MICHAEL MOORCOCK KRONIKA CZARNEGO MIECZA
Sagi o Elryku Tom VII Przeło˙zyła: Justyna Zandberg
Tytuł oryginału: Bane of...
19 downloads
378 Views
405KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
MICHAEL MOORCOCK KRONIKA CZARNEGO MIECZA
Sagi o Elryku Tom VII Przeło˙zyła: Justyna Zandberg
Tytuł oryginału: Bane of the Black Sword
Data wydania polskiego: 1994 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1977 r.
KSIEGA ˛ PIERWSZA Złodziej dusz
W której Elryk ponownie spotyka si˛e z Królowa˛ Yishana˛ z Jharkor, a tak˙ze z Thelebem K’aarna˛ z Pan Tang i w ko´ncu dokonuje zemsty.
Rozdział 1 W Bakshaan, mie´scie tak bogatym, z˙ e wszystkie inne osiedla ludzkie na północnym wschodzie wygladały ˛ przy nim niczym ubogie mie´sciny, znajdowała si˛e zwie´nczona wysoka˛ wie˙za˛ gospoda. Pewnego wieczoru w gospodzie tej siedział Elryk, pan na dymiacych ˛ zgliszczach Melniboné. Na wargach albinosa błakał ˛ si˛e przebiegły, ironiczny u´smieszek. Melnibonéanin gaw˛edził bowiem wła´snie, przeplatajac ˛ rozmow˛e wyrafinowanymi z˙ artami, z czterema wielmo˙zami stanu kupieckiego, których w najbli˙zszych dniach zamierzał doprowadzi´c do bankructwa. Moonglum Elwheryjczyk, towarzysz Elryka, przygladał ˛ si˛e albinosowi z podziwem i niepokojem zarazem. U´smiech niecz˛esto go´scił na wargach Elryka, a to, z˙ e Melnibonéanin z˙ artował z kupcami, było ju˙z zupełnie nie do pomy´slenia. Moonglum pogratulował sobie w duchu, z˙ e stoi po stronie Elryka i zastanowił si˛e, co te˙z mo˙ze wynikna´ ˛c z tak niecodziennego spotkania. Albinos, jak zwykle, nie zwierzył si˛e kompanowi ze swych planów. — Jeste´smy, panie Elryku, zainteresowani wynaj˛eciem twych usług jako wojownika i czarnoksi˛ez˙ nika. Oczywi´scie, dobrze za nie zapłacimy. — Pilarmo, krzykliwie odziany, ko´scisty i powa˙zny, pełnił funkcj˛e rzecznika całej czwórki. — A jak˙ze to zapłacicie, moi panowie? — spytał uprzejmie Elryk, wcia˙ ˛z si˛e u´smiechajac. ˛ Towarzysze Pilarma unie´sli w zdumieniu brwi, a i sam mówca wygladał ˛ na lekko zaskoczonego. Zamachał r˛ekami w powietrzu, rozgarniajac ˛ kł˛eby dymu, które unosiły si˛e w zajmowanej przez sze´sciu tylko ludzi izbie gospody. — Złotem, klejnotami. . . — odparł Pilarmo. — Czyli ła´ncuchami — powiedział Elryk. — Nam, wolnym w˛edrowcom, niepotrzebne sa˛ podobne wi˛ezy. Moonglum wychylił si˛e z cienia, w którym si˛e wcze´sniej usadowił, a wyraz jego twarzy s´wiadczył dobitnie o tym, z˙ e nie zgadza si˛e z wypowiedziana˛ przez Melnibonéanina kwestia.˛ Pilarma i pozostałych kupców najwyra´zniej tak˙ze zbiła z tropu odpowied´z Elryka. — A wi˛ec, jak mamy zapłaci´c? 5
— O tym zadecyduj˛e pó´zniej — u´smiechnał ˛ si˛e Elryk. — Ale po có˙z mówi´c o takich rzeczach przed czasem? Jakie zadanie macie dla mnie? Pilarmo odchrzakn ˛ ał ˛ i wymienił spojrzenia ze swymi kamratami. Ci skin˛eli twierdzaco. ˛ Pilarmo zni˙zył głos i przemówił z wolna: — Zdajesz sobie spraw˛e, panie Elryku, z˙ e kupiec w naszym mie´scie natyka si˛e na bardzo silna˛ konkurencj˛e. Wielu handlarzy współzawodniczy ze soba˛ o klientów. Bakshaan jest bogatym miastem i znakomita wi˛ekszo´sc´ jego mieszka´nców z˙ yje dostatnio. — To ogólnie znany fakt — zgodził si˛e Elryk; w gł˛ebi duszy porównywał zamo˙znych obywateli Bakshaan do owieczek, a siebie do wilka, który zamierza poczyni´c spustoszenie w owczarni. Takie to my´sli sprawiały, z˙ e szkarłatne oczy albinosa błyskały humorem, który Moonglum bezbł˛ednie rozszyfrował jako ironiczny i złowró˙zbny. — Jest w mie´scie pewien kupiec, przewy˙zszajacy ˛ pozostałych liczba˛ posiadanych składów i sklepów — ciagn ˛ ał ˛ Pilarmo. — Jego karawany sa˛ liczne i dobrze strze˙zone, wi˛ec kupiec ów mo˙ze sprowadza´c do Bakshaan du˙ze ilo´sci towarów i sprzedawa´c je po zani˙zonych cenach. To złodziej! Przecie˙z te nieuczciwe metody nas zrujnuja! ˛ — Pilarmo najwyra´zniej czuł si˛e mocno ura˙zony. — Mówisz, panie, o Nikornie z Ilmar? — odezwał si˛e zza pleców Elryka Moonglum. Pilarmo bez słowa skinał ˛ głowa.˛ Elryk zmarszczył brwi. — Nikorn osobi´scie prowadzi własne karawany; stawia czoło niebezpiecze´nstwom gór, lasów i pusty´n. Zasłu˙zył sobie na sukces. — To nie ma nic do rzeczy — sapnał ˛ gniewnie Tormiel, grubas o zwiotczałym ciele, upier´scienionych dłoniach i przypudrowanej twarzy. — Oczywi´scie, z˙ e nie — starał si˛e załagodzi´c elokwentny Kelos, poklepujac ˛ kompana po ramieniu. — Jestem pewien, z˙ e wszyscy tu obecni podziwiamy jego odwag˛e. Kupcy przytakn˛eli. Cichy Deinstaf, ostatni z czwórki, tak˙ze odkaszlnał ˛ i skłonił swa˛ kosmata˛ głow˛e. Pogładził bezkrwistymi palcami wysadzana˛ klejnotami r˛ekoje´sc´ bogato zdobionego, lecz najwyra´zniej nigdy nie u˙zywanego sztyletu i rozprostował ramiona. — Przecie˙z jednak — ciagn ˛ ał ˛ Kelos, spogladaj ˛ ac ˛ z aprobata˛ na Deinstafa — niczego nie ryzykuje, sprzedajac ˛ taniej swe towary. A niskie ceny zabijaja˛ wła´snie nas. — Nikorn jest jak cier´n w naszym ciele — dopowiedział niepotrzebnie Pilarmo. — A wy, panowie, pragniecie, aby´smy usun˛eli ten cier´n — raczej stwierdził ni˙z zapytał Elryk.
6
— Mo˙zna to i tak uja´ ˛c. — Czoło Pilarma pokryło si˛e potem. U´smiechajacy ˛ si˛e albinos zdawał si˛e przyprawia´c kupca o co´s wi˛ecej, ni˙z lekki niepokój. O Elryku i jego przera˙zajacych ˛ wyczynach kra˙ ˛zyło wiele legend. Opowiadano je sobie nie pomijajac ˛ najdrobniejszych szczegółów. Gdyby nie skrajna desperacja, kupcy nigdy nie staraliby si˛e uzyska´c pomocy albinosa. Jednak˙ze potrzebowali kogo´s, kto potrafiłby równie dobrze włada´c sztuka˛ czarnoksi˛eska,˛ co mieczem. Przybycie Elryka do Bakshaan mogło stanowi´c o ich ocaleniu. — Chcemy zniszczy´c pot˛eg˛e Nikorna — ciagn ˛ ał ˛ Pilarmo. — Je˙zeli b˛edzie to równoznaczne ze zniszczeniem samego Nikorna, có˙z. . . — Kupiec wzruszył ramionami, na jego wargach pojawił si˛e cie´n u´smiechu. Bacznie obserwował twarz Elryka. — Łatwo jest wynaja´ ˛c pospolitego morderc˛e, zwłaszcza w Bakshaan — zauwa˙zył Elryk spokojnie. — To prawda — zgodził si˛e Pilarmo. — Nikorn jednak˙ze zatrudnia czarnoksi˛ez˙ nika. I ma własna˛ armi˛e. Czarnoksi˛ez˙ nik chroni swego chlebodawc˛e i jego pałac za pomoca˛ magii. W odwodzie za´s pozostaje stra˙z zło˙zona z pustynnych wojowników. Je˙zeli magia zawiedzie, zawsze pozostaja˛ metody naturalne. Mordercy ju˙z przedtem usiłowali wyeliminowa´c kupca, lecz niestety ich próby zako´nczyły si˛e niepowodzeniem. Elryk parsknał ˛ s´miechem. — Có˙z za pech, przyjaciele. Nie wydaje mi si˛e jednak, by społeczno´sc´ Bakshaan zbyt długo opłakiwała utrat˛e kilku najemnych morderców. Ich dusze niewatpliwie ˛ ułagodziły jakiego´s demona, który w przeciwnym razie gn˛ebiłby uczciwych obywateli. Kupcy roze´smiali si˛e nieszczerze, a siedzacy ˛ w cieniu Moonglum pokazał z˛eby w u´smiechu. Elryk nalał wina do naczy´n współbiesiadników. Trunek pochodził z winoro´sli, której uprawa była w Bakshaan zakazana. Zbyt wielkie jego ilo´sci doprowadzały pijacego ˛ do szale´nstwa. Melnibonéaninowi jednak zdarzało si˛e pija´c go w przeszło´sci i jak dotad ˛ nie wystapiły ˛ z˙ adne skutki uboczne. Albinos uniósł wypełniony z˙ ółta˛ ciecza˛ kubek do ust i opró˙zniwszy go jednym haustem odetchnał ˛ gł˛eboko, z zadowoleniem czujac, ˛ jak alkohol rozlewa mu si˛e ciepłem po całym ciele. Pozostali saczyli ˛ trunek ostro˙znie. Kupcy zaczynali ju˙z z˙ ałowa´c pochopnego da˙ ˛zenia do spotkania z Melnibonéaninem. Powoli dochodzili do wniosku, z˙ e legendy nie tylko nie kłamały, ale te˙z nie oddawały sprawiedliwo´sci dziwnookiemu człowiekowi, do którego zwrócili si˛e o pomoc. Elryk ponownie napełnił swój kielich z˙ ółtym winem. R˛eka dr˙zała mu lekko. Szybko oblizał wargi suchym j˛ezykiem. Pociagn ˛ ał ˛ kolejny łyk i zaczał ˛ szybciej oddycha´c. Ka˙zdego innego człowieka podobna ilo´sc´ owego trunku zamieniłaby w skamlacego ˛ idiot˛e; przyspieszony oddech był jedyna˛ oznaka,˛ z˙ e wino miało jakikolwiek wpływ na Melnibonéanina. 7
Trunek ten pili ludzie, którzy pragn˛eli s´ni´c o innych, mniej rzeczywistych s´wiatach. Elryk pił w nadziei, z˙ e przynajmniej w ciagu ˛ najbli˙zszej nocy nie nawiedza˛ go z˙ adne sny. — A kim˙ze jest ów pot˛ez˙ ny czarnoksi˛ez˙ nik, panie Pilarmo? — zapytał albinos. — Zwie si˛e on Theleb K’aarna — brzmiała nerwowa odpowied´z kupca. Purpurowe oczy Elryka zw˛eziły si˛e. — Czarnoksi˛ez˙ nik z Pan Tang? — Tak, stamtad ˛ wła´snie pochodzi. Elryk odstawił kielich na stół i wstał, gładzac ˛ palcami wykuta˛ z czarnej stali kling˛e swego miecza, Zwiastuna Burzy. — Pomog˛e wam, panowie — powiedział z przekonaniem. Postanowił mimo wszystko nie puszcza´c kupców z torbami. W jego umy´sle zaczał ˛ si˛e kształtowa´c zupełnie nowy, o wiele powa˙zniejszy plan. A wi˛ec, Thelebie K’aarno, pomy´slał albinos, wybrałe´s sobie Bakshaan na nowa˛ kryjówk˛e? Theleb K’aarna zachichotał. Był to okropny d´zwi˛ek, zwłaszcza z˙ e dochodził z gł˛ebi trzewi biegłego w swej sztuce czarnoksi˛ez˙ nika. Odgłos ten absolutnie nie pasował do wysokiej, czarnobrodej, patriarchalnej postaci odzianej w purpurowe szaty. D´zwi˛ek ten po prostu nie przystoił komu´s obdarzonemu gł˛eboka˛ madro´ ˛ scia.˛ Theleb K’aarna zachichotał i le˙zac ˛ na ło˙zu wpatrywał si˛e rozmarzonymi oczyma w wyciagni˛ ˛ eta˛ u jego boku kobiet˛e. Szeptał jej prosto do ucha nieskładne słowa, którymi zapewniał ja˛ o swym uczuciu, a ona u´smiechała si˛e pobła˙zliwie, gładzac ˛ długie, czarne włosy czarnoksi˛ez˙ nika, jak gdyby głaskała psia˛ sier´sc´ . — Pomimo całej swej uczono´sci jeste´s głupcem, Thelebie K’aarno — mrukn˛eła. Nie patrzyła na m˛ez˙ czyzn˛e; spod przymru˙zonych powiek obserwowała jasnozielone i pomara´nczowe gobeliny zdobiace ˛ kamienne s´ciany sypialni. Pomys´lała nagle, z˙ e z˙ adna kobieta nie oparłaby si˛e pokusie wykorzystania m˛ez˙ czyzny, który całkowicie oddał si˛e pod jej władz˛e. — Yishano, jeste´s dziwka˛ — wymamrotał bezmy´slnie Theleb K’aarna — a cała madro´ ˛ sc´ tego s´wiata nie mo˙ze przezwyci˛ez˙ y´c miło´sci. Kocham ci˛e. — Mówił szczerze, prostymi słowami, nie rozumiejac ˛ le˙zacej ˛ u swego boku kobiety. Theleb K’aarna wejrzał w czarne otchłanie piekieł i nie popadł w obł˛ed; poznał tajemnice, których znajomo´sc´ doprowadziłaby umysł przeci˛etnego człowieka do stadium trz˛esacej ˛ si˛e, rozbełtanej galaretki. Na pewnych sprawach rozumiał si˛e jednak równie mało jak najmłodszy z jego uczniów. Arkana miłosne wła´snie do takich spraw nale˙zały. — Kocham ci˛e — powtarzał, nie rozumiejac, ˛ czemu jest ignorowany. Yishana, Królowa Jharkor, gwałtownie odepchn˛eła od siebie czarnoksi˛ez˙ nika 8
i wstała, opuszczajac ˛ z otomany nagie, kształtne nogi. Była atrakcyjna˛ kobieta.˛ Włosy miała równie czarne jak dusz˛e. Mimo z˙ e nie pierwszej ju˙z młodo´sci, nadal promieniowała dziwnym urokiem, który jednocze´snie przyciagał ˛ i odpychał m˛ez˙ czyzn. Ubierała si˛e ch˛etnie w szaty z barwnego jedwabiu, wirowały wokół niej, gdy poruszała si˛e zgrabnie i z gracja.˛ Teraz podeszła do okratowanego okna swej komnaty i zapatrzyła si˛e w rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e na zewnatrz ˛ rozedrgana˛ ciemno´sc´ . Czarnoksi˛ez˙ nik spojrzał na nia˛ spod przymru˙zonych powiek, zaskoczony i niezadowolony z przerwy w miłosnych zapasach. — Co si˛e stało? Królowa nie odrywała wzroku od widoku za oknem. Nawałnica czarnych chmur p˛edziła po smaganym wichrem niebie niczym stado potworów, które wyszły na z˙ er. Nad Bakshaan zapadła niespokojna, pełna chrapliwych odgłosów noc. Taka noc zwiastowała nieszcz˛es´cie. Theleb K’aarna powtórzył pytanie, lecz znów nie otrzymał odpowiedzi. Wstał raptownie i przyłaczył ˛ si˛e do stojacej ˛ przy oknie Yishany. — Odjed´zmy stad, ˛ Yishano, póki nie jest za pó´zno. Je˙zeli Elryk odkryje nasza˛ obecno´sc´ w Bakshaan, oboje ucierpimy. Kobieta nie odpowiedziała, lecz zacisn˛eła usta, a jej piersi poruszyły si˛e pod zwiewna˛ tkanina.˛ Czarnoksi˛ez˙ nik syknał ˛ gniewnie i zwarł palce na ramieniu kochanki. — Zapomnij o tym swoim zdradzieckim flibustierze Elryku. Teraz masz mnie, a ja mog˛e zrobi´c dla ciebie o wiele wi˛ecej ni˙z wymachujacy ˛ mieczem magik z lez˙ acego ˛ w gruzach imperium. Yishana roze´smiała si˛e jadowicie i odwróciła twarza˛ ku niemu. — Jeste´s głupcem, Thelebie K’aarno, i nie tobie równa´c si˛e z Elrykiem. Trzy bolesne lata min˛eły, odkad ˛ porzucił mnie, wykradł si˛e noca,˛ by ruszy´c za toba˛ w po´scig; odkad ˛ zostawił mnie usychajac ˛ a˛ z t˛esknoty! Lecz ja nadal pami˛etam jego nami˛etne pocałunki i gwałtowne pieszczoty. Bogowie! Jak˙ze chciałabym spotka´c m˛ez˙ czyzn˛e takiego jak on. Odkad ˛ odszedł, nigdy nie spotkałam nikogo, kto mógłby mu dorówna´c — chocia˙z wielu próbowało i wielu okazało si˛e lepszymi od ciebie. W ko´ncu pojawiłe´s si˛e ty i przegnałe´s lub pokonałe´s pozostałych za pomoca˛ magii. — Yishana prychn˛eła sarkastycznie, drwiaco. ˛ — Zbyt wiele czasu sp˛edziłe´s po´sród swych pergaminów, bym mogła mie´c z ciebie jakikolwiek po˙zytek! Mi˛es´nie twarzy czarnoksi˛ez˙ nika drgn˛eły pod spalona˛ sło´ncem skóra.˛ Theleb K’aarna spojrzał spode łba na Królowa˛ Jharkor. — Czemu wi˛ec nadal tolerujesz mnie przy sobie? W ka˙zdej chwili mog˛e sporzadzi´ ˛ c eliksir, który uczyni ci˛e powolna˛ mej woli, dobrze o tym wiesz! — Mo˙zesz, ale tego nie zrobisz. I dlatego to ty jeste´s moim niewolnikiem, pot˛ez˙ ny czarowniku! Kiedy zaistniała gro´zba, z˙ e Elryk zajmie twoje miejsce przy moim boku, czarami zawezwałe´s demona i Elryk musiał z nim walczy´c. Zwy9
ci˛ez˙ ył go przecie˙z, lecz jego duma nie pozwoliła mu na tym poprzesta´c. Wtedy to musiałe´s si˛e przed nim kry´c, a on ruszył za toba˛ w po´scig i pozostawił mnie sama! ˛ To wła´snie zrobiłe´s. Jeste´s zakochany, Thelebie K’aarno. . . — Yishana roze´smiała mu si˛e prosto w twarz. — I ta miło´sc´ nie pozwoli ci u˙zy´c magii przeciwko mnie, a jedynie przeciw mym innym kochankom. Toleruj˛e ci˛e, bo jeste´s u˙zyteczny, lecz je´sliby Elryk miał powróci´c. . . Theleb K’aarna odwrócił si˛e, gniewnie skubiac ˛ palcami swa˛ długa,˛ czarna˛ brod˛e. — To prawda, z˙ e na wpół nienawidz˛e Elryka — powiedziała Yishana. — Ale to i tak lepsze ni˙z na wpół kocha´c ciebie! — Czemu˙z wi˛ec przyłaczyła´ ˛ s si˛e do mnie w Bakshaan? — warknał ˛ czarnoksi˛ez˙ nik. — Czemu wyznaczyła´s swego bratanka na regenta i przybyła´s tutaj? Posłałem po ciebie, a ty przybyła´s. Musisz do mnie co´s czu´c, skoro zrobiła´s co´s takiego! Yishana roze´smiała si˛e ponownie. — Usłyszałam, z˙ e bladolicy czarnoksi˛ez˙ nik o purpurowych oczach, nosza˛ cy u boku obdarzony moca˛ miecz, w˛edruje po krainach le˙zacych ˛ na północnym wschodzie. Dlatego wła´snie przybyłam, Thelebie K’aarno. Gniew wykrzywił rysy czarnoksi˛ez˙ nika. Theleb K’aarna pochylił si˛e w przód i zacisnał ˛ szponiasta˛ dło´n na ramieniu kobiety. — Nie zapominaj, z˙ e ten to wła´snie bladolicy czarnoksi˛ez˙ nik jest odpowiedzialny za s´mier´c twego rodzonego brata — wyrzucił z siebie. — Pokładała´s si˛e z człowiekiem, na którym cia˙ ˛zy krew zarówno jego własnego, jak i twojego ludu. Opu´scił flot˛e, która˛ prowadził na podbój własnej ziemi, gdy tylko Władcy Smoków zdecydowali si˛e stawi´c jej czoło. Dharmit, twój brat, był na pokładzie jednego z tych okr˛etów i teraz jego ciało, poparzone i gnijace, ˛ spoczywa gdzie´s na dnie oceanu, który jest jego mogiła.˛ Yishana, znu˙zona, potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Zawsze wyciagasz ˛ t˛e histori˛e w nadziei, z˙ e mnie zawstydzisz. Tak, to prawda, uprawiałam miło´sc´ z człowiekiem, którego mo˙zna nazwa´c morderca˛ mych braci, lecz przecie˙z Elryk miał na sumieniu o wiele bardziej mro˙zace ˛ krew w z˙ yłach zbrodnie, a mimo to — czy mo˙ze wła´snie dlatego — ja go kochałam. Twoje słowa nie wywarły po˙zadanego ˛ efektu, Thelebie K’aarno. A teraz zostaw mnie. Chc˛e spa´c sama. Paznokcie czarnoksi˛ez˙ nika nadal wbijały si˛e w chłodna˛ skór˛e Yishany. Teraz ich u´scisk zel˙zał. — Wybacz mi — powiedział łamiacym ˛ si˛e głosem. — Pozwól mi zosta´c. — Id´z — odezwała si˛e cicho. Wówczas, cierpiac ˛ m˛eki z powodu własnej słabo´sci, Theleb K’aarna, czarnoksi˛ez˙ nik z Pan Tang, odszedł. Do Bakshaan przybył Elryk z Melniboné, który wielokro´c ju˙z zaprzysi˛egał Thelebowi K’aarnie zemst˛e. Okazja po temu nadarzyła 10
si˛e w Lormyr, Nadsokor, Taueloru, a tak˙ze w Jharkor. W gł˛ebi serca czarnobrody czarnoksi˛ez˙ nik dobrze wiedział, który z nich dwóch zwyci˛ez˙ y, je˙zeli dojdzie do pojedynku.
Rozdział 2 Czterej kupcy opu´scili gospod˛e s´ci´sle owini˛eci w ciemne płaszcze. Doszli bowiem do wniosku, z˙ e bezpieczniej b˛edzie, je˙zeli nikt si˛e nie dowie o ich zwiazku ˛ z Elrykiem. Albinos został wiec sam, dumajac ˛ nad kolejnym kielichem z˙ ółtawego wina. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e bez pomocy jakich´s nadprzyrodzonych, pot˛ez˙ nych sił nie dostanie si˛e do zamku Nikorna. Siedziba kupca z natury była trudna do zdobycia, a czarnoksi˛eska osłona Theleba K’aarny czyniła z niej fortec˛e mogac ˛ a˛ ulec jedynie szczególnie pot˛ez˙ nej magii. Elryk wiedział, z˙ e magicznymi zdolno´sciami dorównuje Thelebowi K’aarnie, a nawet go pod pewnymi wzgl˛edami przewy˙zsza. Rozumiał jednak, z˙ e nie wolno mu trawi´c wszystkich sił na walk˛e z, czarnoksi˛ez˙ nikiem, je˙zeli ma si˛e jeszcze przebi´c przez stra˙z zło˙zona˛ z doborowych pustynnych wojowników, zatrudnianych przez kupieckiego magnata. Elryk potrzebował pomocy. Wiedział, z˙ e w lasach na południe od Bakshaan znajdzie ludzi, których pomoc mogłaby si˛e okaza´c nieoceniona. Lecz czy zechca˛ mu jej udzieli´c? Postanowił przedyskutowa´c ten problem z Moonglumem. — Słyszałem, z˙ e grupa moich współplemie´nców pojawiła si˛e ostatnio na północy. Przybyli oni z Vilmir, gdzie spladrowali ˛ kilka znaczniejszych miast — poinformował swego towarzysza. — Przez cztery lata, które min˛eły od wielkiej bitwy o Imrryr, Melnibonéanie rozproszyli si˛e po Młodych Królestwach i albo stali si˛e najemnikami, albo działaja˛ na własna˛ r˛ek˛e. Imrryr upadło z mojego powodu, i oni to wiedza.˛ Jednak je˙zeli dam im mo˙zliwo´sc´ zagarni˛ecia bogatych łupów, by´c moz˙ e przyłacz ˛ a˛ si˛e do mnie. Moonglum u´smiechnał ˛ si˛e krzywo. — Nie liczyłbym na to zbytnio, Elryku — powiedział. — Wybacz mi szczero´sc´ , ale twój uczynek nie nale˙zy do tych, które łatwo si˛e zapomina. Twoi rodacy nie z własnej woli stali si˛e w˛edrowcami. Sa˛ teraz obywatelami zrównanego z ziemia˛ miasta, najstarszego i najwi˛ekszego z miast, jakie znał s´wiat. Kiedy Imrryr Pi˛ekne Miasto upadło, niejeden musiał prosi´c Bogów, aby spadły na ciebie wszelkie mo˙zliwe kl˛eski. Teraz u´smiechnał ˛ si˛e Elryk. — By´c mo˙ze — powiedział. — Ale to sa˛ nadal moi ludzie, a ja ich znam. 12
My, Melnibonéanie, jeste´smy stara˛ i ekscentryczna˛ rasa.˛ Rzadko pozwalamy, by uczucia brały gór˛e nad naszym opanowaniem. Moonglum zmarszczył brwi w ironicznym grymasie. Elryk wła´sciwie zinterpretował wyraz twarzy kompana. — Przez pewien czas stanowiłem odst˛epstwo od tej reguły — powiedział. — Ale teraz Cymoril i mój kuzyn le˙za˛ pogrzebani pod ruinami Imrryr, a ból, jaki odczuwam po ich stracie stanowi wystarczajace ˛ zado´sc´ uczynienie za wszelkie zło, jakie wyrzadziłem. ˛ My´sl˛e, z˙ e moi rodacy potrafia˛ to zrozumie´c. Moonglum westchnał. ˛ — Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e nie mylisz, Elryku. Kto przewodzi tej grupie? — Stary przyjaciel — odparł Elryk. — Był Władca˛ Smoków i poprowadził atak na statki barbarzy´nców, odpływajace ˛ po spladrowaniu ˛ Imrryr. Zwie si˛e on Dyvim Tvar, niegdy´s Pan Smoczych Jaski´n. — A co z jego zwierz˛etami? — Znowu s´pia˛ w swych jaskiniach. Z rzadka jedynie mo˙zna je budzi´c. Potrzebuja˛ całych lat, by zregenerowa´c utracone siły i odtworzy´c zu˙zyty jad. Gdyby nie to, Władcy Smoków władaliby s´wiatem. — Masz szcz˛es´cie, z˙ e tak nie jest — zauwa˙zył Moonglum. — Kto wie — odparł Elryk powoli. — Mo˙ze pod moim przywództwem stałoby si˛e to mo˙zliwe. A w ka˙zdym razie mogliby´smy pod´zwigna´ ˛c nowe imperium, tak jak nasi dziadowie. Moonglum nic nie odpowiedział, lecz w gł˛ebi ducha pomy´slał, z˙ e Młode Królestwa nie dałyby si˛e tak łatwo pokona´c. Melnibonéanie byli ludem staro˙zytnym, okrutnym i madrym, ˛ ale nawet ich okrucie´nstwo zostało przyt˛epione przez niewidzialna˛ chorob˛e, która towarzyszy długowieczno´sci. Brakowało im witalno´sci, cechujacej ˛ barbarzy´nska˛ ras˛e ich przodków, budowniczych Imrryr i jego bli´zniaczych, z dawna zapomnianych miast. Witalno´sc´ została zastapiona ˛ przez tolerancj˛e; tolerancj˛e wiekowego narodu, pami˛etajacego ˛ jeszcze dni chwały, lecz wiedzacego, ˛ z˙ e dni te min˛eły bezpowrotnie. — Rano — powiedział Elryk — nawia˙ ˛zemy kontakt z Dyvimem Tvarem. Mam nadziej˛e, z˙ e zemsta, która˛ wywarł na statkach naje´zd´zców, a tak˙ze s´wiadomo´sc´ wyrzutów sumienia, jakie musiałem cierpie´c, pozwola˛ mu nabra´c bardziej obiektywnego stosunku do planu, jaki mu przedstawi˛e. — A teraz pora do łó˙zka — odezwał si˛e Moonglum. — Czuj˛e, z˙ e przyda mi si˛e odrobina snu, a poza tym dziewka, która mnie oczekuje, pewnie zaczyna ju˙z si˛e niecierpliwi´c. Elryk wzruszył ramionami.
13
— Rób jak uwa˙zasz. Ja wypij˛e jeszcze troch˛e wina, a na spoczynek udam si˛e nieco pó´zniej. Chmury, które zgromadziły si˛e w nocy nad Bakshaan nie rozpierzchły si˛e z nastaniem s´witu. Sło´nce ju˙z wzeszło za ich zasłona,˛ lecz mieszka´ncy miasta jeszcze o tym nie wiedzieli. Nic nie zwiastowało wstajacego ˛ dnia, gdy w rze´ski poranek, po´sród siapi ˛ acego ˛ deszczu, Elryk i Moonglum jechali konno waskimi ˛ uliczkami, kierujac ˛ si˛e ku południowej bramie i le˙zacym ˛ za nia˛ lasom. Elryk zrezygnował ze swego zwykłego ubioru na rzecz prostego kubraka z zielono barwionej skóry, zdobnego w insygnia królewskiego rodu Melniboné: purpurowego kroczacego ˛ smoka na złotym polu. Na palcu Melnibonéanin nosił Piers´cie´n Królów; kamie´n Aktorios osadzony w pokrytym runicznymi znakami srebrze. Ten liczacy ˛ sobie wiele stuleci klejnot Elryk odziedziczył po swych pot˛ez˙ nych przodkach. Z ramion albinosa zwieszał si˛e krótki płaszcz. Waskie, ˛ bł˛ekitne spodnie były wpuszczone w wysokie, czarne buty do konnej jazdy. U boku Melnibonéanina tkwił w pochwie Zwiastun Burzy. Człowiek i miecz trwali w dziwnej symbiozie. Bez miecza człowiek stałby si˛e niedowidzacym, ˛ pozbawionym energii kaleka; ˛ bez człowieka miecz nie mógłby si˛e z˙ ywi´c krwia˛ i duszami, niezb˛ednymi dla jego istnienia. Jechali wspólnie, człowiek i miecz, i z˙ aden z nich nie potrafił powiedzie´c, który jest panem drugiego. Moonglum, bardziej od swego kompana wra˙zliwy na słot˛e, jechał szczelnie owini˛ety w płaszcz z podniesionym kołnierzem, klnac ˛ od czasu do czasu na nieprzyjazne z˙ ywioły. Po godzinie intensywnej jazdy dotarli do obrze˙zy lasu. Jak dotad ˛ po Bakshaan kra˙ ˛zyły jedynie pogłoski o przybyciu imrryria´nskich flibustierów. Słyszano o wysokich przybyszach pojawiajacych ˛ si˛e czasami w podejrzanych gospodach wzdłu˙z południowego muru, jednak mieszczanie, pewni swego bogactwa i siły, nie przejawiali niepokoju. Wierzyli bowiem, i nie mijali si˛e zbytnio z prawda,˛ z˙ e Bakshaan wytrzyma ataki dalece bardziej gwałtowne ni˙z te, którym nie oparły si˛e słabiej ufortyfikowane vilmiria´nskie mie´sciny. Elryk nie miał poj˛ecia, czemu jego rodacy zapu´scili si˛e tak daleko na północ. By´c mo˙ze zamierzali jedynie odpocza´ ˛c i na jednym z licznych targów w Bakshaan wymieni´c zagrabione dobra na z˙ ywno´sc´ . Dym z kilku wi˛ekszych ognisk powiedział Elrykowi i Moonglumowi, gdzie znajduje si˛e obóz Melnibonéan. Zwolniwszy kroku, skierowali konie w t˛e wła´snie stron˛e. Mokre gał˛ezie uderzały ich po twarzach, a nozdrza dra˙znił słodki le´sny aromat, spot˛egowany przez z˙ yciodajny deszcz. Elryk poczuł niemal˙ze ulg˛e, gdy nagle z poszycia wychynał ˛ uzbrojony m˛ez˙ czyzna i zagrodził im drog˛e. Imrryria´nski stra˙znik odziany był w futra i stal. Spod przyłbicy kunsztownie wykonanego hełmu spogladały ˛ na Elryka czujne oczy. Przyłbica i skapujace ˛ z niej 14
krople deszczu zaw˛ez˙ ały nieco pole widzenia Imrryrianina, tak z˙ e nie od razu rozpoznał on Elryka. — Sta´c. Co robicie w tych stronach? — Przepu´sc´ mnie — odparł niecierpliwie Elryk. — Jestem Elryk, twój pan i cesarz. Stra˙znik wzdrygnał ˛ si˛e i opu´scił trzymana˛ w r˛ece pik˛e o długim ostrzu. Podniósł przyłbic˛e i wlepił wzrok w stojacego ˛ naprzeciw m˛ez˙ czyzn˛e. Na twarzy Imrryrianina zna´c było setki targajacych ˛ nim uczu´c, w´sród których dominowały zdumienie, uwielbienie i nienawi´sc´ . Skłonił si˛e sztywno. — Panie mój, nie jeste´s tu ch˛etnie widziany. Pi˛ec´ lat temu wyrzekłe´s si˛e swego ludu i zdradziłe´s go. Chocia˙z z˙ ywi˛e nale˙zny szacunek dla płynacej ˛ w twych z˙ yłach krwi królów, nie mog˛e by´c ci posłusznym ani zło˙zy´c hołdu, do czego w innych okoliczno´sciach byłbym zobowiazany. ˛ — Oczywi´scie — odparł dumnie Elryk, siedzac ˛ wyprostowany na koniu. — Ale niechaj twój dowódca, a mój przyjaciel z lat chłopi˛ecych, Dyvim Tvar, zadecyduje, jak ze mna˛ postapi´ ˛ c. Zaprowad´z mnie do´n natychmiast i pami˛etaj, z˙ e mój towarzysz nie wyrzadził ˛ wam z˙ adnej krzywdy. Traktuj go z szacunkiem nale˙znym serdecznemu przyjacielowi Cesarza Melniboné. Stra˙znik skłonił si˛e ponownie i ujał ˛ w dło´n wodze konia Elryka. Poprowadził je´zd´zców le´snym traktem na rozległa˛ polan˛e, gdzie stały rozbite imrryria´nskie namioty. Po´srodku wytyczonego przez nie wielkiego kr˛egu migotały obozowe ogniska. Wokół nich rozsiedli si˛e, gwarzac ˛ z cicha, wojownicy o szlachetnych rysach. Nawet w ponurym s´wietle pochmurnego dnia kolorowe płótno namiotów wygladało ˛ z˙ ywo i rado´snie. Tonacja barw bezbł˛ednie zdradzała melnibonéa´nskie pochodzenie. Na polanie wida´c było gł˛ebokie, przytłumione odcienie zieleni, lazuru, ochry, złota i bł˛ekitu. Wszystkie te kolory nie kłóciły si˛e ze soba,˛ lecz harmonijnie zlewały. Elryka ogarn˛eła nagle nostalgia za smukłymi, wielobarwnymi wie˙zami Pi˛eknego Imrryr. W miar˛e jak dwaj przyjaciele i ich przewodnik zbli˙zali si˛e, siedzacy ˛ przy ogniu m˛ez˙ czy´zni podnosili na nich zdumione oczy, a odgłosy zwyczajnych rozmów zast˛epowały przytłumione pomruki. — Pozosta´n tu, prosz˛e — rzekł stra˙znik do Elryka. — Powiadomi˛e lorda Dyvima Tvara o twym przybyciu. Elryk skinał ˛ głowa˛ na znak przyzwolenia i poprawił si˛e w siodle, s´wiadom, ˙ z˙ e spoczywaja˛ na nim spojrzenia zgromadzonych wojowników. Zaden z nich si˛e nie zbli˙zył. Ci, których Elryk znał osobi´scie za dawnych dni, byli wyra´znie zakłopotani. Nie patrzyli si˛e na albinosa, lecz odwracali wzrok, podkładajac ˛ drew do ognia lub udajac, ˛ z˙ e całkowicie pochłania ich polerowanie pi˛eknie kutych mieczy i sztyletów. Co poniektórzy pomrukiwali gniewnie, lecz stanowili oni zdecydowana˛ mniejszo´sc´ . Lwia cz˛es´c´ wojowników była po prostu zaszokowana — a tak˙ze 15
zaciekawiona. Czemu ten człowiek, król i zdrajca w jednej osobie, zawitał do ich obozu? Najokazalszy namiot, cały w złocie i purpurze, zwie´nczony był proporcem, na którym widniał herb przedstawiajacy ˛ spoczywajacego ˛ smoka, bł˛ekitnego na białym polu. Z tego to namiotu, przypasujac ˛ w po´spiechu miecz, wybiegł teraz Dyvim Tvar. Inteligentne oczy Pana Smoczych Jaski´n wyra˙zały zaskoczenie i czujno´sc´ . Dyvim Tvar, m˛ez˙ czyzna o szlachetnych rysach Melnibonéanina, liczył sobie kilka lat wi˛ecej ni˙z Elryk. Jego matka była ksi˛ez˙ niczka,˛ kuzynka˛ matki albinosa. Pan Smoczych Jaski´n miał wyra´znie zarysowane ko´sci policzkowe, lekko sko´sne oczy i wask ˛ a˛ czaszk˛e o trójkatnym, ˛ wysuni˛etym podbródku. Uszy Władcy Smoków przypominały uszy Elryka; były równie delikatne, praktycznie pozbawione płatków i zw˛ez˙ ajace ˛ si˛e szpiczaste. Dyvim Tvar zacisnał ˛ lewa˛ r˛ek˛e na głowni miecza, przy czym dało si˛e zauwa˙zy´c, z˙ e jego dło´n o długich palcach jest bardzo blada. Blado´sc´ owa nie mogła si˛e jednak równa´c z trupia˛ biela˛ skóry albinosa. Pan Smoczych Jaski´n, całkowicie panujac ˛ nad swymi emocjami, ruszył w stron˛e siedzacego ˛ na koniu Cesarza Melniboné. Gdy jedynie pi˛ec´ stóp dzieliło go od Elryka, Dyvim Tvar skłonił si˛e z wolna, pochylajac ˛ głow˛e i kryjac ˛ twarz przed wzrokiem swego władcy. Nast˛epnie wyprostował si˛e, spojrzał je´zd´zcowi prosto w oczy i wytrzymał jego spojrzenie. — Dyvim Tvar, Pan Smoczych Jaski´n, wita Elryka, Władc˛e Melniboné, dzierz˙ acego ˛ Tajemna˛ Wiedz˛e Smoczej Wyspy. — Władca Smoków z powaga˛ wypowiedział rytualne słowa prastarego pozdrowienia. Elryk odpowiedział pewnym głosem, chocia˙z w gł˛ebi serca wcale nie czuł pewno´sci. — Elryk, Władca Melniboné, wita swego lojalnego poddanego. Jego z˙ yczeniem jest udzieli´c audiencji Dyvimowi Tvarowi. — Staro˙zytna etykieta Melniboné nie przewidywała sytuacji, w której król musiałby prosi´c o mo˙zliwo´sc´ udzielenia audiencji poddanemu i Dyvim Tvar odczuł niezr˛eczno´sc´ zaistniałych okoliczno´sci. — B˛ed˛e zaszczycony, je˙zeli mój pan pozwoli mi towarzyszy´c sobie do namiotu — odparł natychmiast. Elryk zeskoczył z konia i ruszył w stron˛e kwatery Dyvima Tvara. Moonglum chciał i´sc´ za nim, lecz Elryk gestem nakazał mu pozosta´c na miejscu. Obaj szlachetni Imrryrianie weszli do namiotu. Blask bijacy ˛ z niewielkiej lampki oliwnej współzawodniczył z sacz ˛ acym ˛ si˛e przez kolorowa˛ tkanin˛e ponurym s´wiatłem poranka. Wn˛etrze namiotu urzadzone ˛ było z prostota; ˛ znajdowało si˛e tu twarde, z˙ ołnierskie łó˙zko, stół i kilka rze´zbionych, drewnianych stołków. Dyvim Tvar skłonił si˛e i bez słowa wskazał Elrykowi jeden z nich. Albinos usiadł. ˙ Obaj m˛ez˙ czy´zni przez kilka chwil trwali w milczeniu. Zadne uczucie nie ma16
lowało si˛e na kamiennych, opanowanych twarzach. Po prostu siedzieli i przypatrywali si˛e sobie nawzajem. W ko´ncu odezwał si˛e Elryk: — Uwa˙zasz mnie za zdrajc˛e, złodzieja, morderc˛e własnych krewnych i zabójc˛e swych rodaków, Władco Smoków. Dyvim Tvar skinał ˛ głowa.˛ — Za pozwoleniem mojego pana, jestem zmuszony z nim si˛e zgodzi´c. — Za dawnych czasów nasze samotne rozmowy nigdy nie były tak formalne — powiedział Elryk. — Zapomnijmy o rytuałach i tradycji. Melniboné upadło, a jego synowie stali si˛e tułaczami. Tak jak dawniej, spotykamy si˛e jako równi sobie, tylko z˙ e teraz rzeczywi´scie jest to prawda. Rubinowy Tron le˙zy potrzaskany w´sród ruin Imrryr i ju˙z nigdy cesarz nie zasiadzie ˛ na nim w chwale. Dyvim Tvar westchnał. ˛ — To prawda, Elryku. Czemu˙z tu jednak przybyłe´s? Byli´smy zadowoleni mogac ˛ o tobie zapomnie´c. Nawet gdy z˙ ywe jeszcze było nasze pragnienie zemsty, nie uczynili´smy z˙ adnego kroku, by ci˛e odnale´zc´ . Czy przyjechałe´s, by si˛e z nas naigrawa´c? — Wiesz przecie˙z, z˙ e nigdy nie postapiłbym ˛ w ten sposób, Dyvimie Tvarze. Rzadko sypiam ostatnimi czasy, a gdy ju˙z zasn˛e, dr˛ecza˛ mnie sny takie, z˙ e co rychlej si˛e budz˛e. Wiesz, z˙ e to Yyrkoon, ponownie uzurpujac ˛ władz˛e, po tym, jak obdarzyłem go zaufaniem i wyznaczyłem na regenta, zmusił mnie do takiego, nie innego post˛epowania. On to sprawił, z˙ e jego siostra, która˛ darzyłem miło´scia,˛ zapadła w magiczny sen. Udzielenie pomocy barbarzy´nskiej flocie stanowiło jedyna˛ szans˛e, by zdjał ˛ z Cymoril zakl˛ecie. Powodowała mna˛ zemsta, lecz to mój miecz, Zwiastun Burzy, pozbawił Cymoril z˙ ycia, nie ja. — Zdaj˛e sobie z tego spraw˛e. — Dyvim Tvar westchnał ˛ ponownie i potarł twarz upier´scieniona˛ r˛eka.˛ — To jednak nie wyja´snia, czemu tu przybyłe´s. Nie powiniene´s kontaktowa´c si˛e ze swymi rodakami. Musimy mie´c si˛e przed toba˛ na baczno´sci, Elryku. Nawet je´sli oddaliby´smy si˛e pod twoje rozkazy, ruszyłby´s swoja˛ przekl˛eta˛ droga˛ i pociagn ˛ ał ˛ nas za soba.˛ Nie tam le˙zy przyszło´sc´ moja i mojego ludu. — Zgoda. Ale ten jeden raz potrzebna mi jest wasza pomoc. Potem nasze drogi ponownie si˛e rozejda.˛ — Powinni´smy ci˛e zabi´c, Elryku. Ale co byłoby wi˛ekszym grzechem: zaniechanie sprawiedliwo´sci i darowanie zdrajcy z˙ ycia czy zbrodnia królobójstwa? Przed takim to dylematem nas postawiłe´s i to w chwili, gdy do´sc´ mamy innych problemów. Czy powinienem spróbowa´c odpowiedzie´c na to pytanie? — Ale˙z ja byłem tylko narz˛edziem w r˛ekach historii — powiedział z˙ arliwie Elryk. — Czas pr˛edzej czy pó´zniej dokonałby tego samego. Ja jedynie przybliz˙ yłem to, co nieuniknione. Zdziałałem tylko tyle, z˙ e ostateczny dzie´n nadszedł w chwili, gdy nasz naród był jeszcze dostatecznie elastyczny, by móc mu si˛e przeciwstawi´c i przystosowa´c si˛e do nowych warunków. 17
Dyvim Tvar u´smiechnał ˛ si˛e ironicznie. — To jeden punkt widzenia, Elryku, i zapewniam ci˛e, z˙ e jest w nim sporo prawdy. Ale powiedz to ludziom, którzy z twojej winy stracili swe rodziny i domy. Powiedz to wojownikom, którzy musieli opatrywa´c okaleczonych kompanów. Powiedz to braciom, ojcom i m˛ez˙ om, których z˙ ony, córki i siostry, dumne Melnibonéanki, stały si˛e igraszka˛ w r˛ekach barbarzy´nskich łupie˙zców. — To prawda — Elryk spu´scił oczy. Po chwili odezwał si˛e z cicha: — Nie mog˛e nic zrobi´c, by wynagrodzi´c mym ludziom poniesiona˛ strat˛e. Zrobiłbym to, gdybym był w stanie. Cz˛esto t˛eskni˛e za Imrryr, za jego kobietami, winem i rozrywkami. Mog˛e jednak zaoferowa´c wam grabie˙z. Mog˛e wam zaoferowa´c najbogatszy pałac w Bakshaan. Zapomnijcie o starych urazach i tym jednym razem udajcie si˛e za mna.˛ — Zale˙zy ci na bogactwach Bakshaan, Elryku? Nigdy nie troszczyłe´s si˛e o klejnoty i szlachetne metale! O co ci naprawd˛e chodzi? Albinos przesunał ˛ r˛eka˛ po mlecznobiałych włosach. Czerwone oczy patrzyły z zakłopotaniem. — Jak zwykle, o zemst˛e, Dyvimie Tvarze. Musz˛e spłaci´c dług Thelebowi K’aarnie, czarnoksi˛ez˙ nikowi z Pan Tang. Mo˙ze słyszałe´s o nim. Jest obdarzony pot˛ez˙ na˛ moca,˛ jak na kogo´s wywodzacego ˛ si˛e ze stosunkowo młodej rasy. — A wi˛ec mo˙zesz liczy´c na nasza˛ pomoc, Elryku — przemówił Dyvim Tvar z zawzi˛eto´scia˛ w głosie. — Nie jeste´s jedynym Melnibonéaninem, który jest co´s winien Thelebowi K’aarnie. Zaledwie rok temu jeden z naszych ludzi został z powodu królowej-dziwki, Yishany z Jharkor, zam˛eczony na s´mier´c w okrutny i odra˙zajacy ˛ sposób. Zabił go Theleb K’aarna, gdy˙z u´sciski naszego towarzysza stanowiły dla Yishany namiastk˛e twojej miło´sci. Przyłaczymy ˛ si˛e do ciebie, Królu Elryku, by pom´sci´c przyjaciela. To powinno wystarczy´c ludziom, którzy pragn˛eliby zobaczy´c twoja˛ krew s´ciekajac ˛ a˛ z ostrzy no˙zy. Elryk nie był szcz˛es´liwy. Nagle tkn˛eło go przeczucie, z˙ e ten korzystny zbieg okoliczno´sci zaowocuje w przyszło´sci jakimi´s doniosłymi, nieprzewidywalnymi skutkami. Mimo to si˛e u´smiechnał. ˛
Rozdział 3 W zadymionej czelu´sci, gdzie´s poza ograniczeniami przestrzeni i czasu, poruszyła si˛e pewna istota. Wsz˛edzie dookoła niej wirowały cienie. Były to cienie ludzkich dusz. Ciemno´sci a˙z drgały od przepełniajacych ˛ je cieni dusz ludzi, którzy posiadali władz˛e nad owym stworzeniem. Stworzenie bowiem zezwalało ludziom panowa´c nad soba˛ — tak długo, jak długo płacili oni za to odpowiednia˛ cen˛e. W ludzkim j˛ezyku istota posiadała imi˛e. Zwano ja˛ Quaolnargn, i na to imi˛e odpowiadała, gdy ja˛ wzywano. Teraz si˛e poruszyła. Usłyszała swe imi˛e przebijajace ˛ si˛e przez bariery zwykle zagradzajace ˛ drog˛e na Ziemi˛e. D´zwi˛ek słowa Quaolnargn spowodował powstanie tunelu w owych niewidzialnych barierach. Stworzenie poruszyło si˛e znowu, gdy ponowne wołanie przenikn˛eło do zajmowanej przez nie czelu´sci. Nie wiedziało, kto je woła ani te˙z w jakim celu. Mgli´scie zdawało sobie spraw˛e z jednego tylko faktu; otwarcie tunelu oznaczało jedzenie. Istota owa nie z˙ ywiła si˛e ciałami swych ofiar ani nie piła ich krwi. Jej po˙zywieniem były dusze dorosłych m˛ez˙ czyzn i kobiet. Od czasu do czasu, traktujac ˛ to raczej jako przekask˛ ˛ e, delektowała si˛e przepyszna,˛ słodziutka˛ siła˛ z˙ yciowa˛ wysysana˛ z ciałek niewinnych dzieci. Na zwierz˛eta nie zwracała uwagi, gdy˙z zwierz˛etom brakowało smakowitej s´wiadomo´sci. Pomimo całej swej ograniczono´sci, istota owa przejawiała cechy smakosza i konesera. D´zwi˛ek słowa Quaolnargn po raz trzeci przeniknał ˛ do czarnej czelu´sci. Istota d´zwign˛eła si˛e z miejsca i ruszyła tunelem, płynac ˛ w powietrzu. Zbli˙zał si˛e moment, kiedy znowu b˛edzie mogła si˛e naje´sc´ . Theleb K’aarna si˛e wzdrygnał. ˛ W gruncie rzeczy uwa˙zał si˛e za pokojowo nastawionego człowieka. Nie było jego wina,˛ z˙ e nieposkromiona miło´sc´ do Yishany doprowadziła go do szale´nstwa. Nie było jego wina,˛ z˙ e z jej powodu miał teraz pod swym nadzorem kilka pot˛ez˙ nych i krwio˙zerczych demonów, które w zamian za pokarm zło˙zony z ciał niewolników i pokonanych wrogów, chroniły pałacu kupca Nikorna. Theleb K’aarna był dogł˛ebnie przekonany, z˙ e nic z tego nie jest 19
˙ jego wina.˛ Czuł, z˙ e jego przekle´nstwem sa˛ okoliczno´sci. Załował teraz, z˙ e spotkał na swej drodze Yishan˛e, z˙ e powrócił do niej po po˙załowania godnym incydencie poza murami Tanelorn. Czarnoksi˛ez˙ nik wzdrygnał ˛ si˛e znowu i stanał ˛ wewnatrz ˛ pentagramu, przyzywajac ˛ istot˛e zwana˛ Quaolnargn. Jego szczatkowy ˛ zmysł przewidywania przyszłych zdarze´n podpowiadał mu, z˙ e Elryk szykuje si˛e, by wyda´c mu bitw˛e. Theleb K’aaraa postanowił wezwa´c na pomoc wszystkie istoty, nad którymi posiadł władz˛e. Quaolnargn musi zniszczy´c Elryka i to jeszcze zanim albinos dotrze do zamku. Czarnoksi˛ez˙ nik pogratulował sobie w duchu faktu, z˙ e zachował jeszcze lok białych włosów, który niegdy´s pozwolił mu wysła´c przeciw Melnibonéaninowi innego, teraz ju˙z pokonanego demona. Quaolnargn wiedział, z˙ e zbli˙za si˛e do swego pana. Ruszył z wolna przed siebie. Nagły ból przeniknał ˛ cała˛ jego istot˛e, gdy przedostał si˛e do obcego kontinuum. Bole´snie odczuł te˙z fakt, z˙ e mimo i˙z dusza jego pana znajdowała si˛e tu˙z przed nim, była ona dla jakiej´s przyczyny nieosiagalna. ˛ Nagle stwór spostrzegł jaki´s nowy przedmiot. Poczuł jego zapach i ju˙z wiedział, co ma zrobi´c. Przedmiot ów stanowił fragment przeznaczonego mu po˙zywienia. Przepełniony wdzi˛ecznos´cia˛ Quaolnargn ruszył w dalsza˛ drog˛e, zamierzajac ˛ dopa´sc´ swej ofiary, zanim ból towarzyszacy ˛ przedłu˙zajacemu ˛ si˛e przebywaniu w obcej krainie stanie si˛e nie do zniesienia. Elryk jechał na czele oddziału swych rodaków. Po jego prawej r˛ece znajdował si˛e Dyvim Tvar, Władca Smoków, po lewej — Moonglum z Elwher. Za nimi poda˙ ˛zały dwie setki wojowników, wozy wiozace ˛ łupy, a tak˙ze machiny wojenne i niewolnicy. Cały pochód a˙z mienił si˛e od dumnych proporców i błyszczacych ˛ imrryria´nskich pik o długich ostrzach. Wojownicy odziani byli w stal. Sło´nce odbijało si˛e w zw˛ez˙ ajacych ˛ si˛e spiczasto nagolennikach, hełmach i naramiennikach. Wypolerowane napier´sniki połyskiwały w rozci˛eciach futrzanych kubraków. Na kubraki je´zd´zcy zarzucili jaskrawe płaszcze z imrryria´nskich tkanin, iskrzace ˛ si˛e w mglistym s´wietle. Tu˙z za Elrykiem i jego kompanami jechali łucznicy. Dzier˙zyli oni pot˛ez˙ ne, ko´sciane, pozbawione ci˛eciw łuki, których nikt poza nimi nie potrafił naciagn ˛ a´ ˛c. Przez plecy przewieszone mieli kołczany pełne strzał o czarnopiórych brzechwach. Za nimi post˛epowali pikinierzy. Piki o błyszczacych ˛ ostrzach trzymali poziomo, by nie zaczepiały o ni˙zsze gał˛ezie drzew. Za pikinierami jechały główne siły oddziału: imrryria´nscy rycerze uzbrojeni w długie miecze i w dziwna˛ bro´n o ostrzu zbyt krótkim jak na miecz i zbyt długim na sztylet. Jechali mijajac ˛ łukiem Bakshaan, gdy˙z pałac Nikorna le˙zał na północ od miasta. Podró˙zowali w milczeniu, nie mogac ˛ znale´zc´ stosownych słów. Oto Elryk, Cesarz Melniboné, po raz pierwszy od pi˛eciu lat prowadził ich na wojenna˛ wypraw˛e. Zwiastun Burzy, czarny, piekielny miecz Elryka, zadr˙zał u boku swego pana, 20
przeczuwajac ˛ zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e walk˛e. Moonglum poruszył si˛e niespokojnie w siodle. Denerwował si˛e przed bitwa,˛ wiedzac, ˛ z˙ e zastosowana w niej zostanie czarna magia. Moonglum nie miał zaufania do sztuki czarnoksi˛eskiej ani te˙z do istot, które były jej tworem. Według niego m˛ez˙ czy´zni powinni załatwia´c swe porachunki bez niczyjej pomocy. Jechali niespokojni i pełni napi˛ecia. Zwiastun Burzy poruszył si˛e u boku Elryka. Cichy j˛ek dobył si˛e z czarnego metalu. W j˛eku tym pobrzmiewała nuta ostrze˙zenia. Albinos uniósł r˛ek˛e i pochód zatrzymał si˛e. — Zbli˙za si˛e niebezpiecze´nstwo, któremu ja jedynie mog˛e stawi´c czoło — powiedział. — Pojad˛e naprzód. Spiał ˛ konia do krótkiego galopu i ruszył przed siebie, bacznie si˛e rozgladaj ˛ ac. ˛ Zwiastun Burzy odzywał si˛e coraz dono´sniejszym, bardziej przenikliwym głosem, a˙z w ko´ncu j˛ek przeszedł w stłumiony krzyk. Wierzchowiec Elryka zadr˙zał, a i sam je´zdziec był niespokojny. Nie spodziewał si˛e, z˙ e kłopoty nadejda˛ tak wczes´nie. Modlił si˛e, by to, co kryje si˛e w lesie, nie było skierowane przeciw niemu. — Ariochu, bad´ ˛ z ze mna˛ — wyszeptał. — Wspomó˙z mnie teraz, a ofiaruj˛e ci dwie dziesiatki ˛ wojowników. Wspomó˙z mnie, Ariochu. Obrzydliwy odór uderzył nozdrza Elryka. Albinos rozkaszlał si˛e, zakrywajac ˛ usta dło´nmi i rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dokoła w poszukiwaniu z´ ródła smrodu. Ko´n zar˙zał. Elryk zeskoczył z siodła i klepnał ˛ wierzchowca po zadzie, tak z˙ e ten pogalopował z powrotem. Melnibonéanin przykucnał ˛ i wydobył z pochwy Zwiastuna Burzy. Czarna klinga dr˙zała od ostrza a˙z po r˛ekoje´sc´ . Odziedziczony po przodkach magiczny wzrok powiedział mu, z˙ e stwór nadchodzi, zanim jeszcze mogły go dostrzec oczy. Rozpoznał te˙z jego kształt. Sam Elryk równie˙z zaliczał si˛e do jego władców. Tym razem jednak nie miał z˙ adnej władzy nad Quaolnargnem. Nie znajdował si˛e w obr˛ebie pentagramu, a jako jedyna˛ obron˛e miał miecz i własny rozum. Wiedział tak˙ze, jaka˛ moca˛ obdarzony jest Quaolnargn i zadr˙zał. Czy zdoła w pojedynk˛e rozprawi´c si˛e z potworem? — Ariochu! Ariochu! Wspomó˙z mnie! — Z ust albinosa dobył si˛e cienki, pełen desperacji okrzyk. — Ariochu! Nie było czasu, by wypowiedzie´c zakl˛ecie. Quaolnargn pojawił si˛e przed Elrykiem, skaczac ˛ pokracznie po s´cie˙zce w jego stron˛e niczym wielka, zielona ropucha. Co chwila stwór wydawał bolesny j˛ek, gdy˙z ka˙zde dotkniecie ziemi przyprawiało go o cierpienia. Wzrostem górował nad Elrykiem tak znacznie, z˙ e albinos znalazł si˛e w jego cieniu, gdy potwór był ode´n odległy jeszcze o dziesi˛ec´ stóp. Melnibonéanin zaczerpnał ˛ oddechu i krzyknał ˛ raz jeszcze. — Ariochu! Krew i dusze, je˙zeli mnie teraz wspomo˙zesz! Nagle ropuchokształtny demon skoczył. Elryk odskoczył w bok, lecz zako´nczona długimi pazurami łapa trafiła go i posłała w le´sne poszycie. Quaolnargn obrócił si˛e niezgrabnie. Ohydna, wiecznie głodna paszcza otworzyła si˛e, ujawniajac ˛ bezz˛ebna˛ czelu´sc´ , z której dobywał si˛e 21
obrzydliwy odór. — Ariochu! W swej potwornej, bezrozumnej niewra˙zliwo´sci stwór nie rozpoznał nawet imienia pot˛ez˙ nego demona-Boga. Nie mo˙zna go było nastraszy´c. Trzeba go było pokona´c. Potwór zbli˙zał si˛e wła´snie do Elryka po raz drugi, gdy chmury lun˛eły deszczem. Ulewa zadudniła o li´scie drzew. Na wpół o´slepiony przez smagajace ˛ go po twarzy krople, albinos cofnał ˛ si˛e za drzewo, trzymajac ˛ miecz w pogotowiu. W potocznym tego słowa rozumieniu Quaolnargn był s´lepy. Nie widział ani Elryka, ani lasu. Widział i wyczuwał w˛echem jedynie ludzkie dusze; swoje po˙zywienie. Potworna ropucha, posuwajac ˛ si˛e po omacku, min˛eła albinosa, a wówczas ten wyskoczył wysoko w powietrze i trzymajac ˛ miecz oburacz ˛ zatopił go a˙z po r˛ekoje´sc´ w mi˛ekkim, rozedrganym karku demona. Rozcinane ciało — je˙zeli tak mo˙zna nazwa´c co´s, co stanowiło ziemska˛ powłok˛e stwora — zachlupotało obrzydliwie. Elryk z całej siły naparł na r˛ekoje´sc´ miecza, starajac ˛ si˛e natrafi´c jego ostrzem na kr˛egosłup bestii. Kr˛egosłupa jednak nie było. Quaolnargn wrzasnał ˛ przera´zliwie. Głos miał piskliwy i doniosły, nawet mimo cierpienia. Potwór przystapił ˛ do kontrataku. Elryk poczuł jak ogarnia go odr˛etwienie. Chwil˛e potem jego czaszk˛e przeszył ból nie majacy ˛ nic wspólnego z fizycznym urazem. Nie mógł wydoby´c z siebie głosu. Oczy albinosa rozszerzyły si˛e w przera˙zeniu, gdy zrozumiał, co si˛e z nim dzieje. Oto jego dusza opuszczała ciało. Wiedział o tym. Nie czuł fizycznego osła´ bienia. Swiadom był jedynie tego, z˙ e z daleka spoglada ˛ na. . . Ale wkrótce i ta s´wiadomo´sc´ znikn˛eła. Wszystko zanikało, nawet ból, nawet przera˙zajacy, ˛ piekielny ból. — Ariochu! — wychrypiał. Nagle pocz˛eła wypełnia´c go siła. Nie zgromadził jej sam z siebie; nie pochodziła ona nawet od Zwiastuna Burzy. Jej z´ ródło le˙zało gdzie indziej. Co´s wreszcie udzieliło mu pomocy, dodało mu sił. Wystarczajaco ˛ du˙zo sił dla doko´nczenia dzieła. Wyszarpnał ˛ miecz z karku demona. Stanał ˛ nad Quaolnargnem. Ponad nim. Szybował w przestworzach, lecz nie po´sród ziemskiego powietrza. Po prostu płynał ˛ ponad demonem. W sposób gruntownie przemy´slany wybrał pewien punkt na czaszce potwora. Nie wiadomo czemu nabrał nagle pewno´sci, z˙ e aby zgładzi´c wroga tam wła´snie, musi zada´c cios. Powoli i uwa˙znie opu´scił Zwiastuna Burzy i przekr˛ecił miecz w czaszce Quaolnargna. Potworna ropucha zaskowytała, upadła — i znikła. Obolały Elryk padł na s´ciółk˛e i le˙zał tam, dr˙zac ˛ na całym ciele. Podniósł si˛e powoli. Cała energia go opu´sciła. Zwiastun Burzy równie˙z le˙zał bez z˙ ycia, lecz Elryk wiedział, z˙ e wkrótce miecz odzyska siły i napełni nimi swego pana. Nagle albinos poczuł, z˙ e jego ciało sztywnieje. To go zaskoczyło. Co si˛e z nim 22
działo? Wkrótce zaczał ˛ traci´c przytomno´sc´ . Zdało mu si˛e, z˙ e spoglada ˛ z góry w długi, czarny tunel prowadzacy ˛ donikad. ˛ Wszystko stało si˛e rozmazane, mgli˙ dokad´ ste. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e si˛e porusza. Ze ˛ s poda˙ ˛za. Dokad ˛ — ani te˙z w jaki sposób — nie potrafił powiedzie´c. Podró˙zował tak przez kilka sekund. Jego zmysły rejestrowały jedynie niesamowite wra˙zenie ruchu i to, z˙ e nadal zaciskał w prawej dłoni Zwiastuna Burzy, swa˛ z˙ yciodajna˛ bro´n. Potem poczuł pod soba˛ twardy kamie´n i otworzył oczy. Przez moment zastanawiał si˛e, czy to nie dalsza cz˛es´c´ halucynacji. Nad soba˛ ujrzał oblicze zadowolonego z siebie człowieka. — Thelebie K’aarno — wyszeptał ochryple. — Jak tego dokonałe´s? Czarnoksi˛ez˙ nik pochylił si˛e i wyszarpnał ˛ Zwiastuna Burzy z osłabionego u´scisku Elryka. — Przygladałem ˛ si˛e chwalebnej walce, która˛ stoczyłe´s z moim wysłannikiem, panie Elryku — powiedział z szyderstwem w głosie. — Kiedy stało si˛e jasne, z˙ e w jaki´s sposób udało ci si˛e zawezwa´c pomoc, szybko wypowiedziałem kolejne zakl˛ecie, które przyniosło ci˛e tutaj. Teraz mam twój miecz, a z nim twoja˛ sił˛e. Wiem, z˙ e bez Zwiastuna Burzy jeste´s nikim. Znalazłe´s si˛e w mojej mocy, Elryku z Melniboné. Elryk wciagn ˛ ał ˛ powietrze w płuca. Całym jego ciałem szarpał dotkliwy ból. Spróbował si˛e u´smiechna´ ˛c, ale nie potrafił. Nie le˙zało w jego naturze u´smiecha´c si˛e po poniesieniu kl˛eski. — Oddaj mi mój miecz — powiedział. Theleb K’aarna u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem z satysfakcja.˛ — I kto teraz mówi o zem´scie, Elryku? — zachichotał. — Daj mi mój miecz! — Elryk spróbował si˛e podnie´sc´ , ale był zbyt słaby. Oczy zaszły mu mgła; ˛ ledwo widział promieniejacego ˛ zadowoleniem czarnoksi˛ez˙ nika. — A co mo˙zesz ofiarowa´c mi w zamian? — spytał Theleb K’aarna. — Nie jeste´s całkiem zdrowy, panie Elryku, a ludzie chorzy si˛e nie targuja.˛ Moga˛ jedynie błaga´c. Elryk zadygotał w bezsilnym gniewie. Zacisnał ˛ wargi. Nie b˛edzie błagał; nie b˛edzie si˛e te˙z targował. Nic nie mówiac ˛ patrzył na czarnoksi˛ez˙ nika spode łba. — My´sl˛e, z˙ e przede wszystkim — powiedział Theleb K’aarna z u´smiechem — zamkn˛e to w bezpiecznym miejscu. — Zwa˙zył w r˛ece Zwiastuna Burzy i odwrócił si˛e w stron˛e kredensu. Spomi˛edzy fałd szaty wyjał ˛ klucz, otworzył szafk˛e i umie´scił w niej czarny miecz, starannie zamykajac ˛ drzwi. — Potem zaprowadzimy naszego dzielnego bohatera do jego byłej damy, siostry człowieka, którego zdradził cztery lata temu. Elryk nic nie odpowiedział.
23
— Pó´zniej za´s — ciagn ˛ ał ˛ Theleb K’aarna — mój pryncypał, Nikorn, obejrzy sobie morderc˛e, któremu wydawało si˛e, z˙ e zdoła dokona´c tego, co nie udało si˛e innym. — Czarnoksi˛ez˙ nik u´smiechnał ˛ si˛e. — Co za dzie´n — zachichotał. — Co za dzie´n! Taki pracowity. Taki pełen rozrywek. Theleb K’aarna zachichotał ponownie i ujał ˛ w r˛ek˛e niewielki dzwonek. Zadzwonił. Drzwi za Elrykiem otworzyły si˛e i weszło dwóch wysokich pustynnych wojowników. Rzucili przelotne spojrzenie na albinosa, a nast˛epnie na Theleba K’aarn˛e. Najwyra´zniej byli zaskoczeni. ˙ — Zadnych pyta´n — rzucił czarnoksi˛ez˙ nik. — Zabierzcie tego n˛edznika do komnaty Królowej Yishany. Elryk parsknał ˛ gniewnie, gdy stra˙znicy d´zwign˛eli go i ponie´sli miedzy soba.˛ Byli to ciemnoskórzy, brodaci m˛ez˙ czy´zni o oczach skrytych pod krzaczastymi brwiami. Na głowach mieli charakterystyczne dla swej rasy obrze˙zone wełna˛ metalowe czapki, ich zbroje za´s wykonano nie ze stali, lecz z twardego, pokrytego skóra˛ drewna. Stra˙znicy powlekli zwisajacego ˛ bezwładnie Elryka długim korytarzem. Jeden z nich gło´sno załomotał w drzwi. Elryk rozpoznał głos Yishany ka˙zacy ˛ im wej´sc´ . Za d´zwigajacymi ˛ albinosa pustynnymi wojownikami pojawił si˛e chichoczacy, ˛ podekscytowany czarnoksi˛ez˙ nik. — Prezent dla ciebie, Yishano — zawołał. Stra˙znicy weszli do pokoju. Elryk nie widział Yishany, ale usłyszał jej stłumiony okrzyk. — Na otoman˛e — rozkazał czarnoksi˛ez˙ nik. Stra˙znicy zło˙zyli albinosa na mi˛ekkiej tkaninie. Elryk był kompletnie wyczerpany; le˙zał na sofie, wpatrujac ˛ si˛e w kolorowy, nieprzyzwoity fresk wymalowany na suficie. Yishana pochyliła si˛e nad Melnibonéaninem. Elryk poczuł podniecajacy ˛ zapach jej perfum. — Niespodziewane spotkanie, Królowo — powiedział ochryple. Yishana przez moment patrzyła na´n z troska,˛ po czym jej spojrzenie zoboj˛etniało. Królowa roze´smiała si˛e cynicznie. — Och, mój bohater wreszcie do mnie powrócił. Wolałabym jednak, z˙ eby przybył tu z własnej woli, a nie przyniesiony za kark niczym szczeni˛e. Wilkowi wyrwano z˛eby i nie ma si˛e co spodziewa´c, z˙ e zdoła powtórzy´c swe drapie˙zne zaloty. — Yishana odwróciła si˛e. Na jej pokrytej makija˙zem twarzy malowała si˛e niech˛ec´ . — Zabierz go stad, ˛ Thelebie K’aarno. Dowiodłe´s swego. Czarnoksi˛ez˙ nik skinał ˛ głowa.˛ — A teraz — powiedział — zło˙zymy wizyt˛e Nikornowi. My´sl˛e, z˙ e ju˙z nas oczekuje. . .
Rozdział 4 Nikorn z Ilmar nie był młodym człowiekiem. Liczył ju˙z sobie dobrze ponad pi˛ec´ dziesiat ˛ lat, ale zdołał zachowa´c młodzie´nczy wyglad. ˛ Miał twarz wie´sniaka; gruboko´scista,˛ lecz nie nalana.˛ Przenikliwymi, zimnymi oczyma patrzył na wspierajacego ˛ si˛e bezsilnie o oparcie krzesła Elryka. — A wi˛ec to ty jeste´s Elryk z Melniboné, Wilk Ryczacego ˛ Morza, niszczyciel, grabie˙zca i zabójca kobiet. My´sl˛e, z˙ e teraz miałby´s kłopoty z pokonaniem dziecka. Mimo to musz˛e przyzna´c, z˙ e zasmuca mnie widok człowieka doprowadzonego do takiego stanu. Zwłaszcza człowieka niegdy´s równie aktywnego jak ty. Czy ten czarownik mówi prawd˛e? Czy przysłali ci˛e tu moi wrogowie, aby´s mnie zabił? Elryk niepokoił si˛e o swoich ludzi. Co zrobia? ˛ Zaczekaja˛ czy przystapi ˛ a˛ do szturmu? Je˙zeli zaatakuja˛ pałac, b˛eda˛ zgubieni — tak jak on. — Czy to prawda? — powtórzył Nikorn. — Nie — wyszeptał Elryk. — Chodziło mi o Theleba K’aarn˛e. Mam z nim do załatwienia stare porachunki. — Nie obchodza˛ mnie stare porachunki, przyjacielu — powiedział łagodnie Nikorn. — Interesuje mnie jedynie zachowanie z˙ ycia. Kto ci˛e tu przysłał? — Theleb K’aarna nie mówi ci prawdy, je´sli twierdzi, z˙ e zostałem przysłany — skłamał Elryk. — Chciałem jedynie spłaci´c mu dług. — Obawiam si˛e, z˙ e nie tylko czarnoksi˛ez˙ nik twierdzi co´s podobnego — odparł Nikorn. — Mam w mie´scie wielu szpiegów, a dwóch z nich niezale˙znie od siebie poinformowało mnie, z˙ e miejscowi kupcy zawiazali ˛ spisek, którego celem było wynaj˛ecie ciebie, aby´s mnie zabił. Elryk u´smiechnał ˛ si˛e słabo. — A wi˛ec dobrze — potwierdził. — To jest prawda. Nie zamierzałem jednak spełnia´c ich pro´sby. — Byłbym skłonny ci uwierzy´c, Elryku z Melniboné. Ale teraz nie wiem, jak z toba˛ postapi´ ˛ c. Nikogo nie chciałbym widzie´c zdanym na łask˛e i niełask˛e Theleba K’aarny. Czy dasz mi słowo, z˙ e ju˙z nigdy nie b˛edziesz nastawa! na moje z˙ ycie? 25
— Czy˙zby´smy przystapili ˛ do targu, panie Nikornie? — spytał Elryk słabo. — Owszem. — Co wi˛ec zyskam w zamian za danie owego słowa, panie? ˙ — Zycie i wolno´sc´ , panie Elryku. — A miecz? Nikorn z ubolewaniem rozło˙zył ramiona. — Przykro mi, ale nie miecz. — Wi˛ec lepiej ju˙z mnie zabij — powiedział Elryk łamiacym ˛ si˛e głosem. — Ale˙z daj spokój, to dobra propozycja. Zachowasz z˙ ycie i odzyskasz wolno´sc´ , a w zamian dasz mi słowo, z˙ e nigdy ju˙z nie b˛edziesz mnie n˛eka´c. Elryk wział ˛ gł˛eboki oddech. — A wi˛ec dobrze. Nikorn odszedł na stron˛e. Theleb K’aarna, który dotychczas stał w cieniu, poło˙zył r˛ek˛e na ramieniu kupca. — Zamierzasz go wypu´sci´c? — Owszem — odparł Nikorn. — Teraz ju˙z nie stanowi zagro˙zenia dla z˙ adnego z nas. Albinos ze zdumieniem pomy´slał, z˙ e Nikorn zachowuje si˛e tak, jak gdyby z˙ ywił wobec niego przyjazne uczucia. On zreszta˛ równie˙z czuł w stosunku do kupca co´s w rodzaju sympatii. Oto stał przed nim człowiek równie odwa˙zny, co madry. ˛ Elryk wiedział jednak, z˙ e to szale´nstwo. Bez miecza, jak˙ze mu si˛e uda pod´zwigna´ ˛c po kl˛esce? Zmierzch ust˛epował ju˙z miejsca nocy; dwie setki imrryria´nskich wojowników le˙zały ukryte w poszyciu na skraju lasu. Wojownicy spogladali ˛ na równin˛e i zastanawiali si˛e, co si˛e stało z Elrykiem. Czy był w zamku, jak sadził Dyvim Tvar? Władca Smoków wiedział co nieco o sztuce wró˙zenia, jak zreszta˛ wszyscy członkowie królewskiego rodu Melniboné. Kilka pomniejszych zakl˛ec´ pozwoliło mu przypuszcza´c, z˙ e albinos znajduje si˛e w obr˛ebie zamkowych murów. Ale jak moga˛ przystapi´ ˛ c do szturmu, skoro nie ma z nimi Elryka, który potrafiłby poradzi´c sobie z magia˛ Theleba K’aarny? Pałac Nikorna był poza tym forteca,˛ ponura˛ i niedost˛epna.˛ Chroniła go gł˛eboka fosa wypełniona czarna,˛ nieruchoma˛ woda.˛ Wznosił si˛e wysoko ponad otaczaja˛ cy go las, nie tyle stojac ˛ na skalistym podło˙zu, co z niego wyrastajac. ˛ Siedziba kupca w wi˛ekszej bowiem cz˛es´ci została wykuta w litej skale. Zamek zajmował spora˛ powierzchni˛e; rozpo´scierał si˛e i rozrastał swobodnie, a kamienisty grunt zapewniał mu naturalna˛ podpor˛e. Skała miejscami była sp˛ekana. Szlamowata woda ciekła u podnó˙za murów po ciemnym ko˙zuchu mchów. Ogladany ˛ z zewnatrz ˛ dwór
26
Nikorna nie wygladał ˛ sympatycznie, ale fortyfikacje robiły wra˙zenie. Nie była to twierdza, która˛ mo˙zna by zdoby´c w dwie´scie osób bez pomocy magii. Cz˛es´c´ melnibonéa´nskich wojowników ju˙z si˛e niecierpliwiła. Kilku zacz˛eło przebakiwa´ ˛ c, z˙ e Elryk zdradził ponownie. Dyvim Tvar i Moonglum nie chcieli w to uwierzy´c. Widzieli s´lady walki w lesie — i słyszeli jej odgłosy. Czekali w nadziei, z˙ e z samego zamku zostanie im dany jaki´s sygnał. Obserwowali główna˛ bram˛e fortecy i w ko´ncu ich cierpliwo´sc´ została nagrodzona. Olbrzymie wrota z drewna i metalu otworzyły si˛e do wewnatrz, ˛ ciagni˛ ˛ ete ła´ncuchami. W przej´sciu pojawił si˛e m˛ez˙ czyzna o białej twarzy odziany w zniszczony strój władców Melniboné. Albinosa prowadziło, podtrzymujac ˛ mi˛edzy soba,˛ dwóch pustynnych wojowników. Popchn˛eli go naprzód; m˛ez˙ czyzna chwiejnym krokiem przeszedł kilka jardów po grobli ze s´liskiego kamienia, spinajacej ˛ oba brzegi fosy. Potem upadł. Zm˛eczony i obolały, z trudem poczał ˛ posuwa´c si˛e naprzód. — Co z nim zrobili? — j˛eknał ˛ Moonglum. — Trzeba mu pomóc! Dyvim Tvar powstrzymał go jednak. — Nie. To jedynie zdradziłoby nasza˛ obecno´sc´ . Niech dotrze do skraju lasu, wtedy b˛edziemy mogli działa´c. Nawet ci, którzy przedtem przeklinali Elryka, teraz odczuli lito´sc´ na widok albinosa. Melnibonéanin, czołgajac ˛ si˛e i potykajac ˛ o kamienie, niestrudzenie posuwał si˛e w stron˛e zaro´sli. Z blanków fortecy Imrryrian dobiegł przenikliwy s´miech i głos, w którym udało si˛e im rozró˙zni´c kilka słów. — I co teraz, wilku? — zapytywał głos. — Co teraz? Moonglum zacisnał ˛ pi˛es´ci i zadygotał z w´sciekło´sci. Ból mu sprawiał widok dumnego przyjaciela wystawionego na szyderstwa w chwili słabo´sci. — Co mu si˛e stało? Co z nim zrobili? — Cierpliwo´sci — powiedział Dyvim Tvar. — Wkrótce si˛e dowiemy. Z biciem serca czekali chwili, gdy Elryk na kolanach wreszcie doczołgał si˛e do zaro´sli. Moonglum ruszył naprzód, by wspomóc przyjaciela. Chciał podtrzyma´c Elryka pomocnym ramieniem, lecz albinos z˙ achnał ˛ si˛e i strzasn ˛ ał ˛ jego r˛ek˛e. Twarz Melnibonéanina ziała nienawi´scia˛ — tym gwałtowniejsza,˛ z˙ e bezsilna.˛ Elryk nic nie mógł zrobi´c, by zniszczy´c obiekt swej nienawi´sci. Absolutnie nic. — Elryku, musisz nam powiedzie´c, co si˛e stało — odezwał si˛e nalegajaco ˛ Dyvim Tvar. — Je˙zeli mamy ci pomóc, musimy wiedzie´c, co si˛e wydarzyło. Elryk złapał z trudem powietrze i skinał ˛ twierdzaco ˛ głowa.˛ Powoli jego twarz stawała si˛e wolna od emocji. Zajakuj ˛ ac ˛ si˛e co chwila, albinos opowiedział swa˛ histori˛e. — Tak wi˛ec — mruknał ˛ Moonglum — nasze plany spaliły na panewce, ty za´s straciłe´s sił˛e na zawsze. Elryk pokr˛ecił głowa.˛ 27
— Musi by´c jaki´s sposób — wyszeptał. — Po prostu musi! — Co? Jak? Je˙zeli masz jaki´s plan, zdrad´z mi go teraz. Elryk z trudem przełknał ˛ s´lin˛e. — A wi˛ec dobrze, Moonglumie — wymamrotał. — Zaraz go usłyszysz. Ale słuchaj uwa˙znie, bo nie starczy mi sił, by go powtórzy´c. Moonglum lubił noc, jednak tylko wtedy, gdy o´swietlały ja˛ miejskie pochodnie. Na otwartej przestrzeni zdecydowanie nie lubił ciemno´sci i nie był zachwycony, znalazłszy si˛e pod ich osłona˛ w sasiedztwie ˛ zamku Nikorna. Parł jednak przed siebie, nie tracac ˛ nadziei. O ile Elryk nie mylił si˛e w swych rachubach, bitwa mogła by´c jeszcze wygrana, a pałac Nikorna — zdobyty. Aby do tego doszło, Moonglum musiał podja´ ˛c ryzyko, a nie nale˙zał on do ludzi, którzy rozmy´slnie wystawiaja˛ si˛e na niebezpiecze´nstwo. Z obrzydzeniem spojrzał na stojace ˛ wody fosy i pomy´slał, z˙ e to, czego od niego wymagaja,˛ jest w najwy˙zszym stopniu wystarczajacym ˛ dowodem przyja´zni. Z filozoficznym spokojem zanurzył si˛e w wodzie i zaczał ˛ płyna´ ˛c. Palce pływaka s´lizgały si˛e po pokrywajacym ˛ s´ciany fortecy mchu, lecz rosnacy ˛ powy˙zej bluszcz dawał mo˙zliwo´sc´ pewniejszego chwytu. Moonglum po˙ woli wspiał ˛ si˛e na mur. Zywił nadziej˛e, z˙ e Elryk miał racj˛e i z˙ e Thelebowi K’aarnie istotnie potrzebna b˛edzie chwila odpoczynku przed kolejnym zastosowaniem czarnej magii. Dlatego wła´snie albinos nalegał na po´spiech. Moonglum wspinał si˛e dalej, a˙z w ko´ncu dotarł do małego, nie okratowanego okienka. Tego wła´snie szukał. Normalnych rozmiarów m˛ez˙ czyzna nie przecisnałby ˛ si˛e przez nie, lecz w takich wła´snie przypadkach niepozorna postura Moongluma okazywała si˛e u˙zyteczna. Elwheryjczyk dr˙zac ˛ z zimna przepchnał ˛ si˛e przez niewielki otwór i wyladował ˛ na kamiennej posadzce waskiej ˛ klatki schodowej biegnacej ˛ przy wewn˛etrznym murze fortecy. Moonglum zmarszczył brwi, po czym wybrał stopnie prowadzace ˛ w gór˛e. Albinos jedynie z grubsza wytłumaczył mu, jak ma dotrze´c do miejsca przeznaczenia. Obawiajac ˛ si˛e najgorszego, cicho ruszył w dalsza˛ drog˛e po kamiennych schodach. Kierował si˛e w stron˛e komnat Yishany, Królowej Jharkor. Po godzinie Moonglum był ju˙z z powrotem. Trzasł ˛ si˛e z zimna i ociekał woda.˛ W dłoniach dzier˙zył Zwiastuna Burzy. Obchodził si˛e z mieczem ostro˙znie i niespokojnie, obawiał si˛e bowiem tkwiacego ˛ w nim zła. Klinga znowu o˙zyła; t˛etniła czarnym, pulsujacym ˛ z˙ yciem. — Dzi˛eki Bogom, nie myliłem si˛e — mruknał ˛ słabo Elryk ze swego posłania, strze˙zonego przez dwóch czy trzech Imrryrian, w´sród których był te˙z Dyvim Tvar, przypatrujacy ˛ si˛e albinosowi z troska.˛ — Modliłem si˛e, by moje przypuszczenie 28
okazało si˛e słuszne. A wiec Theleb K’aarna istotnie potrzebował wypoczynku. Musiał przecie˙z zu˙zy´c sporo energii na wezwanie magicznej pomocy przeciwko mnie. Elryk poruszył si˛e na posłaniu. Dyvim Tvar pomógł mu usia´ ˛sc´ prosto. Albinos wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie smukła,˛ biała˛ dło´n, si˛egajac ˛ po miecz z chciwo´scia˛ człowieka uzale˙znionego od jakiego´s potwornego narkotyku. — Czy przekazałe´s jej moja˛ wiadomo´sc´ ? — zapytał, z ulga˛ chwytajac ˛ r˛ekoje´sc´ Zwiastuna Burzy. — Owszem — odparł Moonglum trz˛esacym ˛ si˛e głosem. — Zgodziła si˛e. Twoje pozostałe przypuszczenia równie˙z okazały si˛e słuszne. Znu˙zony Theleb K’aarna dał si˛e złapa´c na lep jej wdzi˛eków i w krótkim czasie oddał jej klucz. Czarnoksi˛ez˙ nik był kra´ncowo wyczerpany, a Nikorn zaczynał si˛e denerwowa´c, czy w czasie niemocy Theleba K’aarny nie nastapi ˛ atak na zamek. Yishana sama poszła do kredensu i przyniosła mi miecz. — Kobiety czasem bywaja˛ u˙zyteczne — powiedział sucho Dyvim Tvar. — Chocia˙z zazwyczaj w sprawach takich jak ta stanowia˛ jedynie przeszkod˛e. — Wydawało si˛e, z˙ e Imrryrianina niepokoi co´s wi˛ecej ni˙z tylko problem rychłego szturmu. Nikt jednak nie zapytał, co go trapi. Wszyscy uznali, z˙ e chodzi o jaka´ ˛s osobista˛ spraw˛e. — Zgadzam si˛e z toba,˛ Władco Smoków — odparł, niemal rado´snie, Elryk. Zgromadzeni wojownicy na własne oczy widzieli, jak siła na nowo wypełnia anemiczne z˙ yły albinosa, dodajac ˛ mu nienaturalnej energii. — Nadszedł czas zemsty. Pami˛etajcie jednak: Nikornowi nie mo˙ze włos z głowy spa´sc´ . Dałem mu na to słowo. Elryk zacisnał ˛ mocno prawa˛ dło´n na r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy. — A teraz pora przygotowa´c si˛e do walki. My´sl˛e, z˙ e zdołam uzyska´c pomoc sprzymierze´nców, którzy zajma˛ czarnoksi˛ez˙ nika, by´smy mogli spokojnie przysta˛ pi´c do szturmu. Niepotrzebny mi pentagram, by wezwa´c powietrznych przyjaciół. Moonglum przesunał ˛ j˛ezykiem po waskich ˛ wargach. — I znowu czarnoksi˛estwo. Powiem ci, Elryku, z˙ e cała ta okolica zaczyna cuchna´ ˛c magia˛ i istotami piekielnymi. — Tym razem to nie b˛eda˛ stwory wywodzace ˛ si˛e z Piekieł, lecz porzadne ˛ z˙ ywioły, równie pot˛ez˙ ne pod wieloma wzgl˛edami — szepnał ˛ albinos do ucha przyjaciela. — Spróbuj przezwyci˛ez˙ y´c nierozumny strach, Moonglumie. Jeszcze kilka zakl˛ec´ i Theleb K’aarna straci cała˛ ochot˛e do dalszej wojaczki. Elryk zmarszczył brwi, starajac ˛ si˛e przypomnie´c sobie tajne układy zawierane przez swych przodków. Wział ˛ gł˛eboki oddech i przymknał ˛ um˛eczone, szkarłatne oczy. Zakołysał si˛e w tył i w przód, rozlu´zniajac ˛ u´scisk dłoni na głowni miecza. Z gardła albinosa wydobył si˛e stłumiony za´spiew, brzmiacy ˛ niczym daleki j˛ek wiatru. Na widok piersi Elryka, targanej nierównym oddechem, kilku młodszych wojowników, których nie wprowadzono nigdy w tajniki staro˙zytnej wiedzy 29
´ Melniboné, poruszyło si˛e nerwowo. Spiew Cesarza nie był przeznaczony dla uszu s´miertelnych; jego pie´sn´ miała dotrze´c do niewidzialnych, nieuchwytnych, nadnaturalnych istot. Przepełnione moca˛ słowa staro˙zytnego wiersza-zakl˛ecia zad´zwi˛eczały w powietrzu: Słyszcie samotne moje wołanie Wietrzne Olbrzymy budzace ˛ trwog˛e; Graollu, Misho, o wszechpot˛ez˙ ni: Niech stan˛e twarza˛ w twarz z moim wrogiem. Na blask rubinu, co ogniem płonie, Na czarne ostrze, co mnie wspomaga, Na Lasshaarów odległy lament Niechaj si˛e zerwie wielki huragan. Pr˛edzej ni˙z sło´nca chy˙ze promienie, Ni˙z sztorm okrutny na oceanie, Ni´zli godzaca ˛ w jelenia strzała Niech czarnoksi˛ez˙ nik przede mna˛ stanie. Pie´sn´ urwała si˛e. Elryk zawołał dono´snym, czystym głosem: — Misho! Misho! Na imi˛e mych dziadów zaklinam ci˛e, by´s przybył, Władco Wiatrów! Niemal˙ze natychmiast otaczajace ˛ ich drzewa skłoniły si˛e, jak gdyby odgarn˛eła je czyja´s olbrzymia r˛eka. Dokoła rozbrzmiał przera˙zajacy ˛ głos, przypominajacy ˛ poszum wiatru. Za wyjatkiem ˛ Elryka, całkowicie pogra˙ ˛zonego w transie, wszyscy obecni zadr˙zeli na jego d´zwi˛ek. — ELRYKU Z MELNIBONÉ — głos huczał niczym echo odległego sztormu. ´ ´ — ZNALISMY TWYCH DZIADÓW, ZNAMY RÓWNIEZ˙ CIEBIE. SMIER´ TELNICY ZAPOMNIELI JUZ˙ O DŁUGU, JAKI WINNI JESTESMY RODOWI ELRYKA, LECZ GRAOLL I MISHA, KRÓLOWIE WIATRU, MAJA˛ DŁUGA˛ ´ JAKZE ˙ MOGA˛ CIE˛ WSPOMÓC LASSHAAROWIE? PAMIE˛C. Głos brzmiał niemal przyja´znie, lecz był wyniosły, odległy i budzacy ˛ niepokój. Ciałem nieobecnego duchem Elryka wstrzasały ˛ konwulsyjne dreszcze. Z jego gardła dobywały si˛e przenikliwe, piskliwe d´zwi˛eki, składajace ˛ si˛e w dziwaczne, obce słowa, dra˙zniace ˛ uszy i nerwy zgromadzonych ludzi. Albinos mówił krótko, a zaraz potem zahuczał pot˛ez˙ ny głos niewidzialnego Wietrznego Olbrzyma: ˙ — ZROBIE, ˛ JAK SOBIE ZYCZYSZ. — Drzewa pochyliły si˛e raz jeszcze, po czym w lesie zapanowała nie zmacona ˛ z˙ adnym d´zwi˛ekiem cisza. Nagle jeden z wojowników kichnał ˛ gwałtownie i jakby na dany sygnał pozostali zacz˛eli rozmawia´c i snu´c domysły. 30
Przez dłu˙zszy czas Elryk pozostawał w transie, po czym niespodziewanie otworzył swe zagadkowe oczy i rozejrzał si˛e dokoła uwa˙znie, jak gdyby ze. zdumieniem. Nast˛epnie zacisnał ˛ mocniej dło´n na r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy, pochylił si˛e w przód i przemówił do imrryria´nskich wojowników. — Wkrótce Theleb K’aarna znajdzie si˛e w naszej mocy, przyjaciele, a my zagarniemy bogactwa zgromadzone w pałacu Nikorna! Dyvim Tvar wzdrygnał ˛ si˛e nagle. — Nie dorównuj˛e ci biegło´scia˛ w sztuce tajemnej, Elryku — odezwał si˛e cicho. — Mimo to oczyma duszy widz˛e trzy wilki prowadzace ˛ stado na łowy, a jeden z tych wilków musi zgina´ ˛c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e mój czas jest ju˙z bliski. — Nie troskaj si˛e tym, Władco Smoków — odparł Elryk z zakłopotaniem. — Wkrótce b˛edziesz si˛e s´miał z kruczego krakania i cieszył bogactwem Bakshaan. — Ton jego głosu nie był jednak przekonywajacy. ˛
Rozdział 5 Na ło˙zu z jedwabiu i gronostajów Theleb K’aarna poruszył si˛e niespokojnie i otworzył oczy. Ogarn˛eło go niejasne przeczucie nadchodzacych ˛ kłopotów. Pami˛etał teraz, z˙ e w chwili słabo´sci podarował Yishanie co´s, czego pod z˙ adnym pozorem nie powinien jej dawa´c. Nie mógł sobie jednak przypomnie´c, co to był za ´ przedmiot. Swiadomo´ sc´ zbli˙zajacego ˛ si˛e niebezpiecze´nstwa pochłon˛eła jego mys´li bez reszty, tłumiac ˛ wspomnienie wcze´sniejszej nieostro˙zno´sci. Czarnoksi˛ez˙ nik wstał spiesznie i naciagn ˛ ał ˛ przez głow˛e szat˛e, poprawiajac ˛ ja˛ na sobie w biegu. Kierował si˛e w stron˛e osadzonego w jednej ze s´cian komnaty dziwnie srebrzonego lustra, w którym nie jawiło si˛e odbicie z˙ adnego z rzeczywistych przedmiotów. Z zamglonymi oczyma i trz˛esacymi ˛ si˛e r˛ekoma Theleb K’aarna rozpoczał ˛ przygotowania. Ujał ˛ w dłonie jeden z wielu glinianych garnków stojacych ˛ na ławie w pobli˙zu okna i nasypał z niego substancji, przypominajacej ˛ wygladem ˛ zaschni˛eta˛ krew wymieszana˛ z zakrzepłym, niebieskim jadem czarnego w˛ez˙ a, wyst˛epujacego ˛ w odległej, le˙zacej ˛ na kra´ncu s´wiata krainie Dorel. Wypowiedział nad mieszanina˛ krótkie zakl˛ecie, zgarnał ˛ ja˛ do tygla i cisnał ˛ na powierzchni˛e zwierciadła, jednym ramieniem osłaniajac ˛ oczy. Rozległ si˛e ostry, nieprzyjemny dla uszu trzask, rozbłysło jaskrawe, zielone s´wiatło, po czym wszystko znikło. Gł˛eboko pod tafla˛ zwierciadła pojawiły si˛e ogniki, pokrywajacy ˛ lustro srebrny pył zdawał si˛e falowa´c, a całe lustro ogarn˛eły płomienie. Nagle na jego powierzchni poczał ˛ rysowa´c si˛e obraz. Theleb K’aarna wiedział, z˙ e wizja na powierzchni zwierciadła jest odbiciem wydarze´n, które miały miejsce w niedalekiej przeszło´sci. Szklana tafla ukazała Elryka przyzywajacego ˛ Wietrzne Olbrzymy. Ciemna twarz czarnoksi˛ez˙ nika wykrzywiła si˛e w potwornym grymasie przeraz˙ enia. Wstrzasały ˛ nim dreszcze. Bełkocac ˛ co´s do siebie Theleb K’aarna podbiegł do ławy i, oparłszy na niej dłonie, wyjrzał przez okno, za którym rozpo´scierała si˛e gł˛eboka ciemno´sc´ . Wiedział, czego mo˙ze si˛e spodziewa´c. Na zewnatrz ˛ rozp˛etała si˛e pot˛ez˙ na, gwałtowna burza. Czarnoksi˛ez˙ nik zdawał sobie spraw˛e, z˙ e to on jest obiektem ataku Lasshaarów. Musi go odeprze´c, je˙zeli nie chce, by Wietrzne Olbrzymy wyrwały z jego ciała dusz˛e i oddały ja˛ powietrz32
nym duchom, by błakała ˛ si˛e odtad ˛ przez cała˛ wieczno´sc´ , unoszona przez wszystkie wiatry s´wiata. Theleb K’aarna wyobra˙zał sobie, z˙ e ju˙z zawsze, zagubiony i samotny, b˛edzie niczym pot˛epieniec j˛eczał w´sród zimnych, pokrytych s´niegiem szczytów górskich. Widział swa˛ dusz˛e skazana˛ na podleganie kaprysom czterech wiatrów, wiecznie w ruchu, nie znajac ˛ a˛ odpoczynku. Theleb K’aarna z˙ ywił zrodzony ze strachu szacunek dla aeromantów, nielicznych czarodziejów posiadajacych ˛ władz˛e nad powietrznymi z˙ ywiołami — a aeromancja była tylko jedna˛ z rozlicznych zdolno´sci, jakie posiadł Elryk, a wczes´niej jego dziadowie. I nagle Theleb K’aarna w pełni zdał sobie spraw˛e przeciw komu walczy. Walczył oto przeciwko dziesi˛eciu tysiacom ˛ lat i setkom pokole´n czarnoksi˛ez˙ ników, z których ka˙zdy czerpał wiedz˛e nie tylko z Ziemi, lecz i le˙za˛ cych poza nia˛ płaszczyzn, i przekazał ja˛ albinosowi, którego on, Theleb K’aarna, pragnał ˛ zniszczy´c. Czarnoksi˛ez˙ nik po˙załował teraz swych zbyt pochopnych poczyna´n. Było ju˙z jednak za pó´zno. W przeciwie´nstwie do Elryka Theleb K’aarna nie posiadał z˙ adnej władzy nad Wietrznymi Olbrzymami. Mógł jedynie liczy´c na to, z˙ e skieruje przeciw nim inne z˙ ywioły. Powinien szybko wezwa´c duchy ognia. B˛edzie musiał zastosowa´c cała˛ swa˛ wiedz˛e piromanty, by powstrzyma´c szalejac ˛ a˛ nawałnic˛e nadnaturalnych wichrów, która mogła poruszy´c niebo i ziemi˛e. Nawet Piekło zatrz˛esłoby si˛e od grzmotów wywołanych przez gniew Wietrznych Olbrzymów. Theleb K’aarna szybko opanował my´sli i trz˛esacymi ˛ si˛e r˛ekami poczał ˛ wykonywa´c w powietrzu dziwaczne gesty, obiecujac ˛ sowita˛ nagrod˛e temu z pot˛ez˙ nych z˙ ywiołów ognia, który natychmiast stawi si˛e na jego wezwanie. Czarnoksi˛ez˙ nik gotów był zgodzi´c si˛e na cała˛ wieczno´sc´ niebytu, byle tylko zyska´c kilka lat z˙ ycia. Gromadzacym ˛ si˛e Wietrznym Olbrzymom towarzyszyły grzmoty i ulewa. Od czasu do czasu niebo rozdzierała błyskawica, nie niosac ˛ jednak ze soba˛ s´mierci, gdy˙z ani jeden piorun nie uderzył w ziemi˛e. Moonglum i imrryria´nscy wojownicy zdawali sobie spraw˛e z przebiegajacego ˛ powietrze dr˙zenia, lecz jedynie obdarzony magicznym wzrokiem Elryk mógł dostrzec cho´c troch˛e z tego, co si˛e naprawd˛e działo. Dla zwykłych oczu Lasshaarowie pozostawali niewidzialni. Machiny obl˛ez˙ nicze konstruowane przez Imrryrian z wcze´sniej przygotowanych cz˛es´ci w porównaniu z moca˛ Wietrznych Olbrzymów wygladały ˛ jak kruche zabawki, lecz to one wła´snie miały zadecydowa´c o przyszłym zwyci˛estwie. Lasshaarowie mogli bowiem walczy´c jedynie z nadnaturalnym przeciwnikiem. Wojownicy pracowali w szale´nczym po´spiechu; w ich r˛ekach tarany i drabiny obl˛ez˙ nicze powoli nabierały kształtu. Zbli˙zała si˛e godzina szturmu. Zerwał si˛e wiatr, rozległ si˛e suchy trzask piorunu. Nawałnica czarnych chmur przesłoniła ksi˛ez˙ yc. Ludzie pracowali przy s´wietle pochodni, jako z˙ e zaskoczenie nie miało wi˛ekszego znaczenia w planowanym ataku. 33
Dwie godziny przed s´witem byli ju˙z gotowi. I nadszedł wreszcie moment, gdy Elryk, Dyvim Tvar i Moonglum, jadac ˛ na czele imrryria´nskich wojowników, ruszyli w stron˛e zamku Nikorna. Szykujac ˛ si˛e do drogi, Elryk zakrzyknał ˛ przera´zliwym głosem. Odpowiedział mu niedaleki grzmot. Gruba bruzda błyskawicy przeorała nagle niebo, mknac ˛ w stron˛e pałacu. Ziemia zadr˙zała. Kula karminowo-pomara´nczowego ognia pojawiła si˛e nad zamkiem i wchłon˛eła błyskawic˛e! Tak rozpocz˛eła si˛e walka miedzy ogniem a powietrzem. Cała okolica o˙zyła niesamowitymi, zgrzytliwymi krzykami i j˛ekami, dra˙znia˛ cymi uszy maszerujacych ˛ wojowników. Ludzie wyczuwali panujacy ˛ dokoła zam˛et, niewiele jednak mogli dostrzec. Nad wi˛eksza˛ cz˛es´cia˛ zamku ja´sniała pulsujaca, ˛ nieziemska po´swiata, chroniac ˛ nieszcz˛esnego, trz˛esacego ˛ si˛e ze strachu czarnoksi˛ez˙ nika. Theleb K’aarna wiedział, z˙ e jest zgubiony, je˙zeli Wietrzne Olbrzymy cho´c na chwil˛e przełamia˛ opór Władców Płomienia. Obserwujacy ˛ walk˛e Elryk u´smiechnał ˛ si˛e z zadowoleniem. Wiedział, z˙ e nie musi si˛e ju˙z troszczy´c o nadnaturalna˛ płaszczyzn˛e wydarze´n. Pozostawał jeszcze jednak zamek i s´wiadomo´sc´ , z˙ e z˙ aden nadludzki sprzymierzeniec nie pomo˙ze w jego zdobyciu. W walce przeciwko dzikim, pustynnym wojownikom, tłocza˛ cym si˛e na blankach, zamierzajacym ˛ zetrze´c w proch zło˙zony z dwustu ludzi oddział, Imrryrianie mogli liczy´c jedynie na własne umiej˛etno´sci szermiercze i taktyk˛e dowódców. Rozwin˛eły si˛e Proporce Smoczego Ludu; złotogłów rozbłysł w niesamowitej po´swiacie. W lu´znym szyku, powoli, synowie Imrryr ciagn˛ ˛ eli na wojn˛e. Dowódcy dali rozkaz do ataku. Ponad głowami maszerujacych ˛ wzniosły si˛e drabiny. Twarze obro´nców wygladały ˛ jak blade plamy na tle czarnych murów. Od strony zamku dobiegały jakie´s krzyki, nie sposób było jednak rozró˙zni´c słów. W awangardzie nadciagaj ˛ acego ˛ oddziału pojawiły si˛e dwa wielkie tarany, sporzadzone ˛ poprzedniego dnia. Waska ˛ grobla nie stanowiła najbezpieczniejszej drogi, ale tylko po niej mo˙zna si˛e było przedosta´c przez fos˛e. Do ka˙zdego z dwóch olbrzymich, nabijanych z˙ elazem taranów przystapiło ˛ po dwudziestu ludzi. Pocz˛eli oni biec w stron˛e bramy po´sród s´wistu strzał. Przed wi˛eksza˛ cz˛es´cia˛ pocisków osłaniały ich tarcze, tak z˙ e wkrótce dotarli do grobli i szybko przedostali si˛e przez fos˛e. Pierwszy taran uderzył we wrota. Patrzacemu ˛ na to Elrykowi zdawało si˛e, z˙ e z˙ aden obiekt wykonany z drewna i stali nie mo˙ze si˛e oprze´c równie gwałtownemu uderzeniu, jednak brama zadr˙zała niemal niezauwa˙zalnie i — wytrzymała impet! Wojownicy wydali okrzyk podobny wrzaskowi z˙ adnych ˛ krwi wampirów i bokiem, niczym kraby, usun˛eli si˛e, dajac ˛ drog˛e niosacym ˛ drugi taran towarzyszom. Wrota ponownie zatrz˛esły si˛e, tym razem bardziej wyra´znie, lecz nie ustapiły. ˛ Dyvim Tvar wykrzykiwał słowa zach˛ety ludziom wspinajacym ˛ si˛e na drabiny obl˛ez˙ nicze. W´sród nich znajdowali si˛e najdzielniejsi, najbardziej zdesperowani 34
Imrryrianie. Wiadomo było, z˙ e niewielu z nich osiagnie ˛ szczyt, a nawet gdyby wdarli si˛e na blanki, to jeszcze czeka ich ci˛ez˙ ka walka, by utrzyma´c si˛e przy z˙ yciu a˙z do nadciagni˛ ˛ ecia pozostałych towarzyszy. Wrzacy ˛ ołów z sykiem wylewał si˛e z olbrzymich kotłów umocowanych na obrotowych trzpieniach. Taka konstrukcja bardzo ułatwiała ich obsług˛e. Niejeden dzielny Imrryrianin spadł z drabiny, by umrze´c od goracego ˛ metalu, nim jeszcze jego ciało roztrzaskało si˛e o ostre skały. Poka´znych rozmiarów kamienie wychylały si˛e sponad murów w skórzanych sakwach podwieszonych na kra˙ ˛zkach linowych i opadały na naje´zd´zców gruchocacym ˛ ko´sci, s´mierciono´snym deszczem. Mimo wszystko napastnicy parli naprzód. Pół setki wojennych okrzyków rozbrzmiewało dokoła. Cz˛es´c´ wojowników niestrudzenie wspinała si˛e po długich drabinach, ich towarzysze za´s, z tarczami wzniesionymi ponad głowy dla ochrony, nadal przypuszczali na bram˛e atak za atakiem. Na tym etapie bitwy ani Elryk, ani jego dwóch towarzyszy nie mogli nic zrobi´c, by przyj´sc´ swym ludziom z pomoca.˛ Ich z˙ ywiołem była walka wr˛ecz. Nie było dla nich miejsca nawet w tylnych szeregach, gdzie stali łucznicy, szyjacy ˛ strzałami w znajdujacych ˛ si˛e wysoko na murach obro´nców twierdzy. Wrota zaczynały ust˛epowa´c. Pojawiały si˛e w nich coraz to wi˛eksze szpary i szczeliny. I nagle, w najmniej spodziewanym momencie, prawe skrzydło bramy zaskrzypiało na um˛eczonych zawiasach i run˛eło na ziemi˛e. Tryumfalny ryk wydarł si˛e z piersi oblegajacych. ˛ Porzuciwszy tarany Imrryrianie przedarli si˛e przez wyłom, pracujac ˛ toporami i maczugami, s´cinajac ˛ głowy nieprzyjaciół z taka˛ łatwo´scia,˛ z˙ e przypominali z˙ e´nców, z kosami i cepami sunacych ˛ przez łan zbo˙za. — Zamek jest nasz! — zakrzyknał ˛ Moonglum, biegnac ˛ pod gór˛e w stron˛e wyrabanego ˛ otworu. — Zdobyli´smy zamek! — Nie bad´ ˛ z zbyt pochopny w swych sadach ˛ — odparł Dyvim Tvar, lecz mówiac ˛ to roze´smiał si˛e i pop˛edził za innymi w stron˛e twierdzy. — I gdzie ten twój przewidywany koniec? — zawołał Elryk do swego przyjaciela, ale urwał nagle, widzac ˛ jak na obliczu Dyvima Tvara pojawia si˛e cie´n, a usta wykrzywiaja˛ si˛e w szyderczym grymasie. Biegli dalej, czujac ˛ si˛e dosy´c nieswojo, a˙z w ko´ncu Władca Smoków u´smiechnał ˛ si˛e i obrócił wszystko w z˙ art. — Czeka na mnie cierpliwie w ukryciu. Ale nie frasujmy si˛e tym. Je˙zeli pisane jest mi zgina´ ˛c i tak nie zdołam emu zapobiec! — Klepnał ˛ Elryka po ramieniu, wzruszony niezwykłym u albinosa zakłopotaniem. Przebiegli pod pot˛ez˙ nym sklepieniem bramy i wpadli na dziedziniec, gdzie chaotyczna walka przerodziła si˛e wciag ˛ pojedynków; przeciwnicy dobierali si˛e parami i walczyli ze soba˛ na s´mier´c i z˙ ycie. Zwiastun Burzy jako pierwszy z mieczy trzech przyjaciół zakosztował krwi i wysłał do Piekła dusz˛e pustynnego wojownika. Ostro, ze s´wistem przecinajac ˛ powietrze ksi˛ega s´piewała złowieszcza,˛ tryumfalna˛ pie´sn´ . Ciemnoskórzy wojownicy pustyni byli sławni ze swej odwagi i sztuki włada35
nia mieczem. Ich zakrzywione ostrza siały spustoszenie w imrryria´nskich szeregach, jako i na tym etapie walki znacznie przewa˙zali liczebnie nad siłami Melnibonéan. Wysoko na górze pierwszym napastnikom udało si˛e wreszcie wedrze´c na blanki. Melnibonéanie starli si˛e: lud´zmi Nikorna, zmuszajac ˛ ich do cofania si˛e. Wielu ciemnoskórych wojowników run˛eło z nie zabezpieczonych kraw˛edzi parapetów. Jeden z obro´nców, z krzykiem spadajac ˛ z murów, leciał wprost na Elryka. Zawadził albinosa noga,˛ przewracajac ˛ go na s´liski od krwi i deszczu bruk. Pustynny wojownik, cho´c ci˛ez˙ ko ranny, szybko spostrzegł nadarzajac ˛ a˛ si˛e okazj˛e i podniósł si˛e z zachłanno´scia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na obliczu, które w tym momencie wygladało ˛ jak karykatura ludzkiej twarzy. Zbrojna w jatagan r˛eka uniosła si˛e w gór˛e i zamarła na chwil˛e, by tym pewniej móc straci´ ˛ c głow˛e Elryka z ramion. Nagle jednak hełm wojownika rozpadł si˛e na dwie cz˛es´ci, a z czoła trysn˛eła fontanna krwi. Dyvim Tvar wyrwał zdobyczny topór z czaszki pokonanego i u´smiechnał ˛ si˛e do wstajacego ˛ z ziemi albinosa. — Mimo wszystko obaj b˛edziemy mogli radowa´c si˛e ze zwyci˛estwa — zawołał, przekrzykujac ˛ szcz˛ek broni i zgiełk czyniony przez walczace ˛ z˙ ywioły. — Mój koniec jest bardziej odległy ni˙z. . . — Urwał nagle, a na jego przystojnej twarzy pojawił si˛e wyraz zdumienia. Elrykowi serce podeszło do gardła, gdy ujrzał stalowe ostrze wyłaniajace ˛ si˛e z prawego boku Dyvima Tvara. Stojacy ˛ za Władca˛ Smoków zło´sliwie u´smiechni˛ety ciemnoskóry wojownik wyszarpnał ˛ ostrze z ciała rannego. Elryk zaklał ˛ i ruszył do ataku. Wojownik zasłonił si˛e mieczem, cofajac ˛ si˛e w po´spiechu przed rozw´scieczonym albinosem. Zwiastun Burzy, s´piewajac ˛ pie´sn´ s´mierci, uniósł si˛e w gór˛e po czym opadł, przecinajac ˛ bez trudu zakrzywiona˛ kling˛e i rozrabuj ˛ ac ˛ łopatk˛e. Ciemnoskóry padł, rozpłatany na dwoje. Elryk obrócił si˛e w stron˛e Dyvima Tvara. Imrryrianin, cho´c blady i o twarzy s´ciagni˛ ˛ etej z bólu, trzymał si˛e jeszcze na nogach. Krew ciekła z rany, wsiakaj ˛ ac ˛ w odzienie. — Jeste´s ci˛ez˙ ko ranny? — spytał niespokojnie albinos. — Potrafisz powiedzie´c? — Ten wypierdek trola ciał ˛ mnie pod z˙ ebro. My´sl˛e, z˙ e nie uszkodził z˙ adnych organów. — Dyvim Tvar j˛eknał ˛ i spróbował si˛e u´smiechna´ ˛c. — Jestem pewien, z˙ e wiedziałbym, gdyby rana była powa˙zna. I upadł. A kiedy Elryk odwrócił go na wznak, ujrzał przed soba˛ martwa,˛ t˛ez˙ ejac ˛ a˛ twarz przyjaciela. Nigdy ju˙z Władca Smoków, Pan Smoczych Jaski´n, nie miał ujrze´c swoich zwierzat. ˛ Elryk stał nad ciałem swego rodaka, czujac ˛ si˛e chory i zm˛eczony. Z mojego powodu, pomy´slał, zginał ˛ oto kolejny szlachetny człowiek. Była to jednak jedyna trze´zwa my´sl, na jaka˛ mógł sobie pozwoli´c. Nagle bowiem otoczyła go grupka pustynnych wojowników i musiał odpiera´c ciosy s´wiszczacych ˛ dokoła mieczy. Imrryria´nscy łucznicy, dokonawszy dzieła na zewnatrz, ˛ przedostali si˛e teraz przez otwór w bramie i pocz˛eli szy´c z haków w szeregi nieprzyjaciół. 36
Elryk zawołał gło´sno: — Mój krewniak, Dyvim Tvar, le˙zy martwy. Ciosem w plecy zabił go nieprzyjacielski wojownik. Pom´scijcie go, bracia. Pom´scijcie Władc˛e Smoków z Imrryr! Głuchy j˛ek wyrwał si˛e z gardeł Melnibonéan. Ruszyli teraz do jeszcze zacieklejszego ataku. Elryk krzyknał ˛ do grupki wojowników z toporami w dłoniach, zbiegajacej ˛ z blanek, gdzie walka zako´nczyła si˛e zwyci˛estwem Imrryrian: — Chod´zcie za mna.˛ Mo˙zemy pom´sci´c krew przelana˛ przez Theleba K’aarn˛e! — Albinos orientował si˛e ju˙z nie´zle w geografii zamku. Z niedaleka dobiegł go głos Moongluma. — Poczekaj jeszcze chwil˛e, Elryku, a i ja dołacz˛ ˛ e do ciebie. — Odwrócony plecami do albinosa pustynny wojownik upadł, a zza niego wyłonił si˛e u´smiechni˛ety szeroko Moonglum, z mieczem pokrytym krwia˛ od ostrza a˙z po r˛ekoje´sc´ . Elryk poprowadził swych ludzi w stron˛e niewielkich drzwi w s´cianie głównej wie˙zy zamku. Wskazał na nie uzbrojonym w topory wojownikom. — Bierzcie si˛e do roboty, chłopcy, byle szybko! Z zawzi˛eto´scia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na twarzach, Imrryrianie pocz˛eli raba´ ˛ c twarde drewno. Elryk niecierpliwie przypatrywał si˛e odłupywanym drzazgom. Sytuacja rozwijała si˛e w zatrwa˙zajacy ˛ sposób. Theleb K’aarna zaszlochał ze zdenerwowania. Kakatal, Władca Płomienia i jego słudzy niewiele mogli poradzi´c przeciw Wietrznym Olbrzymom. Siły przeciwników zdawały si˛e wcia˙ ˛z wzrasta´c. Czarnoksi˛ez˙ nik nerwowo gryzł kłykcie i dr˙zał w swej komnacie. Poni˙zej walczyli, krwawili i umierali ludzie. Theleb K’aarna zmusił si˛e do pełnej koncentracji na jednym tylko problemie: na całkowitym unicestwieniu sił Lasshaarów. Mimo to jednak czarnobrody m˛ez˙ czyzna wiedział, z˙ e tak czy inaczej, pr˛edzej czy pó´zniej, musi nadej´sc´ jego koniec. Topory coraz gł˛ebiej wgryzały si˛e w twarde drewno. Nareszcie drzwi pu´sciły. — Przebili´smy si˛e, mój panie. — Jeden z wojowników wskazał gestem na ziejac ˛ a˛ w deskach dziur˛e. Elryk wsunał ˛ w otwór r˛ek˛e i podwa˙zył zamykajac ˛ a˛ drzwi zasuw˛e. Metalowa sztaba uniosła si˛e lekko, po czym opadła ze szcz˛ekiem na kamienna˛ podłog˛e. Albinos zaparł si˛e ramieniem o drzwi i otworzył je na o´scie˙z. Wysoko na firmamencie pojawiły si˛e dwie olbrzymie, niemal ludzkie postacie wyra´znie odcinajace ˛ si˛e na tle nocnego nieba. Jedna z nich była złota i ja´sniała niczym sło´nce. Ta zdawała si˛e dzier˙zy´c wielki, ognisty miecz. Druga, srebrnogranatowa, kł˛ebiaca ˛ si˛e na podobie´nstwo dymu, trzymała w dłoni migotliwa˛ włóczni˛e w mieniacym ˛ si˛e, pomara´nczowym kolorze. Misha i Kakatal zwarli si˛e w walce. Jej wynik miał przesadzi´ ˛ c o losie Theleba K’aarny. — Szybko — krzyknał ˛ Elryk. — Na gór˛e! Ruszyli p˛edem po schodach, które prowadziły do komnaty Theleba K’aarny.
37
Nagle drog˛e zagrodziły im czarne jak sadza drzwi nabijane gwo´zdziami z purpurowego metalu. Nie było w nich ani dziurki od klucza, ani zasuw, ani rygli, lecz wygladały ˛ na bardzo solidne. Elryk rozkazał z˙ ołnierzom, by imali si˛e toporów. Sze´sc´ uderze´n zlało si˛e w jedno. Równocze´snie te˙z rozbrzmiało sze´sc´ głosów; z˙ ołnierze krzykn˛eli i znikli. Nawet smu˙zka dymu nie znaczyła miejsca, gdzie jeszcze przed chwila˛ stali. Moonglum cofnał ˛ si˛e gwałtownie. Oczy miał rozszerzone ze strachu. Odsunał ˛ si˛e od Elryka, nadal stojacego ˛ przy drzwiach. W dłoni albinosa wibrował Zwiastun Burzy. — Odejd´zmy stad, ˛ Elryku. Tu działa jaka´s przera˙zajaca ˛ czarnoksi˛eska siła. Pozostawmy czarownika twoim powietrznym przyjaciołom! — Magi˛e najlepiej zwalcza´c magia! ˛ — krzyknał ˛ niemal histerycznie albinos. Ciał ˛ pot˛ez˙ nie czarne drzwi, całym ciałem idac ˛ za ciosem. Zwiastun Burzy najpierw j˛eknał, ˛ nast˛epnie wydał okrzyk brzmiacy ˛ jak okrzyk zwyci˛estwa, po czym zawył niczym z˙ adny ˛ dusz demon. Rozbłysło o´slepiajace ˛ s´wiatło. Elryk usłyszał potworny ryk, przez moment miał wra˙zenie niewa˙zko´sci i nagle drzwi run˛eły do wewnatrz. ˛ Moonglum przygladał ˛ si˛e temu wszystkiemu; wbrew woli pozostał na miejscu. — Zwiastun Burzy rzadko mnie zawodzi, Moonglumie — krzyknał ˛ Elryk skaczac ˛ przez wyłamany otwór. — Chod´z, dotarli´smy do kryjówki Theleba K’aarny. . . — Nagle urwał, ujrzawszy na podłodze komnaty bełkocac ˛ a˛ posta´c. Człowiek, który niegdy´s był Thelebem K’aarna,˛ siedział zgarbiony i skulony pos´rodku zniszczonego pentagramu, mamrocac ˛ do siebie pod nosem. Nagle oczy czarnoksi˛ez˙ nika rozbłysły inteligencja.˛ — Za pó´zno na zemst˛e, Elryku — powiedział. — Wygrałem. Bo widzisz, uznałem twoja˛ zemst˛e za własna.˛ Milczacy ˛ i powa˙zny albinos postapił ˛ krok do przodu, uniósł Zwiastuna Burzy i zatopił s´piewajac ˛ a˛ kling˛e w czaszce Theleba K’aarny. Przez moment nie wycia˛ gał ostrza z rany. — Pij do syta, Zwiastunie Burzy — mruknał. ˛ — Obaj zasłu˙zyli´smy sobie na to. Ponad nimi nagle zapadła głucha cisza.
Rozdział 6 To nieprawda! Kłamiecie! — krzyknał ˛ przera˙zony człowiek. — Nie my jestes´my odpowiedzialni. — Pilarmo stał przed grupka˛ najpowa˙zniejszych obywateli Bakshaan. Za bogato odzianym kupcem kryło si˛e trzech jego kompanów, tych wła´snie, którzy kilka dni wcze´sniej spotkali Elryka i Moongluma w tawernie. Jeden z oskar˙zycieli wskazał tłustym palcem na północ, w stron˛e pałacu Nikorna. — Owszem, Nikorn był wrogiem wszystkich kupców z Bakshaan. Z tym si˛e zgadzam. Ale teraz horda dzikusów o r˛ekach splamionych krwia˛ atakuje jego zamek z pomoca˛ demonów, a prowadzi ich Elryk z Melniboné! Dobrze wiecie, z˙ e jeste´scie za to odpowiedzialni. Plotka obiegła ju˙z całe miasto. To wy wynaj˛eli´scie Elryka — i oto co si˛e stało! — Ale nie mogli´smy przypuszcza´c, z˙ e on posunie si˛e a˙z do zabicia Nikorna! — Gruby Tormiel załamał r˛ece. Na jego twarzy malowały si˛e rozpacz i przera˙zenie. — Krzywdzicie nas swymi oskar˙zeniami. My tylko. . . — Kto tu kogo krzywdzi! — Głównym mówca˛ grupki mieszka´nców Bakshaan był Farrat, m˛ez˙ czyzna o grubych wargach i rumianej twarzy. Zirytowany, zamachał r˛ekami. — Kiedy Elryk i jego szakale sko´ncza˛ z Nikornem, przyjda˛ do miasta. Głupcy! Białowłosemu czarnoksi˛ez˙ nikowi od poczatku ˛ chodziło wła´snie o to, wy za´s zapewnili´scie mu wygodna˛ wymówk˛e. Zadrwił sobie z was, ot co! Mo˙zemy walczy´c z uzbrojona˛ armia,˛ ale nie ze sztuka˛ czarnoksi˛eska! ˛ — Co mamy robi´c? Co mamy robi´c? Ju˙z dzisiaj Bakshaan mo˙ze zosta´c starte z powierzchni ziemi! — Tonniel obrócił si˛e w stron˛e Pilarma. — To był twój pomysł! Wymy´sl co´s teraz! — Mo˙zemy zapłaci´c okup — wyjakał ˛ Pilarmo. — Przekupi´c ich, da´c im tyle pieni˛edzy, ile zapragna.˛ — A kto ma da´c te pieniadze? ˛ — zapytał Farrat. Kłótnia rozgorzała na nowo. Elryk spojrzał z niesmakiem na okaleczone ciało Theleba K’aarny. Odwrócił 39
si˛e i napotkał wzrok pobladłego Moongluma. — Odejd´zmy stad, ˛ Elryku — powiedział niewysoki m˛ez˙ czyzna. — Yishana zgodnie z obietnica˛ oczekuje ci˛e w Bakshaan. Musisz dotrzyma´c ostatniego punktu umowy, która˛ zawarłem w twoim imieniu. Albinos ze znu˙zeniem skinał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Sadz ˛ ac ˛ po odgłosach, Imrryrianie zdobyli ju˙z zamek. Porzucimy ich tutaj, niech złupia,˛ co si˛e da, i odjedziemy, póki jeszcze mo˙zemy. Czy zechciałby´s na moment zostawi´c mnie samego? Zwiastun Burzy nie chce przyja´ ˛c duszy czarnoksi˛ez˙ nika. Elwheryjczyk westchnał ˛ z wdzi˛eczno´scia.˛ — Za kwadrans dołacz˛ ˛ e do ciebie na dziedzi´ncu. Te˙z chciałbym mie´c jaki´s udział w łupach. — Moonglum wyszedł, tupiac ˛ po schodach. Elryk stanał ˛ nad ciałem swego wroga. Rozpostarł ramiona, nadal trzymajac ˛ w r˛eku ociekajacy ˛ krwia˛ miecz. — Dyvimie Tvarze! — wykrzyknał. ˛ — Ty i twoi rodacy zostali´scie pomszczeni. Niechaj demon, który zawładnał ˛ dusza˛ Dyvima Tvara wypu´sci ja˛ teraz i przyjmie w zamian dusz˛e Theleba K’aarny. Co´s niewidzialnego i nienamacalnego — a mimo to wyczuwalnego — poruszyło si˛e w komnacie i zawisło nad rozciagni˛ ˛ etym na podłodze ciałem czarnoksi˛ez˙ nika. Elryk wyjrzał przez okno i zdało mu si˛e, z˙ e słyszy uderzenia smoczych skrzydeł, czuje gryzacy ˛ oddech smoka, widzi płynac ˛ a˛ po s´witajacym ˛ niebie uskrzydlona˛ posta´c, niosac ˛ a˛ na swym grzbiecie Dyvima Tvara, Władc˛e Smoków. Elryk u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. — Niechaj Bogowie Melniboné strzega˛ ci˛e, gdziekolwiek jeste´s — powiedział cicho i, odwracajac ˛ si˛e od zmasakrowanego ciała, wyszedł z pokoju. Na schodach spotkał Nikorna z Ilmar. Szeroka twarz kupca pałała gniewem. Nikora trzasł ˛ si˛e z w´sciekło´sci. W r˛ece trzymał pot˛ez˙ ny miecz. — Wreszcie ci˛e znalazłem, wilku — powiedział. — Darowałem ci z˙ ycie, a ty odpłaciłe´s mi w ten sposób. — To musiało si˛e sta´c — powiedział Elryk ze zm˛eczeniem w głosie. — Dałem jednak słowo, z˙ e nie b˛ed˛e nastawa! na twe z˙ ycie i wierz mi, Nikornie, dotrzymam go. Nie zabiłbym ci˛e, nawet gdybym nie zło˙zył przysi˛egi. Nikorn stał o dwa kroki od drzwi, blokujac ˛ wyj´scie. — A wi˛ec ja zabij˛e ciebie. Dalej, stawaj! — Wycofał si˛e na korytarz, o mało co nie potykajac ˛ si˛e o le˙zace ˛ tam ciało Imrryrianina. Stanał ˛ w pozycji i spogladaj ˛ ac ˛ spode łba czekał, a˙z Elryk wyłoni si˛e zza drzwi. Albinos istotnie wyszedł, lecz miecz miał schowany w pochwie. — Nie. — Bro´n si˛e, wilku! Odruchowo prawa r˛eka Melnibonéanina chwyciła za r˛ekoje´sc´ miecza, nadal jednak Elryk nie wyciagał ˛ broni. Nikorn zaklał ˛ i zło˙zył si˛e do ciosu, który o włos 40
ledwie minał ˛ białolicego czarnoksi˛ez˙ nika. Albinos odskoczył i, niech˛etnie dobywszy Zwiastuna Burzy, zamarł w miejscu, czujnie czekajac ˛ na nast˛epny ruch Nikorna. Elryk chciał po prostu rozbroi´c kupca. Nie zamierzał zabija´c ani okalecza´c dzielnego człowieka, który oszcz˛edził go, gdy był zdany na jego łask˛e. Nikorn ponownie zamierzył si˛e na albinosa i ten sparował cios. Zwiastun Burzy d´zwi˛eczał cicho, dr˙zac ˛ i pulsujac. ˛ Szcz˛eknał ˛ metal, rozgorzała zaciekła walka. W´sciekło´sc´ Nikorna przeszła w zimna,˛ dzika˛ furi˛e. Elryk, broniac ˛ si˛e, musiał wykorzystywa´c cała˛ swa˛ sił˛e i umiej˛etno´sci. Chocia˙z starszy ni˙z albinos i do tego mieszkajacy ˛ w mie´scie kupiec, Nikorn był wybornym szermierzem. Poruszał si˛e z fantastyczna˛ szybko´scia˛ i czasami Melnibonéanin bronił si˛e nie tylko dlatego, z˙ e tak wła´snie postanowił. Co´s jednak zacz˛eło si˛e dzia´c z klinga˛ albinosa. Wyginała si˛e w dłoni Elryka, zmuszajac ˛ go do kontrataku. Nikorn cofnał ˛ si˛e. W jego oczach błysnał ˛ strach, gdy zdał sobie wreszcie spraw˛e z mocy wykutego w Piekle ostrza. Kupiec walczył ze wszystkich sił, albinos za´s nie walczył wcale. Znalazł si˛e całkowicie w mocy przecinajacego ˛ ze s´wistem powietrze miecza, który zaciekle godził w broniacego ˛ si˛e Nikorna. Zwiastun Burzy nagle wysunał ˛ si˛e z r˛eki Elryka. Nikorn krzyknał. ˛ Miecz opus´cił swego pana i sam pomknał ˛ w stron˛e serca przeciwnika. — Nie! — Elryk chciał przytrzyma´c kling˛e, lecz nie mógł. Zwiastun Burzy zatopił si˛e w sercu Nikorna i zakrzyknał. ˛ W jego głosie d´zwi˛eczał demoniczny tryumf. — Nie! — Albinos chwycił r˛ekoje´sc´ i chciał wyszarpna´ ˛c bro´n z ciała kupca. Ten krzyknał ˛ w piekielnym bólu. Powinien by´c ju˙z martwy. Wcia˙ ˛z jednak z˙ ył. — Zabiera mnie! Ten po trzykro´c przekl˛ety stwór zabiera mnie! — Nikorn zakrztusił si˛e. Przemienionymi w szpony r˛ekoma chwycił czarne ostrze. — Powstrzymaj go, Elryku. Błagam ci˛e, powstrzymaj go! Prosz˛e! Elryk ponownie spróbował wyciagn ˛ a´ ˛c kling˛e z serca Nikorna. Nie mógł. Zbyt gł˛eboko utkwiła w mi˛es´niach, s´ci˛egnach i organach. J˛eczała teraz chciwie, spijajac ˛ to wszystko, co stanowiło istot˛e Nikorna z Ilmar. Wysysała z umierajacego ˛ człowieka jego z˙ yciowe siły, cały czas odzywajac ˛ si˛e cichym i obrzydliwie zmysłowym głosem. Albinos nadal walczył z opierajacym ˛ si˛e mieczem. Na pró˙zno. — Do diabła! — j˛eknał. ˛ — Ten człowiek był niemal˙ze moim przyjacielem. Dałem słowo, z˙ e go nie zabij˛e. — Zwiastun Burzy jednak, mimo z˙ e obdarzony zdolno´scia˛ odczuwania, nie mógł słysze´c swego pana. Nikorn wrzasnał ˛ raz jeszcze. Jego głos cichł z wolna, przechodzac ˛ w słabe, zamierajace ˛ zawodzenie. Po czym jego ciało umarło. Ciało umarło, a dusza przyłaczyła ˛ si˛e do niezliczonej gromady dusz przyjaciół, rodaków i wrogów, jakie nakarmiły tego, który z˙ ywił Elryka z Melniboné. Elryk załkał. 41
— Dlaczego cia˙ ˛zy na mnie ta klatwa? ˛ Dlaczego? Osunał ˛ si˛e na pokryta˛ brudem i krwia˛ podłog˛e. Długa˛ chwil˛e pó´zniej Moonglum odnalazł swego przyjaciela le˙zacego ˛ z twarza˛ do ziemi. Chwycił Elryka za rami˛e i odwrócił go na plecy. Zadr˙zał, ujrzawszy st˛ez˙ ała˛ w bólu twarz albinosa. — Co si˛e stało? Elryk uniósł si˛e na łokciu i wskazał le˙zace ˛ nie opodal ciało kupca. — To ju˙z kolejny, Moonglumie. Och, do diabła z tym mieczem! — Nikorn zabiłby ci˛e bez watpienia ˛ — odparł Moonglum, czujac ˛ si˛e do´sc´ nieswojo. — Nie my´sl o tym. Wielekro´c ju˙z si˛e zdarzyło, z˙ e słowo zostało złamane bez winy tego, kto je składał. Chod´z, przyjacielu. Yishana oczekuje nas w tawernie Pod Purpurowa˛ Goł˛ebica.˛ Elryk podniósł si˛e z trudem i ruszył z wolna w stron˛e pogruchotanych bram pałacu, gdzie czekały na nich wierzchowce. Jadac ˛ w kierunku Bakshaan, nie´swiadomy tego, co trapi jego mieszka´nców, Elryk lekko uderzał dłonia˛ Zwiastuna Burzy, ponownie zwieszajacego ˛ si˛e u jego boku. Wzrok miał chmurny i nieobecny. — Uwa˙zaj na to piekielne ostrze, Moonglumie. Zabija wrogów, lecz bardziej ceni sobie krew przyjaciół i krewnych. Moonglum potrzasn ˛ ał ˛ gwałtownie głowa,˛ jak gdyby chcac ˛ pozby´c si˛e natr˛etnych my´sli. Milczał. Elryk przez moment chciał rzec co´s jeszcze, lecz zmienił zdanie. Odczuwał potrzeb˛e mówienia, ale nie wiedział, co powiedzie´c. Pilarmo j˛eknał. ˛ Z malujacym ˛ si˛e na twarzy bólem przygladał ˛ si˛e swym niewolnikom, ciagn ˛ acym ˛ pełne skarbów skrzynie i układajacym ˛ je w stos obok wielkiego domu kupca. W innych cz˛es´ciach miasta trzech towarzyszy Pilarma równie˙z znajdowało si˛e blisko ataku serca. Tak˙ze ich skarby bowiem traktowano z równym brakiem szacunku. Mieszka´ncy Bakshaan podj˛eli decyzj˛e, kto powinien zapłaci´c ka˙zdy z˙ adany ˛ okup. Nagle na ulicy pojawił si˛e powłóczacy ˛ nogami, obdarty człowiek. Krzyczał, wskazujac ˛ za siebie. — Albinos i jego towarzysz! Przy północnej bramie! Stojacy ˛ obok Pilarma mieszczanie wymienili spojrzenia. Farrat przełknał ˛ s´lin˛e. — Elryk przychodzi si˛e targowa´c — powiedział. — Szybko. Otwórzcie skrzynie i powiedzcie stra˙znikom przy bramach, by go przepu´scili. — Jeden z ludzi pop˛edził wypełni´c polecenie. Najbli˙zsze minuty Farrat i inni wykorzystali, by pracujac ˛ w nerwowym pos´piechu wystawi´c jak najwi˛eksza˛ cz˛es´c´ skarbu Pilarma przed oczy albinosa. Po 42
chwili w uliczce pojawił si˛e jadacy ˛ galopem Elryk; z tyłu poda˙ ˛zał Moonglum. Obaj m˛ez˙ czy´zni zachowali kamienna˛ twarz. Dobrze wiedzieli, z˙ e nie wolno im okaza´c zaskoczenia. — Co to ma by´c? — zapytał Elryk, spogladaj ˛ ac ˛ z ukosa na Pilarma. Farrat skulił si˛e w sobie. — Skarby — powiedział płaczliwym głosem. — To dla ciebie, panie Elryku, dla ciebie i twoich ludzi. Jest ich o wiele wi˛ecej. Nie ma potrzeby u˙zywa´c magii. Twoi ludzie nie musza˛ nas atakowa´c. To bajeczny skarb, posiada olbrzymia˛ warto´sc´ . Czy przyjmiesz go i pozostawisz nasze miasto w pokoju? Moonglum omal nie zachichotał, ale udało mu si˛e w por˛e opanowa´c. — Owszem — odparł Elryk zimno. — Wystarczy. Przyjmuj˛e. Dopilnuj, aby to i cała reszta zostały dostarczone moim ludziom do zamku Nikorna. W przeciwnym wypadku wszyscy tu obecni b˛edziecie si˛e sma˙zy´c na wolnym ogniu, nim jeszcze nadejdzie s´wit. Farrat rozkaszlał si˛e nagle, zadr˙zał. — Stanie si˛e wedle twej woli, panie Elryku. Skarb zostanie dostarczony. Dwaj m˛ez˙ czy´zni zawrócili konie, kierujac ˛ je w stron˛e tawerny Pod Purpurowa˛ Goł˛ebica.˛ Kiedy odjechali wystarczajaco ˛ daleko, by zgromadzeni Bakshaanianie nie mogli ich usłysze´c, Moonglum odezwał si˛e: — O ile dobrze zrozumiałem, to nasz przyjaciel Pilarmo i jego towarzysze nie ponaglani płaca˛ nam okup. Albinos nie był w nastroju do z˙ artów, ale u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. — Owszem. Od poczatku ˛ zamierzałem ich obrabowa´c, ale wyr˛eczyli mnie ich rodacy. W drodze powrotnej upomnimy si˛e o nasz udział w łupach. W ko´ncu dotarli do tawerny. Yishana czekała ju˙z tam, zdenerwowana, w podró˙znym odzieniu. Ujrzawszy twarz Elryka Królowa westchn˛eła z satysfakcja,˛ a jej usta rozchyliły si˛e w kuszacym ˛ u´smiechu. — Tak wi˛ec Theleb K’aarna nie z˙ yje — powiedziała. — My za´s mo˙zemy odnowi´c nasz nagle przerwany zwiazek, ˛ Elryku. Albinos skinał ˛ głowa.˛ — Zobowiazałem ˛ si˛e do tego w naszej umowie. Ty wypełniła´s swoja˛ cz˛es´c´ pomagajac ˛ Moonglumowi odzyska´c mój miecz. — Na twarzy Melnibonéanina nie jawiły si˛e z˙ adne emocje. Yishana obj˛eła Elryka, lecz ten odsunał ˛ si˛e od niej. — Pó´zniej — mruknał. ˛ — Nie obawiaj si˛e jednak. Nie złami˛e zło˙zonej obietnicy, Yishano. Pomógł zaskoczonej kobiecie dosia´ ˛sc´ konia. — A co z Nikornem? — spytała nagle. — Czy jest bezpieczny? Polubiłam tego człowieka. — Nie z˙ yje — odparł albinos zdławionym głosem. 43
— Jak to si˛e stało? — zapytała. — Po prostu, jak wszyscy kupcy — odpowiedział Elryk — za bardzo lubił si˛e targowa´c. Zapadła nienaturalna cisza. Trójka je´zd´zców pop˛edziła wierzchowce w stron˛e bram Bakshaan. W przeciwie´nstwie do Moongluma i Yishany, Elryk nie zatrzymał si˛e, by zabra´c cz˛es´c´ bogactw Pilarma. Jechał przed siebie, zdajac ˛ si˛e nie dostrzega´c nic dokoła. Pozostali musieli ostro pogania´c konie, nim wreszcie zrównali si˛e z albinosem, dwie mile za miastem. W Bakshaan z˙ aden wietrzyk nie poruszał li´sci w ogrodach bogaczy. Najl˙zejszy powiew nie chłodził spoconych twarzy biedaków. Jedynie sło´nce gorzało na niebie, okragłe ˛ i czerwone. W poprzek jego tarczy przesunał ˛ si˛e cie´n przypominajacy ˛ kształtem smoka, po czym zniknał. ˛
KSIEGA ˛ DRUGA Królowie w ciemno´sciach
W´sród Królów, co w ciemno´sciach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co z˙ yja˛ w Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci te˙z, mieszka pod Wzgórzem. JAMES CAWTHORN, PIES´N´ VEERKADA
Rozdział 1 Elryk, władca nie istniejacego, ˛ rozbitego Cesarstwa Melniboné p˛edził przed siebie niczym uciekajacy, ˛ z pułapki drapie˙zny wilk, ogarni˛ety szale´nstwem i ra˙ do´scia.˛ Jechał z Nadsokor, Miasta Zebraków, a jego s´lad znaczyła nienawi´sc´ . Rozpoznano w nim bowiem dawnego wroga, zanim zdołał posia´ ˛sc´ tajemnice, dla poznania których udał si˛e w to wła´snie miejsce. U boku albinosa s´miejac ˛ si˛e w głos jechał Moonglum, groteskowo niski człowieczek, pochodzacy ˛ z Elwher le˙zacego ˛ na niezbadanym wschodzie. Za przyjaciółmi poda˙ ˛zał po´scig Nadsokorczyków. Płomienie pochodni rozdarły aksamitna˛ zasłon˛e nocy. Wrzeszczaca, ˛ okryta ´ łachmanami hałastra poganiała ko´sciste kuce, p˛edzac ˛ sladem Elryka i Moongluma. ´ Scigaj acy ˛ przypominali stado wygłodniałych, zabiedzonych szakali, nie mo˙zna było jednak lekcewa˙zy´c siły, jaka˛ niosły ze soba˛ ich liczne szeregi, długie no˙ze i ko´sciane łuki połyskujace ˛ w s´wietle pochodni. Tworzyli grup˛e zbyt du˙za,˛ by mogła ich pokona´c dwójka m˛ez˙ czyzn, zbyt mała˛ jednak, by stanowiła powa˙zne niebezpiecze´nstwo w po´scigu. Elryk i Moonglum opu´scili wi˛ec miasto bez zb˛ednych sporów i s´pieszyli teraz w stron˛e pełnej tarczy ksi˛ez˙ yca, którego blade s´wiatło rozja´sniało mrok, ukazujac ˛ niespokojne wody rzeki Yarkalk. Jej nurt mógł zapewni´c im szans˛e ucieczki przed rozjuszonym tłumem. Mimo to, gdy rzeka zagrodziła im drog˛e, przystan˛eli, niepewni, czy nie lepiej stawi´c czoło Nadsokorczykom. Wiedzieli jednak, co zrobia˛ z nimi z˙ ebracy, przeprawa za´s przez rzek˛e przy odrobinie szcz˛es´cia mogła zako´nczy´c si˛e pomy´slnie. Konie dotarły do opadajacych ˛ stromo brzegów Yarkalk i stan˛eły d˛eba, wierzgajac ˛ kopytami. Przeklinajac, ˛ m˛ez˙ czy´zni spi˛eli konie i zmusili je do zej´scia w stron˛e rzeki. Wierzchowce zanurzyły si˛e w wodzie, parskajac ˛ i chrapiac. ˛ Yarkalk wartko toczyła swe nurty w kierunku wyrosłego z piekielnych nasion Lasu Troos. Las ów le˙zał w granicach Org, krainy czarnej magii i przera˙zajacego, ˛ przedwiecznego zła. Elryk wypluł z ust wod˛e i zakaszlał. — Nie sadz˛ ˛ e, by poda˙ ˛zyli za nami do Troos — krzyknał ˛ do swego kompana. Moonglum nic nie odpowiedział. U´smiechnał ˛ si˛e tylko szeroko, ukazujac ˛ białe 47
z˛eby. W oczach niskiego m˛ez˙ czyzny jawił si˛e nie skrywany strach. Konie pewnie płyn˛eły z pradem. ˛ Z tyłu dobiegały pełne zawodu okrzyki z˙ adnych ˛ krwi Nadsokorczyków, dało si˛e jednak te˙z słysze´c rechotanie i szyderstwa. — Niechaj las zajmie si˛e nimi! Elryk odpowiedział im dzikim s´miechem. Wierzchowce pozwalały si˛e nie´sc´ ciemnej, gł˛ebokiej rzece. Szeroki nurt płynał ˛ prosto w stron˛e spragnionego sło´nca, lodowato zimnego s´witu. Poszarpane, ostroczube turnie wznosiły si˛e po obu stronach przecinanej wartka˛ rzeka˛ równiny. Upstrzone na zielono spiczaste masy brazów ˛ i czerni rzucały cienie na ni˙zsze skały. Zdawało si˛e, z˙ e trawy na równinie kłonia˛ si˛e nie tylko z powodu wiatru. W s´wietle poranka grupa z˙ ebraków kontynuowała po´scig wzdłu˙z brzegów. W ko´ncu jednak Nadsokorczycy zrezygnowali i trz˛esac ˛ si˛e ruszyli na powrót do miasta. Kiedy odeszli, Elryk i Moonglum skierowali swe wierzchowce w stron˛e brzegu. Potykajac ˛ si˛e, konie wspi˛eły si˛e na szczyt stromizny, gdzie skały i trawy ust˛epowały miejsca pojedynczo rosnacym ˛ drzewom. Ich pnie wznosiły si˛e wysoko w gór˛e, plamiac ˛ ziemi˛e mrocznymi cieniami. Li´scie trz˛esły si˛e na gał˛eziach niczym z˙ ywe, obdarzone czuciem twory. Troos był niesamowitym lasem. Lasem pełnym osobliwych, obsypanych chorobliwymi c˛etkami, krwistych kwiatów. Lasem pełnym drzew o powyginanych, kr˛etych pniach, czarnych i błyszczacych; ˛ o kolczastych li´sciach w kolorze mrocz´ nej purpury i połyskujacej ˛ zieleni. Zaiste, nie było to najzdrowsze miejsce. Swiadczył o tym chocia˙zby odór gnijacych ˛ ro´slin, z obezwładniajac ˛ a˛ siła˛ oddziałujacy ˛ na subtelny zmysł powonienia Elryka i Moongluma. Moonglum zmarszczył nos i obrócił głow˛e w kierunku, z którego przyjechali. — Mo˙ze zawrócimy? — zapytał. — Mogliby´smy omina´ ˛c Troos i szybko przejecha´c skrajem Org. Droga do Bakshaan zabrałaby nam troch˛e ponad jeden dzie´n. Co ty na to, Elryku? Elryk zmarszczył brwi. — Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e w Bakshaan powitaliby nas równie ciepło jak w Nadsokor. Na pewno nie zapomnieli zniszcze´n, jakie tam poczynili´smy i bogactw, które zdobyli´smy na ich kupcach. Nie, mam ochot˛e pomyszkowa´c troch˛e w tym lesie. Wiele słyszałem o Org i porastajacej ˛ go nienaturalnej kniei. Chc˛e sprawdzi´c, ile prawdy kryje si˛e w opowie´sciach. Je˙zeli zajdzie potrzeba, mój miecz i magia b˛eda˛ nas broni´c. Moonglum westchnał. ˛ — Elryku, nie igrajmy z niebezpiecze´nstwem, chocia˙z ten jeden raz. Albinos u´smiechnał ˛ si˛e lodowato. Purpurowe oczy rozbłysły w bladej twarzy ze szczególna˛ intensywno´scia.˛ — Niebezpiecze´nstwo? Co nam mo˙ze grozi´c oprócz s´mierci? — Nie mam ochoty umiera´c wła´snie teraz — odparł Moonglum. — Czekaja˛ na nas karczmy Bakshaan, lub Jadmar, je´sli wolisz, albo te˙z. . . 48
Elryk jednak ju˙z pop˛edzał konia w stron˛e lasu. Moonglum westchnał ˛ i pojechał za nim. Wkrótce ciemne kwiaty przesłoniły niebo, i tak wystarczajaco ˛ ciemne, i w˛edrowcy musieli posuwa´c si˛e niemal˙ze po omacku. Las wydawał si˛e przestronny i rozległy; wyczuwali to, chocia˙z wi˛eksza˛ jego cze´sc´ spowijał przygn˛ebiajacy ˛ mrok. W oczach Moongluma kraina ta idealnie pasowała do opowie´sci zasłyszanych od w˛edrowców o szalonych oczach, w˛edrowców pijacych ˛ na umór w cieniach nadsokorskich tawern. — Istotnie, to wła´snie jest Las Troos — odezwał si˛e na głos. — Powiadaja,˛ z˙ e niegdy´s Przekl˛ety Lud uwolnił pot˛ez˙ ne moce, które spowodowały okropne zmiany w´sród ludzi, zwierzat ˛ i ro´slin. Ten las był ich ostatnim tworem i ma zgina´ ˛c jako ostatni. — Sa˛ momenty, w których dzieci zawsze nienawidza˛ swych rodziców — powiedział Elryk tajemniczo. — Sa˛ dzieci, których nale˙załoby si˛e wystrzega´c — odezwał si˛e Moonglum. — Niektórzy twierdza,˛ z˙ e u szczytu pot˛egi nie obawiali si˛e nawet Bogów. ˙ — Zaiste, s´miały lud — odparł albinos z nikłym u´smiechem. — Zywi˛ e dla nich szacunek. Teraz powrócił zarówno strach, jak i Bogowie, i ta my´sl pociesza mnie wielce. Moonglum zastanowił si˛e nad tym przez moment, lecz w ko´ncu nic nie odpowiedział. Zaczał ˛ si˛e czu´c nieswojo. Las przepełniały złowieszcze szmery i szepty, chocia˙z o ile si˛e zorientowali, nie zamieszkiwały go z˙ adne zwierz˛eta. W˛edrowców niepokoiła nieobecno´sc´ ptaków, gryzoni i owadów, i mimo z˙ e zwykle nie t˛esknili do podobnych stworze´n, teraz z ulga˛ przyj˛eliby ich towarzystwo w tej złowrogiej krainie. Moonglum poczał ˛ s´piewa´c dr˙zacym ˛ głosem w nadziei, z˙ e s´piew podniesie go na duchu i pozwoli mu przesta´c my´sle´c o tym, co si˛e czai w gł˛ebi lasu. U´smiechem i słowem si˛e param, Z nich zyski czerpa´c si˛e staram. Cho´c me ciało jest niskie, jeszcze mniejsza odwaga, Moja˛ sław˛e to tylko wspomaga. Tak s´piewajac, ˛ czujac ˛ jak powraca wła´sciwa mu dobroduszno´sc´ , Moonglum jechał za człowiekiem, którego uwa˙zał za swego przyjaciela, uznajac ˛ jednocze´snie jego zwierzchnictwo, chocia˙z z˙ aden z nich nic na ten temat nie wspominał. Słyszac ˛ słowa piosenki kompana, Elryk u´smiechnał ˛ si˛e. — Chwalac ˛ si˛e niskim wzrostem i brakiem odwagi nie odstraszysz wrogów, Moonglumie. 49
— Ale w ten sposób nikogo nie sprowokuj˛e — odparł Moonglum gładko. — Póki s´piewam o własnych niedostatkach, jestem bezpieczny. Gdybym za´s zaczał ˛ opiewa´c swe talenty, kto´s mógłby uzna´c to za wyzwanie i postanowi´c da´c mi nauczk˛e. — Prawdziwe to słowa — przytaknał ˛ albinos z powaga.˛ — I dobrze powiedziane. Poczał ˛ wskazywa´c na poszczególne kwiaty i li´scie, mówiac ˛ o ich dziwacznym zabarwieniu i budowie, okre´slajac ˛ te cechy słowami, których Moonglum nie mógł zrozumie´c, chocia˙z wiedział, z˙ e nale˙za˛ one do słownika czarnoksi˛ez˙ ników. Wydawało si˛e, z˙ e dr˛eczacy ˛ Elwheryjczyka l˛ek nie ma przyst˛epu do Melnibonéanina, lecz Moonglum wiedział, z˙ e Elryk cz˛esto pod maska˛ oboj˛etno´sci ukrywa swe prawdziwe uczucia. Gdy zatrzymali si˛e na krótki popas, Elryk poczał ˛ przeglada´ ˛ c próbki, które pobrał z drzew i ziół. Niektóre ze swych trofeów troskliwie schował do kieszeni w pasie, nie wyja´snił jednak Moonglumowi, czemu to robi. — Ruszajmy — powiedział. — Czekaja˛ na nas tajemnice Troos. Wówczas jednak zmroków lasu dobiegł ich cichy, kobiecy głos. — Lepiej przełó˙zcie t˛e wypraw˛e na jaki´s inny dzie´n, w˛edrowcy. Elryk s´ciagn ˛ ał ˛ wodze konia, kładac ˛ jedna˛ dło´n na r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy. Głos z lasu wywarł na nim niespodziewane wra˙zenie. Niski, gardłowy d´zwi˛ek sprawił, z˙ e serce, bijac ˛ jak szalone, na moment podeszło mu do gardła. Zrozumiał nagle, z˙ e oto stanał ˛ na jednej ze s´cie˙zek Losu, lecz dokad ˛ s´cie˙zka ta miała go doprowadzi´c — nie potrafił powiedzie´c. Szybko opanował swój umysł, a nast˛epnie ciało, i spróbował przenikna´ ˛c wzrokiem cie´n, z którego dobiegał głos. — Bardzo to uprzejme z twojej strony, pani, z˙ e udzielasz nam rad — powiedział surowo. — Uka˙z si˛e nam i wyja´snij, co masz na my´sli. . . Wówczas wyłoniła si˛e z lasu, jadac ˛ powoli na czarnym wałachu stajacym ˛ co chwila d˛eba, tak z˙ e ledwo sobie mogła z nim poradzi´c. Moonglum w podziwie zaczerpnał ˛ oddechu. Kobieta, mimo pulchnych kształtów, była niewiarygodnie pi˛ekna. Miała patrycjuszowska˛ twarz i odzienie, a szarozielone oczy spogladały ˛ tajemniczo i niewinnie zarazem. Była bardzo młoda. Pomimo oczywistej kobieco´sci i dojrzałej urody Moonglum nie dawał jej wi˛ecej ni˙z siedemna´scie lat. Elryk zmarszczył brwi. — Podró˙zujesz sama? — Teraz tak — odparła, starajac ˛ si˛e ukry´c zaskoczenie na widok karnacji albinosa. — Potrzebuj˛e pomocy, ochrony. Ludzi, którzy bezpiecznie doprowadza˛ mnie do Karlaak. Tam czeka´c b˛edzie na nich zapłata. — Do Karlaak, nad Płaczacym ˛ Pustkowiem? To po drugiej stronie Ilmiory, sto lig stad. ˛ Cały tydzie´n szybkiej jazdy. — Elryk nie czekał na odpowied´z dziewczyny. — Nie jeste´smy najemnikami, pani.
50
— A wi˛ec wia˙ ˛za˛ was rycerskie s´luby, panie. Nie mo˙zecie odmówi´c mej pro´sbie. Melnibonéanin parsknał ˛ s´miechem. — Rycerskie s´luby, pani? Nie pochodzimy z tych parweniuszowskich kraików na południu, gdzie obowiazuj ˛ a˛ dziwaczne kodeksy i normy zachowania. Wywodzimy si˛e ze szlachetnych rodów starszych ras. O naszych czynach przesadzaj ˛ a˛ jedynie nasze własne zachcianki. Nie prosiłaby´s nas o opiek˛e, gdyby´s znała nasze imiona. Dziewczyna zwil˙zyła j˛ezykiem pełne wargi i zapytała niemal pokornie: — A brzmia˛ one. . . ? — Elryk z Melniboné, pani, na zachodzie zwany Elrykiem Zabójca˛ Kobiet, to za´s jest Moonglum z Elwher. Cechuje go brak sumienia. — Słyszałam legendy — odparła. — Legendy o białowłosym łupie˙zcy, czarnoksi˛ez˙ niku rodem z piekła, którego miecz z˙ ywi si˛e ludzkimi duszami. . . — Wszystko si˛e zgadza. I jakkolwiek by wyolbrzymiono te opowie´sci, i tak nie oddadza˛ całej sprawiedliwo´sci potwornej prawdzie, która le˙zy u ich podło˙za. A teraz, pani, czy nadal po˙zadasz ˛ naszej pomocy? — W głosie Elryka nie brzmiała zło´sliwo´sc´ . Albinos mówił łagodnie, widzac ˛ przera˙zenie dziewczyny, mimo z˙ e ta starała si˛e je ukry´c, z determinacja˛ zaciskajac ˛ usta. — Nie mam wyboru. Jestem zdana na wasza˛ łask˛e. Mój ojciec, Starszy Senator Karlaak jest bardzo bogaty. Ludzie zowia˛ Karlaak Miastem Nefrytowych Wie˙z. Jego mieszka´ncy posiadaja˛ rzadkie okazy nefrytów i bursztynu. Wiele z nich mo˙ze trafi´c do waszych rak. ˛ — Uwa˙zaj, pani, je˙zeli nie chcesz mnie rozgniewa´c — ostrzegł Elryk, chocia˙z oczy Moongluma rozbłysły chciwo´scia.˛ — Nie jeste´smy tragarzami, których mo˙zna wynaja´ ˛c, ani towarami, które mo˙zna kupi´c. Poza tym — albinos u´smiechnał ˛ si˛e lekcewa˙zaco ˛ — pochodz˛e z Imrryr, Miasta Snów, ze Smoczej Wyspy, serca Staro˙zytnego Melniboné. Wiem, na czym polega prawdziwe pi˛ekno. Nie skusisz błyskotkami mnie, który widziałem mleczne Serce Ariocha, iskrzacy ˛ si˛e o´slepiajacym ˛ blaskiem Rubinowy Tron oraz bajeczne, nie nazwane kolory, którymi l´sni Aktorios w Pier´scieniu Królów. To wi˛ecej ni˙z zwykłe klejnoty, pani. W nich kryje si˛e moc, która tchn˛eła z˙ ycie w cały wszech´swiat. — Prosz˛e ci˛e o wybaczenie, panie Elryku, i ciebie, panie Moonglumie. Elryk roze´smiał si˛e niemal˙ze z sympatia.˛ — Nieszczególni z nas komicy, pani. Jednak Bogowie Szcz˛es´cia pomogli nam uciec z Nadsokor i powinni´smy spłaci´c im dług. Odwieziemy ci˛e do Karlaak, Miasta Nefrytowych Wie˙z, a Las Troos zbadamy kiedy indziej. Niepokój widniejacy ˛ w oczach dziewczyny przytłumił nieco wylewno´sc´ jej podzi˛ekowa´n. — A teraz, skoro my dokonali´smy ju˙z prezentami — powiedział Melnibonéanin — mo˙ze byłaby´s tak dobra i powiedziała nam swe imi˛e oraz histori˛e. 51
— Jestem Zarozinia z Karlaak, córka rodu Voashoonów, najpot˛ez˙ niejszego klanu w południowo-wschodniej Ilmiorze. Nasi krewni mieszkaja˛ w handlowych miastach na wybrze˙zach Pikaraydu. Wraz z wujem i dwoma kuzynami wybralis´my si˛e w podró˙z, by ich odwiedzi´c. — Niebezpieczna wyprawa, pani Zarozinio. — Tak, panie. Zwłaszcza z˙ e czyhały na nas nie tylko zwykłe niebezpiecze´nstwa. Dwa tygodnie temu po˙zegnali´smy si˛e z krewniakami i wyruszyli´smy do domu. Nie niepokojeni przebyli´smy cie´sniny Vilmir i tam wynaj˛eli´smy wojowników, którzy mieli nas osłania´c w drodze przez Vilmir i dalej do Ilmiory. Omin˛eli´smy Nadsokor wiedzac, ˛ z˙ e uczciwi w˛edrowcy nie spotykaja˛ si˛e w Mie´scie ˙ Zebraków z go´scinnym przyj˛eciem. . . Elryk u´smiechnał ˛ si˛e na te słowa. — Nieuczciwi w˛edrowcy te˙z nie, jak mieli´smy okazj˛e si˛e przekona´c. Wyraz twarzy Zarozinii dobitnie s´wiadczył, z˙ e trudno jej pogodzi´c dobry humor albinosa z jego fatalna˛ reputacja.˛ — Ominawszy ˛ Nadsokor — ciagn˛ ˛ eła dziewczyna — ruszyli´smy w stron˛e granic Org, gdzie le˙zy Troos. Podró˙zowali´smy bardzo ostro˙znie wzdłu˙z obrze˙zy lasu, wiedzac, ˛ jak zła˛ sława˛ si˛e cieszy. I wówczas wpadli´smy w zasadzk˛e, a najemnicy uciekli. — W zasadzk˛e? — przerwał Moonglum. — Kto ja˛ zastawił, czy mo˙zesz to powiedzie´c, pani? — Sadz ˛ ac ˛ po przykrym dla oka wygladzie ˛ i przysadzistej posturze musieli to by´c tubylcy. Napadli na nasz orszak. Mój wuj i kuzyni walczyli dzielnie, lecz zostali zabici. Jeden z kuzynów zdołał uderzy´c mego wałacha po zadzie i wierzchowiec pogalopował przed siebie. Nie potrafiłam go powstrzyma´c. Słyszałam okropne wrzaski, szale´nczy s´miech, a kiedy wreszcie udało mi si˛e zatrzyma´c konia, okazało si˛e, z˙ e si˛e zgubiłam. Pó´zniej usłyszałam, jak nadchodzicie i cała w strachu czekałam, a˙z mnie miniecie, sadz ˛ ac, ˛ z˙ e tak˙ze jeste´scie mieszka´ncami Org. Gdy jednak rozpoznałam wasz akcent i doszły mnie fragmenty rozmowy, pomy´slałam, z˙ e mogliby´scie mi pomóc. — W istocie, pomo˙zemy ci, pani — odezwał si˛e Moonglum, kłaniajac ˛ si˛e szarmancko z siodła. — Jestem gł˛eboko wdzi˛eczny za przekonanie pana Elryka o tym, z˙ e potrzebne jest ci wsparcie. Gdyby nie to, znajdowaliby´smy si˛e teraz gł˛eboko w tym potwornym lesie, bez watpienia ˛ walczac ˛ z jakim´s niebezpiecze´nstwem. Bolej˛e wraz z toba˛ nad s´miercia˛ twych krewniaków i zapewniam ci˛e, z˙ e od tej pory strzec ci˛e b˛eda˛ nie tylko miecze i dzielne serca, lecz tak˙ze magia, która mo˙ze zosta´c w razie potrzeby zastosowana. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e nie b˛edzie takiej potrzeby. — Elryk zmarszczył brwi. — Beztrosko mówisz o magii, przyjacielu Moonglumie, ty, który tak jej nienawidzisz. Moonglum u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. 52
— Pocieszałem jedynie młoda˛ dam˛e, Elryku. I przyznaj˛e, z˙ e zdarzały si˛e chwile, gdy z wdzi˛eczno´scia˛ my´slałem o posiadanej przez ciebie piekielnej mocy. Proponuj˛e jednak, by´smy teraz rozbili obóz i, pokrzepiwszy siły, ruszyli dalej o s´wicie. — Zgadzam si˛e — odparł Elryk, spogladaj ˛ ac ˛ na dziewczyn˛e niemal˙ze z zakłopotaniem. Ponownie poczuł gwałtowne bicie serca i tym razem trudniej przyszło mu je opanowa´c. Dziewczyna równie˙z wydawała si˛e zafascynowana albinosem. Przyciagała ˛ ich jaka´s niewidzialna siła, wystarczajaca, ˛ by zmieni´c bieg przeznaczenia i rzuci´c dwoje ludzi na s´cie˙zki losu, z których istnienia nie zdawali sobie dotad ˛ sprawy. Noc nadeszła szybko, gdy˙z dni były krótkie w tej cz˛es´ci s´wiata. Moonglum dokładał drew do ognia, nerwowo rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dokoła. Zarozinia, odziana w bogato wyszywana˛ sukni˛e ze złotogłowiu, migoczac ˛ a˛ w s´wietle ogniska, podeszła z wdzi˛ekiem do Elryka, który siedział na ziemi segregujac ˛ zebrane zioła. Dziewczyna zerkn˛eła ostro˙znie na albinosa, a widzac, ˛ z˙ e ro´sliny absorbuja˛ go całkowicie, pocz˛eła przyglada´ ˛ c mu si˛e z nie skrywana˛ ciekawo´scia.˛ Melnibonéanin podniósł wzrok i u´smiechnał ˛ si˛e blado. Teraz, gdy nie starał si˛e skrywa´c swych uczu´c, jego twarz przybrała szczery, sympatyczny wyraz. — Niektóre z tych ziół maja˛ lecznicze wła´sciwo´sci — powiedział — a innych u˙zywa si˛e do przywoływania duchów. Sa˛ te˙z takie, które daja˛ nienaturalna˛ sił˛e lub przyprawiaja˛ ludzi o szale´nstwo. Te mi si˛e przydadza.˛ Zarozinia usiadła przy jego boku, odgarniajac ˛ czarne włosy pulchna˛ r˛eka.˛ Piersi dziewczyny wznosiły si˛e i opadały gwałtownie. — Czy istotnie jeste´s przynoszacym ˛ zło czarnoksi˛ez˙ nikiem, o którym mówia˛ legendy, panie Elryku? Trudno mi w to uwierzy´c. — W wiele miejsc sprowadziłem zło — odparł albinos — ale w wi˛ekszos´ci przypadków istniało ono tam ju˙z wcze´sniej. Nie szukam wymówek. Wiem, kim jestem i co zrobiłem. Zabijałem bezlitosnych czarnoksi˛ez˙ ników i niszczyłem złych władców, ale jestem te˙z odpowiedzialny za s´mier´c wielu szlachetnych m˛ez˙ czyzn i jednej kobiety. Była moja˛ kuzynka.˛ Kochałem ja˛ i zabiłem. Mój miecz ja˛ zabił. — A czy jeste´s panem swego miecza? — Cz˛esto si˛e nad tym zastanawiam. Bez niego jestem bezradny. — Melnibonéanin objał ˛ dłonia˛ r˛ekoje´sc´ Zwiastuna Burzy. — Powinienem by´c mu wdzi˛eczny. — Ponownie czerwone oczy albinosa zyskały na gł˛ebi, skrywajac ˛ pełna˛ goryczy s´wiadomo´sc´ gł˛eboko zakorzeniona˛ w jego duszy. — Przepraszam, je˙zeli obudziłam jakie´s bolesne wspomnienia. . . — Nie przepraszaj, Zarozinio. Ten ból tkwi we mnie od dawna, ty nie masz z tym nic wspólnego. Mówiac ˛ szczerze w twojej obecno´sci czuj˛e wielka˛ ulg˛e. Zaskoczona, spojrzała na albinosa i u´smiechn˛eła si˛e. — Nie chc˛e, by´s pomy´slał, z˙ e jestem kobieta˛ swobodnych obyczajów, ale. . . 53
Melnibonéanin wstał szybko. — Moonglumie, czy z ogniem wszystko w porzadku? ˛ — Oczywi´scie, Elryku. B˛edzie si˛e palił przez cała˛ noc. — Moonglum przechylił głow˛e na bok. Równie bezsensowne pytania nie le˙zały w naturze Elryka, ale z˙ e albinos nie odezwał si˛e ju˙z wi˛ecej, mały człowieczek wzruszył ramionami i odwrócił si˛e, by zaja´ ˛c si˛e sprawdzaniem broni. Nie wiedzac, ˛ o co jeszcze mógłby si˛e zapyta´c, Elryk zwrócił si˛e do Zarozinii, mówiac ˛ cicho i z naciskiem: — Jestem morderca˛ i złodziejem, nie nadaj˛e si˛e do. . . — Panie Elryku, jestem. . . — Jeste´s zauroczona legenda,˛ to wszystko. — Nie! Gdyby´s czuł to, co ja, wiedziałby´s, z˙ e to musi by´c co´s wi˛ecej. — Jeste´s młoda. — Wystarczajaco ˛ dorosła. — Strze˙z si˛e. Moje przeznaczenie musi si˛e dopełni´c. — Przeznaczenie? — To wła´sciwie nie przeznaczenie, lecz okrutna rzecz zwana klatw ˛ a.˛ Nie odczuwam lito´sci, chyba z˙ e widz˛e co´s we własnej duszy. Wtedy czuj˛e lito´sc´ i lituj˛e si˛e. Ale nienawidz˛e przyglada´ ˛ c si˛e własnej duszy. Na tym polega moja klatwa. ˛ To nie Los, nie Gwiazdy, nie Ludzie, nie Demony, nie Bogowie. Spójrz na mnie, Zarozinio. Widzisz przed soba˛ albinosa, igraszk˛e w r˛ekach Bogów Czasu. Elryka z Melniboné, który da˙ ˛zy do powolnej i okrutnej samodestrukcji. — To samobójstwo! — Owszem. Skazałem si˛e na powolna˛ s´mier´c. A ci, których spotkam na swej drodze, cierpia˛ tak˙ze. — To wszystko nieprawda, Elryku. Przemawia przez ciebie szale´nstwo, zrodzone z poczucia winy. — Bo jestem winny, Zarozinio. — A przecie˙z Moonglum podró˙zuje z toba˛ pomimo cia˙ ˛zacej ˛ klatwy. ˛ — On jest inny. Pewno´sc´ siebie chroni go przed wszelkim złem. — Ja te˙z jestem pewna siebie, Elryku. — Ale w twoim przypadku wynika to z młodo´sci. To co innego. — Czy wi˛ec musz˛e straci´c sił˛e wraz z młodo´scia? ˛ — Jeste´s silna. Jeste´s równie silna jak my, zapewniam ci˛e. Zarozinia wstała, otwierajac ˛ ramiona. — A wi˛ec pojednajmy si˛e, Elryku z Melniboné. I tak uczynili. Elryk chwycił dziewczyn˛e, całujac ˛ ja˛ z moca˛ wynikajac ˛ a˛ nie tylko z nami˛etno´sci. Po raz pierwszy zapomniał o Cymoril z Imrryr. Le˙zeli razem na mi˛ekkiej darni, niepomni na Moongluma, który polerował zakrzywiona˛ kling˛e
54
z piekac ˛ a˛ zazdro´scia˛ w sercu. Wszyscy zasn˛eli i ogie´n wygasł. Ogarni˛ety rado´scia˛ Elryk zapomniał, a mo˙ze nie chciał pami˛eta´c, z˙ e nadeszła jego kolej, by stana´ ˛c na stra˙zy. Moonglum czuwał do pó´znej nocy, lecz w ko´ncu zmorzył go sen, jako z˙ e Elwheryjczyk nie miał nic, z czego mógłby czerpa´c dodatkowe siły. W cieniu potwornych drzew ostro˙znie poruszyły si˛e jakie´s postacie. Mieszka´ncy Org o zdeformowanych ciałach pocz˛eli podkrada´c si˛e niezgrabnie w stron˛e s´piacych. ˛ Instynkt kazał Elrykowi otworzy´c oczy. Albinos popatrzył na spokojna˛ twarz le˙zacej ˛ obok Zarozinii, po czym, nie ruszajac ˛ głowa,˛ rozejrzał si˛e dokoła i dostrzegł niebezpiecze´nstwo. Przekr˛eciwszy si˛e na bok chwycił Zwiastuna Burzy i wyszarpnał ˛ kling˛e z pochwy. Miecz zawarczał, jak gdyby niezadowolony, z˙ e go budza.˛ — Moonglumie! Niebezpiecze´nstwo! — wrzasnał ˛ Melnibonéanin, przera˙zony, gdy˙z ryzykował co´s wi˛ecej ni˙z tylko własne z˙ ycie. Niewysoki m˛ez˙ czyzna podniósł raptownie głow˛e. Spał trzymajac ˛ zakrzywiona˛ szabl˛e na kolanach, wi˛ec teraz zerwał si˛e na równe nogi i z bronia˛ podbiegł do Elryka. Napastnicy podchodzili coraz bli˙zej. — Przepraszam — powiedział. — To moja wina, ja. . . I wówczas tubylcy zaatakowali. Elryk i Moonglum stan˛eli nad dziewczyna,˛ która obudziła si˛e i zobaczyła, co si˛e dzieje. Nie krzyknawszy ˛ nawet, zacz˛eła rozglada´ ˛ c si˛e za jaka´ ˛s bronia.˛ Nie znalazła jej jednak, wi˛ec siedziała spokojnie, nie mogac ˛ zrobi´c nic innego. Cały tuzin s´mierdzacych ˛ padlina˛ stworów mamroczac ˛ co´s po cichu wymierzył w stron˛e Elryka i Moongluma długie, gro´zne ostrza przypominajace ˛ katowskie miecze. Zwiastun Burzy ze s´wistem przeciał ˛ powietrze, odepchnał ˛ miecz i pozbawił głowy jego wła´sciciela. Krew trysn˛eła z tułowia osuwajacego ˛ si˛e bezwładnie koło ogniska. Moonglum uchylił si˛e przed furkoczacym ˛ ostrzem, stracił równowag˛e, upadł i ciał ˛ przeciwnika pod kolana, przerywajac ˛ s´ci˛egna. Napastnik wrzeszczac ˛ zwalił si˛e na ziemi˛e. Moonglum, nie podnoszac ˛ si˛e, zadał cios od dołu, przebijajac ˛ serce kolejnego z tubylców. Wtedy wreszcie zerwał si˛e na nogi i stanał ˛ rami˛e w rami˛e z Elrykiem, osłaniajac ˛ wstajac ˛ a˛ z posłania Zarozini˛e. — Konie — rzucił albinos. — Je˙zeli to bezpieczne, spróbuj je przyprowadzi´c. Przy z˙ yciu pozostało jeszcze siedmiu tubylców. Moonglum syknał, ˛ gdy ostrze odci˛eło kawałek ciała z jego lewego ramienia, lecz oddał cios, przebijajac ˛ gardło napastnika, po czym obrócił si˛e lekko i rozrabał ˛ twarz nast˛epnego. Trójka przyja55
ciół parła naprzód, odpierajac ˛ ataki rozw´scieczonych napastników. Syczac ˛ z bólu Moonglum, którego lewa dło´n ociekała jego własna˛ krwia,˛ wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy swój długi sztylet. Uło˙zywszy kciuk na r˛ekoje´sci niski m˛ez˙ czyzna zablokował szabla˛ cios przeciwnika, zbli˙zył si˛e do niego i mierzac ˛ od dołu rozorał mu pier´s sztyletem. Pulsujacy ˛ ból w ranie stał si˛e nie do zniesienia. Elryk, trzymajac ˛ swój wielki, runiczny miecz oburacz ˛ zatoczył nim półkole, powalajac ˛ na ziemi˛e kilka wyjacych, ˛ zdeformowanych stworów. Zarozinia rzuciła si˛e w stron˛e koni, skoczyła na swego wałacha i podprowadziła pozostałe wierzchowce w kierunku walczacych ˛ m˛ez˙ czyzn. Albinos zadał kolejny cios i jednym susem znalazł si˛e w siodle, błogosławiac ˛ własna˛ przezorno´sc´ , która kazała mu zostawi´c cały ekwipunek przy koniu na wypadek niebezpiecze´nstwa. Moonglum szybko poszedł w jego s´lady i cała trójka cwałem opu´sciła polan˛e. — Juki! — Nie tylko rana była przyczyna˛ pobrzmiewajacego ˛ w głosie Moongluma bólu. — Zostawili´smy juki! — I co z tego? Nie przeciagaj ˛ struny, przyjacielu. I tak mieli´smy spore szcz˛es´cie. — Ale tam zostały wszystkie nasze skarby! Elryk roze´smiał si˛e, po cz˛es´ci z ulgi, po cz˛es´ci dlatego, z˙ e istotnie był w dobrym humorze. — Nie bój si˛e, przyjacielu, odzyskamy je. — Znam ci˛e, Elryku. Nie masz szacunku dla rzeczywistych bogactw. Ale nawet Moonglum s´miał si˛e, gdy zostawili za soba˛ rozw´scieczonych mieszka´nców Org i mogli jecha´c dalej skróconym galopem. Elryk przechylił si˛e w siodle i objał ˛ Zarozini˛e. — Jeste´s godna˛ córa˛ walecznego klanu, którego krew płynie w twych z˙ yłach. — Dzi˛ekuj˛e — powiedziała, zadowolona z komplementu — jednak moi rodacy nie dorównuja˛ w sztuce władania mieczem ani tobie, ani Moonglum owi. To było fantastyczne. — Podzi˛ekuj Zwiastunowi Burzy — odparł Elryk krótko. — Nie. Podzi˛ekuj˛e tobie. Wydaje mi si˛e, z˙ e pokładasz zbyt wielkie zaufanie w tej piekielnej klindze, niezale˙znie od jej rzeczywistej mocy. — Jest mi niezb˛edna. — Do czego? — Ona daje mi sił˛e, a teraz daje sił˛e tak˙ze tobie. — Nie jestem wampirem — u´smiechn˛eła si˛e dziewczyna — i nie musz˛e czerpa´c siły z tak potwornego z´ ródła. — Ale ja musz˛e — powiedział albinos z powaga.˛ — Nie kochałaby´s mnie, gdyby miecz nie zaopatrywał mnie we wszystko, czego potrzebuj˛e. Bez niego jestem niczym pozbawiony kr˛egosłupa mi˛eczak. — Nie wierz˛e ci, ale nie b˛ed˛e si˛e teraz z toba˛ spiera´c. Przez chwil˛e jechali w milczeniu. 56
Pó´zniej, gdy zatrzymali si˛e i zsiedli z koni, Zarozinia przyło˙zyła zioła, które dał jej Elryk, do rany Moongluma i zacz˛eła ja˛ opatrywa´c. Elryk zamy´slił si˛e gł˛eboko. Las wokół nich pełen był makabrycznych, niesamowitych odgłosów. — Jeste´smy w sercu Troos — powiedział. — Nie chcieli´smy zagł˛ebia´c si˛e w puszcz˛e, ale pokrzy˙zowano nam szyki. Zastanawiam si˛e, czy naszej wizyty w tej krainie nie powinny zwie´nczy´c odwiedziny u Króla Org. Moonglum roze´smiał si˛e. — Czy mamy posła´c przodem nasza˛ bro´n? I zwiaza´ ˛ c sobie r˛ece? — Ból w ramieniu został ju˙z złagodzony obecno´scia˛ szybko działajacych ˛ ziół. — Naprawd˛e chc˛e to zrobi´c. Wszyscy mamy do spłacenia dług mieszka´ncom Org. Zabili wuja i kuzynów Zarozinii, zranili ciebie, a teraz zagarn˛eli wszystkie nasze skarby. Jest wiele powodów, dla których powinni´smy prosi´c Króla o rekompensat˛e. A poza tym, te stwory wygladaj ˛ a˛ na do´sc´ głupie i łatwo je b˛edzie oszuka´c. — Zgadzam si˛e. W nagrod˛e za brak zdrowego rozsadku ˛ Król po prostu nas po´cwiartuje. — Mówi˛e powa˙znie. My´sl˛e, z˙ e powinni´smy pojecha´c. — Przyznaj˛e, z˙ e ch˛etnie odzyskałbym utracone bogactwa. Ale nie mo˙zemy ryzykowa´c bezpiecze´nstwa damy, Elryku. — Mam zosta´c z˙ ona˛ Elryka, Moonglumie. Je˙zeli on jedzie odwiedzi´c Króla Org, ja jad˛e z nim. Moonglum uniósł w gór˛e jedna˛ brew. — Nie tracili´scie czasu. — Zarozinia mówi prawd˛e. Wszyscy pojedziemy do Org. Magia uchroni nas przed niewczesnym gniewem Króla. — A wi˛ec nadal pragniesz s´mierci i zemsty, Elryku. — Moonglum wzruszył ramionami i dosiadł konia. — Có˙z, nie robi mi to ró˙znicy, bo odkad ˛ podró˙zuj˛e z toba,˛ mam same zyski. Co prawda twierdzisz, z˙ e twoje towarzystwo przynosi pecha, ale mnie przyniosłe´s jedynie szcz˛es´cie. — Nie b˛edziemy igra´c ze s´miercia˛ — u´smiechnał ˛ si˛e Elryk — ale mam nadziej˛e, z˙ e uda nam si˛e zaspokoi´c pragnienie zemsty. — Wkrótce nadejdzie s´wit — powiedział Moonglum. — Wedle mojego rozeznania, orgijska cytadela le˙zy o sze´sc´ godzin jazdy stad ˛ na południowo-południowy wschód. Musimy wzia´ ˛c kierunek na Przedwieczna˛ Gwiazd˛e. Oczywi´scie, o ile mapa, która˛ widziałem w Nadsokor nie myliła si˛e. — Twoje wyczucie kierunku nigdy nie zawodzi, Moonglumie. W ka˙zdej karawanie powinien by´c człowiek taki jak ty. — To dlatego, z˙ e my, w Elwher, opieramy cała˛ filozofi˛e na gwiazdach — odparł Moonglum. — Sadzimy, ˛ z˙ e w nich zapisane sa˛ całe dzieje Ziemi. Przecie˙z
57
gdy obracaja˛ si˛e dokoła naszej planety, musza˛ widzie´c wszystkie rzeczy, przeszłe, tera´zniejsze i przyszłe. To sa˛ nasi Bogowie. — Przynajmniej łatwo mo˙zecie przewidzie´c ich zachowanie — powiedział Elryk i cała trójka ruszyła w stron˛e Org. Lekko im było na sercach, mimo z˙ e wła´snie zdecydowali si˛e podja´ ˛c niesłychane ryzyko.
Rozdział 2 W okolicznych krainach niewiele wiedziano o królestwie Org. Powszechnie znany był jedynie fakt, z˙ e w jego granicach le˙zy Las Troos i wielu ludziom ta wiedza wystarczała. Mieszka´ncy lasu w przytłaczajacej ˛ wi˛ekszo´sci nie wygladali ˛ zbyt urodziwie; ich ciała były dziwacznie zdeformowane, jak gdyby nie ukształtowane do ko´nca. Legenda głosiła, z˙ e w Troos z˙ yja˛ potomkowie Przekl˛etego Ludu. Powiadano, z˙ e władcy owych stworów z wygladu ˛ przypominaja˛ zwyczajnych ludzi, ale ich umysły sa˛ jeszcze bardziej zwyrodniałe ni˙z członki poddanych. Tubylców nie było wielu. Mieszkali rozproszeni po całym lesie, rzadził ˛ za´s nimi król z cytadeli, która˛ tak˙ze zwano Org. Do tej wła´snie cytadeli zmierzał Elryk z dwojgiem swych towarzyszy. W drodze Melnibonéanin wyja´snił, w jaki sposób zamierza ich obroni´c przed orgijskimi wojownikami. W lesie udało mu si˛e znale´zc´ li´scie, które w połaczeniu ˛ z pewnymi zakl˛eciami (nieszkodliwymi w tym sensie, z˙ e istniało jedynie niewielkie niebezpiecze´nstwo, by ten, kto je wypowiada ucierpiał od przyzywanych przez siebie duchów) mogły obdarzy´c osob˛e pijac ˛ a˛ otrzymany z nich wywar czasowa˛ niewra˙zliwo´scia˛ na rany. Pod wpływem magii czastki ˛ skóry i ciała ulegały specyficznemu przegrupowaniu, zyskujac ˛ odporno´sc´ na wszelkie ostrza i niemal wszystkie ciosy. Elryk, który niespodziewanie stał si˛e bardzo rozmowny, wyja´snił, na czym polega działanie wywaru i zakl˛ec´ , ale z˙ e u˙zywał słów archaicznych i ezoterycznych, pozostała dwójka niewiele zrozumiała z jego wykładu. Zatrzymali si˛e o godzin˛e jazdy od miejsca, w którym Moonglum spodziewał si˛e znale´zc´ cytadel˛e, tak by Elryk zda˙ ˛zył przygotowa´c eliksir i wypowiedzie´c zakl˛ecie. Albinos pracował szybko. W u˙zywanym przez alchemików mo´zdzierzu roztarł li´scie z odrobina˛ wody, po czym zagotował otrzymany ekstrakt na wolnym ogniu. Podczas gdy wywar wrzał nad ogniskiem, Melnibonéanin narysował na ziemi tajemnicze runy. Niektóre z nich miały tak dziwaczne kształty, z˙ e zdawały 59
si˛e nikna´ ˛c w danym wymiarze i pojawia´c gdzie´s poza nim. Ciało, s´ci˛egna, krew i ko´sci Uchro´n, ziele, od słabo´sci. Niech bezpiecznie podró˙zuje Ten, kto ciebie pokosztuje. Elryk s´piewnym głosem wyrecytował słowa zakl˛ecia. W powietrzu ponad ogniem pojawiła si˛e niewielka, ró˙zowa chmura, zawirowała i przybrawszy spiralny kształt, pomkn˛eła w stron˛e misy. Wywar zabulgotał i si˛e uspokoił. ´ — Smiesznie proste, dziecinne zakl˛ecie — powiedział Melnibonéanin. — Tak banalne, z˙ e niemal o nim zapomniałem. Niecz˛esto miałem okazj˛e je stosowa´c, gdy˙z niezb˛edne do eliksiru li´scie rosna˛ tylko w Troos. Wywar zastygł przez ten czas w mas˛e, z której Elryk utoczył niewielkie gałki. — W wi˛ekszych ilo´sciach — przestrzegł — substancja ta jest trucizna.˛ Objawy wystapiłyby ˛ dopiero po kilku godzinach. Mimo to musimy podja´ ˛c niewielkie ryzyko. — Wr˛eczył przyjaciołom po gałce, która˛ oni przyj˛eli nieufnie. — Połknijcie je, tu˙z zanim dotrzemy do cytadeli — powiedział albinos — chyba z˙ e wcze´sniej natkniemy si˛e na orgijskich wojowników. Dosiedli koni i ruszyli w dalsza˛ drog˛e. Kilka mil na południowy wschód od Troos niewidomy m˛ez˙ czyzna obudził si˛e, s´piewajac ˛ przez sen sm˛etna˛ pie´sn´ . . . O zmroku dotarli do pos˛epnej cytadeli Org. Z blanków staro˙zytnej, zbudowanej na planie kwadratu siedziby Królów Org dobiegły ich gardłowe głosy. Pot˛ez˙ na skała ociekała wilgocia,˛ prze˙zerały ja˛ porosty i mizerny, c˛etkowany mech. Jedyne wej´scie wystarczajaco ˛ du˙ze, by mógł przeze´n przejecha´c konny je´zdziec znajdowało si˛e na szczycie s´cie˙zki, która˛ pokrywało gł˛ebokie niemal na stop˛e czarne, cuchnace ˛ błoto. — Czego szukacie na królewskim dworze Gutherana Pot˛ez˙ nego? Nie widzieli osoby, która zadała to pytanie. — Go´sciny i posłuchania u twego władcy — odparł Moonglum niefrasobliwie, skutecznie ukrywajac ˛ zdenerwowanie. — Przynosimy do Org wa˙zne wie´sci. Z blanków wyjrzała zniekształcona twarz. — Wejd´zcie, nieznajomi. Witajcie — powiedziała niezach˛ecajaco. ˛ Ci˛ez˙ ka, drewniana krata uniosła si˛e w gór˛e, by umo˙zliwi´c im wej´scie. Konie powoli przebrn˛eły przez błoto i w˛edrowcy znale´zli si˛e na podwórcu cytadeli. Ponad ich głowami morze czarnych, strz˛epiastych chmur p˛edziło po szarym niebie, s´pieszac ˛ w stron˛e horyzontu, jak gdyby chcac ˛ uciec od grozy Org i potworno´sci Lasu Troos. 60
Podwórzec pokrywało, chocia˙z nie tak gruba˛ warstwa,˛ takie samo cuchnace ˛ błoto jak to, które broniło dost˛epu do cytadeli. Nad dziedzi´ncem wisiał ci˛ez˙ ki, nieruchomy cie´n. Po prawej r˛ece Elryka widniały schody prowadzace ˛ do zwie´nczonego łukiem przej´scia, cz˛es´ciowo przesłoni˛etego zwieszajac ˛ a˛ si˛e masa˛ anemicznych porostów, identycznych jak te, które albinos widział na zewn˛etrznych murach i w Lesie Troos. W przej´sciu, odgarniajac ˛ porosty blada,˛ upier´scieniona˛ dłonia,˛ pojawił si˛e wysoki m˛ez˙ czyzna i stanawszy ˛ na najwy˙zszym stopniu schodów, spod przymru˙zonych powiek mierzył przybyszów wzrokiem. W przeciwie´nstwie do pozostałych mieszka´nców cytadeli m˛ez˙ czyzna był przystojny, z masywna,˛ lwia˛ głowa˛ i długimi, białymi włosami podobnymi włosom Elryka, ale przybrudzonymi, splatanymi ˛ i niezadbanymi. Wysoki człowiek nosił ci˛ez˙ ki kaftan z pikowanej, tłoczonej skóry i z˙ ółte, si˛egajace ˛ kostek spodnie. U pasa miał nagi sztylet o szerokim ostrzu. Liczył sobie wi˛ecej lat ni˙z Elryk. Albinos szacował go na jakie´s czterdzie´sci — pi˛ec´ dziesiat ˛ wiosen. Dumna i cokolwiek dekadencka twarz m˛ez˙ czyzny była dziobata i poorana bruzdami. Nieznajomy patrzył na nich w milczeniu, nie witajac. ˛ Zamiast tego dał znak jednemu ze stra˙zników na blankach, by opuszczono krat˛e. Opadła z hukiem, odcinajac ˛ drog˛e ucieczki. — Zabijcie m˛ez˙ czyzn i zatrzymajcie kobiet˛e — rozkazał pot˛ez˙ ny m˛ez˙ czyzna niskim, monotonnym głosem. Elrykowi zdarzało si˛e słysze´c podobna˛ mow˛e z ust umarłych. Zgodnie z planem Elryk i Moonglum stan˛eli po obu stronach Zarozinii i zamarli w bezruchu, z r˛ekoma skrzy˙zowanymi na piersi. Pokraczne stwory, zaskoczone, zbli˙zyły si˛e do nich ostro˙znie, wlokac ˛ szerokie nogawki spodni po błocie i kryjac ˛ dłonie w długich, niekształtnych r˛ekawach przybrudzonych szat. Miecze s´wisn˛eły w powietrzu. Elryk zachwiał si˛e wprawdzie od ciosu, jaki spadł na jego rami˛e, ale nic poza tym. Moonglum podobnie. Stwory odskoczyły. Na ich zwierz˛ecych twarzach malowały si˛e zakłopotanie i zdumienie. Wysoki m˛ez˙ czyzna otworzył szeroko oczy. Podniósł do grubych warg upiers´cieniona˛ dło´n i poskubał z˛ebami paznokie´c. — Nasze miecze nie czynia˛ im szkody, Królu! Nie odnosza˛ ran, nie krwawia.˛ Co to za ludzie? Albinos roze´smiał si˛e hała´sliwie. — Nie jeste´smy zwykłymi lud´zmi, mały człowieku, mo˙zesz by´c tego pewien. Jeste´smy wysłannikami Bogów i przybyli´smy do twego Króla z posłaniem od naszych pot˛ez˙ nych władców. Nie obawiaj si˛e, nie skrzywdzimy was, gdy˙z wy nie mo˙zecie nas skrzywdzi´c. A teraz odejd´zcie i przygotujcie wszystko na nasze powitanie. Elryk spostrzegł, z˙ e Król Gutheran jest zaskoczony, ale bynajmniej nie zwie61
dziony jego słowami. Albinos zaklał ˛ w duchu. O inteligenci mieszka´nców Org sadził ˛ po wygladzie ˛ tych, których spotkał wcze´sniej. Ich król, szalony czy nie, był o wiele inteligentniejszy i trudniejszy do oszukania. Melnibonéanin ruszył po schodach w stron˛e spogladaj ˛ acego ˛ gro´znie Gutherana. — Witaj, Królu Gutheranie. Bogowie wreszcie powrócili do Org i pragna,˛ by´s o tym wiedział. — Org nie musiało czci´c Bogów przez cała˛ wieczno´sc´ — odparł Gutheran głucho, odwracajac ˛ si˛e w stron˛e cytadeli. — Czemu˙z mieliby´smy teraz ich przyja´ ˛c? — Jeste´s impertynencki, Królu. — A ty zuchwały. Skad ˛ mam wiedzie´c, z˙ e istotnie przychodzicie w imieniu Bogów? — Ruszył przodem, prowadzac ˛ ich przez nisko sklepione sale. — Widziałe´s, z˙ e miecze twych podwładnych nie czynia˛ nam z˙ adnej szkody. — To prawda. Chwilowo uznam to za wystarczajacy ˛ dowód. Powinienem chyba urzadzi´ ˛ c bankiet na wasza˛ cze´sc´ . Wydam stosowne rozkazy. Rozgo´sc´ cie si˛e, wysłannicy. — Słowa króla nie brzmiały zbyt uprzejmie, ale nic nie mo˙zna było wywnioskowa´c z ich tonu; Gutheran mówił jednostajnym, monotonnym głosem. Elryk zsunał ˛ z ramion ci˛ez˙ ki, podró˙zny płaszcz i powiedział beztrosko: — Wspomnimy naszym władcom o ciepłym przyj˛eciu, z jakim si˛e tu spotkali´smy. Dwór królewski pełen był mrocznych sal, w których pobrzmiewały echa ironicznego s´miechu. Mimo z˙ e Elryk zadawał Gutheranowi wiele pyta´n, król nie chciał na nie odpowiada´c lub czynił to za pomoca˛ m˛etnych, nic nie znaczacych ˛ zda´n. Go´sciom nie przydzielono komnat, w których mogliby si˛e od´swie˙zy´c, przez kilka godzin stali wi˛ec w głównej sali cytadeli. Gutheran, je˙zeli im towarzyszył i nie wydawał dotyczacych ˛ bankietu rozkazów, siedział ot˛epiały na tronie i skubał paznokcie, nie zwracajac ˛ na nic uwagi. — Ładna go´scinno´sc´ — szepnał ˛ Moonglum. — Elryku, jak długo b˛edzie działał eliksir? — Zarozinia trzymała si˛e blisko albinosa. Melnibonéanin objał ˛ ja˛ ramieniem. — Nie wiem. Ju˙z niedługo. Ale spełnił swa˛ rol˛e. Watpi˛ ˛ e, z˙ eby próbowali nas zaatakowa´c po raz drugi. Mimo to strze˙zcie si˛e innych, bardziej wyrafinowanych zakusów na nasze z˙ ycia. Główna sala miała sufit o wiele wy˙zej ni˙z pozostałe. Otaczała ja˛ biegnaca ˛ pod sklepieniem galeria. Komnata była zimna, nie ogrzana. Na z˙ adnym z kilkunastu otwartych, urzadzonych ˛ na nagiej podłodze palenisk nie płonał ˛ ogie´n. Nie udekorowane s´ciany ociekały wilgocia; ˛ kamienne, zniszczone przez czas mury sprawiały pos˛epne wra˙zenie. Na podłodze, której nie pokrywały nawet słomiane maty, walały si˛e stare ko´sci i kawałki psujacej ˛ si˛e z˙ ywno´sci. 62
— Nie mo˙zna powiedzie´c, z˙ eby przesadnie dbali o swa˛ rezydencj˛e — skomentował Moonglum, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dokoła z niesmakiem i zerkajac ˛ na zamy´slonego Gutherana, który najwyra´zniej zapomniał o ich obecno´sci. Do komnaty wsunał ˛ si˛e słu˙zacy ˛ i szepnał ˛ królowi kilka słów. Ten skinał ˛ głowa˛ i opu´scił Wielka˛ Sal˛e. Wkrótce weszli do´n ludzie niosacy ˛ ławy i stoły i pocz˛eli ustawia´c je pod s´cianami. Bankiet miał si˛e w ko´ncu rozpocza´ ˛c. Niebezpiecze´nstwo wisiało w powietrzu. Troje go´sci usiadło po prawej r˛ece króla, który przywdział wysadzany drogimi kamieniami ła´ncuch, oznak˛e swej władzy. Po lewej stronie siedział syn Gutherana i kilka milczacych ˛ kobiet z królewskiego rodu. Ksia˙ ˛ze˛ Hurd, młodzieniec o pos˛epnej twarzy, który zdawał si˛e nosi´c w sercu uraz˛e do swego ojca, si˛egnał ˛ w stron˛e nieapetycznie wygladaj ˛ acego ˛ jadła, jakie im podano. — Czegó˙z wi˛ec z˙ adaj ˛ a˛ Bogowie od nas, biednych mieszka´nców Org? — zapytał ksia˙ ˛ze˛ przygladaj ˛ ac ˛ si˛e Zarozinii o wiele bardziej intensywnie, ni˙zby to mogło tłumaczy´c zwyczajne zainteresowanie. — Niczego, prócz tego, by´scie oddawali im cze´sc´ . W zamian za to mo˙zecie w szczególnych przypadkach liczy´c na ich pomoc — odparł Elryk. — I to wszystko? — Hurd roze´smiał si˛e. — To i tak wi˛ecej, ni˙z oferuja˛ nam ci spod Wzgórza. — Jakiego Wzgórza? — zainteresował si˛e Moonglum. Nikt mu nie odpowiedział. Zamiast tego uszu biesiadników dobiegł ostry, piskliwy s´miech. W drzwiach prowadzacych ˛ do Wielkiej Sali stał wychudły, zmizerowany m˛ez˙ czyzna, patrzacy ˛ przed siebie nieruchomym wzrokiem. Jego twarz, chocia˙z wyn˛edzniała, silnie przypominała rysy Gutherana. M˛ez˙ czyzna trzymał w r˛eku muzyczny instrument i szarpał palcami struny, z których wydobywały si˛e melancholijne, j˛ekliwe d´zwi˛eki. — Spójrz, ojcze — odezwał si˛e Hurd gwałtownie. — Oto s´lepy Veerkad, twój brat minstrel. Mo˙ze za´spiewa dla nas? — Za´spiewa? — Która´ ˛s ze swych pie´sni, ojcze. Wargi Gutherana zadr˙zały i wykrzywiły si˛e w dziwnym grymasie. Po chwili władca odezwał si˛e: — Zezwalam, by zabawił naszych go´sci jaka´ ˛s bohaterska˛ ballada,˛ je˙zeli takie jest jego z˙ yczenie, jednak˙ze. . . — Jednak˙ze pewnych pie´sni s´piewa´c nie powinien. . . — Hurd wyszczerzył z˛eby w zło´sliwym u´smiechu. Elryk zgadywał, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ rozmy´slnie dr˛eczy swego ojca, nie potrafił jednak domy´sli´c si˛e prawdziwego znaczenia odgrywanej sceny. — Wujku Veerkadzie — zawołał Hurd do niewidomego. — Chod´z, za´spiewaj nam! 63
— Wyczuwam obecno´sc´ nieznajomych — rzekł Veerkad głucho, nie przerywajac ˛ gry. — A wi˛ec w Org pojawili si˛e go´scie. Hurd zachichotał i pociagn ˛ ał ˛ wina z kielicha. Gutheran j˛eknał ˛ i zadygotał, nerwowo gryzac ˛ paznokcie. — Ch˛etnie usłyszeliby´smy jaka´ ˛s pie´sn´ , minstrelu — zawołał Elryk. — Za´spiewam wam, nieznajomi, o Trzech Królach w Ciemno´sciach. Usłyszycie przera˙zajac ˛ a˛ histori˛e Królów Org. — Nie! — krzyknał ˛ Gutheran, zrywajac ˛ si˛e z miejsca. Veerkad jednak rozpoczał ˛ ju˙z pie´sn´ . W´sród Królów, co w ciemno´sciach włada Krom Gutherana i Veerkada, Co z˙ yja˛ w Org, gdzie deszcz i burze Jest trzeci te˙z, mieszka pod Wzgórzem. Ten si˛e pojawi w sło´nca dziedzinie, Gdy z pozostałych cho´c jeden zginie. . . — Przesta´n! — Gutheran, powodowany szale´ncza˛ w´sciekło´scia,˛ ruszył chwiejnym krokiem naokoło stołu w stron˛e swego brata. Dr˙zac ˛ na całym ciele, z twarza˛ pobladła˛ z przera˙zenia, rzucił si˛e na niewidomego m˛ez˙ czyzn˛e. Po dwóch ciosach minstrel osunał ˛ si˛e na posadzk˛e i legł bez ruchu. — Zabierzcie go! Pilnujcie, by si˛e tu wi˛ecej nie pokazał! — krzyknał ˛ król. Na jego ustach pojawiła si˛e piana. Hurd, spowa˙zniały nagle, przeskoczył stół, zrzucajac ˛ ze´n talerze i puchary. Chwycił Gutherana za r˛ek˛e. — Uspokój si˛e, ojcze. Obmy´sliłem dla nas nowa˛ rozrywk˛e. — Ty! Pragniesz jedynie mego tronu! To ty sprowokowałe´s Veerkada, by zas´piewał t˛e okropna˛ pie´sn´ ! Wiesz dobrze, z˙ e nie mog˛e jej słucha´c bez. . . — Władca zerknał ˛ na drzwi. — Pewnego dnia stara przepowiednia spełni si˛e i pojawi si˛e Król spod Wzgórza. Wtedy obaj zginiemy, a wraz z nami całe Org. — Ojcze — Hurd u´smiechnał ˛ si˛e zjadliwie. — Niechaj towarzyszaca ˛ naszym go´sciom dama wykona przed nami Taniec Bogów. — Jak? — Niech kobieta zata´nczy dla nas, ojcze. Elryk usłyszał jego słowa. Wiedział, z˙ e eliksir przestał ju˙z działa´c, a nie mógł na oczach wszystkich poda´c swym przyjaciołom nowej jego porcji. Wstał. — To, o czym mówisz, byłoby s´wi˛etokradztwem, ksia˙ ˛ze˛ . — Zapewnili´smy wam rozrywk˛e. Obyczajem Org jest, by go´scie równie˙z zabawiali swych gospodarzy. Niebezpiecze´nstwo wisiało w powietrzu. Elryk po˙załował, z˙ e chciał okpi´c mieszka´nców Org. Teraz jednak nic nie mógł zrobi´c. Zamierzał s´ciagn ˛ a´ ˛c z tu64
bylców danin˛e w imieniu Bogów, lecz najwyra´zniej zamieszkujacym ˛ t˛e krain˛e szale´ncom groziło co´s o wiele bardziej namacalnego ni˙z gniew Najwy˙zszych. Melnibonéanin popełnił bład, ˛ zaryzykował z˙ ycie swoje i swoich przyjaciół. Jak powinien postapi´ ˛ c? Usłyszał szept Zarozinii: — W Ilmiorze nauczyłam si˛e ta´nczy´c, gdy˙z wszystkie damy sa˛ u nas uczone tej sztuki. Pozwól mi zata´nczy´c dla nich. To mo˙ze ich ułagodzi´c i otumani´c tak, z˙ e sprawy przybiora˛ lepszy obrót. — Arioch s´wiadkiem, z˙ e bardzo by si˛e to nam przydało. Byłem głupcem obmy´slajac ˛ podobny plan. Dobrze, Zarozinio, zata´ncz dla nich, ale uwa˙zaj. — Do Hurda za´s Melnibonéanin zawołał: — Nasza towarzyszka zata´nczy dla was, bys´cie mogli ujrze´c pi˛ekno stworzone przez Bogów. Pó´zniej za´s musicie zapłaci´c danin˛e, gdy˙z nasi władcy zaczynaja˛ si˛e niecierpliwi´c. — Danin˛e? — Gutheran podniósł wzrok. — Nic nie wspominałe´s o daninie. — Bogów czci si˛e składajac ˛ im w ofierze szlachetne kamienie i cenne metale, Królu Gutheranie. Wydawało mi si˛e, z˙ e nie wymaga to tłumaczenia. — Bardziej wygladacie ˛ mi na pospolitych złodziejaszków ni˙z na niepospolitych wysłanników, przyjaciele. My, mieszka´ncy Org, jeste´smy biedni i nie mamy bogactw, które mogliby´smy rozdawa´c jakim´s szarlatanom. — Uwa˙zaj, co mówisz, Królu! — d´zwi˛eczny głos Elryka ostrzegawczo rozbrzmiał w komnacie. — Kiedy ujrzymy taniec, zadecydujemy, ile prawdy jest w twych słowach. Albinos usiadł. Chwycił pod stołem r˛ek˛e podnoszacej ˛ si˛e wła´snie Zarozinii, dodajac ˛ jej otuchy. Dziewczyna z gracja˛ i pewno´scia˛ siebie wyszła na s´rodek sali i zacz˛eła ta´nczy´c. Elryk, który ja˛ kochał, zdumiał si˛e jej wdzi˛ekiem i biegło´scia˛ w tej sztuce. Zarozinia ta´nczyła stare, pi˛ekne ta´nce z Ilmiory, wprawiajace ˛ w zachwyt nawet gruboskórnych mieszka´nców Org. Gdy wirowała po posadzce, wniesiono wielki, szczerozłoty Puchar Powitalny. Hurd pochylił si˛e przez stół. — Puchar Powitalny, panie. Nasz zwyczaj ka˙ze, by go´scie pili z niego na znak przyja´zni — rzekł do Elryka. Albinos skinał ˛ głowa,˛ niezadowolony, z˙ e przerywaja˛ mu obserwowanie przepi˛eknego ta´nca. Nie zdejmował wzroku z plasaj ˛ acej ˛ lekko postaci. W całej komnacie panowała cisza. Hurd wr˛eczył Elrykowi puchar. Melnibonéanin odruchowo podniósł go do warg. Widzac ˛ to Zarozinia zbli˙zyła si˛e w ta´ncu do stołu i lawirujac ˛ zr˛ecznie posuwała si˛e w stron˛e Melnibonéanina. Albinos pociagn ˛ ał ˛ pierwszy łyk. Dziewczyna krzykn˛eła i stopa˛ wytraciła ˛ mu puchar z r˛eki. Wino bryzn˛eło na Gutherana i Hurda, który zerwał si˛e z miejsca, zaskoczony. — To wino jest zatrute, Elryku!
65
Hurd z rozmachem uderzył ja˛ w twarz. Dziewczyna upadła na brudna˛ podłog˛e, j˛eczac ˛ cicho. — Ty suko! Wysłannikom Bogów na pewno nie zaszkodziłaby odrobina narkotyku w winie. Rozw´scieczony Elryk odepchnał ˛ Gutherana i zamachnał ˛ si˛e na Hurda. Z warg ksi˛ecia trysn˛eła krew. Narkotyk jednak zaczynał ju˙z działa´c. Gutheran co´s krzyknał; ˛ Moonglum, wznoszac ˛ wzrok do góry, dobył szabli. Albinos chwiał si˛e na nogach, zmysły odmawiały mu posłusze´nstwa. Cała scena wydała mu si˛e nagle mocno nierealna. Widział, jak słu˙zacy ˛ chwytaja˛ Zarozini˛e, nie mógł jednak dostrzec, jak daje sobie rad˛e Moonglum. Czuł si˛e otumaniony i chory, tracił panowanie nad swym ciałem. Resztka˛ sił Elryk zebrał si˛e w sobie i jednym pot˛ez˙ nym ciosem powalił Hurda na ziemi˛e. A potem stracił przytomno´sc´ .
Rozdział 3 Na nadgarstkach czuł zimny u´scisk ła´ncuchów. Twarz, piekac ˛ a˛ w miejscu, gdzie rozorały ja˛ paznokcie Hurda, chłodziła siapi ˛ aca ˛ z góry m˙zawka. Albinos rozejrzał si˛e dokoła. Przykuto go do dwóch kamiennych menhirów, stanowiacych ˛ fragment olbrzymiego kurhanu. Była noc; wysoko na niebie wisiał blady ksi˛ez˙ yc. W dole ujrzał grupk˛e ludzi. Pomi˛edzy nimi dostrzegł Hurda i Gutherana, którzy szczerzyli z˛eby w zło´sliwym u´smiechu. ˙ — Zegnaj, wysłanniku. Przysłu˙zysz nam si˛e dobrze: ta ofiara ułagodzi mieszka´nców Wzgórza! — krzyknał ˛ Hurd, po czym razem z innymi po´spieszył w stron˛e cytadeli, której czarna sylweta rysowała si˛e nie opodal. Gdzie si˛e znajdował? Co si˛e stało z Zarozinia˛ i Moonglumem? Dlaczego przykuli go tutaj, dlaczego zostawili — nagle spłyn˛eło na´n przypomnienie i wszystko stało si˛e jasne — pod Wzgórzem! Melnibonéanin zadr˙zał, bezradny w skuwajacych ˛ go mocnych ła´ncuchach. Zaczał ˛ je szarpa´c w rozpaczy. Bezskutecznie. Starał si˛e napr˛edce wymy´sli´c jaki´s plan, ale rozpraszał go ból i niepokój o los przyjaciół. Z dołu dobiegały okropne, szurajace ˛ d´zwi˛eki. Nagle po´sród mroku pojawił si˛e upiorny biały kształt. Albinos rzucił si˛e w swych ła´ncuchach, a˙z zad´zwi˛eczało z˙ elazo. W Wielkiej Sali cytadeli Org odra˙zajaca ˛ uroczysto´sc´ przekształcała si˛e włas´nie w ekstatyczna˛ orgi˛e. Gutheran i Hurd, całkowicie pijani, s´miejac ˛ si˛e jak szale´ncy, s´wi˛etowali swe zwyci˛estwo. Za drzwiami komnaty stał Veerkad, nasłuchujacy ˛ i pełen nienawi´sci. Minstrel nienawidził zwłaszcza swego brata, człowieka, który wydarł mu tron i o´slepił, by uniemo˙zliwi´c studia nad magia,˛ za pomoca˛ której chciał wezwa´c Króla spod Wzgórza. — Wreszcie nadszedł czas — szepnał ˛ do siebie i zatrzymał przechodzacego ˛ sług˛e. — Powiedz mi, gdzie trzymaja˛ dziewczyn˛e. — W komnacie Króla Gutherana, panie. Veerkad pozwolił odej´sc´ słu˙zacemu ˛ i sam ruszył po omacku przez mroczne 67
korytarze, a potem w gór˛e po kr˛etych schodach, a˙z dotarł do pokoju, którego szukał. Wydobył klucz, jeden z wielu, które zrobił bez wiedzy Gutherana, i otworzył drzwi. Zarozinia zobaczyła wchodzacego ˛ s´lepca, lecz nic nie mogła zrobi´c. Była zakneblowana i zwiazana ˛ fałdami własnej sukni, a poza tym wcia˙ ˛z oszołomiona po uderzeniu Hurda. Powiedziano jej, jaki los spotkał Elryka, wiedziała te˙z jednak, z˙ e Moonglum uciekł i stra˙ze nadal przeczesuja˛ cuchnace ˛ korytarze Org. — Przyszedłem, by zaprowadzi´c ci˛e do twego towarzysza, moja pani — Veerkad u´smiechnał ˛ si˛e, chwytajac ˛ dziewczyn˛e brutalnie i, podniósłszy ja˛ z siła˛ zrodzona˛ z szale´nstwa, z trudem ruszył w stron˛e drzwi. Wszelkie przej´scia i korytarze znał w Org doskonale, gdy˙z w´sród nich upłyn˛eło mu dzieci´nstwo i młodo´sc´ . Na korytarzu jednak, na zewnatrz ˛ komnaty Gutherana, stało dwóch ludzi. Jednym z nich był Hurd, ksia˙ ˛ze˛ Org, któremu nie podobał si˛e zachwyt, jaki Zarozinia wywołała u jego ojca, gdy˙z po˙zadał ˛ jej dla siebie, Młodzieniec dostrzegł Veerkada unoszacego ˛ z soba˛ dziewczyn˛e i czekał w milczeniu, a˙z wuj si˛e oddali. Drugim był Moonglum, który obserwował cała˛ scen˛e z cienia, w którym skrył si˛e przed szukajacymi ˛ go stra˙znikami. Gdy Hurd ruszył ostro˙znie za Veerkadem, niewysoki m˛ez˙ czyzna poda˙ ˛zył za nimi. Veerkad wyszedł z cytadeli przez niewielkie, boczne drzwiczki i razem ze swym z˙ ywym baga˙zem powlókł si˛e w stron˛e widniejacego ˛ nie opodal Cmentarnego Wzgórza. Tu˙z obok olbrzymiego kurhanu kł˛ebił si˛e tłum trupio bladych ghuli, wyczuwajacych ˛ obecno´sc´ Elryka; ofiary, jaka˛ zło˙zyli im mieszka´ncy Org. I wreszcie Elryk zrozumiał. Oto, czego w Org l˛ekano si˛e bardziej ni˙z gniewu Bogów. Miał przed soba˛ dawno umarłych przodków ludzi, którzy ucztowali teraz w Wielkiej Sali. By´c mo˙ze słusznie zwano ich Przekl˛etym Ludem. Na czym polegała klatwa? ˛ Nigdy nie odpocza´ ˛c? Nigdy nie umrze´c? Po prostu zdegenerowa´c w bezrozumne ghule? Melnibonéanin zadr˙zał. Rozpacz przywróciła mu pami˛ec´ . J˛ekliwe, przejmujace ˛ wołanie o pomoc rozległo si˛e mi˛edzy ołowianym niebem a t˛etniac ˛ a˛ ziemia.˛ — Ariochu! Zniszcz kamienie! Uratuj swego sług˛e! Ariochu, panie, wspomó˙z mnie! To jednak nie wystarczało. Ghule zbiły si˛e w gromad˛e i mozolnie ruszyły w gór˛e Wzgórza, w stron˛e bezradnego albinosa. — Ariochu! Te stworzenia dawno ju˙z zapomniały o nale˙znej ci czci! Pomó˙z mi je zniszczy´c! Ziemia zadr˙zała, a niebo zasnuło si˛e chmurami, które przesłoniły ksi˛ez˙ yc, lecz nie skryły przed wzrokiem Elryka zbli˙zajacych ˛ si˛e nieubłaganie bladolicych, bez68
krwistych ghuli. Nagle na niebie pojawiła si˛e kula ognia. Czer´n nocy zdawała si˛e porusza´c, pulsowa´c wokół niej. A potem, z ogłuszajacym ˛ hukiem wystrzeliły z kuli dwie ogniste błyskawice, rozbijajac ˛ w pył wi˛ez˙ ace ˛ Elryka kamienie. Albinos, wiedzac, ˛ z˙ e Arioch za˙zada ˛ zapłaty za okazana˛ pomoc, podniósł si˛e z ziemi. Ledwo stanał ˛ na nogi, opadły go pierwsze ghule. Melnibonéanin nie cofnał ˛ si˛e, lecz powodowany szalonym gniewem skoczył w sam s´rodek gromady i poczał ˛ wywija´c ła´ncuchami, zasypujac ˛ blade stwory gradem ciosów. Ghule odskoczyły, mruczac ˛ gniewnie i j˛eczac ˛ z bólu, i uciekły w dół, w stron˛e wej´scia do kurhanu. Elryk widział teraz ziejacy ˛ czernia˛ na tle czarnej nocy otwór w zboczu Wzgórza. Oddychajac ˛ ci˛ez˙ ko spostrzegł, z˙ e jego prze´sladowcy przeoczyli sakiewk˛e zwisajac ˛ a˛ mu u pasa. Wyjał ˛ z niej kłab ˛ cienkiego, złotego drutu i po´spiesznie zabrał si˛e za otwieranie zamków u kajdan. Veerkad zachichotał pod nosem. Słyszac ˛ to Zarozinia omal nie oszalała z prze´ ra˙zenia. Slepiec nieprzerwanie mamrotał dziewczynie do ucha: — Ten si˛e pojawi w sło´nca dziedzinie, gdy z pozostałych cho´c jeden zginie. Kiedy za´s Król z Org odejdzie w mroki, wtedy umarłych usłyszym kroki. Wskrzesimy go razem, ty i ja. On zem´sci si˛e na moim przekl˛etym bracie. Twoja krew, moja male´nka, go przyciagnie. ˛ — Minstrel wyczuł, z˙ e ghule ju˙z odeszły i wywnioskował z tego, z˙ e zaspokoiły głód. — Twój ukochany dobrze mi si˛e przysłu˙zył. — Veerkad roze´smiał si˛e i ruszył w stron˛e wej´scia do kurhanu. Im bardziej taszczacy ˛ Zarozini˛e s´lepy szaleniec zbli˙zał si˛e do serca Wzgórza, tym mocniejszy stawał si˛e unoszacy ˛ si˛e dokoła odór s´mierci. Hurd, otrze´zwiony zimnym, nocnym powietrzem, z przera˙zeniem ujrzał, dokad ˛ kieruje si˛e Veerkad. Kurhan, Wzgórze Króla, cieszył si˛e w´sród mieszka´nców Org jak najgorsza˛ sława.˛ Młodzieniec zatrzymał si˛e przed czarnym wej´sciem i odwrócił, chcac ˛ si˛e wycofa´c. Nagle dostrzegł schodzacego ˛ po zboczu Elryka, odcinajacego ˛ mu drog˛e ucieczki. Strach wyolbrzymił w oczach ksi˛ecia zakrwawiona˛ sylwetk˛e Melnibonéanina. Z dzikim wrzaskiem Hurd runał ˛ w stron˛e Wzgórza. Elryk nie spostrzegł ksi˛ecia i wrzask całkowicie go zaskoczył. Wyt˛ez˙ ał wzrok, by dostrzec, kto krzyczał, było ju˙z jednak za pó´zno. Albinos zaczał ˛ zbiega´c po stromi´znie w stron˛e wej´scia do kurhanu. Kolejna posta´c wynurzyła si˛e z ciemnos´ci. — Elryku! Dzi˛eki wszystkim gwiazdom i Bogom Ziemi! A wi˛ec z˙ yjesz! — Podzi˛ekuj Ariochowi, Moonglumie. Gdzie jest Zarozinia? — Tam, w s´rodku. Ten s´lepy minstrel zabrał ja˛ ze soba,˛ a Hurd poszedł za nimi. Ci wszyscy królowie i ksia˙ ˛ze˛ ta sa˛ szaleni, nie potrafi˛e dostrzec z˙ adnego 69
sensu w ich działaniach. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby Veerkad chciał dobrze dla Zarozinii. Szybko, musimy ich odnale´zc´ . — Na wszystkie gwiazdy, czu´c odór s´mierci! Nigdy nie spotkałem si˛e z czym´s takim, nawet po bitwie w dolinie Eshmir, kiedy wojska Elwheru starły si˛e z armia˛ Kalega Yoguna, ksi˛ecia-uzurpatora z Tanghensi i pół miliona trupów usłało dolin˛e od kra´nca po kraniec. — Je˙zeli masz za słabe nerwy. . . — Wolałbym ich wcale nie mie´c. Tak byłoby lepiej. Chod´zmy. . . Po´spiesznie ruszyli w głab ˛ korytarza, kierujac ˛ si˛e odległym echem histerycznego s´miechu Veerkada i nieco bli˙zszym odgłosem kroków oszalałego ze strachu Hurda, który dostał si˛e pomi˛edzy dwóch wrogów, a trwo˙zył si˛e namy´sl o trzecim. Ksia˙ ˛ze˛ Org powoli, po omacku sunał ˛ przed siebie, łkajac ˛ cicho z przera˙zenia. W fosforyzujacym ˛ s´wietle wypełniajacym ˛ Główny Grobowiec Veerkad, otoczony zmumifikowanymi ciałami swych przodków, s´piewał przed wielka˛ trumna˛ Króla spod Wzgórza pie´sn´ stanowiac ˛ a˛ cz˛es´c´ rytuału wskrzeszenia. Trumna istotnie była olbrzymia; o połow˛e wi˛eksza ni˙z Veerkad, który odznaczał si˛e słusznym wzrostem. Minstrel nie baczył na własne bezpiecze´nstwo, my siał jedynie o zem´scie na swym bracie, Gutheranie. W dłoni trzymał długi sztylet, unoszac ˛ go nad le˙zac ˛ a˛ na ziemi skulona˛ i przera˙zona˛ Zarozinia.˛ Przelanie krwi ofiary stanowiło kulminacyjny moment obrz˛edu, a wówczas. . . Wówczas, całkiem dosłownie, rozp˛etałoby si˛e Piekło. Taki wła´snie plan powział ˛ Veerkad. Królewski brat zako´nczył pie´sn´ i wzniósł sztylet, gdy nagle do Głównego Grobowca wpadł Hurd z nagim mieczem w dłoni. Minstrel obrócił si˛e gwałtownie, z bezsilna˛ w´sciekło´scia˛ malujac ˛ a˛ si˛e na s´lepej twarzy. Nie zwlekajac ˛ ani na chwil˛e, Hurd wraził miecz w ciało Veerkada a˙z po r˛ekoje´sc´ , przebijajac ˛ stryja na wylot. Minstrel jednak, czujac ˛ zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e s´mier´c, j˛eczac ˛ zacisnał ˛ dłonie na gardle ksi˛ecia. Mocno. Obaj m˛ez˙ czy´zni, w których jakim´s cudem tliła si˛e jeszcze iskierka z˙ ycia, zwarci w walce miotali si˛e po migoczacej ˛ komnacie, wirujac ˛ w makabrycznym ta´ncu s´mierci. Trumna Króla spod Wzgórza pocz˛eła dr˙ze´c i dygota´c z lekka, ruch jej był ledwo dostrzegalny. W tej wła´snie chwili w komnacie pojawili si˛e Elryk i Moonglum. Widzac, ˛ z˙ e Veerkad i Hurd sa˛ ju˙z bliscy s´mierci, Elryk rzucił si˛e ku le˙zacej ˛ na ziemi Zarozinii. Szcz˛es´liwym zbiegiem okoliczno´sci dziewczyna była nieprzytomna, nies´wiadoma gro˙zacego ˛ jej niebezpiecze´nstwa. Elryk wział ˛ ja˛ na r˛ece i odwrócił si˛e w stron˛e wyj´scia. Rzucił okiem na rozedrgana˛ trumn˛e. — Szybko, Moonglumie. Jestem pewien, z˙ e ten głupiec przywołał ducha 70
zmarłego. Po´spiesz si˛e, przyjacielu, zanim opadna˛ nas piekielne zast˛epy. Moonglum gło´sno chwycił w płuca powietrze i ruszył za albinosem, który biegł ju˙z w stron˛e wyj´scia z kurhanu, za którym widniała atramentowa czer´n nocy. — Dokad ˛ teraz, Elryku? — Musimy zaryzykowa´c powrót do cytadeli. Zostały tam nasze konie i bagaz˙ e. Wierzchowce sa˛ nam potrzebne, by jak najszybciej opu´sci´c to miejsce. O ile instynkt mnie nie zawodzi, wkrótce nastapi ˛ tu straszna rze´z. — Nie przypuszczam, by mieszka´ncy Org zdołali stawi´c czoło wrogowi, Elryku. Gdy wychodziłem z zamku, wszyscy byli pijani. Dlatego wła´snie z taka˛ łatwo´scia˛ udało mi si˛e wymkna´ ˛c. Je˙zeli cały czas pili z równa˛ intensywno´scia,˛ nie sadz˛ ˛ e, by jeszcze mogli si˛e porusza´c. — A wi˛ec nie tra´cmy czasu. Pozostawiwszy Wzgórze za soba˛ pobiegli do cytadeli.
Rozdział 4 Moonglum mówił prawd˛e. W Wielkiej Sali wszyscy le˙zeli pogra˙ ˛zeni w pijackim s´nie. Płonace ˛ na paleniskach ognie buzowały, a˙z cienie ta´nczyły po s´cianach. — Moonglumie — odezwał si˛e cicho Elryk — id´z z Zarozinia˛ do stajen i przygotuj nasze konie. Ja musz˛e jeszcze spłaci´c Gutheranowi zaciagni˛ ˛ ety dług. — Albinos wskazał palcem na stół. — Spójrz, zwalili tu wszystkie łupy, by napawa´c oczy dowodami swego zwyci˛estwa. Zwiastun Burzy le˙zał na stosie spladrowanych ˛ sakw i juków, które zawierały zarówno dobra zrabowane wujowi i kuzynom Zarozinii, jak i te odebrane Elrykowi i Moonglumowi. Zarozinia, przytomna ju˙z, lecz nadal oszołomiona, odeszła z Moonglumem, by odnale´zc´ stajnie, albinos za´s ruszył w stron˛e stołu, omijajac ˛ rozciagni˛ ˛ ete wsz˛edzie ciała całkowicie pijanych mieszka´nców Org oraz płonace ˛ na paleniskach ognie. Westchnał ˛ z ulga,˛ gdy wreszcie zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci swego wykutego w piekielnym ogniu miecza. Melnibonéanin jednym susem przesadził stół i ju˙z miał chwyci´c Gutherana, na którego szyi nadal błyszczał wysadzany bajecznie bogatymi klejnotami królewski ´ ła´ncuch, gdy wielkie drzwi prowadzace ˛ do sali otworzyły si˛e z hukiem. Swiszczacy ˛ podmuch lodowatego powietrza wpadł do komnaty, a˙z ognie pochyliły si˛e i zamigotały nagle. Elryk, zapomniawszy o Gutheranie, odwrócił si˛e, otwierajac ˛ szeroko oczy. U wej´scia do komnaty stał, wypełniajac ˛ soba˛ całkowicie drzwi, Król spod Wzgórza. Dawno zmarłego monarch˛e przywołał Veerkad, którego własna krew posłu˙zyła, by dopełni´c aktu wskrzeszenia. Króla spod Wzgórza okrywały przegniłe szaty, suche ko´sci obciagała ˛ napi˛eta, poszarpana skóra. W jego piersi nie biło serce, gdy˙z dawno ju˙z po˙zarły je z˙ ywiace ˛ si˛e padlina˛ istoty. Władca nie miał te˙z płuc, które mogłoby wypełni´c powietrze. Mimo to jednak Król spod Wzgórza z˙ ył. . . Król spod Wzgórza. Był on ostatnim, wielkim władca˛ Przekl˛etego Ludu, który w swym gniewie zniszczył połow˛e Ziemi i stworzył Las Troos. Za zmarłym królem kł˛ebiły si˛e hordy upiornych wojowników, których w legendarnej przeszło´sci 72
pochowano razem z ich dowódca.˛ Rozpocz˛eła si˛e masakra. Elryk mógł jedynie zgadywa´c, jaka krzywda sprzed wieków stała si˛e przyczyna˛ dokonywanej wła´snie zemsty, lecz niezale˙znie od wszystkiego gro˙zace ˛ mu niebezpiecze´nstwo było bardzo realne. Albinos wyciagn ˛ ał ˛ Zwiastuna Burzy, gdy˙z rozjuszona horda wywierała gniew na wszystkim, co z˙ yło. Sal˛e wypełniły j˛eki i przera˙zone wrzaski nieszcz˛esnych mieszka´nców Org. Elryk, na wpół sparali˙zowany ze zgrozy, nadal stał obok tronu. Słyszac ˛ hałas, Gutheran obudził si˛e i ujrzał przed soba˛ Króla sprzed Wzgórza. — Nareszcie b˛ed˛e mógł odpocza´ ˛c! — zawołał, niemal˙ze z ulga.˛ Osunał ˛ si˛e, umierajac ˛ w z˙ elaznym u´scisku zmarłego władcy i pozbawiajac ˛ Elryka mo˙zliwo´sci dokonania zemsty. Albinos przypomniał sobie pos˛epna˛ pie´sn´ Veerkada. Trzej Królowie w Ciemno´sciach: Gutheran, Veerkad i Król spod Wzgórza. A teraz z˙ ył tylko ostatni; ten, który był martwy przez całe tysiaclecia. ˛ Zimny, martwy wzrok króla omiótł cała˛ sal˛e i zatrzymał si˛e na Gutheranie, rozciagni˛ ˛ etym na swym tronie, ze staro˙zytnym ła´ncuchem, oznaka˛ sprawowanego urz˛edu, nadal zwieszajacym ˛ mu si˛e z szyi. Elryk zerwał go z martwego ciała i cofnał ˛ si˛e, widzac ˛ zbli˙zajacego ˛ si˛e Króla spod Wzgórza. Albinos wsparł si˛e plecami o słup; wsz˛edzie dookoła ucztowały ghule. Martwy król podszedł jeszcze bli˙zej i nagle, z j˛ekliwym s´wistem dobywajacym ˛ si˛e z gł˛ebi rozkładajacego ˛ si˛e ciała, rzucił si˛e na Elryka, zmuszajac ˛ go do rozpaczliwej obrony przed atakiem ostrych pazurów. Albinos desperacko ciał ˛ nie znajacego ˛ bólu przeciwnika. Nawet magiczne ostrze niewiele mogło zdziała´c przeciwko istocie, której nie sposób było ani upu´sci´c krwi, ani odebra´c duszy. Melnibonéanin zasypywał wroga gradem ciosów, ale wyszczerbione paznokcie darły jego skór˛e, a z˛eby niebezpiecznie zbli˙zały si˛e do gardła. Nad tym wszystkim za´s unosił si˛e obezwładniajacy ˛ odór s´mierci, jako z˙ e kł˛ebiace ˛ si˛e w komnacie odra˙zajace ˛ ghule po˙zerały zarówno z˙ ywych, jak i umarłych. I nagle Elryk usłyszał głos Moongluma i ujrzał posta´c swego przyjaciela na galerii biegnacej ˛ wokół Wielkiej Sali. Elwheryjczyk trzymał w dłoniach wielki dzban oliwy. — Zap˛ed´z go w stron˛e najwi˛ekszego paleniska, Elryku. By´c mo˙ze w ten sposób uda nam si˛e go pokona´c. Po´spiesz si˛e, bo inaczej zginiesz! W szale´nczym przypływie siły Melnibonéanin zmusił olbrzymiego króla do wycofania si˛e w stron˛e płomieni. Wsz˛edzie wokół nich ucztowały ghule, po˙zerajac ˛ szczatki ˛ swych ofiar. Niektóre z nich wcia˙ ˛z jeszcze z˙ yły. Rozpaczliwe wrzaski głuszyły odgłosy rzezi. Król spod Wzgórza stał odwrócony plecami do buchajacych ˛ płomieni, nie zwracajac ˛ na nie najmniejszej uwagi. Zbytnio zaj˛ety był walka˛ z Elrykiem. Moonglum zrzucił dzban. 73
Gliniane naczynie roztrzaskało si˛e o kamienne palenisko. Wrzaca ˛ oliwa bryzn˛eła na króla. Ten zachwiał si˛e na nogach i wówczas albinos uderzył z całej mocy. Cała siła białowłosego m˛ez˙ czyzny i jego miecza została u˙zyta, by odepchna´ ˛c Króla spod Wzgórza. Władca upadł prosto w płomienie, które natychmiast zacz˛eły go po˙zera´c. Przera˙zajace, ˛ głuche wycie dobyło si˛e z ust ginacego ˛ olbrzyma. Płomienie obj˛eły cała˛ komnat˛e, która wkrótce zacz˛eła wyglada´ ˛ c jak samo Piekło, otchła´n wypełniona j˛ezorami ognia, w´sród których kr˛eciły si˛e ghule, na nic nie zwa˙zajac ˛ w ferworze uczty. Szalejacy ˛ z˙ ywioł odciał ˛ drog˛e do drzwi. Elryk rozejrzał si˛e dokoła i dostrzegł tylko jedna˛ drog˛e ucieczki. Schował do pochwy Zwiastuna Burzy, wział ˛ krótki rozbieg i skoczył w gór˛e, chwytajac ˛ za otaczajac ˛ a˛ galeri˛e balustrad˛e. Zda˙ ˛zył w sama˛ por˛e, płomienie wła´snie obj˛eły miejsce, w którym stał przed chwila.˛ Moonglum pochylił si˛e i pomógł przyjacielowi przedosta´c si˛e przez por˛ecz. — Jestem rozczarowany, Elryku. — Elwheryjczyk wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Zapomniałe´s o skarbach. Albinos pokazał mu przedmiot, który trzymał w lewej r˛ece: wysadzany kamieniami królewski ła´ncuch. — Ta błyskotka w pewnej mierze wynagrodzi nasze trudy — Melnibonéanin u´smiechnał ˛ si˛e, unoszac ˛ w gór˛e połyskujacy ˛ klejnot. — Na Ariocha, niczego nie ukradłem! W Org nie ma ju˙z królów, którzy mogliby to nosi´c! Chod´zmy do Zarozinii i odzyskajmy konie. Pobiegli galeria,˛ której fragmenty ju˙z pocz˛eły si˛e kruszy´c i spada´c w szalejacy ˛ poni˙zej ogie´n. Cała trójka szybko opu´sciła mury Org. Ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie widzieli pojawiajace ˛ si˛e w s´cianach zamku szczeliny i słyszeli ryk zniszczenia, które siały płomienie, po˙zerajac ˛ wszystko, co było twierdza˛ Org. Ogie´n zniszczył monarszy tron, pozostało´sc´ po Trzech Królach w Ciemno´sciach, tera´zniejszych i przeszłym. Nic si˛e nie ostało z Org prócz pustego grzebalnego kopca i dwóch sczepionych ze soba˛ trupów, le˙zacych ˛ tam, gdzie przez wieki spoczywali ich przodkowie: w Głównym Grobowcu. Trójka przyjaciół zniszczyła ostatnie ogniwo łacz ˛ a˛ ce s´wiat z poprzednia˛ epoka˛ i oczy´sciła Ziemi˛e z przedwiecznego zła. Tylko Las Troos pozostał jako s´wiadectwo panowania i odej´scia Przekl˛etego Ludu. Las Troos pozostał jako przestroga. Widoczne przy s´wietle buchajacego ˛ płomieniami pogrzebowego stosu kontury owego lasu napełniły Elryka, Moongluma i Zarozini˛e nowa˛ trwoga,˛ ale i ulga.˛ Teraz, gdy niebezpiecze´nstwo min˛eło, albinos, cho´c szcz˛es´liwy, poczał ˛ zastanawia´c si˛e nad nowym problemem. — Czemu tak marszczysz brwi, ukochany? — spytała Zarozinia. — Poniewa˙z my´sl˛e, z˙ e miała´s racj˛e. Pami˛etasz, jak powiedziała´s, z˙ e pokładam zbytnie zaufanie w moim mieczu? 74
— Pami˛etam, z˙ e powiedziałam jeszcze, i˙z nie b˛ed˛e si˛e z toba˛ kłóci´c. — Zgoda. Ale czuj˛e, z˙ e cz˛es´ciowo miała´s racj˛e. Tam, w kurhanie, nie miałem ze soba˛ Zwiastuna Burzy, a przecie˙z walczyłem i zwyci˛ez˙ yłem, bo niepokoiłem si˛e o ciebie. — Głos Elryka był bardzo cichy. — By´c mo˙ze za jaki´s czas b˛ed˛e mógł podtrzymywa´c swe siły za pomoca˛ ziół, które odnalazłem w Troos? By´c mo˙ze b˛ed˛e mógł porzuci´c Zwiastuna Burzy na zawsze? Słyszac ˛ te słowa Moonglum roze´smiał si˛e gło´sno. — Elryku, nigdy nie przypuszczałem, z˙ e b˛ed˛e s´wiadkiem czego´s takiego. Odwa˙zyłe´s si˛e pomy´sle´c o porzuceniu swej piekielnej klingi. Nie wiem, czy to ci si˛e kiedy´s uda, ale sama my´sl o tym jest pocieszajaca. ˛ — Masz racj˛e, przyjacielu. Masz racj˛e. — Melnibonéanin pochylił si˛e w siodle i chwycił ramiona Zarozinii, przyciagaj ˛ ac ˛ ja˛ do siebie, do´sc´ ryzykownie, jako z˙ e gnali przed siebie w pełnym galopie. Nie wstrzymujac ˛ konia, nie zwa˙zajac ˛ na szybko´sc´ , albinos pocałował dziewczyn˛e. — Nowy poczatek! ˛ — zawołał, przekrzykujac ˛ s´wist wiatru. — Nowy pocza˛ tek, moja miło´sci! I s´miejac ˛ si˛e, pojechali w stron˛e Płaczacego ˛ Pustkowia i Karlaak, by tam da´c si˛e pozna´c, wzbogaci´c i wzia´ ˛c udział w najdziwniejszym s´lubie, jaki kiedykolwiek ogladały ˛ Północne Krainy.
KSIEGA ˛ TRZECIA Zwiastun Po˙zogi
W której Moonglum powraca ze Wschodu z niepokojacymi ˛ wie´sciami. . .
Rozdział 1 Sokoły o zakrwawionych dziobach szybowały na lodowatym wietrze. Ptaki unosiły si˛e wysoko ponad horda˛ je´zd´zców nieubłaganie posuwajac ˛ a˛ si˛e przez Płaczace ˛ Pustkowie. Je´zd´zcy owi przebyli ju˙z dwie pustynie i trzy górskie ła´ncuchy i parli dalej, pchani przez głód. Do wysiłku zagrzewały ich opowie´sci zasłyszane od podró˙zników, którzy zawitali do ich poło˙zonej na wschodzie ojczyzny oraz słowa zach˛ety padajace ˛ z ust przywódcy o cienkich wargach, kołyszacego ˛ si˛e w siodle na czele kawalkady. Przywódca dzier˙zył dziesi˛eciostopowa˛ dzid˛e, ozdobiona˛ krwawymi trofeami pochodzacymi ˛ z poprzednich łupie˙zczych wypraw. Wojownicy, zm˛eczeni, jechali z wolna, nie wiedzac ˛ nawet, z˙ e zbli˙zaja˛ si˛e do celu. Daleko za horda,˛ kr˛epy je´zdziec opu´scił Elwher, roz´spiewana,˛ pełna˛ zgiełku stolic˛e Wschodu i wkrótce dotarł do doliny. Skamieniałe szkielety drzew nadawały okolicy pos˛epny wyglad. ˛ Ko´nskie kopyta uderzały ziemi˛e koloru popiołu. Je´zdziec p˛edził co sił przez wymarłe pustkowie, które niegdy´s było malownicza˛ kraina˛ Eshmir, złotym ogrodem Wschodu. Krain˛e Eshmir nawiedziła zaraza; szara´ncza zniszczyła całe jej pi˛ekno. I zaraza, i szara´ncza kryły si˛e pod jednym imieniem: Terarn Gashtek, Wódz Hordy Je´zd´zców; szalony, dziki m˛ez˙ czyzna o zapadni˛etej twarzy, siejacy ˛ zniszczenie, zwiastujacy ˛ rozlew krwi i po˙zog˛e. Tak wła´snie brzmiało jego drugie miano: Zwiastun Po˙zogi. Je´zdziec, który był s´wiadkiem nieszcz˛es´cia, jakie Terarn Gashtek sprowadził na malownicze Eshmir, zwał si˛e Moonglum. Moonglum s´pieszył do Kaarlak nad Płaczacym ˛ Pustkowiem, ostatniego przyczółka cywilizacji Zachodu, o której tu, na Wschodzie, wiedziano niewiele. Mały człowieczek chciał odszuka´c Elryka z Melniboné, który na stałe osiedlił si˛e w pełnym uroku rodzinnym mie´scie swej z˙ ony. Je´zdziec z desperacja˛ p˛edził w stron˛e Karlaak, by ostrzec Elryka i błaga´c go o pomoc. Był to ten sam Moonglum: niewysoki, zadziorny, z szerokimi ustami i szopa˛ rudych włosów, jednak na jego wargach nie go´scił zwykły u´smiech. Pochylajac ˛ 78
si˛e nad ko´nska˛ grzywa,˛ m˛ez˙ czyzna p˛edził w stron˛e Karlaak, albowiem to wła´snie Eshmir, malownicze Eshmir, rodzinna prowincja Moongluma, sprawiało, z˙ e mógł on by´c soba.˛ Przeklinajac, ˛ Moonglum jechał do Karlaak. To samo jednak czynił Terarn Gashtek. Zwiastun Po˙zogi dotarł ju˙z do Płacza˛ cego Pustkowia. Horda posuwała si˛e powoli, gdy˙z wozy, które ze soba˛ prowadziła, zostały daleko z tyłu, a znajdujace ˛ si˛e na nich zapasy z˙ ywno´sci były je´zd´zcom niezb˛edne. Oprócz z˙ ywno´sci na jednym z wozów jechał sp˛etany jeniec, który le˙zac ˛ na plecach przeklinał Terarna Gashteka i jego sko´snookich wojowników. Drinij Bar˛e p˛etało co´s wi˛ecej ni˙z rzemienie i stad ˛ wła´snie brały si˛e jego przekle´nstwa. Drinij Bara był czarnoksi˛ez˙ nikiem, którego w normalnych warunkach nie dałoby si˛e przytrzyma´c w ten sposób. Gdyby tu˙z przed przybyciem Zwiastuna Po˙zogi do miasta, w którym si˛e zatrzymał, czarownik nie uległ swej słabo´sci do wina i kobiet, nie byłby teraz zwiazany, ˛ a Terarn Gashtek nie posiadłby jego duszy. Dusza Drinij Bary spoczywała w ciele małego, czarnego kota; kota, którego Terarn Gashtek schwytał i woził wsz˛edzie ze soba.˛ Drinij Bara bowiem, zwyczajem wschodnich czarowników, dla ochrony ukrył swa˛ dusz˛e wła´snie w ciele kota. Z tej to wła´snie przyczyny był teraz niewolnikiem Wodza Hordy Je´zd´zców i musiał go słucha´c, w obawie, z˙ e w przeciwnym razie ten zabije zwierz˛e ł tym samym wy´sle dusz˛e do Piekła. Dumny czarnoksi˛ez˙ nik cierpiał z powodu tego upokorzenia, niemniej jednak zasłu˙zył sobie na to. Blada twarz Elryka z Melniboné nosiła jeszcze nikłe s´lady poprzedniej tułaczki, jednak na wargach albinosa ja´sniał u´smiech, a w purpurowych oczach widniał spokój. Melnibonéanin spogladał ˛ na młoda,˛ czarnowłosa˛ kobiet˛e, z która˛ przechadzał si˛e po tarasowych ogrodach Karlaak. — Elryku — spytała Zarozinia — czy wreszcie znalazłe´s szcz˛es´cie? M˛ez˙ czyzna skinał ˛ głowa.˛ — Tak my´sl˛e. Zwiastun Burzy spoczywa po´sród paj˛eczyn w zbrojowni twego ojca. Substanqe, które zdobyłem w Troos, wzmacniaja˛ mój wzrok i całe ciało, i musz˛e je za˙zywa´c tylko sporadycznie. Nie my´sl˛e o dalszych podró˙zach i walce. Jestem zadowolony b˛edac ˛ tutaj, sp˛edzajac ˛ czas bad´ ˛ z w twoim towarzystwie, bad´ ˛ z studiujac ˛ ksi˛egi w bibliotece Karlaak. Czegó˙z mógłbym z˙ ada´ ˛ c wi˛ecej? — Za bardzo mnie chwalisz, panie mój. Stan˛e si˛e zbytnio zadowolona z siebie. Elryk roze´smiał si˛e. — Lepsze to, ni˙z gdyby´s w siebie zwatpiła. ˛ Nie obawiaj si˛e, Zarozinio. Nie zamierzam rusza´c w podró˙z. Owszem, brak mi Moongluma, ale to naturalne, z˙ e znu˙zyło go z˙ ycie w mie´scie i zapragnał ˛ odwiedzi´c rodzinne strony. 79
— Ciesz˛e si˛e, z˙ e nic ci˛e nie niepokoi, Elryku. Mój ojciec z poczatku ˛ niech˛etnie widział ci˛e jako stałego mieszka´nca Karlaak, obawiajac ˛ si˛e zła, które ci towarzyszy. Te trzy miesiace ˛ jednak dowiodły, z˙ e zło odeszło bez s´ladu. Nagle z dołu dobiegł ich okrzyk. Jaki´s m˛ez˙ czyzna, krzyczac, ˛ walił w drzwi domu. — Wpu´sc´ cie mnie, do diabła! Musz˛e mówi´c z waszym panem! Nadbiegł słu˙zacy. ˛ — Panie, przy drzwiach jest jaki´s człowiek. Utrzymuje, z˙ e jest waszym przyjacielem i przybywa z wie´scia.˛ — Jakie imi˛e podał? — Obco brzmiace ˛ miano. Moonglum. — Moonglum! Niedługo przebywał w Elwher. Wpu´sc´ cie go! W oczach Zarozinii błysnał ˛ strach. Dziewczyna mocno chwyciła rami˛e albinosa. — Elryku, oby nie przynosił wiadomo´sci, które przyczyniłyby si˛e do twego wyjazdu. ˙ — Zadne wiadomo´sci nie dokonałyby tego. Nie obawiaj si˛e, Zarozinio. — Melnibonéanin wybiegł z ogrodu na dziedziniec domostwa. Moonglum po´spiesznie przejechał przez bram˛e i zeskoczył z konia. — Moonglum, przyjacielu! Skad ˛ ten po´spiech? Oczywi´scie, ciesz˛e si˛e widzac ˛ ci˛e wcze´sniej, dlaczego jednak przybywasz tak szybko? Na okrytej pyłem twarzy Elwheryjczyka malowała si˛e zawzi˛eto´sc´ . Po szybkiej i długiej je´zdzie ubranie niskiego m˛ez˙ czyzny oblepione było błotem. — Zbli˙za si˛e Zwiastun Po˙zogi i wspiera go magia — wyrzucił z siebie Moonglum. — Musisz ostrzec miasto. — Zwiastun Po˙zogi? To imi˛e nic nie znaczy. Mój przyjacielu, mówisz, jakby´s był op˛etany. — Bo jestem. Jestem op˛etany nienawi´scia.˛ Ten człowiek zniszczył moja˛ ojczyzn˛e, zabił rodzin˛e, przyjaciół, a teraz przymierza si˛e do dalszych podbojów na Zachodzie. Dwa lata temu był kim´s niewiele lepszym od zwykłego pustynnego rozbójnika, ale ju˙z wówczas zaczał ˛ gromadzi´c wielka˛ hord˛e barbarzy´nców, z która˛ dzisiaj przemierza wschodnie krainy, pladruj ˛ ac ˛ i grabiac. ˛ Jedynie Elwher nie ucierpiało od jego ataków, gdy˙z jest to miasto zbyt du˙ze, by mógł je zdoby´c. Obrócił za to dwa tysiace ˛ mil pi˛eknej krainy w dymiace ˛ zgliszcza. Postanowił podbi´c cały s´wiat i jedzie na zachód, prowadzac ˛ ze soba˛ pi˛ec´ set tysi˛ecy wojowników. — Wspomniałe´s o magii. Có˙z barbarzy´nca mo˙ze wiedzie´c o tak wyrafinowanych kunsztach? — Sam niewiele. Ma jednak w swej mocy jednego z naszych najwi˛ekszych czarowników: Drinija Bar˛e. Pojmał go, gdy ten le˙zał pijany w sztok mi˛edzy dwiema ladacznicami w tawernie w Phum. Drinij Bara umie´scił swa˛ dusz˛e w ciele kota, aby z˙ aden wrogi mu czarnoksi˛ez˙ nik nie mógł jej ukra´sc´ podczas snu. Ale 80
Teram Gashtek, Zwiastun Po˙zogi, znał ten sposób. Złapał zwierz˛e, zwiazał ˛ mu nogi, pysk i zasłonił oczy, wi˛ez˙ ac ˛ tym samym parszywa˛ dusz˛e Drinija Bary. Teraz czarnoksi˛ez˙ nik jest jego niewolnikiem; je˙zeli nie b˛edzie słuchał barbarzy´ncy, ten zabije kota, przez co dusza czarownika trafi do piekła. — Ten rodzaj magii jest mi zupełnie nie znany — powiedział Elryk. — Nie sadz˛ ˛ e, by podobne praktyki były czym´s wi˛ecej ni˙z tylko przesadem. ˛ — Kto to mo˙ze wiedzie´c? Ale dopóki Drinij Bara wierzy w to, z˙ e jest bezsilny, b˛edzie spełniał ka˙zde z˙ yczenie Terarna Gashteka. Jego magia zniszczyła ju˙z kilka dumnych miast. — Jak daleko jest ten Zwiastun Po˙zogi? — Co najwy˙zej o trzy dni konnej jazdy od Karlaak. Musiałem nadło˙zy´c drogi, by nie wpa´sc´ w r˛ece jego zwiadowców. — A wi˛ec musimy przygotowa´c si˛e do obl˛ez˙ enia. — Nie, Elryku, musicie przygotowa´c si˛e do ucieczki! — Do ucieczki? Czy mam z˙ ada´ ˛ c od mieszka´nców Karlaak, by opu´scili swe domy i zostawili tak pi˛ekne miasto, bezbronne, na pastw˛e łupie˙zców? — Je˙zeli oni nie zechca,˛ przynajmniej ty musisz wyjecha´c i zabra´c ze soba˛ Zarozini˛e. Nikt nie zdoła stawi´c czoła takiemu nieprzyjacielowi. — Moja magia te˙z nie jest błahostka.˛ — Owszem, ale magia jednego człowieka nie powstrzyma pół miliona wojowników równie˙z wspomaganych przez sztuki czarnoksi˛eskie. — To prawda. W dodatku Karlaak nie jest forteca,˛ lecz miastem kupieckim. Dobrze wi˛ec, porozmawiam z Rada˛ Starszych i postaram si˛e ja˛ przekona´c. — I to szybko, Elryku, bo je´sli ci si˛e nie uda, Karlaak nie wytrzyma nawet jednego dnia obl˛ez˙ enia pod naporem krwio˙zerczej zgrai Terarna Gashteka. — Sa˛ uparci — powiedział Elryk, gdy noca˛ tego samego dnia usadowił si˛e wraz z Moonglumem w zaciszu własnego pokoju. — Nie chca˛ zda´c sobie sprawy z ogromu niebezpiecze´nstwa. Nie chca˛ wyjecha´c, a ja nie mog˛e ich opu´sci´c, gdy˙z powitali mnie tu z rado´scia˛ i uczynili obywatelem Karlaak. — A wi˛ec musimy tu zosta´c i czeka´c na s´mier´c? — Mo˙zliwe. Wydaje si˛e, z˙ e nie mamy wyboru. Wpadłem jednak na pewien pomysł. Mówisz, z˙ e czarnoksi˛ez˙ nik jest wi˛ez´ niem Terarna Gashteka. Jak my´slisz, co zrobi, je˙zeli odzyska swoja˛ dusz˛e? — Bez watpienia ˛ zem´sci si˛e na tym, kto go uwi˛eził. Ale Terarn Gashtek nie jest na tyle głupi, by da´c mu taka˛ szans˛e. Nie mo˙zemy liczy´c na wsparcie z tej strony. — A gdyby´smy pomogli Drinijowi Barze? — Jak? To niemo˙zliwe.
81
— Wydaje si˛e, z˙ e to nasza jedyna nadzieja. Czy ten barbarzy´nca wie co´s o mnie i o mojej przeszło´sci? — O ile wiem, to nie. — Czy rozpoznałby ciebie? — Dlaczego miałby mnie rozpozna´c? — A wi˛ec proponuj˛e, by´smy si˛e do niego przyłaczyli. ˛ — Przyłaczyli? ˛ Elryku, nie jeste´s bardziej rozsadny ˛ ni˙z w czasach, gdy podróz˙ owali´smy razem jako wolni w˛edrowcy! — Wiem, co robi˛e. To jedyny sposób, by dosta´c si˛e w pobli˙ze Terarna Gashteka. Na miejscu obmy´slimy bardziej szczegółowy plan pokonania barbarzy´nców. Wyruszymy o s´wicie. Nie ma czasu do stracenia. — Dobrze wi˛ec. Miejmy nadziej˛e, z˙ e nie opu´sciło ci˛e dawne szcz˛es´cie. Watpi˛ ˛ e w to jednak; zarzuciłe´s dawny styl bycia i sadz˛ ˛ e, z˙ e szcz˛es´cie przemin˛eło wraz z nim. — Zobaczymy. — Czy we´zmiesz ze soba˛ Zwiastuna Burzy? — Miałem nadziej˛e, z˙ e nigdy ju˙z nie b˛ed˛e musiał u˙zywa´c tego piekielnego miecza. Jest bardzo zdradliwy, mówiac ˛ najogl˛edniej. — To prawda. Przypuszczam jednak, z˙ e b˛edziesz go potrzebował. — Masz racj˛e. Zabior˛e go wi˛ec. Elryk zmarszczył brwi i zacisnał ˛ pi˛es´ci. — To jednak oznaczałoby złamanie danej Zarozinii obietnicy. — Lepiej złama´c obietnic˛e, ni˙z wyda´c dziewczyn˛e Hordzie Je´zd´zców. Trzymajac ˛ w jednej r˛ece płonace ˛ smolne łuczywo, Elryk otworzył kluczem drzwi prowadzace ˛ do zbrojowni. Nie czuł si˛e najlepiej w waskim ˛ korytarzu, wypełnionym za´sniedziała˛ bronia,˛ nie u˙zywana˛ przez całe stulecie. Z bijacym ˛ mocno sercem Melnibonéanin podszedł do nast˛epnych drzwi i zdjał ˛ zasuw˛e. Znalazł si˛e w niewielkim pokoiku, w którym spoczywały z dawna zapomniane insygnia zmarłych przed wiekami wojennych przywódców Karlaak — a tak˙ze Zwiastun Burzy. Czarna klinga zabrz˛eczała, jak gdyby witajac ˛ swego pana. Albinos wział ˛ gł˛eboki oddech i si˛egnał ˛ po miecz. Zacisnał ˛ dło´n na r˛ekoje´sci; zadr˙zał cały, czujac ˛ przepełniajace ˛ go niezdrowe, potworne podniecenie. Z wykrzywiona˛ twarza˛ schował ostrze do pochwy i niemal wybiegł ze zbrojowni, pragnac ˛ wreszcie odetchna´ ˛c s´wie˙zym powietrzem. Elryk i Moonglum dosiedli skromnie wygladaj ˛ acych ˛ wierzchowców i, odziani niczym pro´sci najemnicy, nie tracac ˛ czasu po˙zegnali zgromadzonych na podwórcu radców Karlaak. Zarozinia ucałowała blada˛ dło´n Melnibonéanina.
82
— Wiem, z˙ e musisz jecha´c — powiedziała dziewczyna z oczyma pełnymi łez — ale uwa˙zaj na siebie, mój ukochany. — B˛ed˛e uwa˙za´c. Módl si˛e, by poszcz˛es´ciło nam si˛e we wszystkim, co postanowimy. — Niechaj Biali Bogowie was prowadza.˛ — Nie, módl si˛e raczej do Władców Ciemno´sci, gdy˙z wła´snie ich pomoc b˛edzie nam niezb˛edna. I nie zapomnij, co masz ode mnie przekaza´c posła´ncowi, który wyruszy na południowy zachód, by szuka´c Dyvima Slorma. — Nie zapomn˛e — obiecała — chocia˙z obawiam si˛e, z˙ e los znowu zaprowadzi ci˛e na dawne, ciemne s´cie˙zki. — Pomy´sl raczej o tym, co mo˙ze zgotowa´c tera´zniejszo´sc´ . O moje przeznaczenie zatroszcz˛e si˛e pó´zniej. — Jed´z wi˛ec, panie mój, i oby szcz˛es´cie ci sprzyjało. ˙ — Zegnaj, Zarozinio. Moja miło´sc´ do ciebie sprawi, z˙ e znajd˛e w sobie o wiele wi˛ecej siły ni˙z w czasach, gdy przydawało mi jej jedynie to piekielne ostrze. — Albinos spiał ˛ konia i wraz z Moonglumem ruszył w stron˛e Płaczacego ˛ Pustkowia i niespokojnej przyszło´sci.
Rozdział 2 Wygladaj ˛ ac ˛ niczym dwie drobne figurki na tle rozległej, pokrytej mi˛ekka˛ darnia˛ równiny zwanej Płaczacym ˛ Pustkowiem, gdy˙z deszcz nigdy nie przestawał tu pada´c, je´zd´zcy p˛edzili swe zm˛eczone wierzchowce po´sród siapi ˛ acej ˛ m˙zawki. Nadje˙zd˙zajacych ˛ dostrzegł skulony w siodle i trz˛esacy ˛ si˛e z zimna pustynny wojownik. Wyt˛ez˙ ył wzrok, starajac ˛ si˛e rozró˙zni´c jak najwi˛ecej szczegółów, co nie było proste w padajacym ˛ deszczu, po czym zawrócił brzuchatego kuca i szybko odjechał w kierunku, z którego przybył. Wkrótce dotarł do wi˛ekszej grupki wojowników, odzianych jak i on w futra i zdobne chwastami z˙ elazne hełmy. Wszyscy mieli przy sobie krótkie ko´sciane łuki i kołczany pełne długich strzał, z lotkami z piór jastrz˛ebia. U boków zwisały zakrzywione jatagany. Dosiadajacy ˛ kuca m˛ez˙ czyzna zamienił kilka słów ze swymi towarzyszami i po chwili wszyscy ruszyli galopem ku nadje˙zd˙zajacym. ˛ — Jak daleko jeszcze do obozu Terarna Gashteka, Moonglumie? — zapytał Elryk. Brakło mu tchu, gdy˙z jechali cały dzie´n bez ustanku. — Jeszcze kawałek. Powinni´smy ju˙z. . . patrz! Moonglum wskazał r˛eka˛ przed siebie. Z naprzeciwka szybko zbli˙zało si˛e dziesi˛eciu wojowników. — Pustynni barbarzy´ncy, ludzie Zwiastuna Po˙zogi. Przygotuj si˛e do walki, nie b˛eda˛ traci´c czasu na pertraktacje. Zwiastun Burzy wyskoczył z pochwy, zdajac ˛ si˛e prowadzi´c dło´n Elryka, tak z˙ e albinos uniósł ci˛ez˙ kie ostrze nie czujac ˛ nawet jego wagi. Moonglum dobył obu swych mieczy, trzymajac ˛ krótszy z nich w tej samej r˛ece, która˛ dzier˙zył wodze konia. Wojownicy rozciagn˛ ˛ eli si˛e w półkole i run˛eli na dwójk˛e przyjaciół, wznoszac ˛ dzikie okrzyki wojenne. Elryk poderwał konia. Wierzchowiec wspiał ˛ si˛e na tylne nogi i w tym samym momencie ostrze Zwiastuna Burzy zatopiło si˛e w gardle pierwszego napastnika. Z rozdartego ciała buchnał ˛ smród podobny zapachowi siarki. Pierwszy wojownik, krztuszac ˛ si˛e i bezskutecznie starajac ˛ si˛e złapa´c oddech, umarł, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała pełna s´wiadomo´sc´ okrutnego przeznaczenia, które stało si˛e jego udziałem — Zwiastun Burzy bowiem 84
wydzierał pokonanym dusze na równi z krwia.˛ Melnibonéanin, dziko ciawszy ˛ kolejnego wroga, odrabał ˛ mu prawa˛ r˛ek˛e i rozpłatał zwie´nczony pióropuszem hełm wraz ze znajdujac ˛ a˛ si˛e pod nim czaszka.˛ Deszcz i pot spływały po bladej, s´ciagni˛ ˛ etej twarzy, zalewajac ˛ płonace ˛ purpura˛ oczy. Albinos zmru˙zył powieki i chwiejac ˛ si˛e w siodle odwrócił si˛e, by odbi´c cios s´wiszczacego ˛ jataganu; sparował uderzenie, zwiazał ˛ kling˛e z klinga˛ barbarzy´ncy, po czym jednym ruchem nadgarstka rozbroił przeciwnika, który zawył niczym wilk do ksi˛ez˙ yca. Długi, przenikliwy krzyk rozbrzmiewał jeszcze przez moment, póki piekielny miecz nie wydarł pokonanemu duszy. Elryk, czujac ˛ odraz˛e do samego siebie, wykrzywił twarz, lecz nadal walczył z nadludzka˛ siła.˛ Moonglum starał si˛e nie wchodzi´c albinosowi w drog˛e, wiedzac, ˛ z˙ e miecz Melnibonéanina lubi odbiera´c z˙ ycie jego przyjaciołom. Wkrótce pozostał tylko jeden z przeciwników. Elryk rozbroił go i powstrzymał miecz, ju˙z si˛egajacy ˛ ku szyi barbarzy´ncy. Pogodzony z my´sla˛ o czekajacej ˛ go okrutnej s´mierci m˛ez˙ czyzna powiedział co´s w gardłowym j˛ezyku, którego brzmienie nie było Elrykowi obce. Albinos zastanowił si˛e przez chwil˛e i zdał sobie spraw˛e, z˙ e jest to mowa zbli˙zona do jednego z wielu staro˙zytnych dialektów, które jako czarnoksi˛ez˙ nik musiał pozna´c dawno temu w Melniboné. — Jeste´s jednym z wojowników Terarna Gashteka, Zwiastuna Po˙zogi — odezwał si˛e w tym samym j˛ezyku. — To prawda. Ty za´s musisz by´c Złym o Białej Twarzy, o którym wspominaja˛ legendy. Błagam ci˛e, by´s zabił mnie zwykłym mieczem, nie tym, który trzymasz w r˛ece. — Nie mam zamiaru ci˛e zabija´c. Przybyli´smy tu, by przyłaczy´ ˛ c si˛e do Terarna Gashteka. Zaprowad´z nas do niego. Barbarzy´nca po´spiesznie skinał ˛ głowa˛ i szybko wdrapał si˛e na swego wierzchowca. — Kim jeste´s, z˙ e przemawiasz Wysoka˛ Mowa˛ naszego ludu? — Zwa˛ mnie Elrykiem z Melniboné. Czy słyszałe´s kiedy´s to imi˛e? Wojownik potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, ale od pokole´n nikt poza szamanami nie posługiwał si˛e Wysoka˛ Mowa.˛ Ty za´s nie wygladasz ˛ na szamana. Ubierasz si˛e jak zwykły wojownik. — Obaj jeste´smy najemnikami. Ale do´sc´ ju˙z o tym. Reszt˛e wyja´sni˛e twojemu przywódcy. Pozostawiwszy trupy na pastw˛e szakali, przyjaciele ruszyli za trz˛esacym ˛ si˛e w siodle barbarzy´nca.˛ Wkrótce dostrzegli s´cielacy ˛ si˛e po ziemi dym pochodzacy ˛ z wielu ognisk, a po pewnym czasie ujrzeli rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e na sporej przestrzeni obozowisko pot˛ez˙ nej armii barbarzy´nskiego wodza.
85
Obóz obejmował co najmniej mil˛e wielkiej równiny. Wojownicy mieszkali w wysokich, okragłych ˛ namiotach ze skór rozpi˛etych na rusztowaniach. Wielkie zbiorowisko ludzkie wygladało ˛ niczym prymitywne miasto. Mniej wi˛ecej w jego centrum znajdowała si˛e du˙za konstrukcja, ozdobiona pstrymi jedwabiami i brokatami. — To musi by´c siedziba Terarna Gashteka — powiedział Moonglum w j˛ezyku Zachodu. — Widzisz, na wpół wyprawione skóry swego namiotu pokrył choragwiami ˛ podbitych miast. — Mały człowieczek spowa˙zniał nagle, ujrzawszy podarty sztandar Eshmir, flag˛e z wizerunkiem lwa z Okary i poplamiony krwia˛ proporzec pogra˙ ˛zonego w smutku Changshai. Pojmany wojownik prowadził przyjaciół pomi˛edzy szeregami siedzacych ˛ w kucki barbarzy´nców, patrzacych ˛ na nich niewzruszenie i mruczacych ˛ co´s mi˛edzy soba.˛ Przed wej´sciem do siedziby Terarna Gashteka stała oparta jego pot˛ez˙ na dzida bojowa ozdobiona innymi jeszcze trofeami poprzednich podbojów: czaszkami i ko´sc´ mi pokonanych ksia˙ ˛zat ˛ i królów. — Nie mo˙zna dopu´sci´c, by kto´s taki zniszczył odrodzona˛ cywilizacj˛e Młodych Królestw — powiedział Elryk. — Młode królestwa sa˛ pr˛ez˙ ne — zauwa˙zył Moonglum. — Ich upadek nast˛epuje dopiero, gdy si˛e zestarzeja,˛ a wówczas cz˛estokro´c przyczyniaja˛ si˛e do´n ludzie pokroju Terarna Gashteka. — Póki z˙ yj˛e, barbarzy´ncy nie zniszcza˛ Karlaak. Nie dotra˛ nawet do Bakshaan. ˙ — Mimo to nie broniłbym im dost˛epu do Nadsokor. Miasto Zebraków zasłuz˙ yło sobie na odwiedziny Zwiastuna Po˙zogi — odparł Moonglum. — Je˙zeli my zawiedziemy, tylko morze ich powstrzyma, a i to nie jest pewne. — Z pomoca˛ Dyvima Slorma rozprawimy si˛e z nimi. Miejmy nadziej˛e, z˙ e wysłannik z Karlaak szybko odnajdzie mego krewniaka. — Je˙zeli nie, b˛edziemy mieli kłopoty z własnor˛ecznym pokonaniem pół miliona wojowników, przyjacielu. Prowadzacy ˛ ich barbarzy´nca krzyknał ˛ nagle: — O Zdobywco, pot˛ez˙ ny Zwiastunie Po˙zogi, sa˛ tu ludzie, którzy pragn˛eliby z toba˛ rozmawia´c. — Wprowad´z ich — odwarknał ˛ kto´s niewyra´znie. Weszli do wn˛etrza cuchnacego ˛ namiotu, o´swietlanego przez ogie´n płonacy ˛ w obr˛ebie uło˙zonego z kamieni kr˛egu. Wychudzony m˛ez˙ czyzna, niedbale odziany w jaskrawe, zdobyczne szaty, na wpół le˙zac ˛ spoczywał na drewnianej ławie. Wewnatrz ˛ namiotu znajdowało si˛e kilka kobiet. Jedna z nich nalewała wła´snie wina do ci˛ez˙ kiego złotego pucharu, który m˛ez˙ czyzna trzymał w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece. Terarn Gashtek mocno odepchnał ˛ kobiet˛e, a˙z ta upadła jak długa, po czym przyjrzał si˛e nowo przybyłym. Wyn˛edzniała twarz barbarzy´ncy przypominała wygladem ˛ czaszki wiszace ˛ na zewnatrz ˛ namiotu. Zwiastun Po˙zogi policzki miał zapadłe; waskie, ˛ sko´sne oczy wyzierały spod krzaczastych brwi. 86
— Co to za jedni? — Nie wiem, panie, jednak we dwójk˛e zabili dziesi˛eciu naszych ludzi, a ja ledwo uszedłem z z˙ yciem. — Zasłu˙zyłe´s sobie na s´mier´c, skoro dałe´s si˛e rozbroi´c. Wyno´s si˛e stad ˛ i znajd´z szybko nowy miecz, je´sli nie chcesz, by twoje wn˛etrzno´sci posłu˙zyły szamanom za materiał do wró˙zb. Barbarzy´nca wyniósł si˛e po´spiesznie z namiotu. — A wi˛ec pokonali´scie dziesi˛eciu moich zabijaków i przyszli´scie do mnie, by si˛e tym pochwali´c? Co macie na swoje usprawiedliwienie? — Panie, bronili´smy si˛e jedynie przed twymi wojownikami. Nie szukali´smy z nimi zwady. — Elryk starał si˛e mówi´c chropawym j˛ezykiem jak mógł najlepiej. — Bronili´scie si˛e wi˛ec nadspodziewanie dobrze. Ka˙zdy z was równa si˛e co najmniej trzem obrosłym w tłuszcz mieszczuchom. Ty jeste´s z Zachodu, od razu to wida´c, twój milczacy ˛ przyjaciel za´s ma twarz Elwheryjczyka. Przybyli´scie tu ze Wschodu czy z Zachodu? — Z Zachodu — odparł Elryk. — Jeste´smy w˛edrujacymi ˛ wojownikami, oferujemy nasze umiej˛etno´sci temu, kto zapłaci albo obieca bogate łupy. — Czy wszyscy wojownicy z Zachodu sa˛ równie wprawni jak wy? — Terarn Gashtek nie potrafił ukry´c tego, z czego nagle zdał sobie spraw˛e: z˙ e mo˙ze nie doceniał ludzi, których zamierzał podbi´c. — Jeste´smy troch˛e lepsi ni˙z reszta — skłamał Moonglum — ale niewiele. — A co z magia,˛ czy wasi ludzie potrafia˛ stosowa´c pot˛ez˙ na˛ magi˛e? — Nie — odparł Elryk. — Ta sztuka praktycznie u nas zanikła. Usta barbarzy´ncy wykrzywiły si˛e w szyderczym u´smiechu, jednocze´snie pełnym ulgi i tryumfu. Terarn Gashtek skinał ˛ głowa,˛ si˛egnał ˛ pod jaskrawe jedwabie, wydobył małego, czarno-białego zwiazanego ˛ kota i poczał ˛ gładzi´c jego grzbiet. Zwierz˛e wypr˛ez˙ yło si˛e, lecz jedyne, co mogło zrobi´c, to nasycze´c na swego wroga. — W takim razie nie musimy si˛e martwi´c — powiedział Wódz Hordy Je´zd´zców. — A teraz mówcie, po co tu przybyli´scie? Za zabicie dziesi˛eciu z moich najlepszych zwiadowców mógłbym kaza´c was torturowa´c całymi dniami. — Zorientowali´smy si˛e, z˙ e przyłaczaj ˛ ac ˛ si˛e do ciebie, panie, mogliby´smy si˛e wzbogaci´c — odparł Elryk. — Mogliby´smy wskaza´c ci najbogatsze osady, najsłabiej bronione miasta, których zdobycie nie zabierze wiele czasu. Czy pozwolisz nam zosta´c? — To prawda, z˙ e potrzebuj˛e ludzi takich jak wy. Owszem, mo˙zecie zosta´c, ale pami˛etajcie, z˙ e nie b˛ed˛e wam ufał, zanim nie dowiedziecie swej lojalno´sci. Teraz znajd´zcie sobie kwatery, wieczorem za´s przyjd´zcie do mnie na uczt˛e. Dane wam wówczas b˛edzie na własne oczy ujrze´c pot˛eg˛e, która stała si˛e moim udziałem; sił˛e, która zmiecie siły Zachodu i olbrzymie połacie ziemi obróci w perzyn˛e.
87
— Dzi˛eki — powiedział Elryk. — B˛edziemy z niecierpliwo´scia˛ wyczekiwa´c wieczora. Przyjaciele opu´scili siedzib˛e Terarna Gashteka i przez pewien czas włóczyli si˛e po´sród ró˙znorodnego zbiorowiska namiotów, ognisk, wozów i zwierzat. ˛ Wydawało si˛e, z˙ e w obozie jest niewiele z˙ ywno´sci, za to dostatek wina, którym syciły si˛e skurczone, wygłodzone z˙ oładki ˛ barbarzy´nców. Elryk i Moonglum zatrzymali przechodzacego ˛ wojownika i oznajmili mu rozkazy, jakie wydał dowódca. Wojownik niech˛etnie zaprowadził ich do namiotu. — To tutaj. Zajmowali go trzej spo´sród ludzi, których zabili´scie. Prawem walki nale˙zy do was, tak samo jak bro´n i łupy, które znajduja˛ si˛e wewnatrz. ˛ — Ju˙z jeste´smy bogatsi — Elryk u´smiechnał ˛ si˛e szeroko, udajac ˛ zadowolenie. W zaciszu namiotu, o wiele mniej porzadnego ˛ ni˙z siedziba wodza, przyjaciele postanowili si˛e naradzi´c. — Czuj˛e si˛e dziwnie nieswojo — powiedział Moonglum — kiedy pomy´sl˛e, z˙ e otacza nas ta zdradziecka horda. A za ka˙zdym razem, gdy przypomn˛e sobie, co zrobili z Eshmir, r˛ece mnie sw˛edza,˛ by zabi´c jeszcze kilku barbarzy´nców. I co teraz? — Na razie nic nie mo˙zemy zrobi´c. Poczekajmy do wieczora i zobaczmy, jak rozwinie si˛e sytuacja. — Elryk westchnał. ˛ — Nasze zadanie graniczy z niemo˙zliwo´scia.˛ Nigdy nie widziałem równie wielkiej armii. — Wydaja˛ si˛e nie do pokonania — dodał Moonglum. — Nawet bez magii Drinij Bary, która kruszy mury miast, z˙ aden naród nie mógłby w pojedynk˛e stawi´c im czoła. Obaj wiemy, jak skłócone sa˛ kraje na Zachodzie. Mo˙ze nie starczy´c im czasu, by w por˛e si˛e zjednoczy´c. Gro´zba zawisła nad całym cywilizowanym s´wiatem. Módlmy si˛e o przypływ natchnienia. Dobrze, z˙ e przynajmniej twoi Ciemni Bogowie sa˛ wyrafinowani, Elryku. Miejmy nadziej˛e, z˙ e inwazja barbarzy´nców jest dla nich równie odra˙zajaca, ˛ jak dla nas. — Bogowie graja˛ w dziwna˛ gr˛e, a ludzie sa˛ w niej jedynie pionkami — odparł Elryk. — Kto mo˙ze wiedzie´c, co zamierzaja? ˛ Gdy Elryk i Moonglum ponownie weszli do pełnego dymu namiotu Terarna Gashteka, o´swietlało go dodatkowo kilka pochodni z sitowia, a uczta, składajaca ˛ si˛e głównie z wina, była ju˙z w toku. — Witajcie, przyjaciele! — krzyknał ˛ Zwiastun Po˙zogi, wymachujac ˛ pucharem. — Oto moi kapitanowie, chod´zcie i przyłaczcie ˛ si˛e do nich. Elryk nigdy dotad ˛ nie widział tak odra˙zajacej ˛ bandy barbarzy´nców. Wszyscy byli pijani. Na podobie´nstwo swego przywódcy przyozdobili si˛e najprzeró˙zniejszymi szatami i przedmiotami pochodzacymi ˛ z łupie˙zczych wypraw. Miecze jednak mieli własne. Dla nowo przybyłych zrobiono miejsce na jednej z ław i podano im wino, 88
którym przyjaciele cz˛estowali si˛e wstrzemi˛ez´ liwie. — Wprowadzi´c niewolnika! — wrzasnał ˛ Teram Gashtek. — Przyprowad´zcie Drinij Bar˛e, naszego przybocznego czarnoksi˛ez˙ nika. — Na stole, przed Zwiastunem Po˙zogi, le˙zał zwiazany, ˛ wyrywajacy ˛ si˛e kot, a przy nim z˙ elazne ostrze. U´smiechni˛eci szeroko wojownicy przywlekli do ogniska m˛ez˙ czyzn˛e o przygn˛ebionej twarzy i zmusili go, by uklakł ˛ przed wodzem barbarzy´nców. Wychudzony czarnoksi˛ez˙ nik pilnie wpatrywał si˛e w Terarna Gashteka i małego kota. Nagle jego wzrok trafił na z˙ elazne ostrze. Drinij Bara spu´scił oczy. — Czego chcesz znowu ode mnie? — zapytał ponurym głosem. — W jaki sposób zwracasz si˛e do swego pana, magiku? Zreszta,˛ mniejsza z tym. Mamy go´sci, których trzeba zabawi´c; ludzi, którzy obiecali, z˙ e zaprowadza˛ nas do siedzib brzuchatych kupców. Rozkazujemy, by´s pokazał im kilka ze swoich sztuczek. — Nie jestem jarmarcznym kuglarzem. Nie mo˙zesz prosi´c o co´s takiego jednego z najwi˛ekszych czarnoksi˛ez˙ ników s´wiata! — My nie prosimy. My rozkazujemy. Dalej, o˙zyw nieco ten wieczór. Czego ci trzeba do zakl˛ec´ ? Kilku niewolników, krwi dziewic? Wszystko załatwimy. — Nie jestem bełkoczacym ˛ szamanem, nie potrzebuj˛e takich rekwizytów. Nagle czarownik dostrzegł Elryka. Albinos poczuł, z˙ e pot˛ez˙ ny umysł usiłuje przenikna´ ˛c jego my´sli. Został rozpoznany jako czarnoksi˛ez˙ nik. Czy Drinij Bara go zdradzi? Elryk, cały w napi˛eciu, czekał, a˙z padna˛ dekonspirujace ˛ go słowa. Odchylił si˛e na oparcie krzesła i jedna˛ r˛eka˛ zrobił znak, który zostałby rozpoznany przez czarnoksi˛ez˙ nika z Zachodu. Czy Drinij Bara tak˙ze go znał? Znał. Na moment zawahał si˛e, rzucił okiem na przywódc˛e barbarzy´nców. Potem odwrócił si˛e i poczał ˛ kre´sli´c dło´nmi linie w powietrzu, mruczac ˛ co´s pod nosem. Zgromadzeni w namiocie j˛ekn˛eli, gdy w pobli˙zu dachu pojawiła si˛e chmura złotawego dymu, przybierajaca ˛ powoli kształt wielkiego konia unoszacego ˛ je´zd´zca, w którym wszyscy rozpoznali Terarna Gashteka. Wódz barbarzy´nców pochylił si˛e w przód, wpatrujac ˛ si˛e w obraz. — Co to jest? U stóp konia pojawiła si˛e mapa z zaznaczonymi na niej licznymi ladami ˛ i morzami. — Krainy Zachodu! — krzyknał ˛ Drinij Bara. — To proroctwo! — Jakie? Widmowy ko´n poczał ˛ depta´c map˛e, która rozdarła si˛e i rozleciała w tysiace ˛ rozwiewajacych ˛ si˛e w dym kawałków. — Tak wła´snie pot˛ez˙ ny Zwiastun Po˙zogi rozprawi si˛e z mo˙znymi narodami Zachodu! — zawołał Drinij Bara.
89
Barbarzy´ncy w uniesieniu j˛eli wznosi´c okrzyki, lecz Elryk u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. Czarnoksi˛ez˙ nik kpił sobie z Terarna Gashteka i jego ludzi. Dym uformował złota,˛ ognista˛ kul˛e, która powoli zacz˛eła znika´c. Teram Gashtek roze´smiał si˛e. — Niezła sztuczka, magiku, i prawdziwe proroctwo. Dobrze si˛e sprawiłe´s. Zabierzcie go z powrotem do jego nory! Wyprowadzany z namiotu Drinij Bara pytajaco ˛ zerknał ˛ na Melnibonéanina, lecz nic nie powiedział. Pó´zniej tego wieczora, gdy barbarzy´ncy nadal pili na umór, Elryk i Moonglum wy´slizgn˛eli si˛e ze swego namiotu i ruszyli w stron˛e miejsca, gdzie trzymano Drinij Bar˛e. Dotarli do małej chaty i dostrzegli wojownika, trzymajacego ˛ stra˙z u wej´scia. Moonglum wyciagn ˛ ał ˛ bukłak wina i, udajac, ˛ z˙ e jest pijany, kołyszacym ˛ si˛e krokiem podszedł do obcego m˛ez˙ czyzny. Albinos nie ruszył si˛e z miejsca. — Czego tu szukasz? — warknał ˛ stra˙znik. — Niczego, przyjacielu, staramy si˛e po prostu trafi´c z powrotem do własnego namiotu, to wszystko. Nie wiesz przypadkiem, gdzie on jest? — Skad ˛ miałbym to wiedzie´c? — Prawda, skad ˛ miałby´s to wiedzie´c? Napij si˛e wina, jest bardzo dobre, z zapasów Terarna Gashteka. M˛ez˙ czyzna wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Dawaj. Moonglum pociagn ˛ ał ˛ haust z bukłaka. — Nie, jednak zmieniłem zdanie. Jest za dobre, by je rozdawa´c zwykłym wojownikom. — Naprawd˛e? — stra˙znik podszedł kilka kroków w stron˛e Elwheryjczyka. — Mo˙ze si˛e o tym sam przekonam? A mo˙ze jeszcze dodam par˛e kropli twojej krwi, by doda´c mu smaku, mój mały przyjacielu? Moonglum cofnał ˛ si˛e, a wojownik ruszył za nim. Elryk podbiegł mi˛ekko w stron˛e namiotu i zanurkował do s´rodka. Na stosie nie wygarbowanych skór le˙zał tam Drinij Bara, z r˛ekami zwiazanymi ˛ w nadgarstkach. Czarnoksi˛ez˙ nik podniósł wzrok. — To ty. . . Czego chcesz? — Przybyli´smy, by ci pomóc, Drinij Baro. — Mnie pomóc? Nie jeste´s moim przyjacielem. Co przez to zyskasz? Za wiele ryzykujesz. — Jako czarnoksi˛ez˙ nik postanowiłem pomóc bratu w potrzebie — powiedział Elryk.
90
— Domy´slałem si˛e, z˙ e te˙z parasz si˛e magia.˛ Ale w moich stronach czarownicy nie sa˛ sobie przyja´zni, wprost przeciwnie. — Powiem ci prawd˛e. Potrzebujemy twojej pomocy; musimy powstrzyma´c krwawy najazd barbarzy´nców. Mamy wiec wspólnego wroga. Je˙zeli pomog˛e ci odzyska´c dusz˛e, czy wesprzesz mnie i mego przyjaciela? — Oczywi´scie. Od poczatku ˛ planuj˛e zemst˛e. Ale dla mojego dobra, bad´ ˛ z ostro˙zny. Je˙zeli Terarn Gashtek domy´sli si˛e, z˙ e jeste´scie tu, by mi pomóc, zabije kota i nas wszystkich tak˙ze. — Postaramy si˛e przynie´sc´ kota tutaj. Czy to wystarczy? — Tak. Ja i zwierz˛e musimy zmiesza´c krew, a wówczas dusza wróci do mego ciała. — Dobrze wi˛ec. Spróbuj˛e. . . — Elryk odwrócił si˛e, słyszac ˛ dochodzace ˛ z zewnatrz ˛ głosy. — Co to takiego? — To musi by´c Terarn Gashtek — odparł czarnoksi˛ez˙ nik z l˛ekiem w głosie. — Przychodzi ka˙zdego wieczoru, by ze mnie szydzi´c. — Gdzie jest stra˙znik? — Chrapliwy głos barbarzy´ncy dał si˛e słysze´c o wiele wyra´zniej. Zwiastun Po˙zogi wszedł do namiotu. — Co. . . ? — Dostrzegł Elryka stojacego ˛ nad czarnoksi˛ez˙ nikiem. W oczach Wodza Hordy pojawiło si˛e zaskoczenie i niepokój. — Czego tu szukasz, człowieku z Zachodu? Co zrobiłe´s ze stra˙znikiem? — Ze stra˙znikiem? — powtórzył Elryk. — Nie widziałem z˙ adnego stra˙znika. Rozgladałem ˛ si˛e za własnym namiotem i usłyszałem, jak ten kundel krzyczy, wi˛ec wszedłem. Poza tym byłem ciekaw, jak wyglada ˛ wielki czarnoksi˛ez˙ nik, gdy jest zwiazany ˛ i okryty brudnymi szmatami. — Jeszcze raz dasz upust swej ciekawo´sci, przyjacielu — warknał ˛ Terarn Gashtek — a b˛edziesz mógł zobaczy´c, jak wyglada ˛ twoje własne serce. A teraz wyno´s si˛e stad, ˛ wyruszamy o s´wicie. Elryk udał przestrach i szybko zniknał ˛ z namiotu. Samotny je´zdziec w liberii Oficjalnego Wysłannika Karlaak co ko´n wyskoczy p˛edził na południe. Wierzchowiec galopem pokonał szczyt wzgórza i wysłannik ujrzał przed soba˛ wiosk˛e. Po´spiesznie zjechał w dół zbocza, krzyczac ˛ do pierwszego napotkanego człowieka. — Szybko, powiedz mi, czy wiadomo ci co´s o Dyvimie Slormie i jego imrryria´nskich wojownikach? Czy widziano ich w tych stronach? — Tak, tydzie´n temu. Poda˙ ˛zali w kierunku Rignariom przy granicy z Jadmarem, by zaoferowa´c usługi vilmiria´nskiemu pretendentowi. — Jechali konno czy szli pieszo? — I tak, i tak.
91
— Dzi˛eki, przyjacielu — krzyknał ˛ je´zdziec i galopem wyjechał z wioski, kierujac ˛ si˛e w stron˛e Rignariom. Wysłannik z Karlaak p˛edził przez cała˛ noc, wzdłu˙z s´wie˙zo wydeptanego szlaku. Niedawno musiała przeciagn ˛ a´ ˛c t˛edy wielka gromada ludzi. M˛ez˙ czyzna modlił si˛e, by był to wła´snie Dyvim Slorm i jego wojownicy. W słodko pachnacych ˛ ogrodach miasta Karlaak panował nastrój niepokoju; mieszka´ncy czekali na wie´sci. Wiedzieli jednak, z˙ e nie nadejda˛ one zbyt szybko. Cała˛ nadziej˛e pokładali w Elryku i wysłanniku p˛edzacym ˛ na południe. Gdyby misja tylko jednego z nich zako´nczyła si˛e sukcesem, nie byłoby dla nich ratunku. Obaj musza˛ zwyci˛ez˙ y´c. Obaj.
Rozdział 3 Bezładny tupot wielu nóg rozległ si˛e po´sród deszczowego poranka. Niecierpliwy głos Terarna Gashteka zagrzewał wojowników do wi˛ekszego wysiłku. Niewolnicy zło˙zyli namiot wodza i wrzucili go na wóz. Zwiastun Po˙zogi podjechał i wyszarpnał ˛ olbrzymia˛ dzid˛e z mi˛ekkiej ziemi, po czym zawrócił konia i ruszył na zachód. Tu˙z za nim posuwali si˛e jego kapitanowie, a w´sród nich Elryk i Moonglum. Porozumiewajac ˛ si˛e w j˛ezyku Zachodu, przyjaciele rozpatrywali nowy problem. Barbarzy´nca spodziewał si˛e, z˙ e zaprowadza˛ go prosto do zdobyczy, a z˙ e jego zwiadowcy poruszali si˛e po sporym obszarze, nie sposób było nie napotka´c po drodze z˙ adnej osady. Mieli wi˛ec spory kłopot; zapewnienie Karlaak kilku dni bezpiecze´nstwa kosztem innego miasta byłoby rzecza˛ haniebna,˛ lecz jednak. . . Kilka chwil pó´zniej do Terarna Gashteka podjechali w pełnym galopie dwaj pokrzykujacy ˛ zwiadowcy. — Miasto, panie! Niewielkie i łatwe do zdobycia! — Nareszcie! B˛edziemy mogli wypróbowa´c nasza˛ bro´n i sprawdzi´c, jak wytrzymała jest skóra mieszka´nców Zachodu. — Barbarzy´nca odwrócił si˛e do Elryka. — Czy znasz to miasto? — Gdzie ono le˙zy? — zapytał albinos ochrypłym głosem. — Dwana´scie mil na południowy zachód — odparł zwiadowca. Pomimo z˙ e osada skazana była na zagład˛e, Melnibonéanin poczuł niemal ulg˛e. Mówili o mie´scie Gorjhan. — Znam — powiedział. Cavim Siodlarz, jadacy ˛ w stron˛e odległej farmy ze s´wie˙zo wykonana˛ uprz˛ez˙ a,˛ dostrzegł w oddali je´zd´zców; sło´nce połyskiwało na ich jaskrawych hełmach. To, z˙ e nadje˙zd˙zali od strony pustyni, było ju˙z wystarczajacym ˛ dowodem, w dodatku tak liczna, uzbrojona gromada nie mogła mie´c przyjaznych zamiarów. Cavim zawrócił konia i uskrzydlany strachem pop˛edził z powrotem do miasta. Stwardniałe płaty błota pokrywajace ˛ ulice Gorjhan zadudniły pod kopytami 93
Cavimowego wierzchowca. Wysoki, przera˙zony okrzyk wdzierał si˛e do mieszka´n przez zamkni˛ete okiennice. — Nadje˙zd˙zaja˛ bandyci! Ratujcie si˛e! Bandyci! Po upływie kwadransa radni miasta zebrali si˛e na po´spieszne obrady i rozwa˙zali, czy nale˙zy si˛e broni´c, czy ucieka´c. Starsi doradzali ucieczk˛e, lecz młodsi woleli zosta´c i przygotowa´c bro´n, by odeprze´c ewentualny atak. Niektórzy twierdzili, z˙ e miasto jest zbyt ubogie, by zwróciło na siebie uwag˛e bandytów. Mieszka´ncy Gorjhan radzili jeszcze i kłócili si˛e mi˛edzy soba,˛ gdy pierwsza fala naje´zd´zców z wrzaskiem podjechała pod miejskie mury. Jednocze´snie z uprzytomnieniem sobie, z˙ e nie ma czasu na dalsze kłótnie, na radnych spłyn˛eła s´wiadomo´sc´ nieuniknionej kl˛eski. Chwyciwszy za nielicznie posiadana˛ bro´n, ludzie pobiegli na wały. Terarn Gashtek przekrzykiwał hałas czyniony przez kł˛ebiacych ˛ si˛e barbarzy´nców, depczacych ˛ otaczajace ˛ Gorjhan błoto. — Nie tra´cmy czasu na obl˛ez˙ enie! Przyprowadzi´c czarnoksi˛ez˙ nika! Przywleczono Drinij Bar˛e. Spomi˛edzy fałd odzie˙zy Terarn Gashtek wydobył małego czarnego kota i przyło˙zył mu ostrze do gardła. — Wypowiedz zakl˛ecie, czarowniku, które szybko zburzy mury. Czarnoksi˛ez˙ nik rzucił mu gniewne spojrzenie, szukajac ˛ oczyma Elryka, lecz albinos odwrócił wzrok i odjechał z koniem kawałek dalej. Drinij Bara wydobył z wiszacej ˛ u pasa sakiewki gar´sc´ proszku ł rzucił ja˛ w powietrze. Proszek zamienił si˛e w gaz, by nast˛epnie sta´c si˛e migoczac ˛ a˛ kula˛ ognia, a w ko´ncu twarza; ˛ przera˙zajac ˛ a,˛ nieludzka˛ twarza˛ uformowana˛ z płomieni. — Dag-Gaddenie, Niszczycielu — zaintonował Drinij Bara — wia˙ ˛ze ci˛e staro˙zytny układ, czy b˛edziesz mnie słuchał? — Musz˛e słucha´c, wi˛ec b˛ed˛e posłuszny. Co rozka˙zesz? — Rozkazuj˛e, by´s zdruzgotał mury miasta i pozostawił mieszkajacych ˛ w ich obr˛ebie ludzi nagich niczym kraby pozbawione pancerzy. — Niszczenie sprawia mi przyjemno´sc´ , wi˛ec b˛ed˛e niszczył. — Migoczaca ˛ twarz wyblakła, zmieniła kształt i z wyciem poleciała w gór˛e, zostawiajac ˛ za soba˛ dymiacy ˛ s´lad. Wiszac ˛ nad miastem wygladała ˛ niczym przesłaniajacy ˛ niebo baldachim z ognistych kwiatów. Nagle chmura opadła na Gorjhan, a tam gdzie dotkn˛eła murów, te dygotały i kruszyły si˛e z hukiem, znikajac ˛ w mgnieniu oka. Elryk zadr˙zał; gdyby Dag-Gadden przybył do Karlaak, taki sam los spotkałby rodzinne miasto Zarozinii. Barbarzy´nscy wojownicy tryumfalnie wdarli si˛e do bezbronnego miasta. Nie chcac ˛ bra´c udziału w masakrze, Elryk i Moonglum nie mogli te˙z nic zrobi´c, by pomóc szlachtowanym mieszka´ncom Gorjhan. Na widok rozszalałych z˙ ołnierzy bezmy´slnie przelewajacych ˛ krew przyjaciele doznali szoku. Postanowili schroni´c si˛e w niewielkim domku, który zdawał si˛e jak dotad ˛ nie tkni˛ety przez 94
pladruj ˛ acych ˛ barbarzy´nców. W s´rodku znale´zli trójk˛e przera˙zonych dzieci, kula˛ cych si˛e wokół starszej dziewczynki, trzymajacej ˛ w drobnych raczkach ˛ zardzewiały sztylet. Trz˛esac ˛ si˛e ze strachu, mała obronnym gestem wyciagn˛ ˛ eła przed siebie nó˙z. — Nie marnuj naszego czasu, dziecko — powiedział Elryk — bo to mo˙ze kosztowa´c was z˙ ycie. Czy w tym domu jest poddasze? Dziewczynka skin˛eła głowa.˛ — A wi˛ec schowajcie si˛e tam szybko. Dopilnujemy, by nie stała wam si˛e krzywda. Przyjaciele nie wychodzili z budynku, nie chcac ˛ przyglada´ ˛ c si˛e masakrze, która˛ urzadzali ˛ w mie´scie wyjacy ˛ barbarzy´ncy. Z zewnatrz ˛ dochodziły ich odgłosy rzezi; w powietrzu unosił si˛e odór mi˛esa i s´wie˙zej krwi. Nagle w drzwiach pojawił si˛e barbarzy´nca pokryty krwia,˛ która na pewno nie była jego własna,˛ ciagn ˛ ac ˛ za włosy przera˙zona˛ kobiet˛e. Kobieta nie opierała si˛e nawet, zbyt przera˙zona tym, czego była s´wiadkiem. — Znajd´z sobie jakie´s inne gniazdko, sokole — warknał ˛ Elryk. — Ten dom jest ju˙z zaj˛ety. — Mnie nie potrzeba b˛edzie wiele miejsca — odparł wojownik. I wówczas napi˛ete mi˛es´nie albinosa zareagowały niemal odruchowo. Prawa r˛eka wystrzeliła w stron˛e lewego biodra, długie palce zacisn˛eły si˛e na czarnej r˛ekoje´sci Zwiastuna Burzy. Ostrze wyskoczyło z pochwy. Elryk postapił ˛ krok do przodu, a jego purpurowe oczy błyszczały nie skrywana˛ nienawi´scia.˛ Miecz wbił si˛e w ciało barbarzy´ncy. Niepotrzebnie Melnibonéanin uderzył ponownie, przecinajac ˛ przeciwnika w połowie. Kobieta le˙zała bez ruchu, nie tracac ˛ jednak przytomno´sci. Elryk podniósł jej bezwładne ciało i delikatnie przekazał je Moonglumowi. — Zabierz ja˛ na gór˛e, do pozostałych — powiedział szorstko. Na zewnatrz ˛ rze´z dobiegła ko´nca. Barbarzy´ncy, zaj˛eci pladrowaniem ˛ miasta, podło˙zyli ogie´n pod cz˛es´c´ budynków. Elryk wyszedł przed drzwi domu. W ubogiej osadzie nie było wiele łupów, lecz wojownicy Zwiastuna Po˙zogi, łaknacy ˛ przemocy, dawali upust swej energii niszczac ˛ martwe przedmioty i podpalajac ˛ spladrowane ˛ domostwa. Albinos, trzymajac ˛ miecz w opuszczonej r˛ece, patrzył na płonace ˛ miasto. Jego twarz stała si˛e maska˛ ta´nczacych ˛ s´wiateł i cieni, rzucanych przez długie j˛ezory płomieni strzelajace ˛ pod zamglone niebo. Dookoła barbarzy´ncy sprzeczali si˛e o mizerna˛ zdobycz; od czasu do czasu krzyk kobiety wzbijał si˛e ponad czyniony przez nich tumult i niknał ˛ po´sród ordynarnych wrzasków i szcz˛eku metalu. Nagle po´sród otaczajacego ˛ go zgiełku Melnibonéanin rozró˙znił inne jeszcze głosy. Oprócz hałasu towarzyszacego ˛ pladrowaniu ˛ jego uszu dobiegły teraz j˛ekliwe, błagalne tony. Spomi˛edzy dymów wyłoniła si˛e grupa prowadzona przez 95
Terarna Gashteka. Terarn Gashtek trzymał w r˛ece krwawy strz˛ep ludzkiego ciała; ludzka˛ dło´n, uci˛eta˛ w nadgarstku. Za przywódca˛ kilku jego kapitanów prowadziło miedzy soba˛ rozebranego do naga starego człowieka. Krew tryskajaca ˛ z okaleczonej r˛eki pokrywała całe jego ciało. Terarn Gashtek dostrzegł albinosa i zmarszczył brwi, po czym zawołał: — A teraz, białowłosy, zobaczysz, jakie dary składamy naszym Bogom. O wiele lepsze od ziarna i kwa´snego mleka, którymi karmiła ich ta s´winia. Gwarantuj˛e, z˙ e ju˙z za chwil˛e nasz staruszek odta´nczy dla nich pi˛ekny taniec, prawda, kapłanie? Z gardła starego człowieka dobył si˛e j˛ek, a błyszczace ˛ goraczk ˛ a˛ oczy spojrzały na Elryka. Głos kapłana przybrał na sile i stał si˛e piskliwym, oszalałym krzykiem, w dziwny sposób odra˙zajacym. ˛ — Ujadajcie, psy! — zawołał. — Ale Mirath i Taargano pomszcza˛ ruin˛e swej s´wiatyni ˛ i okaleczenie kapłana! Przynie´sli´scie ze soba˛ ogie´n i od ognia zginiecie! — Krwawiacym ˛ kikutem r˛eki starzec wskazał na Elryka. — A ty, ty jeste´s zdrajca,˛ tak jak byłe´s nim ju˙z tyle razy. Widz˛e to wypisane na twej twarzy. Chocia˙z teraz. . . Jeste´s. . . — kapłan przerwał, by zaczerpna´ ˛c oddechu. Elryk zwil˙zył wargi. — Jestem, kim jestem — powiedział. — Ty za´s jeste´s jedynie starym człowiekiem, który wkrótce umrze. Twoi Bogowie nie moga˛ uczyni´c nam nic złego, nie odczuwamy dla nich szacunku. Nie b˛ed˛e dłu˙zej słuchał tej niedorzecznej paplaniny! Na twarzy starego kapłana zaja´sniała nagle s´wiadomo´sc´ niedawnych cierpie´n i cierpie´n, które miały dopiero nadej´sc´ . Starzec umilkł, zdajac ˛ si˛e rozmy´sla´c nad swym losem. — Nie marnuj oddechu, potrzebny ci b˛edzie, by krzycze´c — powiedział Terarn Gashtek do nic nie rozumiejacego ˛ człowieka. I wówczas odezwał si˛e Elryk: — Zabicie kapłana przyniesie pecha, Zwiastunie Po˙zogi! — Wydaje si˛e, z˙ e masz słabe nerwy, mój przyjacielu. Nie obawiaj si˛e, je´sli zło˙zymy go w ofierze naszym Bogom, b˛edzie to nam mogło przynie´sc´ jedynie szcz˛es´cie. Elryk odwrócił si˛e. Gdy ponownie wchodził do domu, po´sród nocy rozległ si˛e ´ pełen bólu wrzask. Smiech, który mu towarzyszył, nie nale˙zał do przyjemnych. Pó´zniej, gdy płonace ˛ domy wcia˙ ˛z rozja´sniały ciemno´sci, Elryk i Moonglum, udajac ˛ pijanych, posuwali si˛e w stron˛e skraju obozu. Ka˙zdy z przyjaciół d´zwigał na ramionach ci˛ez˙ kie pakunki i obejmował r˛eka˛ kobiet˛e. Moonglum zostawił baga˙ze i kobiety pod opieka˛ albinosa, a sam oddalił si˛e, by wkrótce powróci´c z trzema ko´nmi.
96
Przyjaciele otworzyli worki, aby dzieci mogły si˛e z nich wydosta´c. Patrzyli, jak kobiety w milczeniu dosiadaja˛ koni. Pomogli dzieciom wspia´ ˛c si˛e na siodła. Cała gromadka oddaliła si˛e galopem. — A teraz — powiedział Elryk gwałtownie — musimy wykona´c jeszcze dzisiaj w nocy reszt˛e naszego planu, niezale˙znie od tego, czy wysłannik dotarł do Dyvima Slorma, czy te˙z nie. Nie znios˛e bezczynnego przygladania ˛ si˛e jeszcze jednej takiej masakrze. Terarn Gashtek spił si˛e do nieprzytomno´sci. Le˙zał rozciagni˛ ˛ ety na pi˛etrze jednego z nie tkni˛etych płomieniem domów. Elryk i Moonglum podkradli si˛e do niego. Podczas gdy albinos pilnował, by nikt im nie przeszkodził, jego przyjaciel uklakł ˛ przy wodzu barbarzy´nców i ostro˙znie, zr˛ecznymi palcami si˛egnał ˛ pomi˛edzy fałdy ubrania pijanego m˛ez˙ czyzny. Moonglum u´smiechnał ˛ si˛e z zadowoleniem i wyciagn ˛ ał ˛ wyrywajacego ˛ si˛e kota, a na jego miejsce wło˙zył wcze´sniej przygotowana˛ wypchana˛ skór˛e królika. Trzymajac ˛ zwierz˛e w mocnym u´scisku niski m˛ez˙ czyzna wstał i skinał ˛ Elrykowi głowa.˛ Obaj po cichu opu´scili budynek i j˛eli przedziera´c si˛e pomi˛edzy bezładnie rozstawionymi namiotami. — Upewniłem si˛e, z˙ e Drinij Bara le˙zy na du˙zym wozie — powiedział Melnibonéanin. — Teraz szybko, najwi˛eksze niebezpiecze´nstwo mamy ju˙z za soba.˛ — A kiedy wreszcie czarnoksi˛ez˙ nik i kot wymienia˛ krew — zapytał Moonglum — i kiedy dusza Drinij Bary na powrót znajdzie si˛e w jego ciele, co wtedy? — Wówczas nasze połaczone ˛ siły moga˛ wystarczy´c, by przynajmniej powstrzyma´c dalszy napór barbarzy´nców, ale. . . — albinos przerwał, widzac ˛ zbliz˙ ajac ˛ a˛ si˛e do nich du˙za˛ grup˛e wymachujacych ˛ r˛ekami wojowników. — Ale˙z to białowłosy i jego mały przyjaciel — roze´smiał si˛e jeden z nich. — Dokad ˛ si˛e wybieracie, kamraci? Elryk wyczuł ich nastrój. Wcze´sniejsza rze´z nie zaspokoiła w pełni ich z˙ adzy ˛ krwi. Szukali kłopotów. — Nigdzie w szczególno´sci — odparł. Barbarzy´ncy podeszli chwiejnym krokiem, otaczajac ˛ dwójk˛e przyjaciół. — Wiele słyszeli´smy o twoim dziwnym ostrzu, człowieku z Zachodu — prowodyr wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Ciekawe, jak si˛e sprawdzi w spotkaniu z prawdziwa˛ bronia.˛ — Wojownik wyszarpnał ˛ jatagan zza pasa. — Co ty na to? — Oszcz˛edz˛e ci tego — odparł zimno Elryk. — Có˙z za łaskawo´sc´ ! Wolałbym jednak, by´s przyjał ˛ moje zaproszenie. — Dajcie nam przej´sc´ — powiedział Moonglum. Twarze barbarzy´nców spowa˙zniały nagle. — Jakim tonem mówisz do zdobywców s´wiata? — zapytał ich przywódca. — Lepiej to załatwmy — powiedział Elryk do przyjaciela. Wyszarpnał ˛ ostrze 97
z pochwy. Miecz zad´zwi˛eczał cicho, szyderczym tonem. Barbarzy´ncy usłyszeli to i zawahali si˛e na moment. — No i. . . ? — zapytał Elryk, trzymajac ˛ w dłoni obdarzona˛ czuciem kling˛e. Wygladało ˛ na to, z˙ e wojownik b˛edacy ˛ prowodyrem grupy nie za bardzo wiedział, co robi´c. W ko´ncu zmusił si˛e, by zawoła´c gło´sno: — Czyste z˙ elazo z łatwo´scia˛ przezwyci˛ez˙ y czarnoksi˛eskie sztuczki — i rzucił si˛e do ataku. Elryk, wdzi˛eczny za nadarzajac ˛ a˛ si˛e mo˙zliwo´sc´ zemsty, odbił uderzenie, odepchnał ˛ kling˛e barbarzy´ncy i wymierzył cios, który wciał ˛ si˛e w tułów napastnika tu˙z nad biodrem. M˛ez˙ czyzna krzyknał ˛ i umarł. Moonglum, walczac ˛ z dwoma wojownikami naraz, zabił jednego z nich, lecz drugi krótkim, szybkim ci˛eciem drasnał ˛ lewe rami˛e Elwheryjczyka. Ten j˛eknał ˛ i upu´scił kota. Albinos doskoczył i powalił barbarzy´nc˛e jednym uderzeniem. Zwiastun Burzy zawodzac ˛ ogłaszał swój tryumf. Reszta napastników odwróciła si˛e i uciekła. — Czy jeste´s ci˛ez˙ ko ranny? — wydyszał Elryk, lecz Moonglum kl˛eczac ˛ wpatrywał si˛e w mrok. — Szybko, Elryku, czy widzisz kota? Upu´sciłem go w czasie walki. Je˙zeli go zgubili´smy, my tak˙ze jeste´smy zgubieni. Przyjaciele goraczkowo ˛ j˛eli przeszukiwa´c obozowisko. Niestety, bez skutku. Kot bowiem, z wła´sciwym jego gatunkowi talentem, zaszył si˛e w jakim´s bezpiecznym miejscu. Par˛e chwil pó´zniej z domostwa, które obrał na swa˛ kwater˛e Terarn Gashtek, dobiegła ich nieopisana wrzawa. — Odkrył, z˙ e kot został skradziony! — wykrzyknał ˛ Moonglum. — I co teraz? — Nie wiem. Szukajmy dalej i miejmy nadziej˛e, z˙ e nikt nas nie podejrzewa. Kontynuowali obław˛e, ale bez rezultatu. Nadal byli zaj˛eci poszukiwaniami, gdy podeszło do nich kilku barbarzy´nców. — Wódz z˙ yczy sobie z wami mówi´c — powiedział jeden z nich. — Dlaczego? — Tego dowiecie si˛e od niego. Idziemy. Niech˛etnie, przyjaciele ruszyli za wojownikami i stan˛eli przed rozjuszonym Terarnem Gashtekiem. Zwiastun Po˙zogi zaciskał w szponiastej r˛ece wypchana˛ skór˛e królika, a jego twarz była s´ciagni˛ ˛ eta w´sciekło´scia.˛ — Pozbawiono mnie władzy nad czarnoksi˛ez˙ nikiem — ryknał ˛ wódz barbarzy´nców. — Co wam o tym wiadomo? — Nie rozumiem — odparł Elryk. — Ukradziono kota, a na jego miejsce podło˙zono t˛e szmat˛e. Ostatnio przyłapano was na rozmowie z Drinij Bara.˛ My´sl˛e, z˙ e to wy jeste´scie odpowiedzialni za kradzie˙z zwierz˛ecia. — Nic nie wiemy o całej tej sprawie — powiedział Moonglum.
98
— W obozie panuje zam˛et — warknał ˛ Terarn Gashtek. — Cały dzie´n zabierze mi doprowadzenie ludzi do porzadku. ˛ Raz spuszczeni ze smyczy nie b˛eda˛ słucha´c nikogo. Ale kiedy przywróc˛e karno´sc´ , przesłucham wszystkich moich wojowników. Je˙zeli oka˙ze si˛e, z˙ e mówicie prawd˛e, zostaniecie zwolnieni, ale na razie dopilnuj˛e, by´scie mieli okazj˛e porozmawia´c z czarnoksi˛ez˙ nikiem. — Zwiastun Po˙zogi kiwnał ˛ głowa.˛ — Zabra´c ich, rozbroi´c, zwiaza´ ˛ c i wrzuci´c na wóz, do czarownika. Gdy ich wyprowadzano, Elryk mruknał ˛ do przyjaciela: — Musimy uciec i odnale´zc´ kota, ale tymczasem wykorzystajmy okazj˛e i narad´zmy si˛e z Drinij Bara.˛ — Nie, bracie czarnoksi˛ez˙ niku — powiedział Drinij Bara˛ w ciemno´sciach. — Nie pomog˛e ci. Nie b˛ed˛e ryzykował, póki nie dostan˛e kota. — Przecie˙z Terarn Gashtek nie mo˙ze ci ju˙z grozi´c. — A je˙zeli schwyta zwierz˛e, co wtedy? Elryk umilkł. Szarpnał ˛ si˛e w wi˛ezach, starajac ˛ si˛e uło˙zy´c wygodniej na twardych deskach wozu. Ju˙z miał ponowi´c namowy, gdy kto´s odsłonił plandek˛e i pomi˛edzy je´nców wrzucono kolejnego sp˛etanego człowieka. Znowu zapanowały ciemno´sci. — Kim jeste´s? — zapytał albinos w dialekcie barbarzy´nców. — Nic nie rozumiem — odparł m˛ez˙ czyzna w j˛ezyku u˙zywanym na Zachodzie. — Pochodzisz wi˛ec z Zachodu? — Melnibonéanin przeszedł na Wspólna˛ Mow˛e. — Tak. Jestem Oficjalnym Wysłannikiem Karlaak. Wracałem do miasta, gdy te s´mierdzace ˛ szakale mnie pojmały. — Co? Ty jeste´s człowiekiem, którego wysłali´smy na poszukiwanie Dyvima Slorma, mojego krewniaka? Jestem Elryk z Melniboné. — Mój panie, czy˙z wiec wszyscy dostali´smy si˛e do niewoli? Och, Bogowie! A wi˛ec Karlaak rzeczywi´scie jest zgubione! — Czy dotarłe´s do Dyvima Slorma? — Tak. Dogoniłem go i jego ludzi. Całe szcz˛es´cie, z˙ e byli bli˙zej Karlaak, ni˙z si˛e spodziewali´smy. — I co odpowiedział na moja˛ pro´sb˛e? — Odparł, z˙ e cze´sc´ młodzie˙zy jest skłonna ci pomóc, lecz dotarcie do Smoczej Wyspy nawet z pomoca˛ magii zabierze troch˛e czasu. Mimo to mamy jaka´ ˛s szans˛e. — Szansa to ju˙z połowa sukcesu. Jednak je˙zeli nie uda nam si˛e wykona´c drugiej cz˛es´ci planu, na nic nam si˛e to nie zda. Musimy znale´zc´ sposób, by dusza Drinij Bary powróciła do jego ciała. Wówczas Terarn Gashtek nie zdoła ju˙z go zmusi´c, by bronił barbarzy´nców. Mam pewien pomysł; przypomniało mi si˛e, z˙ e od pradawnych czasów wi˛ezy pokrewie´nstwa łacz ˛ a˛ Melnibonéan i istot˛e zwana˛ 99
Meerclar. Dzi˛eki Bogom, odkryte w Troos zioła sprawiaja,˛ z˙ e nie trac˛e sił. Musz˛e teraz przywoła´c mój miecz. Albinos zamknał ˛ oczy i odpr˛ez˙ ył swe ciało i umysł, po czym skoncentrował my´sli na jednym tylko przedmiocie: na swym mieczu, Zwiastunie Burzy. Przez całe lata trwała potworna symbioza mi˛edzy człowiekiem i jego mieczem. Dawna wi˛ez´ przetrwała chwile rozłaki. ˛ — Zwiastunie Burzy! — krzyknał ˛ Melnibonéanin. — Zwiastunie Burzy, połacz ˛ si˛e ze swym bratem! Przybad´ ˛ z, cudowny mieczu, przybad´ ˛ z, w Piekle wykuta klingo, twój pan ci˛e potrzebuje. . . Na zewnatrz ˛ dało si˛e słysze´c nagły poszum wichury. Uszu Elryka dobiegły pełne przera˙zenia okrzyki i dziwny, s´wiszczacy ˛ d´zwi˛ek. Nagle pokrywajaca ˛ wóz tkanina została przeci˛eta i przy blasku gwiazd albinos dostrzegł s´piewajace, ˛ rozedrgane ostrze, unoszace ˛ si˛e w powietrzu nad jego głowa.˛ Melnibonéanin z trudem powstał, czujac, ˛ jak ogarniaja˛ go mdło´sci na sama˛ my´sl o tym, co powinien zrobi´c. Otucha˛ jednak napawała go my´sl, z˙ e tym razem nie czyni tego dla własnej korzy´sci, ale by ratowa´c s´wiat przez złem niesionym przez barbarzy´nców. — Napełnij mnie swa˛ siła,˛ mieczu — zawołał, zwiazanymi ˛ r˛ekoma chwytajac ˛ za r˛ekoje´sc´ . — Napełnij mnie swa˛ siła˛ i miejmy nadziej˛e, z˙ e to ju˙z ostatni raz. Ostrze poruszyło si˛e w jego dłoniach. Albinos miał przera˙zajace ˛ uczucie, z˙ e moc miecza, moc, która˛ klinga niczym wampir wyssała z ciał setki odwa˙znych m˛ez˙ czyzn, przepływa z r˛ekoje´sci do jego trz˛esacych ˛ si˛e członków. Melnibonéanin poczuł, z˙ e wypełnia go niesamowita siła, i wiedział, z˙ e nie jest jedynie siła˛ fizyczna.˛ Wykrzywiajac ˛ twarz albinos skoncentrował si˛e, by zapanowa´c zarówno nad nowa˛ moca,˛ jak i nad ostrzem, gdy˙z obie te rzeczy równie dobrze mogły zapanowa´c nad nim. Elryk rozerwał wi˛ezy i wstał. Barbarzy´ncy ju˙z biegli w stron˛e wozu. Albinos szybko przeciał ˛ rzemienie kr˛epujace ˛ pozostałych i, nie baczac ˛ na zbli˙zajacych ˛ si˛e wojowników, wezwał kolejnego sprzymierze´nca. Melnibonéanin mówił teraz dziwnym, obcym j˛ezykiem, którego w normalnych warunkach nie potrafiłby sobie przypomnie´c. Był to jeden z j˛ezyków, których uczyli si˛e Królowie — Czarnoksi˛ez˙ nicy Melniboné, przodkowie Elryka, ´ acego jeszcze przed zbudowaniem Imrryr, Sni ˛ Miasta, co nastapiło ˛ dziesi˛ec´ tysi˛ecy lat przed urodzeniem albinosa. — Meerclarze z rodu Kotów, to ja, twój krewniak, Elryk z Melniboné, ostatni z linii, która zadzierzgn˛eła wi˛ezy przyja´zni z toba˛ i twoim ludem. Czy mnie słyszysz, Władco Kotów? Z dala od Ziemi, w s´wiecie, w którym nie obowiazywały ˛ panujace ˛ na planecie ludzi fizyczne prawa czasu i przestrzeni, w s´wiecie pełnym gł˛ebokiego, bursztynowo-bł˛ekitnego ciepła, poruszyło si˛e podobne do człowieka stworzenie. Stworze100
nie przeciagn˛ ˛ eło si˛e i ziewn˛eło, ukazujac ˛ drobne, szpiczasta zako´nczone z˛eby, po czym przechyliło leniwie głow˛e w stron˛e pokrytego futrem ramienia i nasłuchiwało przez chwil˛e. Głosu, który usłyszał stwór, nie wydał z˙ aden z przedstawicieli jego ludu; rodzaju, który kochał i otaczał opieka.˛ Jednak j˛ezyk, w którym wzniesiono wołanie, był mu znajomy. Stworzenie u´smiechn˛eło si˛e, gdy nagle spłyn˛eło na´n przypomnienie. Wypełniło je przyjemne ciepło, biorace ˛ si˛e z poczucia wspólnoty. Teraz pami˛etało, z˙ e istniała rasa, która w przeciwie´nstwie do reszty ludzi (którymi gardziło) dzieliła z nim te same upodobania. Rasa, która kochała przyjemno´sci, okrucie´nstwo i wyrafinowanie dla nich samych. Rasa Melnibonéan. Meerclar, Władca Kotów, Obro´nca Kociego Rodzaju, łaskawie wysłał swój wizerunek w stron˛e z´ ródła głosu. — Jak mog˛e ci pomóc? — zamruczał. — Meerclarze, szukamy jednego z twych poddanych, który znajduje si˛e gdzie´s niedaleko stad. ˛ — Tak, wyczuwam go. Czego od niego chcecie? — Niczego, co do niego nale˙zy. Ma on jednak w swym ciele dwie dusze, a jedna z nich nie jest jego własna. — Tak, to prawda. Ten mój poddany ma na imi˛e Fiarshern i pochodzi z wielkiej rodziny Trrechoww. Zawołam go. Przyjdzie na d´zwi˛ek mego głosu. Barbarzy´ncy próbowali pokona´c strach, który ich zdjał ˛ na widok nadnaturalnych wydarze´n, majacych ˛ miejsce na wozie. Terarn Gashtek przeklinał gło´sno: — Was jest pi˛ec´ set tysi˛ecy, a ich tylko kilku. Bierzcie ich! Wojownicy ostro˙znie j˛eli posuwa´c si˛e do przodu. Kot Fiarshern usłyszał wołajacy ˛ go głos. Instynktownie wiedział, z˙ e jest to głos, którego nierozsadnie ˛ byłoby nie usłucha´c. Zwierz˛e szybko pobiegło w stron˛e z´ ródła d´zwi˛eku. — Patrzcie, kot! Tam biegnie! Łapcie go! Dwóch barbarzy´nców Terarna Gashteka rzuciło si˛e, by wykona´c rozkaz, lecz male´nki kot wymknał ˛ im si˛e i zwinnie skoczył na wóz. — Fiarshernie, oddaj człowiekowi jego dusz˛e — powiedział Meerclar łagodnie. Zwierz˛e podeszło w stron˛e czarnoksi˛ez˙ nika i delikatnie zatopiło z˛eby w jego z˙ yle. Chwil˛e pó´zniej Drinij Bara roze´smiał si˛e dziko. — Znowu mam swoja˛ dusz˛e. Dzi˛eki ci, o wielki Władco Kotów. Pozwól mi si˛e jako´s odwdzi˛eczy´c! — Nie ma takiej potrzeby — Meerclar u´smiechnał ˛ si˛e przewrotnie — a poza ˙ tym czuj˛e, z˙ e twój los jest ju˙z przesadzony. ˛ Zegnaj, Elryku z Melniboné. Z przy101
jemno´scia˛ odpowiedziałem na twoje wołanie, chocia˙z widz˛e, z˙ e nie poda˙ ˛zasz ju˙z staro˙zytnymi s´cie˙zkami swych ojców. Jednak przez pami˛ec´ na dawna˛ przyja´zn´ nie ˙ odmówiłem ci drobnej przysługi. Zegnajcie, wracam do cieplejszego miejsca, nie mógłbym dłu˙zej przebywa´c w tak niego´scinnej krainie. Wizerunek Władcy Kotów rozmył si˛e. Meerclar powrócił do s´wiata przepełnionego bursztynowo-bł˛ekitnym ciepłem, by ponownie zapa´sc´ w przerwany sen. — Dalej, bracie czarnoksi˛ez˙ niku! — zawołał z uniesieniem Drinij Bara. — Teraz dokonamy zemsty, na która˛ tak długo czekali´smy! Razem z Elrykiem zeskoczył z wozu, lecz pozostała dwójka nie była równie skora do walki. Dookoła zgromadzili si˛e barbarzy´ncy z Terarnem Gashtekiem na czele. Wielu z nich trzymało w pogotowiu łuki z długimi strzałami zało˙zonymi na ci˛eciwy. — Zastrzelcie ich! — wrzasnał ˛ Zwiastun Po˙zogi. — Zastrzelcie ich teraz, zanim zda˙ ˛za˛ przywoła´c inne demony. Deszcz strzał ze s´wistem pomknał ˛ w stron˛e wozu. Drinij Bara u´smiechnał ˛ si˛e i wyrzekł kilka słów, niemal od niechcenia poruszajac ˛ dło´nmi. Strzały zatrzymały si˛e w powietrzu, wykr˛eciły i run˛eły z powrotem, przy czym ka˙zda z nich w tajemniczy sposób wbiła si˛e w gardło człowieka, który ja˛ wystrzelił. Terarn Gashtek j˛eknał ˛ i obrócił si˛e na pi˛ecie, roztracaj ˛ ac ˛ zgromadzonych wojowników. Gdy ju˙z znalazł si˛e w bezpiecznym miejscu, wydał rozkaz do ataku. Wiedzac, ˛ z˙ e wycofanie si˛e b˛edzie równoznaczne z kl˛eska,˛ barbarzy´ncy zacies´nili otaczajace ˛ czwórk˛e przyjaciół koło. ´Swit rozja´sniał ju˙z nabrzmiałe chmurami niebo, gdy Moonglum spojrzał w gór˛e. — Spójrz, Elryku — wykrzyknał, ˛ wskazujac ˛ na co´s r˛eka.˛ — Tylko pi˛ec´ — odparł albinos. — Tylko pi˛ec´ , ale mo˙ze tyle wystarczy. Melnibonéanin sparował mieczem kilka godzacych ˛ we´n ciosów. Mimo z˙ e sam miał teraz nadludzkie siły, wydawało si˛e, i˙z cała moc opu´sciła Zwiastuna Burzy, który był teraz nie bardziej u˙zyteczny ni˙z zwyczajne ostrze. Nie przerywajac ˛ walki Elryk odpr˛ez˙ ył wszystkie mi˛es´nie i poczuł, jak moc przepływa z jego ciała z powrotem do czarnej klingi. Runiczne ostrze znowu pocz˛eło s´piewa´c i chciwie wyszukiwa´c gardła i serca dzikich barbarzy´nców. Drinij Bara nie miał miecza, lecz wcale nie odczuwał jego braku. Czarnoksi˛ez˙ nik bronił si˛e bardziej wyrafinowanymi s´rodkami. Dookoła niego pi˛etrzyły si˛e stosy trupów. Ciała pokonanych pozbawione były ko´sci; makabryczny efekt magicznej osłony czarownika. Dwójka czarnoksi˛ez˙ ników, Moonglum i wysłannik wyrabywali ˛ sobie drog˛e po´sród na wpół oszalałej tłuszczy barbarzy´nców, rozpaczliwie starajacej ˛ si˛e pokona´c wrogów. W zamieszaniu trudno było wypracowa´c logiczny plan dalszego
102
działania. Elwheryjczyk i posłaniec z Karlaak porwali jatagany z ciał zabitych i właczyli ˛ si˛e do walki. W ko´ncu udało im si˛e dotrze´c do obrze˙zy obozowiska. Cała horda barbarzy´nców uciekała na zachód, pop˛edzajac ˛ konie uderzeniami ostróg. Nagle Elryk dostrzegł Terarna Gashteka z łukiem w r˛ece. Melnibonéanin odgadł, jaki zamiar powział ˛ wódz barbarzy´nców i krzyknał ˛ ostrzegawczo do Drinij Bary, który stał odwrócony plecami do Zwiastuna Po˙zogi. Czarnoksi˛ez˙ nik, wykrzykujacy ˛ wła´snie słowa jakiego´s przera˙zajacego ˛ zakl˛ecia, spojrzał w jego stron˛e i urwał, zamierzajac ˛ za pomoca˛ magii obroni´c si˛e przed ciosem. Nim jednak zda˙ ˛zył to uczyni´c, strzała wbiła mu si˛e w oko. — Nie! — krzyknał ˛ jeszcze Drinij Bara. I umarł. Widzac, ˛ z˙ e jego sprzymierzeniec nie z˙ yje, Elryk zatrzymał si˛e i spojrzał w niebo, gdzie znajome mu stwory zataczały w locie olbrzymie kr˛egi. Dyvim Slorm, syn Elrykowego kuzyna Dyvima Tvara, Władcy Smoków, przyprowadził legendarne smoki Imrryr, by wspomóc swego krewniaka. Jednak wi˛ekszo´sc´ olbrzymich gadów spała jeszcze i miała spa´c przez nast˛epne stulecie. Pan Smoczych Jaski´n zdołał obudzi´c jedynie pi˛ec´ smoków. Dotychczas Dyvim Slorm nie mógł właczy´ ˛ c si˛e do walki, w obawie, by nie uczyni´c krzywdy Elrykowi i jego przyjaciołom. Terarn Gashtek tak˙ze dostrzegł majestatyczne stworzenia. Wódz barbarzy´nców widział, z˙ e jego ambitny plan podbicia s´wiata sypie si˛e w gruzy. Rzucił si˛e w stron˛e Elryka. — Ty białolicy łajdaku! — zawył. — To ty jeste´s odpowiedzialny za wszystko, co si˛e stało! Teraz zapłacisz cen˛e, jaka˛ wyznaczy ci Zwiastun Po˙zogi! Albinos roze´smiał si˛e i zasłonił si˛e mieczem przed atakiem rozjuszonego barbarzy´ncy. Wskazał palcem na niebo. — One tak˙ze nosza˛ miano Zwiastunów Po˙zogi, Terarnie Gashteku, i lepiej od ciebie zasłu˙zyły sobie na ten przydomek! I Melnibonéanin zatopił ostrze swego miecza w ciele barbarzy´ncy. Teram Gashtek zakrztusił si˛e i j˛eknał, ˛ gdy klinga wyciagała ˛ ze´n dusz˛e. — Mo˙zliwe, z˙ e byłem plaga˛ tego s´wiata, Elryku z Melniboné — wydusił z siebie — ale walczyłem o wiele czy´sciej ni˙z ty. Oby´s ty i wszystko, co jest ci drogie było przekl˛ete na cała˛ wieczno´sc´ ! Elryk roze´smiał si˛e znowu, lecz głos zadr˙zał mu lekko, gdy ponownie spojrzał na ciało barbarzy´ncy. — Od długiego ju˙z czasu nie musz˛e si˛e obawia´c podobnych klatw, ˛ przyjacielu. Przypuszczam, z˙ e twoja te˙z nie odniesie po˙zadanego ˛ efektu. — Albinos przerwał nagle. — Na Ariocha, mam nadziej˛e, z˙ e si˛e nie myl˛e. Sadziłem, ˛ z˙ e nad moim
103
przeznaczeniem nie cia˙ ˛za˛ ju˙z z˙ adne klatwy, ˛ ale by´c mo˙ze nie mam racji. . . Niemal˙ze wszyscy wojownicy Terarna Gashteka siedzieli ju˙z w siodłach i cała horda co sił w koniach p˛edziła na zachód. Nale˙zało ich powstrzyma´c, gdy˙z podróz˙ owali z pr˛edko´scia,˛ przy której szybko dotarliby do Karlaak, a jedynie Bogowie wiedzieli, co mogli zrobi´c barbarzy´ncy dotarłszy do bezbronnego miasta. Nad głowa˛ Elryk słyszał łopot trzydziestostopowych skrzydeł. Nozdrza albinosa poczuły znajomy zapach olbrzymich, latajacych ˛ gadów, które s´cigały go całe lata temu, gdy poprowadził flot˛e korsarzy do ataku na swoje rodzinne miasto. Melnibonéanin rozró˙znił charakterystyczny d´zwi˛ek Smoczego Rogu i dostrzegł Dyvima Slorma usadowionego na grzbiecie smoka-przewodnika. W osłoni˛etej z˙ elazna˛ r˛ekawica˛ dłoni krewniak Elryka trzymał długi, podobny do dzidy bodziec. Zataczajac ˛ koła smok zni˙zył lot. Ogromne cielsko wyladowało ˛ na ziemi trzydzie´sci stóp od albinosa; skórzaste skrzydła rozpostarły si˛e raz jeszcze, a potem zło˙zyły. Władca Smoków pomachał r˛eka˛ w stron˛e Elryka. — Witaj, Królu Elryku. Ledwo zda˙ ˛zyli´smy na czas, jak widz˛e. — Przybyli´scie w sama˛ por˛e — u´smiechnał ˛ si˛e Elryk. — Dobrze jest znowu widzie´c syna Dyvima Tvara. Obawiałem si˛e, z˙ e nie zechcesz wysłucha´c mojej pro´sby. — Dawne urazy zostały zapomniane po bitwie pod Bakshaan, kiedy to mój ˙ ojciec zginał, ˛ walczac ˛ u twego boku podczas obl˛ez˙ enia fortecy Nikorna. Załuj˛ e, z˙ e jedynie młodsze zwierz˛eta były gotowe do lotu. O ile pami˛etasz, pozostałe zostały wykorzystane zaledwie kilka lat temu. — Pami˛etam — odparł albinos. — Czy mog˛e ci˛e błaga´c o jeszcze jedna˛ przysług˛e, Dyvimie Slormie? — O co chodzi? — Pozwól mi lecie´c na smoku-przewodniku. Wyszkolono mnie w kunszcie Władców Smoków, a poza tym mam powód, by zem´sci´c si˛e na barbarzy´ncach. Niedawno byli´smy zmuszeni przyglada´ ˛ c si˛e bezlitosnej rzezi. W ten sposób mógłbym im odpłaci´c podobna˛ moneta.˛ Dyvim Slorm skinał ˛ głowa˛ i zeskoczył ze swego wierzchowca. Zwierz˛e poruszyło si˛e niespokojnie i odchyliło wargi, ujawniajac ˛ tkwiace ˛ w zw˛ez˙ ajacym ˛ si˛e ostro pysku z˛eby, grubo´scia˛ dorównujace ˛ ramieniu m˛ez˙ czyzny i długie niczym miecz. Rozwidlony j˛ezyk poruszył si˛e w paszczy. Olbrzymie, zimne oczy spojrzały badawczo na Elryka. Albinos s´piewnie przemówił do gada w starej mowie Melniboné, przejał ˛ bodziec i Smoczy Róg z rak ˛ Dyvima Slorma, po czym ostro˙znie wspiał ˛ si˛e na wysokie siodło u podstawy smoczej szyi. Obute stopy umie´scił w ci˛ez˙ kich, srebrnych strzemionach. — A teraz le´c, bracie smoku — za´spiewał. — W gór˛e, w gór˛e! Przygotuj jad! 104
Olbrzymie skrzydła ze s´wistem pocz˛eły bi´c powietrze. Wielkie cielsko oderwało si˛e od ziemi i wzbiło wysoko, pod szare, przesłoni˛ete chmurami niebo. Pozostałe cztery smoki poda˙ ˛zyły za przewodnikiem. Skoro tylko osiagn˛ ˛ eli odpowiednia˛ wysoko´sc´ Elryk, nadal grajac ˛ na rogu umówione sygnały, za pomoca˛ których mógł wydawa´c odpowiednie rozkazy, wyciagn ˛ ał ˛ miecz z pochwy. Wieki wcze´sniej przodkowie Elryka jechali na swych pokrytych łuska˛ wierz´ chowcach, by podbi´c cały Zachodni Swiat. W Smoczych Jaskiniach odpoczywało wówczas o wiele wi˛ecej gadów. Teraz pozostała ich tylko garstka, a i tak jedynie najmłodsze z nich spały wystarczajaco ˛ długo, by mo˙zna je było obudzi´c. Olbrzymie gady p˛edziły po smaganym wichrem niebie. Długie białe włosy albinosa i jego poplamiony czarny płaszcz powiewały na wietrze. Elryk gnał swych podkomendnych na zachód, s´piewajac ˛ tryumfalna˛ Pie´sn´ Władców Smoków. Wietrzne konie z obłokami Fruna˛ tam, gdzie rogu granie. Zwyci˛ez˙ yły przed wiekami I tym razem tak si˛e stanie! My´sli o miło´sci, pokoju, o zem´scie nawet, zagubiły si˛e podczas niemal beztroskiej przeja˙zd˙zki pod migoczacym ˛ niebem, zwieszajacym ˛ si˛e nad ziemia˛ pogra˙ ˛zona˛ w staro˙zytnej Epoce Młodych Królestw. Elryk, archetypiczny, dumny i pogardliwy, jako z˙ e nawet w jego anemicznych z˙ yłach płyn˛eła krew Królów — Czarnoksi˛ez˙ ników Melniboné, zdawał si˛e zapomnie´c o wszystkim. Nie miał przyjaciół, nie poczuwał si˛e do odpowiedzialno´sci wzgl˛edem kogokolwiek, a jez˙ eli zawładn˛eło nim zło, było to zło w swej czystej, ol´sniewajacej ˛ formie, nie ska˙zonej ludzkimi intrygami. Smoki szybowały wysoko, a˙z znalazły si˛e ponad szpecac ˛ a˛ krajobraz czarna,˛ falujac ˛ a˛ masa˛ ludzi. Gady leciały teraz równolegle z gnana˛ przez strach horda˛ barbarzy´nców, którzy, w swej głupocie, zapragn˛eli podbi´c ziemie ukochane przez Elryka z Melniboné. — Ho, bracia smoki! Uwolnijcie wasz jad, niech płonie, niech płonie! I niechaj po˙zoga oczy´sci cały s´wiat! Zwiastun Burzy równie˙z przyłaczył ˛ si˛e do dzikiego okrzyku. Smoki zanurkowały, przeszyły niebo i spadły na oszalałych ze strachu barbarzy´nców, zalewajac ˛ ich strumieniami łatwo palnego jadu, którego woda nie mogła ugasi´c. Odór zw˛eglonej skóry wypełnił powietrze. Ogie´n i dym pokryły cała˛ okolic˛e, która wkrótce pocz˛eła przypomina´c otchłanie Piekieł, dumny za´s Elryk odgrywał w nich rol˛e Władcy Demonów, wymierzajacego ˛ swa˛ potworna˛ zemst˛e. Albinos nie rozkoszował si˛e tym widokiem; zrobił jedynie to, co było konieczne i nic ponadto. Nie krzyczał ju˙z wi˛ecej, lecz zawrócił swego smoka i wzbił si˛e 105
w gór˛e, graniem na rogu przyzywajac ˛ pozostałe gady. Im za´s wy˙zej si˛e wznosił, tym mniej odczuwał tryumfu, na którego miejsce wpełzała do jego duszy czysta zgroza. Nadal jestem Melnibonéaninem, pomy´slał. Nie jestem w stanie tego z siebie wykorzeni´c. Pomimo fizycznej siły nadal jestem słaby, nadal jestem skłonny u˙zywa´c tego przekl˛etego ostrza, nawet w przypadkach, kiedy wystarczyłoby zastosowanie innych s´rodków. Z okrzykiem obrzydzenia albinos odrzucił od siebie miecz, ciskajac ˛ go w przestrze´n. Klinga krzykn˛eła kobiecym głosem i jak kamie´n poleciała w stron˛e odległej ziemi. — Nareszcie — powiedział Melnibonéanin. — Wreszcie to zrobiłem. — Po czym, ju˙z spokojniejszy, skierował swego wierzchowca w stron˛e miejsca, w którym pozostawił przyjaciół i kazał smokowi wyladowa´ ˛ c. — Gdzie jest miecz twoich przodków, Królu Elryku? — zapytał Dyvim Slorm. Albinos nie odpowiedział. Podzi˛ekował tylko krewniakowi za po˙zyczenie smoka-przewodnika. Wszyscy ponownie wspi˛eli si˛e na siodła skrzydlatych wierzchowców i polecieli w stron˛e Karlaak, by oznajmi´c nowiny. Zarozinia ujrzała swego mał˙zonka lecacego ˛ na pierwszym ze smoków i wiedziała, z˙ e Karlaak i .Zachodnie Krainy sa˛ uratowane, Krainy Wschodu za´s zostały pomszczone. Elryk trzymał si˛e dumnie, lecz gdy podszedł, by powita´c ja˛ u bram miasta, dziewczyna ujrzała na jego twarzy nieopisana˛ powag˛e. Wiedziała, z˙ e powrócił do´n wcze´sniejszy smutek, o którym my´slał, z˙ e nale˙zy ju˙z do przeszło´sci. Zarozinia podbiegła do albinosa, ten za´s objał ˛ ja˛ mocno, lecz nie powiedział ni słowa. Elryk po˙zegnał si˛e z Dyvimem Slormem i jego Imrryrianami, po czym, majac ˛ za soba˛ w pewnej odległo´sci Moongluma i wysłannika, wszedł do miasta, a potem do własnego domu, nie słuchajac ˛ podzi˛ekowa´n, którymi zasypywali go mieszka´ncy Karlaak. — Co si˛e stało, panie mój? — spytała Zarozinia, gdy albinos z westchnieniem rzucił si˛e na wielkie łó˙zko. — Czy rozmowa mogłaby co´s na to poradzi´c? — Zm˛eczyły mnie ju˙z miecze i magia, Zarozinio, to wszystko. Ale w ko´ncu raz na zawsze pozbyłem si˛e tego piekielnego ostrza, a my´slałem ju˙z, z˙ e moim przeznaczeniem jest d´zwiga´c go do ko´nca z˙ ycia. — Masz na my´sli Zwiastuna Burzy? — A có˙z innego? Zarozinia nic na to nie rzekła. Nie opowiedziała Elrykowi o mieczu, który, najwyra´zniej powodowany własna˛ wola,˛ wpadł z krzykiem do Karlaak i poda˙ ˛zył w stron˛e zbrojowni, by tam zawisna´ ˛c na swym dawnym miejscu w ciemno´sciach. Albinos zamknał ˛ oczy i westchnał ˛ gł˛eboko. ´ dobrze, panie mój — powiedziała dziewczyna cicho. Z oczyma pełny— Spij mi łez i smutkiem na twarzy poło˙zyła si˛e obok Melnibonéanina. Nie obudziła si˛e ju˙z wi˛ecej.
EPILOG Na ratunek Tanelorn. . .
W którym dowiadujemy si˛e o dalszych przygodach Czerwonego Łucznika Rackhira, a tak˙ze o dziejach innych bohaterów i miejsc, z którymi Elryk dotychczas spotykał si˛e i które odwiedzał jedynie (jak sam mniemał) w swoich snach. . .
Rozdział 1 Daleko za połyskliwie zielonym, wysokim i złowrogim Lasem Troos, tak daleko na północy, z˙ e ani w Bakshaan, ani w Elwher, ani w z˙ adnym innym z miast Młodych Królestw nic na ten temat nie wiedziano, tu˙z przy wiecznie przesuwajacych ˛ si˛e granicach Pustyni Westchnie´n le˙zało Tanelorn, samotne, przedwieczne miasto, ukochane przez tych, którym dawało schronienie. Charakterystyczna˛ cecha˛ Tanelorn było to, z˙ e przygarniało ono i hołubiło obie˙zy´swiatów. Do jego cichych uliczek i niskich domów przybywali zabiedzeni, zdziczali, spodleni i um˛eczeni w˛edrowcy, i tu znajdowali ukojenie. Wi˛ekszo´sc´ zn˛ekanych tułaczy mieszkajacych ˛ w spokojnym Tanelorn wypowiedziała posłusze´nstwo Władcom Chaosu, którzy, jako Bogowie, bardziej ni˙z troch˛e interesowali si˛e sprawami ludzi. Zdarzyło si˛e wi˛ec, z˙ e ci wła´snie Władcy poczuli si˛e ura˙zeni istnieniem niezwykłego miasta i. nie po raz pierwszy, postanowili przedsi˛ewzia´ ˛c co´s na jego szkod˛e. Polecili Narjhanowi, jednemu spo´sród swego grona (gdy˙z pozostali w owym ˙ czasie mieli inne zaj˛ecia), by wyruszył do Nadsokor, Miasta Zebraków, którego mieszka´ncy od dawna z˙ ywili uraz˛e do Tanelorczyków i stworzył wielka˛ armi˛e, zdolna˛ zaatakowa´c bezbronne Tanelorn i je zniszczy´c, zabijajac ˛ zamieszkujacych ˛ je ludzi. Narjhan uczynił to, uzbroił swe wojsko, zło˙zywszy wpierw obszarpanym wojownikom najprzeró˙zniejsze obietnice. Niczym gwałtowny przypływ czereda z˙ ebraków ruszyła na Tanelorn, by spustoszy´c miasto i wymordowa´c jego mieszka´nców. Olbrzymie morze okrytych łachmanami m˛ez˙ czyzn i kobiet, s´lepych, okaleczonych i o kulach, powoli, złowrogo i nieubłaganie posuwało si˛e na północ w stron˛e Pustyni Westchnie´n. W Tanelorn mieszkał Czerwony Łucznik, Rackhir, pochodzacy ˛ ze Wschodnich Krain le˙zacych ˛ poza Pustynia˛ Westchnie´n, poza Płaczacym ˛ Pustkowiem. Rackhir był niegdy´s Kapłanem-Wojownikiem, sługa˛ Władców Chaosu, ale porzucił dawne z˙ ycie, by odda´c si˛e spokojniejszym zaj˛eciom: złodziejstwu i nauce. Rackhir miał ostre rysy, wyra´znie zaznaczone ko´sci czaszki, wydatny, orli nos, 109
gł˛eboko osadzone oczy, waskie ˛ wargi i rzadka˛ brod˛e. Nosił czerwona˛ czapeczk˛e ozdobiona˛ piórem jastrz˛ebia, czerwony kubrak, dopasowany i s´ciagni˛ ˛ ety w pasie, czerwone bryczesy i takie˙z buty. Wygladało ˛ to, jak gdyby cała krew wypłyn˛eła z jego z˙ ył, by zabarwi´c ubranie, a pozbawione z˙ yciodajnego płynu ciało wojownika wyschło na wiór. M˛ez˙ czyzna czuł si˛e jednak szcz˛es´liwy w Tanelorn, gdy˙z miejsce to czyniło wszystkich ludzi jego pokroju szcz˛es´liwymi. Rackhir ch˛etnie umarłby w tym mie´scie, gdyby ludzie w nim umierali, to jednak nie było wcale takie pewne. Pewnego dnia Czerwony Łucznik ujrzał Bruta z Lashmar: pot˛ez˙ nego blondyna o szlachetnej twarzy i okrytym ha´nba˛ imieniu. Brut, mimo z˙ e najwyra´zniej zm˛eczony, w po´spiechu przejechał przez niska˛ bram˛e prowadzac ˛ a˛ do Miasta Spokoju. Srebrny rzad ˛ ko´nski i ozdoby wojownika były przybrudzone, z˙ ółty płaszcz podarty, a kapelusz o szerokim rondzie zniszczony. Sporawy tłumek zgromadził si˛e wokół nowo przybyłego, który zatrzymał si˛e na miejskim rynku i tam przekazał wie´sci, z jakimi przybył. — Tysiace ˛ z˙ ebraków z Nadsokor ruszyło przeciw Tanelorn — powiedział. — Prowadzi ich Narjhan z Chaosu. Mieszka´ncy Tanelorn znali si˛e na wojennym rzemio´sle, wi˛ekszo´sc´ z nich celowała w tej sztuce i nie brakło im wiary w siebie, było ich jednak bardzo niewielu. Horda z˙ ebraków, dowodzona przez istot˛e pokroju Narjhana mogła zniszczy´c miasto i obro´ncy zdawali sobie z tego spraw˛e. — Czy wi˛ec powinni´smy opu´sci´c Tanelorn? — zapytał Uroch z Nievy, młody, wyniszczony człowiek, do niedawna nałogowy pijak. — Zbyt wiele zawdzi˛eczamy temu miejscu, by je teraz porzuca´c — odparł Rackhir. — B˛edziemy go broni´c, dla naszego wspólnego dobra. Podobne miasto nigdy ju˙z nie powstanie. Brut przechylił si˛e w siodle i powiedział: — Zasadniczo zgadzam si˛e z toba,˛ Czerwony Łuczniku. Ale słowa to jeszcze nie wszystko. W jaki sposób proponujesz broni´c otoczonego niskimi murami miasta przeciwko obl˛ez˙ eniu Chaosu? — B˛edzie nam niezb˛edna pomoc — odparł Rackhir. — Nadnaturalna pomoc, je˙zeli zajdzie taka potrzeba. — Mo˙ze Szarzy Władcy zgodziliby si˛e nam pomóc? — to pytanie zadał Za´s Jednor˛eki; leciwy, sterany w˛edrowiec, który niegdy´s wstapił ˛ na tron, lecz wkrótce znów go stracił. — Wła´snie, Szarzy Władcy! — zakrzykn˛eło chóralnie kilka pełnych nadziei głosów. — Kim sa˛ Szarzy Władcy? — zapytał Uroch, ale nikt nie zwrócił na´n uwagi. — Co prawda nie sa˛ oni zobowiazani ˛ pomaga´c nikomu — zauwa˙zył Za´s Jed110
nor˛eki — ale Tanelorn nie podlega ani Siłom Prawa, ani Siłom Chaosu. Powinno im zale˙ze´c, by takie miejsce w ogóle istniało. W ko´ncu ich te˙z nie wia˙ ˛za˛ z˙ adne układy. — Jestem za tym, by szuka´c pomocy u Szarych Władców — potwierdził Brut. — Ale co z pozostałymi? Odpowiedziała mu powszechna zgoda, lecz wszyscy umilkli, gdy zdali sobie spraw˛e, z˙ e nie maja˛ poj˛ecia, jak skontaktowa´c si˛e z owymi tajemniczymi i beztroskimi istotami. To wła´snie Za´s zwrócił w ko´ncu uwag˛e zebranych na ten problem. — Znam pewnego jasnowidza — powiedział wtedy Rackhir — pustelnika, który mieszka na Pustyni Westchnie´n. Mo˙ze on potrafiłby nam pomóc? — My´sl˛e, z˙ e nie powinni´smy traci´c czasu na szukanie nadnaturalnych sprzymierze´nców w walce przeciwko gromadzie z˙ ebraków — odezwał si˛e Uroch. — Zamiast tego przygotujmy si˛e lepiej, by odeprze´c atak zwyczajnymi metodami. — Zapominasz — powiedział Brut ze zm˛eczeniem — z˙ e z˙ ebraków prowadzi Narjhan. On nie jest człowiekiem; wspomaga´c go b˛eda˛ wszystkie siły Chaosu. Wszyscy wiemy, z˙ e Szarzy Władcy nie sa˛ zwiazani ˛ ani z Prawem, ani z Chaosem, lecz czasami pomagaja˛ której´s ze stron, powodowani chwilowym kaprysem. To nasza jedyna szansa. — Dlaczego nie poszukamy wsparcia u Władców Prawa, zaprzysi˛ez˙ onych wrogów Chaosu? Sa˛ oni przecie˙z pot˛ez˙ niejsi ni˙z Szarzy Władcy — zapytał znowu Uroch. — Poniewa˙z Tanelorn jest miastem, które nie opowiedziało si˛e po z˙ adnej ze stron konfliktu. Wszyscy tu obecni wypowiedzieli´smy posłusze´nstwo Chaosowi, lecz nie przysi˛egali´smy nic Władcom Prawa. Oni za´s, w tego rodzaju sprawach, pomagaja˛ jedynie tym, którzy zło˙zyli odpowiednia˛ przysi˛eg˛e. Tylko Szarzy Władcy moga˛ stana´ ˛c w naszej obronie, je˙zeli taka b˛edzie ich wola — wytłumaczył Za´s. — Pojad˛e na poszukiwanie pustelnika — powiedział Rackhir, Czerwony Łucznik. — Mo˙ze powie mi, jak mog˛e przedosta´c si˛e do Domeny Szarych Władców. Wówczas od razu tam si˛e udam, gdy˙z mamy niewiele czasu. Gdybym zdołał do nich dotrze´c i wybłaga´c pomoc, na pewno si˛e o tym dowiecie. Je˙zeli mi si˛e nie powiedzie, przyjdzie wam umrze´c w obronie Tanelorn, ja za´s, o ile b˛ed˛e z˙ ył, dołacz˛ ˛ e do was w ostatniej bitwie. — Dobrze wi˛ec — zgodził si˛e Brut. — Ruszaj w drog˛e, Czerwony Łuczniku. Oby´s pr˛edko´scia˛ mógł dorówna´c jednej ze swych strzał. I tak, biorac ˛ ze soba˛ niewiele ponad ko´sciany łuk i kołczan pełen szkarłatne opierzonych strzał, Rackhir wyruszył w stron˛e Pustyni Westchnie´n. Horda z˙ ebraków posuwała si˛e od Nadsokor na południowy zachód przez kra111
in˛e Vilmir. Nie omin˛eła nawet okropnego kraju Org, który mie´scił w swych granicach przera˙zajacy ˛ Las Troos. Jej szlak znaczyły płomienie i zgroza. Gromadzie przewodził butny, całkowicie zakuty w czarna˛ zbroj˛e je´zdziec, którego głos głucho dudnił pod hełmem. Przepełniała go odraza do własnych podkomendnych. Ludzie uciekali na sam widok z˙ ebraków. Gdziekolwiek przeszli, pozostawiali za soba˛ naga˛ ziemi˛e. Wi˛ekszo´sc´ s´wiadków owej migracji wiedziała, co si˛e stało: oto dzicy, okrutni z˙ ebracy z Nadsokor, odstapiwszy ˛ od swych zwyczajów, cała˛ zgraja˛ opu´scili rodzinne miasto. Kto´s dał im bro´n, kto´s sprawił, z˙ e ruszyli na północ i na zachód w stron˛e Pustyni Westchnie´n. Kim był ten, który ich prowadził? Przeci˛etni s´miertelnicy nie potrafili si˛e tego domy´sli´c. Dlaczego szli w kierunku Pustyni Westchnie´n? Poza Karlaak, które pozostawili nietkni˛ete, nie było ju˙z w tej okolicy z˙ adnego miasta, tylko pustynia, za która˛ le˙zał kraniec s´wiata. Jaki mieli cel? Czy˙zby na podobie´nstwo lemingów da˙ ˛zyli ku własnej zagładzie? Ludzie z nienawi´scia˛ obserwujacy ˛ poruszenia odra˙zajacej ˛ czeredy, mieli nadziej˛e, z˙ e tak wła´snie jest. Rackhir jechał przez Pustyni˛e Westchnie´n. Towarzyszył mu z˙ ałobny po´swist wiatru. Je´zdziec musiał chroni´c twarz i oczy przed unoszacymi ˛ si˛e w powietrzu ziarenkami piasku. Jechał ju˙z cały dzie´n i bardzo chciało mu si˛e pi´c. Wreszcie ujrzał przed soba˛ skały, których poszukiwał. Dotarłszy do nich zawołał, przekrzykujac ˛ wichur˛e. — Lamsarze! Słyszac ˛ wołanie Rackhira pustelnik wyjrzał ze swego schronienia. Odziany był w wysmarowane olejem skóry, całe pokryte piaskiem. Pełno piasku tkwiło tak˙ze w jego brodzie. Nawet skóra z˙ yjacego ˛ na odludziu m˛ez˙ czyzny zdawała si˛e kolorem i struktura˛ przypomina´c pustyni˛e. Lamsar natychmiast rozpoznał Rackhira po charakterystycznym stroju. Kiwnał ˛ r˛eka˛ w zapraszajacym ˛ ge´scie, po czym na powrót zniknał ˛ po´sród skał. Rackhir zeskoczył z konia i poprowadził go w stron˛e wej´scia do jaskini. Lamsar siedział na gładkim kamieniu. — Witaj, Czerwony Łuczniku — zagadnał. ˛ — Z twojego zachowania wnioskuj˛e, z˙ e chcesz uzyska´c ode mnie pewne informacje. Widz˛e te˙z, z˙ e twoja misja jest pilna. — Potrzebuj˛e pomocy Szarych Władców, Lamsarze — powiedział Rackhir. Stary pustelnik u´smiechnał ˛ si˛e. Wygladało ˛ to, jak gdyby w skale pojawiła si˛e nagle szczelina. — A wi˛ec to istotnie co´s bardzo pilnego, skoro chcesz zaryzykowa´c przepraw˛e przez Pi˛ec´ Bram. Powiem ci, jak dotrze´c do Szarych Władców, lecz ostrzegam, z˙ e jest to niebezpieczna podró˙z. — Zdecydowałem si˛e podja´ ˛c ten trud — odparł Rackhir — gdy˙z gro´zba zawi112
sła nad Tanelorn i tylko Szarzy Władcy moga˛ co´s na to poradzi´c. — W takim razie musisz przej´sc´ przez Pierwsza˛ Bram˛e, która znajduje si˛e w naszym wymiarze. Pomog˛e ci ja˛ odnale´zc´ . — A co potem? — Musisz przeby´c wszystkie pi˛ec´ bram. Ka˙zda z nich prowadzi do królestwa, które le˙zy jednocze´snie w naszym wymiarze i poza nim. W ka˙zdym królestwie musisz porozmawia´c z jego mieszka´ncami. Niektórzy z nich sa˛ przyja´zni ludziom, niektórzy nie, lecz wszyscy musza˛ odpowiedzie´c na pytanie: „Gdzie jest nast˛epna Brama?” Mo˙ze si˛e jednak zdarzy´c, z˙ e kto´s b˛edzie próbował ci przeszkodzi´c w przedostaniu si˛e przez kolejne wrota. Gdy przekroczysz ostatnie z nich, znajdziesz si˛e w Domenie Szarych Władców. — A gdzie jest Pierwsza Brama? — Le˙zy gdzie´s w obr˛ebie tego królestwa. Odszukam ja˛ dla ciebie. I Lamsar usadowił si˛e w pozycji medytacyjnej. Rackhir, który spodziewał si˛e, z˙ e starzec uczyni raczej jaki´s cud, był rozczarowany. Min˛eło kilka godzin, nim Lamsar wreszcie si˛e odezwał. — Brama jest na zewnatrz. ˛ Zapami˛etaj to, co teraz powiem: je˙zeli duch ludzko´sci wynosi X, to połaczenie ˛ dwojga musi równa´c si˛e jego podwojonej warto´sci, z czego wynika, z˙ e duch ludzko´sci zawsze posiada dostateczne siły, by dominowa´c nad samym soba.˛ — Dziwne równanie — powiedział Rackhir. — Owszem, zapami˛etaj je jednak i przemy´sl troch˛e, a potem wyruszymy. — My? Chcesz jecha´c ze mna? ˛ — O tym wła´snie my´slałem. Pustelnik był ju˙z leciwy. Rackhir nie chciał podró˙zowa´c ze starcem. Po chwili jednak zdał sobie spraw˛e, z˙ e wiedza pustelnika mo˙ze by´c dla´n bardzo u˙zyteczna, wi˛ec si˛e nie sprzeciwiał. Medytował przez chwil˛e nad równaniem i podczas tych rozmy´sla´n miał niesamowite uczucie, z˙ e jego umysł gorzeje i rozpada si˛e na drobne kawałki. W ko´ncu wpadł w dziwny trans i poczuł, z˙ e rosna˛ w nim nowe siły, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Pustelnik wstał i Rackhir poszedł w jego s´lady. Wyszli przez otwór jaskini, lecz zamiast Pustyni Westchnie´n ujrzeli przed soba˛ obłok mgły roz´swietlony migoczac ˛ a,˛ bł˛ekitna˛ po´swiata.˛ Kiedy przeze´n przeszli, znale´zli si˛e na wzgórzu wznoszacym ˛ si˛e u podnó˙za niewysokiego górskiego ła´ncucha. Poni˙zej, w dolinie, dostrzegli dziwacznie zbudowane wioski: wszystkie budynki tworzyły krag, ˛ otaczajacy ˛ wielki amfiteatr, którego s´rodek zajmowało okragłe ˛ podium. — Chciałbym pozna´c przyczyn˛e, dla której domy w tych wioskach wzniesiono na tak dziwnym planie — odezwał si˛e Lamsar, gdy razem z Rackhirem poczał ˛ schodzi´c w dolin˛e. 113
Kiedy dotarli w pobli˙ze jednej z wsi, ludzie wylegli na zewnatrz ˛ i rado´snie ta´nczac ˛ ruszyli w stron˛e przybyszy. Zatrzymali si˛e tu˙z przed nimi i przywódca gromady, przest˛epujac ˛ w ta´ncu z nogi na nog˛e, przemówił w te słowa: — Widzimy, z˙ e jeste´scie obcy w naszej krainie. Witajcie i przyjmijcie to, co wam ofiarowujemy: jadło, go´scin˛e i rozrywk˛e. Obaj m˛ez˙ czy´zni podzi˛ekowali z wdzi˛eczno´scia˛ i z cała˛ gromada˛ poda˙ ˛zyli w stron˛e okragłej ˛ wioski. Tam zobaczyli, z˙ e amfiteatr zbudowany jest z błota i znajduje si˛e nieco poni˙zej poziomu, na którym wzniesiono domy, jak gdyby wyklepały go uderzenia setek stóp. Przywódca mieszka´nców wioski zaprowadził ich do własnego domu i zaproponował posiłek. — Przybyli´scie do nas w Czasie Odpoczynku — powiedział. — Ale nie martwcie si˛e, wkrótce wszystko zacznie si˛e od nowa. Nazywam si˛e Yerleroo. — Szukamy nast˛epnej Bramy — powiedział Lamsar uprzejmym głosem — i s´pieszymy si˛e bardzo. Czy wybaczycie nam, z˙ e nie zostaniemy tu długo? — Chod´zcie — powiedział Yerleroo. — Ju˙z si˛e zaczyna. Zobaczycie nas w najlepszej formie. Musicie si˛e przyłaczy´ ˛ c. Wszyscy wie´sniacy zgromadzili si˛e ju˙z w amfiteatrze, otaczajac ˛ poło˙zone pos´rodku podium. Wi˛ekszo´sc´ mieszka´nców miała jasna˛ skór˛e, jasne włosy i radosny u´smiech na twarzy, lecz cz˛es´c´ z nich najwyra´zniej pochodziła z innej rasy. Ci byli ciemnoskórzy, ciemnowłosi i pos˛epni. Wyczuwajac ˛ co´s złowrogiego w panujacej ˛ atmosferze, Rackhir zapytał wprost: — Gdzie jest nast˛epna Brama? Yerleroo zawahał si˛e, poruszył ustami, po czym u´smiechnał ˛ si˛e. — Tam, gdzie spotykaja˛ si˛e wiatry — odparł. — To nie jest z˙ adna odpowied´z — zaprotestował gniewnie Czerwony Łucznik. — Nieprawda — usłyszał z tyłu cichy głos Lamsara. — To zupełnie dobra odpowied´z. — A teraz zata´nczymy — powiedział Yerleroo. — Najpierw zobaczycie, jak my to robimy, a potem si˛e do nas przyłaczycie. ˛ — Mamy ta´nczy´c? — zapytał Rackhir, z˙ ałujac, ˛ z˙ e nie wział ˛ ze soba˛ miecza, a przynajmniej sztyletu. — Owszem. Spodoba si˛e wam. Wszystkim si˛e podoba. Zobaczycie, z˙ e dobrze wam to zrobi. — A je˙zeli nie zechcemy ta´nczy´c? — Musicie. To dla waszego własnego dobra, wierzcie mi. — A on — Rackhir wskazał na jednego z pos˛epnych ludzi. — Czy jemu te˙z si˛e to podoba? — To dla jego własnego dobra. Yerleroo klasnał ˛ w r˛ece i natychmiast wszyscy jasnowłosi pogra˙ ˛zyli si˛e w szale´nczym, machinalnym ta´ncu. Niektórzy z nich s´piewali. Pos˛epni ludzie nie przy114
łaczyli ˛ si˛e do s´piewu. Po chwili wahania bezwiednie pocz˛eli porusza´c nogami. Chmurny wyraz na ich twarzach dziwnie kontrastował z podrygujacymi ˛ ciałami. Wkrótce cała wioska ta´nczyła, wirowała i nuciła monotonna˛ melodi˛e. Yerleroo przemknał ˛ obok w ta´ncu. — Chod´zcie, przyłaczcie ˛ si˛e teraz. — Lepiej ju˙z odejdziemy — powiedział Lamsar, u´smiechajac ˛ si˛e blado. Obaj m˛ez˙ czy´zni cofn˛eli si˛e kawałek. Yerleroo dostrzegł to. — Nie, nie wolno wam odej´sc´ . Musicie ta´nczy´c. Lamsar i Rackhir odwrócili si˛e i pobiegli tak szybko, jak tylko pozwalały na to siły starego człowieka. Ta´nczacy ˛ zmienili kierunek ruchu i nadal wirujac ˛ złowieszczo ruszyli za uciekinierami, zachowujac ˛ pozory wesołej zabawy. — Nic z tego — powiedział Lamsar i zatrzymał si˛e, obserwujac ˛ tancerzy z ironicznym wyrazem twarzy. — Musimy wezwa´c Bogów Gór. Szkoda, bo magia m˛eczy mnie bardzo. Miejmy nadziej˛e, z˙ e ich władza rozciaga ˛ si˛e na t˛e płaszczyzn˛e. Gordar! Z ust Lamsara dobyły si˛e słowa jakiego´s wyjatkowo ˛ nieprzyjemnego w brzmieniu j˛ezyka. Rozta´nczeni wie´sniacy zbli˙zali si˛e coraz bardziej. Lamsar wskazał na nich r˛eka.˛ Tancerze nagle zamarli w bezruchu. Przera˙zajaco ˛ powoli ich zastygłe w setkach ró˙znych póz ciała zamieniły si˛e w gładki, czarny bazalt. — To dla ich własnego dobra. — Lamsar u´smiechnał ˛ si˛e gorzko. — Chod´zmy, musimy doj´sc´ do miejsca, gdzie spotykaja˛ si˛e wiatry. I zadziwiajaco ˛ szybko obaj m˛ez˙ czy´zni tam wła´snie dotarli. W miejscu, gdzie spotykaja˛ si˛e wiatry, podró˙zni ujrzeli Druga˛ Bram˛e, utworzona˛ pomi˛edzy kolumnami z bursztynowego płomienia, przecinanego gdzieniegdzie akcentami zieleni. W˛edrowcy przeszli przez Bram˛e i natychmiast znale´zli si˛e s´wiecie ciemnych, buzujacych ˛ kolorów. Nad głowami mieli ciemnoczerwone niebo, po którym przesuwały si˛e, ta´nczyły i wibrowały plamy innych barw. Przed soba˛ widzieli las ciemnej, ci˛ez˙ kiej, c˛etkowanej na czarno i niebiesko zieleni. Czubki drzew poruszały si˛e niczym rozszalały przypływ. Cała ta przera˙zajaca ˛ kraina pełna była niezwykłych zjawisk. Lamsar wydał ˛ wargi. — Na tej płaszczy´znie króluje Chaos. Musimy szybko dosta´c si˛e do nast˛epnej Bramy, gdy˙z w przeciwnym wypadku Władcy Chaosu b˛eda˛ starali si˛e nas powstrzyma´c. — Czy to zawsze tak wyglada? ˛ — wydusił z siebie Rackhir. — Zawsze panuje tu rozbuchana noc, ale co do reszty, to zmienia si˛e ona wraz z nastrojami Władców. W tych stronach nie obowiazuj ˛ a˛ z˙ adne reguły. 115
Parli przed siebie przez rozedrgana,˛ krzykliwa˛ krain˛e, po´sród ciagłych ˛ zmian i towarzyszacych ˛ im wybuchów. Raz ujrzeli na niebie olbrzymia,˛ uskrzydlona˛ posta´c w przydymionym, z˙ ółtym kolorze, kształtem z grubsza przypominajac ˛ a˛ człowieka. — Vezhan — powiedział Lamsar. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e nas nie zauwa˙zył. — Vezhan! — powtórzył szeptem Rackhir. To wła´snie Vezhanowi słu˙zył niegdy´s. Z wysiłkiem sun˛eli przed siebie, niepewni kierunku czy nawet pr˛edko´sci w tej niesamowitej krainie. Po pewnym czasie dotarli do brzegów dziwnego oceanu. Było to szare, falujace, ˛ ponadczasowe morze; tajemnicze morze rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ . Wyczuwało si˛e, z˙ e poza ta˛ kotłujac ˛ a˛ si˛e równina˛ wody nie ma ju˙z z˙ adnego brzegu; ani ladu, ˛ ani ciemnych, chłodnych lasów, ani ludzi, ani statków. Morze to prowadziło donikad. ˛ Kompletnie zawierało si˛e w tym wła´snie słowie: morze. Ponad oceanem wznosiło si˛e, górujac ˛ nad cała˛ kraina,˛ sło´nce koloru ochry, rzucajace ˛ na wod˛e czarnozielone, nastrojowe cienie. Cienie te sprawiały, z˙ e cała okolica wygladała ˛ niczym wn˛etrze ogromnej jaskini, zwłaszcza z˙ e niebo przesłaniały czarne, przedwieczne chmury. A wszystkiemu temu towarzyszył huk przybrze˙znych fal; samotna, naznaczona przeznaczeniem melancholia białych grzywaczy rozbijajacych ˛ si˛e o kamienie. D´zwi˛ek ten nie zwiastował ani s´mierci, ani z˙ ycia, ani wojny, ani pokoju; po prostu symbolizował wiecznotrwała,˛ pozbawiona˛ harmonii egzystencj˛e. Rackhir i Lamsar nie mogli ju˙z i´sc´ dalej. — Czuj˛e s´mier´c wiszac ˛ a˛ w powietrzu — powiedział Rackhir i wzdrygnał ˛ si˛e. Morze ryczało i kotłowało si˛e. Łoskot rozszalałych fal zdawał si˛e wzywa´c podró˙znych, by nie ustawali w w˛edrówce; wita´c obłaka´ ˛ ncza˛ pokusa,˛ ukazywa´c jedyna˛ zdobycz, jaka˛ mogliby osiagn ˛ a´ ˛c po wej´sciu do wody — s´mier´c. — Nie jest moim przeznaczeniem zgina´ ˛c w ten sposób — odezwał si˛e Lamsar. Lecz ju˙z po chwili p˛edzili z powrotem w stron˛e lasu, gdy˙z wydało im si˛e, z˙ e dziwne morze wylało na pla˙ze˛ , by ich pochłona´ ˛c. Obejrzeli si˛e za siebie i zobaczyli, z˙ e linia brzegowa nie posun˛eła si˛e ani o kawałek, przybrze˙zne fale za´s sa˛ o wiele mniej wzburzone, a morze spokojniejsze. Lamsar znajdował si˛e tu˙z za Rackhirem. Czerwony Łucznik chwycił starca za r˛ek˛e i przyciagn ˛ ał ˛ go do siebie, jak gdyby ratujac ˛ z wodnego wiru. Obaj m˛ez˙ czy´zni przez dłu˙zszy czas trwali w miejscu niby zahipnotyzowani, wsłuchujac ˛ si˛e w zew oceanu i czujac ˛ na skórze chłodna˛ pieszczot˛e wiatru. W mdłym blasku obcego wybrze˙za, pod nie dajacym ˛ ciepła sło´ncem, ich ciała połyskiwały niczym gwiazdy w nocy. W˛edrowcy w milczeniu odwrócili si˛e 116
w stron˛e lasu. — Czy˙zby´smy byli uwi˛ezieni w Królestwie Chaosu? — zapytał Rackhir po pewnym czasie. — Je˙zeli kogo´s spotkamy, b˛edzie on chciał nas zgładzi´c. W jaki sposób mo˙zemy zada´c pytanie o Bram˛e? Nagle z olbrzymiego lasu wyłoniła si˛e pot˛ez˙ na posta´c, naga i powykrzywiana niczym pie´n drzewa, zielona jak niedojrzała cytryna, lecz z dobrodusznym wyrazem twarzy. — Witajcie, nieszcz˛es´ni odst˛epcy — powiedział olbrzym. — Gdzie jest nast˛epna Brama? — zapytał Lamsar szybko. — Niemal˙ze przez nia˛ przeszli´scie, lecz odwrócili´scie si˛e od niej — roze´smiał si˛e olbrzym. — To morze w rzeczywisto´sci nie istnieje, jest tylko po to, by uniemo˙zliwi´c podró˙znym przedostanie si˛e przez Bram˛e. — Ale przecie˙z istnieje tutaj, w Królestwie Chaosu — powiedział Rackhir głucho. — Mo˙zna tak powiedzie´c. Ale czym jest to, co istnieje w Chaosie, jak nie zam˛etem w umysłach oszalałych Bogów? Rackhir nało˙zył ci˛eciw˛e na łuk i przygotował strzał˛e, lecz wszystko to czynił w poczuciu własnej bezsilno´sci. — Nie strzelaj — powiedział Lamsar cicho. — Jeszcze nie. — Pustelnik popatrzył na strzał˛e i wymamrotał co´s pod nosem. Olbrzym zbli˙zył si˛e jakby od niechcenia, nie s´pieszac ˛ si˛e. — Z przyjemno´scia˛ wyegzekwuj˛e od was zapłat˛e za zbrodnie — odezwał si˛e. — Dlatego wła´snie zwa˛ mnie Hionhurnem Katem. Umrzecie lekka˛ s´miercia,˛ lecz wasz pó´zniejszy los b˛edzie nie do zniesienia. — Wielkolud podszedł jeszcze bliz˙ ej, wyciagaj ˛ ac ˛ przed siebie rozczapierzone dłonie. — Strzelaj! — wychrypiał Lamsar. Rackhir podniósł łuk, napiał ˛ pot˛ez˙ nie ci˛eciw˛e i posłał strzał˛e prosto w serce olbrzyma. — Uciekaj! — wrzasnał ˛ Lamsar i wbrew złym przeczuciom pobiegli w stron˛e brzegu i przera˙zajacego ˛ morza. Usłyszeli dobiegajacy ˛ z tyłu j˛ek potwora. W tym wła´snie momencie dotarli do skraju oceanu, lecz zamiast bezkresnej wody ujrzeli wokół siebie skalisty górski ła´ncuch. — Strzała s´miertelnika nie mogła go zrani´c — odezwał si˛e Rackhir. — Jak udało ci si˛e go powstrzyma´c? — To stare zakl˛ecie. Zakl˛ecie Sprawiedliwo´sci. Je˙zeli rzuci si˛e je na jakakol˛ wiek bro´n, powoduje, z˙ e b˛edzie ona godzi´c w niesprawiedliwych. — Ale jak to si˛e stało, z˙ e ugodziła nie´smiertelnego Hionhurna? — zapytał Czerwony Łucznik. — W s´wiecie Chaosu nie ma sprawiedliwo´sci. Co´s, co jest stałe i niezmienne, niezale˙znie od jego natury, musi wyrzadzi´ ˛ c szkod˛e sługom Władców Chaosu. — Tak wiec przeszli´smy przez trzecia˛ Bram˛e — powiedział Rackhir, zdejmujac ˛ ci˛eciw˛e z łuku. — Musimy jeszcze znale´zc´ czwarta˛ i piat ˛ a.˛ Unikn˛eli´smy 117
dwóch niebezpiecze´nstw. Czego jeszcze powinni´smy si˛e spodziewa´c? — Kto to mo˙ze wiedzie´c? — odparł Lamsar. W˛edrowcy przebyli skaliste góry i weszli do lasu, w którym czuło si˛e chłód, mimo z˙ e sło´nce dobiegło ju˙z do zenitu i prze´swiecało przez g˛este listowie. Cała okolica przenikni˛eta była atmosfera˛ staro˙zytnego spokoju. Podró˙zni usłyszeli s´wiergot ptactwa i ujrzeli male´nkie, złote ptaszki, jakich nigdy dotad ˛ nie widzieli. — Panuje tu jaki´s dziwny spokój. Nie mam do niego zaufania — odezwał si˛e Rackhir, lecz Lamsar w milczeniu wskazał r˛eka˛ przed siebie. Rackhir ujrzał ogromna,˛ zwie´nczona˛ kopuła˛ budowl˛e. Splendoru dodawały jej marmury i bł˛ekitna mozaika. Budynek wznosił si˛e na pokrytej z˙ ółta˛ trawa˛ polanie. Sło´nce odbijało si˛e od marmuru, błyszczac ˛ niczym ogie´n. W˛edrowcy zbli˙zyli si˛e do budowli i ujrzeli, z˙ e kopuł˛e podtrzymuja˛ wielkie, marmurowe kolumny wpuszczone w platform˛e z mlecznego nefrytu. Ze s´rodka platformy wyrastały kr˛econe schody z bł˛ekitnego kamienia, wznoszace ˛ si˛e wysoko i niknace ˛ w kolistym otworze. W s´cianach budynku m˛ez˙ czy´zni zobaczyli okna, lecz nie mogli przez nie zajrze´c do wewnatrz. ˛ W okolicy nie stwierdzili s´ladu istnienia jakichkolwiek mieszka´nców budynku, lecz to akurat nie wydawało si˛e w˛edrowcom dziwne. Rackhir i Lamsar przeci˛eli z˙ ółta˛ polan˛e i weszli na nefrytowa˛ platform˛e. Była ciepła, jak gdyby nagrzana od sło´nca. Ledwo udało im si˛e unikna´ ˛c po´slizgni˛ecia na wygładzonym kamieniu. Dotarli do bł˛ekitnych schodów i ruszyli po nich, patrzac ˛ w gór˛e, lecz nie mogac ˛ nic dostrzec. Nie usiłowali nawet zada´c sobie pytania, dlaczego z taka˛ pewno´scia˛ siebie wtargn˛eli do budynku. Bez zastanawiania si˛e przyj˛eli, z˙ e jest to jedyne słuszne posuni˛ecie. Poza tym nie mieli z˙ adnego wyboru. Całe to miejsce wydawało im si˛e dziwnie znajome. Rackhir czuł to, lecz nie wiedział dlaczego. Wewnatrz ˛ budynku znajdował si˛e chłodny, cienisty korytarz, wypełniony melanz˙ em mi˛ekkiej ciemno´sci i jaskrawego, słonecznego s´wiatła, które wpadało przez okna. Podłoga była perłoworó˙zowa, sufit za´s miał barw˛e gł˛ebokiego szkarłatu. Rackirowi korytarz przypominał łono matki. Po chwili w˛edrowcy natkn˛eli si˛e na cz˛es´ciowo ukryte w mroku małe drzwiczki i le˙zace ˛ za nimi schody. Rackhir pytajaco ˛ spojrzał na Lamsara. — Czy mamy kontynuowa´c poszukiwania? — Musimy. Mo˙ze w ten sposób uda nam si˛e zdoby´c odpowied´z na nasze pytanie. Wspi˛eli si˛e po schodach i znale´zli si˛e w mniejszym korytarzu, podobnym do tego, który widzieli na dole. Ró˙zniło go jednak to, z˙ e po´srodku stało dwana´scie ustawionych w półkole szerokich tronów. Pod s´ciana,˛ w pobli˙zu drzwi dostrzegli kilka obitych purpurowa˛ tkanina˛ krzeseł. Trony wykonane były ze złota, zdobne srebrem i wy´sciełane białym suknem. 118
Znajdujace ˛ si˛e za tronem drzwi otworzyły si˛e nagle i pojawił si˛e w nich wysoki, delikatnie wygladaj ˛ acy ˛ m˛ez˙ czyzna, za którym stali inni, o twarzach niemal identycznych. Jedynie ich szaty ró˙zniły si˛e mi˛edzy soba.˛ Gospodarze tego miejsca mieli blada,˛ niemal˙ze biała˛ cer˛e, proste nosy, wargi cienkie, lecz nie okrutne. Z twarzy wyzierały nieludzkie, zielono nakrapiane oczy, ze smutnym spokojem wpatrujace ˛ si˛e w przestrze´n. Przywódca wysokich ludzi spojrzał na Rackhira i Lamsara. Kiwnał ˛ głowa˛ i uprzejmie skinał ˛ blada˛ dłonia˛ o długich palcach. — Witajcie — przemówił. Głos miał wysoki i słaby, niczym głos dziewczyny, lecz pi˛eknie modulowany. Jedenastu m˛ez˙ czyzn usadowiło si˛e na tronach, lecz pierwszy z nich, ten, który mówił, nadal stał w miejscu. — Usiad´ ˛ zcie, prosz˛e — powiedział. Rackhir i Lamsar usiedli na wy´sciełanych purpurowo krzesłach. — Jak si˛e tu dostali´scie? — zapytał m˛ez˙ czyzna. — Przeszli´smy przez Bram˛e z Chaosu — odparł Lamsar. — Czy szukali´scie naszego królestwa? — Nie. W˛edrujemy do Domeny Szarych Władców. — Tak wła´snie my´slałem. Wasi ludzie rzadko u nas goszcza,˛ chyba z˙ e przez przypadek. — Co to za miejsce? — zapytał Rackhir, gdy m˛ez˙ czyzna, który z nimi rozmawiał, usiadł wreszcie na ostatnim wolnym tronie. — To kraina poza czasem. Niegdy´s była cz˛es´cia˛ Ziemi, która˛ znacie, ale w odległej przeszło´sci odłaczyła ˛ si˛e od niej. Nasze ciała, w przeciwie´nstwie do waszych, sa˛ nie´smiertelne. Sami o tym decydujemy, ale nie jeste´smy tak jak wy przywiazani ˛ do naszych materialnych powłok. — Nie rozumiem — zmarszczył brwi Rackhir. — O czym mówisz? — Wyraziłem to w najprostszy zrozumiały dla ciebie sposób. Je˙zeli nadal nie wiesz, o czym mówi˛e, nie mog˛e ci tego wytłumaczy´c bardziej przyst˛epnie. Nazywaja˛ nas Stra˙znikami, chocia˙z niczego nie strze˙zemy. Jeste´smy wojownikami, lecz nie wojujemy z nikim. — Co wiec robicie? — zaciekawił si˛e Rackhir. — Istniejemy. Pewnie chcecie wiedzie´c, gdzie le˙zy nast˛epna Brama? — Owszem. — Pokrzepcie si˛e wi˛ec, a potem poka˙zemy wam Bram˛e. — Jaka jest wasza funkcja? — zapytał Rackhir. — Funkcjonowanie — odparł m˛ez˙ czyzna. — To nieludzkie! — To wła´snie jest ludzkie. Wy przez całe z˙ ycie gonicie za czym´s, co tkwi w was samych i co mo˙zna znale´zc´ w ka˙zdym człowieku. Jednak tam tego nie szukacie, pragniecie i´sc´ s´wietniejsza˛ droga.˛ W ten sposób marnujecie z˙ ycie, by 119
w ko´ncu si˛e przekona´c, z˙ e je zmarnowali´scie. Ciesz˛e si˛e, z˙ e nie jeste´smy ju˙z do was podobni, z˙ ałuj˛e jednak, z˙ e nie mo˙zemy wam pomóc. To jest zabronione. — Nie szukamy Szarych Władców z błahych powodów — cicho, z szacunkiem odezwał si˛e Lamsar. — W˛edrujemy, by uratowa´c Tanelorn. — Tanelorn? — szeptem zapytał m˛ez˙ czyzna. — Czy˙z wi˛ec Tanelorn nadal istnieje? — Owszem — odparł Rackhir. — I zapewnia schronienie strudzonym ludziom, zasługujac ˛ na ich bezgraniczna˛ wdzi˛eczno´sc´ . — Teraz wreszcie Czerwony Łucznik zdał sobie spraw˛e, czemu miejsce to wydało mu si˛e znajome; panowała w nim bowiem ta sama co w Tanelorn atmosfera, która tu jednak była o wiele bardziej intensywna. — Tanelorn było ostatnim z naszym miast — powiedział Stra˙znik. — Wybaczcie, niewła´sciwie was ocenili´smy. Wi˛ekszo´sc´ w˛edrowców, którzy trafiaja˛ na nasza˛ płaszczyzn˛e, to zwykli włócz˛edzy, pozbawieni prawdziwego celu, zasłaniajacy ˛ si˛e jedynie wymówkami, wyimaginowanymi powodami, dla których musza˛ przemieszcza´c si˛e z miejsca na miejsce. Musicie kocha´c Tanelorn, skoro podj˛elis´cie ryzyko przeprawy przez Bramy. — Kochamy to miasto — odezwał si˛e Rackhir. — Jestem wdzi˛eczny, z˙ e je zbudowali´scie. — Zbudowali´smy je dla własnych potrzeb, ale dobrze, z˙ e słu˙zy te˙z innym. I z˙ e inni słu˙za˛ jemu. — Pomó˙zcie wi˛ec nam — poprosił Rackhir. — Pomó˙zcie Tanelorn. — Nie mo˙zemy. To niezgodne z prawem. A teraz rozgo´sc´ cie si˛e i pokrzepcie troch˛e. Podano jedzenie, zarówno mi˛ekkie jak i chrupkie, słodkie i kwa´sne, a tak˙ze napój, który zdawał si˛e przenika´c przez pory ich skóry. Pili łapczywie. — Otworzyli´smy dla was drog˛e — powiedział Stra˙znik po pewnym czasie. — Id´zcie nia,˛ a znajdziecie si˛e w kolejnej krainie. Ostrzegam was jednak, ta jest najbardziej niebezpieczna. Ruszyli wi˛ec droga,˛ która˛ otworzyli Stra˙znicy i przeszli przez Czwarta˛ Bram˛e, by trafi´c do przera˙zajacego ˛ królestwa: Królestwa Prawa. Nic nie s´wieciło na ja´sniejacym ˛ szarym niebie, nic si˛e nie poruszało, nic nie maciło ˛ szaro´sci. Nic nie zakłócało sm˛etnej, szarej równiny rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e wokół nich bez ko´nca. Nie było nawet horyzontu; jedynie jasne, bezkresne pustkowie. W powietrzu wyczuwało si˛e jednak obecno´sc´ czego´s, co min˛eło, co odeszło, pozostawiajac ˛ po sobie zaledwie nikły przyczynek do atmosfery tego miejsca. 120
— Jakie niebezpiecze´nstwa moga˛ si˛e tu kry´c? — zapytał Rackhir, wzdrygajac ˛ si˛e. — Przecie˙z tu nic nie ma. — Niebezpiecze´nstwo samotnego szale´nstwa — odparł Lamsar. Ich głosy zagubiły si˛e w szarym bezmiarze. — Kiedy Ziemia była bardzo młoda — ciagn ˛ ał ˛ Lamsar, a jego słowa niosły si˛e przez pustkowie — wszystko tak wła´snie wygladało. ˛ Jednak˙ze wtedy istniały przynajmniej morza. Tu nie ma nic. — Mylisz si˛e — powiedział Rackhir z bladym u´smiechem. — Tu jest Prawo. — To prawda. Czym˙ze jednak jest Prawo, je˙zeli nie ma nic, mi˛edzy czym mo˙zna by dokona´c wyboru? Tu istotnie jest Prawo — pozbawione sprawiedliwos´ci. Szli przed siebie, nadal wyczuwajac ˛ w powietrzu obecno´sc´ czego´s nieuchwytnego, co niegdy´s było jak najbardziej uchwytne. W˛edrowali przez opustoszała˛ krain˛e Absolutnego Prawa. W ko´ncu jednak Rackhir co´s wypatrzył. Co´s migotało, zanikało i pojawiało si˛e znowu, a˙z w ko´ncu, zbli˙zywszy si˛e do tego czego´s, stwierdzili, z˙ e to człowiek. M˛ez˙ czyzna miał szlachetny kształt głowy, pot˛ez˙ nie zbudowane ciało, lecz twarz wykrzywiał mu pełen bólu grymas. Nie dostrzegł w˛edrowców, nawet gdy ci podeszli do niego bardzo blisko. Podró˙zni zatrzymali si˛e przed obcym i Lamsar odkaszlnał, ˛ by zwróci´c na siebie uwag˛e. M˛ez˙ czyzna obrócił głow˛e i zerknał ˛ na nich nieuwa˙znie. Grymas na jego twarzy wygładził si˛e i zastapiło ˛ go łagodniejsze, zamy´slone spojrzenie. — Kim jeste´s? — spytał Rackhir. M˛ez˙ czyzna westchnał. ˛ — Jeszcze nie — powiedział. — I tym razem jeszcze nie. Znowu widziadła. — My mamy by´c widziadłami? — u´smiechnał ˛ si˛e Rackhir. — Wydawało nam si˛e, z˙ e to ty nim jeste´s. — Czerwony Łucznik przyjrzał si˛e rozmywajacej ˛ si˛e, zanikajacej ˛ powoli postaci obcego. M˛ez˙ czyzna wygiał ˛ kark, niczym łoso´s szykujacy ˛ si˛e do skoku przez zapor˛e, po czym jego ciało znowu powróciło do pierwotnej formy. — My´slałem, z˙ e pozbyłem si˛e ju˙z wszystkiego, co zb˛edne, poza własna,˛ uparta˛ postacia˛ — powiedział obcy ze zm˛eczeniem, — Ale oto znowu co´s si˛e pojawia. Czy˙zby moje rozumowanie było bł˛edne, czy nie my´sl˛e ju˙z tak sprawnie jak dawniej? — Nie obawiaj si˛e — powiedział Rackhir. — Jeste´smy istotami z krwi i ko´sci. — Tego si˛e wła´snie obawiałem. Przez cała˛ wieczno´sc´ zdzierałem powłoki ułudy, które zaciemniaja˛ prawd˛e. Ju˙z miałem zdoby´c si˛e na ostateczny wysiłek, gdy nagle na powrót przenikn˛eli´scie do tego s´wiata. Niestety, mój umysł nie jest ju˙z tak sprawny jak przed laty. 121
— Zapewne sadzisz, ˛ z˙ e nie istniejemy naprawd˛e? — zapytał Lamsar powoli, z przebiegłym u´smiechem na ustach. — Wiesz przecie˙z dobrze, z˙ e tak wła´snie jest. Nie istniejecie, podobnie jak ja nie istniej˛e. — Na twarzy m˛ez˙ czyzny ponownie pojawił si˛e grymas. Jego rysy wykrzywiły si˛e, a cała posta´c pocz˛eła zanika´c, po to tylko, by na powrót przybra´c swa˛ wcze´sniejsza˛ form˛e. M˛ez˙ czyzna westchnał. ˛ — Nawet rozmawiajac ˛ z wami zdradzam to, w co wierz˛e. Przypuszczam jednak, z˙ e gdy odpoczn˛e troch˛e, znowu uda mi si˛e zebra´c siły i przygotowa´c si˛e do ko´ncowego wysiłku, dzi˛eki któremu zdołam osiagn ˛ a´ ˛c ostateczna˛ prawd˛e: nie-istnienie. — Ale˙z nie-istnienie oznacza nie-my´slenie, nie-pragnienie i nie-działanie — powiedział Lamsar. — Chyba nie chcesz samego siebie skaza´c na taki los? — Nie ma czego´s takiego jak „ja”. Jestem jedyna˛ rozumujac ˛ a˛ istota˛ w całym stworzeniu, jestem niemal˙ze czystym rozumem. Jeszcze troch˛e wysiłku i stan˛e si˛e tym, do czego da˙ ˛ze˛ : jedno´scia˛ z nie-istniejacym ˛ wszech´swiatem. Aby to osia˛ gna´ ˛c, musz˛e pozby´c si˛e wszelkich drugorz˛ednych przeszkód — takich jak wy — a potem pogra˙ ˛zy´c si˛e w autentycznej rzeczywisto´sci. — A co nia˛ jest? — Stan całkowitej nico´sci, kiedy nie ma nic, co mogłoby przeszkadza´c porzadkowi ˛ rzeczy, poniewa˙z nie istnieje co´s takiego, jak porzadek ˛ rzeczy. — Trudno to nazwa´c konstruktywna˛ ambicja˛ — odezwał si˛e Rackhir. — Konstruktywno´sc´ to pozbawione znaczenia słowo, jak zreszta˛ wszystkie słowa, jak tak zwana egzystencja. Wszystko znaczy nic, oto jedyna prawda. — Ale ten s´wiat przecie˙z istnieje. Chocia˙z tak pusty, zawiera jednak s´wiatło i twarde skały. Nie udało ci si˛e czystym rozumowaniem wykluczy´c ich egzystencji — powiedział Lamsar. — Znikna,˛ kiedy i ja znikn˛e — powiedział m˛ez˙ czyzna powoli. — Wy zreszta˛ te˙z znikniecie w tej samej chwili. Wówczas Prawo b˛edzie panowa´c nie zagro˙zone. — Ale˙z Prawo nie b˛edzie mogło wówczas panowa´c. Zgodnie z twoim rozumowaniem nie b˛edzie przecie˙z istnie´c. — Mylicie si˛e. Nico´sc´ jest Prawem. Nico´sc´ jest celem Prawa. Prawo to tylko droga, dzi˛eki której wszystko mo˙ze da˙ ˛zy´c do ostatecznego stanu, stanu nie-istnienia. — No có˙z — powiedział Lamsar w zamy´sleniu. — W takim razie lepiej powiedz nam, gdzie znajduje si˛e nast˛epna Brama. — Nie ma z˙ adnej Bramy. — A gdyby była, gdzie mogliby´smy ja˛ znale´zc´ ? — zapytał Rackhir. — Gdyby Brama istniała, a nie istnieje, znajdowałaby si˛e w s´rodku góry, blisko miejsca, które niegdy´s nazywano Morzem Spokoju. — A gdzie to jest? — zapytał znowu Rackhir, zdajac ˛ sobie nagle spraw˛e z beznadziejno´sci swego poło˙zenia. W krainie tej nie było ani punktów orientacyjnych, ani sło´nca, ani gwiazd — nic, wzgl˛edem czego mogliby okre´sli´c kierunek. 122
— Niedaleko Góry Surowo´sci. — A dokad ˛ ty si˛e udajesz? — chciał wiedzie´c Lamsar. — Na zewnatrz, ˛ donikad, ˛ w nico´sc´ . — A je˙zeli uda ci si˛e osiagn ˛ a´ ˛c cel, gdzie my si˛e znajdziemy? — W jakiej´s innej nico´sci. Nie umiem na to odpowiedzie´c. Ale skoro nigdy nie istnieli´scie w rzeczywisto´sci, nie mo˙zecie si˛e te˙z znale´zc´ w nie-rzeczywisto´sci. Tylko ja jestem rzeczywisty, a ja nie istniej˛e. — W ten sposób do niczego nie dojdziemy — powiedział Rackhir z wymuszonym u´smiechem, który wkrótce zastapił ˛ pełen zamy´slenia wyraz twarzy. — Jedynie mój umysł sprawia, z˙ e nie-rzeczywisto´sc´ nie oddala si˛e od nas — dodał m˛ez˙ czyzna. — Musz˛e si˛e bezustannie koncentrowa´c, gdy˙z w przeciwnym razie zalałaby nas powód´z przedmiotów, które przemin˛eły, i musiałbym znowu zaczyna´c od poczatku. ˛ Na poczatku ˛ było wszystko: Chaos. Ja stworzyłem nico´sc´ . Z malujac ˛ a˛ si˛e na twarzy rezygnacja˛ Rackhir naciagn ˛ ał ˛ ci˛eciw˛e na łuk i, załoz˙ ywszy strzał˛e, wycelował w stron˛e zamy´slonego człowieka. — A wiec pragniesz nie-istnie´c? — zapytał. — Ju˙z wam mówiłem. Strzała Rackhira przebiła serce m˛ez˙ czyzny. Ciało nagle zmaterializowało si˛e całkowicie i ci˛ez˙ ko upadło na traw˛e. Równocze´snie dokoła pojawiły si˛e góry, lasy i rzeki. Mimo to kraina nie przestała by´c pełnym spokoju, uporzadkowanym ˛ s´wiatem. Rackhir i Lamsar, w˛edrujac ˛ w poszukiwaniu Góry Surowo´sci, rozkoszowali si˛e jego pi˛eknem. Wydawało si˛e, z˙ e w okolicy nie ma z˙ ywego stworzenia. W˛edrowcy, nadal zaszokowani, rozmawiali jeszcze przez chwil˛e o człowieku, którego zmuszeni byli zabi´c, a˙z w ko´ncu dotarli do olbrzymiej, gładkiej piramidy. Chocia˙z najwyra´zniej naturalnego pochodzenia, z cała˛ pewno´scia˛ do ostatecznej formy doprowadziła ja˛ praca rak ˛ ludzkich. Rackhir i Lamsar obeszli podstaw˛e bryły, a˙z w ko´ncu dotarli do otworu. Bez watpienia ˛ to wła´snie była Góra Surowo´sci. W pobli˙zu łagodnie falował ocean. W˛edrowcy przeszli przez otwór i ujrzeli dokoła filigranowa˛ krain˛e. Przebyli ostatnia˛ Bram˛e. Znajdowali si˛e w Domenie Szarych Władców. Drzewa wygladały ˛ niczym zastygłe paj˛eczyny. Tu i ówdzie bł˛ekitniały płytkie sadzawki. W s´wietlistej wodzie odbijały si˛e wznoszace ˛ si˛e wokół brzegów smukłe skały. Wsz˛edzie dookoła niewysokie wzgórza ciagn˛ ˛ eły si˛e a˙z po pastelowo˙zółty horyzont, naznaczony odcieniami czerwieni, pomara´nczy i gł˛ebokiego bł˛ekitu. W˛edrowcy czuli si˛e tu przero´sni˛eci, niezgrabni, niczym wielkie, niekształtne olbrzymy, depczace ˛ cienkie, krótkie z´ d´zbła trawy. Mieli wra˙zenie, z˙ e niszcza˛ s´wi˛eto´sc´ tego miejsca. Nagle spostrzegli nadchodzac ˛ a˛ dziewczyn˛e. Zatrzymała si˛e, gdy podeszli bli˙zej. Okrywały ja˛ lu´zne, czarne szaty, faluja˛ ce wokół niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Twarz miała blada˛ 123
i ostra,˛ czarne oczy wielkie i tajemnicze. Ze smukłej szyi zwisał klejnot. — Sorana — powiedział Rackhir łamiacym ˛ si˛e głosem. — Przecie˙z umarła´s. — Znikn˛ełam — odpowiedziała — i znalazłam si˛e wła´snie tutaj. Powiedziano mi, z˙ e pojawisz si˛e w tym miejscu, wi˛ec postanowiłam tu ci˛e spotka´c. — Ale to jest Domena Szarych Władców, a ty słu˙zysz Chaosowi. — Owszem, ale na dworze Szarych Władców mile widziani sa˛ wszelkiego rodzaju w˛edrowcy, czy słu˙za˛ Prawu, Chaosowi, czy te˙z z˙ adnemu z nich. Chod´z, zaprowadz˛e ci˛e do nich. Rackhir, oszołomiony, pozwolił poprowadzi´c si˛e przez dziwna˛ krain˛e, a Lamsar poda˙ ˛zył za nim. Sorana i Rackhir byli niegdy´s kochankami. Działo si˛e to w Yeshpotoom-Kahlai, Nieczystej Fortecy, gdzie kwitło urzekajace ˛ zło. Sorana, czarodziejka, miłos´niczka przygód, pozbawiona sumienia kobieta, wysoko ceniła sobie Czerwonego Łucznika od momentu, gdy pewnego wieczoru pojawił si˛e w Yeshpotoom-Kahlai, cały pokryty własna˛ krwia˛ po przedziwnej bitwie miedzy Rycerzami Tumbru a rozbójnikami-in˙zynierami Loheba Bakry. Siedem lat temu za´s Rackhir usłyszał jej przenikliwy wrzask, gdy do Nieczystej Fortecy wdarli si˛e Bł˛ekitni Zabójcy, lubujacy ˛ si˛e w mordzie złoczy´ncy. Czerwony Łucznik wła´snie opuszczał w po´spiechu Yeshpotoom-Kahlai i uznał, z˙ e bli˙zsze wnikanie w to, czemu Sorana wydała z siebie d´zwi˛ek, który do złudzenia przypominał przed´smiertny okrzyk, byłoby wysoce nierozsadne. ˛ A teraz spotkał ja˛ tutaj. Sorana nie robiła nic bezcelowo. Nie podejmowała z˙ adnego działania, je˙zeli nie mogła odnie´sc´ z tego jakiej´s korzy´sci. W dodatku słu˙zyła Chaosowi. Powinien odnosi´c si˛e do niej z rezerwa.˛ Teraz w˛edrowcy ujrzeli przed soba˛ ogromna˛ liczba˛ wielkich namiotów koloru migoczacej ˛ szaro´sci, która w padajacym ˛ s´wietle zdawała si˛e melan˙zem wszelkich mo˙zliwych barw. Pomi˛edzy namiotami wolnym krokiem przemieszczali si˛e ludzie. Wsz˛edzie dokoła panowała atmosfera bezczynno´sci. — Tutaj — powiedziała Sorana, u´smiechajac ˛ si˛e do Rackhira i trzymajac ˛ go za r˛ek˛e — Szarzy Władcy urzadzili ˛ swój tymczasowy dwór. Podró˙zuja˛ po całej krainie, wo˙zac ˛ ze soba˛ jedynie nieliczne przedmioty i prowizoryczne domostwa. Powitaja˛ ci˛e uprzejmie, je˙zeli zdołasz ich zainteresowa´c. — Ale czy nam pomoga? ˛ — Musisz ich o to sam zapyta´c. — Jeste´s zaprzysi˛ez˙ ona Eeauor ˛ z Chaosu — zauwa˙zył Rackhir — i musisz stana´ ˛c u jej boku, przeciwko nam, prawda? — Tutaj panuje zawieszenie broni — u´smiechn˛eła si˛e Sorana. — Mog˛e jedynie informowa´c Chaos o waszych posuni˛eciach, a je˙zeli Szarzy Władcy zdecyduja˛ si˛e wam pomóc, musz˛e przekaza´c, w jaki sposób chca˛ to uczyni´c, o ile uda mi si˛e tego dowiedzie´c. — Jeste´s szczera, Sorano.
124
— W tej krainie hipokryzja jest o wiele bardziej wyrafinowana, a najsubtelniejszym ze wszystkich kłamstw jest prawda — powiedziała kobieta, po czym cała trójka weszła na teren zaj˛ety przez wysokie namioty i skierowała si˛e w stron˛e jednego z nich. W innym królestwie na Ziemi, olbrzymia horda, pokrzykujac ˛ i s´piewajac, ˛ p˛edziła za odzianym w czarna˛ zbroj˛e je´zd´zcem przez trawiaste równiny na północ, coraz bardziej zbli˙zajac ˛ si˛e do samotnego miasta. Ró˙znorodna bro´n pobłyskiwała po´sród wieczornych mgieł. Tłum parł naprzód niczym rozhukana fala przypływu, przepełniony histeryczna˛ nienawi´scia,˛ która˛ Narjhan zasiał w n˛edznych sercach z˙ ebraków. Po´sród naje´zd´zców znajdowali si˛e złodzieje, mordercy, biedota z˙ yjaca ˛ odpadkami — nie skład gromady stanowił problem, ale jej liczebno´sc´ . W Tanelorn za´s wojownicy o powa˙znych twarzach wysłuchiwali wie´sci, jakie przynosili ze soba˛ zwiadowcy wysyłani poza mury miasta, by ocenili siły armii z˙ ebraków. Brut, przechadzajacy ˛ si˛e w srebrnej zbroi odpowiadajacej ˛ jego randze, wiedział, z˙ e min˛eły ju˙z dwa dni, odkad ˛ Rackhir opu´scił Pustyni˛e Westchnie´n. Jeszcze trzy dni i miasto zostanie pochłoni˛ete przez pot˛ez˙ na˛ hord˛e Narjhana. Mieszka´ncy wiedzieli, z˙ e nie zdołaja˛ powstrzyma´c jej naporu. Mogli jedynie pozostawi´c Tanelorn własnemu losowi, lecz tego nie chcieli uczyni´c. Nawet słaby Uroch nie pragnał ˛ ucieka´c. Działo si˛e tak dlatego, z˙ e Tajemnicze Tanelorn napełniało swych mieszka´nców dziwna˛ siła,˛ a z˙ aden z nich nie wiedział, skad ˛ si˛e ona bierze. Tam, gdzie niegdy´s ziała pustka, teraz tkwiła pot˛ez˙ na moc. Ludzie nie opuszczali miasta z egoistycznych pobudek; gdyby z niego wyjechali, znów znale´zliby si˛e we władzy pustki, a tego obawiali si˛e najbardziej. Brut był przywódca˛ i to on przygotował Tanelorn do obrony. Obrona ta mogłaby wytrzyma´c napór armii z˙ ebraków, ale wszyscy wiedzieli, z˙ e nic nie poradzi przeciw Chaosowi. Brut wzdrygnał ˛ si˛e pomy´slawszy, z˙ e gdyby Chaos skierował całe swe siły przeciw Tanelorn, wszyscy jego obro´ncy w jednej chwili znale´zliby si˛e w Piekle. Kopyta koni powracajacych ˛ zwiadowców i wysłanników wzbiły tumany pyłu wysoko nad miejskie mury. Jeden z nich przejechał przez bram˛e na oczach Bruta. Je´zdziec zatrzymał wierzchowca tu˙z przy szlachcicu. Był to wysłannik z Kaarlak nad Płaczacym ˛ Pustkowiem, jednego z miast poło˙zonych najbli˙zej Tanelorn. — Prosiłem Kaarlak o pomoc — wykrztusił wysłannik — ale tak jak przypuszczali´smy, jego mieszka´ncy nawet nie słyszeli o Tanelorn i podejrzewali, z˙ e zostałem wysłany przez armi˛e z˙ ebraków i chc˛e zastawi´c pułapk˛e na nielicznych pozostałych w mie´scie wojowników. Rozmawiałem z Senatorami, lecz nie chcieli 125
nic przedsi˛ewzia´ ˛c w tej sprawie. — Czy nie było tam Elryka? On zna Tanelorn. — Nie, nie było go tam. Kra˙ ˛zy plotka, z˙ e sam walczy teraz z Chaosem, gdy˙z jego słudzy porwali mu z˙ on˛e, Zarozini˛e. Albinos ruszył za nimi w po´scig. Wydaje si˛e, z˙ e Chaos wsz˛edzie wzrasta w sił˛e. Brut pobladł na twarzy. — A co z Jadmarem? Czy Jadmar przy´sle wojowników? — dopytywał niecierpliwie wysłannik. Wiedział, z˙ e wielu ludzi zostało wysłanych do pobliskich miast, by szuka´c tam pomocy. — Nie wiem — odparł Brut. — To nie ma ju˙z zreszta˛ znaczenia. Armia z˙ ebraków jest oddalona zaledwie o trzy dni marszu od Tanelorn, a Jadmarczycy nie dotarliby tu przed upływem dwóch tygodni. — A Rackhir? — Nie powrócił jeszcze i nic nie słyszałem o jego losach. Mam przeczucie, z˙ e ju˙z go nie ujrzymy. Tanelorn jest skazane na zagład˛e. Rackhir i Lamsar skłonili si˛e gł˛eboko przed trójka˛ niewysokich ludzi, siedza˛ cych w namiocie. Jeden z m˛ez˙ czyzn jednak powiedział z niecierpliwo´scia˛ w głosie: — Nie poni˙zajcie si˛e przed nami, którzy jeste´smy najpokorniejsi ze wszystkich. W˛edrowcy wyprostowali si˛e wi˛ec, czekajac, ˛ a˙z gospodarze tego miejsca ponownie si˛e do nich odezwa.˛ Szarzy Władcy udawali pokor˛e, lecz jak si˛e wydawało, była to jedynie ostentacja, gdy˙z czerpali dum˛e ze swej pozy. Rackhir zdał sobie spraw˛e, z˙ e b˛edzie musiał stosowa´c najbardziej wyrafinowane pochlebstwa, a nie sadził, ˛ by to mu si˛e udało. Był przecie˙z wojownikiem, a nie dworakiem czy dyplomata.˛ Lamsar tak˙ze to zrozumiał, powiedział wi˛ec: — O Władcy, porzuciwszy dum˛e przybyli´smy tu, by nauczy´c si˛e od was prostszych prawd, które sa˛ jedynymi prawdami. Jeden z Władców przybrał skromny wyraz twarzy i odpowiedział: — Nie my powinni´smy ocenia´c, co jest prawda,˛ a co nia˛ nie jest, go´sciu. Moz˙ emy podzieli´c si˛e z wami jedynie pewnymi przemy´sleniami. Mo˙zliwe, z˙ e oka˙za˛ si˛e one dla was interesujace ˛ lub pomocne w odnalezieniu własnej prawdy. — Zaiste, to bardzo prawdopodobne — powiedział Rackhir, nie bardzo wiedzac, ˛ z czym wła´sciwie si˛e zgadza, ale uznajac, ˛ z˙ e to b˛edzie najlepsze wyj´scie. — Zastanawiali´smy si˛e te˙z, czy byliby´scie skłonni podzieli´c si˛e z nami przemy´sleniami na temat, który z˙ ywo nas interesuje: ochrona naszego Tanelorn. — Nie jeste´smy na tyle zadufani, by narzuca´c komu´s swoje zdanie. Nie mo˙zna nas nazwa´c błyskotliwymi intelektualistami — odparł mówca uprzejmie. — Nie 126
mamy te˙z zbytniego zaufania do własnych opinii. Kto wie, mo˙ze sa˛ bł˛edne, oparte na bł˛ednych przesłankach? — Istotnie — odezwał si˛e Lamsar, uznajac, ˛ z˙ e najlepiej pochlebi gospodarzom, je˙zeli wspomni o ich skromno´sci. — Szcz˛es´cie to dla nas, z˙ e mo˙zemy wreszcie odró˙zni´c prawdziwa˛ uczono´sc´ od dumy. Albowiem najwi˛ecej widzi człowiek cichy, który mówi niewiele, za to uwa˙znie obserwuje. Mimo to, chocia˙z zdajemy sobie spraw˛e, z˙ e nie jeste´scie przekonani, czy wasze przemy´slenia lub pomoc b˛eda˛ dla nas u˙zyteczne, biorac ˛ za przykład wasze zachowanie, pokornie pytamy: czy znacie jaki´s sposób, w który mogliby´smy ocali´c Tanelorn? Rackhir z trudem nada˙ ˛zał za zło˙zono´scia˛ z pozoru jedynie nieskomplikowanego przemówienia Lamsara, spostrzegł jednak, z˙ e Szarzy Władcy sa˛ zadowoleni. Katem ˛ oka Czerwony Łucznik obserwował Soran˛e. Kobieta u´smiechała si˛e pod nosem. Po tym u´smiechu Rackhir zorientował si˛e, z˙ e wła´sciwie rozegrali to spotkanie. Sorana przysłuchiwała si˛e te˙z uwa˙znie. Rackhir zaklał ˛ po cichu. Władcy Chaosu dowiedza˛ si˛e o wszystkim i nawet je˙zeli Tanelorn zdoła uzyska´c pomoc od Szarych Władców, Chaos b˛edzie miał czas przedsi˛ewzia´ ˛c odpowiednie kroki, by zapobiec uratowaniu miasta. Mówca Szarych Władców d´zwi˛eczna˛ mowa˛ porozumiał si˛e ze swymi kompanami, po czym odezwał si˛e znowu: — Z rzadka jedynie mamy zaszczyt go´sci´c równie odwa˙znych i inteligentnych ludzi. W jaki sposób nasze dyletanckie umysły moga˛ odda´c przysług˛e waszej sprawie? Rackhir nagle zorientował si˛e, niemal s´miejac ˛ si˛e z tej niespodziewanej my´sli, z˙ e Szarzy Władcy wcale nie byli a˙z tak madrzy. ˛ Za pomoca˛ pochlebstwa udało im si˛e uzyska´c ich pomoc. — Narjhan z Chaosu prowadzi wielka˛ armi˛e ludzkich szumowin, armi˛e z˙ ebraków — powiedział Czerwony Łucznik. — Przysiagł, ˛ z˙ e zmiecie z powierzchni ziemi Tanelorn i zabije wszystkich jego mieszka´nców. Potrzeba nam jakiego´s rodzaju magicznej pomocy, by zmierzy´c si˛e z kim´s równie pot˛ez˙ nym jak Narjhan i pokona´c z˙ ebraków. — Przecie˙z Tanelorn nie mo˙zna zniszczy´c — powiedział Szary Władca. — Miasto jest wieczne. . . — odezwał si˛e inny. — Ale to wyobra˙zenie. . . — mruknał ˛ trzeci. — W Kaleef z˙ yja˛ z˙ uki — rzekł Szary Władca, który do tej pory jeszcze si˛e nie odzywał. — Wytwarzaja˛ specyficznego rodzaju jad. ˙ — Zuki, panie? — zapytał Rackhir. — Sa˛ wielkie jak mamuty — wytłumaczył trzeci Władca — ale moga˛ zmienia´c swój rozmiar, a tak˙ze rozmiar zdobyczy, je˙zeli nie mie´sci si˛e w ich gardzieli. — Je˙zeli ju˙z o to chodzi — odezwał si˛e pierwszy mówca — góry na południu 127
naszej krainy zamieszkuje chimera. Potrafi zmienia´c posta´c, a co wi˛ecej, nienawidzi Chaosu, gdy˙z to wła´snie Chaos ja˛ stworzył i pozbawił własnego kształtu. — Jest te˙z czterech braci z Himerscahl, którzy posiedli moc czarnoksi˛eska˛ — zaproponował drugi Władca, lecz pierwszy przerwał mu: — Ich magia nie działa poza ich własna˛ płaszczyzna˛ — powiedział. — Mys´lałem raczej o wskrzeszeniu Bł˛ekitnego Czarodzieja. — Zbyt niebezpieczne, a w dodatku przekraczajace ˛ nasze mo˙zliwo´sci — rzekł jego towarzysz. Spór trwał. Rackhir i Lamsar czekali w milczeniu. W ko´ncu odezwał si˛e pierwszy mówca: ˙ — Zdecydowali´smy, z˙ e Zeglarze z Xerlerenes najlepiej b˛eda˛ wam mogli pomóc w obronie Tanelorn. Musicie uda´c si˛e w góry Xerlerenes i odnale´zc´ ich jezioro. — Rozumiem — powiedział Lamsar. — Górskie jezioro. — Nie — odezwał si˛e Władca. — Ich jezioro le˙zy nad górami. Poszukamy kogo´s, kto mógłby was tam zabra´c. By´c mo˙ze udziela˛ wam pomocy. — Czy nie mo˙zecie zagwarantowa´c nic ponadto? ˙ — Nie. Wtracanie ˛ si˛e w sprawy innych nie le˙zy w naszej naturze. Zeglarze sami zadecyduja,˛ czy wam pomoga,˛ czy nie. — Rozumiem — powiedział Rackhir. — Dzi˛ekujemy. Ile czasu min˛eło odkad ˛ opu´scił Tanelorn? Ile jeszcze pozostało czasu do ataku z˙ ebraków Narjhana na miasto? Czy mo˙ze ju˙z on nastapił? ˛ Nagle, jakby sobie o czym´s przypominajac, ˛ rozejrzał si˛e za Sorana,˛ lecz kobiety nie było w namiocie. — Gdzie le˙za˛ góry Xerlerenes? — pytał wła´snie Lamsar. — Nie w naszym królestwie — odparł jeden z Szarych Władców. — Znajdziemy wam przewodnika. Sorana˛ wypowiedziała słowo, które natychmiast przeniosło ja˛ w bł˛ekitny, dobrze jej znany przej´sciowy s´wiat. W krainie tej nie było innych kolorów poza niezliczonymi odcieniami bł˛ekitu. Tutaj kobieta czekała, a˙z Eequor zauwa˙zy jej obecno´sc´ . Poniewa˙z czas nie płynał ˛ w tym miejscu, nie potrafiła powiedzie´c, jak długo trwa oczekiwanie. Na znak dowódcy horda z˙ ebraków powoli, niezdyscyplinowanie zatrzymała si˛e wreszcie. Głos zadudnił spod hełmu, który zawsze okrywał twarz Władcy Chaosu. — Jutro ruszymy na Tanelorn. Nadejdzie wreszcie długo oczekiwana chwila. Teraz rozbijcie obóz. Jutro Tanelorn zostanie ukarane, a kamienie, z których zbudowano jego niskie domy stana˛ si˛e jedynie pyłem unoszonym na wietrze.
128
Milion z˙ ebraków podnieconym szmerem głosów dał wyraz swej rado´sci. Nikt nie zapytał, dlaczego w˛edrowali tak daleko. Dowodziło to pot˛egi Narjhana. W Tanelorn Brut i Za´s Jednor˛eki cichym, opanowanym głosem rozmawiali o naturze s´mierci. Przepełniał ich smutek, lecz bardziej ni˙z siebie z˙ ałowali Tanelorn, które wkrótce miało zgina´ ˛c. Na zewnatrz ˛ mizerna armia usiłowała otoczy´c kordonem miasto, ale wojowników było tak niewielu, z˙ e nie udało im si˛e wypełni´c przerw miedzy lud´zmi. W domach zapłon˛eły s´wiatła, jak gdyby po raz ostatni. Wosk z˙ ałobnie kapał ze s´wiec. Sorana, spocona jak zawsze po epizodzie w s´wiecie przej´sciowym, powróciła na płaszczyzn˛e zajmowana˛ przez Szarych Władców i odkryła, z˙ e Rackhir, Lamsar i ich przewodnik szykuja˛ si˛e ju˙z do drogi. Eequor powiedziała jej, co robi´c: zadaniem Sorany było nawiazanie ˛ kontaktu z Narjhanem. Reszty mieli dokona´c Władcy Chaosu. Odziana na czarno kobieta przesłała r˛eka˛ całusa swemu byłemu kochankowi, który w s´rodku nocy opuszczał wła´snie obóz. Czerwony Łucznik u´smiechnał ˛ si˛e do niej wyzywajaco, ˛ ale gdy odwrócił twarz, zmarszczył brwi i ruszył w milczeniu za swymi kompanami do Doliny Pradów, ˛ gdzie znajdowało si˛e przej´scie do s´wiata, w którym pi˛etrzyły si˛e góry Xerlerenes. Ledwo si˛e tam znale´zli, zaraz zawisło nad nimi niebezpiecze´nstwo. Ich przewodnik, w˛edrowiec imieniem Timeras, wskazał r˛eka˛ na nocne niebo, na którym rysowały si˛e kontury wysokich turni. ˙ — W tym s´wiecie panuja˛ Zywioły Powietrza — powiedział. — Spójrzcie! Ujrzeli pikujace ˛ w dół stado sów. Wielkie oczy gorzały złowieszczo. Dopiero gdy ptaki zbli˙zyły si˛e, w˛edrowcy zobaczyli, jakie sa˛ olbrzymie: wzrostem niemalz˙ e dorównywały ludziom. Siedzac ˛ w siodle Rackhir napiał ˛ ci˛eciw˛e łuku. — W jaki sposób tak szybko mogli odkry´c nasza˛ obecno´sc´ ? — zastanawiał si˛e Timeras. — Sorana — odparł krótko Rackhir, zaj˛ety łukiem. — Musiała ostrzec Władców Chaosu, a ci wysłali te przera˙zajace ˛ ptaszyska. Pierwsza z sów pomkn˛eła w dół z rozcapierzonymi pazurami i półotwartym dziobem. Czerwony Łucznik posłał strzał˛e prosto w pierzasta˛ gardziel. Ptak wrzasnał ˛ i z trudem wzbił si˛e w gór˛e. Rackhir wypuszczał z j˛eczacej ˛ ci˛eciwy strzał˛e za strzała.˛ Pociski trafiały w cel przy akompaniamencie s´wistu miecza Timerasa, który ciał ˛ uskrzydlonych przeciwników, uchylajac ˛ si˛e przed szponami nurkuja˛ cych bestii. Lamsar przygladał ˛ si˛e bitwie, lecz nie brał w niej udziału. Wydawało si˛e, z˙ e zamy´slił si˛e wła´snie w momencie, gdy jak najbardziej po˙zadane ˛ było szybkie 129
działanie. Je˙zeli w tym s´wiecie dominuja˛ powietrzne duchy, rozwa˙zał pustelnik, to ul˛ekna˛ si˛e silniejszych przedstawicieli innych z˙ ywiołów. I Lamsar goraczkowo ˛ starał si˛e przypomnie´c sobie odpowiednie zakl˛ecie. Gdy wreszcie udało im si˛e przep˛edzi´c sowy, Rackhirowi pozostały zaledwie dwie strzały w kołczanie. Najwyra´zniej ptaszyska nie były przyzwyczajone do skutecznie broniacej ˛ si˛e zdobyczy i pewne swej przewagi nie atakowały zbyt zaciekle. — Przypuszczam, z˙ e czekaja˛ na nas jeszcze inne niebezpiecze´nstwa — powiedział Rackhir cokolwiek dr˙zacym ˛ głosem. — Władcy Chaosu z pewno´scia˛ u˙zyja˛ rozmaitych s´rodków, by nas powstrzyma´c. Jak daleko jeszcze do Xerlerenes? — Niezbyt daleko — odparł Timeras. — Ale to ci˛ez˙ ka droga. Ruszyli naprzód. Lamsar jechał za nimi, zatopiony we własnych my´slach. W˛edrowcy p˛edzili wierzchowce wzdłu˙z stromej, górskiej s´cie˙zki. Po jednej jej stronie ziała bezdenna przepa´sc´ . Rackhir, niezbyt pewnie czujacy ˛ si˛e na wysokos´ci, trzymał si˛e jak najbli˙zej zbocza góry. Gdyby miał jakich´s Bogów, do których mógłby si˛e modli´c, niewatpliwie ˛ czyniłby to w tej chwili. Gdy min˛eli załom skalny, ujrzeli naprzeciwko nadlatujace ˛ — czy te˙z nadpływajace ˛ — olbrzymie ryby. Stwory, wielkie niczym rekiny, s´wieciły własnym s´wiatłem. Obdarzone były pot˛ez˙ nymi płetwami, za pomoca˛ których szybowały w powietrzu, wygladaj ˛ ac ˛ niczym sunace ˛ nad dnem morskim płaszczki. Najwyra´zniej stworzenia te wiele łaczyło ˛ z rybami. Timeras wyciagn ˛ ał ˛ miecz, lecz Rackhirowi pozostały tylko dwie strzały. Jego łuk miał wi˛ec sta´c si˛e bezu˙zyteczny, jako z˙ e powietrznych ryb było bardzo wiele. Lamsar jednak roze´smiał si˛e tylko i przemówił wysokim głosem, dobitnie akcentujac ˛ ka˙zda˛ sylab˛e: — Crackhor — pishtasta salafar! Wielkie, ogniste kule zmaterializowały si˛e na tle czarnego nieba. Płomienne pociski wielokolorowego ognia przybrały dziwne, wojenne kształty i pomkn˛eły w stron˛e nienaturalnych ryb. Płomienie osmaliły olbrzymie cielska. Stwory wrzasn˛eły, zaj˛eły si˛e ogniem i płonac ˛ run˛eły w gł˛eboki wawóz. ˛ ˙ — Zywioły Ognia! — wykrzyknał ˛ Rackhir. — Powietrzne duchy boja˛ si˛e podobnych istot — odparł Lamsar spokojnie. Ogniste istoty towarzyszyły im przez reszt˛e drogi do Xerlerenes. Nie odst˛epowały podró˙znych a˙z do nastania s´witu, odstraszajac ˛ innych wrogów, których
130
najwyra´zniej nasłali na nich Władcy Chaosu. O s´wicie ujrzeli łodzie z Xerlerenes. Stały na kotwicach po´sród spokojnego nieba. Kł˛ebiaste chmury baraszkowały wokół smukłych st˛epek, olbrzymie z˙ agle były zwini˛ete. ˙ — Zeglarze mieszkaja˛ na pokładzie swych statków — powiedział Timeras — gdy˙z tylko one nie podlegaja˛ prawom natury. Timeras przyło˙zył zło˙zone dłonie do ust. Jego okrzyk poniósł si˛e daleko w rze´skim powietrzu poranka: ˙ — Zeglarze z Xerlerenes, mieszka´ncy powietrza, przybyli go´scie z błaganiem o pomoc! Na jednej z burt czerwono-złotego z˙ aglowca pojawiła si˛e czarna, brodata twarz. M˛ez˙ czyzna osłonił oczy przed wschodzacym ˛ sło´ncem i popatrzył w dół na przybyłych, po czym zniknał ˛ znowu. Po pewnym czasie drabinka z cienkich rzemyków wijac ˛ si˛e jak wa˙ ˛z ze´slizgn˛eła si˛e po burcie a˙z do miejsca, w którym na górskim szczycie siedzieli na koniach w˛edrowcy. Timeras uchwycił ja,˛ sprawdził jej wytrzymało´sc´ i poczał ˛ si˛e wspina´c. Rackhir wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i unieruchomił drabink˛e. Wydawało si˛e, z˙ e jest ´ zbyt cienka, by unie´sc ci˛ez˙ ar człowieka, lecz ledwo ujał ˛ ja˛ w dłonie, wiedział, z˙ e mocniejszej nie widział w z˙ yciu. Lamsar burknał ˛ co´s gniewnie, gdy Rackhir gestem wskazał, z˙ e ma poda˙ ˛zy´c za Timerasem, lecz udało mu si˛e dosta´c na pokład wcale zwinnie. Czerwony Łucznik ruszył w gór˛e jako ostatni, unoszac ˛ si˛e w przestworzach wysoko ponad turniami, pnac ˛ si˛e w stron˛e z˙ eglujacego ˛ w powietrzu statku. Flota składała si˛e z jakich´s dwudziestu czy trzydziestu łodzi. Rackhir odniósł ˙ wra˙zenie, z˙ e Tanelorn miałoby szans˛e, gdyby Zeglarze ruszyli mu na ratunek — oczywi´scie je˙zeli miasto jeszcze nie padło. Tak czy owak jednak Narjhan dowie si˛e, jakiego rodzaju pomocy szukaja˛ obro´ncy. Wygłodniałe psy szczekaniem powitały poranek i horda z˙ ebraków, budzac ˛ si˛e po nocy, która˛ sp˛edziła s´piac ˛ na gołej ziemi, ujrzała Narjhana ju˙z na koniu, rozmawiajacego ˛ z jakim´s przybyszem. Była nim dziewczyna w czarnych szatach, które falowały wokół niej jakby na wietrze, mimo bezwietrznej pogody. Na smukłej szyi zawieszony miała klejnot. Zako´nczywszy rozmow˛e, Narjhan rozkazał, by przyprowadzono konia dla gos´cia. Dziewczyna jechała tu˙z za Władca˛ Chaosu, za nimi za´s poda˙ ˛zała cała armia z˙ ebraków, pokonujac ˛ ostatni etap znienawidzonej podró˙zy do Tanelorn. Ujrzawszy, jak słabo strze˙zone jest cudowne miasto, z˙ ebracy roze´smiali si˛e 131
gło´sno, lecz Narjhan i jego towarzyszka wpatrywali si˛e w niebo. — Mo˙ze jeszcze zda˙ ˛zymy — odezwał si˛e głuchym głosem Władca Chaosu, dajac ˛ rozkaz do ataku. ˙ Zebracy, wyjac, ˛ pu´scili si˛e biegiem w stron˛e miejskich murów. Rozpoczał ˛ si˛e atak. Brut wyprostował si˛e w siodle. Po twarzy spływały mu łzy, niknac ˛ w brodzie. W ur˛ekawiczonej dłoni trzymał olbrzymi topór wojenny. Druga˛ r˛eka˛ podtrzymywał le˙zac ˛ a˛ w poprzek siodła nabijana˛ kolcami maczug˛e. Zas Jednor˛eki dzier˙zył długi i ci˛ez˙ ki miecz o szerokim ostrzu, z wyobra˙zonym na r˛ekoje´sci kroczacym ˛ złotym lwem. Ostrze to pomogło mu zdoby´c tron w Andlermaigne, watpił ˛ jednak, czy z jego pomoca˛ zdoła zachowa´c pokój w Tanelorn. U boku Zasa stał Uroch z Nievy o pobladłej lecz gniewnej twarzy. Uroch przygladał ˛ si˛e nadciagaj ˛ acej ˛ nieuchronnie okrytej łachmanami gromadzie. Wrzeszczac, ˛ z˙ ebracy zwarli si˛e w walce z obro´ncami Tanelorn. Chocia˙z słabsi liczebnie, wojownicy walczyli zaciekle, gdy˙z bronili nie tylko swego z˙ ycia i tego, co w tym z˙ yciu ukochali; bronili wszystkiego, co nadawało z˙ yciu sens. Narjhan siedział na koniu, obserwujac ˛ bitw˛e. Sorana zatrzymała si˛e u jego boku. Władca Chaosu nie mógł bra´c czynnego udziału w walce, a jedynie przyglada´ ˛ c si˛e jej i w razie potrzeby zastosowa´c magi˛e, by wspomóc swe sługi lub broni´c własnej osoby. Obro´ncom Tanelorn cudem udawało si˛e powstrzymywa´c napór rozwrzeszczanej hordy. Ich bro´n ociekała krwia,˛ wznoszac ˛ si˛e i opadajac ˛ po´sród morza kotłujacych ˛ si˛e ciał, połyskujac ˛ czerwonawym s´wiatłem s´witu. Pot zmieszał si˛e ze słonymi łzami w szczeciniastej brodzie Bruta. Lashmaryjczyk zwinnie zeskoczył z grzbietu swego czarnego konia, gdy zwierz˛e r˙zac ˛ z˙ ało´snie zwaliło si˛e na ziemi˛e. W gardle narastał mu szlachetny okrzyk bojowy przodków i chocia˙z nie bardzo pasował on do tej haniebnej walki, Brut, wywijajac ˛ ostrym toporem i rozłupujac ˛ a˛ wszystko w drzazgi maczuga,˛ pozwolił wydosta´c mu si˛e z rykiem z krtani. Nie miał jednak nadziei w sercu; Rackhir nie powrócił i Tanelorn było skazane na zagład˛e. Pocieszał go jedynie fakt, z˙ e umrze wraz z miastem, a jego krew zmiesza si˛e z popiołami Tanelorn. Tak˙ze Zas poczynał sobie dzielnie, póki nie padł z roztrzaskana˛ czaszka.˛ Biegnacy ˛ w stron˛e Urocha z Nievy z˙ ebracy zmasakrowali stopami jego starcze ciało. Dusza Zasa, nadal zaciskajacego ˛ dło´n na złotej r˛ekoje´sci miecza, opuszczała włas´nie ciało, by znikna´ ˛c w Otchłani, gdy Uroch równie˙z zginał ˛ w walce. I wówczas nagle Statki z Xerlerenes zmaterializowały si˛e na niebie i Brut, zerknawszy ˛ przypadkowo w gór˛e, wiedział, z˙ e Rackhir wreszcie powrócił, chocia˙z mogło by´c ju˙z za pó´zno. Narjhan tak˙ze spostrzegł Statki. Zawczasu przygotował si˛e na ich spotkanie. 132
˙ ˙ Zaglowce szybowały w przestworzach, otoczone przez Zywioły Ognia, które zawezwał Lamsar. Duchy powietrza i płomienia przybyły na ratunek słabnacemu ˛ Tanelorn. . . ˙ Zeglarze przygotowali si˛e do walki. Czarne twarze przybrały pełen koncentracji wyglad, ˛ g˛este brody skrywały u´smiech. M˛ez˙ czy´zni z Xerlerenes przysposobili wojenny rynsztunek. Ró˙znego rodzaju bro´n — długie, hakowate trójz˛eby, stalowe sieci, zakrzywione miecze, wydłu˙zone harpuny — połyskiwała w s´wietle poranka. Rackhir stał na dziobie prowadzacego ˛ statku. W kołczanie miał pełno smukłych ˙ strzał ofiarowanych przez Zeglarzy. Pod soba˛ widział Tanelorn. Widok wcia˙ ˛z nie zdobytego miasta sprawił mu ulg˛e. Dostrzegł te˙z kł˛ebiacych ˛ si˛e wojowników, ale z tej wysoko´sci nie potrafił powiedzie´c, czy sa˛ to przyjaciele, czy wrogowie. Lamsar krzyknał ˛ w stron˛e uwijaja˛ ˙ cych si˛e dokoła Zywiołów Ognia, wydajac ˛ im instrukcje. Timeras u´smiechnał ˛ si˛e ˙ szeroko i trzymał miecz w pogotowiu. Zaglowiec zakołysał si˛e na wietrze i opus´cił ni˙zej. Teraz zobaczył Narjhana i stojac ˛ a˛ obok Soran˛e. — Ta suka ostrzegła go, przygotował si˛e na nasze przybycie — powiedział Rackhir, zwil˙zajac ˛ wargi i wyciagaj ˛ ac ˛ strzał˛e z kołczana. Statki z Xerlerenes opuszczały si˛e coraz ni˙zej, z˙ eglujac ˛ na pradach ˛ powietrza. Złote z˙ agle wypełniały si˛e wiatrem. Załoga zgromadziła si˛e na jednej burcie, rwac ˛ si˛e do walki. I wówczas Narjhan wezwał Kyrenee. Wielka niczym burzowa chmura, czarna jak Piekło, z którego pochodziła, Kyrenee uformowała si˛e z powietrza. Jej bezkształtne cielsko ruszyło w stron˛e Statków z Xerlerenes, bryzgajac ˛ dokoła strumieniami trucizny. Olbrzymie macki owi˙ jały si˛e wokół nagich ciał krzyczacych ˛ Zeglarzy, mia˙zd˙zac ˛ je w swym u´scisku. ˙ Lamsar po´spiesznie przywołał ogniste istoty, zaj˛ete po˙zeraniem z˙ ebraków. Zywioły utworzyły jedna˛ wielka˛ płomienista˛ kul˛e, która pomkn˛eła na spotkanie Kyrenee. Dwie masy zderzyły si˛e z towarzyszacym ˛ temu wybuchem, o´slepiajace ˛ Czerwonego Łucznika ró˙znokolorowym s´wiatłem. Statki rozkołysały si˛e i rozedrgały tak, z˙ e kilka z nich przewróciło si˛e st˛epka˛ do góry, a ich załogi poleciały w dół na pewna˛ s´mier´c. Eksplozja rozniosła dokoła fragmenty płomiennej kuli i strz˛epy trujacego ˛ czarnego ciała Kyrenee, które u´smiercały wszystko, co stan˛eło na ich drodze, po czym znikały. Powietrze wypełniło si˛e smrodem, odorem spalenizny, pozostało´scia˛ po z˙ y133
wiołach. ˙ Kyrenee umarła. Jeszcze przez moment niosło si˛e jej zamierajace ˛ wycie. Zywioły Ognia, umierajac ˛ lub wracajac ˛ do własnej sfery, wyblakły i znikły. To, co pozostało z ciała wielkiej Kyrenee, opadło powoli na ziemi˛e i przykryło cz˛es´c´ kł˛ebiacych ˛ si˛e wokół z˙ ebraków. Jedynym, co pozostało po olbrzymiej rzeszy ludzi, była rozciagaj ˛ aca ˛ si˛e szeroko mokra plama, pokryta zbielałymi ko´sc´ mi. — Szybko, doko´nczcie walki, nim Narjhan zdoła przywoła´c inne potwory — krzyknał ˛ Rackhir. ˙Zaglowce spłyn˛eły ni˙zej. Zeglarze ˙ zarzucali stalowe sieci, wciagaj ˛ ac ˛ na pokład wielka˛ liczb˛e z˙ ebraków, harpunami i trójz˛ebami dobijajac ˛ rzucajacych ˛ si˛e nieszcz˛es´ników. Rackhir wypuszczał strzał˛e za strzała,˛ z satysfakcja˛ widzac, ˛ z˙ e ka˙zda z nich trafiała nieprzyjaciela wła´snie tam, gdzie ja˛ wycelował. Pozostali przy z˙ yciu obro´ncy Tanelorn, prowadzeni przez Bruta, lepkiego od krwi, lecz u´smiechaja˛ cego si˛e na my´sl o zwyci˛estwie, rzucili si˛e na przera˙zonych z˙ ebraków. Narjhan nie ruszał si˛e z miejsca, gdy jego ludzie, uciekajac, ˛ kł˛ebili si˛e wokół niego i dziewczyny. Sorana, wygladaj ˛ aca ˛ na przestraszona,˛ spojrzała w gór˛e i napotkała wzrok Rackhira. Czerwony Łucznik wycelował w nia˛ strzał˛e, lecz rozmy´slił si˛e i strzelił w stron˛e Narjhana. Pocisk przebił czarna˛ zbroj˛e, lecz nie mógł wyrzadzi´ ˛ c krzywdy Władcy Chaosu. ˙ Wtedy Zeglarze z Xerlerenes zarzucili ze statku, na którym płynał ˛ Rackhir, najwi˛eksza˛ sie´c i złapali w nia˛ Narjhana razem z Sorana. Krzyczac ˛ z o˙zywieniem wciagn˛ ˛ eli szamoczace ˛ si˛e ciała na pokład. Rackhir podbiegł kawałek, by obejrze´c zdobycz. Sorana miała biegnace ˛ w poprzek twarzy zadrapanie od stalowej sieci, ale Narjhan le˙zał nieruchomy i przera˙zajacy. ˛ ˙ Rackhir wyszarpnał ˛ topór z rak ˛ jednego z Zeglarzy i kopni˛eciem zrzucił czarny hełm, stawiajac ˛ stop˛e na piersi pokonanego. — Po˙zegnaj si˛e z z˙ yciem, Narjhanie z Chaosu! — krzyknał ˛ w bezrozumnym podnieceniu. Rado´sc´ ze zwyci˛estwa przyprawiła go niemal o histeri˛e, gdy˙z pierwszy raz si˛e zdarzyło, z˙ e s´miertelnik pokonał Władc˛e Chaosu. Jednak˙ze zbroja była pusta, jak gdyby nigdy nie wypełniało jej ciało. Narjhan zniknał. ˛ Spokój zapanował na pokładzie Statków z Xerlerenes i ponad miastem Tanelorn. Pozostali przy z˙ yciu wojownicy zgromadzili si˛e na miejskim rynku i wiwatujac ˛ s´wi˛etowali zwyci˛estwo. ˙ Friagho, Kapitan Zeglarzy podszedł do Rackhira i wzruszył ramionami. — Nie złowili´smy tego, dla którego tu przypłyn˛eli´smy, ale i tak sporo ryb 134
złapało si˛e w nasze sieci. Dzi˛ekujemy za połów, przyjacielu. Rackhir u´smiechnał ˛ si˛e i poło˙zył dło´n na czarnym ramieniu Friagha. — Dzi˛ekujemy za pomoc. Oddali´scie nam wielka˛ przysług˛e. Friagho ponownie wzruszył ramionami i odwrócił si˛e w stron˛e zdobyczy, unoszac ˛ w gór˛e trójzab. ˛ Nagle Rackhir krzyknał: ˛ — Nie, Friagho. Pozwól mi zachowa´c zawarto´sc´ tej sieci. Sorana, gdy˙z to ona była zawarto´scia,˛ o której mówił Czerwony Łucznik, spoj˙ rzała niespokojnie, jak gdyby wolała raczej zosta´c przebita trójz˛ebem Zeglarza. — Oczywi´scie, Rackhirze — odparł Friagho. — Na tej ziemi zostało jeszcze mnóstwo ludzi. — I pociagn ˛ ał ˛ za sie´c, by uwolni´c dziewczyn˛e. Sorana wstała, dr˙zac ˛ na całym ciele i spogladaj ˛ ac ˛ na Rackhira l˛ekliwie. Czerwony Łucznik u´smiechnał ˛ si˛e do´sc´ przyja´znie i powiedział: — Podejd´z tutaj, Sorano. Podeszła wiec do niego i stan˛eła, wpatrujac ˛ si˛e rozszerzonymi oczami w ko´ s´cista,˛ sokola˛ twarz. Smiejac ˛ si˛e gło´sno, Rackhir podniósł dziewczyn˛e i zarzucił ja˛ sobie na rami˛e. — Tanelorn jest bezpieczne! — krzyknał. ˛ — Tak jak ja nauczysz si˛e miłowa´c ˙ spokój tego miejsca! — I poczał ˛ schodzi´c po drabince, która˛ Zeglarze opu´scili na jednej z burt. Lamsar czekał na nich na dole. — Odchodz˛e teraz do mej samotni — powiedział. — Dzi˛ekuj˛e ci za pomoc — odparł Rackhir. — Bez niej Tanelorn nie istniałoby ju˙z. — Tanelorn b˛edzie istnie´c zawsze, póki z˙ y´c b˛eda˛ ludzie — powiedział pustelnik. — Bo to nie jest miasto, którego murów dzi´s bronili´scie. Tanelorn to ideał, utopia. I Lamsar u´smiechnał ˛ si˛e.