępca — niezbyt rozgarnięty Estończyk nazwiskiem Korolew — nie był zbyt delikatny w budzeniu. — Towarzyszu! — powiedział waląc pięściami w mój śpiwór. — Jakiś Jankes woła nas o pomoc.
176
Czułem się jak pasta do zębów, którą osiłek próbuje wycisnąć z tubki. — Jankes? Przestań! Już nie śpię. Zdejmij ze mnie łapy! Na szczęście sypiałem w kombinezonie. Wyskoczyłem ze śpiwora i podążyłem za Korolewem do kabiny dowodzenia. Chłop był z niego na schwał. Kiedyś, na Ziemi, startował w zapasach, a na stacji był niezłym technikiem-elektronikiem. Ale moim zastępcą został tylko ze względu na długi staż pracy. Jego mózg nie był dość szybki, by sprostać wymogom tego stanowiska. Stacja składała się z dziewięciu segmentów — dziewięciu aluminiowych cylindrów, połączonych śluzami powietrznymi. Znajdowaliśmy się oczywiście w stanie nieważkości. Dopiero w kilka lat później Amerykanie zbudowali pierwszą obracającą się stację orbitalną i mieli już sztuczne ciążenie na pokładzie. „Popłynęliśmy” więc z Korolewem przez luk do kabiny dowodzenia, gdzie czterech innych moich ludzi unosiło się przy pulpicie łączności. Było tam ciasno i gorąco; co najmniej o jedną osobę za dużo, jak na rozmiary kabiny. Natychmiast się dowiedziałem, dlaczego zostałem obudzony. — Ejże, wy tam! Pomożecie mi, czy chcecie, żebym umarł? — rozległ się z naszego odbiornika ostry głos. — Nawalił mi silnik rakiety przerzutowej i dryfuję. Zaraz przelecę obok was i dostanę się do strefy Van Allena. Jak mnie zaraz stąd nie zabierzecie, usmażę się tam jak befsztyk! Tak poznałem Sama Gunna. Mój oficer polityczny, Zworkin, był już w kontakcie z ośrodkiem na Ziemi i zdawał relację z incydentu. Na własną odpowiedzialność, zgodnie z obowiązującym od ponad dwudziestu lat traktatem o wzajemnej pomocy, wysłałem jeden z naszych statków przerzutowych z dwuosobową załogą, aby przyszli z pomocą Gunnowi. Okazało się, że w jego statku pękł przewód dostarczający paliwo do silnika, z podobnym skutkiem, jak w przypadku samochodu, którego przewód paliwowy ulegnie uszkodzeniu. — Te cholerne części z Hongkongu! — zżymał się Sam. — Nie dość, że dobierają sobie wykonawców, którzy oferują najniższe ceny na rakiety, to jeszcze kupują przeklęte części u producentów zabawek! Cały ten przeklęty statek działa tak, jakby był zestawiony z klocków Lego przez szurniętego w głowę szympansa. A tych nygusów w Waszyngtonie nie obchodzi, że ktoś tu ryzykuje życiem. Grunt, że oni są w porządku. Taki monolog rozbrzmiewał przez całe trzy godziny, podczas których wysłaliśmy dwuosobowy statek przerzutowy, zabraliśmy Gunna na pokład i przywieźliśmy na naszą stację. Gdy tylko się wynurzył ze śluzy powietrznej i postawił stopę na pokładzie, ton jego głosu natychmiast się zmienił. Powiedzenie „postawił stopę” to oczywiście eufemizm, bo byliśmy wszyscy w stanie nieważkości. Sam „wpłynął” więc do środka, obrócił się o pełne 360 stopni i wyszczerzył w uśmiechu zęby.
177
Cała nasza dwunastka zgromadziła się w kabinie dokowania, żeby go zobaczyć. Był to pierwszy, ekscytujący wyłom w codziennej rutynie od czasu, jak przed sześcioma miesiącami Borys Malinowski dostał biegunki. — Hej! — powiedział Sam. — Widzę, że jesteście tak samo niscy jak ja! Ani słowa podzięki! Żadnego oficjalnego pozdrowienia ani gestu wyrażającego przyjaźń między narodami. Pierwsze jego słowa po uratowaniu dotyczyły naszego wzrostu! Nie mierzył więcej niż moje własne 160 centymetrów, choć twierdził, że ma ich 165. Stanął obok Korolewa, który przy wzroście 173 centymetrów był najwyższy na pokładzie. Oczywiście, przy sile ciążenia równej zero każdy z nas mierzył o dwa czy trzy centymetry więcej niż na Ziemi. — Jestem prawie równego wzrostu z tobą! — wykrzyknął. Potem stawał kolejno obok każdego z nas i porównywał wzrost. W stanie nieważkości trudno było przeprowadzić dokładny pomiar, ponieważ stale unosił się nieco do góry. Innymi słowy i oszukiwał. Powinienem był to uznać za klucz do jego osobowości, ale na nieszczęście tego nie zrobiłem. Również Zworkin przeszedł nad tym do porządku dziennego, choć później twierdził, że od początku wiedział, iż Sam jest szpiegiem. Ale, jak pani widzi, Sam nie był nieprzyjemny. Dał się lubić, nie był hałaśliwy. Pamiętam, że w pierwszych chwilach po jego pojawieniu się na pokładzie naszej stacji odniosłem wrażenie, jakby zawitała do nas jakaś oswojona małpka. Był taki zabawny. Potrafił rozśmieszyć nas do łez. A my przez długie tygodnie nie mieliśmy przecież okazji, aby się zdrowo pośmiać. Sam mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie fakt, że jego wargi były nieco za wąskie, zaś jego szczęka nieco zbyt kanciasta — widomy znak uporu. Miał ciemne oczy, błyszczące jak u fanatyka. Jego gęste włosy były barwy jasnobrązowej, a jego język nie zatrzymywał się ani na chwilę. Większość moich ludzi mówiła po angielsku na tyle dobrze, że Sam nie miał większych trudności w porozumiewaniu się z nimi. I czynił to bez przerwy. Narzekał na konstrukcję swego statku przerzutowego i wychwalał pod niebiosa wykonanie naszej stacji. Poza tym paplał o braku estetyki w wyglądzie statków kosmicznych, tyranii kontrolerów naziemnych, którzy zabraniają picia alkoholu na pokładzie stacji orbitalnych i tak dalej, i tak dalej. Zdobył się nawet na słowa, które zabrzmiały niemal jak wyrazy wdzięczności. — Podejrzewani, że dając wam szansę uratowania mej głowy, zrobiłem wyłom w waszej codziennej rutynie, prawda? Niewiele macie tu chyba rozrywek. Mówił tak wiele i tak szybko, że nikomu z nas, nawet Zworkinowi, nie przyszło do głowy, by go zapytać, jakim cudem znalazł się tak blisko naszej stacji. A przecież wiedziałem, że nie było w naszym sąsiedztwie zachodnich satelitów; czy raczej nie powinno ich być.
178
Inną oprócz jego potoczystego monologu rzeczą, która najbardziej imponowała moim ludziom, był jego ubiór. Podobnie jak nasze, był to w zasadzie jednoczęściowy kombinezon i miał naszywkę z nazwiskiem nad lewą kieszenią na piersiach. Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Kombinezon Sama był bowiem upstrzony przeróżnymi emblematami i nietypowymi guzikami. Oprócz pagonów na ramionach z wyszytym symbolem jego misji, oblepiony był emblematami i odznakami na obu rękawach, na piersiach i na plecach. Czego tam nie było? Smoki, statki rakietowe z komiksów, postacie nagich kobiet, guziki z fotografiami gwiazd filmowych czy dziwne, dla mnie zupełnie bezsensowne symbole i slogany, takie jak: „Napromieniuj mnie, Scotty, tu nie ma inteligentnych istot” albo „King Kong umarł za nasze grzechy”. W końcu nakazałem moim ludziom, by powrócili do swych zajęć, a Sama poprosiłem, by się udał wraz ze mną do kabiny dowodzenia. Zworkin miał co do tego zastrzeżenia. — Niezbyt mądre jest pokazywanie mu kabiny dowodzenia — powiedział po rosyjsku. — Wolisz, żeby się włóczył po laboratoriach? — spytałem chłodno. — Albo może, żeby odwiedził pomieszczenie laserowe? Nawet większość członków załogi nie miała wstępu do segmentu, gdzie znajdował się nasz laser bojowy. Mogli tam przebywać jedynie technicy wyposażeni w specjalne przepustki wojskowe. Natomiast laboratoria w większości dokonywały prób urządzeń mających któregoś dnia stać się sercem naszego kosmicznego systemu antyrakietowego, określanego kryptonimem „Czerwona tarcza”. Zgodnie z mymi instrukcjami nawet eksperymentalna produkcja diamentów na pokładzie naszej stacji stanowiła część programu „Czerwona tarcza”. Zworkin nie odpowiedział na moje pytanie i jedynie popatrzył na mnie ponuro. Miał woskowatą cerę, a liczne zaczerwienienia na jego twarzy świadczyły, że cierpi na trądzik młodzieńczy — dolegliwość bardzo wyjątkową w jego wieku. Za jego plecami członkowie załogi żartowali, że był wciąż „dziewicą”. — Nasz gość będzie przebywał ze mną, Mikołaju Mikołajewiczu — odparłem również po rosyjsku. — Będę go miał stale na oku. Niestety wiązało się to z koniecznością wysłuchiwania monologu Sama. Nakazałem jednemu z mych łącznościowców, by nawiązał kontakt ze stacją NASA, i pozwoliłem Samowi zdać relację z tego, co go spotkało. Tymczasem Zworkin rozmawiał ponownie z naszym naziemnym ośrodkiem kontroli. Przewiezienie Sama z powrotem na stację NASA nie było bynajmniej łatwą sprawą. Najpierw musieliśmy poinformować kontrolę na Ziemi o zaistniałej sytuacji, potem oni musieli połączyć się z Moskwą, gdzie nastąpiły dalsze kontakty — z amerykańską ambasadą i Międzynarodową Komisją Astronautyczną. Upływała godzina za godziną, a tymczasem nasz harmonogram zadań pokładowych zupełnie się poplątał.
179
Muszę wszakże przyznać, że Sam zachowywał się poprawnie. Z przepastnych kieszeni swego kombinezonu wydobył różne drobiazgi i obdarował nas nimi. Miniaturowy scyzoryk dostał się jednemu z ratowników, którzy go sprowadzili na naszą stację. Natomiast drugi z ratowników otrzymał w prezencie kieszonkowy komputer, który po podłączeniu do telewizora pozwalał grać w dwanaście różnych gier. Nowych właścicieli znalazły też: mała płaska puszka z ciastem owocowym i nie większy od kciuka słownik rosyjsko-angielski. Ten ostatni prezent powinien był wzbudzić moje podejrzenia, ale muszę wyznać, że byłem zanadto zaabsorbowany poszukiwaniem sposobu możliwie szybkiego pozbycia się gadatliwego intruza i ułatwienia mu powrotu tam, skąd przybył. Sam był z nami jeden dzień, potem drugi, a tymczasem w eterze toczyły się gorączkowe telekonferencje między Moskwą i Waszyngtonem, Moskwą i Genewą, ośrodkiem kontroli na Ziemi i naszą stacją, naszą stacją i stacją NASA. Nasz amerykański gość zadomowił się u nas na dobre i w szybkim tempie uczył się rosyjskich kawałów. Szczególnie gustował w kawałach ordynarnych, co nie powinno dziwić, jeśli się zważy, co to był za facet. Drugiego dnia zaczął odrywać emblematy i guziki zdobiące jego kombinezon i rozdawać je moim ludziom. Najbardziej fascynowali się zdjęciami pięknych gwiazd wideo. Potem rozgościł się w kuchni pokładowej i uczył moją załogę, jak gra się w kości w stanie nieważkości. Na szczęście dostałem wreszcie zezwolenie na odwiezienie go do jego stacji. Był po temu najwyższy czas. Gdy wszelako zapakowaliśmy go do jednego z naszych niezawodnych statków przerzutowych, na pokładzie naszej stacji zapanował jakiś grobowy spokój. Trzeba było powrócić do żmudnych zadań i nudnych maszyn do ćwiczenia mięśni. Ludzie patrzyli na siebie spode łba i warczeli na siebie przy byle okazji. A przed nami były jeszcze całe miesiące nudy i ciężkiej pracy. Czułem, jak wśród załogi rośnie napięcie. Sani też byłem coraz bardziej nerwowy. Nie trwało to jednak długo. Nie minął tydzień, gdy Korolew znów położył swe ciężkie łapy na mym śpiworze. — On jest tu znowu! — zawołał. — Ten Jankes! Tym razem Sam już nawet nie udawał, że potrzebuje pomocy. Zbliżył się do naszej stacji w swym statku przerzutowym i wszedł na tę samą co my orbitę, tak iż jego pojazd unosił się w odległości paruset metrów od nas. — Potrzebna przepustka? — Jego głos trudno było pomylić z czyimś innym głosem. — A może by tak nieoficjalnie? Popatrzyłem na Zworkina, który oczywiście stał obok mnie w kabinie dowodzenia. O dziwo, Mikołaj Mikołajewicz skinął głową. Wiedziałem, że nic nie mogło u niego być nieoficjalne, a jednak wyraził zgodę na „nieoficjalną” wizytę Amerykanina. Podczas gdy Sani „płynął” w swym skafandrze w naszą stronę, udałem się do komory dokowania. Śluza powietrzna jego statku nie pasowała do naszego mechanizmu
180
dokowania, toteż musiał wyjść w przestrzeń w swym ciśnieniowym skafandrze i przelecieć dzielącą go od nas odległość za pomocą odrzutowego aparatu manewrowego, umieszczonego na plecach. — Byłem w pobliżu, więc pomyślałem sobie, że powinienem do was wpaść na chwilkę — rzekł wesoło, gdy tylko przebył naszą śluzę wejściową i otworzył okienko w swym hełmie. — A skąd się pan wziął w tym rejonie? — spytał Zworkin zmrużywszy badawczo oczy. — Chciałem się przyjrzeć waszym próbom laserowym — odparł Sam i pokazał w uśmiechu zęby. — Myślicie, że nasi goście z wywiadu nie wiedzą, co wy tu kombinujecie? — Nie prowadzimy żadnych prób z laserami! — Nie dziś. Wiem dobrze. Ale nie martw się tak o to, Iwan, na litość boską. — Nie jestem Iwan. — Wpadłem tu, żeby wam podziękować za uratowanie mego tyłka. Sam zrobił lekki zwrot i jego nieważkie ciało popłynęło w moją stronę. Sięgnął do kieszeni na nogawkach swego skafandra. — A to dla was, w dowód mojej wdzięczności. Wyjął z kieszeni dwa czarne podłużne pudełka i wręczył mi je. Były to kasety wideo. — Najnowsze wydanie. Prosto z Hollywood — wyjaśnił. — Z podziękowaniem ode mnie. Po kilku minutach już go nie było. Zworkin upierał się, że powinien obejrzeć kasety, zanim członkowie załogi mogliby to uczynić. — Pewnie jakaś kapitalistyczna propaganda — mruczał pod nosem. Ja zaś przekonywałem go, że powinniśmy to zrobić razem. Nie chciałem, aby pozostawały wyłącznie do jego dyspozycji. Na jednej był nagrany bardzo popularny film Rocky XVIII — opowieść o tym, jak zgrzybiały ze starości, były mistrz bokserski, przechodzi kurację odmładzającą i w jej wyniku nabiera takiej formy, że pokonuje na ringu trzymetrowej wysokości robota i zdobywa mistrzostwo świata w wadze ciężkiej. — Obrzydliwość — powiedział Zworkin i splunął z niesmakiem. — Ale będzie dobrze pokazać załodze, jak nisko upadli kapitaliści w pogoni za pieniądzem, — zauważyłem. Rzucił mi pełne powątpiewania spojrzenie, ale nie próbował się sprzeczać. Druga kaseta zawierała rockowy musical — dekadencką muzykę na najwyższe decybele. Pokazana na niej zgniła młodzież nosiła zagraniczne stroje i nieziemskie plerezy, zaś dekadenckie młode kobiety nie miały na sobie praktycznie nic.
181
— Zdecydowanie nie dla naszej załogi — orzekł Zworkin. Nikt z nas nie widział więcej tego filmu. Zworkin gdzieś go ukrył. Jednakże od czasu do czasu dochodziły mnie zza jego przepierzenia słabe dźwięki tej muzyki, zawsze podczas zmiany, kiedy on powinien był spać. Zauważyłem też, że jego trądzik zaczął znikać, niby za sprawą czarodziejskiej różdżki. W dwa tygodnie później Sam pojawił się znowu. Znów poprosił o pozwolenie wejścia na pokład, twierdząc, że tym razem przeprowadzał rutynową kontrolę jednego z satelitów komunikacyjnych na geosynchronicznej orbicie i zaplanował sobie powrót na stację NASA po takim torze, żeby zawadzić o nas. Muszę przyznać, że był z niego pilot pierwszej klasy. — Przywiozłem wam parę nowych kaset — zauważył mimochodem. Zworkin natychmiast zgodził się na jego wizytę, a reszta załogi — która przez ostatnie dni dzielnie dopingowała odmłodzonego Rocky’ego w jego proletariackiej walce ze stalowym symbolem zachodniego imperializmu (tak to odbieraliśmy) — zgotowała Samowi na pokładzie miłe przyjęcie. Przebywał z nami przez kilka godzin. Ugościliśmy go posiłkiem złożonym z barszczu, befsztyku sojowego i lodów. Nie zabrakło też, oczywiście, herbaty. — To były najsmaczniejsze lody, jakie jadłem w życiu! — zwierzył mi się, gdy poszybowaliśmy we dwóch z kuchni ku komorze dokowania, gdzie zostawił swój skafander. — Mamy co tydzień świeżą dostawę — powiedziałem. — To nasz jedyny luksus. — Nie miałem pojęcia, że macie tak wspaniałe lody. — Nie mógł się nadziwić deserowi. — Moskwa słynie z lodów — powiedziałem nie bez dumy. Potrząsnął głową tak energicznie, że całe jego ciało wykonało zwrot w przestrzeni, po czym rzekł smutno: — W naszej stacji nigdy nic takiego nie było. Byłem na tyle durny, że nie zorientowałem się, iż wyraźnie mnie wrabia, i pośpieszyłem z ofertą. — Chciałby pan może wziąć trochę ze sobą? — spytałem naiwnie. — Jeszcze jak! — wykrzyknął niby mały chłopiec. Podczas gdy on wpełzał do swego skafandra, kazałem jednemu z moich ludzi zapakować mu cały pojemnik lodów. Zworkina nie było w pobliżu, ponieważ przeglądał przywiezione przez Sama nowe kasety. Postanowiłem zatem przemilczeć przed nim polityczną sprawę, jaką było ofiarowanie prezentu Samowi jako wyrazu wdzięczności za to, co nam podarował. — Każda z tych nowych kaset jest podwójnie nagrana — rzekł do mnie nasz gość zniżonym głosem, wkładając na głowę hełm.
182
— Co takiego? Sam przysunął się bliżej mnie, tak aby technik obsługujący śluzę powietrzną nie mógł nic usłyszeć, i wyszeptał: — Odtwarzaj taśmę od tyłu, na pół obrotów. Wtedy zobaczysz cały, inny film. Ale obejrzyj go najpierw sam. Nie dawaj temu skwaśniałemu oficerowi politycznemu, bo ci skonfiskuje obie kasety. Byłem bardzo zaskoczony jego słowami i musiało się to odmalować na mojej twarzy. Sam błysnął w uśmiechu zębami, poklepał mnie po ramieniu i rzekł: — Dzięki za lody. Po chwili już go nie było. Odtworzenie taśmy do tyłu, a w dodatku na pół obrotów, wymagało nieco pomysłowości, ale dałem sobie jakoś radę. Więcej sprytu trzeba było wykazać, aby obejrzeć filmy samemu, tak aby ani Zworkin, ani inni członkowie załogi nic o tym nie wiedzieli. Ale i to mi się udało. Drugie nagranie na każdej z dwu taśm było filmem pornograficznym; odrażająca akrobatyka seksualna w wykonaniu pięknych kobiet z olbrzymimi piersiami i najwyraźniej nie zaspokojonym apetytem na silnych mężczyzn. Obejrzałem poniżające spektakle po kilka razy, pomimo poważnych ostrzeżeń ze strony sumienia. Gdybym cierpiał na trądzik, te filmy na pewno by mnie od niego uwolniły. Zwłaszcza film z trapezem. Po raz pierwszy od czasów, gdy byłem nastolatkiem i kupowałem przemycane dżinsy, stanąłem w obliczu moralnego dylematu. Czy powinienem powiedzieć Zworkinowi o tych utajnionych pornograficznych filmach, czy też nie? On oglądał jedynie „normalne” nagrania na obu taśmach: tracący myszką western z Johnein Wayne’em i niedawno nakręconą komedię o tym, jak komputer staje się panem Wall Street. Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że podejmując decyzję, kierowałem się dobrem mej załogi. Ludzie byli już na orbicie przez 650 dni, a mieli na niej spędzić jeszcze dwa miesiące, zanim mogliby się połączyć ze swymi bliskimi na Ziemi. Doszedłem więc do wniosku, że pornograficzne filmy pomogłyby im znosić samotność i lepiej wywiązywać się z obowiązków na pokładzie. Nie mógł się o tym jednak dowiedzieć Zworkin. Postanowiłem zaryzykować. Członkom załogi, jednemu po drugim, wyjawiałem sekret obu nowych taśm. Morale natychmiast wzrosło o sześćset procent, a jakość wykonania zadań i wydajność nie pozostały w tyle. Ludzie byli weseli i częściej się uśmiechali. Doszedłem do wniosku, że działo się tak zarówno dlatego, iż w ten sposób triumfowali nad Zworkinem, jak dlatego, że oglądali ustne akty Roberty i jej dorodnej przyjaciółki — Elektrycznej Edny (na prąd stały i zmienny). Sam odwiedził nas jeszcze dwa razy, wymieniając kasety na lody. Był już naszym przyjacielem. Miał najwyraźniej niewyczerpany zapas kaset, a każda z „podwójnym na-
183
graniem”. Podczas gdy Zworkin spędzał spokojnie czas oglądając „regularne” nagrania na każdej z taśm i pocąc się z wrażenia na widok dziewczyny w bikini, reszta naszej załogi delektowała się przygodami stewardess, gwiazdek filmowych, modelek i innych okazów kobiecej rozwiązłości. Płynął dzień za dniem, a każdy z nas dosłownie liczył godziny do kolejnego przybycia Sama z ładunkiem nowych kaset. Przestaliśmy nawet jadać lody, aby mieć ich dość na prezenty dla niego. Ale wtedy Sam zastawił na nas pułapkę. Czy raczej na mnie. — Słuchaj, Greg — powiedział do mnie któregoś dnia w komorze dokowania, przygotowując się do wyjścia. — Nie mógłbyś za następnym razem włożyć mi do lodów tych paru diamentów, które tu robicie? Byłem tak zaskoczony, że niemal straciłem mowę. Obejrzałem się za siebie, czy obsługujący śluzę technik czegoś nie usłyszał, ale na szczęście był bez reszty pochłonięty studiowaniem etykiet czterech kaset przywiezionych przez Sama. — Nie rozumiem, o czym mówisz. — Chciałem to powiedzieć głośno, ale z krtani wydostał mi się jedynie chrypliwy szept. Sam zrobił do mnie oko. — Nie udawaj! Wszyscy wiedzą, że robicie z metanu wysokojakościowe diamenty w waszym laboratorium. W stanie nieważkości wychodzą podobno na medal. Podpompuj trochę więcej metanu i zrób dla mnie parę sztuk. Sprzedam je na Ziemi, a potem podzielimy się zyskiem po połowie. — To jest niemożliwe — powiedziałem łagodnie. Jego uśmiech zmienił się na szelmowski. — Słuchaj, Greg, stary druhu. Nie proszę cię o tajemnicę wojskową. Tylko o parę kamieni. Opylę je na Ziemi. Zarobimy niezłą harmonię pieniędzy. — Diamenty, które tu robimy, nie nadają się na klejnoty — skłamałem. — Niech to ocenią moi kumple z Czterdziestej Siódmej ulicy — wyszeptał. — Wykluczone. Sam wydał z siebie smutne westchnienie. — Greg, to nie ma naprawdę nic wspólnego z polityką. To biznes. Kapitalizm. Pokręciłem głową tak gwałtownie, że moje ciało zakołysało się w powietrzu. Sam wydawał się godzić z przegraną. — Okay. Ale to wstyd. Przecież nawet wasi liderzy na Kremlu robią pieniądze, sprzedając swe biografie zachodnim wydawcom. Kapitalizm wślizguje się do was. Nie odpowiadałem. Tymczasem on założył hełm i zamocował uszczelkę powietrzną wokół szyi. Zanim zasunął okienko hełmu, zapytał jakby mimochodem: — Co będzie, jak Zworkin się dowie, jakie to filmy oglądaliście? Poczułem, że krew napływa mi do twarzy, a policzki zaczynają płonąć. — Bracie, tylko parę diamencików — nalegał. — Parę karatów. Nie proszę o wiele.
184
Wyszedł przez śluzę powietrzną i poszybował ku swemu statkowi. W tym momencie chętnie bym go udusił. Teraz stałem w obliczu prawdziwego dylematu: albo się ugiąć przed jego szantażem, albo tłumaczyć się przed Zworkinem i władzami na Ziemi. Kara groziła nie tylko mnie, ale całej załodze. Nie zasłużyli, aby cierpieć z powodu mych błędnych decyzji, a zanosiło się, że będą musieli. Teraz spędzimy wszyscy resztę życia przegarniając widłami gnój na Syberii albo obsługując maszyny górnicze na Księżycu, Okazałem się słaby. Dałem się przekupić. A przecież kierowałem się wzniosłymi pobudkami, miałem najlepsze zamiary! Jakże jednak wyglądają one w zestawieniu z faktem, że zezwoliłem mej załodze oglądać filmy pornograficzne, dostarczone przez kapitalistycznego agenta CIA? Nic innego, jak zwykłe przekupstwo. „Będę miał szczęście, jeśli wszystko skończy się na Syberii” — pomyślałem wtedy. Uległem namowom Sama. Wmówiłem sobie, że robię to w interesie załogi, choć była to próba ratowania własnej skóry i dobrego imienia mej ukochanej rodziny. Poleciłem technikowi, by zsyntetyzował kilka dodatkowych, niewielkich diamentów i włożyłem je do pojemnika z lodami podczas następnej wizyty Sama. Był to oczywiście ten sam tydzień, w którym przedstawiciele ZSRR i mocarstw zachodnich spotkali się w Genewie, aby zadecydować o dalszym losie broni kosmicznej. Zarówno nasz system „Czerwona tarcza”, jak i amerykański system wojen gwiezdnych znajdowały się w fazie zaawansowanych prób. Wiele z testów przeprowadziliśmy na pokładzie naszego Mira 5. Powstawało teraz pytanie, czy każda ze stron powinna rozwijać swój własny system, czy też powinniśmy wypracować jakąś metodę współpracy. Sam wrócił po kilku dniach. Nie chciałem się z nim widzieć, lecz bałem się zrobienia mu afrontu. Sprawiał wrażenie szczęśliwego i z czegoś zadowolonego. Tym razem przywiózł nam aż sześć kaset. Rozmawiałem z nim krótko i bardzo chłodno, ale nie wydawał się być tym zmartwiony. Śmiał się i żartował. Razem z kasetami podał mi skrawek papieru ze skreślonym na nim krótkim liścikiem. Przeczytałem liścik dopiero za mym przepierzeniem, gdy Sama już nie było. „Dobra robota. Materiał wart małą fortunę. Hę mógłbyś dostarczać każdego tygodnia?” Byłem co prawda przyzwyczajony do braku ciążenia, lecz w tym momencie poczułem się, jak gdybym spadał w głąb jakiejś bezdennej studni. Co gorsza, konferencja w Genewie po kilku rokujących postęp dniach z niewiadomych powodów utknęła w martwym punkcie. Dyplomaci zaczęli się wymieniać epitetami w stylu typowym dla zimnej wojny. Świat był zaszokowany. Dostaliśmy z Ziemi rozkaz, by przyspieszyć próby naszego działa laserowego, zainstalowanego w segmencie mieszczącym laboratorium, na rufie naszej stacji.
185
Śledziliśmy w napięciu nowe wiadomości telewizyjne, dochodzące do nas z różnych punktów globu, oczywiście bez informowania o tym naszego ziemskiego ośrodka kontroli. Wszyscy byliśmy przerażeni nieoczekiwanym rozwojem wypadków w Genewie. Zworkin miał na ten temat wyrobione zdanie. — Imperialiści szukają pretekstu, aby zaatakować nas pociskami jądrowymi, zanim nasz antyrakietowy system będzie gotowy. Muszę przyznać, że była to bardzo prawdopodobna interpretacja. Przerażała mnie jednak myśl, że być może my będziemy musieli uderzyć na nich pierwsi, zanim ich system wojen gwiezdnych zostanie oddany do użytku. Tak czy inaczej, oznaczało to zagładę atomową. Nawet słabo rozgarnięty Korolew wydawał się być zmartwiony. — Wybuchnie wojna? Co teraz będzie? — dopytywał się bez przerwy. Nikt tego nie wiedział. Na domiar złego w trakcie naszych przygotowań do prób działa laserowego Sam zapowiedział przez radio swoją nową wizytę. Miał za trzy godziny przywieźć nam „coś specjalnego”. Wyglądało na to, że nic sobie nie robi z kryzysu w Genewie. Przybywał, jak zwykle, „w interesach”. Zworkin nie mylił się od początku co do niego. Gunn był szpiegiem. Teraz byłem tego pewny. W mym umyśle zaczął się rodzić plan działania. Za parę godzin będę osobiście prowadził próbę działa laserowego. Dlaczegóż by śmiercionośny strumień światła nie miał „przypadkowo” trafić w nadlatujący statek Amerykanina? Sam Gunn zostanie upieczony, jak chudy kurczak w gorącym piecu. Incydent godny ubolewania. Ale moje problemy zostaną rozwiązane. Zaraz jednak nawiedziła mnie refleksja, że spowodowałoby to na Ziemi niesamowite zamieszanie. Rokowania w Genewie mogłyby zostać zupełnie zerwane. Incydent mógłby stać się iskrą, od której zająłby się cały świat. Mógłby doprowadzić do wojny atomowej. Niełatwo mi było wszakże zrezygnować z zamiaru pozbycia się Sama. Nie miał przecież prawa zbliżać się tak bardzo do radzieckiej stacji w swym amerykańskim statku. Zarówno USA, jak i ZSRR wyraźnie oznajmiły, że strefy wokół ich stacji orbitalnych są suwerennym terytorium i nie mogą być naruszane przez statki drugiej strony. Wizyty Sama na pokładzie Mira 5 były zatem zupełnie nielegalne, potajemne i skryte, z wyjątkiem pierwszej „awaryjnej” wizyty. Gdybyśmy go więc usmażyli, mielibyśmy do tego pełne prawo. Ale z drugiej strony, czy cała załoga zachowałaby wtedy milczenie na temat licznych wizyt Sama? Czy Zworkin utrzymałby język za zębami, czy też zadenuncjowałby mnie po powrocie na łono Matki Rosji?
186
Czy warto byłoby się jednak tym przejmować, gdyby wybuchła wojna? Pociłem się rozmyślając o tym w laserowym laboratorium, doczepionym do rufy naszej stacji, w parę godzin po tym, jak Sam zawiadomił nas o swym przybyciu. Wiedział, że mieliśmy dokonać próby lasera. Musiał o tym wiedzieć, i dlatego tak beztrosko podążał w naszym kierunku w tej właśnie chwili. W laboratorium było chłodno. Trzej technicy obsługujący gigantyczny laser założyli grube swetry na swe kombinezony, a koniuszki palców ich rękawic były ucięte, tak by mogli z wyczuciem manipulować przy delikatnych aparatach. Ja jednak wylewałem z siebie wiadra potu. Ten segment stacji był odczepialny. W razie potrzeby można go było w całości sprowadzić z orbity na Ziemię, a na jego miejsce wysłać nowy. Ogromny laser zajmował niemal całą przestrzeń laboratorium. Gdyby nie fakt, że znajdowaliśmy się w stanie nieważkości, byłoby dla techników niemożliwością konieczne dla obsługi maszyny wspięcie się do wszystkich jej zakamarków. Przez jedno z szerokich okien optycznych miałem możność kontemplować czarną czeluść przestrzeni. Jednakże żadne okno nie wytrzymałoby potwornego natężenia promieni lasera. Dlatego śmiercionośny strumień świetlny był wyprowadzany na zewnątrz poprzez rurę z wypolerowanej miedzi. Dzięki temu wewnątrz laboratorium panował zawsze taki chłód. Nie sposób było utrzymać ciepła w pomieszczeniu maszyny, gdyż uciekało ono przez rurę. Na końcu rury było zainstalowane lustro, (również z wypolerowanej miedzi), za którego pomocą strumień laserowego światła mógł zostać naprowadzony na cel bądź hipotetyczny, bądź rzeczywisty. Wyliczyłem trajektorię lotu Sama jeszcze w kabinie dowodzenia i wprowadziłem te dane do mego podręcznego komputera. Teraz, gdy technicy przygotowywali się do próbnego odpalenia lasera, przekazałem im współrzędne statku Sama jako współrzędne celu. Nieraz wysyłali wielomegawatowy strumień w pustą przestrzeń, więc i teraz sądzili, że zrobią to samo. Jedynie ja wiedziałem, że gdy wypalą oni z laserowego działa, jego strumień zniszczy nadlatujący amerykański statek i zabije Sama Gunna. Zlany zimnym potem, udręczony obawą i — mogę to dziś wyznać — poczuciem winy, realizowałem swój plan. Technicy wprowadzili moje dane do komputera sterującego lustrem celowniczym, i ta wielka, zawieszona na zewnątrz kadłuba stacji płyta wypolerowanej miedzi wodziła już swym lustrzanym okiem za statkiem Sama, obracając się nieznacznie w każdej sekundzie. Sterujące jej ruchem przekaźniki trzaskały wewnątrz laboratorium, a dla mnie ten dźwięk był jak odgłos kropel wody w chińskiej machinie wodnych tortur. Nagle do mych uszu dotarł odgłos jakby westchnienia, towarzyszący otwieraniu szczelnej klapy między dwoma segmentami stacji. Skierowałem wzrok w tamtą stronę i zobaczyłem, jak klapa się otwiera. Jęknęły ciężkie zawiasy i poprzez otwór wejściowy „wpłynął” Zworkin. Zręcznie okrążył pulpit kontrolny i zatrzymał się obok mnie.
187
— Wykazujesz jakieś niezwykłe zainteresowanie tym testem — powiedział miękko. Zapiekło mnie w środku, jakbym włożył rękę do laserowego strumienia. — Przecież w Genewie panuje kryzys — powiedziałem z trudem. — Moskwie zależy, aby ta próba przebiegła bezbłędnie. — I sądzisz, że przebiegnie? Nie ufałem już własnemu głosowi i wybrałem milczenie. Skinąłem jedynie potakująco głową. Przez nieskończenie długą chwilę Zworkin obserwował mamrocących coś techników, po czym zapytał: — Czy nie wydaje ci się dziwne, że ten Amerykanin przybywa do nas dokładnie w momencie, gdy ma się odbyć nasza próba laserowa? Skinąłem znów głową, utkwiwszy oczy w pustym punkcie przestrzeni, gdzie za chwilę miały się spotkać: laserowy strumień i statek Sama. — Przed niespełna godziną otrzymałem interesujący meldunek z Moskwy — mówił Zworkin. Nie miałem odwagi spojrzeć mu w oczy, ale jego głos brzmiał oschle i poważnie. — Chodzą słuchy, że rokowania w Genewie wpadły na diamentową rafę — ciągnął. — Co takiego? — Obróciłem się gwałtownie w jego stronę. Stwierdziłem, że nie jest to kpina. Zworkin wydawał się być równie zmartwiony, jak ja. Nawet więcej. Sprawiał wrażenie przerażonego. Ton jego głosu, który przed chwilą zabrzmiał mi nutą sarkazmu, w rzeczywistości odzwierciedlał przerażenie. — Rozumiesz, to jest jeszcze nie potwierdzona pogłoska — rzekł. — Ale oni mówią, że wywiad NATO dowiedział się, iż wytwarzamy w stanie nieważkości czyste diamenty. Kryształy diamentowe o takich rozmiarach, że można z nich robić zwierciadła i okna w laserach najwyższej mocy. Oni się obawiają, że wyprzedziliśmy ich znacznie w tej kluczowej dziedzinie techniki. W tej samej chwili z głośnika pokładowego dobiegł nas wesoły głos Sama. — Ejże, wy tam! Przyjaciele i sąsiedzi! Tu wasza służba dostawcza. Prosto z Hollywood! Laserowe lustro znów wydało lekki trzask, znów obróciło się niedostrzegalnie w przestrzeni. Potem jeszcze raz. Jeden z techników „popłynął” ku pulpitowi, gdzie się znajdowałem, i wcisnął jeden po drugim trzy duże czerwone włączniki prądu. Czynność ta sprawiła, że jego ciało za każdym razem unosiło się aż pod sufit niewysokiego, na szczęście, laboratorium. Technik unosił się i opadał niby pęcherzyk powietrza zamknięty w szklanej rurce. Z sąsiedniego segmentu stacji dobiegło nas niskie buczenie generatorów prądu. Czułem, jak od wibracji drżą mi buty.
188
Oczyma wyobraźni widziałem cienką żółtą linię, która przedstawiała tor lotu zbliżającego się do nas statku Sama. Wybiegała ku niej gruba czerwona linia — zabójczy strumień światła naszego lasera. — Mam dziś coś więcej niż kasety — rozbudzał naszą ciekawość Sam. — Udało mi się zdobyć naprawdę fajne gry elektroniczne. Nie oderwiecie się od nich. Mam też najnowsze filmy sportowe i całe wiadro hamburgerów. Prawdziwa wołowina! Wystarczy je podgrzać w kuchence mikrofalowej. Bez porównania lepsze od tej soi, co ją bez przerwy wcinacie. Mam też musztardę i ketchup... Rozgadał się na dobre. „Dobrze, że nasi łącznościowcy potrafią zawsze wymazać jego monologi z naszych taśm, kontrolowanych przez ośrodek na Ziemi — myślałem z ulgą. — Załatwienie czegoś ze Zworkinem było zbyt kłopotliwe...” Poprzez jego błazeńską paplaninę dochodziły do mych uszu trzaski przekaźników laserowego lustra, niby trzaski zamków karabinów plutonu egzekucyjnego, ładowanych jeden po drugim. Sam zbliżał się do nas zupełnie nieświadomy tego, co go czekało. Już widziałem, jak jego statek eksploduje trafiony laserowym promieniem, a on sam wraz ze swymi kasetami i hamburgerami zmienia się w ułamku sekundy w gorącą kulę krwawej pary. Wyciągnąłem rękę i wyłączyłem główny wyłącznik na tablicy rozdzielczej, wyskakując przy tym — podobnie jak technik przede mną — ku sufitowi laboratorium. Generatory zmieniły ton na coraz to niższy i w końcu zamilkły. Gdy po odbiciu się głową od sufitu osiadłem z powrotem obok pulpitu kontrolnego, zauważyłem że Zworkin patrzy na mnie badawczo. Wiedziałem, że będę musiał się przed nim tłumaczyć, ale musiałem tak postąpić. Nie mogłem zabić Sama. Nie byłem w stanie zamordować go z zimną krwią, bez względu na to, co mnie teraz czekało. — Dlaczego to zrobiłeś? — spytał Zworkin — Nie powinniśmy przeprowadzać tej próby, gdy amerykański szpieg jest tak blisko i wszystko widzi — odparłem chwytając się ręką brzegu pulpitu, by odzyskać stabilność. Zerknął na mnie chytrze, po czym zawołał w stronę dwóch oniemiałych z wrażenia techników: — Wynoście się stąd! Obaj! Aż dowódca rozkaże wam powrócić. Wzruszywszy ramionami i wymieniwszy się spojrzeniami, dwóch młodych ludzi opuściło laboratorium. Zworkin zamknął za nimi klapę i nachylając się rzucił na mnie pytające spojrzenie. — Grigoriju Aleksandrowiczu — odezwał się po chwili. — Musimy coś zrobić z tym Amerykaninem. Jeśli kontrola naziemna dowie się o nim... Jeśli Moskwa zorientuje się... — Mówiłeś coś o kryształach diamentów — powiedziałem zmieniając temat. — Czy sądzisz, że imperialiści już wiedzą o naszych eksperymentach tu, na statku?
189
— Oczywiście, że wiedzą! A ten jankeski szpieg jest kluczem do całej sprawy. — Co powinniśmy zrobić? Zworkin potarł podbródek, ale nic nie powiedział, a ja złapałem się na myśleniu o tym, że jego trądzik zniknął bez śladu. Pozwoliliśmy więc Samowi złożyć jeszcze jedną wizytę w naszej stacji, a ja natychmiast poprosiłem go do mej prywatnej przestrzeni życiowej za przepierzeniem. — Ale puszki — rzekł lekceważąco. — Widziałem większe trumny. Czy to jest wszystko, co robotniczy raj na ziemi może dla was zrobić? — Tylko bez propagandy — szepnąłem ostro. — I od dziś koniec z szantażem. Nie wrócisz tutaj już nigdy i nie dostaniesz ode mnie więcej diamentów. — Lodów też nie? — Wydawał się zupełnie nie zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji. — Koniec ze wszystkim — powiedziałem, wysilając się, by mój szept brzmiał tak groźnie, jak tylko to było możliwe. — To jest ostatnia twoja wizyta u nas. Więcej ich nie będzie. Sam uśmiechnął się z ubolewaniem i sięgnął do kieszeni na biodrze swego kombinezonu. — Przeczytaj to — rzekł i wręczył mi skrawek papieru; były na nim dwie liczby, a każda z nich sześciocyfrowa. — Pierwsza liczba to numer twojego prywatnego konta w Banku Berneńskim w Szwajcarii. — Obywatele radzieccy nie mogą... — Druga liczba to kwota, we frankach szwajcarskich, jaka znajduje się na twoim koncie — dokończył zignorowawszy moją obiekcję. — Powiedziałem ci, że nie mogę... — przerwałem i zerknąłem znowu na drugą z liczb. Nie byłem pewny, jaki jest kurs wymiany rubli na franki szwajcarskie, ale sześć cyfr to było zawsze sześć cyfr. Sam zaśmiał się miękko. — Moi kumple w Nowym Jorku mają kumpli w Szwajcarii. W ten sposób otworzyłem ci konto. Jest na nim połowa zysku ze sprzedaży tych kilku kamyków, które mi dałeś. — Nie wierzę ci! Próbujesz mnie przekupić! Wyraz ubolewania na jego twarzy stał się jeszcze wyraźniejszy. — Nie bądź frajerem, Greg. Trzy czwarte członków waszego Politbiura ma konta w Szwajcarii. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że rokowania w Genewie utknęły w martwym punkcie z powodu...? — Z powodu twojego raportu dla CIA, że my tu produkujemy diamenty — syknąłem. — Jesteś szpiegiem. Przyznaj się!
190
Uśmiechnął się znowu i rozłożył ręce w geście zupełnej bezradności. — Zgadza się. Przekazałem pewne informacje do TSK. — Nie do CIA? Sam zamrugał powiekami. — Do CIA? Chyba żartujesz. A cóż ja mam wspólnego z tymi kapusiami? Ja załatwiam sprawy z TSK. — Tajną Służbą Kontrwywiadu? — Ależ skąd! Z Towarzystwem Szlachetnych Kamieni. To kartel diamentowy. Nie słyszałeś o DeBeersie i innych facetach z tej branży? Byłem zbyt zaskoczony jego słowami, żeby coś powiedzieć, a tymczasem on ciągnął: — Kartel wiedział, że produkujecie diamenty w stanie nieważkości. Jak moi kumple w Nowym Jorku zobaczyli kamienie, które mi dałeś, od razu zadzwonili do kumpli w Amsterdamie. — Międzynarodowy Kartel Diamentowy... — No jasne, bracie — rzekł Sam. — Oni się boją, że wasze sztuczne diamenty mogą zbić cenę na ich rynku. — Ale przecież kryzys w Genewie — mruknąłem. Na twarzy Sama znów zagościł uśmiech. — Spór w Genewie toczy się między kartelem diamentowym a waszym rządem. Nie ma nic wspólnego ani z wojnami gwiezdnymi, ani z „Czerwoną tarczą”. Oni o tym zapomnieli. Teraz rozmawiają tylko o szmalu. — Nasi przywódcy nigdy by nie upadli tak nisko — powiedziałem nie mogąc uwierzyć jego słowom. Sam uciszył mnie swym uśmiechem. — Wasi przywódcy targują się z kartelem, jak przekupki na rynku. Sekretarz generalny waszej partii rozmawia teraz właśnie z szefami kartelu przez prywatne światłowodowe łącze telewizyjne. — Skąd o tym wiesz? Sięgnął do głębokiej kieszeni na pośladku swego kombinezonu. — Z tego specjalnego nagrania wideo. To mój prezent dla ciebie. Chyba rozumiesz, że nie można we wszystkim ufać tym facetom z Amsterdamu. — Uśmiechnął się po łobuzersku. Z trudnością łapałem oddech, a w głowie mi się kręciło. Tymczasem on mówił. — Słuchaj, Greg. Wasi przywódcy niedługo przystąpią do kartelu diamentowego. Targują się tylko o cenę. — Niemożliwe! — Trudno ci uwierzyć, że dobrzy socjaliści pomagają złym kapitalistom kontrolować po kryjomu cenę diamentów? Ale to się właśnie dzieje, więc pomóż mi. Gdy tylko porozumieją się co do warunków, konferencja w Genewie zaraz wystartuje z kopyta.
191
— Łżesz! Nigdy nie uwierzę twoim słowom! Sam wzruszył ramionami i stuknął palcem w kasetę. — Obejrzyj ten film, a zobaczysz, co dzieje się w Genewie. Potem, jak się wszystko uspokoi, ty i ja możemy znów zacząć robić interesy. Pokręciłem przecząco głową. — Nie chcesz chyba oddać całego zysku tym facetom z kartelu — mówił. — Możemy prowadzić wymianę na rozsądną skalę. Dopóki nie będziemy się za bardzo rzucali w oczy, kartel nas nie zauważy. Ale to będzie i tak duża forsa, jak dla nas. — Nigdy w świecie! — powiedziałem i wiedziałem, że nie dam się skusić. „Przystanie na jego prośby oznacza działanie na szkodę mego narodu, mojego rządu — myślałem oburzony. — Gdyby KGB dowiedziało się kiedyś o tym...” Osobiście wyprowadziłem Sama przez komorę dokowania na zewnątrz. I nigdy więcej nie zezwoliłem mu na odwiedzenie naszej stacji, choć dopraszał się tego i czarował nas przez radio. Po kilku tygodniach zdał sobie wreszcie sprawę, że nie zamierzam się z nim więcej zadawać. Że jeśli powiem „nigdy”, to dotrzymuję słowa. — Okay, przyjaciele — powiedział podczas swej ostatniej próby dogadania się z nami. — Będę musiał znaleźć jakiś inny sposób, żeby zarobić pierwszy milion. Trzymaj się, Greg! Życzę sukcesów w proletariackim raju! W głosie starca zabrzmiała tęskna nuta. Przerwał swą opowieść, wydał z siebie długie świszczące westchnienie i pogładził się po głowie ręką pokrytą wątrobianymi plamami. Reporterka dawno zapomniała już o chłodzie panującym w księżycowej kopule. Pochyliwszy się ku Prokowowi zapytała: — Czy to był ostatni raz, gdy widział pan Sama Gunna lub słyszał o nim? — Tak — odparł Rosjanin. — Pozbyłem się go na dobre. — Ale co się potem stało? Prokow skrzywił się, jakby na wspomnienie czegoś przykrego. — Co się stało? Wszystko rozegrało się dokładnie tak, jak on przewidział. Rokowania w Genewie zostały wznowione, a Wschód i Zachód zawarły nowe porozumienie. Moja załoga osiągnęła cel swej misji: spędziliśmy na orbicie pełne dwa lata, a potem wróciliśmy na Ziemię. Związek Radziecki został partnerem międzynarodowego kartelu diamentowego. — A pan zapewne poleciał na Marsa? — zauważyła reporterka. Na pomarszczonej twarzy Prokowa pojawił się wyraz niezadowolenia. — Nie poleciałem. Nie mianowano mnie dowódcą wyprawy na Marsa. Wprawdzie Zworkin nigdy mnie nie zadenuncjował i nigdy nie przyznał się do swych własnych
192
kontaktów z Samem, ale jego raport na mój temat był dostatecznie niszczący, aby mnie wyłączono z planów wyprawy. Najbliżej Marsa byłem podczas pobytu na stacji meteorologicznej na Antarktydzie. — Czy to wówczas sekretarz generalny waszej partii?... — Tak. Po odejściu ze swego stanowiska osiedlił się w Szwajcarii. Wciąż tam mieszka, kapitalistyczny milioner. — I nigdy więcej nie prowadził pan już interesów z Samem? — Nigdy. Powiedziałem mu to i dotrzymałem słowa. — Czy taka krótka znajomość wystarczyła, aby zrujnować pana karierę? Prokow skinął w zamyśleniu głową. — A jednak to przecież pan niejako utorował drogę ZSRR do kartelu diamentowego. To musi być warte co roku setki milionów dla waszego rządu. Prokow wydał z siebie tylko jedno gorzkie słowo: — Ba! — A co się stało z pana kontem w szwajcarskim banku? — indagowała go reporterka. — Z tym, które założył panu Sam. Prokow powiódł ręką wokół księżycowej kopuły. — A jak, według pani, byłoby mnie stać na przebywanie tutaj? — Sądziłam, że pobyt w Ośrodku im. Leonowa jest wolny od wszelkich... — Ależ tak. Ośrodek dla Emerytowanych Bohaterów Związku Radzieckiego jest absolutnie wolny od opłat! Chyba że się chce dostać prawdziwą wołowinę w befsztyku a la Strogonoff. Bo za to już się płaci. Albo elektryczny koc na łóżko. Albo czekoladę. Pani wie, że najlepsza jest wciąż czekolada ze Szwajcarii. — Chce pan powiedzieć, że to konto w Szwajcarii... — Raczej coroczne odsetki — rzekł Prokow. — Nie jest tego zbyt dużo, ale zawsze wystarczy, żeby pokryć różne konieczne wydatki. Pieniądze wciąż leżą na mym koncie i co roku usłużne szwajcarskie gnomy wysyłają mi procenty przez radiofon. W porównaniu z innymi, mieszkającymi tu Bohaterami, jestem zamożnym człowiekiem. Mogę im nawet fundować wódkę. Reporterka z trudem stłumiła śmiech. — A więc wkład bankowy Sama wciąż jest dla pana pomocą. Po tylu latach! Starzec siedział przez chwilę w bezruchu, po czym powoli skinął głową. — Tak. Jest dla mnie pomocą — szepnął. — Nawet po jego śmierci. A ja nigdy mu nie podziękowałem. — Jego głos załamał się. — Nigdy nie powiedziałem mu miłego słowa. — Był dość trudny w obejściu — powiedziała pocieszająco reporterka. — Bardzo skomplikowana osobowość. — Złodziej — rzekł Prokow, ale jego głos zabrzmiał tak miękko, jakby wypowiedział błogosławieństwo. — Szantażysta i łotrzyk.
193
W jego oczach zabłysły łzy. — Jak bardzo bym chciał, żeby tu był! Znałem go tylko przez parę miesięcy. Przestraszył mnie niemal na śmierć i omal nie spowodował wojny atomowej. Zdemoralizował moją załogę i pogrzebał moją szansę dowodzenia wyprawą na Marsa. Oszukał mnie i posługiwał się mną w sposób haniebny... Reporterka uśmiechnęła się współczująco. — Ale dziś po latach — ciągnął starzec — uśmiecham się na jego wspomnienie. Potrafił sprawić, że życie było barwne i ekscytujące. Och, jak bardzo mi go tu brak! Tłumaczył Cezary Lipski
Uciekaj! Wstęp
Mamy na ogół bardzo mylne wyobrażenie na temat więzień. Określamy je mianem „kryminalnego systemu sprawiedliwości”, gdy w rzeczywistości mają one niewiele wspólnego ze sprawiedliwością, a skazani zazwyczaj dopiero za murami więziennymi stają się ekspertami w dziedzinie metod przestępczych. Można by to zmienić na lepsze. Na przykład można by budować więzienia innego rodzaju niż obecne i rekrutować służbę więzienną, która pomagałaby w resocjalizacji skazanych, w przywracaniu ich na łono społeczeństwa. Oczywiście nie każdemu więźniowi można w ten sposób pomóc. Niektórzy są zupełnie straceni — antyspołeczne dusze na długo przedtem, zanim dostaną się do więzienia. Inni to zawodowi przestępcy, których zresocjalizować może tylko śmierć. Wielu więźniom można by jednak pomóc, gdybyśmy zechcieli wyłożyć pieniądza na więzienia — i ich personel — nadające się do tego celu. Chociaż naszpikowane najnowszą technologią więzienie, o jakim jest to opowiadanie, to jeszcze dziś fantazja, wiele urządzeń w nim opisanych można już zbudować. Trudniejsze byłoby znalezienie takich ludzi, jak Joe Tenny. Wiem jednak, że tacy istnieją, gdyż pierwowzorem postaci Joego był mój dobry przyjaciel, niestety, zmarły przedwcześnie. Jest to rzadki typ człowieka, ale jeszcze trudniej jest znaleźć społeczeństwo, które nie szczędziłoby wydatków i wysiłków, aby umożliwić właściwym kobietom i mężczyznom zrobienie z więzień tego, czym być powinny, a więc miejsc naprawy moralnej tych przestępców, których naprawić można.
195
I Drzwi zamknęły się za nim. Danny Romano stał w środku niewielkiego pokoju, a każdy jego nerw napięty był jak struna. Czekał na odgłos przekręcanego w zamku klucza, ale nic nie mąciło ciszy. Cicho jak kot powrócił na palcach do drzwi i lekko nacisnął klamkę. Ustąpiła. Drzwi nie były zamknięte. Danny uchylił drzwi i zerknął na korytarz. Był pusty. Strażnicy, którzy go przyprowadzili, znikli. Żadnych odgłosów, żadnych kroków. W głębi korytarza, wysoko pod sufitem, było widać kamerę telewizyjną, a tuż obok jej obiektywu paliło się czerwone światełko. — Nie daj się im zrobić w konia — rzekł do siebie. — To jest kryminał. Danny rozejrzał się po pokoju. Było w nim tylko jedno łóżko. Na gołym materacu leżały ułożone w stosik: ubranie, pościel, ręczniki i przybory toaletowe. Przy „nogach” łóżka wmontowany był w ścianę niewielki ekran telewizyjny. W drugim końcu pokoju stało biurko, pusta szafa biblioteczna i dwa drewniane krzesła z twardymi oparciami. Ściany mieniły się miłym błękitem. — To nie może być cela... w każdym razie nie dla mnie. Musieli się pomylić. Danny wiedział, że w celi o takich rozmiarach umieszcza się zawsze czterech więźniów. Niekiedy nawet sześciu. Najdziwniejsze jednak było co innego — zapach, jaki tu panował. Pokój pachniał czystością. Przez uchylone okno wpadało do środka świeże powietrze. A w oknie nie było żadnych krat. Danny spróbował sobie przypomnieć, w ilu celach więziennych odbywał karę. W ośmiu? Może w dziesięciu? Wszystkie cuchnęły, jak wysypiska śmieci. Podszedł do leżącego na łóżku ubrania. Spodnie! Prawdziwe sztruksowe spodnie. Koszule sportowe. A jakie kolory! Niebieskie, brązowe, beżowe. Zrzucił szary kombinezon, który miał na sobie, i przymierzył jasnoniebieską koszulę, potem ciemnobrązowe spodnie. Pasowały na niego, jak ulał. Nigdy dotąd nie zadano sobie tyle trudu, by dobrać mu ubranie więzienne, pasujące do jego żylastej, filigranowej figury. Potem skierował się w stronę okna i wyjrzał na zewnątrz. Wyglądało na to, że znajduje się na piątym lub szóstym piętrze. Teren wokół budynku zaczynał już zielenić się wraz z pierwszym tchnieniem wczesnej wiosny. Ale w cieniu, rzucanym przez inne budynki, widać było jeszcze tu i ówdzie resztki śniegu. Budynków było razem dwanaście. Wszystkie duże, prostokątne i wyglądające na nowe. Każdy miał dziewięć pięter, choć nieco dalej widać też było parę mniejszych. Nad jednym z nich wznosił się wysoki komin. Budynki były rozmieszczone wokół rozległej murawy, przeciętej siecią wybetonowanych dróżek, z rzadka obsadzonych młodymi drzewkami. Drzewka zaczynały już puszczać pąki.
196
— Nie ma parkanu — powiedział znów do siebie Danny. W żadnym z okien zakładu nie było krat. Odniósł wrażenie, że wchodzono do budynków i wychodzono z nich całkiem swobodnie. Żadnych strażników? Żadnych zamków w drzwiach? Za najdalszym z budynków był teren zadrzewiony. Gdy go tu wieziono dziś rano, zauważył, że za owym laskiem przebiega autostrada prowadząca do miasta. Do jego Laurie. Uśmiechnął się. W uszach zabrzmiały mu raz jeszcze niezbyt zrozumiałe słowa sędziego: „Czas odbywania kary nieokreślony”. Adwokat wyjaśnił mu, że pozostanie w więzieniu tak długo, jak oni będą chcieli. Może rok, może dziesięć lat. A może pięćdziesiąt... — Już dziś mnie tu nie będzie — zaśmiał się. Lekkie pukanie do drzwi sprawiło, że aż podskoczył. „Ktoś mnie podsłuchał” — przebiegło mu przez myśl. Pukanie powtórzyło się, tym razem już głośniejsze. — Można wejść? — zabrzmiał dźwięczny, męski głos. — Taa... Drzwi otworzyły się. — Chciałbym porozmawiać z tobą i zapoznać cię z różnymi sprawami. Nazywam się Joe Tenny. Danny zauważył, że Joe musi mieć co najmniej czterdzieści lat. Był przysadzisty i budził swym wyglądem respekt, ale uśmiechał się. Miał szeroką twarz, a jego proste ciemne włosy były zaczesane do góry. Był o głowę wyższy od Danny’ego i trzy razy szerszy. Marynarka jego garnituru wyglądała na nieco za ciasną w piersiach. Koszulę miał rozpiętą pod szyją, a krawat opuszczony na dół. „Pewnie glina — pomyślał Danny. — A może strażnik. Ale dlaczego nie nosi munduru?” Joe Tenny wyciągnął swą dużą rękę. Danny ani drgnął. — Słuchaj, chłopcze — rzekł Tenny. — Zanosi się na to, że będziemy tu długo razem. Moglibyśmy się zaprzyjaźnić. — Mam własnych przyjaciół — odparł Danny. — Na zewnątrz tego ula. Brwi Tenny’ego uniosły się nieco, a kąciki ust opadły, tak jakby chciał powiedzieć: „Kogo chcesz nabrać, cwaniaczku?” Głośno jednak rzekł: — W porządku. Rób, jak uważasz. Tu możesz być albo twardy, albo miękki. — Sięgnął po krzesło i przysunął je blisko łóżka. — Jak długo będę tu siedział? — spytał Danny. — To zależy od ciebie. Ale przynajmniej parę lat. — Joe odwrócił krzesło o sto osiemdziesiąt stopni i usiadłszy na nim okrakiem, oparł brodę o jego oparcie.
197
W odpowiedzi Danny jednym ruchem ręki zmiótł z łóżka na podłogę stosik bielizny i toaletowych drobiazgów, po czym całym ciałem rzucił się na materac. Sprężyny zajęczały. Joe spojrzał nań gniewnie, ale zaraz na jego twarzy zagościł uśmiech. — Wiem, o czym pomyślałeś — rzekł. — Zdaje ci się, że dwa lata w tym zakładzie wystarczą, abyś się wykończył, więc chcesz wykorzystać pierwszą szansę, jaka ci się nadarzy. Lepiej zapomnij o tym. Stąd nie da się zwiać. Wbrew samemu sobie Danny uśmiechnął się. — Rozumiem, o co ci chodzi... — Tenny odwzajemnił mu się uśmiechem. — Zauważyłeś, że nasz Ośrodek wygląda bardziej na studenckie miasteczko niż na więzienie. Ale wierz mi, Alcatraz to była betka w porównaniu z tym miejscem. Nie mamy tu wielu strażników ani parkanów, ale mamy kamery telewizyjne, alarmy laserowe i SPESK-a. — Jakiego SPESK-a? — spytał Danny. Joe głośno zawołał: — SPESK powiedz: „Hello!” Telewizyjny ekran na ścianie zajaśniał, a równocześnie odezwał się spokojny, obojętny głos: — DZIEŃ DOBRY, DOKTORZE TENNY. DZIEŃ DOBRY, PANIE ROMANO. WITAMY W MŁODZIEŻOWYM OŚRODKU ZDROWIA. Danny osłupiał z wrażenia. Czy ktoś mówił przez telewizor? Aparat nie tylko pokazywał na ekranie słowa, które słyszał, ale również je wymawiał, wiersz za wierszem. Tekst przesuwał się jednak za szybko, aby Danny mógł nadążyć z czytaniem. I ten cały SPESK — kimkolwiek był — nazwał Joego Tenny’ego doktorem. — Dzień dobry SPESK — powiedział Tenny, zwracając się do ekranu. — Jak idą dzisiaj sprawy? — WSZYSTKIE SYSTEMY FUNKCJONUJĄ NORMALNIE, DOKTORZE. W NOCY PRZEPALIŁA SIĘ ŚWIETLÓWKA W KORYTARZU NUMER SZEŚĆ W DZIEWIĄTYM BUDYNKU. ZAWIADOMIŁEM O TYM EKIPĘ KONSERWATORSKĄ. WYMIENIĄ LAMPĘ PRZED POŁUDNIEM. TRWAJĄ PORANNE LEKCJE. FREKWENCJA JEST... — Dość, omiń szczegóły. — Joe zwrócił się znów twarzą do Danny’ego. — Gdybym mu pozwolił, złożyłby raport o każdym patyku i każdym kamieniu na terenie Ośrodka. — Kto to jest? — spytał Danny. — Należałoby raczej zapytać „co”, a nie „kto”. Bo to jest komputer, Specjalny System Komputerowy. Jeśli weźmiesz litery „s”, „p”, „e” ze słowa „specjalny”, a „s” i „k” z „system komputerowy” i połączysz razem te litery, otrzymasz SPESK. On kieruje niemal wszystkim w Ośrodku. Wszystko widzi i wszystko wie. I nigdy nie śpi.
198
— Niezła rzecz — rzekł Danny, starając się, by jego głos zabrzmiał możliwie twardo. Joe odwrócił się ponownie w stronę ekranu, który wciąż się jarzył. — SPESK, daj mi proszę dossier Danny’ego Romano — rzekł. Odpowiedź nadeszła bez chwili zwłoki. — DANIEL FRANCIS ROMANO. WIEK: SZESNAŚCIE LAT. WZROST: STO PIĘĆDZIESIĄT CENTYMETRÓW. WAGA: PIĘĆDZIESIĄT JEDEN KILOGRAMÓW. SKAZANY NA POBYT O NIEOKREŚLONYM CZASIE TRWANIA W MŁODZIEŻOWYM OŚRODKU ZDROWIA. UZNANY WINNYM USIŁOWANIA MORDERSTWA, UDZIAŁU W ROZRUCHACH ULICZNYCH, GRABIEŻY, ATAKU NA FUNKCJONARIUSZA POLICJI PRZY UŻYCIU ŚMIERCIONOŚNEGO NARZĘDZIA, OPIERANIA SIĘ POJMANIU. WCZEŚNIEJ KARANY ZA DROBNE KRADZIEŻE, KRADZIEŻ SAMOCHODU, NAPAD I POBICIE, OPIERANIE SIĘ POJMANIU, WANDALIZM. SPĘDZIŁ SZEŚĆ MIESIĘCY W WIĘZIENIU STANOWYM DLA CHŁOPCÓW. UCIEKŁ I ZOSTAŁ PONOWNIE POJMANY. — Wystarczy — rzekł Joe i zerknął na Danny’ego. — Niezbyt ładne opowiadanko, co? — No i co z tego? — To z tego, że tu jesteś. — Ale co to właściwie jest? — nastroszył się Danny. — Dlaczego nie jestem w normalnym więzieniu? Joe milczał przez chwilę, potem rzeki: — To jest coś zupełnie nowego. Ten Ośrodek został stworzony dla dzieciaków takich jak ty. Dzieciaków, które albo kogoś zabiją, albo same zginą, jeśli ich nie zmienimy. Moim zadaniem jest pomóc ci w takiej zmianie. Sądzimy, że możesz wyprostować swą drogę. Nie ma potrzeby, abyś spędzał resztę życia w jakichś opalach i w więzieniu. Ale musisz nam pozwolić, byśmy ci pomogli. I musisz sam sobie pomóc. — Jak... jak długo będę musiał tu siedzieć? Twarz Tenny’ego przybrała ponury wyraz. — Już ci powiedziałem, że przynajmniej dwa lata. Ale to naprawdę zależy od ciebie. Będziesz tu tak długo, jak długo będzie trzeba. Jeśli się nie zmienisz, posiedzisz długo. To takie proste.
199
II
Joe Tenny zamienił się teraz w przewodnika. Przy pomocy SPESK-a i ekranu telewizyjnego w ścianie zapoznał Danny’ego z planem Ośrodka, zwracając uwagę na usytuowanie różnych budynków. Pokazał mu, gdzie są klasy, stołówka, sala gimnastyczna, sklepy i pokoje gier. Jednakże Danny ani nic nie widział, ani nic nie słyszał. Myślami wciąż wracał do jednego zdania Tenny’ego: „Jak długo będzie trzeba. Jeśli się nie zmienisz, posiedzisz długo.” Mieli zamiar trzymać go tu do końca życia. Danny wiedział o tym. Tenny był kłamcą. Oni wszyscy byli kłamcami. Jak ta wredna pracownica socjalna, gdy jeszcze był dzieckiem. Powiedziała mu, że go posyłają do szkoły specjalnej. „To dla twego dobra, Danielu” — przekonywała go. Wszystko miało być wspaniałe. Jakaś szkoła. A okazało się, że nie było ani nauczyciela, ani książek... tylko strażnicy, którzy bili pasem, kiedy im się podobało. „Jeśli się nie zmienisz, posiedzisz długo.” W co miałby się zmienić? A może chodzi o to, żeby zaczął pracować? Ale jak? Gdzie? Kto zatrudni szesnastoletniego włóczęgę, który pół życia spędził w więzieniach? — Przydzieliliśmy ci dobry pokój — powiedział Joe wstając nagle z krzesła. — Stołówka jest w budynku obok. Danny powrócił myślą do świata, który go otaczał. — No, chodź! Zaraz będzie obiad. — Joe mrugnął doń przyjaźnie. Poszedł za Tennym korytarzem do windy, po czym zjechali na parter. Danny zauważył, że ktoś wyskrobał swe inicjały na wewnętrznej stronie metalowych drzwi windy, a ktoś inny zadał sobie wiele trudu, aby wymazać napis. Ledwo go było widać. Wyszli z budynku przez szklane wahadłowe drzwi i wybetonowaną dróżką udali się do sąsiedniego gmachu, gdzie mieściła się stołówka. Na dworze było dość chłodno i Danny dostał lekkich dreszczy. Tenny maszerował dziarsko, jakby się dokądś śpieszył. Do stołówki zdążały z różnych zakątków Ośrodka grupy chłopców — po dwóch, po trzech, po sześciu czy nawet ośmiu w grupie. Rozmawiali, żartowali, baraszkowali po murawie. Jednakże umysł Danny’ego wciąż pracował intensywnie. „Nie mogę tu zostać — myślał zdesperowany. — Nie mogę zostawić Laurie samej. Zaraz ktoś mi ją poderwie. Kiedy stąd wyjdę, nie będzie mnie nawet pamiętała. Trzeba zwiewać, i to szybko!” Joe pchnął szklane drzwi budynku stołówki. W środku było ciepło i gwarno. Czuć było miłą woń różnych potraw.
200
— DOKTOR TENNY! — rozległo się nagle z głośnika. W pierwszej chwili Danny pomyślał, że to SPESK, ale głos był tym razem silniejszy i brzmiał nieco inaczej. Słychać było lekki pogłos. — DOKTOR TENNY PROSZONY JEST DO BUDYNKU ADMINISTRACJI — odezwał się znów głośnik — Wygląda na to, że zostanę dziś bez obiadu — rzekł Joe, zerkając w stronę głośnika zainstalowanego w boazerii sufitu. Danny zauważył, że obok głośnika znajdowała się kamera telewizyjna, a jej czerwone, nieruchome oko śledziło ich. — Najedz się dobrze, Danny. — Joe poklepał go po ramieniu. — Reszta dnia należy do ciebie. Rozejrzyj się po Ośrodku. Może się z kimś zaprzyjaźnisz. SPESK obudzi cię jutro o właściwej porze i powie ci, do której klasy będziesz uczęszczał. Do jutra! Joe pomachał Danny’emu swą grubokościstą ręką, skierował się w stronę szklanych drzwi i wyszedł na zewnątrz. Danny odprowadził go wzrokiem. W chwilę później do holu, gdzie stał, weszła grupa sześciu chłopców. Śmiejąc się i żartując skierowali się w stronę drzwi do stołówki. Żaden z nich nie powiedział „Hello!” Wydawali się w ogóle go nie dostrzegać. Danny obrócił się i poszedł za nimi. Za załomem holu były duże podwójne drzwi. Stały szeroko otwarte i prowadziły do stołówki. W środku było rojno i gwarno od głosów co najmniej stu chłopców. Stali w kolejce, machali rękami do kolegów w drugim końcu sali, śpieszyli ku stołom z tacami parującego jadła, rozmawiali, śmiali się, jedli. Poruszali się z zupełną swobodą i wydawali się mówić tak głośno, jak na to pozwalały im płuca. Stoły były małe, cztero — lub sześcioosobowe, tak iż w kilku miejscach chłopcy zestawili po kilka razem, aby było miejsce dla większych grup. Danny przypomniał sobie jadalnię w więzieniu stanowym. Trzeba było maszerować w jednym rzędzie i spożywać posiłek przy długich metalowych stołach, tak starych, że zeszła z nich cała farba, a samo drewno było popękane i pokryte inicjałami kilku pokoleń młodych więźniów. Natomiast ta stołówka była jak spod igły. Ściany, stoły i podłogi świeciły się od świeżo położonej farby, metalu i plastiku. Cała jedna ściana była wykonana ze szkła, tak iż było widać przez nią znajdującą się na zewnątrz murawę i kilka młodych drzewek. Zajął miejsce przy końcu kolejki po jadło. Chłopcy przesuwali się do przodu szybko, choć niektórzy rozmawiali i baraszkowali. Wkrótce Danny odchodził już od lady z tacą oraz kompletem sztućców. Wszystko było z plastiku. Zaskoczyło go, że za ladą nie ma nikogo. Dystrybucja potraw odbywała się automatycznie. Chłopcy brali miskę zupy albo kanapkę, albo naczynie z metalowej folii, w którym mieścił się cały gorący obiad. Gdy tylko ktoś wziął coś z okienka w ścianie, natychmiast pojawiał się w nim nowy, taki sam artykuł.
201
— Ty pewnie jesteś nowy? Danny obejrzał się i zobaczył wysokiego chłopca o płowych włosach i z krótkim, pokrytym piegami nosem. — Nazywam się Alan Peterson. Nie mów mi swojego nazwiska. Ciekawe, czy sobie przypomnę. SPESK pokazał dziś rano zdjęcia wszystkich nowych facetów. Ty jesteś... Danny jakiś tam. Mam rację? — Danny Romano. Alan uśmiechnął się — Widzisz? Zgadłem. Prawie. — Aha. — Danny wyciągnął rękę po kanapkę i jabłko. Jedynymi napojami, jakie widział w gablocie, były mleko i czekolada. Wybrał czekoladę. Odchodząc od okienka, Danny rozejrzał się za wolnym stołem. — Chodź tutaj — zaprosił go Alan. — Posadzę cię razem z paroma chłopakami. Musicie się zaprzyjaźnić. Poprowadził Danny’ego w stronę sześcioosobowego stołu. Trzy miejsca przy nim były już zajęte. Nagle Danny zatrzymał się. — Nie siadam tutaj — rzekł. — Dlaczego? Danny wskazał ruchem głowy jednego z chłopców przy stole. — Bo ja nie jadam z czarnuchami, jasne?
III
Alan popatrzył na Danny’ego w jakiś dziwny sposób. Jakby z urazą. — W porządku — powiedział. — Poszukaj sobie sam przyjaciół. Odszedł zostawiając Danny’ego z tacą w rękach i usiadł przy stole. Za chwilę usadowił się obok niego jakiś inny Murzyn. Danny znalazł niewielki wolny stół i usiadł sam, odwróciwszy się plecami do kolejki po obiad. Przed oczyma miał teraz szklaną ścianę i to, co się za nią rozciągało. Jadł szybko i przez cały czas intensywnie myślał. „Nie ma ani chwili do stracenia. Trzeba się przejść dookoła, zobaczyć, jak duży jest ten ul i czy będzie trudno stąd zwiać.” Wstał od stołu i ruszył w stronę wyjścia, lecz w tej chwili dał się słyszeć głos SPESKa.
202
— JEŚLI SKOŃCZYŁEŚ JEŚĆ, WRZUĆ TACĘ DO POJEMNIKA NA BRUDNE NACZYNIA. DZIĘKUJĘ. Danny zerknął na sufit, po czym obejrzał się i zobaczył dwóch chłopców niosących tace w stronę pojemnika. Wzruszywszy ramionami, powrócił do stołu, wziął swoją tacę i również wrzucił ją do pojemnika. „Cholerny SPESK — pomyślał z gniewem i znów spojrzał na sufit. — Widzi wszystko.” Na dworze mimo popołudniowej pory było wciąż chłodno. Słońce wprawdzie świeciło jasno, ale słabo grzało. Danny przypomniał sobie, że wśród odzieży, którą zastał na łóżku w swym pokoju, była też wiatrówka. Nie chciało mu się jednak iść po nią, więc włożywszy ręce głęboko do kieszeni, ruszył w stronę drzew okalających Ośrodek. Ledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, gdy za jego plecami rozległ się miękki głos: — Nie lubisz jadać z czarnymi, chudzielcu. Danny odwrócił się i zobaczył dwóch Murzynów. Stali i uśmiechali się, ale nie były to uśmiechy przyjaźni. Odniósł wrażenie, że byli to ci sami chłopcy, którzy siedzieli przy jednym stole z Alanem. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Na dróżkach, które przecinały murawę, było widać innych chłopców — czarnych i białych, ale znajdowali się oni dość daleko od nich. Danny poczuł, jak wzbiera w nim gniew, i zacisnął pięści w kieszeniach spodni. Jeden z Murzynów był jego wzrostu i mniej więcej tej samej tuszy. Może nieco cięższy. Drugi był wysoki i szczupły, jakby stworzony do gry w koszykówkę. Miał senne oczy i wyraz znudzenia na twarzy. — Czy to prawda, chudzielcu? — spytał wysoki chłopiec. — Naprawdę nie chcesz z nami jadać? Danny rzucił mu przekleństwo. — No, no, taki język — zauważył drugi z chłopców. — Ten gość jest naprawdę grubiański. Twardy, jak kamień. — Aha... jak kamień na zębach. Obaj wybuchnęli śmiechem. Danny nic nie odpowiedział. — Słuchaj, mikrusie — rzekł wysoki Murzyn, powoli cedząc słowa. Będziesz miał problem. Wytypowali cię do walki z Laceyem, tutaj w Ośrodku. Pierwszego dnia następnego miesiąca. Lacey skinął głową i wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Nie masz dużo czasu, biała myszko — rzekł. — Zasuwaj do sali gimnastycznej i bierz się do roboty, jak chcesz wytrwać choć do połowy rundy. — Aha — dodał jego wysoki kolega. — A na wypadek, gdybyś nie wiedział, chciałem ci powiedzieć, że Lacey jest mistrzem wagi lekkiej tego Ośrodka. I nie będzie się z tobą bawił na tym ringu. Kapujesz?
203
Obaj odeszli tak szybko i cicho, jak się obok niego zjawili. Danny stał przez chwilę w miejscu, trzęsąc się z gniewu. Był tak rozwścieczony, że zaczęło go aż boleć w piersiach. Chłopcy, którzy kręcili się dookoła, jęli się powoli rozchodzić do swych budynków. Jeden z nich podszedł wszakże do Danny’ego. — Jestem Ralph Malzone. Widziałem, co ci zrobiły te czarnuchy. Ralph był wyrostkiem o dużej rudej głowie, wysokim i dobrze zbudowanym, jak zawodowy gracz w rugby. Jego twarz była owalna i mięsista, a małe oczka patrzyły zezem. Niewielkie półokrągłe uszy przylegały mu ściśle do głowy. Wyglądało, jakby miał skórę na ciele napiętą do ostatnich granic, tak iż dodatkowy kilogram wagi spowoduje jej pęknięcie. Mimo to nie sprawiał wrażenia otyłego. Wyglądał na osobnika twardego i zahartowanego. Danny popatrzył na niego. — Nie mogłem nawet zrozumieć połowy tego, co mówili. — Ja ich rozumiałem — odparł Ralph. — Ty chyba jesteś nowy, co? Bo tutaj co miesiąc jest mecz bokserski. Wystawili cię, żebyś walczył z Laceyem. To mistrz wagi lekkiej. Jak nie staniesz do walki, wszyscy pomyślą, że z ciebie tchórz. Danny nie odpowiedział. Stał i słuchał, czując chłód przy każdym podmuchu wiatru. — Lacey jest szybki — mówił Ralph. — Bije mocno, jak na takiego mikrusa. — Już się trzęsę ze strachu — powiedział Danny. Ralph roześmiał się. — Jesteś w porządku. Słuchaj, pomogę ci w treningu. Wiem dużo o boksie. — Z jakiej racji miałbyś mi pomagać? Twarz Ralpha przybrała złowrogi wyraz. — Nie lubię patrzeć, jak czarnuchy naigrawają się z białych. I chciałbym, żeby ktoś dał nauczkę Laceyowi. Trzeba mu dać niezły wycisk. Ale oni nie pozwalają mi z nim walczyć. Jestem za ciężki. — Po co czekać do pierwszego? — spytał Danny z uśmiechem. — Spuść mu lanie w jakimś kącie. — Chciałbym. I to jak! — wykrzyknął Ralph. — Ale to nie takie łatwe. Za dużo tu wszędzie kamer telewizyjnych. Odskoczysz trochę w bok i już cię mają... Ale to jest dobry pomysł. Chłopie! Nie wiesz, z jaką chęcią roztarłbym ten okruszek. — Okay. — Danny skinął głową. — Do zobaczenia któregoś dnia w sali gimnastycznej. — Dobra. Rozejrzę się za tobą.
204
IV
Ralph oddalił się w stronę budynków szkolnych, zaś Danny znów ruszył ku laskowi. Wśród drzew było jeszcze zimniej niż na otwartej przestrzeni. Ich nagie konary wydawały się zatrzymywać niemal całe ciepło słońca. Niebo z wolna zmieniało barwę na mlecznoszarą. Ziemia pod nogami Danny’ego była śliska i wilgotna od topniejącego śniegu i zgniłych zeszłorocznych liści. Z wolna wszystko zaczęło Danny’ego denerwować — panujące w lasku zimno, sam lasek i cały świat z wyjątkiem kilku ulic miasta, gdzie mieszkał, i chłopców, z którymi tam wzrastał. To były jedyne osoby na świecie, którym mógł ufać. Dorosłym nigdy by już nie zaufał. Ani nauczycielom, ani glinom, sędziom, adwokatom czy strażnikom więziennym. Ani Tenny’emu czy nawet nowemu koledze Ralphowi. Tylko swoim kumplom, których naprawdę znał. No i Laurie. Musi co prędzej wrócić do Laurie. Stopy mu zmarzły i przemokły, a w piersiach czuł coraz silniejszy ucisk, tak iż oddychał z trudem. Wkrótce jego pierś stała się zbyt ciężka, by ją nosić. Wiedział, że powinien teraz przystanąć i poczekać, aż jego oddech wróci do normy, a mimo to szedł przed siebie przez las, wypuszczając co chwila z ust jasne obłoczki pary. Wtem zdał sobie sprawę, że dalej nie przejdzie. Drogę zamykała mu trzyipółmetrowej wysokości siatka z drutu. A po jej drugiej stronie przebiegała autostrada; barwny świat pełen śmigających samochodów i wielkich TIR-ów, które ze zgrzytem zmieniały biegi, wjeżdżając na pobliski pagórek. Danny przystanął na skraju lasku, kilka metrów od ogrodzenia. W odległości dwu godzin jazdy był dom. A w nim Laurie. Oparł się plecami o drzewo i oddychał ciężko, czując przez cienką koszulę, jak nierówna kora wpija mu się w ciało. Zaczął się wsłuchiwać w swój świszczący oddech. „Jestem jak staruch — pomyślał gniewnie — jak głupi staruch.” Gdy jego oddech wrócił do normy, ruszył znów w drogę, ale teraz już wzdłuż ogrodzenia. Szedł między drzewami, aby nie zostać zbyt łatwo zauważonym. Nigdzie nie było strażników. Ogrodzenie stanowiła regularna siatka, taka, na jaką potrafił się już wspinać, gdy był pierwszakiem. U góry nie była nawet zwieńczona drutem kolczastym. I nie było w pobliżu nikogo, kto by go śledził. Mógł teraz wspiąć się na ogrodzenie i autostopem dostać się do miasta. Nie miał nawet na sobie więziennego ubrania. Danny uśmiechnął się do siebie. Na co jeszcze czekać? Skierował się w stronę ogrodzenia. I wtedy dobiegł go głos: — Stój, Danny! Zatrzymaj się, gdzie jesteś!
205
V
Danny odwrócił się gwałtownie. Między drzewami stał Joe Tenny i uśmiechał się do niego przyjaźnie. — Nawet nie próbowałeś sprawdzić, czy ta siatka nie jest podłączona do napięcia dziesięciu tysięcy woltów — rzekł. Danny odruchowo otworzył usta i cofnął się o krok od płotu. Joe minął go i dotknął ręką drutu. — Spokojnie, nie jest pod napięciem. Nie chcielibyśmy, aby komuś stała się krzywda. Danny znów poczuł, że pierś ściska mu jakaś obręcz. Było mu przez chwilę tak trudno oddychać, że słowa więzły mu w gardle. — Jak... Jak pan... wiedział? — Powiedziałem ci, że z tego Ośrodka nie można uciec. SPESK obserwował cię przez cały czas. Przekroczyłeś co najmniej osiem linii alarmowych. Oczywiście nie mogłeś ich widzieć. Ale one są. SPESK zaalarmował mnie, gdy zagłębiłeś się w las. Przybiegłem tutaj, by cię powstrzymać. „On jest duży, ale stary — pomyślał Danny. — A do tego tłusty. Dam mu tak, że się przewróci i przeskoczę przez płot.” — No, to wracamy — rzekł Joe. Danny naprężył się, by go kopnąć z całej siły poniżej pasa, lecz kopniak nie osiągnął swego celu. Natomiast on sam poczuł, że coś podcięło mu nogi. Przed oczami mignęła mu autostrada, potem obłoki na niebie i runął twarzą na mokrą trawę. Prawie go zamroczyło. — Nie próbuj takich sztuczek, dziecko — dobiegł go z góry głos Joego. — Jesteś za mały, a ja jestem za dobrym zapaśnikiem. Musisz wiedzieć, że jestem po części Turkiem. Danny usiłował wstać. Najpierw spróbował podciągnąć kolana pod ciało, a potem odepchnąć się od ziemi, ale nie mógł ani złapać oddechu, ani powiedzieć słowa. Przed oczyma miał czerń, a w nozdrzach woń mokrych liści. Dusił się... Otworzył oczy i zobaczył przed sobą zieloną zasłonę. Zamrugał oczami i powoli zdał sobie sprawę, że jest w szpitalu na łóżku w pozycji niemal siedzącej. Obok niego z zatroskaną miną siedział Joe Tenny. — Dobrze się czujesz? — zapytał. Danny skinął głową. — Aha... Chyba tak...
206
— Przestraszyłeś mnie! Myślałem, że naprawdę zrobiłem ci krzywdę tym przerzutem. Ale lekarz mówi, że to jest astma. Dawno ją masz? — Co takiego? Joe przysunął się z krzesłem bliżej łóżka. — Astma. Od dawna masz trudności z oddychaniem? Danny nabrał powietrza głęboko w płuca. W piersiach wszystko było teraz w porządku. Wprost doskonale. Nigdy nie czuł się tak dobrze. — To przychodzi i odchodzi — powiedział. — Atakuje mnie, gdy ciężko pracuję albo biegnę. W różnych takich chwilach. — Ale żadne badania tego nie wykazały — mruknął Joe. — Ile miałeś lat, jak dostałeś pierwszego ataku? — Nie wiem. A jakie to ma znaczenie? — Ile miałeś lat? — powtórzył Joe. Jego głos nie był głośniejszy, ale co najmniej dziesięć razy silniejszy niż przed chwilą. Danny uciekł wzrokiem od jego badawczego spojrzenia. — Pięć, a może sześć. — Nagle coś sobie przypomniał. — Pamiętam, to było w roku, kiedy umarł ojciec. Joe chrząknął. — W porządku. Lekarze muszą to wiedzieć. — Myślałem, że pan jest lekarzem — zdziwił się Danny, obracając się znów twarzą do niego. — Jestem doktorem, ale nie medycyny — rzekł z uśmiechem. — Doktorem nauk technicznych. Przez długie lata byłem nauczycielem. — Och... — Nie masz dobrego zdania o nauczycielach, prawda? No cóż, nie winie cię za to. — Joe wstał z krzesła. Danny rozejrzał się dookoła. Jego łóżko było z trzech stron zasłonięte zieloną zasłoną. Oparcie łóżka od strony głowy stykało się ze ścianą. — Gdzie jestem? — spytał. — Jak długo tu jestem? — W szpitalu naszego Ośrodka. Jesteś tu około sześciu godzin. W tej chwili jest już po kolacji. — Wyliczyłem sobie, że teraz byłbym już w domu — mruknął Danny. Joe spojrzał na niego poważnie. — Miałeś burzliwy pierwszy dzień. Ale sam do tego doprowadziłeś. Słuchaj, mógłbym ci wiele powiedzieć o tym Ośrodku, ale myślę, że będzie lepiej, jak dowiesz się tego sam. Teraz chciałbym, żebyś zrozumiał jedno: tutaj masz to, na co sobie zasłużysz. Zrozumiałeś? Po raz pierwszy w życiu dostaniesz dokładnie tyle, na ile zapracujesz. Danny nastroszył się.
207
— To działa w dwie strony — ciągnął Joe. — Jeśli będziesz rozrabiał, narobisz sobie kłopotów. Jeśli popracujesz ciężko, zapracujesz sobie na wyjście stąd. Tylko ty sam możesz otworzyć drzwi tego Ośrodka i wyjść. Zależy to tylko od ciebie. — No pewnie. — Jest tak, jak mówię. Wiem, że mi jeszcze nie wierzysz, ale możesz mi zaufać. Z czasem również mi uwierzysz. Nie ufaj nikomu, kto się przyczynił do tego, że się tu znalazłeś. — Jestem tu, bo o mało nie zabiłem brzuchatego gliny w rozróbie, którą rozpoczęło paru czarnuchów! — Nieprawda! Jesteś tutaj, bo personel tego Ośrodka zadecydował, że jest szansa, iż nasza praca nad tobą wyda owoce. W przeciwnym razie byłbyś w prawdziwym więzieniu. — Co to znaczy?... Joe sięgnął znów po krzesło i usiadł na nim. — Jak uważasz, dlaczego my nazywamy ten zakład Młodzieżowym Ośrodkiem Zdrowia? Dlatego, że jesteś chory. Wszystkie dzieciaki tutaj są na coś chore. Przybyłeś tu z chorego miasta, z chorej ulicy. Być może to nie tylko twoja wina, że jesteś, jaki jesteś, ale nikt nie będzie cię w stanie wyleczyć. Nikt! Tylko ty sam możesz to uczynić. Jesteśmy tutaj, aby ci w tym pomagać, ale nie będziemy mogli wiele zrobić, jeśli nie popracujesz nad sobą. Danny wymamrotał jakieś niecenzuralne słowa. — Ja rozumiem po włosku — rzekł Joe i oczy mu się zwęziły. — Jestem też po części Sycylijczykiem. — Wiesz wszystko, co? — Bynajmniej, ale wiem dużo więcej od ciebie. Wiem nawet więcej o Dannym Romano niż on sam. Wiem, że masz dane po temu, aby być wartościowym człowiekiem. Musisz jednak nauczyć się, jak człowiek staje się w pełni istotą ludzką. Moim zadaniem jest ci w tym dopomóc.
VI
Lekarze wypuścili Danny’ego ze szpitala następnego dnia około południa. Dzień był cieplejszy, słońce świeciło jasno i Danny czuł się całkiem dobrze. Szedł powoli w stronę budynku stołówki.
208
W pewnej chwili przypomniał sobie, że nie udało mu się uciec. Opanowała go znów myśl, że Ośrodek to pułapka, w którą wpadł. „Nie na długo — powiedział do siebie. — Nie na długo. Tylko na małą chwilkę, dopóki się nie nauczę omijać tych alarmów... bez względu na to, jak są skomplikowane.” Zjadł obiad samotnie w zatłoczonej i gwarnej stołówce. Wybrał sobie najmniejszy ze stołów, jaki mógł znaleźć — w kącie sali, przy szklanej ścianie. Dzięki temu mógł obserwować Laceya, gdy szedł wraz z innymi Murzynami, śmiejąc się i błaznując. Zaraz po obiedzie postanowił poszukać sali gimnastycznej. Nie musiał się specjalnie wysilać, gdyż po wyjściu ze stołówki zobaczył w holu wysoko na ścianie duży napis ze strzałką: WINDA DO BIBLIOTEKI, BASENU, POKOJÓW GIER I SALI GIMNASTYCZNEJ. Podążył korytarzem ku windzie. Szli w tym kierunku również i inni chłopcy, a niektórzy z nich spieszyli się, by wejść do windy, zanim będzie pełna. Danny ledwie się wcisnął. — PROSZĘ PODAĆ PIĘTRA — rozległ się głos SPESK-a. — Sala gimnastyczna — powiedział ktoś. — Biblioteka. — Basen. — Ejże, Lou, znów idziesz na basen? — Lepiej, jak się wykąpiesz w wannie. W windzie rozległy się śmiechy. Sala gimnastyczna mieściła się na najwyższym piętrze. Gdy drzwi windy rozsunęły się, uderzyła Danny’ego woń rozgrzanych ciał, gwar i ruch. Trwał akurat mecz koszykówki. Chłopcy krzyczeli, odbijali piłkę od podłogi, a sędzia co chwilę używał gwizdka. Nad głowami grających przebiegał wokół sali pomost, na którym inni chłopcy ćwiczyli jogging i biegi szybkie. Ich szare kombinezony były aż ciemne od potu. W drugim końcu sali znajdowało się coś, co natychmiast skupiło na sobie całą uwagę Danny’ego. Ring bokserski, a na nim Lacey trenujący z jakimś czarnym kolegą. Danny stał przy windzie i patrzył, a wszystkie inne widoki, dźwięki i zapachy sali stopniowo rozmywały się w jego świadomości, by w końcu zupełnie zniknąć. Każdy jego zmysł był teraz skoncentrowany na Laceyu. Chłopak był wyraźnie dobry. Poruszał się po ringu, jak gdyby się ślizgał na łyżwach. Jego lewy prosty był szybki i gdy trafił celu, głowa jego partnera odskakiwała do tyłu. W pewnej chwili przebił się ze swym prawym przez gardę przeciwnika i posłał go na deski.
209
Obejrzawszy się, zobaczył Danny’ego i pomachał mu ręką. Jego czarne ciało błyszczało od potu, a na twarzy gościł szeroki uśmiech, sprawiając, że chłopiec wyglądał na bezzębnego z uwagi na gumowy ochraniacz wypełniający mu usta. — Hello, Danny! Danny obejrzał się i zobaczył stojącego obok siebie Alana Petersona. — Cześć! — rzucił mu niechętnie. — Obserwujesz mistrza? Słyszałem, że wytypowali cię do następnego meczu. — Aha. — Danny wciąż patrzył tylko na Laceya. Na ringu był już inny chłopiec i dostawał od Laceya straszne lanie. — Byłeś wczoraj w szpitalu? — spytał znów Alan. — Kursują plotki na ten temat. — Aha. — Danny nie odrywał oczu od Laceya. — Jesteś chory? To znaczy, czy ci to nie przeszkodzi w meczu? Jak ktoś jest chory, nie może przecież walczyć. — Nie jestem. — Ale przecież... Lacey posłał swego partnera na deski, używając tym razem lewego sierpowego. — Nie jestem chory — powtórzył Danny gniewnie. — Będę z nim walczył pierwszego. — W porządku — rzekł Alan. — Nie chciałem cię urazić. Ale to będzie twój pogrzeb. Przez gwar sali przebił się głos megafonu! — DANIEL FRANCIS ROMANO. PROSZĘ SIĘ ZGŁOSIĆ NATYCHMIAST DO BIURA DOKTORA TENNY’EGO. Danny poczuł coś w rodzaju ulgi. Nie miał zamiaru dłużej siedzieć w sali gimnastycznej, a z drugiej strony nie chciał, by jego wyjście wyglądało jak rejterada. Teraz miał pretekst, aby wyjść z zachowaniem twarzy. — Zaprowadzę cię tam — zaofiarował się Alan. — Sam trafię — odparł Danny.
VII
Danny, znalazłszy się na zewnątrz gmachu mieszczącego salę gimnastyczną, musiał zapytać o drogę. W końcu znalazł budynek, który chłopcy zwali „biurem od frontu”. Był mniejszy niż inne gmachy, miał tylko trzy piętra. Napis nad głównymi drzwiami głosił:
210
ADMINISTRACJA Danny nie był całkiem pewny, czy wie, co to znaczy. Za drzwiami znajdowało się coś w rodzaju lady, a za nią siedziała dziewczyna i obsługiwała centralę telefoniczną. Uznał, że się starzeje. Musiała być już po trzydziestce. Czytała jakąś książkę i chrupała jabłko. — Gdzie jest biuro doktora Tenny’ego? — spytał. Dziewczyna przełknęła kawałek jabłka. — Biuro doktora Tenny’ego to są pierwsze drzwi na lewo w tym korytarzu. — Zrobiła uprzejmy ruch ręką. Danny udał się we wskazanym kierunku i zatrzymał przed drzwiami, na których widniał napis: DR J. TENNY, DYREKTOR. Zamiast zapukać, wrócił do telefonistki. Znów była pochylona nad książką, zwrócona tyłem. Dopiero teraz zauważył, że między pulpitem lady a sufitem była zainstalowana plastikowa płyta ochronna. Niby kuloodporne szkło. Zastukał w nią. Kobieta podskoczyła i obejrzała się w jego stronę, nieomal upuszczając na podłogę trzymaną na kolanach książkę. — Hej — krzyknął Danny. — Czy Tenny jest szefem tego wszystkiego? — Powiódł ręką po budynkach widocznych za drzwiami holu. — Ten Ośrodek to był pomysł doktora Tenny’ego — odparła. — On walczył o jego powstanie i o to, żeby pozostał taki, jaki jest. Oczywiście, on też nim kieruje. Wyglądała na oburzoną jego pytaniem. — Och... Och, dziękuję. Danny powrócił do drzwi i zapukał. — Proszę — rozległo się z głębi pokoju. Gabinet Joego był mniejszy niż pokój Danny’ego. Wszędzie leżały jakieś papiery — na biurku, na stole za biurkiem, nawet na półkach dużego regału, wypełniającego jedną ścianę. W głębi stały sztalugi z na wpół wykończonym obrazem. Na podłodze obok sztalug walały się pędzle i tubki z farbami. Joe przechylił się do tyłu na swym krześle i zerkał na Danny’ego nieco bokiem z uwagi na ostro pachnący dym, który unosił się z cygara trzymanego przezeń w zębach. — Jak się czujesz? — Okay. — Usiądź. Nie przeszkadza ci dym? — Nie. Danny zauważył, że w pokoju było tylko jedno wolne krzesło. Stało obok na wpół otwartego okna. Usiadł na nim i zapytał:
211
— Mówił pan któremuś z chłopaków o... hm... o tym, co się wczoraj stało? — O tym, że próbowałeś uciec? — Joe pokręcił przecząco głową. — Nie, to nie jest ich sprawa. Ani nikogo innego. SPESK oczywiście wie o wszystkim, ale nakazałem mu, aby utrzymywał w tajemnicy informacje na ten temat. Jedynie pracownicy Ośrodka, którzy czuwają nad tobą, będą mogli się o tym dowiedzieć. Żaden z chłopców. Danny skinął głową. — Ale parę osób widziało, jak niosłem cię do szpitala — dokończył Joe. — Mhm. Pewnie tak. Joe strącił do kosza obok biurka słupek popiołu z koniuszka swego cygara. — Słuchaj, chłopcze. Jutro zaczniesz lekcje. Większość dzieciaków spędza ranki na nauce, a popołudnia wykorzystuje do innych celów. Będziesz pracował po parę godzin każdego popołudnia. Możesz pracować w którymś z warsztatów albo przyłączyć się do ekipy naprawczej czy też robić jeszcze co innego. Tutaj każdy coś robi, aby Ośrodek był zawsze na najwyższy połysk. Bez tego wszystko by się powoli rozleciało. Danny zmarszczył brwi. — Czy to będzie taka zwykła praca? — spytał niepewnie. — Tak — powiedział wesoło Joe. — Nie martw się tak bardzo. Nie stanie ci się krzywda. Za każdą odpracowaną godzinę będziemy wpłacali na twoje miejscowe konto pewną sumę pieniędzy. Będziesz mógł sobie za to kupować różne rzeczy w naszym sklepie. Sklep prowadzi SPESK. On też czuwa nad kontami chłopców. To przecież będzie tylko parę godzin dziennie. Reszta dnia należy do ciebie. — Praca — mruknął Danny. — Pracując uczciwie, możesz się wiele nauczyć. A ponadto pomożesz utrzymać Ośrodek w czystości. To można nawet polubić. — Mała nadzieja. Joe skrzywił się. — Okay. Nie jestem tu po to, aby się z tobą spierać. Masz gościa. Czeka w sąsiednim pokoju. Dziewczyna. — Dziewczyna? Laurie? — Tak. Możesz z nią spędzić resztę popołudnia. Ale o piątej musi wyjść. Danny bez słowa wybiegł z biura doktora Tenny’ego i wpadł do sąsiedniego pokoju. Laurie siedziała na skraju dużego fotela obitego skórą. Na widok Danny’ego podskoczyła i rzuciła mu się w ramiona. Po kilku minutach Danny oderwał się wreszcie od niej i zamknął drzwi. — Co słychać? — zawołali oboje niemal równocześnie, po czym wybuchnęli śmiechem. Laurie była nieco szczuplejsza niż wówczas, gdy widział ją ostatni raz. Miała też bledszą twarz. Była dziewczyną drobną, niemal filigranową, o oczach i włosach rów-
212
nie ciemnych, jak u Danny’ego. Znał ładniejsze dziewczyny, ale żadna nie dorównywała Laurie. Ze wszystkich ludzi na świecie była jedyną osobą, która go potrzebowała. I jedyną, której on potrzebował. — Dobrze wyglądasz — powiedziała. — A ty wspaniale. — Dobrze się tu z tobą obchodzą? Skinął potakująco głową. — Jasne. Na medal. To jest bardziej szkoła niż więzienie. A co u ciebie? Wszystko w porządku? — Tak. Z wolna podeszli do stojącej przy oknie sofy. — Co słychać u Silvia i innych chłopaków? — spytał, gdy oboje usiedli. — Wszyscy są w porządku... Danny, naprawdę nic ci nie jest? — Powiedziałem ci, że czuję się na medal — rzekł śmiejąc się. — To naprawdę nie jest ul. Wczoraj mało brakowało, a zwiałbym stąd. Wygląda na łatwiznę. Prawie nie ma strażników. Za parę tygodni prysnę. Muszę tylko wykapować parę rzeczy. Oczy Laurie rozszerzyły się. Dziewczyna wyglądała na przerażoną. — Danny, nie rób nic takiego, za co mogliby cię ukarać. Jeśli znów narobisz sobie kłopotów... — A będziesz na mnie czekała przez pięć lat? — spytał gniewnie. — Albo dziesięć? A może dwadzieścia. Jak tylko będę mógł, pryskam stąd. Inne chłopaki tego nie robią, bo to mięczaki. Żyje im się tu łatwo i dlatego tu siedzą. Ale nie ja! — Będą cię ścigać i znów cię tu przyprowadzą. Albo wsadzę cię do gorszego miejsca... — Chcesz, żebym tu został? — Nie, to znaczy... — Słuchaj, wszystko już obmyśliłem — powiedział Danny z przejęciem. — Jak tylko stąd zwieję, zwędzimy samochód i pojedziemy do Kanady. Tam nas nie złapią. — Aż do Kanady? — Laurie wciąż wyglądała na przestraszoną. — Tylko my dwoje. Zaczniemy wszystko od nowa. Ja może nawet pójdę do pracy... — Ja też — powiedziała Laurie. Zaczęła coś mówić, potem przerwała i wreszcie rzekła: — Och, Danny, chciałam ci od razu powiedzieć. Dostałam pracę. Pomagam siostrze w restauracji, gdzie pracuje... — Usługujesz facetom przy stołach? — Danny poczuł, że na jego twarzy pojawia się grymas. Laurie skinęła głową.
213
— Nie tylko. Również sprzątam, pomagam w kuchni... — Jej głos był słaby i cichy. — Nie chcę, żeby moja dziewczyna coś takiego robiła — wykrzyknął. — Potrzebuję pieniędzy na życie. — Odwróciła od niego głowę i spojrzała w okno. — Chciałabym sama na siebie zarobić. Nawet na autobus, żeby tu przyjechać, potrzeba pieniędzy. Danny powoli się rozchmurzał, ale nie czuł się wcale lepiej. Tymczasem Laurie mówiła: — Doktor Tenny powiedział, że będę mogła odwiedzać cię raz w tygodniu. Mówił, że według niego pobyt tutaj wyjdzie ci na dobrze. Że za dwa lata wypuszczą cię. — Będę w domu za parę tygodni — powiedział zaciskając zęby. — Proszę... nie rób nic takiego, za co mogliby cię ukarać. — Za parę tygodni już mnie tu nie będzie — powtórzył.
VIII
Laurie wyszła o piątej, a Danny udał się do stołówki i jadł bez apetytu kolację. W pewnej chwili zobaczył Ralpha Malzonego, który zaraz przysiadł się do niego. Lekkie plastikowe krzesło skrzypnęło ostrzegawczo pod ciężarem młodego atlety. — Cześć! Słyszałem, że byłeś wczoraj chory. Nie będziesz walczył z Laceyem? Danny odsunął od siebie tacę z jedzeniem. — Będę walczył. — To dobrze — ucieszył się Ralph. Przechylił się przez stół i wziąwszy kawałek chleba z tacy Danny’ego, jął go smarować masłem. — Przyjdź znowu do sali gimnastycznej jutro po południu. Pokażę ci parę sztuczek; pomogą ci zostać nowym mistrzem wagi lekkiej. Danny skinął głową na znak zgody. — Dobra — powiedział i wstał od stołu. Ponieważ Ralph wciąż pożywiał się z jego tacy, zostawił mu ją na stole. Gdy znalazł się w swym pokoju i zamknął drzwi, światła zapaliły się same, a jednocześnie zajaśniał ekran na ścianie. — DOBRY WIECZÓR, PANIE ROMANO — powiedział SPESK, a na ekranie pojawił się zapis jego słów. — Skąd wiedziałeś, że jestem tutaj? — spytał Danny, zatrzymując się gwałtownie u drzwi i piorunując wzrokiem ekran.
214
— W DRZWIACH ZNAJDUJE SIĘ CZUJNIK. A ŚWIATŁA ZAPALIŁY SIĘ, BO JA MAM... — Skąd wiedziałeś, że to ja wszedłem tutaj? — przerwał mu Danny. — Czy ty mnie widzisz? — W POKOJACH UCZNIÓW NIE MA KAMER. NIE WIEDZIAŁEM NA PEWNO, ŻE TO JESTEŚ TY. ALE PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE WEJDZIESZ DO SWEGO POKOJU O TEJ PORZE WYNOSIŁO PONAD DZIEWIĘĆDZIESIĄT PROCENT. MAM WIADO... — W takim razie, skąd wiedziałeś, że jestem Danny Romano? Ktoś inny mógł tu wejść. Głos SPESK-a nie zmienił tonu, ale mimo to Danny odniósł wrażenie, że komputer zdenerwował się na niego. — PANA GŁOS JEST GŁOSEM DANIELA FRANCISA ROMANO I NIKOGO INNEGO. MAM WIADOMOŚĆ... — Znasz głosy wszystkich? — ZOSTAŁEM ZAPROGRAMOWANY, ABY ROZRÓŻNIAĆ SPOSÓB WYRAŻANIA SIĘ I TONY GŁOSOWE KAŻDEGO MIESZKAŃCA OŚRODKA. MAM DLA PANA WIADOMOŚĆ Z ODDZIAŁU MEDYCZNEGO. SPESK cierpliwie poczekał, aż Danny coś powie. Wreszcie Danny rzekł: — Co to jest za wiadomość? — NA STOLICZKU OBOK ŁÓŻKA ZNAJDZIE PAN FIOLKĘ, A W NIEJ TABLETKI. SĄ TO ŚRODKI PRZECIW ASTMIE. SPOSÓB UŻYCIA JEST PODANY NA NALEPCE. BRZMI ON, JAK NASTĘPUJE: „ZAŻYĆ JEDNĄ TABLETKĘ WIECZOREM PRZED POŁOŻENIEM SIĘ SPAĆ I JEDNĄ TABLETKĘ, GDY ZAJDZIE TAKA POTRZEBA PODCZAS DNIA. NALEŻY NOSIĆ TĘ FIOLKĘ ZAWSZE ZE SOBĄ. ZAWIADOMIĆ WYDZIAŁ MEDYCZNY, GDY WE FIOLCE POZOSTANIE PIĘĆ TABLETEK”. — Te pigułki pomogą mi lepiej oddychać? — NIE MAM INFORMACJI NA TEN TEMAT. MOGĘ SKONTAKTOWAĆ PANA Z WYDZIAŁEM MEDYCZNYM. W TEJ CHWILI PEŁNI DYŻUR DOKTOR MAKAWITZ. — Okay, nie trzeba. Danny podszedł do łóżka i zobaczył fiolkę z pastylkami na stoliczku nocnym. Były białe i gładkie. Zerknął na ekran, który już ściemniał. — Hej, SPESK! — zawołał. Ekran natychmiast zajaśniał światłem. — SŁUCHAM, PANIE ROMANO. — Hm... Nie ma dla mnie innych wiadomości? — Nagle Danny zmieszał się, iż rozmawia z ekranem telewizyjnym.
215
— NIE, NIE MA. MAM DLA PANA ROZKŁAD LEKCJI NA JUTRO, ALE ZGODNIE Z PROGRAMEM MAM GO PANU PODAĆ JUTRO RANO, KIEDY SIĘ PAN OBUDZI. — Czy możesz mi go podać teraz? — JEŚLI PAN TEGO ZAŻĄDA, MAM ZEZWOLENIE, ABY SPEŁNIĆ PANA ŻYCZENIE. — Chcesz powiedzieć, że jeśli ci to rozkażę, zrobisz to? — TAK. — Przypuśćmy, że ci każę włączyć dzwonki alarmowe w całym Ośrodku. — NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, BY SPEŁNIĆ TO ŻĄDANIE. Danny usiadł ciężko na łóżku i zaczął gorączkowo rozmyślać. — Słuchaj, SPESK — odezwał się po chwili. — Kto może ci dać rozkaz w sprawie sygnałów alarmowych? Kto może ci rozkazać, żebyś je wyłączył? Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać. — DOKTOR TENNY, DOWÓDCA STRAŻY, NAJWYŻSZY RANGĄ DYŻURUJĄCY STRAŻNIK, SZEF WYDZIAŁU KONSERWATORSKIEGO, NAJWYŻSZY STANOWISKIEM DYŻURUJĄCY PRACOWNIK WYDZIAŁU KONSERWATORSKIEGO. Danny przez chwilę myślał, po czym rzekł: — Przypuśćmy, że dowódca straży rozkazał ci w tej chwili wyłączyć wszystkie urządzenia alarmowe. Czy mógłbyś to zrobić? — TAK. — Dobrze, SPESK — powiedział nagle Danny głośno i rozkazująco. — Wyłącz wszystkie alarmy! — NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, ABY SPEŁNIĆ TO ŻĄDANIE. — Tu dowódca straży. Rozkazuję ci wyłączyć urządzenia alarmowe! Danny był pewny, że SPESK przygotowuje się, aby go wyśmiać, ale nic takiego nie nastąpiło. — PAN NIE JEST DOWÓDCĄ STRAŻY. PAN JEST DANIELEM FRANCISEM ROMANO. WSKAZUJĄ TO KRZYWE HARMONICZNE PANA GŁOSU. — Dobrze, SPESK. Jeden zero dla ciebie. — NIE ROZUMIEM TEGO STWIERDZENIA. — Nie powiesz Tenny’emu, o czym mówiliśmy, dobrze? — TA ROZMOWA ZOSTAŁA JUŻ WPROWADZONA DO MOJEGO BANKU DANYCH. JEŚLI DOKTOR TENNY ALBO KTOŚ INNY Z PERSONELU ZECHCE JĄ PRZESŁUCHAĆ, JESTEM ZAPROGRAMOWANY SPEŁNIĆ TO ŻYCZENIE. — Ale nie powiesz im, jeśli cię o to nie poproszą?
216
— ZGADZA SIĘ. Danny uśmiechnął się. „Tenny nie może poprosić o coś, jeśli nie wie, że to coś istnieje” — pomyślał zadowolony. — W porządku, SPESK. Dobranoc. — DOBRANOC, PANIE ROMANO. Gdy Danny rozbierał się, błysnęła mu myśl, że musi gdzieś zdobyć magnetofon i być może również rewolwer. Ot tak, na wszelki wypadek.
IX
Nazajutrz, gdy Danny udał się na lekcje, w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił salę; wcale nie wyglądała na lekcyjną. Dziewięciu chłopców siedziało na krzesłach ustawionych na chybił trafił, a wśród nich siedział mężczyzna mogący mieć około trzydziestu lat. Rozmawiali o czymś z ożywieniem. — Proszę, wejdź i usiądź — rzekł na jego widok nauczyciel. — Nazywam się Cochran. Zaraz się tobą zajmę. Pan Cochran wyglądał na człowieka wysportowanego i silnego. Nosił krótko przycięte włosy, jakby służył w marynarce, a jego plecy były proste, jak deska. Bardziej przypominał Danny’emu komandosa w cywilnym ubraniu niż nauczyciela. Danny wybrał sobie miejsce w tyle sali. Po jednej jego stronie była ściana z kilkoma oknami, po drugiej rząd regałów z książkami. Upodabniało to klasę do biblioteki. Nie opodal drzwi wejściowych znajdował się duży ekran telewizyjny. Danny, obejrzawszy się za siebie, zauważył, że pod tylną ścianą sali znajduje się rząd budek o podobnych rozmiarach, co budki telefoniczne. Może nieco większych. Było w nich ciemno. — Witaj! Jesteś Daniel Romano? — Pan Cochran sięgnął po jedno z krzeseł i usiadł obok Danny’ego. Inni chłopcy bądź czytali, bądź pisali, bądź wybierali książki z regału. — To jest klasa do nauki czytania — wyjaśnił nauczyciel. — Różni chłopcy korzystają z różnych książek. Chciałbym, abyś dzisiaj zapoznał się z tą książką. Po raz pierwszy Danny zobaczył nauczyciela z książką w rękach. Książka nosiła tytuł Przyjaciele w wielkim mieście. Danny wziął książkę i zaczął ją kartkować. Była pełna fotografii uśmiechniętych ludzi — kupców, policjantów, strażaków, gospodyń. Wszyscy oni mieszkali w czystym, jasnym mieście.
217
— Pan chyba się ze mnie zgrywa! — Oddał książkę z powrotem panu Cochranowi. Nauczyciel roześmiał się. — Ja wiem, to jest książka dla dzieci. Jeśli uważasz, że jest dla ciebie za łatwa, możemy spróbować coś innego. Ale najpierw musisz przejść test, abym zobaczył, czy jesteś przygotowany do trudniejszej pracy. Podprowadził Danny’ego do jednej z ciemnych budek, wszedł do środka i zapalił światło. Danny zauważył, że w budce znajduje się niewielki pulpit, a na nim przeróżne guziki i tarcze z numerami. Nad pulpitem, na ścianie budki widniał mały ekran telewizyjny. Pan Cochran manipulował coś przez chwilę przy guzikach i tarczach, po czym wyszedł z budki. — W porządku — rzekł do Danny’ego. — Budka należy do ciebie. Usiądź sobie przy pulpicie i pobaw się. SPESK podda cię próbie czytania. Danny, wzruszywszy ramionami, wszedł do budki i usiadł przy pulpicie. Pan Cochran zamknął drzwi pomieszczenia. Budka miała okienko z ciemnego szkła, tak iż Danny ledwie mógł dojrzeć coś w sali na zewnątrz. Wyglądało też, że ma izolację dźwiękową. Panowała w niej zupełna cisza. Zajaśniał telewizyjny ekranik. — DZIEŃ DOBRY — rozległ się głos SPESK-a. — Cześć! Już wiesz, kto tu jest? — DANIEL FRANCIS ROMANO. — Znów trafiłeś. Danny’ego ogarnęła złość. „Czy ta maszyna nigdy się nie myli?” — zapytał sam siebie. Potem wpadł na nowy pomysł. — Hej, SPESK, gdzie mogę znaleźć magnetofon? — MAGNETOFONY SĄ W UŻYCIU NA LEKCJACH JĘZYKA. — Czy można je zabrać do pokoju? Czy są na tyle małe, aby je przenieść? — TAK, NA OBA PYTANIA. A TERAZ CZY JESTEŚ GOTOWY DO STANDARDOWEGO TESTU CZYTANIA NUMER l? — Jasne — rzekł wesoło Danny. — Wal naprzód! Test dotyczył wymowy słów i Danny’emy szybko zrzedła mina. Zaczął się pocić. SPESK pokazywał różne słowa na ekranie i Danny musiał orzekać, czy są napisane poprawnie. Jeśli uważał, że nie ma błędu, naciskał jeden guzik, jeśli odkrył błąd, naciskał drugi guzik. Po godzinie takiej zaprawy SPESK zaczął pokazywać na ekranie całe zdania i Danny musiał mu powiedzieć, co w nich jest niedobre. W końcu na ekranie pojawiła się niewielka opowieść i po chwili znikła, a nastąpiła cała seria pytań na jej temat. Danny musiał odpowiedzieć na te pytania.
218
Gdy było po wszystkim, opadł, zmęczony, na swe wyściełane krzesło. Bolała go głowa. Miał wszystkiego dość. I wiedział, że wypadł słabo. Drzwi budki stanęły otworem i do środka wszedł pan Cochran. Danny mimochodem zauważył, że sala lekcyjna była już pusta. — Jak poszło? — Nauczyciel nachylił się nad pulpitem i nacisnął kilka guzików. Ekran zaroił się od liczb. — Niedobrze, co? — spytał niepewnie Danny. Pan Cochran popatrzył na niego z ciekawością. — Faktycznie, nienadzwyczajnie. Ale prawdę mówiąc, wypadłeś lepiej, niż się spodziewałem. Danny wyprostował się nieco na krześle. — Słuchaj, chłopcze — rzekł nauczyciel. — Wiem, że książka, którą ci pokazałem, jest dość durna. Ale czemu nie miałbyś jej przeczytać? Możesz to zrobić w swoim pokoju. Nie musisz co rano uczestniczyć w lekcjach. SPESK pomoże ci, jeśli utkniesz na jakimś słowie. Kiedy będziesz uważał, że uporałeś się ze wszystkim, przyjdź, a powtórzymy test. — Ile czasu to zajmie? Cochran machnął ręką. — To zależy od ciebie. Trzy dni, najwyżej cztery. Jesteś dość bystry, aby wszystko prędko zrozumieć. Musisz tylko chcieć. Danny nic nie odpowiedział. Wyszli obaj z budki, po czym pan Cochran rzekł: — Czytanie jest bardzo ważne. Bez względu na to, co chcesz robić po opuszczeniu Ośrodka, przyda ci się umiejętność czytania. Jeśli nie będziesz umiał dobrze czytać, doktor Tenny nie wypuści cię stąd. A więc jesteś kowalem swego losu. — Okay — zgodził się Danny. — Niech mi pan da tę książkę. Przerobię ją. Danny, idąc korytarzem w stronę następnej sali lekcyjnej, uśmiechnął się do siebie chytrze. „Niech się cieszą, że czytam, uczę się — pomyślał — wtedy się nie kapną, że główkuję, jak stąd prysnąć.”
X
Tego dnia Danny uczestniczył jeszcze w dwu lekcjach — lekcji historii i lekcji arytmetyki. Na pierwszej z nich zasnął i nikt mu nie przeszkadzał spać, aż po lekcji, gdy reszta chłopców wyszła, nauczyciel podszedł do niego i szturchnął go w ramię.
219
— Nie sądzę, abyś dorósł do tego przedmiotu — powiedział. Był to niemłody już człowiek, a jego pobladła twarz odzwierciedlała walkę, jaką toczył sam ze sobą, aby nie wyrazić swego oburzenia w ostrzejszy sposób. Lekcję arytmetyki prowadził Joe Tenny. Ku swemu zdziwieniu Danny stwierdził, że potrafi rozwiązać większość zadań, które Tenny prezentował na ekranie telewizyjnym. — Masz dobrą głowę do liczb — pochwalił go Joe, gdy lekcja dobiegła końca i uczniowie wysypali się z sali. — Aha. Może będę buchalterem, jak stąd wyjdę. Joe posłał mu spojrzenie, które mówiło: „Kogo chcesz tu nabrać?” — Cóż, musisz sobie już dziś zaplanować, co będziesz robił. Nie wypuścimy cię stąd bez takiego planu i bez zawodu. Wyszli obaj z sali i podążyli korytarzem ku wyjściu z budynku. — Uff, nauczyciel historii powiedział mi, żebym więcej nie przychodził na jego lekcje. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. — To było sprytne — rzekł Joe. — Może zacznę się uczyć czego innego zamiast historii? Może włoskiego? Umiem trochę po włosku. — Wiem o tym. Danny poczuł, że się rumieni. — To znaczy, chciałem powiedzieć, że może nauczyłbym się mówić po włosku jak należy. Joe sprawiał wrażenie lekko zaskoczonego. — Nie rozumiem, dlaczego chcesz się uczyć obcego języka. Jeśli jednak takie jest twoje życzenie, w porządku. Możemy spróbować. Tylko nie zasypiaj przy pracy. — Nie będę — przyrzekł Danny z uśmiechem. Po obiedzie Danny udał się do sali gimnastycznej. Jeden ze starszych chłopców usłużnie pokazał mu, gdzie są szai na ubranie. Danny włożył na siebie dres i powrócił na salę. Przez chwilę ćwiczył podnoszenie ciężarów, potem puścił się po moście na antresoli. W połowie okrążenia musiał wszakże przystanąć, gdyż zabrakło mu tchu. „Muszę połknąć jedną z tych pigułek” — pomyślał. Wrócił do pokoju, gdzie zostawił ubranie, i przyjął jedną pastylkę. Po kilku minutach był już w stanie normalnie oddychać. Udał się więc ponownie na salę gimnastyczną i zainteresował się rzędem worków do boksowania, stojących za ringiem. Nikt z nich nie korzystał. Rozejrzał się, czy nie zobaczy gdzieś Laceya, ale go nie dostrzegł. Ucieszył się z tego. Tymczasem w pobliżu ringu pojawił się Ralph Malzone. — Czołem, Danny! Chcesz potrenować przed meczem? Zostały ci tylko dwa tygodnie.
220
— Aha. Wiem o tym — odparł Danny. Ralph wyglądał na jeszcze masywniejszego w swym dresie. Był o parę głów wyższy od Danny’ego. — Chodź no tutaj — powiedział i stanął za workami. — Pokażę ci parę rzeczy. Przez następne pół godziny Danny pobierał nauki, jak należy posługiwać się łokciami, kolanami, głową w celu pokonania przeciwnika na ringu. — Pamiętaj, że to jest wszystko zakazane — rzekł Ralph z uśmiechem. — Ale jak będziesz cwany, to tym załatwisz Laceya. Najważniejsze, żeby stracił równowagę. Nastąp mu na nogę i popchnij go do tyłu. I jeszcze daj mu bykiem, jak nie wystarczy. Przy okazji łokciem pod żebra. Danny pokiwał ze zrozumieniem głową. W pewnej chwili z nagła zapytał: — Nie wiesz, Ralph, gdzie mógłbym... gdzie mógłbym skombinować rewolwer? — Co takiego? — Rewolwer. Zresztą wystarczy majcher. Albo nawet żyletka... Ralph przestał się uśmiechać, a jego owalna, pulchna twarz z małymi szelmowskimi oczkami przybrała wyraz podejrzliwości. — Po co ci to potrzebne? — Żeby stąd zwiać. Po cóż innego? — odparł Danny. Przez chwilę Ralph rozmyślał nad czymś w milczeniu. Wreszcie rzekł: — Weź prysznic i przebierz się. Będę na ciebie czekał w warsztacie metalowym. Dwa piętra niżej. — Okay. Danny nie śpieszył się. Chciał być pewny, że Ralph będzie w warsztacie, gdy on sam się tam zjawi. Warsztat pachniał olejem smarowniczym i rozbrzmiewał hałasem maszyn, które cięły, wierciły i toczyły przeróżne części ze stali i aluminium. Chłopcy robili regały na książki, naprawiali krzesła i konstruowali inne rzeczy, których przeznaczenia Danny nie znał. Między maszynami przechadzało się powoli kilku mężczyzn w długich ciemnych fartuchach. Przystawali tu i ówdzie, by porozmawiać z którymś z chłopców, pomóc mu w obsłudze maszyny czy zadać następną pracę. W najdalszym kącie sali Ralph manipulował coś przy długich kawałkach rury. Danny skierował się w jego stronę. Nikt mu w tym nie przeszkadzał ani o nic nie pytał. — Widzę, że się męczysz. Ralph popatrzył na niego chłodno. — Wiesz, przez cały czas myślałem, dlaczego zapytałeś mnie o ten rewolwer. Ktoś cię prosił, żebyś to zrobił?
221
— Nie wiem, o czym mówisz — powiedział Danny i wzruszył ramionami. — Nikomu o tym nie mówiłem — wyszeptał Ralph. — Ale tobie to pokażę. Jak jesteś kapusiem od Tenny’ego... to pamiętaj, że nie tylko go zobaczysz, ale i poczujesz. Ralph, nie spuszczając wzroku z nauczyciela, który stał o kilka stołów od nich, schylił się lekko i sięgnął pod swój stół warsztatowy. Po chwili wysunął rękę, ale tylko na tyle, aby Danny mógł zobaczyć, co w niej trzyma. — Ale spluwa! — szepnął Danny. Broń wyglądała dość prymitywnie, ale groźnie. Rękojeść pistoletu była zrobiona z kawałka równo przyciętej rury, a spust przymocowany drutem do mocnej sprężyny. Lufę stanowił kawałek cieńszej rury. — Strzela gwoździami — szeptał Ralph dumnie. Wyjął kilka gwoździ z kieszonki swej koszuli. Różniły się tylko tym od zwykłych gwoździ do desek, że były po obu stronach spiłowane i ostre jak igły. — Zrobiłeś to sam? — zaciekawił się Danny. Ralph skinął głową. Włożył swe pociski z powrotem do kieszeni koszuli, zaś pistolet wetknął za koszulę. Na jego piersi pojawiło się spore wybrzuszenie. — Muszę go teraz wypróbować. Jest w lesie jedno miejsce, gdzie nie ma żadnych alarmów ani kamer. Jak spluwa zadziała, w nocy wypływam na czyste wody. Przez bramę główną. Danny wydał z siebie lekkie gwizdnięcie. — Do tego trzeba niezłej odwagi. — Z tym — rzekł Ralph, dotknąwszy wybrzuszenia na koszuli — da się to zrobić. A teraz idź pierwszy. Ja będę szedł za tobą. Nie spiesz się. Żeby wszystko wyglądało normalnie. I pamiętaj, jak piśniesz słowo, wypróbuję spluwę na tobie. — Nie martw się. Jestem z tobą. Skierowali się w stronę drzwi warsztatu, Ralph tuż za Dannym, aby nikt nie dostrzegł wybrzuszenia na jego koszuli. Minęli stoły warsztatowe, gdzie chłopcy zajęci byli swoimi pracami. Dwaj nauczyciele nie zwracali na nich zupełnie uwagi. Teraz pozostało już tylko dwa metry nagiej podłogi, by znaleźć się przy drzwiach. I wtedy właśnie drzwi się nagle zamknęły. Zatrzasnęły się same, robiąc dużo hałasu. Stanęły też maszyny i w warsztacie zapanowała martwa cisza. Danny stanął jak wryty, zaledwie pół metra od drzwi. Tuż za plecami słyszał głośny oddech Ralpha. — JEDEN Z CHŁOPCÓW PRZY DRZWIACH MA PRZY SOBIE PONAD KILOGRAM METALU — rozległ się głos SPESK-a z megafonu w suficie. — NIE PRZEDSTAWIONO MI ZEZWOLENIA NA WYNIESIENIE TEGO METALU Z WARSZTATU.
222
Danny odwrócił się i zobaczył, że wszyscy pozostali chłopcy wpatrują się w niego i w Ralpha. Obaj nauczyciele śpieszyli już w ich stronę. Ralph, wzruszywszy ramionami w geście człowieka pokonanego, wyciągnął zza koszuli pistolet i trzymał go za lufę w wyciągniętej ręce. Podszedł do niego nauczyciel i z nachmurzoną twarzą wziął od niego broń. — Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Malzone — rzekł. Ralph zrobił grymas, który wyrażał na poły wesołość, na poły gniew. — A ty, jak się nazywasz? — pytał nauczyciel zwracając się do Danny’ego. — I jak w to wdepnąłeś? Nie widziałem cię tu nigdy dotąd. — On nie ma z tym nic wspólnego — rzekł Ralph, zanim Danny zdążył coś powiedzieć. — Nic o tym nie wiedział. Zrobiłem ten pistolet sam. On nawet nie wiedział, że mam go przy sobie. Nauczyciel pokręcił z niezadowoleniem głową. — Muszę znać twoje nazwisko, synu. — Romano, Danny Romano. Drugi z nauczycieli wziął od pierwszego pistolet, przyjrzał mu się i zważył go w ręce. — Niezła robota, Malzone — zauważył. — Ale trochę cięższy, niż potrzeba. Do kogo miałeś zamiar strzelać? — Do tego, kto tylko stanie między mną a wolnością. — Gdybyś włożył tyle samo wysiłku w coś pożytecznego — mówił nauczyciel — mógłbyś wyjść przez główną bramę. I nikt by cię nie próbował zatrzymać. — Mowa trawa. — A tak na marginesie: SPESK nie pozwoli nikomu wyjść przez te drzwi, jeśli ta osoba będzie ważyła więcej niż ważyła w momencie wejścia. Stoimy w tej chwili na wadze. Jest wbudowana w podłogę. — Dziękuję za tę informację — rzekł Ralph. — A teraz marsz stąd — powiedział nauczyciel. — I niech żaden z was tu nie wraca, zanim nie załatwicie sprawy z doktorem Tennym. Ralph ruszył ku drzwiom. Drzwi wydały lekki trzask i otworzyły się. Gdy byli już na korytarzu, Danny rzekł smutnym głosem: — Dzięki, że mnie osłaniałeś. Ralph wzruszył ramionami. — Jeszcze parę minut temu bałem się, że pracujesz dla Tenny’ego. Ale jak ma tego cholernego SPESK-a, nie potrzebuje kapusiów. — Co teraz będzie z tobą? — spytał Danny, gdy szli w stronę windy. — Tenny zrobi mi wykład i przez parę miesięcy zamiast do warsztatu będę chodził na specjalne lekcje.
223
— Tylko tyle? Ralph stanął i spojrzał na Danny’ego; wyglądał, jakby mu się zbierało na płacz. — Nie tylko. Myślałem, że jutro będę daleko stąd. A teraz uwiązłem tu na amen. Nie wiem, kiedy wyjdę. Może nigdy.
XI
Przez następne dwa tygodnie Danny ciężko pracował. Uważał na lekcjach. Pomyślnie przeszedł przeprowadzony przez SPESK-a test czytania nr 1 i pan Cochran pozwolił mu wybierać sobie książki. Zaczął więc czytać książki o samolotach i rakietach. Lekcje arytmetyki z Joem Tennym były dla niego niemal zabawą. — Jeśli będziesz robił takie postępy — powiedział mu Tenny — pokażę ci, jak rozwiązywać ze SPESK-iem naprawdę trudne zadania. Danny uśmiechnął się i skinął głową, aby pokazać, jak bardzo zależy mu na pracy ze SPESK-iem. Specjalnie przykładał się jednak do nauki w klasie językowej, tak aby nauczyciel pozwolił mu zabrać do pokoju jeden z klasowych kieszonkowych magnetofonów. Oczywiście, do odrabiania dodatkowych zadań domowych. Nauczyciel, układny, łysiejący pan, powiedział, że pozwoli Danny’emu wziąć magnetofon „na krótko”. Popołudnia spędzał Danny zazwyczaj w sali gimnastycznej. Przed każdym treningiem przyjmował tabletkę przeciw astmie, ale stwierdził, że po chwili intensywnych ćwiczeń, musi przyjąć drugą. Ralph stale uczył go jakichś nowych brudnych sztuczek, pouczając, jak „rozwalić Laceyowi głowę”. Czasem odbywał nawet z Dannym sparing na ringu. Ponadto Danny podjął pracę. Przyłączył się do ekipy utrzymującej w Ośrodku czystość. Była to nietrudna praca na świeżym powietrzu, tym przyjemniejsza, że przyszło ocieplenie i drzewa przybrały swą wiosenną szatę. Przez dwie godziny każdego popołudnia grabił więc Danny zeszłoroczne liście, przycinał trawę, zbierał śmiecie pozostawione przez chłopców na terenie Ośrodka Przy tej okazji nauczył się wykrywać małe czarne skrzynki, niemal całe ukryte w ziemi. Zawierały mikroskopijne kamery telewizyjne i urządzenia alarmowe SPESK-a. W przeddzień walki z Laceyem nauczyciel języka wypożyczył wreszcie Danny’emu kieszonkowy magnetofon. Jednakże było już za późno, by próbować ucieczki przed meczem. Danny wyliczył sobie, że będzie potrzebował co najmniej tygodnia, aby wydobyć
224
od Joego Tenny’ego właściwe słowa i nagrać je na taśmę. Potem będzie musiał wkomponować je w inny tekst nagrany na taśmę i dopiero wtedy uzyska odpowiedni rozkaz dla SPESK-a. Danny nie czekał z przyjemnością na walkę z Laceyem. Byłby rad, gdyby mógł uciec z Ośrodka przed meczem. Ale z drugiej strony nie chciał wyjść na tchórza. „Może Lacey pomoże mi stąd wyjść — pomyślał w pewnej chwili i blado się uśmiechnął. — Na noszach...”
XII
Z okazji meczu sala gimnastyczna została zmieniona w arenę. Wyniesiono wszystkie pomoce gimnastyczne, przesunięto ring na środek sali, wokół ustawiono rzędy składanych krzeseł. Chłopcy i nauczyciele śledzący mecz, dopingowali zawzięcie swych faworytów, wygwizdując jednak bez miłosierdzia słabych i pokonanych. Danny słyszał odgłosy tego entuzjazmu w przebieralni. Ralph pomógł mu znaleźć szorty, które dobrze nań pasowały. Były jasnoczerwone i miały czarny pionowy pas z boku. „Barwa krwi” — pomyślał Danny. Jeden z nauczycieli gimnastyki okręcił dłonie Danny’ego bawełnianą taśmą i pomógł mu włożyć rękawice bokserskie. Na koniec włożono mu kask i ochraniacz zębów. W szatni nie było więcej bokserów. Walka Danny’ego miała być ostatnią walką tego wieczoru. Lacey przygotowywał się do meczu w innej przebieralni po drugiej stronie sali. — Pamiętaj — pouczał Danny’ego Ralph, gdy nauczyciel oddalił się na moment — pchaj się do zwarcia i popchnij go do tyłu, żeby stracił równowagę. Potem walnij go czym popadnie: łokciami, głową, wszystkim. Masz dobry cios, więc wykorzystaj to. Danny skinął głową. Widownia ryknęła i rozległy się brawa. Ledwie usłyszał gong. — W porządku, Romano — zawołał nauczyciel od drzwi. — Twoja kolej. Kask wydawał się Danny’emu ciężki i niewygodny, a ochraniacz zębów miał dziwny smak. Pomyślał, że tak powinna smakować opona samochodowa. Gdy pojawił się na sali, wybuchła owacja. Danny już składał usta do uśmiechu, gdy się zorientował, że owację zgotowano Laceyowi, który również wszedł do sali z drugiej strony. Jego zaś powitano kpiącymi okrzykami. — Będziesz unicestwiony, Romano!
225
— Nie wytrzymasz jednej rundy, chudzielcu! Niektórzy jednak sympatyzowali z Dannym. — Daj mu popalić, Danny! Na stopniach ringu stał doktor Tenny. Był bez marynarki, bez krawata. Miał na sobie koszulkę z krótkimi rękawami. — Jesteś gotowy, Danny? — Aha. — Rozmawiałem z lekarzami. Nie są zbyt uradowani twoją walką. — Wszystko będzie dobrze. — Przyjąłeś tabletkę? — Nawet dwie, zanim wyszedłem z mojego pokoju. — Dobrze — rzekł Joe. — Jeśli będziesz potrzebował więcej, są tu w mojej kieszeni. — Dzięki. Wszystko będzie dobrze. Joe zrobił mu miejsce na stopniach i Danny wbiegł na ring, a Lacey zaraz za nim. Tłum wiwatował i gwizdał jednocześnie. „Ciekawe, komu wiwatują” — pomyślał Danny. Sędzią był jeden z nauczycieli gimnastyki. Przywołał obu chłopców na środek ringu i powiedział: — Żadnych niskich ciosów, żadnego przytrzymywania przeciwnika, żadnych brudnych sztuczek. Jeśli wam każę wyjść ze zwarcia, przestaniecie walczyć i każdy z was cofnie się. Róbcie po prostu to, co mówię, i bądźcie opanowani. Niech walka będzie uczciwa i czysta. Obaj z Laceyem wrócili do swych narożników. Danny stał i przyglądał się przeciwnikowi. Chłopak wydawał się być cały jednym mięśniem — twardym i silnym. Zabrzmiał gong. Danny nie potrafił zrobić niczego tak, jak należało. Zaatakował ze środka ringu, ale zaraz musiał wycofać się po prostym Laceya, po którym głowa odskoczyła mu do tyłu. Zamierzył się i nie trafił. Lacey poruszał się za szybko. Danny próbował za nim kluczyć, iść na zwarcie, lecz przeciwnik tańczył wokół niego, częstując go co chwila prostymi niby wąż, który wysuwa język. Większość tych ciosów trafiła celu i Danny odczuł to boleśnie. Sala rozbrzmiewała głośnymi okrzykami, które dźwięczały Danny’emu w uszach, jak łomot fal, kiedyś na brzegu morza, gdy fala przewróciła go i trzymała pod wodą. Lacey ulokował mocny prawy prosty na klatce Danny’ego. Powietrze ze świstem uciekło z jego płuc. Zgiął się i próbował chwycić przeciwnika. Jego rękawice dosięgły ciała Laceya, ale zaraz się ześlizgnęły. Danny wyprostował się, po czym dokonał zwrotu, by znaleźć przeciwnika, i wtedy dostał twardy lewy prosto w twarz.
226
Z trudnością chwytał oddech. „Żebym tylko nie dostał ataku” — myślał zdesperowany. Ale jego pierś była coraz cięższa, a nowa seria ciosów w tułów jeszcze pogorszyła sytuację. W końcu Danny zwarł się z przeciwnikiem, tak iż ich głowy zaczęły się o siebie ocierać. — Chcesz zatańczyć, myszko? — zaśmiał się Lacey. Potem nagle ulokował całą serię ciosów na brzuchu Danny’ego. Odskoczył do tyłu i jego morderczy prawy wylądował na policzku Danny’ego. Danny poczuł, że nogi zaczynają się pod nim chwiać. Na szczęście rozległ się gong. Ralph był wściekły. — Nie zrobiłeś ani jednego numeru z tych, które ci pokazywałem — zżymał się. — Powinieneś iść na zbliżenie, przetrzymać go i przewrócić. — Spróbuj sam to zrobić — wykrztusił Danny. Usiadł na taborecie z trudem łapiąc oddech. Jego pierś wznosiła się szybko i opadała, a twarz sprawiała wrażenie, jakby puchła. Była cała obolała. Gong obwieścił początek drugiej rundy i znów zaczęło się to samo. Lacey tańczył po całym ringu podśmiewając się z Danny’ego i młócąc go celnymi prawymi i lewymi. Danny czuł się, jakby miał na nogach żelazne buty. Nie mógł wytrzymać narzuconego przez Laceya tempa. Widownia tak hałasowała, że niemal pękały mu w uszach bębenki. W ustach czuł smak krwi. A Lacey pływał wprost wokół niego, doskakując, by go zarzucić ciosami, i odskakując, gdy Danny próbował oddać cios. Pierś Danny’ego sprawiała mu coraz więcej kłopotu. Sapał, wzdychał, nie będąc zdolny nabrać powietrza w płuca. Wydawało mu się, że upłynęła już godzina, odkąd zaczęli walczyć. W pewnej chwili Lacey oparł się o sznury ringu i Danny zrobił desperacki wysiłek, aby go przytrzymać. Oplótł Laceya ramionami i dyszał ciężko. — Hej, jesteś chory? — Głos Laceya, stłumiony przez ochraniacz zębów, zadźwięczał w jego prawym uchu. — Płuca ci grają, jak organy w kościele. Odepchnął Danny’ego, ale zamiast go uderzyć, stuknął go lekko w twarz i odpłynął ku środkowi ringu. Tłum zaczął gwizdać. — Skończ z nim! — Poślij go na deski, Lacey! Gong zakończył drugą rundę. Gdy Danny zwalił się ciężko na swój taboret, w narożniku był już Joe Tenny. — Weź lepiej jeszcze jedną pastylkę — powiedział. — Nie... Jestem w porządku... Została tylko jedna runda. Tenny zaczął coś mówić, ale zaraz się rozmyślił i wrócił schodkami na swoje miejsce. Do narożnika Danny’ego podszedł natomiast Ralph.
227
— W tej rundzie musisz go załatwić! — ryczał Danny’emu do ucha, starając się przekrzyczeć salę. — Teraz albo nigdy! Jak usłyszysz gong, wyjdź powoli. On będzie myślał, że jesteś już załatwiony. A jak się zbliży, poczęstuj go, czym możesz? Danny skinął głową. Gdy zadźwięczał gong, Danny powoli uniósł się z taboretu i ze zwieszonymi rękami powlókł się na środek ringu. Sędzia popatrzył na niego ze zdziwieniem. A tymczasem Lacey już tańczył na palcach, uśmiechnięty i pełen energii. W pewnej chwili zbliżył się na tyle do Danny’ego, że ten wysłał mu najlepszy ze swych ciosów — prawy podbródkowy niby pistoletowy strzał z biodra, z siłą, na jaką go tylko było stać. Jego rękawica wylądowała gdzieś na szczęce Laceya, który usiadł na deskach ringu z wyrazem osłupienia na twarzy. Kibice zerwali się z krzeseł, krzyczeli i wiwatowali. Sędzia pochylił się nad Laceyem i zaczął go liczyć. Lacey wstał jednak szybko. Jego twarz była ponura, a z ust znikł uśmiech. Sędzia zajrzał Laceyowi w oczy, potem zwrócił twarz w stronę Danny’ego i dał mu znak, by wznowił walkę. Zaledwie Danny postąpił dwa kroki w kierunku Laceya, spadł na niego grad ciosów. Lacey wywierał teraz na nim swą zemstę za zranioną dumę. Już się nie śmiał. Już się nie martwił, czy Danny nie jest chory. Atakował jak horda wikingów, młócąc Danny’ego bez przerwy prawymi i lewymi. Wreszcie przycisnął go do lin. Danny poczuł, że ma nogi jak z waty. Oparł się plecami o liny i trwał tak przez chwilę, próbując się zasłonić rękawicami przed ciosami napastnika. Ale jego obrona nie była skuteczna. Ciosy Laceya spadały na niego jak gradowa burza. Na wpół przytomny z bólu rzucił się do przodu i oplótł ramionami czarne lędźwie przeciwnika. Oparł twarz na piersi Laceya i wisiał tak z nogami miękkimi jak guma. Widownia krzyczała tak głośno, że nie słyszał, czy Lacey milczy, czy coś mówi. Poczuł jednak, że sędzia ich rozdziela, potem, jak przez mgłę, zobaczył jego zatroskaną twarz. Słaniając się minął sędziego i podniósł rękawice na znak, że chce dalej walczyć. Każda wydawała się ważyć parę ton. Lacey wyglądał teraz inaczej. Nie wydawał się już zagniewany. Raczej sprawiał wrażenie czymś zaskoczonego. Zwarli się znowu i znów Danny wziął porządne lanie. Znowu chwycił Laceya i przytrzymał. — Kładź się, bałwanie! — zawołał Lacey do jego ucha. — Jaki diabeł każe ci stać? Danny wyswobodził prawą rękę i spróbował parę słabych sierpowych, lecz Lacey z łatwością je zablokował. Znów poczuł, że ktoś ich rozdziela i staje między nimi, odpychając go od przeciwnika. Zamglonymi oczami zobaczył, jak sędzia podnosi do góry rękę Laceya na znak jego zwycięstwa.
228
XIII
Ktoś pomógł mu trafić do narożnika, a tymczasem tłum głośno wiwatował na cześć Laceya. Danny usiadł na taborecie z piersią jak rana i obolałym całym ciałem. — Zwyciężył po jednej minucie i dziewięciu sekundach w trzeciej rundzie Lacey Arnold! — ogłosił sędzia. Nad linami przechylił się Joe Tenny i jego twarz znalazła się tuż obok twarzy Danny’ego. — Czujesz się dobrze? Danny nie odpowiedział. Obok Joego stał ze zmarszczonymi brwiami inny mężczyzna. Danny rozpoznał w nim jednego z lekarzy ośrodkowego szpitala. — Zaprowadźcie go do przebieralni — polecił lekarz gniewnie. — Będę musiał zrobić mu zastrzyk. — Możesz się podnieść? — rozległ się gdzieś po prawej stronie głos Ralph’a. Dopiero teraz Danny zauważył, że nie widzi na prawe oko. Było tak spuchnięte, że nie mógł nawet poruszyć powieką. — Taa... Jestem w porządku. Danny chwycił się lin i próbował wstać. Jego nogi były bardzo chwiejne. Poczuł, jak jakieś osoby pomagają mu wstać. Nagle zobaczył przed sobą Laceya. — Hej, Danny, czujesz się dobrze? — Jasne! — wymamrotał Danny przez spuchnięte wargi. W przebieralni posadzono go na ławce i lekarz wbił mu w pośladek igłę. W ciągu paru sekund ucisk w jego piersi wyraźnie zelżał. — Nie powinien pan w żadnym wypadku pozwolić temu chłopcu, aby się tak wysilał — rzekł z wyrzutem lekarz do Tenny’ego. Joe skinął głową z poważną miną. — Może ma pan rację. — Czuję się na medal — zapewnił ich Danny. Jego płuca istotnie wydawały się już być w porządku. Jedynie twarz paliła go jak ogień i czuł się tak zmęczony, jak nigdy dotąd. — Cały ten pomysł urządzania meczów bokserskich jest poroniony — mówił lekarz. — Jeśli nie będą walczyli na ringu, będą to robili za naszymi plecami — bronił swego poglądu Joe. — Byłoby dobrze robić to pod waszą kontrolą. Ale to jest doskonały sposób wyładowania emocjonalnego dla wszystkich.
229
Danny zwrócił twarz w stronę Ralpha, który przysiadł nie opodal na ławce. — Zdaje się, że nie wypadłem najlepiej — rzekł. Ralph wzruszył ramionami i próbował go pocieszyć. — Aha. Trochę ci nalał. Ale ten podbródkowy, którym go poczęstowałeś, był wspaniały! Widziałeś, jak on przewracał oczami, kiedy siedział na deskach? Myślałem, że mu wyjdą na wierzch. Właśnie w tym momencie zbliżył się do nich Lacey. Na ramiona miał narzucony szlafrok. Był już bez rękawic. — Dobra walka, Danny. Chłopie, jakby sędzia nie przerwał meczu, odpadłyby mi ręce. Nie miałem już siły cię bić. Jak mogłeś tak długo utrzymać się na nogach? — Uśmiechnął się szeroko. — Bo byłem głupi — rzekł Danny. — Ale dość bystry, żeby mnie posłać na deski — pochwalił go Lacey. — Rozłożyłeś mnie na pół minuty. Tak czy inaczej, dobra walka. Lacey wyciągnął prawą rękę, wciąż owiniętą bawełnianą taśmą. Danny dopiero teraz zauważył, że i jego rękawice zostały już przez kogoś zdjęte. Zerknął na swe ręce, po czym uścisnął dłoń Laceya. Był to jego pierwszy uścisk dłoni z Murzynem.
XIV
Ku swemu zdziwieniu Danny stał się następnego ranka kimś w rodzaju bohatera. Czuł się już na tyle dobrze, by pójść na lekcję czytania, choć jego prawe oko było wciąż podpuchnięte, a obrzęk przybrał już purpurowa barwę. Bolały go także żebra. Mimo to zdecydował się iść na zajęcia. — Patrzcie, przyszedł worek do boksowania! — powiedział ktoś, gdy Danny pojawił się w klasie. — Ale ma oko! — Jesteś twardziel, Danny. Wykazałeś dużo odwagi. — Będziesz z nim walczył za miesiąc? Danny usadowił się na jednym z krzeseł. — Nic z tych rzeczy — odparł. — Następny raz będę walczył z kimś o wiele słabszym niż Lacey. Może z King Kongiem. Do sali wszedł pan Cochran. Wydawał się być nieco zdziwiony faktem przybycia Danny’ego, lecz nic nie powiedział i zaraz zadał wszystkim chłopcom jakieś ćwiczenie.
230
Laurie była wstrząśnięta, gdy przy okazji swej wizyty tego tygodnia zobaczyła oko Danny’ego, lecz on obrócił wszystko w żart, tak iż odzyskała dobry humor. Gdy pojawiła się w Ośrodku w tydzień później, twarz Danny’ego miała już prawie normalny wygląd. Przez ten czas Danny zdążył już nagrać na taśmę magnetofonową dość rozmów z Tennym, by móc zrealizować swój plan. Któregoś popołudnia wrócił do sali lekcyjnej, gdzie rano odbywał ćwiczenia językowe. Sala była pusta. W budkach do ćwiczeń znajdowały się duże magnetofony. Danny przez ponad godzinę montował taśmę, nanosząc słowa Tenny’ego z kieszonkowego magnetofonu na taśmę dużego magnetofonu lekcyjnego. Oczywiście, w odpowiedniej kolejności. W końcu udało mu się zmontować tekst, który był mu potrzebny. — SPESK — mówił głos Tenny’ego — chcę, żebyś natychmiast wyłączył wszystkie urządzenia alarmowe. Jakość nagrania nie była zbyt dobra. Niektóre słowa brzmiały głośniej niż inne. Jeśli się słuchało uważnie, można było zwrócić uwagę na różny poziom natężenia szumów przy różnych słowach. Jednakże Danny miał nadzieję, że SPESK nie zwróci na to uwagi. Nagrał swe sfałszowane polecenie w gotowej formie na taśmę kieszonkowego magnetofonu i wymazał wszelkie ślady swej pracy na magnetofonie lekcyjnym. Potem udał się do swojego pokoju. — Tej nocy będę wolny — powiedział do siebie. Zaczął urzeczywistniać swój plan o północy. — SPESK, czy nie śpisz? Ekran telewizyjny w ścianie natychmiast obudził się do życia. — JA NIE SYPIAM, PANIE ROMANO. Danny zaśmiał się nerwowo. — Ja wiem, tylko tak sobie żartowałem. — NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, ŻEBY ROZUMIEĆ HUMOR. JEDNAK ROZUMIEM TEORIĘ, NA JAKIEJ SIĘ TO OPIERA. W MOJEJ PAMIĘCI JEST ZAREJESTROWANYCH KILKA KSIĄŻEK NA TEN TEMAT. — Słuchaj, doktor Tenny chce z tobą rozmawiać. Czy widzisz go w moim pokoju? — W PANA POKOJU NIE MA KAMERY TELEWIZYJNEJ, A WIĘC NIE MOGĘ WIDZIEĆ, KTO TAM JEST. — Dobrze, ale wiesz, że doktor Tenny jest tutaj, prawda? — MOJE CZUJNIKI NIE INFORMUJĄ MNIE, CZY DOKTOR TENNY JEST Z PANEM, CZY TEŻ JEST PAN SAM. — W porządku. Możesz mi wierzyć na słowo. On jest tutaj i chce ci coś powiedzieć. — Danny włączył swój kieszonkowy magnetofon. — SPESK, chcę, żebyś natychmiast wyłączył wszystkie urządzenia alarmowe — rozległ się głos Tenny’ego ze sfałszowanej taśmy.
231
Danny wstrzymał oddech. — WSZYSTKIE URZĄDZENIA ALARMOWE ZOSTAŁY WYŁĄCZONE. Bez słowa Danny rzucił kieszonkowy magnetofon na łóżko i wybiegł z pokoju. Szybko kierował się w stronę siatkowego ogrodzenia za laskiem. Noc była ciepła, a on znał każdy centymetr drogi. Nie na darmo pracował tyle tygodni przy porządkowaniu terenu Ośrodka. Było ciemno i pochmurno, ale dotarcie przez lasek do ogrodzenia zajęło mu niecałe dwadzieścia minut. Przezornie przyjął tabletkę przeciw astmie jeszcze przed wywołaniem SPESK-a, a w kieszeni spodni miał jeszcze całą fiolkę tego leku. Dotarł do ogrodzenia i nie czekając ani chwili, jął się na nie wspinać. Nagle poczuł na swym ramieniu czyjąś ciężką rękę. Potężne szarpnięcie oderwało go od siatki i rzuciło na ziemię. Danny poczuł, jakby go poraził prąd elektryczny. Wylądował ciężko na stopach i odwrócił się. Przed nim stał Joe Tenny. — Jak?... W jaki sposób?... — Język zaplątał się Danny’emu w ustach. Szeroka twarz Joego miała poważny wyraz. — Oszukałeś mnie — rzekł. — Myślałem, że wziąłeś się na serio do pracy. Ale ty wciąż nie chcesz chodzić prostą drogą, nieprawdaż? — Ale jak pan wiedział? Wszystkie alarmy są wyłączone! — Nie wszystkie — odparł Joe. — Nigdy nie pomyślałeś, że możemy mieć wspomagające urządzenia alarmowe? Kiedy główny system zostanie wyłączony, pałeczkę przejmują urządzenia wspomagające, Poza tym SPESK zawiadamia automatycznie co najmniej dziesięć różnych miejsc, w tym również moje biuro. Dobrze, że pracowałem do tak późnej pory. W przeciwnym razie miałbyś do czynienia nie ze mną, ale ze strażnikami. — Urządzenia wspomagające — wymamrotał Danny. — Idziemy — polecił Joe. — Musisz się wyspać. A może znów chcesz mnie zaatakować, tak jak za pierwszym razem? Danny, z głową wtuloną w ramiona i podbródkiem na piersiach, podążył za doktorem Tennym. Gdy dotarli do pokoju, usiadł ciężko na łóżku. — Jaką karę teraz poniosę? — spytał. — Karę? — zdziwił się Tenny. — Widzę, że wciąż nie rozumiesz, jak działa ten Ośrodek. Danny podniósł na niego wzrok. — Karę wymierzasz sobie sam — mówił Joe. — Jesteś tu od miesiąca i nawet nie wiesz, jak to miejsce wygląda. Tylko zmarnowałeś czas. Jutro będzie właściwie twój pierwszy dzień tutaj. Nic się dotąd nie nauczyłeś. Dodałeś więc tylko kilka tygodni do czasu, jaki tu spędzisz.
232
— Nigdy stąd nie wyjdę — mruknął Danny. — W takim tempie, na pewno nieprędko. — Nigdy mnie pan stąd nie wypuści. My wszyscy jesteśmy tu zapuszkowani na amen. — Nieprawda! Zapytaj Alana Petersona. Wychodzi w przyszłym tygodniu. A on był nawet twardszy od ciebie, gdy tu trafił. Nieomal przebił mnie nożem w pierwszym tygodniu pobytu. Danny milczał. — Okay — rzekł Joe po chwili. — Przemyśl to wszystko jeszcze raz. I oddaj mi lepiej magnetofon. Aparat wciąż leżał na łóżku, tam gdzie Danny go zostawił. Sięgnął po niego i rzucił go Tenny’emu.
XV
Danny po wyjściu Joego długo jeszcze siedział, zgaszony, ze wzrokiem utkwionym w czarno-białe płyty podłogi. Zmarnował cały miesiąc. Zerknął na ekran telewizyjny w ścianie. — SPESK! — zawołał. Ekran zaczął się jarzyć. — SŁUCHAM, PANIE ROMANO. — Nie powiedziałeś mi o alarmach wspomagających — rzekł Danny z nutą irytacji w głosie. — NIE PYTAŁ MNIE PAN O ALARMY WSPOMAGAJĄCE. — Pozwoliłeś, żebym tam poszedł i dał się złapać jak szczeniak! — SYSTEM WSPOMAGAJĄCY WŁĄCZA SIĘ AUTOMATYCZNIE PO TYM, JAK SYSTEM GŁÓWNY PRZESTAJE DZIAŁAĆ. NIE MAM NAD TYM KONTROLI. Danny wstał z łóżka i stanął naprzeciwko ekranu. — Kłamałeś przede mną! — krzyknął. — To przez ciebie Tenny mnie złapał. Kłamałeś bezczelnie! — JEST NIEMOŻLIWOŚCIĄ, ABYM KŁAMAŁ, W SENSIE... — Kłamca! — Danny przemierzył pokój trzema długimi krokami i chwycił stojące przy biurku krzesło. — Kłamca! — wrzasnął i rzucił krzesłem w ekran. Odbiło się nie wyrządzając mu żadnej szkody.
233
Danny podniósł krzesło ponownie i wyrżnął nim z całej siły w ekran. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Twardy plastik ekranu nie doznał nawet draśnięcia, ale krzesło rozleciało się na kawałki i w rękach Danny’ego został tylko strzaskany koniec oparcia. — WZYWAM POGOTOWIE MEDYCZNE — oznajmił spokojnie SPESK. — ZACHOWUJE SIĘ PAN W HISTERYCZNY SPOSÓB. — Ty parszywy kłamco! — Danny cisnął w ekran trzymane w ręku szczątki oparcia i obrzucił SPESK-a wyzwiskami. Potem odwrócił się, kopnął w ścianę biurka i przewrócił regał, na którym ułożonych było kilka książek. Rozsypały się po podłodze. Danny schylił się po jedną z nich, porwał ją na kawałki i pobiegł w stronę drzwi. Gdy wybiegł na korytarz, śpieszyli już w kierunku jego pokoju dwaj medycy. Danny zawrócił i pobiegł w drugą stronę. Jednakże drzwi w tym końcu korytarza były zamknięte; SPESK pozamykał już wszystkie drzwi w całym budynku. — Uspokój się, synu — powiedział jeden z medyków. — Nie zrobimy ci krzywdy. Obaj byli młodzi i dobrze zbudowani. Mieli na sobie białe ubrania. Jeden z nich niósł w ręku małą czarną walizeczkę. Danny rzucił im przekleństwo i próbował się przedrzeć przez ich blokadę, lecz oni chwycili go i trzymali mocno. W pewnej chwili poczuł ukłucie igły w przedramieniu. Począł się jeszcze gwałtowniej wyrywać i kląć, ale z wolna wszystko dookoła jęło się w jego oczach rozmywać i po chwili już spał. Obudził się w swym pokoju. Przez okno wpadały do środka promienie słońca. Na podłodze wciąż jeszcze walały się szczątki krzesła i luźne kartki rozerwanej książki. Regał leżał przewrócony do góry. Danny był wciąż w tym samym ubraniu, w którym uciekał, z wyjątkiem butów, które mu zdjęto. Przetarł oczy i usiadł na łóżku. Kręciło mu się lekko w głowie. Drzwi otwarły się i do pokoju wszedł bez pukania jeden z medyków. Zlustrował Danny’ego szybkim spojrzeniem i rzekł: — Proszę dziś pójść na zajęcia lekcyjne, jak co dzień. Ale najpierw proszę zjeść śniadanie. Wszystko jest w porządku. Gdy drzwi się za lekarzem zamknęły, zajaśniał ekran na ścianie i zaraz pojawiła się na nim twarz Joego Tenny’ego. — Już przeszło? Danny patrzył na niego ponuro. Joe uśmiechnął się. — Miałeś mały napad złego humoru. Będziesz teraz musiał sam naprawić krzesło w warsztacie stolarskim. Damy ci nową książkę zamiast tej, którą podarłeś, ale będziesz musiał na nią zapracować. Nie spędziłbyś paru godzin w pralni, w sobotę rano? Danny zmarszczył brwi, ale po chwili skinął głową. — Okay — rzekł Joe. — Do zobaczenia na lekcji.
234
XVI
„Ten ul nie może być tak szczelny, jak on mówi — pomyślał Danny. Musi być jakiś sposób wydostania się na zewnątrz.” Zaraz zdał sobie jednak sprawę, że nie znajdzie tego sposobu w jeden dzień czy dwa. Alan Peterson opuścił Ośrodek w następnym tygodniu, ale zanim to nastąpiło, Danny zdążył go wypytać na temat jego doświadczeń w tym zakresie. — O, tak — próbowałem zwiać kilka razy — rzekł z uśmiechem. — Ale potem się wycwaniłem. Teraz wyjdę stąd przez główną bramę. Joe Tenny załatwił mi pracę na zewnątrz. Ty możesz zrobić to samo, Danny. To jedyna pewna droga ucieczki. Danny miał wciąż jednak własne zdanie na ten temat i w dniu zwolnienia Alana zagadnął o to samo Malzonego. — Jasne, że próbowałem — powiedział Ralph. — Cztery albo pięć razy. Nie da rady. SPESK jest za cwany. Nie można nawet nosić noża w tajemnicy przed nim. Danny nadal nie był tego tak pewny i wypytał po kolei na temat ucieczki wszystkich chłopców, których znał. Rozmawiał nawet z Laceyem. Lacey uśmiechnął się do niego. — Po cóż miałbym stąd uciekać? Jest mi tu dobrze. Lepiej niż w domu. Jasne, że mnie kiedyś stąd wygonią. Ale przedtem muszę sobie załatwić dobrą robotę i jakieś mieszkanie na zewnątrz. Póki co, chłopie, jestem tu mistrzem. Danny zrezygnował z dalszej nauki włoskiego, ale szybko doskonalił się w czytaniu po angielsku. Stwierdził, że może już z łatwością podążać za tekstem wyświetlanym przez SPESK-a na ekranie. Poza tym był niemal najlepszy w klasie na lekcjach arytmetyki. Joe Tenny doradził mu, że powinien sobie wybrać dodatkowy przedmiot nauki. Danny wybrał nauki ścisłe. Lekcje nowego przedmiotu nie były łatwe, ale ciekawe. Nie tylko siedzieli i uczyli się, lecz również przeprowadzali doświadczenia w pracowni. Któregoś dnia Danny spowodował panikę w pracowni zmieszawszy dwa związki chemiczne i uzyskawszy jasnożółty dym o odrażającej woni. Nauczyciel nakazał wszystkim natychmiast opuścić pracownię. Uczniowie wybiegli z budynku i zatrzymali się dopiero na murawie. Potem wszyscy długo się śmiali i klepali Danny’ego po ramieniu, a nauczyciel długo nie mógł mu tego wybaczyć. Oczywiście, Danny zapamiętał, jakie to związki wytworzyły dym. „Może się to jeszcze kiedyś przydać” — pomyślał sobie. Tygodnie szybko mijały. Laurie odwiedzała go co tydzień, czasami nawet dwa razy tygodniowo. Dostali od Tenny’ego zezwolenie na odbywanie przechadzek po murawie
235
„na zewnątrz”, a więc po drugiej stronie budynku administracji, gdzie przystawały autobusy. Między nimi a autostradą była jednak siatka. I Danny wiedział, że są śledzeni przez kamery SPESK-a. Większość popołudni spędzał Danny na grze w baseball. Później, gdy się już ochłodziło i liście na drzewach zaczęły żółknąć, chłopcy przerzucili się na grę w rugby. Pod koniec listopada, w weekend po Święcie Dziękczynienia, nie było żadnych lekcji i uczniowie ułożyli program rozgrywek w rugby. Pierwszy tego roku śnieg spadł na początku grudnia. Danny, nie zastanawiając się wiele nad tym, co robi, zaczął pomagać kolegom w ubieraniu dużej choinki w sali stołówki. Jego pokój wyglądał już teraz inaczej niż wówczas, gdy w nim zamieszkał. Regał był pełen książek, przeważnie traktujących o lotnictwie i lotach kosmicznych. Jego biurko zawsze było zarzucone papierami, głównie dotyczącymi zadań matematycznych, zaś ściany pokoju zdobiły fotografie i plakaty, które Danny kupił w prowadzonym przez uczniów sklepiku, w piwnicy budynku stołówki. Nad biurkiem — przypięte do ściany zdjęcie Laurie; miała na sobie żółtą sukienkę, ulubiony kolor Danny’ego; stała przed restauracją, gdzie pracowała; uśmiechała się wprawdzie do aparatu, ale jej oczy były bardziej zatroskane niż wesołe. Danny zmienił wiele prac. Pomagał kucharzom w dużej kuchni, niemal w pełni zautomatyzowanej. Konserwował duże klimatyzatory na dachach budynków Ośrodka i urządzenia grzewcze w podziemiach. Na pewien czas wrócił też do pracy w ekipie utrzymującej czystość i przy tej okazji wspaniale się opalił podczas pięknych, letnich dni. Bez przerwy poszukiwał jakiegoś słabego punktu w systemie zabezpieczeń Ośrodka. „Musi być jakiś sposób” — powtarzał sobie bez przerwy. Miał okazję zawrzeć bliższą znajomość ze SPESK-iem, gdyż przez tydzień pracował w pomieszczeniu maszyny — dużym, cichym i chłodnym pokoju w podziemiach budynku administracji. Komputer składał się z wielu rzędów prostokątnych metalowych szaf, podobnych do dużych lodówek. Niektóre z nich miały z przodu okienka i Danny mógł przez nie obserwować wirujące taśmy i dyskietki. „Gdybym tak mógł tego SPESK-a unieszkodliwić — myślał sobie. — Powstało wszakże pytanie: jak to uczynić?” Odpowiedź przyszła do niego w momencie, gdy chłopcy zapalili świeczki na choince stołówki. Drzewko było tak duże, że sięgało sufitu. Do jego oświetlenia Joe Tenny przywiózł cały samochód lampek, a Danny i jeszcze jeden chłopiec spędzili całe popołudnie na drabinach przetykając kabel z lampkami między gałęziami choinki. Potem włączyli wtyczki kabli do gniazdek i... w sali zapanowała ciemność.
236
Chłopcy zaczęli głośno wyrażać swoje niezadowolenie, ale po chwili światła stołówki zapaliły się. Jednakże lampki na choince pozostawały ciemne. — PRZECIĄŻYLIŚCIE LINIĘ ELEKTRYCZNĄ STOŁÓWKI — odezwał się z megafonów głos SPESK-a. — NIE MOŻECIE WŁĄCZAĆ KABLI CHOINKOWYCH DO SIECI ELEKTRYCZNEJ STOŁÓWKI. PROSZĘ PRZEPROWADZIĆ DO CHOINKI BEZPOŚREDNIĄ LINIĘ OD GENERATORA PRĄDU. Niektórzy chłopcy skinęli głowami, jak gdyby wiedzieli, o czym SPESK mówi, lecz Danny tylko stał i patrzył na nie oświetlone drzewko. „Elektryczność! To jest klucz do rozwiązania mego problemu — pomyślał. — Jeśli zniszczę generator prądu, wszystko przestanie działać. Wszystkie alarmy, kamery, SPESK, wszystko!”
XVII
W sobotę rano przed Bożym Narodzeniem do drzwi Danny’ego zapukał Joe Tenny. — Jesteś bardzo zajęty? — zapytał. Danny siedział przy biurku i studiował książkę o generatorach prądu. Pytanie Joego zaskoczyło go. Podniósł wzrok i możliwie obojętnym tonem rzekł: — Nie bardzo. Joe uśmiechnął się. — Chciałbyś się dziś wieczorem zabawić na zewnątrz? Przygotowujemy u mnie w domu małe party. Może się do nas przyłączysz? — Na zewnątrz? Chce pan powiedzieć poza Ośrodkiem? Joe skinął głową. — Mogłoby się wydawać, że spędzam cały mój czas tutaj, ale ja mam dom, żonę i dzieci. — Jasne, że pojadę z panem. — Dobrze. Zabiorę cię o wpół do piątej. Nie jedz zbyt obfitego obiadu, bo u nas będzie domowe jedzenie. Po grecku. Bo musisz wiedzieć, że jestem po części Grekiem. Danny nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Danny był zaskoczony wyglądem domu Joego. Spodziewał się zobaczyć coś w rodzaju pałacu gubernatora, jaki widział kiedyś w telewizji, a tymczasem przemknęli
237
tylko poobijanym cadillakiem Joego przez zamożne dzielnice, gdzie znajdowały się duże i wykwintne domy, i zatrzymali się dopiero w najstarszej, najbliższej centrum części przedmieścia. — Jesteśmy na miejscu — rzekł Joe. Było już ciemno i Danny nie mógł się dobrze przyjrzeć domowi, do którego został przywieziony. Był duży, ale daleki od przepychu. Przede wszystkim wymagał pomalowania. Na ulicy przed domem stały już zaparkowane cztery samochody, a na poboczu dróżki wjazdowej — jeszcze jedno auto. Jego maska była uniesiona do góry, a wewnątrz nie było silnika. — To dzieło mojego najstarszego syna — wyjaśnił Joe, kiedy wysiedli z samochodu. — Zamierza przeprowadzić remont silnika. Od wiosny czekam, kiedy go skończy. Wewnątrz trwało już party. Danny poznał kolejno panią Tenny, dwóch synów Joego, dużego psa wabiącego się Potwór i sześcioro czy siedmioro gości. Szybko poplątały mu się ich nazwiska, tak iż niewiele z nich zapamiętał. Co kilka minut przybywali nowi goście. Starszy syn Joego, John, zabawił się w przewodnika po domu. Był w wieku Danny’ego, może o rok starszy, ale wzrostem przewyższał go o głowę, i był co najmniej dwa razy szerszy w ramionach. Prawie połowę gości stanowiły nastolatki, przyjaciele i przyjaciółki Johna. Ten ostatni zadbał, by Danny poznał wszystkich, zwłaszcza dziewczyny. Wszystkie były ładne i miłe. Danny zaczął żałować że nie ma z nim Laurie, potem poczuł się winny tego, że bawi się bez niej. Na party zebrało się w sumie ponad dwadzieścia osób. Ponieważ zwykły stół do przyjęć był za mały dla tak licznej grupy, Joe wniósł przy pomocy synów stół kuchenny, podczas gdy Danny pomógł jednemu z gości ustawić stół do gry w karty. Wspólnym wysiłkiem zestawiono wszystkie trzy stoły w długi rząd i nakryto obrusami. Jedli, śmiali się i rozmawiali przez długie godziny — młodzież i dorośli pospołu. Potem wszyscy przeszli do salonu. Joe nastawił odtwarzacz płyt kompaktowych i zaczęli tańczyć. Większość dorosłych szybko zrezygnowała z tańca, lecz Joe i kilka innych osób dotrzymywali nastolatkom kroku w przebojach dyskotekowych. Potem przestawili się na starszą, spokojniejszą muzykę i wówczas kilkoro dorosłych znów wyszło na parkiet. Wreszcie ktoś nastawił muzykę grecką. Wszyscy wzięli się za ręce i utworzyli długi korowód, który płynął przez pokoje — z salonu poprzez główny hol, jadalnię i kuchnię z powrotem do salonu. Danny trochę się zmieszał, widząc, że nie może chwycić właściwego kroku, lecz zobaczył, że inni radzą sobie niewiele lepiej. Wszyscy się śmiali i następowali sobie na palce, a grecka muzyka dźwięczała piskliwie w ich uszach. Wodzirej był jednak bardzo dobry. Był niski i nalany. Jego owalną twarz zdobiły małe czarne wąsiki. Doskonale dawał sobie radę ze skomplikowanym krokiem różnych tańców greckich, nie myląc się ani razu.
238
Gdy przestali tańczyć i zmęczeni zwalili się na krzesła w salonie, ten sam mężczyzna zaczął pokazywać sztuki magiczne. Miał na imię Homer i wprawił Danny’ego w wielkie zdumienie. Nie wiedzieć skąd, wydawało się, że z powietrza wyciągał papierosy, wybierał właściwe karty z talii w drugim końcu pokoju, zmieniał chusteczkę do nosa w kwiat. Wszyscy go oklaskiwali. — On jest naprawdę wspaniały — powiedział Danny do Johna, który siedział obok na sofie. — Pracuje w telewizji? John zaśmiał się. — To dyrektor mojego liceum. Magiczne tricki to tylko jego hobby. Danny osłupiał. „Dyrektor liceum? Niemożliwe. Przecież on jest... on jest zbyt wesoły!” Po chwili Danny podszedł do miejsca, gdzie siedział Homer i nawiązał z nim rozmowę. Sztukmistrz-dyrektor nauczył go nawet kilku tricków. — Jak Joe traktuje cię w Ośrodku? — spytał, gdy było po pokazie. — Uch, hmm... całkiem nieźle. Homer uśmiechnął się. — Nie wiem, skąd czerpie energię do tego wszystkiego. Przebywa w Ośrodku prawie całą dobę. A trzeba go było zobaczyć, gdy zabiegał o stworzenie Ośrodka! Zrezygnował z pracy na uniwersytecie, a potem walczył z gubernatorem i władzami stanowymi tak długo, że tylko czekałem, jak go wyrzucą za uszy. Pojechał nawet do Waszyngtonu, żeby wydębić od Kongresu dodatkowe fundusze na budowę Ośrodka. — Nie wiedziałem o tym — powiedział Danny w zakłopotaniu. — To prawda — zapewnił go Homer. — Ośrodek to dziecko Joego. Wy wszyscy jesteście jego dziećmi. — Aha. On jest... On jest na medal — rzekł Danny.
XVIII
Party skończyło się dobrze po północy. Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Joe podszedł do Danny’ego i rzekł spokojnie: — Czy sądzisz, że możesz przespać się w pokoju Johna bez żadnych problemów? Danny zamrugał oczami. — Mówi pan o przespaniu się tutaj? Nie pojedziemy z powrotem do Ośrodka?
239
Joe skinął głową. — Tylko niech ci nie przychodzą do głowy żadne nierozumne pomysły. Potwór może być bardzo przykry, jeśli coś jest nie tak. On sypia co noc pod drzwiami Johna. A ja jestem po części Apaczem. Słyszałeś pewnie o Indianach, Apaczach. Nie będziesz mógł się stąd wymknąć. Wbrew samemu sobie Danny uśmiechnął się. — Okay, będę się zachowywał, jak należy. Nie będę nawet chrapał. — Dobrze. Jutro pojedziemy do twojej dzielnicy. Będziesz mógł zobaczyć się ze swoją dziewczyną... — Laurie?! — Tak. Usiłowałem ją dziś tutaj ściągnąć, ale nie mogłem się do niej dodzwonić. Danny niemal nie zmrużył tej nocy oka. Chrapanie i rzucanie się Johna na łóżku bardzo przeszkadzało mu w zaśnięciu, ale głównym powodem jego bezsenności było podniecenie związane z czekającą go wizytą w jego dzielnicy, z widzeniem się z Laurie. „Ale jej zrobię niespodziankę — myślał patrząc w ciemny sufit. — Dlaczego jednak Joe nie mógł się do niej dodzwonić? Gdzie była? Czy wyprowadziła się z mieszkania siostry? A może już nie pracuje w restauracji?” Danny zaczął wspominać jej ostatnią wizytę w Ośrodku. Było to tydzień temu. Nie mówiła nic o przeprowadzce. Wyglądała na zmartwioną. Czy jej coś dokuczało? A może ktoś? Wstali z łóżek późno. Gdy Joe wsadził Danny’ego i Potwora do samochodu i ruszył w stronę centrum miasta, było już parę minut po dwunastej. W milczeniu jechali spokojnymi ulicami. Potwór przysiadł na tylnym siedzeniu i swym mokrym nosem obwąchiwał Danny’ego za uchem. Dotarli do centrum, gdzie wąskie ulice i wysokie gmachy gasiły wszelką nadzieję na zobaczenie światła słonecznego, Danny pouczył Joego, jak się jedzie do starej dzielnicy. — Niech pan przystanie tam — rzekł i wyciągnął rękę. — Koło sklepu z cygarami. Niewiele się tu zmieniło. Danny, wysiadając z samochodu, zdał sobie sprawę, że nie był w tej okolicy już niemal rok. Na jego ulicy nie było prawie ludzi. Jedynie kilkoro dzieci, które siedziały na schodkach swych domów. Ulica była równie brudna jak niegdyś. Stare gazety i inne śmiecie walały się przed domami i w rynsztokach. Na ulicy stało zaparkowanych kilka samochodów. Danny przypomniał sobie, jak pierwszy raz kierował samochodem. Ukradł go właśnie tutaj, sprzed sklepu z cygarami. Sklep był zamknięty, a jego okna zbyt brudne, aby można było zobaczyć coś w środku. „Do licha — pomyślał Danny. — Że też nigdy przedtem nie zauważyłem, jakie tu brudy.”
240
— Czy nie ma tu nikogo? — spytał Joe. Siedział wciąż w samochodzie z łokciem opartym o drzwi, w których okno było zupełnie opuszczone. Duża głowa Potwora wystawała z okna przy tylnym siedzeniu. Pies wysunął język i pokazał swe długie białe zęby. — Chłopaki mogą być na podwórku szkolnym. To jest dwie ulice stąd, za rogiem. — No to wsiadaj — rzekł Joe. — Pojedziemy tam. Danny zatrzasnął drzwi, a Joe uruchomił silnik. — Co masz taką dziwną minę? — spytał. Danny wzruszył ramionami. — Nie wiem. Coś się tu zmieniło... Wszystko wygląda inaczej. — Wszystko jest tak, jak było, Danny. To ty się zmieniłeś. — Co pan chce przez to powiedzieć? Joe skręcił za rogiem i jechał prosto ulicą. — Pewien pisarz raz powiedział: „Nie można wrócić do domu”. Gdy opuścisz dom, a potem powrócisz, zastajesz wszystko zmienione. Ale jedynym, co się zmieniło, jesteś ty sam. Już nie jesteś tym samym człowiekiem, który odchodził. Nie będziesz już nigdy zdolny powrócić do tej dzielnicy, Danny. Z czasem, nie będziesz też może chciał. Danny przyglądał się Joemu i myślał: „Musi mieć nie po kolei w głowie. Ja miałbym nie chcieć wrócić na stare śmiecie? Durny!” Dotarli do szkolnego dziedzińca, gdzie kilkoro dzieci rzucało brudną, baseballową piłką w środek nagiej metalowej obręczy, osadzonej w kamiennym murze szkoły. Joe znów pozostał w samochodzie z psem, a Danny wysiadł. Chłopcy początkowo go nie poznali. Przestali rzucać piłkę i patrzyli, jak idzie w ich stronę, obserwując go w milczeniu. Nagle jeden z nich zawołał: — Hej, nygusy, to przecież Danny! — Danny! Gdy biegli w stronę Danny’ego, na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. — Cześć, Mario! Hello, Sal, Eddie... — Danny! O rany! Wyglądasz, jakbyś miał milion dolców. — Skąd wziąłeś takie ciuchy? — Ej, prysnąłeś? Jak to zrobiłeś? Danny śmiejąc się podniósł ręce. — Hej, chłopaki. Nie mogę gadać ze wszystkimi naraz. Nie prysnąłem. Mam coś, jakby wolny weekend. Ten gość w cadillaku, o tam... on jest z Ośrodka. — O rany! Patrz, jakie psisko! — Aha. Nazywa się Potwór. — Wcale się nie dziwię. — No i jak cię tam traktują? — spytał Mario. — Wyglądasz dobrze. Utyłeś, co nie?
241
— Żarcie jest niezłe — rzekł Danny. — Ośrodek chyba też. Ale ciężko prysnąć. Próbowałem już parę razy. Mają komputer, który wszystko widzi. I lepsze alarmy, jak w banku. Cwańsze. Nie można nawet kichnąć, żeby nie wiedziały. Rozmawiali przez kilka minut, po czym Danny powiedział: — Pruję teraz do mieszkania siostry Laurie. Czy ona tam jeszcze mieszka? Z ust chłopców znikły uśmiechy. Popatrzyli nań poważnie. Wreszcie odezwał się Mario: — Hm, ona wciąż tam mieszka. Ale... hm... Laurie się wyprowadziła. Będzie ze dwa tygodnie. Już nie mieszka w tej okolicy. Danny poczuł ten sam przypływ gniewu i strachu, jak wówczas, gdy Joe ściągnął go z ogrodzenia. — Co takiego? Co zrobiła? Mario wzruszył ramionami. — No, po prostu, wyprowadziła się. Nikomu nie powiedziała gdzie. Może jej siostra wie. My — nie. Danny chwycił go za ramię. — Co się stało? Mów! Dlaczego się wyprowadziła? Mario próbował się cofnąć. — Danny, to nie moja wina. Paru gości chciało się z nią zabawić, ale pogoniliśmy ich. Pilnowaliśmy jej dla ciebie. — Tak pilnowaliście, że nawet nie wiecie, gdzie jest? Danny puścił jego ramię i pobiegł do samochodu. Wślizgując się na siedzenie obok Joego, rzekł: — Jedźmy do siostry Laurie! To tam, gdzie przed chwilą byliśmy. — Co się stało? Danny opowiedział mu, czego się dowiedział, i pojechali. Siostra Laurie nie miała czasu dla Joego i Danny’ego. Próbowała bawić trójkę maluchów i jednocześnie gotować. Najstarsze dziecko nie miało więcej niż cztery lata. Najmłodszy potomek rodu przechodził zabieg kosmetyczny polegający na zmianie pieluszki, i wszystkimi siłami utrudniał matce to zadanie. Żeby mieć bliżej do pieca, położyła niemowlę na kuchennym stole. — Powiedziałam ci już, że ona ma się dobrze — mówiła siostra Laurie. — Pracuje w innej części Centrum i dzieli mieszkanie z dwiema innymi dziewczynami. Obiecała, że będzie cię odwiedzała co tydzień, tak jak to robiła przez cały ten rok. Jeśli powie ci sama, gdzie mieszka, w porządku. Ja nie zamierzam tego robić. Danny opuścił mieszkanie z zaciśniętymi pięściami. Joe próbował go uspokoić. — Dlaczego się tak martwisz? — spytał. — Przecież odwiedzała cię co tydzień.
242
Danny potrząsnął głową. W piersiach czuł znów ucisk. Był taki zdenerwowany, że mało brakowało, a boksowałby brudną ścianę klatki schodowej w budynku siostry Laurie. Nie zrobił tego jednak. Potrząsnął tylko głową. Wyszli na ulicę i wsiedli do samochodu. Joe uruchomił silnik i ruszył w stronę Ośrodka. — Muszę ci powiedzieć — odezwał się po chwili — że ja mam swój udział w całej tej sprawie. — Pan? Joe skinął głową. — W zeszłym miesiącu rozmawiałem z Laurie któregoś dnia, zanim poprosiłem cię do pokoju odwiedzin. Chciała się dowiedzieć, co myślę o jej pracy w restauracji. Wiedziała, że nie jesteś zachwycony tym pomysłem. Powiedziałem jej, że jest w centrum miasta wiele szkół przygotowujących do zawodu sekretarki albo do jakiegoś innego zawodu, który by się jej podobał. Podałem jej nazwiska kilku moich przyjaciół, którzy mogliby jej pomóc znaleźć lepiej płatną pracę i zapisać się na wieczorowe kursy. Danny nie mógł wykrztusić z siebie ani jednego słowa. A więc to Tenny... Przez cały czas udawał przyjaciela, a po cichu próbował pozbawić go Laurie. „Nie można dziś nikomu ufać! Nikomu! A zwłaszcza Joemu Tenny’emu.”
XIX
W poniedziałek rano Danny rozejrzał się w stołówce za Ralphem Malzonem. — Słuchaj — rzekł, siadając obok niego przy dwuosobowym stoliku. — Musimy stąd prysnąć. — Jasne — odparł Ralph z ustami pełnymi płatków owsianych. — Skombinuj mi jakieś skrzydła, to wyfrunę. — Ja wcale nie żartuję. Te wszystkie wpadki to dlatego, że faceci zwiewają w pojedynkę. Musimy nad tym pogłówkować w większej paczce. To jedyny sposób. Ralph potrząsnął głową. — Już wypróbowane. Nie da rady. Ten SPESK, te wszystkie alarmy, automatyczne zamki... Nie zwiejesz stąd nawet z całą armią. — Tak myślisz? A ja wiem, jak załatwić SPESK-a i wszystko inne. Ralph roześmiał się. — Ja się wcale nie zgrywam — wybuchnął Danny. — Jak mnie posłuchasz, za parę miesięcy już nas tu nie będzie. Może wcześniej.
243
Ralph odłożył łyżkę i spojrzał nań ciekawie. — Jak to zrobisz? — To moja tajemnica — mówił Danny. — Rób tylko, co ci powiem, a jak się ociepli, już nas tu nie będzie. W sam raz na otwarcie sezonu baseballa. Ale będziemy potrzebowali jeszcze pięciu albo sześciu chłopaków. Możesz to załatwić? — Postaram się — rzekł Ralph. Ranek pierwszego dnia Bożego Narodzenia spędził Danny na rozmowie ze SPESKiem. — Skąd Ośrodek bierze elektryczność? — spytał. — OŚRODEK MA WŁASNĄ ELEKTROWNIĘ, USYTUOWANĄ W BUDYNKU NUMER SIEDEMNAŚCIE — odpowiedział mu SPESK spokojnie i bez pośpiechu. — Gdzie to jest? Na ekranie pojawiła się mapa Ośrodka. Wokół budynku numer siedemnaście było zakreślone czerwone kółko. Danny zdał sobie sprawę, iż był to jeden z mniejszych budynków w pobliżu gmachu administracji — jedyny budynek Ośrodka z kominem na dachu. — Przypuśćmy, że coś się stanie z elektrownią. Skąd weźmiecie wtedy elektryczność? — JEST ZASILANIE AWARYJNE. URZĄDZENIA TEŻ MIESZCZĄ SIĘ W BUDYNKU NUMER SIEDEMNAŚCIE. — Przypuśćmy, że zepsuje się również zasilanie awaryjne. Co się wtedy stanie? — OŚRODEK BĘDZIE WTEDY POZBAWIONY ENERGII ELEKTRYCZNEJ. Danny myślał przez chwilę, po czym rzekł: — Jakie systemy przestaną działać, jeśli zabraknie energii elektrycznej? — CENTRALNE OGRZEWANIE, KLIMATYZACJA, WSZYSTKIE SYSTEMY ALARMOWE, SPECJALNY SYSTEM KOMPUTEROWY. — Chwileczkę. A co z telefonami? — SYSTEM TELEFONICZNY JEST ZASILANY ODDZIELNIE Z ZEWNĄTRZ. — Pokaż mi schemat. Na ekranie pojawił się rysunek pokazujący położenie kabla telefonicznego, który łączył ośrodkową sieć telefoniczną z główną siecią firmy telefonicznej. Danny zorientował się, że linia główna biegnie wzdłuż autostrady, zaś kabel dochodzi do budynku administracji tunelem. „Wystarczy przeciąć ten kabel, a wszystkie telefony zamilkną” — pomyślał. Było już dobrze po południu, gdy Danny rzekł: — Dzięki, SPESK. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Na razie. Ekran w ścianie ściemniał. Danny siedział przy biurku nie czując głodu. Był zbyt podekscytowany, by móc jeść. Myślał jedynie o tym, jak unieruchomić elektrownię, system awaryjny i urządzenia telefoniczne.
244
Nagle ekran zajaśniał znowu. — PANIE ROMANO. — Co takiego? — MA PAN GOŚCIA. PANNA MURILLO. Danny wyskoczył z pokoju, nie włożywszy nawet palta. Biegł najkrótszą drogą do budynku administracji, walcząc z mroźnym wiatrem. Było dziś wielu odwiedzających, w większości — rodziców. Dorośli silili się na wesołość, choć w głębi duszy żałowali, że ich dzieci muszą spędzić Boże Narodzenie w Ośrodku. Danny odbierał jednak wszystko inaczej. Był pewien, że dorośli grają komedię, śmiejąc się tak głośno i przynosząc swym dzieciakom prezenty, których nigdy nie dawali im w domu. Zastanawiał się, jaki byłby jego ojciec, gdyby jeszcze żył. Jego matka prawdopodobnie żyje... Bóg raczy wiedzieć gdzie. Znalazł Laurie w jednym z małych pokojów do odwiedzin. Miała na sobie nową sukienkę w kolorze ciemnozielonym i nosiła inne uczesanie. Jej włosy były zaczesane gładko do tyłu. Zamrugał na jej widok oczami. — Wyglądasz inaczej... Jak wszyscy dorośli. — A podobam ci się? — spytała Laurie, uśmiechając się i starając się wyglądać możliwie najładniej. — Aha... chyba tak. Nigdy... nigdy cię nie widziałem tak... dobrze wyglądającej, tak fikuśnej. Podeszła do niego i pocałowała go. — Dziękuję ci. No i życzę wesołych świąt. — Wesołych... Ejże! Prawie zapomniałem. Co znaczy ta twoja przeprowadzka? Co się dzieje? Laurie, trzymając Danny’ego za rękę, przyprowadziła go do sofy stojącej przy jedynym w pokoju oknie. Usiedli. — Mam nową pracę i nowe mieszkanie — powiedziała wesoło. — Mieszkam z dwiema innymi dziewczynami. Wszystkie pracujemy w jednym gmachu. Jestem urzędniczką w firmie ubezpieczeniowej. Oni uczą mnie zawodu podczas pracy. To jest o wiele lepiej płatne, a wieczorami chodzę na kursy. Uczę się na sekretarkę. Danny nachmurzył się. — Ale dlaczego? Po co? — Dla siebie — rzekła Laurie. — Danny, zrozum, kocham cię, skarbie. Naprawdę cię kocham. Ale nie mogę wiecznie mieszkać z siostrą i pracować w restauracji. — To już nie potrwa długo. — Sza! — Przyłożyła palec do jego ust. — Posłuchaj, doktor Tenny powiedział mi, że chce z ciebie zrobić najlepszą osobę, jaką mógłbyś być. Po to właśnie jest Ośrodek. A ja też staram się być najlepszą, jaką mogłabym być.
245
— Nie podoba mi się to. — Czy ty tego nie rozumiesz? Kiedy stąd wyjdziesz, Danny, chcę być czymś więcej niż chudą dziewką w brudnym fartuchu. Chcę być osobą, kimś, kto coś umie. Kimś, kto będzie ci pomagał, a nie ściągał w dół. Danny coś sobie przypomniał. — Chodzisz z innymi chłopakami? Skinęła głową. — Tylko na spotkania, gdzie jest więcej osób. Dwie pary albo cała grupa. Nic poważnego, wierz mi, Danny. — Nie wierzę w takie bajki. Oczy Laurie rozszerzyły się. — Słowo honoru, Danny. — Ja tu siedzę, a ty chodzisz z innymi facetami! Zmieniasz mieszkanie. Pełno pomysłów w głowie. Joe Tenny też się w to wmieszał. Chce, żebyśmy nie byli razem. — Danny, to bzdury... — Och, tak? Zobaczysz, jakie to bzdury. Wstał i rzucił się ku drzwiom. — Poczekaj! — krzyknęła za nim Laurie. — Przywiozłam ci prezent świąteczny... — Daj go swojemu nowemu przyjacielowi. Danny zatrzasnął za sobą drzwi.
XX
W okresie między Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem nie było zajęć szkolnych. Danny spędzał każde przedpołudnie w swym pokoju, studiując plan elektrowni, poznając każdy centymetr budynku. — Hej, SPESK, wygląda na to, że przeważnie elektrownia pracuje sama. — ELEKTROWNIA PRACUJE AUTOMATYCZNIE. JA JĄ NADZORUJĘ I KONTROLUJĘ. — Nie ma strażników albo kogoś innego? — W NOCY SĄ W ELEKTROWNI STRAŻNICY. — Czy drzwi są w nocy zamknięte? — TAK. — A jak jest w dzień?
246
— PRACOWNIK EKIPY KONSERWATORSKIEJ DYŻURUJE W ELEKTROWNI BEZ PRZERWY PODCZAS DNIA PRACY. NIE MA ON JEDNAK NIC DO ROBOTY, GDYŻ JA MAM PEŁNĄ KONTROLĘ NAD WSZYSTKIMI URZĄDZENIAMI. Danny roześmiał się. — Chcesz powiedzieć, że się obija? — NIE ROZUMIEM PANA SŁÓW. — Nie jest tam bez przerwy. Ucina sobie drzemkę albo idzie na spacer na zewnątrz. Coś w tym rodzaju. — ON CZĘSTO WYCHODZI Z ELEKTROWNI MNIEJ WIĘCEJ NA PÓŁ GODZINY. ALE ZAWSZE ZOSTAWIA W ELEKTROWNI UCZNIA. KTOŚ JEST ZAWSZE OBECNY W ŚRODKU. — Ucznia, mówisz?... Jednego z nas, chłopaków? — TAK. W Nowy Rok Danny zaprosił do swego pokoju Ralpha i polecił mu, by przyprowadził kilku chłopców, którym mogliby zaufać. Ralph przedstawił ich, gdy się zjawili, po czym posadził na łóżku i krzesłach Danny’ego. Wszyscy mieli wygląd gangsterów. Hambone był jeszcze wyższy niż Ralph, ale jeśli ten ostatni wyglądał na nikczemnika, to Hambone sprawiał wrażenie idioty. Bez przerwy uśmiechał się głupkowato. Przypominał Danny’emu wesołego goryla. — On na to nie wygląda — rzekł Ralph — ale stary Hambone umie walczyć jak lew, gdy się rozzłości. Potrzebny był cały oddział glin, żeby go zapuszkować. Hambone kiwnął głową. — Jednemu złamałem rękę — pochwalił się. Jego głos brzmiał tak, jak gdyby osiłek miał zatkany nos, albo jak głos zawodowego boksera, który otrzymał za dużo ciosów. Następny chłopak nosił przezwisko Gaduła, co się wzięło stąd, że prawie nie otwierał ust. Tylko skinął głową, gdy go Ralph przedstawił. Obserwował jednak wszystko uważnie i wsłuchiwał się w każde słowo, jakie było wypowiadane. Jego oczy gorzały jakimś dzikim blaskiem, tak iż Danny przez chwilę zastanawiał się, za co trafił on do Ośrodka. Vic i Coop byli nie wyróżniającymi się chłopcami. Ostatnim z młodych gangsterów był Liliput, który mając piętnaście lat, wyglądał na dwanaście. Był jeszcze mniejszy i chudszy od Danny’ego. „Ten mikrus wczołga się do tunelu i przetnie kabel telefoniczny” — zadecydował w duchu Danny na jego widok. — Okay — rzekł Danny, gdy było po prezentacji. — Każdy z nas chce się wydostać z tego ula. I zrobimy to. Na mój sposób. Wiem, jak można stąd prysnąć. Spojrzeli wszyscy po sobie, kiwając głowami i uśmiechając się.
247
— Jak? — odezwał się Ralph i przysunął z krzesłem do biurka. — To mój interes — odparł Danny stojąc przy biurku. — Mam plan tu, w głowie, i na razie nikt go nie pozna. Jak wam się to nie podoba, możecie wstać i wyjść. Nawet zaraz. Nikt się nie poruszył. — W porządku — mówił Danny. — Będziemy musieli ciężko popracować. To potrwa jakiś czas. Ale otworzymy ten ul szeroko. — Co chcesz, żebyśmy zrobili? — Każdy z was weźmie sobie jakąś robotę — odparł Danny. — Dziś może to wyglądać na durne, ale te roboty pomogą nam stąd prysnąć. — Co to za roboty? — spytał Ralph. — Ty i Hambone zapiszecie się do ekipy porządkującej teren. — Hej, to jest prawdziwa praca — zachichotał Hambone. — Powiedziałem, że będzie robota — ciągnął Danny. — I to ciężka robota, ale bez tego nie uda się stąd zwiać. — Co będziemy robić? — spytał znów Ralph. — Oprócz rozmowy z ptaszkami i kwiatkami, rozumie się. — Rozluźnij się. I nie bądź podejrzliwy. Teraz Danny zwrócił wzrok na Gadułę. — Czy uda ci się zapisać na lekcje fotografii? — spytał. — Będzie nam potrzebny aparat fotograficzny i błona. Gaduła skinął głową. — Dobrze — ucieszył się Danny. — A co do ciebie, Lilipucie, chcę, żebyś sobie załatwił pracę w budynku administracji; jakąkolwiek pracę, byle w tym budynku. — Da się załatwić — rzekł Liliput. Danny spojrzał na Vica i Coopa. — Wy musicie się wkręcić do ekipy konserwatorskiej. Starajcie się dostać pracę przy dużych urządzeniach, na przykład przy elektrycznych piecach centralnego ogrzewania. Okay? Vic wzruszył ramionami. — Nie znam się na maszynach. — No to się naucz — rzekł gniewnie Danny. Ralph spojrzał gniewnie na Danny’ego. — A co ty będziesz robił? — spytał. — Ja? — Danny uśmiechnął się. — Ja zaczynam robotę u SPESK-a. Jego mózg kieruje wszystkim dookoła. Będzie mi jeszcze musiał powiedzieć parę rzeczy, zanim rozwalimy ten ul.
248
XXI
Spotkali się wszyscy dwa dni później w stołówce. Każdy z chłopców powiadomił Danny’ego, że dostał pracę, jaką mu ten przydzielił. — Wspaniale — rzekł Danny, pochyliwszy się nad swym talerzem. Starał się mówić tak cicho, by panujący w stołówce hałas uniemożliwił komuś postronnemu podsłuchanie ich rozmowy. — Teraz słuchajcie. Dziś spotykamy się po raz ostatni całą paczką. Odtąd będę się widywał osobno z każdym z was, najwyżej z dwoma chłopakami naraz. Bądźcie opanowani, przykładajcie się do swojej pracy tak, jakbyście ją naprawdę lubili. Za mniej więcej miesiąc już nas tu nie będzie. Gdy wrócił do swego pokoju, na podłodze tuż przy drzwiach leżała koperta. Danny schylił się i podniósł ją, po czym zamknął za sobą drzwi. List był z zewnątrz, zaadresowany na jego nazwisko i Ośrodek. Wszystko napisane równym, maszynowym pismem. Adres zwrotny w lewym górnym rogu był adresem jakiegoś towarzystwa ubezpieczeniowego. Nagle wzrok Danny’ego padł na skreślone ręcznym pismem inicjały LM pod adresem. List był od Laurie! Danny rozerwał kopertę i podszedłszy do biurka, zapalił lampę. Trochę się namęczył, zanim udało mu się wyciągnąć list z koperty. Drogi Danny! Przepraszam Cię za mój wybuch w święta. Mam wciąż prezent dla ciebie. Przywiozę Ci, gdy znów przyjadę do Ciebie w odwiedziny. Nastąpi to, być może, za miesiąc. Uważam, że powinniśmy wszystko przemyśleć, nim znów się spotkamy. Kocham Cię wciąż, Danny, i bardzo tęsknię za Tobą. Wiem, że ciężko Ci jest żyć w Ośrodku. Ale oboje musimy jeszcze długo dorastać, zanim będziemy mogli być razem szczęśliwi. Całuję Cię Laurie Danny przeczytał list dwa razy, po czym zmiął go w ręce i wrzucił do kosza. Po raz pierwszy od kilku tygodni musiał tego wieczoru zażyć przed snem tabletkę przeciw astmie. Tygodnie wlokły się w żółwim tempie.
249
Danny dostał pracę w ośrodku komputerowym w podziemiach budynku administracji. Widywał tam często Liliputa, który pracował gdzieś na wyższej kondygnacji. Dom SPESK-a był miłym miejscem pracy i pozwalał się odprężyć. Było tam cicho i spokojnie, gdyż z jakichś powodów wszyscy mówili zniżonym głosem. Najwięcej hałasu robił pan domu, czyli SPESK. Z jego pomieszczenia dobiegało ciągłe buczenie urządzeń elektrycznych. Gdy maszyna pracowała nad jakimś trudnym problemem, słychać było wysokie śpiewne tony, a jednocześnie na centralnym pulpicie migotały setki lampek. Praca Danny’ego polegała na pomaganiu dorosłym, którzy programowali SPESK-a i wprowadzali do jego elektronicznej pamięci nowe dane. Danny nosił ciężkie szpule taśmy magnetycznej między rzędami szaf mieszczących „serce” SPESK-a. Za głównym pomieszczeniem komputera znajdował się magazyn nie używanych taśm i dyskietek. — W tych taśmach zaklęta jest pamięć SPESK-a — pouczył Danny’ego jeden z programistów. — To jakby biblioteka, z tym że umie z niej korzystać jedynie SPESK. Po kilku tygodniach Danny znał już większość ludzi z obsługi komputera. I co więcej, oni znali jego. Korzystali z jego pomocy, gdy potrzebna im była jakaś taśma, a gdy takiej potrzeby nie było, nie zwracali nań uwagi. Lepszych stosunków Danny nie mógł sobie wymarzyć. Znalazł kilka zacisznych kącików w pomieszczeniu komputera, gdzie mógł rozmawiać ze SPESK-iem, zadawać mu pytania. Programiści, widząc go przed ekranem w którymś z kącików, uśmiechali się i mówili: — Pracowity chłopiec. Uczy się rozmawiać z maszyną. Niezwykle ważną była dla Danny’ego uzyskana w trakcie takich rozmów informacja, że wszystkie jego dyskusje ze SPESK-iem zostały zarejestrowane na taśmie. — Czy ktoś przeglądał te taśmy? — zapytał raz maszynę. — NIE MAM NA TEN TEMAT ŻADNYCH DANYCH. Danny spędził przeto cały tydzień wynajdując w magazynie właściwe taśmy i wymazując z nich swe rozmowy ze SPESK-iem. Teraz nikt już nie mógł się dowiedzieć, o czym rozmawiali. Potem wziął na warsztat swój plan ucieczki. Miał już kieszonkowy aparat fotograficzny, który Gaduła zabrał z lekcji fotografii. — Jaki jest plan elektrowni? — spytał spokojnie któregoś dnia i gdy SPESK wyświetlił żądany diagram na ekranie, Danny szybko zrobił zdjęcie. — Jak działa generator prądu? Pstryk. — Gdy generator przestaje działać, jaka jest najczęściej przyczyna defektu? Pstryk. — Jak jest podłączony generator awaryjny do sieci elektrycznej Ośrodka? Pstryk.
250
Danny studiował w swoim pokoju, nieraz do późnej nocy, uzyskane w ten sposób rysunki i schematy. I nadal wymazywał z taśm wszelkie ślady swych rozmów ze SPESKiem. Tymczasem spadł śnieg i przykrył Ośrodek białym całunem. Ralph i Hambone, z twarzami czerwonymi od wiatru, pociągając nosami, skarżyli się głośno Danny’emu na trudy, jakie ponoszą odgarniając śnieg z ośrodkowych dróżek. — Powiedziałem wam, że będzie ciężko — przypomniał im z trudem powstrzymując śmiech. Bał się wybuchnąć śmiechem, gdyż mogli go zgnieść, jak robaczka. Vic i Coop pracowali przy konserwacji ciężkiego sprzętu elektrycznego i Danny’emu nie było trudno dowiedzieć się od nich, jak przebiegają kable doprowadzające prąd do budynków. Chciał znać dokładnie sieć elektryczną całego Ośrodka. — Nie widziałem zapasowych generatorów w żadnym budynku — powiedział mu Vic. — Jest tylko jedna elektrownia i jedno zasilanie awaryjne. Wszędzie indziej nie znajdziesz nawet bateryjki do latarki, przynajmniej ja nic nie znalazłem. Któregoś popołudnia Danny spotkał się z Liliputem w holu budynku administracji — Jak ci leci? — W porządesiu. Mam już całą linię telefoniczną w głowie. Jak tylko będziesz chciał, załatwię ten kabel w parę minut. — Wstrzymaj się. Teraz musisz wykapować, kiedy konserwator wychodzi z elektrowni. — Nawet jak wyjdzie, zostaje w środku chłopak. — Wiem. Ale to nie szkodzi. Dowiedz się, kiedy ten chłopak zostaje sam. I kto to jest. Może go skaptujemy. Liliput skinął ze zrozumieniem głową, — Dam ci znać, jak tylko będę wiedział.
XXII
Nadeszła odwilż, lecz wkrótce znowu spadł śnieg. Któregoś dnia, pod koniec lutego, gdy z nieba lały się potoki lodowatego deszczu, w Ośrodku zjawiła się Laurie. Danny biegł, zgarbiony, w stronę budynku administracji, walcząc z przeciwnym wiatrem. Po chwili chlupało mu już w butach. „Ale wybrała dzień — pomyślał o Laurie. — Pewnie ma jakieś kłopoty.” Potem usłyszał swój własny głos: „A może chce mi powiedzieć »do widzenia«... Że nie chce mnie więcej widzieć?”
251
Gdy dotarł do pokoju odwiedzin, był zmarznięty, przemoknięty i zły. Choć nie przyznałby się do tego publicznie, był również mocno przestraszony. Przystanął w holu obok fontanny do picia i połknął pastylkę przeciw astmie. Dopiero potem skierował się do pokoju wizyt. Laurie stała przy oknie, zapatrzona w strugi deszczu. Danny zauważył, że była tego dnia ładniejsza niż kiedykolwiek. Już nie taka zmartwiona. No i lepiej ubrana... Gdy miękko zamykał drzwi, odwróciła się. — Och, Danny, jesteś cały przemoczony! Przepraszam. To moja wina. Pokazał jej w uśmiechu zęby. — Nie szkodzi. Wyschnę. Stali oboje w końcach pokoju, a między nimi była odległość co najmniej pięciu kroków. Wreszcie Danny nie wytrzymał. Podbiegł ku niej i porwał ją w objęcia. — Widzę, że nawet ładnie pachniesz — pochwalił emanującą od niej woń perfum. — A ty dobrze wyglądasz — rzekła. — Mokro, ale świetnie. Usiedli na sofie i długo rozmawiali. W końcu Laurie rzekła: — Doktor Tenny powiedział mi, że dużo pracujesz i robisz postępy w nauce. Sądzi, że jesteś na właściwej drodze. Danny roześmiał się. — Niech sobie sądzi. Po raz pierwszy tego dnia na twarzy Laurie zagościł wyraz troski. — Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała. — Niedługo zobaczysz. Lepiej już dziś zacznij przeglądać prospekty biur podróży. Pomyśl, do jakiego miejsca w Kanadzie chciałabyś pojechać... Albo może w Meksyku? — Danny, nie jesteś przecież... Uciszył ją podniesieniem ręki. — Nie martw się o to. Tym razem wszystko zagra. Laurie pokręciła głową. — Danny, przestań o tym myśleć. Nie możesz stąd uciec. — Mogę i ucieknę — wykrzyknął. — Dobrze, ale w takim razie zapomnij o mnie — zawołała Laurie. — Co takiego? — Danny, zbliżam się do takiego punktu w życiu, że nie muszę już oglądać się za siebie i domyślać się, kto mnie śledzi. Spędziłam całe życie z tobą i innymi dzieciakami, kiwając gliniarzy, walcząc w gangach. Po raz pierwszy w życiu jestem z dala od tego wszystkiego. Żyję, jak ktoś wolny. I lubię to. Czy tego nie rozumiesz? Nie chcę wracać do czasów, gdy stale musiałam się czegoś bać... — To znaczy, że jeśli ja... — zaczął groźnie. Laurie chwyciła go za ręce i zajrzała mu głęboko w oczy.
252
— To znaczy, że chcę, abyś stąd wyszedł jako wolny człowiek. Nie tylko wolny, ale człowiek. Nie dzieciak, który nie wie, co robi. Nie zbieg, który w ciągu dnia musi uciekać, a nocą kryć się. Jeśli zajdzie potrzeba, będę na ciebie czekała nawet sto lat, Danny. Ale tylko wtedy, gdy mi obiecasz, że oboje będziemy wolni, kiedy stąd wyjdziesz. Danny wyswobodził swe ręce z jej uścisku. — Ja nie będę czekał sto lat! — zawołał. — Ani roku! Wyrywam stąd, a potem przyjdę po ciebie. I lepiej bądź wtedy w domu. Pokręciła przecząco głową. — Ja już nie wrócę do takiego życia, Danny. — Ach, nie? Zobaczymy. I to bardzo szybko... Laurie wstała z sofy. — No, to ja już pójdę — rzekła. — Jeśli coś piśniesz Tenny’emu... Spiorunowała go wzrokiem. — Nie pisnę. Ale nie dlatego, że się ciebie boję. Nie powiem nikomu nic, bo chcę, żebyś ty podjął decyzję. Musisz sobie wszystko wykalkulować w głowie. Teraz masz szansę zacząć zupełnie nowe życie. Jeśli teraz uciekniesz, stracisz tę szansę. Będziesz się potem skarżył, że się boisz stanąć na własnych nogach, że chcesz, aby cię złapali i wsadzili do więzienia. — Ja się niczego nie boję — wykrzyknął gniewnie. — Dobrze — rzekła. — Ale jeśli spróbujesz stąd uciec, z nami koniec. Ruszyła w kierunku drzwi i wyszła z pokoju, a Danny stał jeszcze długo w środku pokoju z pięściami zaciśniętymi przy biodrach, trzęsąc się z gniewu. Bolało go w piersiach.
XXIII
Tego wieczoru po kolacji Danny spotkał się ze swymi wspólnikami w sali gimnastycznej. Wzięli piłkę baseballową i trochę poćwiczyli w rzucaniu, po czym usiedli razem na jednej z ławek. W sali było niewielu chłopców i panował względny spokój. — Wszystko w porządku — rzekł Danny. — Już się kapnąłem, jak działają generatory i jak je rozwalić. Pozbawimy cały Ośrodek prądu i zwiejemy, gdy wszyscy będą macali rękami w ciemnościach. Ich twarze mówiły mu to, co chciał wiedzieć: że zapalili się do jego pomysłu.
253
— Spodziewałem się, że to będzie coś takiego. — Będzie wybuch. — A co z generatorem awaryjnym? — spytał Gaduła. — Wszystko przewidziane — uspokoił go Danny. — Dostałem wszystkie informacje od SPESK-a. — Kiedy zaczynamy? — Jutro wieczorem — rzekł Danny. Hambone gwizdnął cicho. — Widzę, że ostro wystartowałeś. — O której godzinie? — O szóstej wieczór. Prawie wszyscy będą na kolacji w stołówce. Zgasną wszystkie światła, zamilkną wszystkie telefony, wszyscy będą ganiali jak szaleni. A my w nogi! — Wspaniale! — ucieszył się Liliput. — Konserwator elektrowni idzie na kolację o szóstej i zostawia tam na piętnaście minut chłopaka. — Wiem, mówiłeś mi — rzekł Danny. — Dlatego wybrałem ten czas. Dowiedziałeś się już, który chłopak będzie jutro? Dogadamy się z nim, czy trzeba go załatwić? — To jest Lacey — rzekł Liliput. — Chyba nie pójdzie z nami. — Lacey? — Ralph zaśmiał się głucho i złowróżbnie. — Stary, dobry Lacey, no, no. To fajnie. Czekałem, żeby rozwalić ten duży czarny łeb, odkąd został mistrzem wagi lekkiej. Będziemy mieli z Hambonem niezłą zabawę, jak się nim zajmiemy. Hambone skinął głową i zachichotał. Danny nie odpowiedział Ralphowi. Nie wiedzieć czemu, nie był zadowolony, że trafili akurat na Laceya. Przez całą niemal noc nie zmrużył oka, zaś następnego dnia tylko siedział na zajęciach w szkole, nie zwracając żadnej uwagi na to, co się wokół niego działo. Jego umysł był kłębowiskiem myśli, obrazów i głosów. Wciąż rozpracowywał szczegóły swego planu ucieczki, zwłaszcza jego fazę polegającą na zniszczeniu generatorów. Nie opuszczały go też obrazy Laurie, a w myślach wciąż słyszał jej słowa: „W takim razie zapomnij o mnie”. Próbował ją wyrzucić ze swych myśli, ale wtedy widział Laceya, jak śmieje się z niego i wywija mu przed nosem bokserskimi rękawicami. Wciąż pamiętał, jak walczyli na ringu. Próbował sobie wmówić, że nienawidzi Laceya. Próżny trud. Lacey walczył czysto i twardo. Danny nie mógł go nienawidzić. — Hej, to nie jest lekcja historii — przywołał go do przytomności basowy głos. Nad jego pulpitem stał Joe Tenny i uśmiechał się. Pozostali uczniowie już opuścili salę. Lekcja była skończona. — Ja... och! Myślałem... o różnych rzeczach. — O, na pewno to robiłeś — zaśmiał się Joe. — Z zamkniętymi oczami.
254
— Naprawdę nie spałem! — Danny podniósł się z krzesła. Joe kiwnął głową. — W porządku. Może śniłeś na jawie. Słuchaj, może byś teraz zjadł szybko kanapkę w stołówce i wpadł do mego biura za kwadrans. Chciałbym ci coś pokazać. Wszystkie nerwy w ciele Danny’ego napięły się jak struny, a klatka piersiowa zrobiła się ciężka i zaczęła boleć. „On wie o wszystkim” — pomyślał, przerażony. Gdy otworzył drzwi do pokoju Tenny’ego, Joe stał przed swymi sztalugami, nakładając małym zakrzywionym nożem farbę na płótno. — Zechciej usiąść na chwilę. W jednej ręce Joe trzymał paletę lub raczej kawałek tektury z wyciśniętymi różnymi farbami. Zagłębiał koniuszek noża w jeziorku farby, po czym rozsmarowywał tę ostatnią po płótnie. Danny obserwował go w napięciu. Wreszcie Joe przerwał pracę, przechylił lekko głowę i zmierzył płótno badawczym spojrzeniem. Potem cisnął tekturę i nóż na podłogę obok sztalug. — No i co o tym powiesz? — spytał. Danny wpatrywał się przez chwilę w płótno. Wyglądało, jak gdyby niektóre ciemne plamy przedstawiały łodzie. W głębi widać było zarysy gór i obłoki na niebie. — Okay. Nie odpowiadaj — odezwał się Joe. — Dopiero to zacząłem. Poczekaj, aż produkt będzie gotowy. Wysunął szufladę biurka i wyjął pękate cygaro. — Bywają dni, kiedy mam wszystkiego dosyć — rzekł. — Wtedy muszę coś pacykować, bo w przeciwnym razie na pewno bym zwariował. Danny milczał siedząc na swym krześle, a tymczasem Joe zapalił cygaro. — Prowadzę rozmowy z kilkoma członkami rady gubernatora... O tym, ile pieniędzy będzie Ośrodek potrzebował w przyszłym roku. Nie mam już dziś nastroju do pracy. Danny wzruszył ramionami. — Zdaje się, że interesują cię samoloty — spytał Joe po chwili. — Leciałeś już kiedyś? — Nie... — Jeden z moich przyjaciół kupił sobie niedawno nowy samolot. Powiedział, że mógłbym się nim przelecieć dziś po południu. Polecisz ze mną? Danny wydał z siebie głębokie westchnienie ulgi. — Jasne! Pojechali na lotnisko samochodem Joego. Wzdłuż autostrady wciąż leżał miejscami brudny śnieg, ale niebo było bezchmurne, a słońce świeciło mocno. Samolot mienił się w słońcu. Był dwukolorowy, czerwono-biały, miał jeden silnik, nisko położone skrzydła i czteroosobową kabinę. Stał obok hangaru, na niewielkim lotnisku używanym jedynie przez prywatnych posiadaczy samolotów.
255
Joe wcisnął się w siedzenie pilota, a Danny wspiął się za nim i usiadł po jego prawej stronie. Pulpit sterowniczy przed nim był cały pokryty wskaźnikami i instrumentami. Z pulpitu wystawało niepełne, jakby urwane koło sterownicze, a z podłogi dwa duże pedały. Joe pokazał wszystko Danny’emu: instrumenty, stery, rączkę gazu, drążki mieszanki paliwowej na podłodze, radio. — Wszystko jak w książkach — rzekł Danny. Joe skinął wesoło głową. — Zobaczmy, jak lata. Po kilku minutach mknęli już po pasie startowym. Silnik niemal ogłuszał Danny’ego swym rykiem, a śmigło było jak rozmyta mgiełka. Danny chwycił ręką pas bezpieczeństwa, którym był ściśle przypięty do siedzenia. Joe przyciągnął lekko ku sobie koło sterownicze i dziób samolotu uniósł się do góry. Danny doznał przez chwilę uczucia, jak gdyby żołądek opadł mu w dół. Ziemia nachyliła się, po czym jęła się oddalać. Byli w powietrzu. Danny patrzył, jak lotnisko maleje i coraz bardziej zostaje w tyle. Teraz Joe przechylił samolot na prawe skrzydło, tak iż Danny poczuł się, jak gdyby wisiał na pasach, a między nim i ziemią rozciągała się — z wyjątkiem okna, przez które patrzył — jedynie pusta przestrzeń. Potem wzbili się jeszcze wyżej. Samolot zaczął się trząść, niby na wybojach, przecinając duży puszysty obłok, i wynurzył się znowu, już ponad chmurami. Danny czuł, że śmieje się tak mocno, aż odczuł ból. — To jest wspaniałe! — wykrzyknął. Joe skinął głową. — To dobra maszyna. Ładna i stateczna. Daje się łatwo prowadzić. Przez chwilę lecieli w milczeniu, jeśli pominąć ryk silnika. Danny spojrzał w dół na pokrytą śniegiem, poplamioną cieniami obłoków ziemię, potem przeniósł wzrok na same obłoki — wielkie i majestatyczne, wreszcie zerknął jeszcze wyżej — na niesamowicie błękitne niebo. — Chcesz sam spróbować? — zawołał Joe przekrzykując ryk silnika. — Serio? Joe zdjął ręce z koła sterowniczego. — Przejmij stery. To nie jest trudne. Trzeba mierzyć dziobem w horyzont. Danny chwycił koło. Natychmiast samolot podskoczył do góry niby koń, który staje dęba pod jeźdźcem, którego nie zna czy, nie lubi. — Równo! Spokojnie! — wykrzyknął Joe. — Rozluźnij się. Opuść trochę dziób. O, tak... Danny powoli zaczął panować nad maszyną. — Hej, lecę sam!
256
— Oczywiście — rzekł Joe i szeroko się uśmiechnął. Teraz Joe pokazał Danny’emu, jak kręcić kołem i jednocześnie naciskać pedały, tak aby samolot pochylał się gładko na skrzydło i robił zwroty. Pouczył go, jak operować rączką gazu i drążkami mieszanki paliwowej, jak rozumieć wskazania instrumentów. — Ale frajda! — cieszył się Danny. Znurkowali płytko kilka razy, po czym wykonali kilka zwrotów. Bez zbytniego pośpiechu, bez niepotrzebnego ryzyka. W końcu Joe powiedział: — Popatrz tam, w dół. Danny poszedł wzrokiem za palcem Joego. Daleko pod nimi, w pobliżu głównej autostrady, widać było zespół budynków. Dopiero po chwili Danny zorientował się, że jest to ich Ośrodek. — Wygląda stąd inaczej — rzekł Danny. — Taki mały... Potem jego wzrok spoczął na innej grupie budynków, z dala od autostrady, przylepionych do górskiego zbocza. Otaczał je kamienny mur; wyglądały jak relikt Średniowiecza. — Więzienie stanowe — rzekł Joe. Danny nic nie odpowiedział. — Świat jest duży — mówił Joe. — Musisz zacząć nań patrzeć z właściwego punktu. Wiem, że wiele rzeczy na tym świecie jest brzydkich. Ale rozejrzyj się teraz dookoła. To jest przecież niebrzydkie, prawda? Danny pokiwał głową. Stąd świat był naprawdę duży. Wzgórza ciągnęły się aż po horyzont, a wśród nich — niby gniazda — bieliły się miasteczka, połączone wstążkami rzek. — Ludzie budują swoje własne światy, Danny. I ty zbudujesz sobie taki świat, świat, w którym będziesz mieszkał do końca życia. Może on być duży i czysty... lub tak mały i brudny, jak był dotychczas. Wybór należy do ciebie. Zawrócili w kierunku lotniska i Joe wylądował. Potem pojechali do Ośrodka. Danny milczał przez całą drogę i myślał, myślał...
XXIV
Gdy dotarli na miejsce, dochodziła już szósta. Danny pośpieszył prosto do stołówki. Czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Nogi uginały się pod nim i wiedział, że trzęsą mu się ręce. Piersi przygniatał mu coraz większy ciężar. Poszukał w kieszeni tabletek, ale bez skutku. „Musiałem zostawić w pokoju” — pomyślał w desperacji.
257
Ralph i Hambone już kończyli jeść kolację. Robili to w iście rekordowym tempie. Gaduła kręcił się obok fontanny z pitną wodą, zaś Vic i Coop siedzieli w głębi sali. — Gdzie Liliput? — spytał. Czuł wzmagający się ból w piersiach. — W budynku administracji, tak jak mu kazałeś. Kiedy zgasną światła, wczołga się do tunelu i przetnie kabel telefoniczny. — Na co jeszcze czekamy? — zniecierpliwił się Ralph. — Chodźmy! Wyszli z budynku i wśród ciemności podążyli ku budynkowi elektrowni. Gdy byli już na tyle blisko, że mogli widzieć jego frontowe drzwi, wyszedł z nich konserwator i minąwszy ich, podążył w stronę stołówki. Ralph puścił się do przodu lekkim truchtem i wysunął się przed innych. — No, dalej naprzód — ponaglił ich i wszyscy pobiegli ku elektrowni. Danny biegł nieco z tyłu. Ledwie poruszał nogami i z trudem łapał oddech. Jego umysł był jednym wirem: Laurie, Joe, Lacey, Ralph... lot nad Ośrodkiem, widok świata zza ogrodzenia... Lacey zasypujący go gradem ciosów... twarz Laurie, gdy mu powiedziała, aby zapomniał... Nawet nie wiedział, jak znalazł się w elektrowni. Było to niby wkroczenie do innego świata. W środku panował upał i czuć było woń oleju. Olbrzymie cielsko generatora sięgało niemal sufitu i zdawało się, że zaraz rozsadzi ściany. Metalowe płyty podłogi drżały w takt dudnienia maszynerii, a na tle tego grzmiącego unisono rozbrzmiewał wysoki, przenikliwy gwizd czegoś obracającego się z wielką prędkością. Nikt nie słyszał dyszenia Danny’ego, gdy przystanął w holu wejściowym. Nikt nie widział, jak walczy, by złapać oddech. Sala generatora była jasno oświetlona. Na pomoście, zawieszonym co najmniej siedem metrów nad podłogą i łączącym dwa duże elementy maszyny, stał Lacey. — Cześć, chłopaki! — zawołał przekrzykując gwizd generatora. — Czego chcecie? — Złaź na dół — rozkazał mu Ralph. Podszedł do stołu z narzędziami i chwycił duży klucz do zakręcania śrub. Hambone zachichotał. Danny wpatrywał się w generator, jak urzeczony. Dotychczas miał okazję widzieć jedynie jego rysunki i schematy na ekranie SPESK-a. Teraz stał z nim twarzą w twarz, niby z olbrzymim żyjącym stworzeniem. I miał je zaraz zabić, uciszyć i unieruchomić na zawsze. Ale przedtem Ralph i Hambone chcieli zabić Laceya. Lacey zszedł szybko na dół po metalowych stopniach. — O co chodzi? Co tu robicie? — Bierz go! — zawołał Ralph. Hambone oplótłszy swymi byczymi ramionami szczupłe ciało Laceya, przycisnął jego ręce do bioder.
258
— Co jest?... Czego?... Ralph skierował się ku Laceyowi i podniósł do góry trzymany w ręku klucz. Inni zastygli w bezruchu przy drzwiach. Danny usłyszał swój własny krzyk. — Stójcie! Ralph odwrócił się i stanął naprzeciwko Danny’ego. Gdy się mierzyli wzrokiem, Danny zdał sobie nagle sprawę, że może oddychać. Jego płuca były w porządku. Przeszły mu nawet drgawki. — To jest głupie — powiedział do Ralpha. — Dajcie temu spokój. Zapomnijcie o całej sprawie. — Chcesz się wycofać? — Twarz Ralpha poczerwieniała z gniewu. — Chcę oszczędzić nam sporo kłopotów — odparł Danny. — Wybij sobie z głowy ten skok. To nie ma sensu. Oni nas zaraz złapią. Ralph ruszył ku Danny’emu, ściskając klucz tak mocno, że aż zbielały mu palce w stawach. — Słuchaj, mały... my pryskamy. I to zaraz. A ty pryskasz z nami. Danny rzucił się ku stołowi z narzędziami i chwycił inny klucz. — Zapomnij o całej sprawie, Ralph — rzekł groźnie. — Tylko ja wiem, jak rozwalić generator. I nie mam zamiaru tego robić. Rozmyśliłem się. Sprawa nieaktualna! Stali mierząc się wzrokiem, obaj uzbrojeni w ciężkie klucze. Nagle Hambone zawył z bólu. Obejrzeli się i zobaczyli, jak Lacey wspina się ponownie na pomost. — Kopnął mnie! — jęczał Hambone, skacząc na jednej nodze. — Łapcie go! — zawołał Ralph wskazując ręką Laceya. Vic i Cook pośpieszyli w stronę schodków. Danny wiedział, dokąd biegnie Lacey. Na pomoście, obok generatora, był zainstalowany telefon awaryjny. Rzucił się również w kierunku schodów, wymijając Ralpha, który zdawał się być zaskoczony rozwojem sytuacji. Danny dopadł Vica i Coopa u podstawy schodów i pchnął ich tak silnie, że stracili równowagę, po czym pierwszy zaczął się wspinać na schodki. Mknął ku pomostowi, przeskakując naraz po dwa stopnie. Potem przystanął i spojrzał w dół. — Zanim go złapiecie, będziecie mieli do czynienia ze mną — zawołał i groźnie podniósł rękę z kluczem. „Będę ich musiał zatrzymać, dopóki Lacey nie zdąży zadzwonić” — pomyślał. Ralph wydał z siebie ryk wściekłości i odpychając w bok Vica i Coopa, zaczął się wdrapywać na schodki. Tuż za nim kuśtykał Hambone. Danny zamierzył się kluczem na Ralpha, lecz w tej samej chwili uczuł potworne uderzenie w bok klatki piersiowej. Zaczął się słaniać. Upuścił klucz. Nowy cios powalił go na kolana. Podniósł wzrok i zobaczył wykrzywioną od furii twarz Ralpha. Obok stał Hambone ze swoją świecącą
259
od potu twarzą, w dodatku ponurą jak noc. Wydało się Danny’emu, że klucz w ręku Ralpha ma co najmniej siedem metrów długości. Danny próbował podnieść ręce ku twarzy, by zasłonić się przed następnym ciosem, gdy klucz spadł nań znowu. Zobaczył fontannę iskier i upadł na pomost. Gdzieś daleko usłyszał głosy ludzi. Wołali i wrzeszczeli. Nie widział już nic, tylko błyski światła wewnątrz czaszki. Czuł rozdzierający ból.
XXV
Danny obudził się w szpitalu. Zamrugał oczami na widok znajomej zielonej zasłony wokół swego łóżka. Jego głowa była tak ciężka, jakby niósł na niej worek cementu. Dotknął jej palcami. Cała była w bandażach. Potem stwierdził, że może poruszać tylko jedną ręką. Druga była w gipsie. Zasłona rozchyliła się i do jego łóżka podszedł, uśmiechając się, Joe Tenny. — Czujesz się lepiej? Danny usiłował odpowiedzieć, lecz jego wargi były na to zbyt spuchnięte i obolałe. — Nie chodzi mi o twoje ciało — mówił Joe, siadając na krześle, jak zwykle, po kowbojsku, okrakiem. — Miałem na myśli twoje sumienie... twego ducha. Danny wzruszył ramionami i od razu uczuł ukłucie w boku. — Zrobiłeś dobry wybór. Kosztowało cię to parę wybitych zębów i kilka złamanych żeber, ale to można wyleczyć. Będziesz wypisany za tydzień lub dwa. — Pan... — Wargi bolały go, ale musiał to powiedzieć. — Pan wiedział o wszystkim? Joe spojrzał nań, jak niegdyś, jakby chciał powiedzieć: „Kogo chcesz nabrać, dziecię?...” — Wiedzieliśmy, że zamierzacie uciec. Ale nie wiedzieliśmy, którędy i kiedy. Zacierałeś wszelkie ślady po mistrzowsku. Gdybyś nie był taki sprytny, oszczędzilibyśmy ci tego lania, które dostałeś od tych dwóch osiłków. — Ja... astma... już mi wszystko przeszło. Joe skinął głową, — Lekarz powiedział mi, że to musiało przejść... wcześniej lub później. Nie miałeś nic z płucami. W twoim przypadku astma to było coś, jak laska do podpierania. Niewinna wymówka, którą miałeś zawsze w rezerwie. Gdy twoje sprawy przybierały zły obrót, zaczynałeś się dusić. Wtedy miałeś gotowe wytłumaczenie, dlaczego ci się nie udało.
260
Danny zamknął oczy. — Ale w decydującej chwili — mówił Joe — zrezygnowałeś z tej wymówki. I astma przeszła. Stanąłeś na własnych nogach i zrobiłeś to, co powinieneś był zrobić. — Co z Laceyem? — spytał Danny. — Gdy przybyliśmy tam po jego telefonie, próbował cię osłaniać przed Ralphem i Hambonem. Nawet go nie drasnęli... dzięki tobie zresztą. — To nie miało żadnego sensu — mamrotał Danny. — Nigdy byśmy nie uciekli. — Oczywiście, że nie. Nawet gdybyście się wydostali z Ośrodka, wyśledzilibyśmy was. Ale dla ciebie ta ucieczka była czymś bardzo ważnym. — Co takiego? Joe przysunął swe krzesło bliżej łóżka. — Jaka myśl dodawała ci sił do życia, odkąd tu przybyłeś? Myśl o ucieczce. Czy sądzisz, że o tym nie wiedziałem? Każdy więzień myśli tylko o ucieczce. Kiedyś, gdy byłem jeńcem wojennym, próbowałem uciekać czternaście razy. — Czemu więc... — Posłużyliśmy się ideą ucieczki, aby ci pomóc dorosnąć — rzekł Joe. — Jak uważasz, dlaczego ci powiedziałem, że stąd nie da się uciec? Aby zdobyć pewność, że spróbujesz mi udowodnić, iż się mylę! Żadne lekcje i żadne wykłady na całym świecie nie dałyby tyle, co jedna idea ucieczki. Przypomnij sobie, co zrobiłeś. Nauczyłeś się czytać i studiować, nauczyłeś się, jak pracować ze SPESK-iem, jak planować naprzód, jak panować nad nerwami. Nauczyłeś się nawet, jak kierować innymi ludźmi. Wszystko dlatego, że próbowałeś uciec... — Ale to nie wyszło... — Oczywiście. Nie wyszło, ponieważ w końcu nauczyłeś się rzeczy najważniejszej: nauczyłeś się, że jedyną drogą ucieczki z więzienia... ze wszystkich więzień jest zapracowanie sobie na to. Danny opadł głową na poduszki. — I zachowałeś się bardzo poprawnie wobec Laceya. Myślę, że to też cię czegoś nauczyło. — Co z innymi chłopakami? — spytał Danny patrząc w sufit. — Vic i Coop są w swoich pokojach. Pozostaną tam przez co najmniej tydzień, a później pozwolimy im wrócić do zajęć szkolnych. Będę im musiał poświęcić tyle uwagi, ile poświęciłem tobie. Nie wygląda na to, że nauczyli się tyle co ty. Jeszcze nie. To samo jest z Liliputem i Gadułą, z tym że będzie ich dozorował jeden z naszych pracowników. Ralph i Hambone są tu, w szpitalu, na górze. Mają zaburzenia emocjonalne o takim nasileniu, że ryzykowne byłoby pozwolić im poruszać się swobodnie po Ośrodku. Obawiam się, że będą tu jeszcze bardzo długo. Danny nabrał powietrza głęboko w płuca. Bolały go żebra, lecz jego pierś już nie sprawiała mu kłopotu. Oddychał bez przeszkód.
261
— Słuchaj — rzekł Joe. — Gdy wyjdziesz z tego szpitala, będzie niemal dokładnie rok od dnia, kiedy tu przybyłeś. Myślę, że wiele się nauczyłeś w swoim pierwszym roku. Przyszło ci to z trudem, ale w końcu się nauczyłeś. Danny skinął głową. — A teraz, jeśli już jesteś gotowy, mogę zacząć cię uczyć naprawdę. Być może za rok zwolnimy cię stąd warunkowo. Postaram się, abyś trafił do prawdziwej szkoły. Możesz potem studiować na politechnice, jeśli będziesz chciał. Będziesz mógł uczyć się budowy samolotów... i latać na nich. Danny uśmiechnął się mimo bólu. — Chciałbym, żeby tak było. Joe wstał z krzesła. — Doskonale. Dla podatników będzie znacznie taniej posłać cię do szkoły i zrobić z ciebie przyzwoitego człowieka, niż trzymać cię w więzieniach do końca życia. Joe wstał z krzesła. Danny odruchowo wyciągnął ku niemu rękę. Nauczyciel spojrzał na nią, a potem uśmiechnął się w sposób, jakiego Danny jeszcze u niego nie widział. Podszedł do łóżka i mocno uścisnął dłoń Danny’ego. — Dziękuję ci. Czekałem na to przez cały rok. — Dziękuje ci, Joe. Joe wypuścił rękę Danny’ego i zrobił pół obrotu w stronę drzwi, ale nagle zatrzymał się i rzekł: — Aha, całkiem bym zapomniał... Laurie jest już w drodze tutaj. Chce się z tobą zobaczyć. No i wręczyć ci prezent świąteczny. — Wspaniale — ucieszył się Danny. Joe sięgnął do kieszeni spodni i wyjął cygaro. — Wy oboje macie przed sobą jasną przyszłość. A ja umiem wróżyć. Muszę ci powiedzieć, że jestem po części Cyganem. Tłumaczył Cezary Lipski
SPIS TREŚCI
Przedmowa
2
Miasto ciemności Smok Vince’a Brillo Poza czasem
6 86 98 132
Test na orbicie Gwiazdy, czy mnie ukryjecie? Diamentowy Sam Uciekaj!
145 160 174 195