Mary Stewart
Ta przyziemna magia
Przełożyła Ewa Oświecimska
Wydanie oryginalne: 1964 Wydanie polskie: 1997
Johnowi ...
34 downloads
943 Views
873KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Mary Stewart
Ta przyziemna magia
Przełożyła Ewa Oświecimska
Wydanie oryginalne: 1964 Wydanie polskie: 1997
Johnowi Attenborough dedykuję
OD AUTORKI Podczas pracy nad książką zaciągnęłam wiele długów wdzięczności, lecz do dwóch przywiązuję szczególną wagę. Chciałabym tą drogą złożyć specjalne podziękowanie panu Michaelowi Halikiopoulosowi, Dyrektorowi Biura Turystycznego, mieszczącego się przy ulicy Arseniou 5 w Korfu, za ogromną uprzejmość i równie wielką pomoc. Tak samo gorąco pragnę podziękować panu Antony’emu Alpersowi, którego cudowna książka „Book of Dolphins” (John Murray, 1960) stała się dla mnie natchnieniem, a także źródłem wielu cennych informacji, niezbędnych do napisania tej powieści. M.S. Wszystkie postaci i okoliczności w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób lub sytuacji jest przypadkowe.
ROZDZIAŁ I „(...) powiastka, którą przy śniadaniu rzec można.” „Burza”, akt V, scena 1 – A jeśli to będzie chłopiec – oświadczyła wesoło Phyllida – damy mu na imię Prospero. Parsknęłam śmiechem. – Biedne maleństwo. Dlaczego? Ach, oczywiście... Czy ktoś przypadkiem nie mówił ci, że Korfu stanowiła pierwowzór czarodziejskiej wyspy Szekspira w „Burzy”? – Jeżeli chodzi o ścisłość, ten ktoś uczynił to nie dalej niż wczoraj, ale na miłość boską, nie pytaj mnie teraz o szczegóły. Może jesteś do tego przyzwyczajona, ale ja nie zajmuję się Szekspirem przed śniadaniem. – Tu moja siostra ziewnęła, wyciągnęła stopę, tak by sięgnąć słonecznej plamy na brzegu tarasu i przez chwilę podziwiała kosztowny plażowy sandałek. – Zresztą i tak nie mówiłam serio. W końcu mamy tu już i Mirandę, i Spira, co może i nie stanowi skrótu od Prospera, ale brzmi nader podobnie... – Och? To brzmi nad wyraz romantycznie. A kimże oni są? – Chłopak i dziewczyna; oboje tutejsi, a w dodatku bliźnięta. – Wielkie nieba! Ich ojciec musiał być oczytanym jegomościem? Phyllida uśmiechnęła się kącikiem ust. – Można i tak to określić – przyznała. Coś w wyrazie jej twarzy wzbudziło moją ciekawość; zresztą zdawałam sobie sprawę, że właśnie o to jej chodziło. A ponieważ potrafię być równie nieznośna jak moja siostrzyczka, jeżeli tylko się do tego przyłożę, odpowiedziałam niedbale: – W takim razie chyba lepiej zmienić pierwotną koncepcję? Co myślisz o imieniu Kaliban dla twego nie narodzonego maleństwa? Pasuje jak ulał. – A to niby dlaczego? – spytała z oburzeniem. – „Brzemienną wiedźmę o sinych powiekach pozostawili tu samą żeglarze” – zacytowałam niewinnie. – Czy zostało jeszcze trochę kawy? – Naturalnie. Jest tutaj. Och, na miłość boską, dobrze że przyjechałaś, Lucy! Pewnie nie powinnam cieszyć się z tego, że straciłaś pracę i mogłaś zjawić się właśnie teraz, a jednak się
cieszę. To istna sielanka po Rzymie. – A raj po Londynie. Już teraz się lepiej czuję. Kiedy sobie przypomnę, gdzie byłam wczoraj o tej porze... i pomyślę o deszczu... Wzdrygnęłam się i popijając kawę, wyciągnęłam się w fotelu, spoglądając poprzez puszyste wierzchołki sosen na iskrzące się w dali morze, po czym poddałam się rozmarzeniu, jakie ogarnia zmęczonego człowieka, wyjeżdżającego na wakacje w takie miejsce. Oto zaledwie wczoraj marzłam w kwietniowym chłodzie Anglii i nagle zostałam przeniesiona na czarodziejską, słoneczną wyspę na Morzu Jońskim. Być może powinnam wyjaśnić (tym, którzy nie są takimi szczęściarzami jak ja), że Korfu jest wyspą położoną u zachodniego wybrzeża Grecji. Jej wydłużony, sierpowaty kształt najbardziej przybliża się do lądu na północy, gdzie tylko dwie mile dzielą ją od Albanii; natomiast miasto Korfu, położone mniej więcej w środku krzywizny sierpa, oddalone jest od wybrzeża greckiego o jakieś siedem do ośmiu mil. W części północnej wyspa jest górzysta i szeroka; po czym żyznymi dolinami i łagodnymi stokami pagórków schodzi ku płaskiemu, wydłużonemu jak ogon skorpiona południowemu cyplowi; stąd, jak sądzą niektórzy, bierze się jej imię Kerkyra, Korfu. Dom mojej siostry leży jakieś dwanaście mil na północ od miasta Korfu, tam właśnie, gdzie linia brzegowa zaczyna się wyginać ku stałemu lądowi, a podnóże góry Pantokrator chroni żyzny zakątek od wielu, wielu lat stanowiący posiadłość rodziny jej męża. Moja starsza ode mnie o trzy lata siostra poślubiła w wieku lat dwudziestu rzymskiego bankiera, Leonarda Forli. Jego rodzina osiadła na Korfu jeszcze w czasach, kiedy nad wyspą panowało Księstwo Weneckie i jakimś cudem zdołała zachować swój majątek mniej więcej nietknięty podczas przeróżnych późniejszych „okupacji”, a nawet, jak to się zdarza wielokrotnym zaprzańcom, nieźle im się cały czas powodziło. Kiedy wyspa znajdowała się pod brytyjskim protektoratem, pradziadek Leonarda wybudował na zalesionym wzgórzu, nad małą zatoczką, stanowiącą morską granicę jego posiadłości, pretensjonalny, a zarazem romantyczny Castello dei Fiori. Założył również winnicę i gaj pomarańczowy oraz, jeśli można to tak nazwać, plantację miniaturowych, japońskich pomarańczek zwanych koum koyat, dzięki którym posiadłość Forlich stała się sławna. Pradziadek nawet wykarczował kawałek lasu i założył tam ogród, nie mówiąc już o tym, że tuż za południowym cyplem, czyli poza zasięgiem wzroku, zbudował nabrzeże i ogromny hangar jachtowy. Wedle słów Phyllidy, przystań owa mogłaby pomieścić prawie całą Szóstą Flotę, zaś w rzeczywistości gościła niewiarygodną liczbę wszelkiego rodzaju jednostek pływających, którymi przybywali do Castello dei Fiori liczni goście. Swego czasu, jak zdołałam pojąć, dom ów był sceną jednego wielkiego i nigdy się nie kończącego przyjęcia; w lecie goście żeglowali i łowili ryby, natomiast jesienią urządzali polowania; wówczas grupa złożona z trzydziestu lub więcej myśliwych udawała się na albański brzeg, by tam płoszyć ptactwo i nękać koziorożce alpejskie.
Jednak epoka ta minęła wraz z pierwszą wojną światową, kiedy to rodzina przeniosła się do Rzymu. Posiadłości nie sprzedali, a w latach dwudziestych i trzydziestych stanowiła ich letnią rezydencję. Zmienne koleje drugiej wojny światowej prawie doprowadziły majątek do ruiny, mimo to rodzina Forlich w tajemniczy sposób wypłynęła w powojennym Rzymie z nietkniętą fortuną, po czym Forli senior – czyli ojciec Leonarda – znów zajął się posiadłością na Korfu. Próbował ją odrestaurować, lecz zmarł trzy lata temu i jego syn uznawszy, że nie dla niego zblakłe splendory Castello, na cyplach okalających zatokę, nad którą górował Castello, wybudował dwie niewielkie, nowoczesne wille, a właściwie bliźniacze bungalowy. Oboje wraz z Phyllidą zamieszkiwali willę Forli na północnym cyplu; bliźniacza willa Rotha zajmowała południowy cypel górujący nad wąską zatoczką, która wrzynając się w urwisko, tworzyła krytą przystań. Willę Rotha wynajmował od zeszłej jesieni Anglik, pan Manning; pracował nad książką. (Znasz ten rodzaj albumów – wyjaśniła mi siostra – nic tylko fotografie opatrzone jedną linijką tekstu wielką czcionką, ale fotografie są naprawdę dobre). Trzy domostwa łączyła ze światem droga do Castello, a ze sobą nawzajem liczne leśne ścieżynki; poza tym dróżki wiodły w dół prosto nad zatokę. Tego roku upalna rzymska wiosna zapowiadająca jeszcze gorętsze lato, wcześniej niż zazwyczaj wypędziła rodzinę Forli na Korfu. Phyllida była w ciąży i z trudem znosiła upał, toteż namówiono ją, by zostawiła dwójkę starszych dzieci pod opieką babki, zaś Leo przywiózł ją na Korfu parę dni wcześniej, nim ja się tu zjawiłam. Jednakże sam musiał natychmiast wracać do Rzymu pilnować interesów, więc zapowiedział tylko wizyty w weekendy, oczywiście jeżeli zdoła się wyrwać, a także obiecał przywieźć dzieci na Wielkanoc. Gdy tylko Phyllida usłyszała, że jestem chwilowo bezrobotna, napisała do mnie natychmiast, błagając, bym przyjechała i dotrzymała jej towarzystwa. Zaproszenie nie mogło nadejść bardziej w porę. Sztuczka, w której grałam, zrobiła klapę po kilku zaledwie przedstawieniach, a ja znalazłam się na bruku. Właśnie to, że owa rola była moją pierwszą w Londynie... że była to moja „wielka szansa”, wprawiało mnie w takie przygnębienie. Nic więcej się dla mnie nie szykowało; agenci teatralni byli uprzejmi, lecz unikali wiążących odpowiedzi; poza tym akurat przeżyłam wyjątkowo ohydną zimę. Byłam zmęczona, podupadła na duchu i w wieku lat dwudziestu pięciu zupełnie serio zastanawiałam się, czy aby na pewno nie robię z siebie idiotki, wbrew życzliwym radom upierając się przy karierze aktorki. Ale jak wie każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z tą profesją, aktorstwo nie jest zawodem, lecz nałogiem, a ja już zdążyłam w niego wpaść. Tak długo walczyłam i przecierałam sobie drogę, aż w zeszłym roku podjęłam decyzję, by po trzech latach grania podrzędnych rólek w prowincjonalnych teatrach spróbować szczęścia w Londynie. Zresztą początkowo zdawało się, że mi ono sprzyja. Mniej więcej po dziesięciu miesiącach statystowania w telewizji, a od czasu do czasu występów w reklamie, dostałam obiecującą rolę w sztuce, która nie miała nic lepszego do roboty, niż paść po dwóch miesiącach jak zdychający wielbłąd.
Ale i tak mogłam zaliczyć się do szczęściarzy, w odróżnieniu od tysięcy pechowców, którzy wciąż jeszcze próbowali wspiąć się choćby na najniższy szczebel drabiny. I podczas gdy oni wysiadywali nadal w dusznych agencjach teatralnych, ja siedziałam na tarasie willi Forli; mogłam spędzić w gorących promieniach greckiego słońca tyle czasu, ile zapragnę. Wyłożony kamiennymi płytami szeroki taras osadzony był na samym krańcu cypla, dalej zalesione urwisko opadało stromo do morza. Tuż za balustradą kołysały się korony sosen nagrzanych porannym słońcem i intensywnie pachnących żywicą. Dom stał na wzgórzu i zewsząd otaczały go chłodne lasy pełne ptasiego świergotu. Sama zatoczka ukryta była za drzewami. Widok był cudowny... jak okiem sięgnąć lśniły i migotały wody zatoki, którą obejmuje krzywizna sierpa Korfu. Na północy, za ciemnoniebieskim przesmykiem już po albańskiej stronie, majaczyły, nierealne jak mgła, śnieżne szczyty. Krajobraz jakby zastygł w głębokiej, czarodziejskiej ciszy. Nie dochodził znikąd żaden dźwięk poza ptasim świergotem, zaś przede mną były tylko drzewa, niebo i rozmigotane morze. Westchnęłam. – Cóż, jeśli nawet nie jest to czarodziejska wyspa Prospera, to powinna nią być... Ale, ale kim są te twoje romantyczne bliźnięta? – Spiro i Miranda? To dzieci Marii, kobiety, która u mnie pracuje. Ma domek przy głównej bramie wjazdowej do Castello... Na pewno widziałaś go wczoraj w nocy, jadąc z lotniska. – Pamiętam światełko... Taka malutka chatka? A więc to mieszkańcy Korfu... właściwie jak się ich nazywa? Korfuzjanami? Parsknęła śmiechem. – Korfijczykami, idiotko. Tak, to tutejsi wieśniacy. Chłopak pracuje dla Godfreya Manninga w willi Rotha. A Miranda pomaga matce tutaj. – Wieśniacy? – zaintrygowana podjęłam wątek, na który tak pragnęła mnie naprowadzić od początku rozmowy. – Trochę dziwne imiona jak na Korfu. Kim był ten oczytany ojczulek? Leo? – Z tego co wiem – odparła jego kochająca żona – Leo przez ostatnie osiem lat nie czytał nic poza rzymską edycją „Financial Times”. Sądziłby zatem, że Prospero i Miranda to nazwa Trustu Inwestycyjnego. Nie, sytuacja przedstawia się jeszcze ciekawiej, moja kochana... – Na jej twarzy pojawił się przekorny uśmieszek, jaki gościł tam, ilekroć zamierzała uraczyć mnie najbardziej nieprawdopodobnymi plotkami, określanymi przez nią jako „interesujące fakty, które moim zdaniem powinnaś znać”. – Prawdę mówiąc, oficjalnie Spiro otrzymał imię tutejszego świętego... co drugi chłopiec na Korfu ma na imię Spiridion... ale ponieważ nasz dystyngowany lokator Castello wziął na siebie odpowiedzialność za ochrzczenie... a także opiekę nad bliźniętami, jak się domyślam... mogę się założyć, o co chcesz, że w księgach parafialnych, czy jak się to tutaj zwie, chłopiec figuruje jako Prospero.
– Wasz „dystyngowany lokator”? Najwyraźniej to był ten smakowity kąsek, z którym się tak czaiła. Patrzyłam na nią lekko zaskoczona pamiętając, jak kiedyś barwnie opisała mi Castello dei Fiori: „Jest w tak opłakanym stanie, że nie da się tego opisać, coś w rodzaju wagnerowskiego gotyku, idealna scenografia dla muzycznej wersji „Drakuli”.” Zastanawiałam się, kto dał się namówić, by zapłacić za te operowe splendory. – Ktoś wynajął niebiańskie sale Walhalli? Macie szczęście. Któż to taki? – Julian Gale. – Julian Gale? – Uniosłam się raptownie i wpatrzyłam w nią osłupiała. – Nie myślisz chyba o... to znaczy nie chodzi ci o Juliana Gale’a? Tego aktora? – Ni mniej, ni więcej. Moja siostrzyczka sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej z wrażenia, jakie na mnie uczyniła. Byłam niezmiernie poruszona, chociaż dotychczas raczej przysypiałam podczas jej długich opowieści o sprawach rodzinnych. Sir Julian Gale był nie tylko po prostu „aktorem”, odkąd pamiętałam, uważano go za wielką znakomitość teatru angielskiego. A ostatnio stał się również jedną z jego tajemnic. – Coś takiego! – powiedziałam. – A więc to tu się skrył. – Pomyślałam sobie, że to cię zainteresuje – zauważyła z zadowoloną miną. – No wiesz! Nie ma człowieka, który by się co jakiś czas nie zastanawiał, dlaczego dwa lata temu ni z tego, ni z owego Julian Gale wszystko rzucił. Oczywiście wiedziałam, że wciąż jeszcze chorował po tym okropnym wypadku, ale żeby zostawić teatr i zniknąć... Musiałaś słyszeć plotki. – Mogę je sobie w każdym razie wyobrazić. W końcu my tu też mamy ich lokalną odmianę. Ale niech ci się oczy nie świecą i nie wyobrażaj sobie, moje dziecko, że go poznasz. Odciął się od świata, a kiedy mówię „odciął”, to właśnie to mam na myśli. W ogóle się nie udziela towarzysko... czasami tylko bywa u przyjaciół, a poza tym cała jego posiadłość jest otoczona ustawionymi co jard tabliczkami z napisem „Przejście wzbronione pod karą śmierci”, zaś ogrodnik wszystkich nieproszonych gości zrzuca z urwiska prosto do morza. – Nie zamierzam mu przeszkadzać. Zbyt wielkie mam dla niego poważanie. Ale chyba ty go widziałaś. Jak się czuje? – Och, sprawia wrażenie zdrowego. Tyle tylko, że nigdzie nie bywa. Spotkałam go ledwie kilka razy. I to właśnie on powiedział mi, że Korfu przypuszczalnie stanowi pierwowzór wyspy z „Burzy”. – Zerknęła na mnie spod oka. – Chyba... chyba zgodzisz się, że jest on „oczytanym jegomościem”? Ale tym razem nie zareagowałam na zaczepkę. – „Burza” to był jego łabędzi śpiew – powiedziałam. – Dostałam się na ostatnie przedstawienie w Stratfordzie i płakałam rzewnymi łzami, kiedy pod koniec mówił ten fragment, wiesz: „Lecz tę przyziemną magię dziś odrzucam”. Czy właśnie dlatego wybrał
Korfu na swą kryjówkę? Roześmiała się. – Wątpię. Nie wiesz, że on czuje się tu prawie jak w domu? Przebywał tutaj w czasie wojny i został na wyspie po jej zakończeniu, a potem, jak mi mówiono, co roku przywoził tu rodzinę na wakacje, póki dzieci były małe. Mieli dość długo dom koło Ipsos, ale sprzedał go, gdy jego żona i córka zginęły w wypadku. Niemniej jednak widocznie miał tu jeszcze jakieś... powiązania... więc, jak postanowił gdzieś się ukryć, przypomniał sobie Castello. Nawet nie myśleliśmy o jego wynajęciu, w końcu ta ruina nie nadaje się do zamieszkania, ale on tak bardzo pragnął znaleźć jakiś odosobniony i spokojny zakątek. Poza tym wyglądało na dar z nieba, że Castello stoi pusty, a Maria z rodziną mieszka tuż obok, toteż Leo w końcu uległ. Maria z bliźniętami zajęła się domem i przygotowała kilka pokoi, by nadawały się do zamieszkania. Poza tym po drugiej stronie sadu pomarańczowego mieszka para wieśniaków; doglądają całej posiadłości, a ich wnuk pracuje w ogrodzie i pomaga im w razie potrzeby. Skoro ktoś pragnie tylko spokoju i odosobnienia, to chyba ubił dobry interes... I tak to wygląda nasza mała kolonia. Nie mogę powiedzieć, że przypominamy Saint Tropez w pełni sezonu, ale jeżeli marzyłaś o spokoju, słońcu i kąpielach morskich, zaznasz tych przyjemności do woli. – To mi odpowiada – odparłam rozmarzona. – Och, jak mi to odpowiada. – Chcesz teraz zejść na dół? – Z przyjemnością. Dokąd? – Do zatoki, oczywiście. Tędy. – I palcem wskazała kierunek. – Myślałam, że tabliczki zakazują przechodzenia przez teren prywatny? – Och, nie tak dosłownie, a w każdym razie nie dotyczy to plaży. Nigdy byśmy nie wynajęli zatoki, w końcu po to właśnie tu przyjeżdżamy! Docierasz do plaży, idąc prosto w dół ścieżką po północnej stronie cypla, tam gdzie jest nasze małe prywatne molo. Dno jest piaszczyste, plaża cudowna, a miejsce zupełnie odosobnione... Jednym słowem, rób dziś, co chcesz. Może sama później zejdę, ale jeśli masz zamiar popływać już teraz, Miranda wskaże ci ścieżkę. – Jest tutaj? – Kochanie – zauważyła moja siostra. – Żyjemy tu w obrzydliwym luksusie, nie dostrzegłaś jeszcze tego? Naprawdę sądzisz, że tę kawę sama przygotowałam? – Pojmuję, hrabino – oświadczyłam nietaktownie. – Ale jak dziś pamiętam pewien dzień... Przerwałam, gdyż na taras weszła dziewczyna z tacą. Zerknęła na mnie z ciekawością tym bezpośrednim, pozbawionym skrępowania, charakterystycznym dla Greków spojrzeniem, do którego trzeba się przyzwyczaić, bo nie można po prostu zareagować na nie tak samo, po czym się do mnie uśmiechnęła. Jej uśmiech pogłębił się jeszcze, gdy wypróbowałam swoją znajomość greckiego mówiąc „dzień dobry”, co jak na razie stanowiło cały mój dorobek.
Była dość niska i krępa, o krótkiej szyi, krągłej buzi i gęstych niemal zrośniętych brwiach. Lśniące, ciemne oczy i świeża cera przyciągały wzrok naturalnym powabem młodości i zdrowia. Wyblakła czerwień sukienki dodawała jej tylko subtelnego uroku, jakże odmiennego od agresywnej urody wielkomiejskich greckich emigrantów, których dotychczas widywałam. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat. Moja nieporadna próba powitania wyzwoliła lawinę greckich słów, ale Phyllida śmiejąc się, w końcu ją powstrzymała. – Ona nic nie rozumie, Mirando. Zna zaledwie dwa słowa na krzyż. Mów po angielsku. Czy mogłabyś jej, proszę, pokazać ścieżkę na plażę, kiedy już sprzątniesz ze stołu? – Oczywiście! Z przyjemnością! Wydawała się nie tylko zadowolona, lecz wręcz uszczęśliwiona. Uśmiechnęłam się, myśląc cynicznie, że cieszy ją tak możliwość małego spacerku w środku porannej roboty, ale jak się okazało, byłam w błędzie. Przybywszy dopiero co z szarego, przygnębiającego Londynu i zostawiwszy za sobą fatalny nastrój spowodowany klęską sztuczydła, nie potrafiłam jeszcze pojąć prostej, greckiej radości wypływającej z możliwości usłużenia komuś. Z wigorem i hałasem zaczęła zbierać naczynia ze stołu. – To nie potrwa długo. Najwyżej chwilkę, dosłownie minutkę... – Czyli około pół godziny – powiedziała spokojnie moja siostra, kiedy dziewczyna wyszła z pośpiechem. – A poza tym, po co się śpieszyć? Masz czasu a czasu. – Co racja, to racja – przyznałam z zadowoleniem. *** Ścieżka na plażę była cienista i wyścielona sosnowymi igłami. Biegła między drzewami, otwierając się znienacka na niewielki prześwit, tam gdzie spadający z pluskiem do morza strumień tworzył małą, rozsłonecznioną sadzawkę ze zwieszającą się nad nią gęstą kurtyną kapryfolium. Tutaj ścieżka się rozwidlała. Jedna jej odnoga szła w górę, pogrążając się w lesie, natomiast druga zbiegała po stromiźnie w dół, wijąc się pośród sosen i dębów. Miranda stanęła i wskazała w dół. – Tędy trzeba iść. Ta druga ścieżka prowadzi do Castello, a w ogóle to już teren prywatny. Nikt tędy nie chodzi, tylko domowi, rozumie pani. – A gdzie jest druga willa, ta, którą wynajął pan Manning? – Po drugiej stronie zatoki, na szczycie urwiska. Nie zobaczy jej pani z plaży, bo drzewa zasłaniają, ale wiedzie do niej taka ścieżka – tu nakreśliła w powietrzu stromy zygzak – od hangaru aż na szczyt urwiska. Mój brat tam pracuje, mój brat Spiro. To ładny dom, bardzo piękny, taki jak Signory, chociaż oczywiście nie tak wspaniały jak Castello. Bo Castello przypomina pałac.
– Tak słyszałam. Czy twój ojciec też tu pracuje? To pytanie rzuciłam zupełnie bezmyślnie; zupełnie zapomniałam o wygadywanych przez Phyllidę głupstwach, a poza tym i tak w nie nie wierzyłam. Ku memu głębokiemu zażenowaniu dziewczyna zawahała się i przez krótką, przerażającą chwilę zastanawiałam się, czy Phyllida przypadkiem nie powiedziała prawdy. Nie wiedziałam jeszcze, że Grecy spokojnie traktują najbardziej osobiste pytania, jakby to była rzecz sama przez się zrozumiała; zresztą sami też je zadają. Jąkając się, zaczęłam coś niewyraźnie mówić, lecz Miranda odpowiedziała z prostotą: – Wiele lat temu mój ojciec nas opuścił. Poszedł tam. „Tam” w danej chwili stanowiło nieprzebitą ścianę drzew, na tle których misternie odbijała koronka krzewów mirtowych, lecz wiedziałam, co leży dalej: ponura, odcięta od świata komunistyczna Albania. – Jako więzień? – spytałam przerażona. Potrząsnęła przecząco głową. – Nie. On był komunistą. Mieszkaliśmy wtedy w Argyrathes, na południu Korfu, a tam jest wielu takich. – Zawahała się. – Nie mam pojęcia, dlaczego. Zupełnie inaczej jest w północnej części Korfu, skąd pochodzi moja matka. Mówiła tak, jakby wyspa liczyła przynajmniej czterysta mil długości, a nie czterdzieści, ale uwierzyłam jej. Gdzie spotyka się dwóch Greków, tam są co najmniej dwie partie polityczne, a jeżeli to tylko możliwe, nawet więcej. – I nigdy już o nim nie słyszałaś? – Nigdy. Początkowo matka wciąż miała nadzieję, że wróci, ale teraz oczywiście granica jest zamknięta dla wszystkich i nikt tam nie może ani wejść, ani wrócić. Jeśli żyje, musi tam być. Ale nawet tego nie wiemy. – Chcesz powiedzieć, że nikt nie może się dostać do Albanii? – Nikt. – Czarne oczy żywo błysnęły, jakby jakaś myśl ją poruszyła. – Poza tymi, którzy łamią prawo. – No, nie jest to prawo, które miałabym ochotę złamać – zauważyłam. Te dalekie śniegi wyglądały obco, zimno i okrutnie. Niezręcznie dodałam: – Tak mi przykro. To musi być smutne dla twej matki. Wzruszyła ramionami. – To wszystko zdarzyło się tak dawno. Czternaście lat temu. Chyba go już nawet nie pamiętam. A mamy przecież Spira i on się nami opiekuje. – Znów w jej oczach rozbłysła iskierka. – Pracuje dla pana Manninga, mówiłam pani... przy jachcie i przy samochodzie, wspaniałym samochodzie, bardzo drogim... i przy fotografiach, które pan Manning wykonuje do swojej książki. Powiedział, że kiedy książka zostanie ukończona... prawdziwa książka, taka jaką sprzedają w księgarni... umieści w niej nazwisko Spira drukiem. Tylko proszę to
sobie wyobrazić! Och, nie ma rzeczy, której Spiro by nie potrafił! On jest moim bliźniakiem, rozumie pani. – Czy jest do ciebie podobny? Wydawała się zaskoczona. – Podobny? Och, nie, w końcu jest mężczyzną, a poza tym właśnie powiedziałam pani, jaki jest mądry. A ja wcale nie, ale przecież jestem kobietą i nie muszę być mądra. Z mężczyznami jest inaczej. Prawda? – Tak zwykli twierdzić mężczyźni – roześmiałam się. – No nic, wielkie dzięki za pokazanie drogi. Czy zechcesz przekazać mojej siostrze, że zjawię się w porze lunchu? Zaczęłam schodzić stromą ścieżką. Na pierwszym zakręcie, nie wiadomo dlaczego, obejrzałam się w stronę polanki na rozdrożu. Miranda już odeszła. Ale odniosłam wrażenie, że wyblakła czerwień mignęła wcale nie na dróżce wiodącej do willi Forli, lecz znacznie wyżej, tam gdzie wiła się zakazana ścieżka prowadząca do Castello.
ROZDZIAŁ II Panie, wzburzony jestem (...). IV. 1. Zatoczka była niewielka i osłonięta od wiatrów. Sierp białego piasku ostro odcinał się od akwamarynowego morza, z przeciwnej strony obrzeżony górującym nawisem urwiska, ciemną zielenią sosen oraz złocisto-zielonym listowiem dębów. Ścieżka spadała stromo w dół i tuż za kępą dębczaków nagle znalazłam się na plaży. Przebrałam się pośpiesznie w jakimś skrytym przed ludzkim wzrokiem zakątku i wyszłam na słoneczny żar. W całej zatoce nie było widać żywego ducha, a morze spokojnie połyskiwało w słońcu. Po obu stronach zalesione przylądki schodziły aż do migotliwej, lustrzanej toni. Poza zatoką morze pogłębiało się gwałtownie, przechodząc od pawich połysków aż do soczystego granatu, tam gdzie odbijały się w nim góry Epiru, bardziej nierealne niż tuman mgły. Dalekie śniegi na albańskich szczytach odbijały się w wodzie jak chmury. Piasek aż parzył stopy; dzięki temu woda zdawała się chłodniejsza i bardziej jedwabista w dotyku. Zanurzyłam się w spokojną toń i zaczęłam leniwie płynąć wzdłuż brzegu w stronę południowego cypla. Z lądu docierała ledwie dostrzegalna bryza, przynosząc w lekkich podmuchach upajający słodki zapach pomarańczowych kwiatów i żywiczną woń sosen; owe zapachy mieszały się ze słonymi bryzgami morza. Wkrótce znalazłam się w pobliżu cypla, tam gdzie białe skały schodziły nad samą wodę, a kępa sosen zacieniała głęboki, wypełniony zieloną wodą basen. Pozostałam jednak na słońcu; odwróciłam się na plecy, zamierzając nieco poleżeć na wodzie i zamknęłam oczy, by nie raził mnie jego odblask. Delikatny wietrzyk szeptał w koronach sosen, wyciszona woda nawet się nie marszczyła... Nagła fala zahuśtała mną gwałtownie. Miotałam się, usiłując utrzymać się na powierzchni, wówczas zachybotała mną następna spora fala, taka jak ta, którą pozostawia za sobą łódź, i poniosła na swym grzbiecie. Lecz nie słyszałam ani wioseł, ani silnika; nie słyszałam niczego poza pluskaniem fal o skały. Kotłując się w wodzie, rozglądałam się na wszystkie strony, zdumiona i nieco
wystraszona. Żywego ducha. Morze migotało, puste i spokojne aż po turkus i błękit horyzontu. Spróbowałam stanąć, ale odkryłam, że zniosło mnie dalej od brzegu i ledwie dotykam dna końcami palców. Zawróciłam więc w stronę płycizny. Tym razem fala zbiła mnie z nóg i przykryła razem z głową, zaś następna skotłowała zupełnie, tak że przez dobrą chwilę bezsilnie miotałam się, plując słoną wodą. Teraz już potężnie wystraszona zdecydowanie ruszyłam do brzegu. Nagle, tuż obok woda wzburzyła się i zaszumiała. Coś mnie dotknęło... było to chłodne, błyskawiczne muśnięcie wzdłuż mego uda... jakby jakieś ciało przepłynęło bardzo blisko pod wodą... Przerażona gwałtownie wciągnęłam haust powietrza, a nie wrzasnęłam z tej prostej przyczyny, że zamiast niego zaczerpnęłam ogromny haust wody i poszłam na dno. Miotając się, wypłynęłam na powierzchnię, w panice przetarłam oczy zalane słoną wodą i rozejrzałam dziko dokoła... by stwierdzić, że zatoka jest wciąż pusta, ale jej powierzchnię rozcina pienisty ślad morskiego stworzenia, które przed chwilą mnie musnęło. Prosty jak strzała ślad na wodzie oddalał się szybko ku pełnemu morzu, aby po chwili szerokim łukiem zawrócić znowu ku mnie... Nie czekałam, by sprawdzić, co to za stwór. W moim spanikowanym, acz niedouczonym umyśle coś wrzasnęło: Rekiny! Młócąc rękami wodę, popłynęłam w stronę skał na cyplu. Nadpływał błyskawicznie. Gdy znalazł się o trzydzieści jardów ode mnie, powierzchnia wody wybrzuszyła się i rozdzieliła przecięta ogromnym srebrno-czarnym grzbietem. Woda spływała po nim jak płynne szkło. Usłyszałam sapnięcie i przez moment dojrzałam połysk ciemnego, lśniącego oka oraz płetwę grzbietową w kształcie rożka księżyca, po czym stworzenie znów zanurkowało z impetem, który przeniósł mnie o kilka jardów bliżej mojej skały. Zdołałam się jej chwycić, zawisłam na chwilę i absolutnie przerażona wygramoliłam się na nią, ciężko dysząc. Z pewnością nie był to rekin. Setki przygodowych książek nauczyły mnie już, że rekina rozpoznaje się po wielkiej trójkątnej płetwie grzbietowej, a ponadto widziałam przecież zdjęcia potwornej paszczy i malutkich, okrutnych oczek. To stworzenie oddychało powietrzem, zaś jego oko było ciemne i duże jak u psa... więc może to foka? Ale w tych ciepłych morzach nie ma żadnych fok, a poza tym one nie mają płetwy grzbietowej. Jakiś żółw? Za duże... Wreszcie dotarło do mnie rozwiązanie tej zagadki i przyjęłam je z uczuciem dojmującej ulgi i zachwytu. To było ukochane stworzenie Morza Egejskiego, „ten, który wyprzedza wiatr”, ulubieniec Apolla, „owoc pożądania morza”, delfin... cudowne określenia popłynęły w ślad za nim, a ja podciągnęłam się wyżej i usiadłszy w cieniu sosen na suchej skale, objęłam kolana rękami i patrzyłam. Nadpływał znowu wielkim łukiem, gładki i lśniący, o ciemnym grzbiecie i jasnym brzuchu, pełen wdzięku niczym jacht pod żaglami. Tym razem wypłynął na powierzchnię i
kołysał się na niej, łypiąc na mnie oczkami o ciemnej obwódce. Był całkiem spory jak na delfina, miał prawie dwa i pół metra. Leżał na wodzie lekko się kolebiąc, gotów w każdej chwili dać nura, a jego ogon w kształcie półksiężyca... zupełnie niepodobny do rybiego pionowego steru... spoczywał poziomo na wodzie, utrzymując ogromne cielsko w równowadze. W dalszym ciągu nie spuszczał ze mnie oka. Mogłabym przysiąc, że obserwował mnie przyjaźnie i z ciekawością. Gładki pysk wygięty był w wiecznym delfinim uśmiechu. Podniecenie i zachwyt uderzyły mi do głowy. – Ty moje śliczności! – powiedziałam idiotycznie i wyciągnęłam rękę, jak gdyby to był gołąb na Trafalgar Square. Delfin oczywiście nie zwrócił na to uwagi, dalej kołysał się na wodzie, spokojnie się uśmiechając i obserwując mnie bez śladu strachu. A więc te historie były prawdziwe... Znałam oczywiście legendy... literatura starożytna pełna jest opowieści o delfinach zaprzyjaźnionych z człowiekiem. I chociaż nie sposób uwierzyć we wszystkie cudowne delfiny z owych legend, przecież w czasach nam bliższych zdarzyło się wiele podobnych historii, faktów popartych wszelkimi dowodami, jakich wymaga i potrafi dostarczyć współczesność. Pięćdziesiąt lat temu żył w wodach nowozelandzkich delfin zwany Pelorus Jack, który przez dwadzieścia lat pilotował statki przez Cieśninę Cooka; w latach pięćdziesiątych znany był delfin z Opononi, zabawiający w zatoce wakacyjnych plażowiczów. Podobnie w latach sześćdziesiątych na włoskim wybrzeżu pojawił się delfin, co bawił się z dziećmi przy brzegu, ściągając w to miejsce takie tłumy, że w końcu mała grupa biznesmenów z pobliskiego kurortu opuszczonego przez turystów zwabionych nową atrakcją, zaczaiła się na delfina i zastrzeliła biedaka, kiedy podpłynął bliżej, by się z nimi pobawić. Te i inne historie sprawiały, że stare legendy stawały się wiarygodne ponad wszelką wątpliwość. I właśnie przede mną kołysał się żywy dowód. Oto mnie, Lucy Waring, delfin zapraszał do zabawy w morzu. Nie mógł okazać wyraźniej swych zamiarów, nawet gdyby przyczepił sobie do płetwy grzbietowej tabliczkę z informacją tej treści. Kolebał się w wodzie, patrząc na mnie, a po jakimś czasie półobrotem zanurkował i wynurzył się jeszcze bliżej... Powiew wietrzyka poruszył wierzchołkami sosen; obok mego policzka jak pocisk przeleciała pszczoła. Delfin znienacka wygiął się w łuk i głęboko zanurkował. Powstały w tym miejscu wir skłębił wodę, fale zaczęły rozchodzić się kręgami na wszystkie strony, a po chwili toń się wygładziła. A więc to tak. Z uczuciem dojmującego rozczarowania i opuszczenia obróciłam głowę, by odprowadzić go wzrokiem, gdy będzie odpływał na pełne morze. Nagle tuż koło mojej skały morze rozwarło się, jakby wybuchła bomba głębinowa, i delfin wystrzelił ostrym łukiem prawie na metr w górę, po czym nurkując, z potwornym trzaskiem klapnął ogonem w wodę. Jak torpeda przepłynął obok skały i o dwadzieścia jardów dalej wytknął łeb z wody i
raz jeszcze wpił we mnie bystre spojrzenie jasnych, wesołych ślepi. To był cudowny popis i zrobił swoje. – Dobrze – powiedziałam miękko. – Idę już. Ale jeżeli jeszcze raz mnie zbijesz z nóg, utopię cię, mój drogi, jak amen w pacierzu. Spuściłam nogi do wody, ześlizgując się ze skały. Z dziwnym cienkim bzyczeniem znów przeleciała obok mnie pszczoła, kierując się w stronę morza. Coś... chyba jakaś mała rybka... plusnęło tuż za delfinem. Jeszcze się zastanawiałam, co to takiego, kiedy usłyszałam następne bzyczenie, o wiele bliższe... woda ponownie chlupnęła i usłyszałam dziwny, wysoki dźwięk, jak śpiew rozedrganego drutu. Wówczas pojęłam. Słyszałam już ten dźwięk. To nie były ani pszczoły, ani ryby. To były kule, prawdopodobnie z karabinu zaopatrzonego w tłumik, a jedna z nich właśnie odbiła się rykoszetem od powierzchni morza. Ktoś strzelał do delfina z lasów nad zatoką. To że owe rykoszety mogły być groźne dla mnie, jakoś nie przyszło mi do głowy. Byłam tak rozwścieczona, że musiałam natychmiast coś zrobić. Oto tu leżał na wodzie uśmiechnięty delfin, podczas gdy jakiś krwiożerczy „myśliwy” bez żadnych skrupułów właśnie brał go na muszkę... Najprawdopodobniej jeszcze mnie nie dostrzegł, jako że siedziałam w cieniu sosen. Wrzasnęłam na cały głos: – Przestań strzelać! Natychmiast! – I rzuciłam się do wody. Z pewnością nikt nie będzie strzelał do zwierzęcia, gdy musi się liczyć z możliwością trafienia mnie. Chlapiąc, wyłoniłam się z cienia z nadzieją, że hałas wystraszy delfina i ten ucieknie z niebezpiecznego rejonu. Udało się. Pozwolił zbliżyć się na odległość paru stóp, ale kiedy wyciągnęłam rękę, jakbym go chciała dotknąć, cofnął się, zanurzył w wodzie i zniknął. Stałam po piersi w wodzie i obserwowałam morze. Nic. Rozciągało się puste i ciche aż po spokojne, płynące po wodzie szczyty Epiru. Drobne fale dotarły rzędem do brzegu i tam wygładziły się szemrząc. Delfin odpłynął. A wraz z nim zniknęła cała magia. Teraz była to tylko mała i opustoszała zatoka, nad którą gdzieś na zboczu czekał niesympatyczny i zawiedziony typ ze strzelbą. Obróciłam się, by popatrzeć na górujące nade mną urwisko. Przede wszystkim dojrzałam górne piętra Castello dei Fiori i strzelające w niebo wieżyczki zakończone bezsensownymi blankami. Tło dla tej scenerii tworzyły skalne dęby, cedry i śródziemnomorskie cyprysy. Budowla stała w głębi, toteż nie widziałam stąd okien parteru, a tylko osadzony nad samym urwiskiem szeroki balkon czy taras otoczony kamienną balustradą. Z plaży poniżej nie byłoby nic widać poprzez gęstwinę kwitnących pnączy osłaniających skalną stromiznę, lecz stąd dostrzegałam balustradę z omszonymi posągami ustawionymi w jej narożnikach, z kamiennymi donicami pełnymi kwiatów, odcinających się barwną plamą na ciemnym tle cyprysów oraz stojący nie opodal w cieniu pinii stolik i krzesła.
A także mężczyznę, który prawie niewidoczny w cieniu pinii, bacznie mnie obserwował. Wystarczyła mi chwila, by się upewnić, że nie mógł to być sir Julian Gale. Włosy miał zbyt ciemne i nawet z tej odległości nie przypominał znajomej sylwetki... może trzymał się jakoś niedbale... a już na pewno był bardzo młody. Pewnie ogrodnik... prawdopodobnie ten, co miał zwyczaj zrzucać natrętów prosto do morza. Tak czy owak, jeśli ogrodnik sir Juliana lubił zabawiać się strzelaniem, najwyższy czas, by ktoś go powstrzymał. Wyskoczyłam z wody, nim delfin zdążył drugi raz zanurkować, chwyciłam sandały i okrycie i popędziłam w kierunku mocno wyszczerbionych schodków wspinających się stromo na urwisko i – miałam nadzieję – prowadzących do tarasu. Z góry dobiegło mnie wołanie; uniosłam głowę. Mężczyzna podszedł do balustrady i wychylił się. Ledwo go widziałam przez gęstwinę hibiskusa i jeżyn, lecz nie wyglądał na Greka. Kiedy zatrzymałam się, zawołał po angielsku: – Tędy, proszę! – i gestem wskazał na południowy kraniec zatoki. Zlekceważyłam to. Kimkolwiek był – zapewne jakimś gościem Juliana Gale’a – musiałam załatwić z nim tę sprawę natychmiast, póki byłam naprawdę wściekła; nie zamierzałam czekać, aż go spotkam na jakiejś uprzejmej potyczce słownej u Phyllidy... – Ależ panie, Taki czy Owaki, nie powinien pan strzelać do delfinów, one są zupełnie nieszkodliwe... Ta sama stara gadka tysiące razy przerabiana z durnymi, uwielbiającymi zabijać mężczyznami, którzy strzelali lub łapali w sidła borsuki, wydry, czy pustułki – niewinne istoty ginące tylko dlatego, że jakiś typ miał ochotę na spacerek z psem w piękny dzionek. O nie, tym razem ogarnięta byłam taką furią, że nie czułam nawet strachu i zamierzałam powiedzieć temu komuś, co o nim myślę. Popędziłam w górę jak strzała. Schody były niezmiernie strome i kręte, wiły się poprzez największą gęstwinę leśną. Omijały bokiem dół urwiska, pięły się wokół kęp mirtu i jaśminu, aby wreszcie wynurzyć się na pochyłej polance pocętkowanej słonecznymi plamami. Stał tutaj, dość zaniepokojony, najwyraźniej zszedł z tarasu, by mnie przechwycić. Dopiero jak stanęłam z nim twarzą w twarz, zdałam sobie sprawę z tego, że znalazłam się w bardzo niekorzystnej sytuacji. Zszedł na dół jakieś pięćdziesiąt stóp, podczas gdy ja pędziłam jak szalona co najmniej sto stóp w górę. Najwyraźniej miał prawo tu być, czego nie dało się powiedzieć o mnie. Zajmował się swoimi sprawami; bez wątpienia Lucy Waring one nie dotyczyły. Co więcej, był ubrany, natomiast ja miałam na sobie ociekający wodą kostium kąpielowy i rozchełstaną mokrą kieckę. Otuliłam się nią pośpiesznie i przez dłuższą chwilę próbowałam złapać oddech, czując coraz bardziej wzbierającą wściekłość; teraz jednak nic mi to nie pomagało i nie mogłam z siebie wydusić ani słowa. Bynajmniej nie napastliwie, ale i niezbyt uprzejmie powiedział: – Zdaje sobie chyba pani sprawę z tego, że to jest teren prywatny. Może więc będzie pani
tak miła i powróci tą samą drogą, którą tu pani przyszła? Tędy dojdzie pani tylko do tarasu i domu. Wreszcie odzyskałam oddech. Nie traciłam też czasu na zbędne słowa. – Dlaczego strzelał pan do delfina? Sprawiał wrażenie tak zmieszanego, jakbym go uderzyła w twarz. – Dlaczego, co zrobiłem? – Przecież to właśnie pan przed chwilą strzelał do delfina w zatoce? – Moja kochana dziew... – Zatrzymał się w pół słowa i powiedział, jak ktoś mający do czynienia z wariatką: – O czym pani mówi? – Może pan nie udawać, że nic pan nie wie! To musiał być pan! Skoro tak gorliwie wygania pan stąd każdego natręta, któż inny mógłby to być? – Dyszałam ciężko, a ręce mi się trzęsły, kiedy niezgrabnie usiłowałam się ogarnąć. – Ktoś strzelał do niego jak do tarczy ledwie kilka minut temu. Byłam tam. Widziałam pana na tarasie. – Oczywiście, ja też widziałem delfina. Nie spostrzegłem pani, póki z krzykiem nie wyskoczyła pani z kępy drzew. Ale musiało się pani wydawać. Nie było żadnych strzałów. A na pewno bym je usłyszał, będąc tutaj. – Jasne, że ktoś strzelał z tłumikiem – odparłam niecierpliwie. – Mówię panu, że byłam w wodzie, gdy zaczęła się strzelanina! Czy naprawdę pan uważa, że przybiegłabym tutaj dla zabawy? To były bez najmniejszej wątpliwości strzały! Rozpoznam rykoszet, jak go słyszę. Zmarszczył brwi i spoglądał na mnie tak, jakby po raz pierwszy zauważył, że jestem istotą ludzką, a nie tylko natrętem, którego najchętniej zrzuciłby z urwiska i pozbył się problemu. – Więc dlaczego wskoczyła pani do wody w pobliżu delfina? – Ależ oczywiście po to, by go przepędzić, zanim go ktoś zrani! – Przecież sama mogła pani zostać postrzelona. Nie wie pani, że kule odbijają się od wody, tak jakby to była skała? – Pewnie, że wiem! Ale musiałam chyba coś zrobić? – Dzielna dziewczyna – skomentował kostycznie, co sprawiło, że mój stygnący temperament znów osiągnął stan wrzenia. Odparowałam z wściekłością: – A więc nie wierzy mi pan? Powtarzam, że to prawda! To były strzały. Oczywiście wskoczyłam do wody, żeby pana powstrzymać! Wiedziałam, że będzie pan musiał przerwać strzelanie, jeżeli ktoś znajdzie się obok w wodzie. – Niech się pani wreszcie zdecyduje – zauważył. – Albo, albo. Albo to ja strzelałem, albo nie wierzę, że ktokolwiek strzelał. W żadnym wypadku jedno i drugie. Może pani wybrać jedną z tych wersji. Na pani miejscu wybrałbym raczej drugą, bo czy nie uważa pani, że to jednak mało prawdopodobne? Nawet jeżeli założymy, że ktoś chciał zastrzelić delfina, po cóż by używał tłumika?
– Właśnie pana o to pytam – odpowiedziałam. Przez chwilę podejrzewałam, że posunęłam się za daleko. Zacisnął wargi i spojrzał na mnie gniewnie. Zapanowała chwila milczenia, patrzył na mnie ze ściągniętymi brwiami i nawzajem mierzyliśmy się wzrokiem. Przede mną stał silnie zbudowany mężczyzna lat około trzydziestu ubrany niedbale w marynarskie spodnie i rozchełstaną koszulę bez rękawów; potężny tors i ramiona mogły należeć do jednego z greckich robotników, budujących drogi przy użyciu własnych rąk i niewielu narzędzi. Jego oczy i włosy były równie ciemne, lecz coś w linii ust, coś zmysłowego i wrażliwego, zaprzeczało pierwszemu wrażeniu, że oto mam przed sobą robotnika. Czułam raczej, że stoi przede mną mężczyzna, który co prawda ulega gwałtownym emocjom, ale zna cenę, jaką musi za to zapłacić. Nie śmiałam nawet sobie wyobrażać, co pomyślał o mnie, o moich mokrych włosach, zaczerwienionej twarzy, wściekłości pomieszanej z zażenowaniem i przeklętym, bezustannie się zsuwającym okryciu. Lecz jednego byłam pewna. Właśnie w tej chwili kierował się jednym z tych nie kontrolowanych agresywnych odruchów. Na szczęście nie fizycznych... przynajmniej na razie. – No tak – oświadczył w końcu krótko. – Obawiam się, że w tej sprawie będzie musiało pani wystarczyć moje słowo. Nie strzelałem do delfina ani z karabinu, ani z katapulty, ani z czegokolwiek innego. Czy to wystarczy? A teraz, jeżeli pani wybaczy, byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciała pani... – Wrócić drogą, którą przyszłam? W porządku. Zrozumiałam. Przykro mi, być może się myliłam. Jednak na pewno nie w kwestii strzałów. Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby strzelać do delfina, ale fakt pozostaje faktem. – Zająknęłam się pod jego obojętnym wzrokiem. – Nie chciałabym się narzucać, ale przecież nie mogę tego tak zostawić... To się może powtórzyć... Skoro nie był to pan, któż to mógł być? – Nie mam pojęcia. – Może ogrodnik? – Nie. – Albo lokator willi Rotha? – Manning? A gdzież tam, wręcz przeciwnie, jeżeli pragnie pani rozpętać wokół delfina kampanię obronną, radzę pani udać się tam natychmiast. Manning fotografował tego delfina całymi tygodniami. To przecież on właśnie go oswoił, on i ten grecki chłopak, który dla niego pracuje. – Oswoił go? Ach... teraz rozumiem. No więc – dodałam niezręcznie – to z całą pewnością nie on. Nic nie odpowiedział, czekając cierpliwie i obojętnie, bym sobie wreszcie poszła. Przygnębiona zagryzłam wargę, wahając się i czując zdecydowanie głupio. (Dlaczego człowiek czuje się zawsze głupio, ilekroć w grę wchodzi kwestia dobroci... czy też czegoś, co
bardziej przemądrzali ludzie nazwaliby sentymentalizmem?). Poczułam, że drżę. Wściekłość i jeszcze przed chwilą rozsadzająca serce energia wyczerpały mnie doszczętnie. Polanka była chłodna i cienista. – No nic – powiedziałam. – Przypuszczam, że wkrótce spotkam pana Manninga i jeśli on nie zdoła mi pomóc, z pewnością uczyni to mój szwagier. Myślę, że skoro to jest prywatny teren, i to łącznie z linią brzegową, chyba zdołamy powstrzymać tego rodzaju intruzów. – Zdołamy? – powtórzył pośpiesznie. – To znaczy właściciele posiadłości. Jestem Lucy Waring, siostra Phyllidy Forli. Domyślam się, że pan mieszka z sir Julianem? – Jestem jego synem. A więc to pani jest panną Waring? Nie miałem pojęcia, że już pani przybyła. – Wydawało się, że waha się, czy nie usprawiedliwić swego zachowania, lecz zamiast tego spytał: – Czy Forli też przyjechał? – Nie – odparłam krótko i obróciłam się na pięcie. Do sandała przyczepił się pęd jeżyny, więc schyliłam się, by go usunąć. – Przykro mi, że byłem nieco szorstki – powiedział zdecydowanie łagodniejszym tonem, choć może ów ton wynikał ze skrępowania. – Ostatnio mieliśmy istny najazd intruzów, mój ojciec... był ciężko chory, a przybył tu, by wrócić do zdrowia, dlatego, jak się pani pewnie domyśla, woli, by zostawiono go w świętym spokoju. – Czy wyglądałam na łowczynię autografów? Po raz pierwszy po jego twarzy przemknął wyraz rozbawienia. – Raczej nie. Lecz ten pani delfin stanowił nawet większą atrakcję niż mój ojciec; jakimś cudem wieść o tym, że właśnie tu go fotografują, rozeszła się po okolicy, po czym urosła w plotkę, że jest tu kręcony film. Przypłynęło kilka łodzi pełnych turystów, nie mówiąc o pieszych wycieczkach błąkających się po lesie. To wszystko było raczej męczące. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ludzie korzystali z plaży, byleby nie zjawiali się z tranzystorami, bo tego nie znoszę. Z zawodu jestem muzykiem i przyjechałem tu pracować. – Po czym dodał chłodno i zgryźliwie: – A jeżeli w związku z tym uważa pani, że miałem powód, żeby się pozbyć delfina, zapewniam panią jeszcze raz, że jakoś mi to nie przyszło do głowy. – No tak – odpowiedziałam. – Wydaje mi się, że wyczerpaliśmy temat. Przykro mi, że przeszkodziłam panu w pracy. Pójdę już, dzięki czemu będzie mógł pan do niej wrócić. Do widzenia, panie Gale. Moje godne zejście ze sceny całkowicie zniweczył fakt, że pęd jeżyny zahaczył się o okrycie, zrywając je ze mnie. Dobre trzy potworne minuty męczyłam się, żeby je odczepić. Ale już nie musiałam się obawiać, że na skutek tego zajścia zostałam ośmieszona. Odszedł. Gdzieś powyżej, i to całkiem blisko, dosłyszałam pytanie i odpowiedź, tak krótkie i zdawkowe, że aż obraźliwe. Po czym w ciszy rozległy się atonalne akordy dziwnej muzyki, jakby włączono gramofon czy radio.
Mogłam być pewna, że dawno o mnie zapomniano.
ROZDZIAŁ III Ów galant, którego dostrzegasz, przeżył rozbicie to straszliwe; gdyby nieco nie szpecił go smutek (będący wrogiem urody), mogłabyś rzec o nim, że urodziwy jest (...) I. 2. Dopiero gdy wzięłam prysznic i przebrałam się, poczułam, że wraca mi spokój; byłam już prawie gotowa opowiedzieć całe to zdarzenie Phyllidzie i wysłuchać jadowitych komentarzy, jakimi opatrzy zachowanie niezbyt uprzejmego pana Gale’a. Wyjrzałam na taras, ale nie było po niej śladu. Dostrzegłam jedynie częściowo nakryty do lunchu stolik; na środku obrusa leżała sterta sztućców, tak jakby ktoś porzucił je tam w pośpiechu. Nigdzie nie było ani Mirandy, ani jej matki. Usłyszałam, jak otwierają się i zamykają z trzaskiem kuchenne drzwi i wreszcie dojrzałam moją siostrę. Spiesznym krokiem przemierzyła hall i wpadła do bawialni, którą zwała salotto. – Lucy? Czy to ciebie usłyszałam? – Jestem tutaj, na tarasie. Mówiąc to, podeszłam do balkonowych drzwi, lecz ona już śpieszyła ku mnie. Jedno spojrzenie na jej twarz sprawiło, że wszelka myśl o porannej przygodzie zupełnie wywietrzała mi z głowy. – Phyllida! Co się stało? Wyglądasz okropnie. Czy to już Kaliban? Potrząsnęła przecząco głową. – To byłoby zbyt proste. Nadeszły złe wieści, stało się coś strasznego. Syn biednej Marii utonął. Spiro, ten chłopak, o którym opowiadałam ci podczas śniadania. – Phyllida! Kochanie, to potworne! Ale... jak? Kiedy? – Zeszłej nocy. Żeglowali razem z Godfreyem... wiesz, Godfreyem Manningiem... i mieli wypadek. Godfrey właśnie przyniósł tę wiadomość, a ja przekazałam ją Marii i Mirandzie.
Ja... wysłałam je obie do domu. – Z udręką uniosła rękę i dotknęła nią czoła. – Lucy, to było straszne! Nie potrafię ci powiedzieć jak bardzo. Gdyby tylko Maria coś powiedziała, ale nie rzekła jednego słowa... No nic, chodźmy do bawialni. Godfrey wciąż tam jest, więc lepiej wejdź i poznaj go. Cofnęłam się. – Nie, nie, nie przejmuj się mną. Pójdę do swojego pokoju albo gdzie indziej. Pan Manning na pewno nie jest w nastroju do towarzyskiej pogawędki. Biedactwo, tak mi przykro... Posłuchaj, czy nie wolałabyś się mnie pozbyć na resztę dnia? Gdzieś zjem lunch, a potem... – Nie, proszę cię, wolałabym, żebyś ze mną została. – Zniżyła na chwilę głos. – Bardzo ciężko to przeżywa i, słowo honoru, uważam, że dobrze by mu zrobiło, gdyby o tym pogadał. Wejdź, proszę. O Boże! Przydałby mi się łyk alkoholu! Kaliban będzie musiał go ten jeden raz przełknąć. Uśmiechnęła się blado i powiodła mnie przez balkonowe drzwi w stronę bawialni. Salotto był to długi, chłodny pokój z trzema ogromnymi oknami wychodzącymi na taras i z olśniewająco pięknym widokiem. Promienie słoneczne przedzierały się przez pnącza wistarii ocieniającej taras od góry, na skutek czego bawialnia była chłodna i przewiewna; jej ściany pomalowane na delikatny błękit w kolorze skorupki kaczego jaja oraz biel stolarki stanowiły idealne tło dla brązów włoskich zwierciadeł i bladego złota woskowanego parkietu. Spokojny pokój o pełnej wdzięku prostocie, jaką można osiągnąć, mając wiele pieniędzy i gustu. Phyllida zawsze odznaczała się znakomitym smakiem i dobrze się stało – czasami przynajmniej tak sobie myślałam – że to ona, a nie ja, poślubiła bogatego mężczyznę. Mój własny gust – odkąd wyrosłam z kraciastych kiecek i przestałam kolekcjonować butelki po chianti – został silnie uwarunkowany tym, iż tyle lat mieszkałam w bałaganie, na który składały się rekwizyty tanio kupione na wyprzedaży i doprowadzone do stanu świetności na chwilowy użytek. W najlepszym wypadku efekt przypominał coś w rodzaju ubogiej wersji scenografii do „My Fair Lady”, w najgorszym konglomerat scenografii Emmetta i Ronalda Searle’a do scenicznej wersji „Watt” Samuela Becketta. Fakt, iż mnie bawił własny styl życia, w niczym nie umniejszał podziwu, jaki czułam wobec niewątpliwej elegancji mej siostry. W bawialni stół był zastawiony butelkami. Siedział tam mężczyzna odwrócony do nas plecami, właśnie z rozmachem nalewał sobie do szklanki wody sodowej. Obrócił się, gdy weszłyśmy. W pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że widzę maskę zimnego opanowania, usilnie skrywającą jakieś silne uczucie. Po chwili to wrażenie osłabło i dostrzegłam, że się myliłam; panowanie nad sobą nie było udawane. Stanowiło główną cechę tego mężczyzny, uwydatniającą się zwłaszcza przy silnym wzruszeniu; podobnie hamulec pociągu działa automatycznie pod wpływem ciśnienia pary. Oto ktoś jakże odmienny od pana Gale’a. Spojrzałam nań z ciekawością, a zarazem współczuciem.
Był to wysoki i rosły szatyn o włosach rozjaśnionych słońcem, wąskiej, inteligentnej twarzy i szarych oczach, znużonych i niewyspanych. Jego wiek oceniłam na trzydzieści parę lat. Phyllida przedstawiła nas sobie; przywitał mnie uprzejmie, ale uwagę zwracał wyłącznie na moją siostrę. – Powiedziałaś im? Bardzo było źle? – Gorzej niż myślisz. Na miły Bóg, daj mi drinka, dobrze? – I opadła na krzesło. – Co? Och, proszę szkocką. A ty, Lucy? – Jeżeli w tym dzbanku jest sok owocowy, to chętnie się go napiję. Czy jest lód? – Oczywiście. – Wręczył nam drinki. – Posłuchaj, Phyllido, czy nie powinienem tam teraz pójść i z nimi porozmawiać? Przecież będą chciały znać szczegóły. Wypiła, westchnęła głęboko i chyba nieco się odprężyła. – Na twoim miejscu na razie zostawiłabym je w spokoju. Powiedziałam im, że mogą pójść do domu, a one nie rzekły ani słowa, tylko wzięły swoje rzeczy i wyszły. Chyba policja też złoży im wizytę... Później na pewno będą chciały poznać każdy najdrobniejszy szczegół, ale wątpię, aby Maria była teraz w stanie cokolwiek pojąć, poza tym że on nie żyje. A prawdę mówiąc, sądzę, że chyba nawet tego nie przyjęła do wiadomości. Podejrzewam, że jeszcze w to nie wierzy. – Uniosła ku niemu oczy. – Godfrey, przypuszczam... przypuszczam, że nie ma żadnej nadziei? Zawahał się, przechylając whisky w szklaneczce i zmarszczył brwi. Jego twarz była zmęczona; przez chwilę zastanawiałam się, czy nie jest starszy, niż myślałam. – No więc, jest pewna nadzieja. I to jest takie okropne, rozumiesz? To dlatego nie zjawiłem się wcześniej... Wydzwaniałem na wszystkie strony, usiłując dowiedzieć się, czy nie dopłynął do brzegu na Korfu lub na stałym lądzie. Albo też czy go... no, nie znaleziono. To znaczy, czy fale nie wyrzuciły ciała na brzeg. – Spojrzał na nas. – Ale w głębi duszy jestem pewien, że nie ma żadnej szansy. Widzisz, ja widziałem, jak to się stało. – Jak daleko byliście? Skrzywił się. – Mniej więcej na samym środku. – Stąd? – Dalej na północy, na wysokości Kouloura, w środku przesmyku. Ale tak czy owak to było milę w każdą stronę. – Co się właściwie stało? – spytałam. Oboje podskoczyli, jakby zapomnieli o moim istnieniu. Godfrey Manning wyprostował ramiona i przygładził włosy gestem, który miałam jeszcze dobrze poznać. – Czy potrafisz sobie wyobrazić, że sam nie jestem tego pewien? To brzmi niewiarygodnie kretyńsko, ale taka jest prawda. Tyle razy przypominałem sobie każdy szczegół, odkąd to się zdarzyło, że zaczynam się zastanawiać, ile z tego naprawdę pamiętam.
No i oczywiście bezsenna noc też robi swoje. – Podszedł do stołu, by nalać sobie następnego drinka i rzucił przez ramię: – Najgorsze jest to, że nie mogę się pozbyć przekonania, iż mogłem coś zrobić, by zapobiec nieszczęściu. Phyllida wydała okrzyk, a ja szybko powiedziałam: – Jestem pewna, że to nieprawda! Przepraszam, nie powinnam pytać. Z pewnością nie chcesz już o tym mówić. – W porządku. – Podszedł do swego fotela, lecz zamiast usiąść, nerwowo przycupnął na poręczy. – Już raz to wszystko powtórzyłem policji, a potem w skrócie opowiedziałem Phyllidzie. Można uznać, że najgorsze za mną... tylko że, Boże dopomóż, muszę jeszcze porozmawiać z matką chłopca. Będzie chciała wiedzieć dużo więcej niż policja... Prawdę mówiąc, ulżyłoby mi, gdybym mógł to z siebie wyrzucić. – Łapczywie pociągnął łyk whisky i po raz pierwszy spojrzał na mnie wprost. – Jeszcze go nie spotkałaś? – Przyjechałam dopiero zeszłej nocy. Kąciki ust mu drgnęły. – Ale początek wizyty! Był bliźniakiem Mirandy – ją chyba już widziałaś albo jej matkę? – i pracuje, to znaczy pracował dla mnie. – Mówiła mi o tym Phyllida. – Miałem szczęście. Był dobrym mechanikiem, a to naprawdę niełatwe znaleźć w takim miejscu fachowca. W wioskach jedynymi „maszynami” są muły i osły, toteż nie ma tam zajęcia dla manualnie uzdolnionych chłopaków. Wobec tego przenoszą się oni do miast. Ale oczywiście Spiro wolał pracować w pobliżu domu; jego ojciec nie żyje, więc chciał mieszkać z matką i siostrą. Przyjechałem tu w zeszłym roku i od tego czasu pracował dla mnie. To czego on nie wiedział o łodziach, nie warte było poznania, a jeżeli dodam, że dałem mu wolną rękę przy moim własnym samochodzie, zrozumiesz, że chłopak był naprawdę dobry. – Skinął w kierunku okna, gdzie na blacie stołu leżała spora teczka. – Nie wiem, czy Phyllida mówiła, że pracuję nad książką, głównie nad fotografiami, i nawet w tej dziedzinie Spiro był niezastąpiony. Nie tylko przyuczył się jako pomoc techniczna – przy wywoływaniu i tak dalej – ale w dodatku używałem go jako modela w kilku fotografiach. – Są cudowne – zauważyła Phyllida ze wzruszeniem. Zaciśnięte wargi skrzywiły się w zdawkowym uśmiechu. – Dobre, prawda? No właśnie, to był cały Spiro. Może nie champion świata, jak myślała biedna Miranda. Całą mądrość miał w rękach; poza tym był wolny i uparty jak ślepy muł... ale był twardy i człowiek mógł mu zaufać. No i posiadał tę jedną bezcenną zaletę, dla mnie ważniejszą od wszystkich skarbów świata... był genialnym modelem. Fotografowało się go z przyjemnością... po prostu nie można było sknocić zdjęcia. – Przełknął resztę whisky i pochylił się, by postawić szklaneczkę na stole. Stuknięcie zabrzmiało dziwnie ostatecznie, niczym kropka po słowach pożegnania. – I to właśnie wiąże się z wydarzeniami ostatniej nocy.
Przerwał na chwilę. Znużone, szare oczy zwróciły się ku mnie. – Eksperymentowałem z nocnymi fotografiami: łodzie rybackie, pejzaże księżycowe i temu podobne. Chciałem spróbować, jak mi wyjdzie wschód nad lądem, póki jeszcze trzyma się śnieg na wierzchołkach gór. Wypłynęliśmy ze Spirem wczoraj w nocy. Wiała dość silna bryza, ale to jeszcze nic, czym by można się przejąć. Popłynęliśmy wzdłuż brzegu. Wiesz może, że góra Pantokrator leży stąd na północ? No właśnie, a pod osłoną góry linia brzegowa wykrzywia się ku wschodowi. Dopiero kiedy tam się dotrze i przesmykiem skieruje ku północy, wie się, jaka naprawdę jest pogoda. Dotarliśmy tam na jakieś pół godziny przed świtem i zwróciliśmy się w kierunku Kouloura... to najwęższy odcinek między Korfu a stałym lądem. Była spora fala, jednak żaden żeglarz nie nazwałby jeszcze morza wzburzonym, chociaż wiatr od północy wciąż się wzmagał... Właśnie siedziałem w kabinie i biedziłem się z aparatem, Spiro zaś był na rufie, gdy nagle stanął silnik. Zawołałem, co się stało, a on odkrzyknął, że coś blokuje śrubę i zaraz to oczyści. Wróciłem do swojej roboty, ale po chwili stwierdziłem, że dziób odchylił się od linii wiatru i jacht mocno się przechyla na boki. Wyszedłem więc z kabiny, by sprawdzić, co się dzieje. Uniósł lekko rękę w niezwykle dramatycznym geście. – I wtedy to się stało. Dojrzałem, że Spiro zwisa przewieszony przez rufę. Jacht mocno się przechylił i chyba... chociaż nie jestem tego pewien... krzyknąłem, żeby uważał na siebie. W tym momencie poryw wiatru albo fala, albo co innego podbiło jacht i ten wierzgnął jak muł. Spiro trzymał się relingu, ale uchwyt był śliski i stopa mu się obsunęła. Zobaczyłem jeszcze jak próbował się ponownie uchwycić, nie trafił jednak ręką. I po prostu zniknął. Kiedy dopadłem rufy, nie mogłem go nawet dostrzec. – Nie potrafił pływać? – O, tak, ale było ciemno choć oko wykol, a jacht szybko dryfował w porywistym wietrze. Wiatr musiał wzmóc się bardziej, niż myślałem przebywając w kabinie, i w ciągu kilku sekund oddaliliśmy się od siebie o wiele metrów. Nawet gdyby zdołał utrzymać się na powierzchni, trudno by go było odnaleźć... nie sądzę, aby to się udało... chyba żeby krzyczał, z pewnością bym coś usłyszał. Prawdę mówiąc, sam darłem się aż do ochrypnięcia, ale nie było odpowiedzi... Znowu wstał i niespokojnie podążył ku oknu. – No i to wszystko. Wyrzuciłem pas ratunkowy, jednak znosiło mnie w niezłym tempie, a zanim zapaliłem silnik i nawróciłem jacht do miejsca, gdzie, jak sądziłem, wypadł za burtę, nie było po nim śladu. A musiałem być gdzieś w pobliżu, bo odnalazłem pas ratunkowy. Krążyłem wokół kilka godzin... pewnie to głupio z mojej strony, ale jakoś nie mogłem zaniechać poszukiwań i odpłynąć. Później zbliżyła się na odległość głosu łódź rybacka i pomogła w poszukiwaniach, ale nic to nie dało. Znów przerwał. Stał obrócony do nas plecami i wyglądał przez okno. Phyllida powiedziała posępnie:
– To straszne. Po prostu straszne. – A śruba była w końcu zablokowana? – spytałam. Obrócił się. – Co? Nie, nie była. Przynajmniej niczego tam nie dostrzegłem. Dysza była zatkana. Oczyszczenie zajęło mi dosłownie kilka sekund. Gdyby najpierw tam zajrzał... Wzruszył ramionami i nie dokończył zdania. – No tak – zauważyła Phyllida, rozpaczliwie próbując dodać mu otuchy. – Słowo honoru, nie sądzę, byś miał sobie coś do zarzucenia. Co mogłeś jeszcze zrobić? – Och, nie oskarżam się o to, co się stało, wiem, że to bez sensu. Tylko nie mogę znieść myśli, że go nie znalazłem. Pływać w kółko przez dwie godziny ze świadomością, że w każdej chwili może już być za późno... Nie zrozum mnie źle, ale byłoby mi łatwiej, gdybym przywiózł ciało chłopca do domu. – Chodzi ci o to, że matka nie może uwierzyć w jego śmierć? Skinął głową. – A tak, pewnie wbrew wszelkiej nadziei będzie wierzyć, że żyje i czekać na jego powrót. A wreszcie, kiedy... jeżeli w ogóle... ciało zostanie wyrzucone na brzeg, znowu będzie musiała przeżyć wszystko od nowa. Phyllida dodała: – W takim razie możemy tylko ufać, że ciało znajdzie się wkrótce. – Wątpię w to. Zarówno wiatr jak i fala szły w odwrotnym kierunku. A jeśli wyrzuci go na albańskim brzegu, możemy nigdy się o tym nie dowiedzieć. Może czekać całymi latami. – Tak jak czekała na jego ojca – zauważyłam. Dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie, jakby mnie nie widząc. – Jego ojca? O Boże, zapomniałem o tym. Phyllida poruszyła się niespokojnie. – A więc, na miłość boską, zapomnij o wszystkim! Nie zamierzasz chyba doprowadzić się do obłędu! Sytuacja jest wystarczająco potworna i bez tego, że próbujesz oskarżać się o coś, czemu nie mogłeś ani zaradzić, ani zapobiec. – Jeśli jego matka i siostra to pojmą. – Oczywiście, że to zrozumieją! Kiedy wyjdą z szoku, musisz im opowiedzieć całą historię, tak jak nam przed chwilą. Zobaczysz, że przyjmą to do wiadomości, nawet nie myśląc o tym, żeby cię o cokolwiek oskarżać... tak jak przyjmują wszystko, co niesie im los. Tacy są tutejsi ludzie. Mocni jak skały i jak ich wiara. Spoglądał na nią nieco zaskoczony. Ludzie, którzy widują na co dzień Phyllidę – ulotnego, ślicznego motylka – zawsze są zdumieni, gdy napotykają w niej zwykłe, ludzkie, macierzyńskie ciepło. Sprawiał również wrażenie wdzięcznego i uspokojonego, tak jakby jakoś zdołała go usprawiedliwić, a to się w końcu liczyło. Uśmiechnęła się do niego.
– Cały kłopot w tym, że nie tylko ciężko przeżyłeś to potworne zdarzenie, lecz na dodatek teraz boisz się sceny, jaką urządzi ci Maria, kiedy do niej pójdziesz. I wcale ci się nie dziwię. – Jej szczerość była równie miła, co niszcząca. – Ale nie musisz się tego bać. Nie będzie żadnej sceny i nawet nie przyjdzie im do głowy cokolwiek kwestionować. – Nie rozumiesz. Spiro nie miał płynąć ze mną zeszłej nocy... umówił się z kimś w mieście. Przekonałem go, żeby to odwołał. Jego matka nic o tym nie wiedziała do ostatniej chwili. – I co z tego? Na pewno płaciłeś mu za nadgodziny tak jak zawsze? Tak właśnie myślałam... o, tak, Maria mi o tym opowiadała. I możesz mi wierzyć, że były ci naprawdę ogromnie wdzięczne, że go zatrudniłeś oraz za to, jak mu płaciłeś, zawsze tak hojnie. Spiro bardzo cię poważał, podobnie jego matka. Wielkie nieba, i ty masz się zamartwiać, co powiedzą? – Jak myślisz, czy mógłbym im coś zaofiarować? – Pieniądze? – Zmarszczyła brwi. – Sama nie wiem. Będę musiała to przemyśleć. Nie wiem, co teraz zrobią... Ale na razie się tym nie martwmy. Zadam im parę taktownych pytań i dam ci znać, dobrze? Ale powiem ci jedno, odchodząc, zabierz te zdjęcia. Nie przyjrzałam im się dokładnie, ale lepiej, żeby Maria ich teraz nie oglądała. – Och, tak, oczywiście. Wezmę je. Podniósł teczkę i stał, trzymając ją niezdecydowanie, jakby sam nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Mój zawód wyrobił we mnie pewien nawyk: wiecznie obserwuję twarze i wsłuchuję się w głosy, a jeśli obserwowane osoby działają pod wpływem gwałtownych emocji, tym lepiej. Jako aktorka nigdy nie osiągnę szczytów, ale nieźle już potrafię czytać w ludziach; to wahanie i pragnienie rozproszenia dręczących wątpliwości zupełnie nie pasowało do Godfreya Manninga. Za duży był prawdopodobnie kontrast między charakterem mężczyzny, a tym co sprawił przeżyty wstrząs, wszystko to w niejasny sposób mnie zaniepokoiło; czułam się tak, jakbym oglądała aktora źle dobranego do roli. Na skutek tego niezbyt taktownie i nieco pośpiesznie, jakby każda uwaga była lepsza niż chwila milczenia, zapytałam: – Czy to fotografie do twojej książki? – Niektóre. Wczoraj przyniosłem je Phyllidzie do obejrzenia. Miałabyś ochotę na nie spojrzeć? Szybko przeszedł przez pokój i położył teczkę na niskim stoliku w pobliżu mego fotela. Nie byłam pewna, czy akurat teraz mam ochotę na oglądanie jakichkolwiek fotografii, szczególnie, że niektóre z nich przedstawiały zapewne zmarłego chłopca, ale Phyllida nie zaprotestowała, a Godfrey Manning najwyraźniej z ulgą zabrał się do dzieła. Tak więc nic nie rzekłam, gdy spomiędzy osłon zaczął wydobywać wielkie odbitki i rozkładać je na stole. Najpierw pokazywał pejzaże; śmiałe ujęcie nasłonecznionego urwiska z poplątanym gąszczem kwitnących pnączy, a w tle lśniące morze; fotografie wieśniaczek pędzących kozy i
osły wzdłuż żywopłotów okrytych kwieciem jabłoni i liliowego janowca lub też nachylających się nad kamiennymi kadziami ze stertą kolorowego prania. Oraz morze; było na większości fotografii, czasami ledwie fragment wodnej toni okrytej koronką wodorostów albo wnętrze spiętrzającej się fali, albo wzór, jaki pozostawia na wilgotnym piasku wycofująca się za falą piana; jedno ze znakomitych ujęć ukazywało skalistą zatoczkę, gdzie uśmiechnięty i zerkający mądrym oczkiem delfin patrzył prosto w obiektyw kamery. – O, spójrz tylko, delfin! – zawołałam, po raz pierwszy przypominając sobie poranną przygodę. Godfrey Manning spojrzał na mnie z ciekawością, lecz zanim powiedziałam coś więcej, Phyllida odłożyła odbitkę na bok i zobaczyłam portret zmarłego chłopca. Bardzo przypominał siostrę: owalną twarzą, szerokim uśmiechem, opalenizną, gęstą czarną czupryną, sprężystą jak wrzos. Od razu też pojęłam, co miał na myśli Godfrey, określając chłopca jako „urodzonego modela”, rosłe ciało i gruba szyja nadające Mirandzie ciężki, chłopski wygląd, w chłopcu przemieniały się w klasyczną siłę, w znane, celowo pogrubione rysy antycznej rzeźby. Wtapiał się w tło skał i morza w równie naturalny sposób jak filary świątyni w Sunium. Właśnie się zastanawiałam, jak przerwać ciszę, kiedy z wielką łatwością uczyniła to moja siostra. – Wiesz, Godfrey, jestem pewna, że później, kiedy sprawy nieco przycichną, Maria ucieszyłaby się, mając jedną z tych fotografii. Dlaczego nie miałbyś zrobić dla niej odbitki? – Naprawdę tak myślisz... może to i dobry pomysł. Tak. I mogę ją dla niej oprawić. – Zaczął wkładać fotografie do teczki. – Może kiedyś pomożesz mi wybrać tę, która by się jej najbardziej spodobała? – Och, żaden problem – odparła Phyllida i wyciągnęła ze sterty jedną z odbitek. – Ta. To najlepsza rzecz jaką widziałam od lat, i to jest cały on. Rzucił okiem. – A tak. Miałem szczęście – zauważył bezbarwnym tonem. Bez słowa wpatrywałam się w fotografię, nie mogąc od niej oderwać wzroku. Z turkusowego morza wyskakiwał łukiem delfin, z jego grzbietu spływały srebrzyste krople wody. Obok zwierzęcia zanurzony w wodzie po uda roześmiany, zbrązowiały od słońca i nagi chłopiec sięgał jedną ręką ku delfinowi; jego wyprostowane ciało przecinało łuk wykonany przez delfina dokładnie w punkcie określanym przez malarzy jako złoty podział. Był to jeden z tych cudów fotografii, w których talent i szczęście połączyły kolor, światło i materię w jeden doskonały moment uchwycony odtąd na zawsze. – To jest cudowne! – powiedziałam. – Tego nie da się inaczej określić! To jak ucieleśniony mit! Gdybym sama nie spotkała delfina, myślałabym, że to fotomontaż! Spoglądał na zdjęcie szklanym wzrokiem. Teraz jednak uśmiechnął się. – O, jest bez wątpienia oryginalne. Spiro oswoił dla mnie to zwierzę. Przypływało na
wspólną zabawę, ilekroć szedł popływać. Wyjątkowo chętne do współpracy stworzenie z ogromnym wdziękiem. Czy naprawdę je widziałaś? – Tak. Zeszłam na plażę popływać i zjawiło się, żeby mi się przyjrzeć. Co więcej, mogę zaświadczyć, że niemal na dobre straciłeś swego delfina, i to tego ranka. – Stracił delfina? – wtrąciła Phyllida. – Co, na miły Bóg, chcesz przez to powiedzieć? – Ktoś do niego strzelał – powiedziałam krótko. – Pędziłam tu bez tchu, żeby ci o tym opowiedzieć, ale twoje wiadomości wybiły mi to kompletnie z głowy. – Zerknęłam na Godfreya. – Kiedy byłam nad zatoką, ktoś z lasu powyżej strzelał sobie w niego jak do tarczy. Gdybym nie przepłoszyła delfina, pewnie by mu się udało. – Ależ... to niewiarygodne! – Wreszcie moja relacja dotarła do niego przez myśli skoncentrowane wokół śmierci chłopca. Spoglądał na mnie, marszcząc brwi. – Ktoś był w lesie nad zatoką i strzelał? Czy jesteś tego pewna? – Całkiem pewna. I co gorsza, strzelba miała tłumik... tak więc nie był to jakiś myśliwy, który polował na zające czy coś w tym rodzaju, i dla rozrywki postrzelał sobie do delfina. Ktoś naprawdę chciał go zabić. Siedziałam pod drzewami i chyba mnie nie dojrzał. Ale kiedy wrzasnęłam i wskoczyłam do wody obok delfina, przerwał strzelaninę. – Ależ, Lucy! – Phyllida była przerażona. – Mógł cię zranić! – Wcale o tym nie pomyślałam – wyznałam szczerze. – Byłam tak rozwścieczona, że musiałam go jakoś powstrzymać. – Bo ty nigdy nie myślisz. Kiedyś to się źle skończy! Obróciła się do Godfreya z gestem na wpół irytacji, a na wpół rozbawienia. – Zawsze ta sama. To jedyna rzecz sprawiająca, że wpada w szał... zwierzęta. Przecież ona nawet ratuje tonące w wannie osy i pająki, a także dżdżownice wyległe na drogę po deszczu. A najśmieszniejsze, że zwierzęta ją znają. Kiedyś położyła rękę na żmii, a ta nawet jej nie ukąsiła. – Pewnie zemdlała z wrażenia – zauważyłam speszona; pod rozbawionym wzrokiem Godfreya czułam się, jakby oskarżono mnie o jakieś dziwne zboczenie, więc dodałam broniąc się: – Nie mogę znieść, kiedy dzieje się krzywda jakiemuś stworzeniu. Dlatego od dziś będę strzec tego delfina, choćbym miała się tam kąpać dzień w dzień. Otrzymał osobistą damską ochronę, panie Manning. – Jestem zachwycony. Phyllida powiedziała: – Wciąż nie chce mi się w to wierzyć. Któż to mógł być, w lesie i ze strzelbą? Przez chwilę myślałam, że Godfrey coś odpowie, ale zamiast tego zajął się chowaniem fotografii, a potem zatrzasnął teczkę. – Pojęcia nie mam. – Po czym dodał, zwracając się bezpośrednio do mnie: – Przypuszczam, że nikogo nie dostrzegłaś? – Ależ tak.
To oświadczenie wywołało bardzo przychylną reakcję. Phyllida pisnęła i plasnęła ręką w to miejsce, gdzie, jak ogólnie uważano, siedzi Kaliban. Godfrey Manning dodał pośpiesznie: – Naprawdę? Gdzie? Chyba nie dotarłaś na tyle blisko, by go rozpoznać? – Jak najbardziej, dorwałam go w lesie poniżej tarasu Castello i zachował się wręcz ohydnie! – powiedziałam oburzona. – Oznajmił, że jest synem Juliana Gale’a i... – Max Gale! – wykrzyknęła z niedowierzaniem Phyllida. – Lucy, chyba nie próbujesz nam oznajmić, że Max Gale biega po lesie z karabinem, strzelając do wszystkiego, co się rusza? Nie bądź głupia! – Zaprzeczył, jakoby to był on – przyznałam. – I nie miał przy sobie strzelby, toteż nie mogę udowodnić, że to on, ale i tak mu nie wierzę. Sprawiał takie wrażenie, jakby był zdolny do wszystkiego, a poza tym zachowywał się naprawdę po grubiańsku, a to naprawdę nie było konieczne! – Weszłaś na teren prywatnej posiadłości – zauważył sucho Godfrey. – Tak czy owak, to nie mógł być on! – oświadczyła moja siostra stanowczo. – Prawdopodobnie – potwierdził Godfrey. Spojrzała nań ostro. – O co chodzi? – O nic. Lecz najwyraźniej pojęła, co miał na myśli. Źrenice jej oczu poszerzyły się. – Ale dlaczego...? – Z trudem chwyciła oddech i chyba zbladła. – O, mój Boże, mogło tak być...! Ale, Godfrey, to straszne! Jeżeli on dorwał się do broni...! – No właśnie. A skoro to uczynił, Gale oczywiście będzie starał się to ukryć. – Ale co możemy zrobić? To znaczy, jeśli rzeczywiście zaistnieje niebezpieczeństwo... – Teraz już nic nikomu nie grozi – uspokoił ją. – Naprawdę, będzie wszystko w porządku. Pewnie Max Gale nie wiedział o niczym dotychczas, ale teraz już wie i ma dość rozumu, by trzymać takie rzeczy poza zasięgiem rąk staruszka. – Jakim sposobem? – spytała niedowierzająco. – Powiedz, niby jak? Czyś ty kiedykolwiek był w muzealnym wnętrzu Castello? – Nie. A co? Jest tam jakiś magazynek broni, czy coś w tym rodzaju? – Magazynek! – powtórzyła Phyllida. – Niech nas Bóg ma w swojej opiece! Magazynek! Przecież ściany Castello są dosłownie wytapetowane tym wszystkim! Strzelby, sztylety, dzidy, włócznie i nie wiadomo co jeszcze. Mogę przysiąc na wszystkie świętości, że jest tam absolutnie wszystko, począwszy od karabinów, a skończywszy na kastetach. Stoi tam nawet armata u frontowych drzwi! Wielkie nieba, przecież dziadek Leo kolekcjonował broń! I pies z kulawą nogą nie zauważy, gdyby zniknął choćby i tuzin karabinów! – No i czy to nie sympatyczna sytuacja? – zauważył Godfrey. – Posłuchajcie – oświadczyłam stanowczo. – Jeszcze jedna minuta takich rozmów i zacznę krzyczeć. O co chodzi w tej całej tajemnicy? Czy macie na myśli Juliana Gale’a? Bo
jeśli tak, to w życiu nie słyszałam równie idiotycznych pomówień. I niby dlaczego miałby on z krwiożerczym błyskiem w oku krążyć wokół ze strzelbą? Mógłby ewentualnie ustrzelić kilku krytyków... sama potrafię podać paru kandydatów, aż proszących się o to od lat... ale nie delfina! To po prostu absurd. – Znasz go? – gwałtownie spytał Godfrey Manning zaskoczony moim tonem. – Nigdy go nie poznałam, za wysokie progi na moje nogi. Znam jednak wielu ludzi, którzy z nim pracowali, i oni wszyscy go po prostu uwielbiają. I mówię wam, to nie leży w jego charakterze. A jak chcecie wiedzieć, skąd to wiem, to powiem, że obejrzałam absolutnie każdą sztukę, w której grał przez ostatnie dziesięć lat. Jeśli istnieje człowiek nie umiejący ukryć, kim jest, pod maską tego co mówi i czyni, to właśnie aktor. Pewnie to paradoks, ale taka jest prawda. I myśl, że Julian Gale miałby zabić żywe stworzenie przybyłe prosto z greckiego mitu... o nie, to się po prostu nie mieści w głowie. Chyba że był pijany albo zwariował... Przerwałam. Spojrzenie, jakie sobie rzucili, mogłoby rozsadzić licznik Geigera. Nastała cisza. – No? – spytałam. Godfrey niezręcznie odchrząknął. Wydawało się, że nie wie, jak zacząć. – Och, na miłość boską, jeśli ma tu być przez kilka tygodni, lepiej żeby się wszystkiego dowiedziała – powiedziała moja siostra. – Prawie na pewno prędzej czy później się na niego natknie. Wiem, że jeździ tylko do Karithisów oraz gra w brydża z kimś w Korfu. Wiem też, że nigdy poza tym nie zostawiają go samego, ale już spotkałam go u Karithisów. Poza tym może wpaść na niego na terenie posiadłości. – Może i tak. Obróciła się ku mnie. – Dziwiłaś się dziś rano, dlaczego Julian Gale nagle zniknął, odkąd przeszedł na emeryturę. Wiesz, że trzy lata temu jego żona i córka zginęły w wypadku samochodowym? – Oczywiście. Przecież zdarzyło się to na tydzień przed premierą „Tiger Tiger”, w której grał główną rolę. Obejrzałam sztukę, kiedy szła już dobry miesiąc. Szczęśliwie dla niego była to smutna rola, więc grał ją nawet lepiej niż zazwyczaj, o ile to w ogóle możliwe, ale stracił parę kilo. Wiem, że potem zachorował i rozeszły się plotki, iż zamierza rzucić scenę, lecz oczywiście nikt w to nie wierzył. Wydawał się gotów do rozpoczęcia sezonu w Stratfordzie, i wtedy znienacka ogłosili, że „Burza” ma być jego ostatnią sztuką. Co się wtedy stało? Czy znowu zachorował? – W pewnym sensie. Załamał się nerwowo i wylądował w prywatnej klinice, gdzie spędził ponad rok. Wpatrywałam się w nią wstrząśnięta. – Nie miałam o tym pojęcia. – Nikt nie miał pojęcia – zauważyła Phyllida. – To nie jest wiadomość, którą ktokolwiek
by rozgłaszał, szczególnie o kimś tak powszechnie znanym jak Julian Gale. Wiem o tym dlatego, że Max Gale powtórzył to Leonardowi, gdy wynajmował dom, a potem moja przyjaciółka dopowiedziała mi resztę. Ogólnie uważa się, że ma się już lepiej i czasami składa wizyty przyjaciołom, ale zawsze ktoś mu towarzyszy. Wykrztusiłam zdławionym głosem: – To znaczy, że musi być pilnowany? Chcesz mi powiedzieć, że Julian Gale jest... – Przerwałam. Dlaczego te słowa były takie straszne? Jeśli nie wywołują przed oczami groteskowej wizji domu wariatów, są nawet gorsze; owe dyskretne synonimy określające najstraszniejszą chorobę świata. – Niezrównoważony? – dokończyłam. – Nie wiem! – Phyllida wydawała się strapiona. – Bóg wie, że nikt nie chce robić z igły wideł, a sam fakt, że został zwolniony... jeżeli tak to określają... z kliniki, musi oznaczać, że już czuje się dobrze, prawda? – Ależ on musi być zdrowy! Poza tym sama mi mówiłaś, że go spotkałaś. I jaki się wtedy wydawał? – Absolutnie normalny. Prawdę mówiąc, znajduję się pod jego urokiem. Jest przemiły. – Spojrzała zmartwionym wzrokiem na Godfreya. – Przypuszczam, że te przypadłości mogą się odnawiać? Nigdy nie sądziłam... nikt o tym nie mówił... ale gdybym o tym pomyślała... w końcu dzieci przyjeżdżają tu na wakacje, no i w ogóle... – Posłuchaj – zauważył Godfrey energicznie. – Trochę przesadzasz. Wzmianka o strzelaninie sprawiła, że cała historia rozdęła się do niewiarygodnych rozmiarów. Ten człowiek nie jest maniakalnym mordercą... i nigdy nim nie był, bo nigdy by się tu nie zjawił. – Tak. Pewnie masz rację. Głupio z mojej strony, że wpadłam od razu w panikę – westchnęła z ulgą Phyllida i opadła na fotel. – I na pewno Lucy tylko to sobie wyobraziła! Jeżeli nigdy nawet nie widziała karabinu i nigdy nie słyszała strzałów...! W porządku, zapomnijmy o tym, dobrze? Nie próbowałam się upierać. Nie miało to zresztą już sensu. To co przed chwilą usłyszałam, zbyt mną wstrząsnęło. Powiedziałam smętnie: – Żałuję tylko, że nie byłam milsza wobec Maxa Gale’a. Musi mieć ciężkie życie. To wystarczająco okropne dla obcych ludzi, ale dla jego syna... – Kochanie, nie przejmuj się tak! – Phyllida znowu wróciła do roli pocieszycielki. – Prawdopodobnie wszyscy się całkowicie mylimy, a problem w ogóle nie istnieje. Staruszek potrzebuje pewnie tylko spokoju i ciszy, żeby dojść do siebie, a Max po prostu pilnuje, żeby to miał! I jeżeli o to chodzi, nie byłabym wcale zdziwiona, gdyby to właśnie Max nalegał na absolutne odosobnienie, i to dla własnej przyjemności; pisze akurat muzykę do jakiegoś filmu, przynajmniej tak się mówi, i w ogóle się nie udziela towarzysko. I stąd chyba te wszystkie tabliczki ostrzegające, że „każdy natręt zostanie odstrzelony”. I dlatego młody Adonis bawi się w goryla. – Młody kto?
– Adonis. Ogrodnik. – Wielkie nieba! Czy można żyć z takim imieniem, choćby i w Grecji? Roześmiała się. – O, świetnie mu się to udaje, zapewniam cię! Zwróciła się do Godfreya, opowiadając coś o Adonisie; najwyraźniej chłopak był serdecznym przyjacielem Spira. Usłyszałam imię Mirandy i jakąś wzmiankę o posagu i trudnościach z tym związanych, jako że jej brat nie żyje. Jednak wszystko to puszczałam mimo uszu. Pogrążyłam się w smutnych myślach związanych z usłyszanymi wieściami. Nie jest łatwo obalać ideały. Czułam się, jak gdybym po długiej męczącej podróży przedsięwziętej w celu obejrzenia „Dawida” Michała Anioła, zastała jedynie roztrzaskany piedestał. Jeszcze raz przeżywałam, tak jakby zdarzyło się to wczoraj, jego „ostatnie przedstawienie” „Burzy”, łagodne, zdyscyplinowane wersy, które wypowiadał Prospero, rezygnując ze swej mocy, a jeżeli wierzyć tej historii, z wielu innych spraw: Lecz tę przyziemną magię dziś odrzucam; a gdy sprowadzę niebiańską muzykę – co czynię teraz – aby tym ulotnym czarem na zmysły ich wpłynąć, jak zechcę, wówczas mą laskę złamię i zakopię na określoną ilość sążni w ziemi, a głębiej, niźli sięgnąć może sonda, zatopię księgę mą. Zaczęłam się kręcić w fotelu, próbując wysiłkiem woli przestać o tym myśleć. Wreszcie wróciłam duchem do bawialni, gdzie właśnie Godfrey Manning zbierał się do odejścia. – Lepiej już sobie pójdę. Miałem cię jeszcze zapytać, kiedy przyjeżdża Leo? – Może uda mu się w ten weekend. Ale nie jestem pewna. Natomiast z całą pewnością na Wielkanoc, i to razem z dziećmi. Musisz już iść? Zostań na lunch, jeśli chcesz. Maria przygotowała warzywa... jak ja nie znoszę obierać ziemniaków!... a reszta jest na zimno. Zostaniesz? – Chciałbym, ale muszę wracać do telefonu. Mogły nadejść jakieś wiadomości. – No tak, oczywiście. Zatelefonujesz od razu, jeśli czegoś się dowiesz, dobrze? – Z pewnością. – Wziął teczkę. – Zawiadom mnie, kiedy uznasz, że Maria chciałaby się ze mną widzieć. Pożegnał się i wyszedł. Siedziałyśmy w milczeniu, póki warkot silnika nie ucichł pośród drzew. – No tak – zauważyła moja siostra. – Chyba dobrze zrobimy, starając się coś przekąsić.
Biedny Godfrey, ciężko to przeżywa. Trochę mnie zaskoczył, muszę przyznać, nigdy bym nie przypuszczała, że będzie taki załamany. Musiał bardziej polubić Spira, niż to sam przyznaje. – Phyllido! – przerwałam gwałtownie. – No? – Czy to była prawda, czy jedna z twoich historyjek, kiedy opowiadałaś, że Julian Gale może być ojcem Mirandy? Zerknęła na mnie kątem oka. – No... Och, do licha, Lucy, nie musisz brać wszystkiego tak dosłownie! Bóg raczy wiedzieć... ale coś w tym jest, tylko nie wiem co. Na pewno to on ochrzcił dziewczynę imieniem Miranda. Czy potrafisz sobie wyobrazić jakiegokolwiek Korfijczyka, który by wymyślił takie imię? No a potem mąż Marii opuścił rodzinę. Co więcej, przysięgłabym, że Julian Gale wspomaga tę rodzinę finansowo. Maria nigdy nic na ten temat nie mówiła, ale Mirandzie parę razy wypsnęło się to i owo, toteż jestem niemal pewna. A powiedz sama, dlaczego to robi? Chyba nie dlatego, że zaprzyjaźnił się z jej mężem podczas wojny! – A więc skoro Miranda i Spiro są bliźniakami, on byłby również jego ojcem? – Są to niewątpliwe fakty i być może masz rację. Och! – I aż się wyprostowała obróciwszy na mnie wielkie oczy. – Chodzi ci o to... że ktoś powinien tam pójść i przekazać mu wieści? Niepewna i speszona dodała: – Ale, Lucy, to tylko plotki i nie sposób uważać je za fakty, prawda? To znaczy, gdyby ktoś tam poszedł i... – Nie to miałam na myśli – wyjaśniłam. – A w ogóle to nie nasza sprawa. Dowie się zresztą bez nas. Maria sama mu powie. Nie myśl już o tym. Gdzie ten lunch, o którym tyle marudzimy? Umieram z głodu. Idąc za nią do kuchni, doszłam do wniosku, że Julian Gale niemal z pewnością już wszystko wie. Z mego krzesła stojącego naprzeciw okien w salotto widziałam, jak Maria z córką razem wychodziły z willi. I wcale nie udały się główną drogą do swej chatki, tylko wąską ścieżką, którą pokazała mi Miranda tego ranka, ścieżką wiodącą do opustoszałej zatoczki lub Castello dei Fiori.
ROZDZIAŁ IV (...) ten, którego błądząc, tak szukamy, utonął; szydzi morze z poszukiwań naszych jałowych na lądzie. Cóż, odszedł. III. 3. Dni biegły dalej, spokojne i cudowne. Dotrzymałam słowa i co dzień schodziłam do zatoki. Czasami delfin przypływał, chociaż nigdy nie zbliżył się na tyle, bym mogła go dotknąć. Chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że dla jego dobra powinnam go przepłoszyć z zatoki, ta przyjazna obecność sprawiała mi tyle radości, że nie mogłam się wobec niego zdobyć na coś, co zdawało mi się aktem zdrady. Bacznym okiem lustrowałam taras Castello, ale incydent ze strzelaniem się nie powtórzył, jak również nie doszła nas żadna wieść o kimś, kto z bronią w ręku wtargnąłby na teren naszej posiadłości. Jednak co dzień pływałam, obserwując bacznie okolicę i nigdy nie opuszczałam zatoki, dopóki delfin po raz ostatni nie dał nura, kierując się w stronę otwartego morza. Nie było również żadnych wieści o Spiro. Maria z córką powróciły do pracy w willi Forli następnego ranka po śmierci chłopca i ze stoickim spokojem przystąpiły do swych obowiązków. Miranda utraciła dawną żywotność, chyba wiele płakała, a jej głos i ruchy stały się wyciszone. Rzadko widywałam Marię, większość czasu bowiem spędzała w kuchni, gdzie w milczeniu krzątała się przy robocie, skrywając twarz pod czarną chustą. Pogoda była przepiękna, a żar panował nawet w cieniu. Phyllidę ogarnęła apatia. Raz i drugi wybrała się ze mną na krajoznawcze wycieczki i do miasta Korfu, a któregoś wieczoru Godfrey Manning zaprosił nas tam obie na obiad w hotelu Palace, lecz ogólnie rzecz biorąc, tydzień ten minął niezmiernie spokojnie; rankami się kąpałam, a popołudniami małym samochodem Phyllidy zwiedzałam okolicę. Leo, mąż Phyllidy, nie zdołał wyrwać się do nas na weekend, tak więc Niedziela Palmowa minęła nam bez niego. Phyllida zachęciła mnie, bym udała się tego dnia do Korfu i
obejrzała procesję, która jest jedną z czterech okazji w roku, kiedy patron wyspy, święty Spiridion opuszcza kościół, gdzie spędza dni w zakopconej od stożkowatych lampek wotywnych ciemnej kaplicy, i jest niesiony ulicami w złoconym palankinie. Nie jest to tylko obraz świętego, lecz jego prawdziwe zmumifikowane ciało i to sprawia, że staje się on jeszcze bardziej swojskim, osobistym patronem Korfu. Wyspiarze wierzą, że otacza on Korfu i jego mieszkańców swoją bezpośrednią, zawsze łaskawą opieką i nie ma nic innego do roboty, oprócz zajmowania się ich choćby i najdrobniejszymi sprawami. I to chyba tłumaczy, dlaczego w dzień procesji na ulicach Korfu tłoczy się cała ludność wyspy, by go powitać. – Co więcej – dodała moja siostra – to bardzo piękna procesja, nie tylko popis orkiestr dętych. Złocona lektyka świętego Spiridiona została przepięknie wykonana, i możesz całkiem wyraźnie dostrzec jego twarz przez szybkę. Pewnie uważasz, że taki widok może człowieka przyprawić o dreszcze, ale wcale tak nie jest, ani trochę. Jest taki drobniutki i taki... no taki ujmujący! – Roześmiała się. – Jeśli zostaniesz na Korfu wystarczająco długo, sama będziesz czuła się tak, jakbyś znała go osobiście. Wiesz, on ma całą wyspę na swojej głowie: opiekuje się rybakami, wywołuje wiatry, sprowadza odpowiednią pogodę podczas zbiorów, dba, żeby tutejsi chłopcy wracali bezpiecznie w domowe progi z morza... – Tutaj przerwała i westchnęła. – Biedna Maria. Tak się zastanawiam, czy pójdzie dzisiaj na procesję? Zazwyczaj nie omijała tego święta. – A ty? – spytałam. – Jesteś pewna, że nie chcesz udać się tam ze mną? Potrząsnęła głową. – Zostanę w domu. Trzeba długo stać, kiedy procesja przechodzi, a poza tym panuje okropny ścisk. Kaliban i ja zajmujemy trochę za dużo miejsca. Wrócisz na lunch? Świetnie. No to baw się dobrze. Małe miasto wypełniał świąteczny tłum, a w powietrzu rozlegał się głos dzwonów. Rzeka ludzka poniosła mnie wąskimi uliczkami. Uszczęśliwiona wędrowałam wśród bicia dzwonów rywalizującego z przytłumionym gwarem ludzkim, a co jakiś czas z jazgotliwymi dźwiękami wiejskiej orkiestry dętej, gdzieś na piętrze przeprowadzającej ostatnią próbę. Otwarte sklepy oferowały żywność, słodycze i zabawki, a okna wystawowe zapchane były purpurowymi jajkami przygotowanymi na Wielkanoc, kurczętami, lalkami, koszyczkami malutkich kandyzowanych pomarańczy, a także królikami nadnaturalnej wielkości obładowanymi pisankami. Ktoś próbował mi sprzedać gąbkę wielką jak piłka futbolowa, ktoś inny usiłował przekonać, że na pewno potrzebuję warkocza cebuli oraz czerwonego, pluszowego osiołka, lecz nie dałam się omamić i wreszcie dotarłam do Esplanade, czyli głównego placu Korfu. Tutaj chodniki były już zatłoczone, lecz kiedy próbowałam stanąć gdzieś z tyłu, wieśniacy, którzy musieli przybyć do miasta wczesnym rankiem i od wielu godzin zajmowali już swoje miejsca, ustąpili mi i zachęcającymi gestami prawie zmusili, bym zajęła honorowe miejsce na przedzie. Wreszcie skądś dobiegło bicie olbrzymiego dzwonu i z daleka usłyszeliśmy odgłosy
orkiestr dętych. Nad ogromnym tłumem zaległa prawie zupełna cisza, a wszystkie oczy zwróciły się w stronę wylotu wąskiej uliczki Nikephoros, gdzie zalśniły już pierwsze chorągwie majestatycznie podążające w kierunku słonecznego placu. Rozpoczęła się procesja. Nie jestem pewna, czego oczekiwałam: czy widowiska zarazem osobliwego i interesującego, gdyż „egzotycznego”, czy czegoś, co się chętnie fotografuje, po czym zapomina, póki któregoś wieczoru nie przejrzy się odbitek w domu. Tymczasem poczułam ogromne wzruszenie. Orkiestry – były cztery, a ich członkowie wystroili się we wspaniałe mundury – grały uroczyście i raczej okropnie, a każda co innego. Wiejskie feretrony, na których namalowano krzywo pobożne napisy, były wielkie i przeraźliwie ciężkie, tak że niosący je mężczyźni oblewali się potem i drżeli z wysiłku, a twarze pomagających im chłopców przybrały wyraz żarliwego i nabożnego zacięcia. Wszędzie widziałam najróżniejsze szkolne mundurki; dzieciaki były tak urodziwe, że niemal nie zauważało się zniszczonych kurteczek chłopców, czy tanich bucików dziewczynek. Młodzi żołnierze w swych bynajmniej nie szytych na zamówienie mundurach wyraźnie nie stosowali się do wymogów wojskowego regulaminu i chociaż nie widać po nich było śladu musztry, wciąż jakby nieśli w sobie chwałę dwóch bitew pod Termopilami. Nie miałam też najmniejszych wątpliwości, że to wszystko działo się ku czci świętego. Stłoczeni na chodnikach ludzie w palących promieniach słońca patrzyli w milczeniu, nie ruszając się z miejsca ani nie pchając. Ani śladu policji, co z pewnością miałoby miejsce w Atenach; to był przecież ich własny święty Spiridion, patron wyspy, który wyszedł na światło dzienne, by im błogosławić. I oto nadchodził. Procesję prowadził arcybiskup, białobrody dziewięćdziesięciodwulatek, a za nim podążali dygnitarze Kościoła. Ich złociste, białe i liliowe szaty olśniewały wspaniałością w słonecznym blasku, póki nie przeszli mimo i nie dostrzegło się wytartych, wyblakłych i pocerowanych miejsc. Teraz zbliżał się las wysokich, białych świec, z pozłacaną koroną i wianuszkiem kwiecia każda oraz powiewającymi, długimi białymi, liliowymi i szkarłatnymi wstęgami. Wreszcie w otoczeniu czterech ogromnych złoconych latarni, osłonięty baldachimem, nadchodził złoty palankin z trumienką świętego ustawioną w pionie, aby każdy mógł go zobaczyć: drobną, wysuszoną mumię, której głowa opadała na lewe ramię, a martwe rysy, spłaszczone i bezkształtne, układały się we wzór cieni za połyskującą szybką. Wszyscy wokół mnie przeżegnali się, a ich wargi poruszyły się bezszelestnie. Święty wraz z orszakiem zatrzymali się na modlitwę, więc muzyka zamilkła. Zagrzmiał salut z działa w Starym Forcie, a gdy jego echo zamierało w oddali, ze świszczącym łopotem skrzydeł nadleciało stado gołębi. Stałam, patrząc na barwne wstęgi połyskujące w słońcu, na wianuszki już więdnących kwiatów, zwisających krzywo z ukoronowanych świec, na stareńką, uniesioną dłoń
arcybiskupa i wniebowzięte, lśniące pod śnieżnymi czepkami twarze wieśniaczek. Ku własnemu zdumieniu poczułam, że ściska mnie w gardle, jakbym z trudem tłumiła łzy. Jakaś kobieta załkała w nagłej, niepohamowanej rozpaczy. Płacz głośno zabrzmiał w ciszy, więc zerknęłam wokół, zanim zdołałam się opanować. Wówczas dostrzegłam, że to Miranda. Stała nieopodal, z tyłu tłumu i patrzyła żarliwie i z przejęciem na palankin, żegnając się raz po raz, a jej wargi poruszały się w modlitwie. Na jej twarzy malowała się głęboka miłość i smutek, jakby czyniła świętemu wyrzuty za zaniedbanie przyjętych na siebie obowiązków. Nie wynikało to z braku szacunku, gdyż religia Greków bazuje na takiej prostocie pojęć. Przypuszczam, że Kościół w dawnych czasach zdawał sobie sprawę z tego, jak ogromną emocjonalną satysfakcję można osiągnąć, kiedy człowiek jest w stanie obciążyć winą dokładnie tego, kto na to zasłużył. Procesja minęła nas i tłum rozchodził się powoli. Dostrzegłam, że Miranda wycofuje się gwałtownie z ciżby, jakby wstydząc się łez, po czym spiesznie się oddala. Tłum znowu zaczął sączyć się strumykami poprzez wąskie uliczki, a ja dałam się ponieść ludzkiej rzece z powrotem uliczką Nikephoros aż po otwartą przestrzeń w pobliżu przystani, gdzie zostawiłam samochód. W pół drogi uliczka rozszerza się w mały placyk. I tak jakoś wypadło, że kiedy go przecinałam, znowu dostrzegłam Mirandę. Odwrócona do mnie plecami stała pod platanem, twarz ukryła w rękach. Chyba płakała. Zawahałam się na chwilę, lecz mężczyzna, który kręcił się w pobliżu, nie spuszczając jej z oka, teraz podszedł do Mirandy i coś powiedział. Ani się nie poruszyła, ani nie dała poznać, że go usłyszała, stojąc dalej tyłem z pochyloną głową. Nie mogłam dojrzeć jego twarzy, lecz był to ktoś młody, rosły i wspaniale zbudowany; nawet tani, granatowy niedzielny garnitur nie potrafił tego ukryć. Podszedł do niej bliżej, przemawiając przyciszonym głosem i, jak się wydawało, coś jej usilnie perswadując. Z jego gestów można było wywnioskować, że namawia ją, by poszła z nim jedną z bocznych uliczek, tak by uniknąć tłumu. Na to jednak Miranda potrząsnęła głową i dojrzałam, jak pośpiesznie obciąga róg chusty, aby zasłonić twarz. Sprawiała wrażenie osoby, która choć nieśmiało i wzdragając się, to jednak nie chce porzucić swego strapienia. Przecięłam skwerek i szybko do nich podeszłam. – Miranda? To ja, panna Lucy. Mam tu samochód i już wracam do domu. Nie chciałabyś, żebym cię zabrała ze sobą? Obróciła się. Powieki miała spuchnięte od płaczu. Kiwnęła głową, nic nie mówiąc. Nie patrzyłam na młodzieńca zakładając, że teraz zaniecha swego natręctwa i zniknie w tłumie. Lecz on również obrócił się ku mnie i wykrzyknął z ulgą: – Och, dziękuję pani! To naprawdę bardzo uprzejmie z pani strony! Miranda nie powinna tu przychodzić, naturalnie... a w dodatku najbliższy autobus będzie dopiero za godzinę! Oczywiście, musi pojechać do domu!
Nie mogłam oderwać od niego wzroku i to nie dlatego, że poczuwał się do odpowiedzialności za dziewczynę, ani nawet ze względu na jego prawie nieskazitelną angielszczyznę, ale po prostu sprawił to jego wygląd. Nawet w kraju, gdzie uroda młodych ludzi jest rzeczą pospolitą, stanowił niezwykłe zjawisko. Miał wspaniałe bizantyjskie rysy twarzy, gładką skórę i ogromne, ocienione długimi rzęsami oczy, jakie często spoglądają na człowieka ze ścian każdego kościoła Grecji; unieśmiertelnił je także El Greco, lecz jak widać wciąż jeszcze można je spotkać na ulicy. Co prawda młody człowiek miał tylko wspaniałe oczy i niewiarygodnie doskonałe rysy twarzy; nie było w niej nic z melancholii i bezradności, które (co zrozumiałe) trapią świętych spoglądających dzień po dniu z kościelnych fresków... Nie posiadał też małych ust, ani głowy łagodnie pochylonej w geście rezygnacji i zaskoczenia. A z takim właśnie wyrazem twarzy bizantyjscy święci patrzą na ten grzeszny świat. Młodzieniec sprawiał raczej wrażenie, że, i owszem, przeciwstawia się grzesznemu światu, i to już od dobrych paru lat, lecz najwyraźniej bawi go to ogromnie i z wielką radością zakosztował tego, co ów świat ma do zaoferowania. Nie był to żaden święty z fresku kościelnego. Ani ktoś, kto by przekroczył choć o dzień lat dziewiętnaście. Piękne oczy wpatrywały się we mnie z typową dla Greków szczerością. – Chyba panna Waring? – O, tak – odparłam zaskoczona, po czym pojęłam, kim on jest. – A ty jesteś... Adonis? Za skarby świata nie potrafiłam wymówić tego imienia w naturalny sposób, podobnie jak nie potrafiłabym zwrócić się do swego ziomka per „Wenus”, czy „Kupido”. To że w Grecji można na co dzień spotkać Peryklesów, Aspazje, Elektry czy nawet Alcybiadesa, w niczym tu nie pomagało. A wszystko to z powodu jego urody. Błysnął bielą zębów w uśmiechu. Jego rzęsy miały co najmniej dwa centymetry. – Ciężko to wypowiedzieć, prawda? W Grecji mówimy „Adoni” – wymówił to Atoni. – Może to będzie łatwiej pani wymówić? Nie zabrzmi tak idiotycznie? – Za wiele wiesz, i to co najmniej o połowę! – odparłam mimowolnie i całkiem naturalnie, a on się roześmiał, po czym znów spoważniał. – Gdzie jest pani samochód, panno Waring? – Tam, koło przystani. – Spojrzałam niezdecydowanie na zatłoczoną ulicę, po czym zwróciłam wzrok na pochyloną głowę dziewczyny. – Nie tak daleko, ale tłok jest okropny. – Możemy tam dojść bocznymi uliczkami. Wskazał wąski pasaż w narożniku skwerku, skąd zacienione schody wiodły w górę pomiędzy dwoma wysokimi domami. Zerknęłam znowu na milczącą, biernie czekającą dziewczynę. – Pójdzie – oświadczył Adoni i wypowiedział do niej parę słów po grecku, po czym znów zwrócił się do mnie. Poprowadził nas przez placyk i w górę schodów. Miranda podążała o
krok za nami. Szepnął mi do ucha: – Nie powinna tu przychodzić, ale jest bardzo pobożna. Powinna poczekać. Przecież to ledwie tydzień, jak utonął. – Znałeś go dobrze, prawda? – Był moim przyjacielem – odparł. Zamilkł, jakby wszystko zostało już powiedziane. I chyba tak było rzeczywiście. – Przepraszam – powiedziałam. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. W zaułkach nie było żywego ducha poza kotami i ptakami śpiewającymi w klatkach zawieszonych na ścianach. Tu i tam, gdzie przerwa między domami wpuszczała na kamienne płyty oślepiający klin światła słonecznego, zakurzone kocięta prażyły się na klombach nagietków, a staruszki zerkały z czarnych czeluści drzwi. W powietrzu wyczuwałam charakterystyczny zapach potraw gotowanych na węglu drzewnym. Odgłos naszych kroków odbijał się echem od murów, a z głównych ulic docierał tu gwar rozmów i śmiechu, przytłumiony jak ryk rzeki w odległym wąwozie skalnym. Wreszcie wąski przesmyk otworzył się na szerszą uliczkę i długi ciąg niskich stopni, prowadzących w dół wzdłuż kościelnych murów prosto ku placowi koło przystani, gdzie zostawiłam małego fiata Phyllidy. I tu panował tłok, lecz to już były tylko grupki ludzi udających się zdecydowanym krokiem na lunch lub też poszukujących jakiegoś środka komunikacji, mogącego dowieźć ich do domu. Nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Adoni, ponieważ najwyraźniej znał ten samochód, poprowadził nas szybko przez tłum, po czym wyciągnął rękę po kluczyki. Prawie tak potulnie jak milcząca Miranda wręczyłam mu kluczyki, a eskortujący nas kawaler otworzył drzwiczki i poprosił dziewczynę, by zajęła miejsce na tylnym siedzeniu. Wsiadła ze schyloną głową i skuliła się w kąciku. Rozbawiona zastanawiałam się, czy ten władczy młodzieniec zamierza nas obie odwieźć do domu i czy Phyllida nie będzie miała nic przeciwko temu. Ale nie miał takich planów. Usiadłam za kierownicą, on zaś zatrzasnął drzwiczki, a sam zajął miejsce obok mnie. – Jest już pani przyzwyczajona do naszego ruchu? – O, tak. Jeżeli miał na myśli, czy już przywykłam do prawostronnego ruchu, to i owszem, przywykłam. Gdy zaś chodziło mu o sam ruch, nie było o czym mówić; na Korfu podczas przeciętnej popołudniowej wycieczki zazwyczaj spotykałam jedną ciężarówkę i pół tuzina osłów i tym musiałam się zadowolić. Jednak dzisiaj bulwar nadmorski wypełniony był rojącymi się ludźmi i prawdopodobnie dlatego Adoni nie mówił już nic więcej, kiedy manewrowałam w tłumie, usiłując się przebić do drogi wiodącej na północ. Samochód wspiął się na stromy, paskudnie wyprofilowany zakręt i nareszcie mieliśmy wolną drogę wijącą się
między żywopłotami drzewek judaszowych i asfodeli. Nawierzchnia gdzieniegdzie kryła w sobie spore dziury po zimowych deszczach, więc jechałam wolno, a trzeci bieg jest hałaśliwy. Pod osłoną warkotu silnika spytałam cicho Adonisa: – Czy Miranda i jej matka zdołają się utrzymać po śmierci Spiro? – Będą pod dobrą opieką – odpowiedział kategorycznie i z pełnym przekonaniem. Byłam zaskoczona i zaintrygowana. Gdyby Godfrey Manning coś im zaproponował, przecież powiedziałby o tym Phyllidzie. Poza tym, cokolwiek zaofiarowałby Marii w danej chwili, na pewno z powodu wyrzutów sumienia nie czułby się zobowiązany do utrzymywania ich do końca życia. Natomiast jeśli to Julian Gale łożył na utrzymanie rodziny, jak przypuszczała Phyllida, mogło to oznaczać, że jej historyjka była prawdziwa. Musiałabym być kimś więcej niż zwykłym śmiertelnikiem, gdybym nie spróbowała pociągnąć go za język. Wysunęłam ostrożnie jeden czułek. – Cieszy mnie to. Nie wiedziałam, że mają jeszcze jakichś krewnych. – Hm – zauważył Adoni. – Jest nim oczywiście sir Gale w pewnym sensie, ale nie miałem na myśli ani jego, ani Maxa. Sam się nimi zajmę. – Ty? Kiwnął głową i dojrzałam, że zerknął przez ramię na Mirandę. Mogłam ją dostrzec we wstecznym lusterku; nie zwracała najmniejszej uwagi na naszą przyciszoną rozmowę prowadzoną po angielsku. Zresztą chyba mówiliśmy zbyt szybko, by cokolwiek zrozumiała. Posępnie wyglądała przez okno, najwyraźniej oddalona od nas myślami o całe mile. Adoni pochylił się do przodu i włączył radio; bo przecież inaczej żaden grecki czy włoski samochód za nic nie wyruszy w drogę. – Można? – Oczywiście. Spod deski rozdzielczej zaryczał jakiś popularny piosenkarz lansowany przez Radio Ateny. Adoni wyjaśniał zaś spokojnie: – Ożenię się z nią. Nie ma żadnego posagu, ale to nieważne. Spiro był moim przyjacielem i człowiek ma swoje zobowiązania. Oszczędzał na posag siostry, jednak teraz, kiedy nie żyje, musi to zatrzymać matka, ja tego nie mogę wziąć. Wiedziałam, że w dawnych czasach grecki kontrakt małżeński polegał na tym, iż dziewczyna wnosiła wyprawę i ziemię, natomiast chłopak nic poza swą męskością; uważano to w dodatku za znakomity interes. Rodziny z mnóstwem dziewcząt na wydaniu już nie raz popadały w nędzę, zaś Miranda w takiej sytuacji, w jakiej się znalazła, nie mogła mieć większych nadziei na zamążpójście. A oto ten urodziwy chłopak spokojnie składał propozycję, którą niejedna rodzina z radością by przyjęła, i ponadto on dawał kapitał, a w jego męskość nie można było powątpiewać. Miał również znakomitą pracę w kraju, gdzie trudno było zdobyć jakąkolwiek, a o ile dobrze go oceniłam, z pewnością ją utrzyma. Jakkolwiek by spojrzeć, przystojny Adoni stanowił znakomitą partię. I wiedział o tym,
oczywiście, byłby głupcem, gdyby nie zdawał sobie z tego sprawy. Jednak najwyraźniej poczuwał się do obowiązku wobec swego zmarłego przyjaciela, a z tego co zdążyłam zaobserwować, zamierzał wypełnić owo zobowiązanie co do joty ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych stron, w tym również Mirandy. A zresztą (jak sobie prozaicznie pomyślałam), Leo pewnie wystąpi z jakimś wspaniałym prezentem ślubnym. – Naturalnie – dodał Adoni. – Sir Gale może da jej posag, sam nie wiem. Ale to i tak niczego nie zmienia, żenię się z nią. Na razie jej tego nie mówiłem, ale później, w stosownym terminie zawiadomię o tym sir Gale’a i on wszystko załatwi. – Eee... tak, oczywiście. Mam nadzieję, że będziecie ze sobą szczęśliwi. – Dziękuję bardzo. Wyjąkałam: – Sir Julian jest... to znaczy opiekuje się nimi? – Jest ojcem chrzestnym bliźniąt. – Zerknął na mnie. – Chyba macie tę instytucję również w Anglii, ale pewnie to nie to samo? Tutaj, w Grecji, ojciec chrzestny, koumbaros, jest niezmiernie ważną osobą w życiu dziecka, często równie istotną jak sam ojciec. I to właśnie on sporządza kontrakt ślubny. – Ach, tak. – A więc to było tak proste. – Wiedziałam, że sir Julian zna tę rodzinę od lat i nadał bliźniętom imiona, lecz nie miałam pojęcia, jaką to za sobą niesie... odpowiedzialność. Śmierć Spira musiała nim bardzo wstrząsnąć. – I dodałam niezgrabnie: – Jak on się czuje? – W porządku. Czy już go pani poznała? – Nie. O ile wiem, nikogo nie widuje. – Nieczęsto wychodzi, to prawda, ale od lata przyjmuje już gości. Spotkała pani Maxa, prawda? – Tak. Z tonacji jego głosu nie wynikało, że wie o naszym spotkaniu, ale skoro nazywał go po prostu „Maxem”, bez żadnych tytułów, można było założyć, że są na tyle zaprzyjaźnieni, by Max opowiedział mu o całym zdarzeniu. Poza tym to w końcu jego wierny pies łańcuchowy, zrzucający natrętów z urwiska prosto do morza. Tak więc bez wątpienia musiał wiedzieć wszystko... a nawet mógł już mieć wydane dyspozycje dotyczące ewentualnych następnych przedsięwzięć panny Lucy Waring naruszającej granice ich posiadłości... Dodałam więc sztywno: – Jeżeli dobrze rozumiem, on też nikogo nie przyjmuje. – No, to zależy – odparł Adoni żartobliwie. Wyciągnął skądś spod deski rozdzielczej ściereczkę i zaczął czyścić szybę od wewnątrz. – Niewiele to pomoże, bo te wszystkie rozgniecione owady... Jesteśmy już prawie na miejscu, ale może się pani zatrzymać, a oczyszczę szybę od zewnątrz. – To mi nie przeszkadza, dziękuję. I tyle się dowiedziałam. Miranda jakby wracała do życia. Tylne siedzenie zaskrzypiało,
gdy się poruszyła, a w lusterku dostrzegłam, że założyła sobie z powrotem na głowę chustę i wpatrywała się w tył głowy Adonisa. Coś w wyrazie jej twarzy, mimo że wciąż zalanej łzami, wskazywało na to, że miałam rację prorokując pomyślność temu małżeństwu. Rześkim tonem kogoś, kto zmienia temat na neutralny, zapytałam: – Czy czasami polujesz, Adoni? Roześmiał się, ani trochę nie wyprowadzony w pole. – Wciąż pani szuka swojego bandyty? Musiała się pani pomylić... żaden Grek nie strzeliłby do delfina. Jestem żeglarzem, jak wszyscy Korfijczycy... a delfin przywołuje dobrą pogodę. Nawet „delfinią pogodą” nazywamy letni czas, kiedy to delfiny płyną razem z łodziami. O nie, ja tam strzelam tylko do ludzi. – Do ludzi? – Żartowałem – wyjaśnił Adoni. – No, jesteśmy na miejscu. Wielkie dzięki za podwiezienie. Zaprowadzę teraz Mirandę do matki, a potem obiecałem, że zjawię się w Castello. Max chce gdzieś wyjść po południu. Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce? – Dziękuję, ale ja... nie, wątpię w to. – Byłaby to wielka szkoda. Póki tu pani jest, powinna pani zobaczyć pomarańczowe gaje; to coś zupełnie niezwykłego. Słyszała pani o miniaturowych drzewkach pomarańczy? To bardzo ciekawe. – Uśmiechnął się czarująco. – Chętnie bym panią po nich oprowadził. – Może kiedyś. – Mam nadzieję. Chodź, Mirando. Wrzucając pierwszy bieg, dojrzałam jeszcze, jak przeprowadza milczącą dziewczynę przez próg domu jej matki, jakby już był jego właścicielem. Stłumiłam gwałtowną i bez wątpienia prymitywną zazdrość wobec kobiety, która tak oto, czy tego chce, czy nie, ma wszelkie problemy rozwiązane przez kogoś, po czym własną, niezależną i wyemancypowaną stopą nacisnęłam gaz i ruszyłam, kolebiąc się po koleinach w stronę willi Forli. Przynajmniej tyle dobrego, że skoro Max Gale ma zamiar dokądś się udać, mogę mieć nadzieję na spokojną popołudniową kąpiel. *** Po herbacie zeszłam ku zatoczce; upał już zelżał, a urwisko rzucało skrawek cienia na brzeg plaży. Po kąpieli ubrałam się, wzięłam ręcznik i zaczęłam powoli wspinać się ścieżką do domu. Gdy dotarłam do małej polanki ze skalnym basenikiem, zadyszana zatrzymałam się na chwilę. Ciurkanie strumyczka brzmiało cudownie orzeźwiająco, a przez młode liście dębu przesączały się roztańczone złociste cętki światła. Skądś dobiegła pojedyncza nutka ptasiego śpiewu. Lasy stały milczące i cieniste w upale późnego popołudnia. Nad wodą, tuż nad klombem stokrotek, tłoczyły się storczykowate dwulistniki. W wielkim pośpiechu, z dziobem pełnym owadów dla głodnej rodziny, przefrunęła przez polankę sikora modra.
W chwilę potem dobiegł mnie przerażony pisk, ptasie wołanie o pomoc, a następnie gwałtowne, terkotliwe jak jazgot karabinu maszynowego, skrzeki sikorzego rodzica. Dołączyły się do tego wrzasku inne ptaki. Przerażone świergoty przenikały ciszę lasu. Rzuciwszy ręcznik na trawę, popędziłam w tamtą stronę. W pół drogi spotkałam sikory modre, najwyraźniej rodziców. Łopocząc skrzydłami i krzycząc przeraźliwie, muskały mnie końcami skrzydełek. Biegłam wijącą się ścieżką ku niewielkiej polance porosłej mizerną trawą i kosaćcami, ku miejscu gdzie rozgrywała się tragedia. Odnalezienie miejsca tragedii okazało się najprostszą rzeczą na świecie. Kiedy wypadłam z krzaków, dojrzałam przede wszystkim wspaniałego, białego perskiego kocura, który malowniczo prężył tylne łapy i bijąc ogonem w rzadkiej trawie, gotował się do skoku. Niecałe dwa metry od jego nosa przycupnęła, piszcząc przeraźliwie, niezdolna do poruszenia się choćby o centymetr, mała sikorka. Poćwierkując w przerażeniu, rodzice polatywali nad kotem tam i z powrotem, lecz bez najmniejszego skutku, jako że bestia nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Zrobiłam, co mogłam. Rzuciłam się na kota, chwyciłam go i przytrzymałam z całych sił. Sikory przefrunęły, muskając mi ręce skrzydłami. Malec siedział jak skamieniały i nawet nie pisnął. Pewnie mogłam zostać nieźle podrapana, lecz biały kocur miał nerwy jak postronki i nieskazitelne maniery. Parsknął wściekle, co było w pełni zrozumiałe, i próbował się wyrwać, ale ani nie drapał, ani nie gryzł. Przytrzymałam go przy ziemi, przemawiając doń czule, aż się nie uspokoił, po czym podniosłam go i ruszyłam przed siebie. Wówczas za moimi plecami dorosłe sikory przysiadły przy malcu, usiłując dzieciaka namówić, by się ruszył z miejsca. Przyśpieszyłam kroku i chcąc wynieść mego jeńca poza polankę, zanim zdoła dojrzeć, dokąd udają się ptaszki, wlazłam w krzaki w pierwszym sposobnym miejscu. Kocur nie miał nic przeciwko temu, bym go niosła, wydawał się raczej z tego zadowolony, jak i z atencji, jaką go otaczałam... Poddawszy się sile wyższej, dawał mi na swój koci sposób najwyraźniej do zrozumienia, że prawdę mówiąc, woli być niesiony... A kiedy sapiąc, zaczęłam się wspinać na porośnięte paprociami zbocze, z każdą chwilą coraz bardziej strome, nawet zaczął mruczeć z ukontentowania. Co za dużo, to niezdrowo. Stanęłam. – Coś ci powiem – oświadczyłam kotu. – Ważysz co najmniej tonę. I od tej chwili możesz równie dobrze iść na własnych łapach, rzezimieszku jeden! Mam nadzieję, że trafisz stąd do swojego domu, ponieważ nie pozwolę ci wrócić do ptaszków! Postawiłam go na równe łapy. Wciąż mrucząc, połasił się chwilę do nóg, a następnie wolnym kroczkiem, z zadartym ogonem, ruszył przede mną pod górę, gdzie krzaki rzedły na tyle, by przepuścić strumień światła słonecznego. Tam też się zatrzymał, spoglądając na mnie z góry, po czym zniknął mi z oczu.
Wiedział, dokąd iść, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Mając nadzieję, że znajdę tam jakąś ścieżkę, która wyprowadzi mnie ze splątanej gęstwiny, wspinałam się jego śladem, póki nie pojawiła się przede mną spora polana, pełna słońca, brzęczących pszczół i barwnych kwiatów. Widok ten sprawił, że stanęłam jak wryta, gapiąc się w zdumieniu. Po cętkowanej cienistości lasów dłuższą chwilę mrugałam, spoglądając na olśniewające kolory. Przede mną zwisał ogromny, pięciometrowy, utkany z wistarii arras, pod nim zaś kwitły nieprzeliczone róże. Z jednej strony lśniło purpurą drzewko judaszowe i jabłonka z krzątającymi się w białym kwieciu pszczołami. Lilie arum porastały wilgotny zakątek, a wraz z nimi jakaś inna lilia o płatkach przypominających złoty pergamin, z cudownie prześwitującym przez nie słońcem. I wszędzie panoszyły się róże. Ich wielkie krzewy wspinały się w szaleńczych susach po drzewach; srebrny świerk był na wpół zduszony pod jaskrawym różem perskiej odmiany tego kwiatu, a gęsty krzak białej róży o karbowanych płatkach chyba sięgał co najmniej trzech metrów. Rosły tu róże kosmate, róże piżmowe, róże damasceńskie, róże pstrokate i prążkowane, a stary krzak różowej odmiany wyglądał jak żywcem wyjęty ze średniowiecznego rękopisu... Pąki miał półkuliste, niby przecięte na pół nożem, a setki płatków tak ściśle zwinięte i spiralnie skręcone, jak warstwy cebulowych łusek. Musiało tu rosnąć co najmniej dwadzieścia lub trzydzieści odmian. Stare krzewy, posadzone wiele lat temu i dawno zapomniane, wszystkie były akurat w pełni kwitnienia... To miejsce przypominało tajemniczy ogród, od którego klucz został dawno zagubiony. Wydawało się prawie nierzeczywiste. Oczarowana stałam nieruchomo dobrych kilka minut, rozglądając się wokół, oszołomiona zapachem i słońcem. Zapomniałam, że róże potrafią tak pachnieć. Gałązka cętkowanej, karminowej odmiany musnęła moją dłoń, zerwałam ją i przytknęłam do nosa. W głębi, pod liśćmi, w powstałej luce, dojrzałam krawędź starej metalowej tabliczki, ostrożnie sięgnęłam poprzez kolce. Była grubo porośnięta mchem, lecz wytłoczona nazwa pojawiła się wyraźnie: Belle de Grecy. Teraz już wiedziałam, gdzie jestem. Róże przecież stanowiły jeszcze jedno hobby dziadka Leonarda. Phyllida przechowywała niektóre jego książki w willi i nie dalej jak poprzedniego wieczoru przerzucałam je niedbale, podziwiając ryciny i staroświeckie nazwy. Przywoływały, tak jak poezja, wizję starych ogrodów Francji, Persji, Prowansji... Belle de Grecy, Belle Isis, Deuil du Roi de Rome, Rosamunde, Camaieux, Ispahan... Te nazwy odnalazłam; kryły się w bujnym listowiu, tam gdzie sto lat temu jakiś poprzednik Adonisa pieczołowicie je poumieszczał. Biały kocur, przybrawszy odpowiednią pozę, zasiadł na eleganckim tle ciemnozielonych paproci i spoglądał na mnie łaskawie, kiedy przeglądałam tabliczki, a moje ręce napełniały się zerwanymi różami. Zapach stawał się intensywny niczym narkotyk. W powietrzu brzęczało od rojących się tu pszczół. Miałam wrażenie, jakbym z ciemnego lasu zabłądziła w krainę baśni. Zdawało się niemal, że kocur wreszcie przemówi.
Więc kiedy nagle usłyszałam głos dochodzący gdzieś z wysoka, prawie wyskoczyłam ze skóry z wrażenia. Był to piękny głos i raczej pogłębiał, aniżeli rozpraszał czar tego miejsca. Co więcej, mówił słowem wiązanym dorównującym elegancji białego kocura: Z pewnością jest to bogini, dla której śpiewano! Chciej dać łaskawą odpowiedź mym modłom, mówiąc, czy wyspa ta jest twą siedzibą (...) Uniosłam wzrok, lecz w pierwszej chwili nikogo nie dostrzegłam. Wreszcie nad wistarią pojawiła się głowa mężczyzny... i dopiero wówczas pojęłam, że kurtyna kwitnącego pnącza zwisała z wysokiego muru przyporowego, ukrywając go zarazem przed okiem ludzkim. Między gęstą plątaniną kwiatów dojrzałam fragmenty kamiennej balustrady. Taras Castello. Ogród różany został założony u jego stóp. Chciałam obrócić się na pięcie i uciec, lecz ów głos mnie powstrzymał. Nie trzeba dodawać, że nie należał do Maxa Gale’a, był to głos, który słyszałam już wiele razy, gdy z wdziękiem wypowiadał podobne słowa w dusznym mroku londyńskich teatrów. – „Pierwsze me pytanie – kontynuował sir Julian Gale – rzucam na końcu, a w dodatku może je pani uznać za wyjątkowo impertynenckie, brzmi ono: o cudzie! Czy jesteś żywą dziewicą?” Przypuszczalnie gdybym go spotkała w normalnych warunkach, na naszym wspólnym, teatralnym gruncie, byłabym tak przejęta, że potrafiłabym się tylko jąkać. Jednakże tutaj odpowiedź miałam podaną w tekście, a co więcej, posiadała ona tę niewątpliwą zaletę, że była prawdziwa. Zmrużyłam oczy, gdyż słońce mnie raziło, i uśmiechnęłam się. Nie jestem cudem, lecz jestem dziewicą, o panie. – „Mój język! Nieba!” – Tu aktor znienacka porzucił wieszcza i spojrzał rozradowany. – Miałem rację! To pani jest tym intruzem, którego przyłapał Max! Poczułam, że się rumienię. – Obawiam się, że to ja, a w dodatku znowu wkroczyłam na teren prywatny. Bardzo przepraszam, nie miałam pojęcia, że taras jest tak blisko. Nigdy bym nie śmiała tego uczynić, lecz ratowałam ptaka z łap tego rzezimieszka. – Czyich łap? – Kocich. Czy to pański kocur? Pewnie nazywa się jakoś szalenie arystokratycznie: Florizel lub Cosimo dei Fiori? – Prawdę mówiąc – wyjaśnił Julian Gale – zwę go Bęc. Przykro mi, ale to skrót od
Bęcwał, a kiedy go pani pozna bliżej, sama pani zrozumie, dlaczego tak go nazwałem. Jest dżentelmenem, ale rozumu nie ma za grosz. A teraz, skoro już tu pani jest, nie weszłaby pani na górę? – Och, nie! – odparłam, pośpiesznie cofając się parę kroków. – Wielkie dzięki, ale muszę już iść. – Nie uwierzę, że tak się pani śpieszy. Proszę, czyż nie ulituje się pani nade mną i nie przerwie na chwilę drętwej ciszy niedzielnej? Ha! – zawołał, wychylając się bardziej. – Nie tylko wkroczenie na teren prywatny, ale i grabież! Ukradła pani moje róże! Słowa te wypowiedziane głosem, którego najcichszy szept słyszano wyraźnie w ostatnim rzędzie na galerii, miały siłę oskarżenia wygłoszonego na Sądzie Ostatecznym. Wzdrygnęłam się w poczuciu winy i spojrzawszy na zapomniane kwiaty w ręku, wyjąkałam: – O, tak, zer... zerwałam je. O, niech to licho... Nawet nie pomyślałam... To znaczy, przypuszczałam, że one rosną dziko. Wie pan, zasadzone przed wiekami i zostawione własnemu losowi... – Głos mi się załamał, gdyż rozejrzawszy się wokół dostrzegłam to, czego nie dojrzałam uprzednio: krzaki, mimo iż tak bujne, były porządnie ukształtowane, a brzegi omszałych ścieżek miały starannie przystrzyżoną trawę. – To chyba jest teraz pański ogród, czy coś w tym rodzaju? Tak bardzo mi przykro! – Czy coś w tym rodzaju? Na Boga, zrywa pani wielką naręcz mych najukochańszych galijskich róż, myśląc sobie, że pochodzą z „ogrodu, czy czegoś w tym rodzaju”! To przesądza sprawę, młoda damo! Zgodnie z prawem, musi pani zapłacić grzywnę. Jeśli Piękna błąka się po ogrodzie Bestii, i to dosłownie obładowana jej różami, sama się prosi o kłopoty. Proszę tutaj i żadnych sprzeciwów! Tam są schody. Bęcwał pokaże je pani. Bęcwał! Wskaż pani drogę! Biały kocur wstał, mrugnął do mnie, po czym bez najmniejszego wysiłku wspiął się po wistarii prosto w ramiona Juliana Gale’a. Ten zaś wyprostował się i uśmiechnął. – Czy ja mówiłem, że nie ma on wiele rozumu? Oczerniłem go. Jak pani myśli, zdoła pani wykonać coś podobnego? Jego urok, którym tak oczarował Phyllidę, i na mnie wywarł już wpływ. Zupełnie zapomniałam, co jeszcze mi o nim naopowiadała. Roześmiałam się. – Na swój sposób, mogłabym. – A więc proszę. Odnalazłam płytkie schodki, na wpół ukryte za krzakiem York and Lancaster. Wiły się wokół postumentu jakiegoś omszałego posągu i doprowadziły mnie pomiędzy dwa ogromne cyprysy na tarasie. Julian Gale postawił kota na ziemi i podszedł do mnie. – Proszę wejść, panno Lucy Waring. Jak pani widzi, słyszałem już o pani wszystko. A oto mój syn. Ale prawda, już się poznaliście...
ROZDZIAŁ V Widzę, że jesteś poruszony synu, jak gdybyś popadł w przygnębienie; proszę, bądź dobrej myśli, panie. IV. 1. Max Gale siedział pod pinią, przy wielkim stole zarzuconym papierami. Kiedy wstał, zatrzymałam się jak wryta. – Byłam przekonana, że pana tu nie ma! – Nie miałam pojęcia, że potrafię powiedzieć coś tak naiwnego. Całe przedstawienie dokończyłam, rumieniąc się gwałtownie i dodając w pomieszaniu: – Adoni mówił... tak mi się wydaje... ale jestem pewna, że powiedział, iż pana nie będzie! – Owszem, ale wróciłem na popołudniową herbatkę. Jak się pani miewa? Jego oczy, raczej obojętne niż wrogie, zmierzyły mnie przelotnie, a następnie zatrzymały się na różach w moich rękach. Chyba już tylko po to, by pokryć ogromne zażenowanie, spytałam: – Czy Adoni był w ogrodzie? Spostrzegłam, że sir Julian zerka to na mnie, to na syna. Zwrócił się do Maxa: – O nie, bo może wtedy przeszkodziłby jej w splądrowaniu ogrodu! Ale nieźle wybrała, prawda? Tak sobie pomyślałem, że powinna zapłacić grzywnę w stylu „Pięknej i Bestii”. Może pozwolimy jej odejść bez pocałunku ze względu na krótką znajomość, ale będzie musiała tu zostać i przynajmniej wypić z nami drinka! Spostrzegłam, że młody człowiek waha się, a jego wzrok wędruje ku stołowi, jakby miał tam nadzieję znaleźć jakiś pretekst zwalniający go od tego obowiązku. Nie musiał daleko szukać: stół zarzucony był nagryzmolonymi naprędce zapisami nutowymi, notatnikami i mnóstwem innych papierów, a na krześle obok leżał magnetofon; długi kabel wił się po płytach aż ku otwartemu oknu balkonu. Powiedziałam z pośpiechem: – Dziękuję bardzo, ale naprawdę nie mogę...
– Nie dysponuje pani prawem do odmowy, młoda damo! – Oczy sir Juliana lśniły rozbawieniem, choć nie sposób było zgadnąć, czy bawi go tak mój opór, czy niechęć syna. – No już, pół godzinki spędzone na zabawianiu pustelnika to i tak mała cena za taki łup. Czy mamy trochę sherry, Max? – Tak, oczywiście. – Jego głos wydawał się bezbarwny być może tylko w porównaniu z głosem ojca. – Obawiam się, że nie mamy wyboru, panno Waring. Wytrawne? – No, dobrze – zawahałam się. Musiałam teraz pozostać. Nie mogłam przecież zrobić afrontu sir Julianowi, który był tutaj gospodarzem. Poza tym wcale nie chciałam stracić szansy rozmowy z człowiekiem tak znanym w moim środowisku. Przecież uwielbiałam go i podziwiałam, odkąd pamiętam. – Jeżeli nie sprawię kłopotu, napiłabym się czegoś chłodnego... Przed chwilą pływałam i jestem ogromnie spragniona. A może jest sok pomarańczowy lub coś w tym rodzaju? – Tutaj się pani o to pyta? Oczywiście. – Znienacka Max Gale uśmiechnął się z nieoczekiwanym wdziękiem i wszedł do domu. Podobnie jak w willi Forli na taras wychodziły okna balkonowe bawialni; wszystkie szczelnie zasłonięte przed słońcem, poza jednym, w którym zniknął Max Gale. Przez chwilę mignęły mi niewyraźne zarysy fortepianu, wielkiego pudła gramofonu i obrotowej biblioteczki. Te dwa ostatnie sprzęty zawalone były książkami i płytami. – Woli pani siedzieć w słońcu czy w cieniu? – spytał sir Julian, podsuwając mi kolorowe krzesło turystyczne. Wybrałam słoneczne miejsce, a on usiadł obok, mając za sobą mroczną ścianę cyprysów rosnących tuż za balustradą. Tworzyły dla niego równie znakomite tło jak uprzednio paprocie dla białego kocura. Ten ostatni mrucząc wskoczył mu na kolana, starannie okręcił się dwa razy wokół własnej osi, po czym rozłożył się wygodnie, rozczapierzając pazurki i rozkosznie przebierając łapami. Ta para tworzyła niezwykły obraz. Sir Julian nie był ani teraz, ani kiedykolwiek przedtem przystojnym mężczyzną, lecz miał potężną posturę, a upływające lata dodały mu pełnego powagi uroku. (Przypomniałam sobie jego Marka Antoniusza... i to, jak potem wszelkie inne kreacje aktorskie stanowiły już tylko przeróżne próby zagrania właśnie jego). Miał szeroką klatkę piersiową i ramiona, którym w średnim wieku zwykle grozi tęgość, a głowa jak najbardziej zasługiwała na miano lwiej: gęsta, siwa grzywa, wspaniałe czoło, brwi i nos oraz piękne szare oczy. Natomiast szczęka zdradzała pewną słabość charakteru, lecz uwagę od niej odciągały szerokie usta o czarującym uśmiechu. Miał worki pod przemęczonymi oczami, a na twarzy widać było zmarszczki, oczywiście niedostrzegalne w światłach rampy. Mogły one być wynikiem drażliwości, hulaszczego trybu życia lub też po prostu skutkiem choroby i związanego z nią ubytku wagi. Trudno określić, w czym leżała jego niewątpliwa siła przyciągania, podobnie jak w istocie niełatwo było określić nawet jego samego. Kiedy na oczach publiczności przeistaczał się w jedną postać po drugiej, czyniąc ich twarze swoimi, zdawało się, jakby był tylko tym kimś, kogo ogląda się na scenie: królem, szaleńcem,
agentem ubezpieczeniowym, żołnierzem, fircykiem... Opuszczając scenę, przestawał jakby istnieć. Była to niepokojąca myśl, zwłaszcza gdy przypomniałam sobie, że naprawdę w jakimś momencie zatracił się w nieistnieniu. Jeżeli nie mógł być teraz sobą, był nikim. Zerknął znad kota i dostrzegłszy, że się w niego wpatruję, uśmiechnął się do mnie. Musiał być do takich sytuacji przyzwyczajony. Nie zdawał sobie sprawy z tego, iż próbowałam odnaleźć w jego twarzy i ruchach jakiś dowód przeciążenia nerwowego mogący uzasadnić podejrzenia Phyllidy. Sprawiał wrażenie doskonale opanowanego i odprężonego, a ręce (które tak często człowieka zdradzają) spoczywały nieruchomo i elegancko – może był to wystudiowany gest? – na kocim futrze. – Przepraszam – powiedziałam. – Czy bardzo się gapiłam? Nigdy dotąd nie widziałam pana z tak bliska. Zazwyczaj miewałam miejsce na jaskółce. – I oglądała mnie pani gustownie ukrytego za kilkoma kilogramami fałszywej brody, nie mówiąc już o szatach i koronie? No tak, teraz widzisz człowieka, jaki jest naprawdę: nagą i marną rozdwojoną istotę. Nie pytam, co o niej myślisz, ale chciałbym przynajmniej dowiedzieć się, jak ocenia pani naszą scenografię. Jaka jest pani opinia na temat tych rozpadających się wspaniałości? – Na temat Castello? No dobrze, skoro już pan pyta... Więc uważam, że to nie jest w pana stylu. Byłoby z tego znakomite tło do gotyckiego dreszczowca... „Frankensteina”, „Tajemnic Udolpho” lub czegoś podobnego. – Prawda? Człowiek po prostu czuje, że ta budowla powinna być wiecznie spowita w mgły, pełna wampirów złażących z murów... a nie otoczona kwiatami oraz spokojem i słońcem tej zaczarowanej wyspy. Niemniej jednak uważam ją za wyjątkowo stosowne miejsce wypoczynku dla podupadłego aktora, a już na pewno jest to raj na ziemi, odkąd Max ukrócił wścibstwo ciekawskich turystów. – Słyszałam, że pan chorował. Tak mi przykro. Tak bardzo... tak bardzo brakuje nam pana w Londynie. – Naprawdę, moja kochana? To miło z twej strony. O, jesteś, Max. Panna Waring uważa, że ten dom jest znakomitą dekoracją dla Frankensteina i jego potwora. – Nieprawda! Nie powiedziałam tego... wcale tak tego nie ujęłam! Max Gale roześmiał się. – Słyszałem, co pani mówiła. I tak nie zdołałaby pani obrazić tego wariackiego baroku. Idiotyczne rokoko. Mam świeży sok z pomarańczy, może być? – Och, cudownie, dziękuję panu. Sobie przyniósł to samo, podobnie jak ojcu. Dostrzegłam, że wyciągnięta po szklankę ręka sir Juliana silnie zadrżała. Jego syn szybko przysunął mały, metalowy stoliczek, tak by ojciec mógł łatwo do niego dosięgnąć, postawił na nim szklankę i wlał do niej sok. Sir Julian ponownie położył ręce na kocim futrze, gdzie znów spoczęły nieruchomo jak dłonie posągu. Miałam rację, poza ta była wystudiowana, lecz bynajmniej nie z nadmiaru próżności. Chyba
że próżnością jest ukrywanie swoich zawstydzających słabości. Kiedy Max Gale nalewał drinka, położyłam naręcze róż na stoliku. Postawił dzbanek i wyciągnął po nie rękę. – Proszę mi je dać. Włożę je do wody aż do pani odejścia. – A więc wolno mi będzie zatrzymać róże, jeśli zapłacę grzywnę? – Moje kochane dziecko – zauważył sir Julian – proszę nimi dysponować! Mam nadzieję, że nie wzięła pani na serio moich żartów. Szukałem tylko pretekstu, żeby panią skłonić do zostania tutaj. I cieszę się ogromnie, że tak się pani spodobały. – Uwielbiam je. Wyglądają jak róże na starych obrazach... wie pan, prawdziwe róże w starych baśniach. W „Tajemniczym ogrodzie” i „Śpiącej królewnie” Andrew Langa czy „Księdze tysiąca i jednej nocy”. – Bo też stamtąd pochodzą. Ta na przykład rosła na dachu pawilonu w Persji, gdzie mógł ją widzieć sam Harun al Raschid. Ta natomiast pochodzi z „Romansu Róży”. A tę znaleziono w ogrodzie pięknej Rozamundy w Woodstock. Ta zaś, jak mówią, jest najstarszą różą świata. – Jego ręce prawie nie drżały, kiedy dotykał po kolei różanych pąków. – Musi pani wrócić po następne, kiedy te zwiędną. Postawiłbym je w pokoju muzycznym, tam jest dość chłodno... A teraz proszę zapłacić grzywnę, panno Lucy Waring. Jak słyszę, pracuje pani w tej samej firmie co ja, a jedną z przyczyn, dla których panią tu zwabiłem, była chęć wysłuchania najnowszych plotek. Faktów mogę zawsze dowiedzieć się z gazet, ale plotki są znacznie bardziej interesujące... i często znacznie prawdziwsze. Proszę więc mi powiedzieć... Zapomniałam już, o co mnie pytał i jak dalece byłam w stanie zaspokoić jego ciekawość, lecz chociaż poruszałam się w zupełnie innych teatralnych kręgach towarzyskich, wiedziałam sporo o tym, co dzieje się w wielkim świecie. Byłam więc przejęta, słysząc jak przypadkiem i mimochodem rzuca nazwiskami, które były poza moim zasięgiem, niczym chmury nad górą Pantokrator. Czułam, że świetnie się bawi historyjkami, lecz ile z tego wrażenia było wynikiem jego własnego czarującego sposobu bycia, do dzisiaj nie mam pojęcia. W każdym razie gdy zmienił temat i przerzucił zainteresowanie na moje sprawy, można by pomyśleć, że to kulminacyjny punkt, ku któremu wiodła ta rozmowa o znakomitościach świata teatru. – A teraz proszę mi opowiedzieć coś o sobie. Co pani robi i gdzie? I dlaczego nigdy dotąd się nie spotkaliśmy? – Wielkie nieba, przecież ja się jeszcze nie zbliżyłam do kręgów, w których pan przebywa! Jak na razie zdołałam ledwie otrzeć się o West End. Przerwałam. Ostatnie zdanie odkryło wszystkie moje karty i to nie tylko fakty, ale również to, co odczuwałam, a o czym nie chciałam rozmawiać nawet z Phyllidą. W końcu ja też mam swoją dumę. – Sztuczka padła? – Tam gdzie współczucie laika byłoby dokuczliwe, jego trzeźwy ton cudownie uspokajał. – A co to było? Powiedziałam. Kiwnął głową.
– Tak, to oczko w głowie McAndrewa, prawda? Niezbyt mądre posunięcie z jego strony, przynajmniej takie miałem wrażenie. Swego czasu czytałem tę sztukę. A kim ty byłaś? Jakże ona się zwała, ta dziewczyna, która, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, histeryzuje przez cały drugi akt? – Shirley. Tak, byłam okropna. – Nie miałaś się tam czym popisać. Takie wydumane przebieranki w stylu realizmu klasy pracującej wymagają surowej selekcji i idealnej koordynacji, a nie tylko nie kontrolowanych słownych wymiotów, jeżeli wybaczy mi pani to sformułowanie. A w ogóle on nie potrafi stworzyć kobiecych postaci, zauważyła pani? – Maggie w „Jedynym końcu”? – Nazwałaby ją pani kobietą? – No tak... chyba ma pan rację. – Mam też rację, gdy mówię, by się nie przejmować rolą Shirley. A co teraz? Zawahałam się. – Więc to tak? – zauważył. – Nic, zdarza się. Ale to mądrze z pani strony wyrwać się stamtąd i pobyć na Korfu, póki pani może! Pamiętam... – I przerzucił się zręcznie na kilka złośliwych i niezmiernie zabawnych historyjek, w których główną rolę grał dobrze znany agent teatralny z lat trzydziestych i zuchwały młody aktor; bez trudu go zresztą rozszyfrowałam jako sir Juliana Gale’a we własnej osobie. Gdy skończył i wyśmialiśmy się za wszystkie czasy, sama zaczęłam obrachunek z własnymi doświadczeniami, chociaż swego czasu nie spodziewałam się, że mnie kiedykolwiek rozbawią... ani tym bardziej, że je komukolwiek opowiem. Teraz z jakiejś niepojętej przyczyny opowiadanie o nich przyniosło mi ulgę, a nawet sprawiało przyjemność. Ząbkowany blankami cień Castello przesuwał się niepostrzeżenie po płytach z krzewiącymi się wśród nich chwastami, a sir Julian Gale słuchał, komentował i zadawał pytania, jakby „zwabił” mnie tu li tylko po to, by wysłuchać historii życia miernej młodej aktorki, która spędziła na scenie ledwie kilka chwil. Przyciszony dźwięk sprawił, że przerwałam i obróciłam się gwałtownie. Zupełnie zapomniałam o Maxie Gale’u. Nie zauważyłam, kiedy wyszedł z domu, lecz oto wrócił, siedział sobie na balustradzie i wszystko słyszał. Od jak dawna tu przebywał, nie miałam zielonego pojęcia. Dopiero wówczas spostrzegłam, że zbliża się wieczór. Uiściłam grzywnę i najwyższy czas, bym sobie poszła, ale nie mogłam przecież wyjść tak nagle. Najpierw musiałam wykonać jakiś gest grzecznościowy w kierunku Maxa Gale’a. Spojrzałam na niego. – Czy widział pan dzisiejszą procesję, panie Gale? – Ja? Tak, byłem tam. Dostrzegłem też panią w mieście. Zdobyła pani dobre miejsce? – Na Esplanade, na rogu koło Palace. – To dość... wzruszające, nie sądzi pani?
– Bardzo. – Uśmiechnęłam się. – Jako muzyk zapewne docenił pan walory orkiestr. Parsknął śmiechem i w jednej chwili rzuciło mi się w oczy, jak bardzo przypomina ojca. – W całej rozciągłości. A gdy wszystkie cztery grają jednocześnie, to już naprawdę jest coś. – Motyw przewodni do twojej filmowej wersji „Burzy”, Max – zauważył jego ojciec, głaszcząc białego kota. – „Wyspa ta jest pełna dźwięków”. Max uśmiechnął się od ucha do ucha. – Być może. Lecz nawet ja wystrzegałbym się powtarzania niektórych. Sir Julian zwrócił się do mnie: – Mój syn pisze muzyczny podkład do filmowej wersji „Burzy”. – Muzyka do „Burzy”? Jakież to pasjonujące! Jeśli wyciągam właściwe wnioski, przybył pan w odpowiednie miejsce. Czy dlatego wybrał pan Korfu, kiedy zatopił pan swoją księgę, sir Julianie? – Właściwie nie, zdarzyło się to przypadkiem. Bywałem tu od czasu do czasu przez ostatnich trzydzieści lat i mam na Korfu przyjaciół. Ale to miło, że akurat gdy się tu zaszyliśmy, los podrzucił Maxowi takie zlecenie. – Czy naprawdę uważa pan Korfu za wyspę Prospera? – A dlaczego nie? – spytał Julian Gale. Słysząc to, Max zauważył: – No, tylko tego było trzeba. – I roześmiał się. Spojrzałam na niego zaskoczona. – Co ja takiego powiedziałam? – Nic. Nic takiego. Ale skoro zachęca pani człowieka, by wyjaśnił teorię, nad którą duma od tygodni, musi być pani przygotowana na wykład, a sądząc po błysku w oku ojca i tak już nic pani nie uratuje. – Ależ byłabym szczęśliwa mogąc go usłyszeć! A poza tym pański ojciec, gdyby tylko zechciał, potrafiłby odczytać książkę telefoniczną, tworząc arcydzieło na miarę „Wojny i pokoju”, tak więc jego własna teoria dotycząca „Burzy” to jest naprawdę coś! Proszę nie zwracać na niego uwagi, sir Julianie! Dlaczego uważa pan, że to mogłaby być wyspa Prospera? – Jesteś cudowna, młoda damo – oświadczył sir Julian. – I jeśli zapragniesz powyrywać wszystkie moje róże z korzeniami i zabrać je ze sobą, przyślę ci do pomocy Adonisa. Nie, właściwie Max może sam to uczynić. Dobrze by mu zrobiło trochę rzetelnej roboty zamiast bujania w tym lunatycznym światku muzyków... Kto to powiedział, że prawdziwie mądrym nie jest ten, kto chce, by rzecz została udowodniona, zanim w nią uwierzy, lecz ten, kto gotów jest uwierzyć we wszystko, dopóki mu nie udowodnią, że to nieprawda? – Pojęcia nie mam, ale brzmi to jak definicja wizjonera lub geniusza. – Wszystkie róże – oznajmił sir Julian z uczuciem. – Czy słyszysz, Max? Moje teorie
dotyczące „Burzy” są wytworem myśli wizjonera lub geniusza. – O, bez wątpienia – zauważył jego syn. Wciąż siedział na balustradzie, opierając się plecami o stojącą w narożniku kamienną amforę. Ukradkiem obserwowałam jego twarz, poszukując podobieństwa do ojca, lecz poza zbliżoną rzeźbą, a czasami wyrazem twarzy, nie mogłam dostrzec żadnych podobnych cech. Oczy miał ciemne i głębiej osadzone, usta o prostszej linii, całą twarz bardziej nieprzeniknioną. Miałam wrażenie, że cień nerwowości istnieje również w delikatnych zmarszczkach między brwiami i w wyrazie ust. Staranne niepodkreślanie własnych wypowiedzi i czynów mogło stanowić celową próbę opanowania owej nerwowości lub też był to tylko sposób na to, aby nie czerpać zysków z czaru, jaki roztaczał jego ojciec. Ilekroć sir Julian automatycznie wykorzystywał całą swą siłę wyrazu, tylekroć jego syn powściągał swoją. Wydawało się, że nawet nie chciał być lubiany tam, gdzie jego ojciec – świadomie lub nie – wyrażał aktorską potrzebę bycia uwielbianym. – Nie ma żadnych dowodów – mówił sir Julian – by powiązać tę wyspę z tamtą, podobnie zresztą, nie możemy udowodnić, że jest to Scheria, gdzie Odyseusz spotkał Nauzykaę. Jednak w obu tych wypadkach tradycyjnie wiąże się je z Korfu, a kiedy tradycja jest silna, chyba słuszny jest wniosek, że coś w tym musi być i warto sprawę zbadać. – Schliemann i jego Troja – zamruczał Max. – Właśnie – potwierdził sir Julian. Obdarzył mnie nagłym uśmiechem, którym tak przypominał syna. – Tak więc, podobnie jak Schliemann, będąc geniuszem i marzycielem, przekonany że Korfu jest wyspą Prospera, szukałem dowodów na to. – A są jakieś? – Może nie aż „dowody”. To za mocno powiedziane. Lecz kiedy już człowiek zacznie szukać, znajduje wszelkiego rodzaju interesujące zbieżności. Zacznijmy od najłatwiejszej, od opisu naturalnego ukształtowania wyspy, jeżeli go pani pamięta. – Chyba tak, i to całkiem nieźle. Jest tam więcej opisów przyrody niż zazwyczaj u Szekspira, prawda? – Zgadza się, więcej niż gdzie indziej, poza poematem „Wenus i Adonis”. A cokolwiek w sztuce powiedziano na ten temat, idealnie pasuje do naszej wyspy: sosny, uprawna ziemia, i to w dodatku żyzna (a niewiele śródziemnomorskich wysp jest żyznych, jak wiecie), plaże i zatoczki, lipowy gaj przed jaskinią Prospera... – Uniósł rękę, by wskazać kępę złotozielonych drzew rosnących za piniami na południowym cyplu. – Całe zbocze za willą Manninga porastają młode lipy, zaś wybrzeże jest podziurawione jaskiniami jak rzeszoto. Można oczywiście powiedzieć, że to wszystko znajduje się na każdej z wysp, ale jest jedna rzecz bezsporna... a mianowicie solanki, o których mówi Kaliban, pamiętacie? – A są tu jakieś? – Tak, w południowej części wyspy, w Korissia. Są tam od wieków.
– A co z leszczynami, no i orzeszkami ziemnymi, których obiecał nakopać? Rosną tutaj? – Leszczyny, oczywiście, a i orzeszki ziemne, jeśli miał na myśli angielskie znaczenie tego słowa. Zresztą gdyby, jak przypuszczam, chodziło mu o trufle, to też tu rosną. – A co z marmosetami? – spytałam nieśmiało, jak ktoś, kto zadaje niezbyt stosowne pytanie. Lecz sir Julian machnął na marmosety ręką. – Chwilowy zamęt w głowie i pomylenie Korfu z wciąż burzliwymi Bermudami. Bez wątpienia Ariel naopowiadał Kalibanowi mnóstwo historyjek z szerokiego świata i biedny potwór w końcu zgłupiał. Max zauważył: – Nie można dyskutować z człowiekiem ogarniętym obsesją. Proszę się z nim nie sprzeczać, panno Waring. – Nic z tego! Jeżeli teoria jest tego warta, trzeba o nią walczyć! A więc, co z fabułą, sir Julianie? Weźmy pod uwagę sam wstęp, rozbicie statku. Skoro żaglowiec płynął z Tunisu do Neapolu, czyż nie sądzi pan, że Korfu jest zbyt oddalone od kursu... – Ten sam problem mamy w historii Odyseusza; ogólnie się zakłada, że wiosłując – wiosłując, proszę zauważyć – przepłynęli z Scherii do Eubei w jedną noc. Ale w moim pojęciu, to nie ma nic do rzeczy i nie dyskredytuje prawa Korfu do bycia Scherią. To tylko licentia poetica, teleskopowe nałożenie się zdarzeń, jakie napotykamy choćby w siedmiu dniach stworzenia... poza tym można założyć, że wspomagani byli przez bogów. Podobnie neapolitański żaglowiec w „Burzy”. Sztorm był potworny, prawdziwie historyczna burza. Statek zniosło z kursu i mógł nawet dryfować całymi dniami, zanim dotarł do tych skalistych brzegów. Czy nie dostrzega pani, że to co sprawia, iż ta historia jest tak wiarygodna, to jej nieprawdopodobieństwo? – Litości – wtrącił się syn. – Oczywiście, że tego nie dostrzega. – To bardzo proste. Sam fakt, iż żaglowiec wylądował tutaj, tak niewiarygodnie zniesiony z kursu, sprawił, że później zaistniała konieczność wytłumaczenia owego sztormu jako wywołanego czarami, a w każdym razie jako zjawiska nadnaturalnego. – Chwileczkę – wtrąciłam szybko. – Jak to fakt? Czy chce mi pan powiedzieć, że ta cała historia o rozbiciu statku jest prawdziwa? – Mówię tylko, że jak wszystkie legendy, może bazować na prawdzie, równie realnej jak kreteński labirynt czy pożar Troi. Przypuszczam przynajmniej – dokładnie jak każdy wizjoner – że musiała się tu zdarzyć jakaś widowiskowa katastrofa morska, na którym to zdarzeniu osnuto legendę. – Ale to tylko przypuszczenie? Nie odkrył pan prawdziwej tutejszej legendy, czy opisu? – Nie. – W takim razie, dlaczego tutaj? Dlaczego Korfu? Pańskie geograficzne szczegóły niczego nie dowodzą. Mogłyby potwierdzać, ale trudno od nich zaczynać.
Sir Julian przytaknął, głaszcząc delikatnie palcem koci łepek. – Zacząłem od niewłaściwego końca. Powinienem zacząć nie od „faktów”, lecz od sztuki... a konkretnie od postaci, wokół której sztuka się obraca, od Prospera. Według mnie, koncepcja tej postaci jest czymś najbardziej istotnym w sztuce, stanowi niemal podsumowanie szekspirowskich poglądów na ludzką moc. Proszę tylko zwrócić uwagę, jak jest przedstawiony: ojciec, czarodziej panujący nad żywiołami, rodzaj łaskawego i nadnaturalnego Machiavellego władającego wyspą i wszystkimi jej mieszkańcami. Skończył, zawieszając głos i spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami, jakby oczekiwał odzewu. – Święty Spiridion? – Święty Spiridion. Właśnie! – I zerknął na Maxa, jakby chcąc się pochwalić bystrością ulubionej uczennicy. Dojrzałam, że Max uśmiechnął się leciutko. – Nawet imię... proszę zwrócić uwagę na podobieństwo, a ten skrót, Spiro, jest jeszcze bliższy. – Po jego twarzy przemknął cień, lecz od razu zniknął. – Święty Spiridion, to znaczy jego ciało, został przywieziony na wyspę w 1489 roku i niemal błyskawicznie uzyskał reputację czarodzieja i cudotwórcy, szczególnie w dziedzinie pogody. Razem z nim na wyspę przywieziono inną świętą, kobietę. Jej relikwia również spoczywa w kościele, lecz jakoś nie poruszyła ludzkiej wyobraźni, dlatego nie odbywa spacerów na świeżym powietrzu. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam już imienia... – Nie miałam pojęcia, że istnieje – wtrąciłam. Uśmiechnął się. – Bo to kraj mężczyzn. Ale może od niej pochodzi idea Mirandy, córki czarodzieja. W końcu nie zdołałaby przetrwać w legendzie jako towarzysząca mu kobieta czy choćby żona. Czarodzieje nie miewają żon z przyczyn, które, jak przypuszczam, byłyby fascynujące, gdyby je odkryć, ale z wynikającymi stąd wnioskami mogłaby się pani nie zgodzić, panno Waring. – Tak, tak, wiem, Dalila i Spółka. W porządku, nie czuję się tym dotknięta, to męski świat. I, jeżeli mogę zauważyć, czarownice nie miewały mężów, przynajmniej nie te z porządnych, starych baśni. – Uczciwie postawiona sprawa. – Sir Julian przechylił się w krześle. – No dobrze, mamy więc nasz punkt wyjścia, cudownie żyzną wyspę Korfu, strzeżoną przez Świętego władającego żywiołami. Teraz zakładamy, że była burza, jakiś sztorm, który przeszedł do historii, i wtedy to ważny żaglowiec, może nawet z kilkoma włoskimi VIP-ami na pokładzie... został zniesiony z kursu i rozbił się u tych brzegów, lecz jego pasażerowie cudem nie potonęli. Cud ten został przypisany Świętemu i tak narodziła się legenda. Później doszły do niej germańskie elementy baśniowe: „magia”, piękna córka, czarodziejskie duszki. Przerwał i rzucił mi łobuzerskie spojrzenie. – Miło by było móc jakoś powiązać to wszystko z historią wyspy? Próbowałem potraktować „przeklętą Sycorax” z „Argieru” jako personifikację muzułmańskich władców,
którzy uwięzili niebiańskie moce – Ariela – w rozszczepionej sośnie, póki nie uwolnił go Święty – czarodziej... Ale obawiam się, że to się nie trzyma kupy. – Co za szkoda! – powiedziałam bez cienia ironii. Znajdowałam w tej dyskusji mnóstwo przyjemności. – A Kaliban? Pogaństwo lub coś w tym rodzaju? – Może być. Jest w nim brutalność, seksualizm i nadzwyczajnie wrażliwa poezja. I z pewnością był Grekiem. – Jak pan do tego doszedł? – spytałam zaskoczona. Zachichotał: – Przywitał Prospera na wyspie, dając mu „wodę z jagodami”. Czy nie spotkała się pani jeszcze z tutejszym zwyczajem picia jagodowego dżemu rozbełtanego w szklance wody? – Nie, jeszcze nie. Ale chyba nie w tym rzecz! W końcu to mogła nawet być kawa! I kim wtedy byłby? Francuzem? – W porządku – oświadczył ugodowo. – Zostawmy biednego Kalibana jako „diabelskie nasienie” szukające łaski. No i tak... – W tym momencie biały kocur przeciągnął się, wysuwając pazury, po czym ziewnął i to bardzo głośno. Sir Julian roześmiał się. – Nie powinna mnie była pani zachęcać. Bęcwał słyszał już to uprzednio, podobnie jak, obawiam się, biedny Max. – Tak, ale ja nie słyszałam, a to naprawdę jest fascynujące. Można bawić się tym w nieskończoność. Muszę przeczytać sztukę jeszcze raz i poszukać tych wszystkich informacji. Mam nadzieję, że moja siostra ma tu egzemplarz. – Proszę wziąć mój – zaproponował natychmiast. – Powinien być na szafce z książkami, przynajmniej tak myślę, Max... Dziękuję bardzo – dodał, kiedy jego syn ruszył, by poszukać książki. Wtrąciłam szybko: – Ale jeśli pan nad tym pracuje... – Pracuję? – Słowo wypowiedziane beztrosko zabrzmiało jakby fałszem. – Sama pani słyszała, jak ciężko pracuję. Zresztą i tak do pracy używam edycji Penguina, bo mogę na niej pisać i ciąć ją wedle woli... O, dziękuję, Max, a oto również pani róże. To moja własna książka, ma już swoje lata i obawiam się, że ją mocno pogryzmoliłem, ale może zdoła się pani doczytać. Dojrzałam już ołówkowe notatki. Wstałam z miejsca, trzymając książkę z czcią, jakby był to oryginalny egzemplarz z teatru Blackfriars z autorskimi zapiskami na marginesie. Sir Julian również się podniósł, a wysiedlony biały kot zeskoczył i obrażony, dostojnie, na sztywnych łapach udał się po schodkach do różanego ogrodu. – Naprawdę muszę już iść – powiedziałam. – Dziękuję bardzo za książkę, będę ją traktować z wielką ostrożnością... ja... ja wiem, że siedziałam za długo, ale cieszyłam się każdą chwilą tu spędzoną. – Moje kochane dziecko, zrobiłaś nam prawdziwą przyjemność. Twoja wizyta sprawiła
mi wielką radość i mam nadzieję, że szybko powrócisz. Jak sama widzisz, w moich dywagacjach istnieje granica, której ani Max, ani kot nie zamierzają przekroczyć, a tak przyjemnie mieć znowu dobrze wychowaną i czarującą publiczność. Trudno, skoro musisz... Lasy były już pogrążone w mroku i zapadał zmierzch. Pan Gale odprowadził mnie uprzejmie aż do granicy różanego ogrodu i wskazał ścieżkę wiodącą do polanki z sadzawką. Piękny Bęcwał już tam był i marzycielsko obserwował wielką ćmę, krążącą w pobliżu kapryfolium. Max Gale wsadził go pod pachę, powiedział mi „do widzenia” i szybko odszedł. Kilka minut później usłyszałam dźwięk fortepianu. Nie tracił czasu. Wkrótce zagłębiłam się w las na tyle, że już nic nie słyszałam. Zawsze ciche lasy teraz otulał mrok, a znieruchomiałe konary drzew milczały, jakby wieszcząc burzę. Zapach kwiatów unosił się w powietrzu ciężki jak piżmo. Wypatrując drogi, przypominałam sobie dopiero co ukończoną rozmowę; nie rozmyślałam jednak o „teorii”, którą sir Julian umilał sobie życie na wygnaniu, lecz o nim samym oraz o tym, co opowiadali o nim Phyllida i Godfrey. Że coś niegdyś... a zapewne i teraz było dziwnego w jego zachowaniu, to oczywiste, istniały dowody nie tylko fizycznych niedomagań, dostrzegalne nawet przeze mnie, zauważyłam również baczne napięcie, jakie charakteryzowało zachowanie młodego człowieka. Jednak przeczyła temu nasza rozmowa i to nie tyle jej zwykły, wesoły charakter, ile to, że użyto podczas niej pewnych zwrotów. Czy ktoś, kto niedawno opuścił szpital psychiatryczny, robiłby mimochodem uwagi na temat „lunatycznego światka”, w którym przebywa jego syn? W końcu ma on wielki udział w ojcowskim zdrowiu psychicznym. I czy dla odmiany syn mówiłby o „obsesji” prześladującej ojca i potrzebie, by mu się nie sprzeciwiać? A może, jeśli ta potrzeba pobłażania była naprawdę poważna, Max Gale właśnie w ten sposób zręcznie ominął niebezpieczną sytuację? Może to nerwowe, baczne napięcie w równym stopniu odnosiło się do mnie, jak i do ojca? Zaniechałam dalszych rozmyślań na ten temat. Ale myśl o tym, że sir Julian biega po okolicy ze strzelbą, mordując wszystko, co się rusza, nie przemawiała do mnie teraz w większym stopniu niż uprzednio. Równie dobrze mogłabym podejrzewać Phyllidę albo Godfreya Manninga we własnej osobie. A nawet wtedy i tak podejrzanym numer jeden byłby Max Gale. Doszedł mnie szmer wody i ujrzałam przed sobą prześwit w drzewach, tam gdzie znajdowała się sadzawka. W tym samym momencie usłyszałam nowy, nie znany mi dźwięk, przypominający ni mniej ni więcej tylko gdakanie i trajkotanie stada kur. A dźwięk ten dochodził właśnie z polanki. Nagle zorientowałam się, że słyszę wieczorny, rechotliwy chór żab, niezliczonych mieszkanek sadzawki. Przystanęłam na obrzeżu polanki, by podnieść porzucony tu wcześniej ręcznik. Musiały mnie zauważyć, bo rechot ustał, jakby nożem uciął, po czym dotarł do mnie rytmiczny plusk małych ciałek, raz po raz skaczących do wody. Zaciekawiona wycofałam się
w gęstwinę, następnie obeszłam polankę dookoła, aż znalazłam się po przeciwległej stronie stawku, gdzie mogłam się ukryć. Znajdowałam się tuż nad lustrem wody. Delikatnie rozchyliłam gałęzie i wyjrzałam. W pierwszej chwili w mroku nic nie widziałam prócz ciemno połyskującej powierzchni wody z odbitym w niej niebem i gałęziami drzew oraz matowych, małych krążków liści wodnych lilii i jakichś wodorostów. Wreszcie dojrzałam żabę, i to wielką, siedzącą na liściu lilii; rechotała, a gardło jej rozdymało się i rytmicznie pulsowało. Cielsko miała tłuste i w świetle księżyca cętkowane jak liść laurowy; światło to odbijało się również w jej ślepkach jak w jeżynowych owockach. Tuż obok rechotała następna, a dalej jeszcze jedna... Rozbawiona i zaciekawiona stałam nieruchomo. Chór w pełni szczęścia rechotał i gulgotał z każdą chwilą coraz głośniej. Nagle, jakby ktoś nacisnął guzik i wyłączył dźwięk, zapadła cisza. Wszystkie moje żaby znowu zanurkowały. Na wodzie wokół liści lilii rozchodziły się kręgi i słychać było pluski, gdyż cały chór jak na komendę, skoczył do wody. Ktoś nadchodził ścieżką od zatoki. Przez moment zastanawiałam się, czy to nie Phyllida wybrała się na spacer, próbując mnie odszukać. Zaraz jednak zorientowałam się, że nadchodzącym jest mężczyzna. Szedł ciężkim krokiem i mocno dyszał, a w pewnej chwili odchrząknął cicho i splunął. Lecz uczynił to ostrożnie, jakby obawiał się hałasu. Stopy też stawiał ostrożnie, a przyśpieszony oddech, który najwyraźniej starał się przytłumić, brzmiał dziwnie niepokojąco w cichym lesie. Puściłam gałęzie, by wróciły na swoje miejsce i stałam nieruchomo, czekając, aż przejdzie. Dojrzałam go w zanikającym świetle, jak tylko pojawił się na polance. Był to Grek, ktoś, kogo dotąd nie spotkałam, młody człowiek, krępy, o szerokiej piersi, odziany w ciemne spodnie i rybacki golf. Na ramieniu niósł jaśniejszą starą marynarkę. Zatrzymał się po przeciwnej stronie sadzawki, jednak tylko sięgnął do kieszeni po papierosa i włożył go do ust. Już, już miał zapalić zapałkę, ale się powstrzymał, wzruszył ramionami, a papierosa założył sobie za ucho. Nie mógłby jaśniej okazać potrzeby utrzymania swej obecności w tajemnicy, gdyby mi o tym powiedział. Obrócił się i poszedł dalej. Dostrzegłam wyraźnie jego spoconą twarz. Malowało się na niej tłumione wzruszenie, tak wstrząsające, że kiedy rozejrzał się wokół, jakby coś usłyszał, wcisnęłam się głębiej w kryjące mnie krzaki, a serce biło mi mocno. Nic nie dojrzał. Wierzchem dłoni otarł czoło, przerzucił marynarkę na drugie ramię i stromą ścieżką prowadzącą do Castello ruszył dalej z tą samą pośpieszną ostrożnością. Wysoko nade mną nagły poryw wiatru poruszył koronami drzew, a chłodny powiew zwiastował nadchodzący deszcz. Trwałam nieruchomo, póki dźwięk kroków Greka nie zacichł w oddali, a żaba raz jeszcze nie wylazła na liść lilii i nie, nadęła gardziołka, by zacząć swoją piosnkę.
ROZDZIAŁ VI (...) nie utonie, gdyż gęba ta nadaje się jedynie na szubienicę. I. 1. Z jakiejś przyczyny, niejasnej nawet dla mnie, nic nie powiedziałam Phyllidzie o swej wizycie u Gale’ów. Nie uczyniłam tego również następnego ranka, gdy moja siostra zdecydowała, że chociaż jeden raz zejdzie wraz ze mną nad zatokę, a mijając skalną sadzawkę, wskazała ścieżkę pnącą się ku Castello. Polanka wyglądała zupełnie inaczej w rannym świetle; promienie słoneczne oświetlały ją teraz z wysoka. W nocy przeszła niewielka burza z silnym wiatrem, który jednak ucichł o poranku. Po burzy powietrze się odświeżyło, a las odżył. Nad samą zatoczką piasek aż oślepiał w porannym słońcu, a ostatnie powiewy nocnego szkwału marszczyły powierzchnię wody. Rozpostarłam pled w cieniu sięgających plaży konarów sosen i zwaliłam na niego nasze manatki. – Wchodzisz do wody? – No pewnie. Skoro już tu jestem, nic na świecie nie powstrzyma mnie od potaplania się na jakiejś płyciźnie, nawet jeśli będę wyglądała jak słonica w ciąży z bliźniętami. Jaki masz świetny kostium kąpielowy. Gdzieś go kupiła? – W domu towarowym Marksa i Spencera. – Wielkie nieba! – W końcu ja nie wyszłam bogato za mąż – zauważyłam wesoło, podciągając jednocześnie ramiączka. – A ja dużo mam z tego w moim stanie. – Spojrzała posępnie na swą figurę, westchnęła i zsunęła elegancki płaszcz kąpielowy, kładąc go tuż obok torby plażowej zawierającej kremy do opalania, magazyny, kosmetyki Elizabeth Arden i przeróżne fidrygałki; nie przyszłoby jej nawet do głowy, by wyruszyć bez nich na plażę. – To nie jest sprawiedliwe. Tylko spójrz na mój kostium, a w końcu kupowałam go u Fabianiego.
– Moje ty biedactwo – zauważyłam kpiąco. – Czy aby na pewno można to zamoczyć? I na miły Bóg, czy naprawdę zamierzasz się kąpać z tym Koh-i-noorem na palcu? – O nieba, nie! – Zsunęła z palca ogromną brylantową markizę i wrzuciła pierścień do plastikowej kosmetyczki, po czym zasunęła zamek. – No dobrze, chodźmy do wody. Mam tylko nadzieję, że twój przyjaciel nie weźmie mnie za delfina i nie ustrzeli. Ogólnie rzecz biorąc, mamy podobny kształt, nie sądzisz? – Nic ci się nie stanie. Ten delfin nie ubiera się na żółto. – Ale mówiąc serio, chyba nikt nas nie obserwuje, jak myślisz, Lucy? Wolałabym nie mieć publiczności. – Jeżeli będziesz trzymała się bliżej brzegu, nikt cię nie zobaczy, chyba że stanie na krańcu tarasu. Zresztą wejdę do wody i sprawdzę. Woda w cieniu sosen mieniła się szmaragdową zielenią, a tam gdzie w morze wysuwała się piaszczysta łacha, przechodziła w oślepiający, najbledszy błękit. Szłam mielizną zanurzona po uda, póki nie znalazłam się o jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu, wówczas obróciłam się i spojrzałam na taras Castello. Nie było tam żywej duszy, więc pomachałam Phyllidzie, że może wejść do wody. Pływałyśmy, chlapiąc okropnie, a ja cały czas bacznym okiem spoglądałam w stronę otwartego morza, wypatrując delfina. Jednak chociaż w pewnym momencie chyba dojrzałam, jak w oddali wyskoczył z wody i jak słońce zalśniło na wygiętym w łuk grzbiecie, nie przypłynął dziś do zatoki. Po jakimś czasie brodząc, wyszłyśmy na plażę. Rozłożywszy się wygodnie, zaczęłyśmy się opalać, gawędząc leniwie, póki uwagi Phyllidy nie stały się coraz krótsze i bardziej senne, aż wreszcie ustały zupełnie. Zostawiłam ją śpiącą i znów wskoczyłam do wody. Bacznym okiem zmierzyłam lasy i taras; dotychczas, poza pierwszym dniem, nikogo tam nie dostrzegłam. Zaskoczył mnie więc widok postaci siedzącej przy stole ustawionym pod pinią na tarasie. Siwa grzywa. Sir Julian Gale. Uniósł powitalnie dłoń, a ja pomachałam w odpowiedzi, absurdalnie zadowolona, że mnie zauważył. Odwrócił zresztą natychmiast głowę, pochylając się nad książką. Dojrzałam jeszcze, jak obraca kartki. Na tarasie nie było poza nim nikogo, lecz kiedy obróciłam się, by zanurzyć w głębokiej wodzie za piaszczystą łachą, coś jeszcze zwróciło moją uwagę. Jedno z górnych okien było otwarte i coś w nim błysnęło. A w głębi dojrzałam jakiś ruch, jakby ktoś, kto tam stał i obserwował, uniósł znów lornetkę do oczu, by nastawić ostrość na zatokę... Jest coś wyjątkowo rozwścieczającego w tym, że jest się obserwowanym w taki sposób. Z przyjemnością odpłaciłabym pięknym za nadobne i wykrzywiła ohydnie twarz w tamtą stronę, lecz mógł to spostrzec sir Julian i pomyśleć, że robię do niego miny. Zamiast tego więc chlapiąc okropnie dotarłam z powrotem do mielizny, a gdy na niej wreszcie stanęłam, nie darząc obserwatora już ani jednym spojrzeniem, dostojnie pomaszerowałam ku skałkom na południowym cyplu zatoki (ćwiczenie ze szkoły teatralnej: kąpiąca się dama na skutek
zniewagi czuje się zmuszona wyjść z wody). Zamierzałam dokończyć kąpieli za skałkami i poza zasięgiem wzroku obserwatora z Castello. Nie wzięłam pod uwagę tego, jak trudno jest stąpać dostojnie w wodzie o głębokości trzech stóp. Wreszcie dotarłam na kraniec mielizny, do głębokiego basenu u stóp skał, ale byłam po prostu wściekła na Maxa Gale’a i żałowałam, że nie wyszłam po prostu na plażę. Niech mnie licho porwie, jeśli miałabym się teraz wycofać. Przepłynęłam głębinkę i w chwilę potem wyłaziłam już na porośnięte sosnami skałki. Od podnóża urwiska pośród skał wiła się ścieżka prowadząca, jak przypuszczałam, do willi Godfreya Manninga, jednak wyglądała tak kamienisto, że wolałam pozostać na skałkach poniżej. Wyszorowane do białości przez morze i pocięte skalnymi basenikami, rozchodziły się żebrami i pojedynczymi wzniesieniami, zanurzając się w spokojnej, lekko spienionej wodzie. Zaczęłam szukać drogi pomiędzy skalnymi sadzawkami. Głazy pod stopami były gorące i gładkie. W szczelinach przywarły kwitnące rośliny podchodzące pod samą wodę, gdzie zielona fala rytmicznie unosiła się i opadała. Tu i ówdzie występ pokrytego zielenią urwiska wysuwał się ku wodzie i po nim to zdążała ścieżka, a obrastające ją pnące krzewy zwisały nad samą powierzchnią morza. Zatrzymałam się. Skały były tu bardziej zwietrzałe, jakby nieraz przyjmowały na siebie atak sztormowej fali, a pod samym urwiskiem leżało osypisko połamanych złomów skalnych i śmieci wyrzuconych przez morze; niektóre z nich sprawiały wrażenie, że przyniósł je tutaj dopiero nocny szkwał. Nieco dalej, za załomem urwiska, mogłam dostrzec małą zatoczkę lub ujście strumienia, wąskie i głębokie. Otaczające je urwisko porastał gęsty las; widziałam stąd sosny, dęby, ostrokrzewy, a także wspomniane przez sir Juliana lipy. Poprzez gęste zarośla przebłyskiwały fragmenty czerwonej dachówki; musiał to być dach hangaru jachtowego Godfreya. Nikogo tu nie było. Zdecydowałam się dokończyć kąpieli na głębince naprzeciw cypla, po czym wrócić ścieżką do Phyllidy. Ostrożnie stawiałam stopy pośród skalnych złomów i wyrzuconych przez morze różności. Tu i tam zagradzał mi drogę płytki basenik, przez który ostrożnie przełaziłam, rozglądając się niespokojnie w obawie przed jeżowcami, ponieważ w tych wodach (jak czytałam) mogą one wbić się w bosą stopę jadowitymi kolcami. (...) bądź jako jeże, które na drodze mych bosych stóp kładzie zwinięte w kule, każąc im nastroszyć kolce, gdy wdepnę na nie (...). Biedny Kaliban. Zastanawiałam się, czy Julian Gale miał rację? Czytałam „Burzę” aż do
późna w nocy, bawiąc się w fascynującą grę, jaką wymyślił, i sama już wpadłam na kilka pomysłów. Będę musiała o nich opowiedzieć, gdy znów wpadnę do Castello... Jeżeli w ogóle jeszcze tam pójdę... Ależ naturalnie, w końcu muszę oddać Szekspira... Gdybym tylko mogła się przedtem dowiedzieć od Mirandy czy Adonisa, kiedy Max Gale wychodzi... Doszłam do skraju urwiska głębokiej zatoczki, czy też wąskiego miniaturowego ujścia potoku biegnącego skalnym przełomem. To było równie dobre miejsce na kąpiel jak każde inne. Przystanęłam, usiłując dojrzeć dno. Woda miała kolor turkusowy. Drobne, krewetkopodobne stworki pomykały tu i ówdzie pomiędzy pasmami oliwkowego i szkarłatnego morszczynu, a ławice maleńkich rybek migotały, skubiąc roślinność. W błękitno-czarnych cieniach na dnie mrowiły się kraby, rozgarniając brunatne wodorosty pokrywające dno. Same wodorosty poruszały się bezustannie w lekkim tańcu jak szmatki na wietrze. Biało połyskiwała ogołocona z mięsa wewnętrzna muszla mątwy. Z kości wyrosły korale, a jego oczy to perły te (...). Ciało leżało na pół skryte w największej łacie cienia. Słońce świecące prosto w oczy ukrywało je dotąd przede mną; kupkę ubrań w niczym nie przypominającą ludzkiego kształtu, po prostu stertę szmat przywleczonych tu i porzuconych przez fale przyboju, i zakleszczonych pod nawisem skalnym u brzegu zatoki. Nawet teraz, ponieważ blask słońca mnie oślepiał, wciąż nie miałam pewności. Zrobiło mi się niedobrze. Byłam wstrząśnięta. Chwilę się wahałam, jednak musiałam ponownie spojrzeć. Opadłam na kolana na skraju urwiska i ocieniwszy oczy ręką, popatrzyłam w dół... Szmaty poruszały się kołysane lekką falą jak wodorosty. Może to tylko to...? Lecz wówczas dojrzałam głowę i twarz, której zamazany kształt bielił się pod ciemnymi włosami. Jakieś morskie stworzenia już się do niej dobrały. Drobne rybki śmigały tu i tam w zielonej wodzie. Spiro, myślałam, Spiro... A jego matka będzie musiała to zobaczyć. Z pewnością byłoby lepiej nic jej nie mówić i pozwolić, by przypływ zabrał ciało z powrotem na pełne morze; niech pracowite morskie stworzenia oczyszczą je, by uległo morskiej przemianie, jak ten szkielet mątwy bielejący obok ciemnych włosów... Powracający rozsądek podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Musi się dowiedzieć. Okrutniej byłoby to przed nią zataić. A poza tym, tu nie było przypływu. Jeżeli nie nadejdzie następny sztorm, ciało będzie leżało całymi dniami i w końcu ktoś je odnajdzie. Kapryśny prąd poruszył niespokojnie wodą w basenie. Zafalowała, a topielec poruszył głową. W tym momencie poznałam go. Nie tyle poznałam twarz, byłoby to zresztą niemożliwe, lecz jakoś skojarzyłam szereg spostrzeżeń – kształt głowy i twarzy oraz, lepiej
zresztą widoczne teraz, kolory zmoczonych szmat, które niegdyś były marynarskimi spodniami i golfem oraz jasną, szarą marynarką... To nie był Spiro, chyba że wczoraj wieczorem jego właśnie widziałam w lesie, wciąż żywego, spieszącego ku Castello. Nie miałam co do tego wątpliwości, najmniejszych wątpliwości. Tego człowieka wczorajszej nocy widziałam na polance. Opadłam na pięty i osunęłam się bokiem, opierając się ręką o rozgrzany głaz. Znaleźć martwego człowieka, to zupełnie coś innego, niż rozpoznać go i wiedzieć, gdzie się znajdował na krótko przed śmiercią... Zacisnęłam mocno powieki. Równie mocno moje palce zacisnęły się na gorącym kamieniu. Zagryzłam wargi, oddychając powoli i głęboko i starałam się nie zemdleć. Phyllida! Myśl o niej wróciła mi przytomność jak sole trzeźwiące. Phyllida nie może tego zobaczyć, a nawet nie może podejrzewać tej potworności, jaka spoczywa w wodzie tak blisko, tuż za cyplem. Muszę się na tyle uspokoić, by mieć siłę wrócić do niej i jakoś namówić na powrót do domu. Potem zaś bez paniki dotrzeć do telefonu i skontaktować się z policją. Otworzyłam oczy w idiotycznej nadziei, że się myliłam i żaden topielec nie leży w wodzie. Lecz wciąż spoczywał w atramentowej łacie cienia; groteskowy, lekko się poruszając, tak dobrze mi już znany. Powstałam, dobrą chwilę trzymałam się kurczowo głazu, po czym już nie patrząc za siebie, zaczęłam szukać wśród skalnych złomów ścieżki, chcąc dotrzeć do zarośli, obrzeżających drożynkę wiodącą na urwisko. Właśnie znalazłam się w pobliżu gąszczu krzewów i zastanawiałam, czy zdołam się wspiąć na ścieżkę przez dwumetrowy nawis, gdy jakiś dźwięk, który chwilę przedtem zwrócił już moją uwagę, a teraz się powtórzył, sprawił, że zerknęłam na lewo w stronę hangaru. Ktoś trzasnął jego wrotami. Zamek chyba był nie w porządku, gdyż dosłyszałam gniewny okrzyk i ponowne trzaśniecie. Tym razem drzwi się zamknęły, a chwilę później usłyszałam kroki; to Godfrey Manning zdążał spiesznie ścieżką. Nie byłam pewna, czy idzie w moją stronę, gdyż może ta dróżka rozwidlała się ponad linią drzew w kierunku willi Rotha. Właśnie otwierałam usta, by go zawołać, mając jednocześnie nadzieję, że nie zaalarmuję swoim krzykiem Phyllidy, gdy w tej samej chwili Godfrey zerknął w moją stronę i dostrzegł mnie na skałach poniżej. Uniósł dłoń w geście pozdrowienia, ale zanim zdążył się odezwać, położyłam palec na ustach i przywołałam go gwałtownym gestem. Nic dziwnego, że sprawiał wrażenie zaskoczonego, a jego twarz spoważniała, gdy się zbliżył i zatrzymał na ścieżce tuż nade mną. – Lucy? Coś nie tak? Źle się czujesz? Słońce? – W tym momencie głos mu się zmienił. – Czy to znowu ten przeklęty wariat ze strzelbą? Potrząsnęłam głową. Ku mojej wściekłości, choć uprzednio tak potrafiłam nad sobą zapanować, teraz nie mogłam nawet wydobyć z siebie głosu. Wskazałam palcem.
Spojrzał w stronę zatoczki, jednak z tej odległości nic nie mógł dostrzec. Lekko zeskoczył poprzez zwisające zarośla i znalazłszy się tuż obok, otoczył mnie łagodnie ramieniem. – Lepiej usiądź... O, tak. Już w porządku? Dobrze, dobrze, nie próbuj mówić. Coś cię wystraszyło w tym wielkim basenie? Odpocznij chwilę, pójdę tam i rzucę na to okiem, ale się stąd nie ruszaj. Siedź spokojnie i nie denerwuj się. Zaraz będę z powrotem. Siedziałam z dłońmi zaciśniętymi mocno między kolanami, wpatrując się uporczywie w swoje stopy. Szybkie i zdecydowane kroki Godfreya oddaliły się w kierunku skalnego basenu. Nastała dłuższa chwila ciszy. Morze mruczało, a gnieżdżące się w ścianie urwiska jerzyki świergotały ostrymi głosami, przecinając niebo nad ścieżką. Uniosłam głowę. Stał nieruchomo tam, gdzie ja stałam uprzednio i patrzył w dół. Obrócony był do mnie profilem i zauważyłam, że był wyraźnie poruszony. Dopiero wówczas pojęłam, że on też w pierwszej chwili musiał wziąć go za Spira. Gdybym była w stanie rozsądnie myśleć lub mówić, mogłam to przewidzieć i oszczędzić mu szoku. Odchrząknęłam. – To nie jest... Spiro, prawda? – Nie. – A wiesz, kto to jest? Odniosłam wrażenie, że zawahał się chwilę, po czym kiwnął głową. – Nazywa się Yanni Zoulas. – Och? A więc go znasz? – Nie wiadomo, dlaczego to mną wstrząsnęło, choć można się było spodziewać, że mężczyzna pochodził z tych okolic. – Jest więc tutejszy? – Tak, z wioski. – Co... co się stało, jak myślisz? – Bóg raczy wiedzieć. Jakiś wypadek na morzu, to oczywiste. Był rybakiem i zazwyczaj wypływał na połów sam... Musiałaś widzieć jego łódź. Kursowała regularnie tam i z powrotem wzdłuż tego odcinka wybrzeża; taka ładna, niebieska łódź z ciemnobrązowym żaglem. Ale morze zeszłej nocy... Nigdy bym nie przypuszczał... Zamilkł. Patrzył ze zmarszczonymi brwiami na skalny basen. Wreszcie odwrócił się i podszedł do mnie. – Dwóch w jednym tygodniu? – zauważyłam. Zabrzmiało to jak pytanie, jakbym się spodziewała, że Godfrey zna odpowiedź. Nie zamierzałam nawet powiedzieć tego na głos i ze wzburzenia prawie ugryzłam się w język, tylko słowa te mi się wypsnęły. – Dwóch w jednym tygodniu? – Powtórzył to zupełnie machinalnie. Najwyraźniej nie dotarł do niego sens mojej wypowiedzi. – Ach, rozumiem. – Przepraszam za głupie pytanie. Po prostu głośno myślałam. Nie powinnam ci tego przypominać. To tylko koszmarny zbieg okoliczności. – W normalnej sytuacji – odparł – powiedziałbym, że nie wierzę w zbiegi okoliczności.
Prawdę mówiąc, gdybym na własne oczy nie widział wypadku Spira, bez wątpienia zacząłbym się poważnie zastanawiać, co tu się dzieje. – Przerwał, a jego oczy raz jeszcze powędrowały ku basenowi. – Ale tak, to po prostu dwóch mężczyzn z tej okolicy utonęło w jednym tygodniu. W nadmorskiej społeczności trudno być z tego powodu zaskoczonym. Tylko... – i tu znowu przerwał. – Tylko co? Popatrzył na mnie z zakłopotaniem. – Tylko że trudno spodziewać się epidemii utonięć podczas letniej pogody, to wszystko. – Godfrey, o co chodzi? Wyglądasz tak, jakbyś podejrzewał... – Sama przerwałam sobie w pół zdania i zagryzłam wargę. Patrzył na mnie smętnie w milczeniu. Dokończyłam zdławionym głosem: – Czy chcesz przez to powiedzieć, że to nie był wypadek? – Wielki Boże, nie! Jednak człowiek zadaje sobie różne pytania. Ale ty nie musisz się nimi zamartwiać. Poza tym, może to nic takiego. Nic, czym byś się musiała zamartwiać... Bóg raczy wiedzieć, co by powiedział, gdyby miał choćby najmniejsze pojęcie o tym, jaką wichurę te słowa rozpętały w moich myślach... Dlaczego wciąż milczałam na temat ostatnich wypadków, sama nie wiem. Chyba dlatego, że z tym zdarzeniem związana była przemoc, a to sprawiło, że instynktownie postanowiłam trzymać język za zębami. Tak jakby ten pierwszy strzał z broni z tłumikiem stanowił sygnał nadchodzącego niebezpieczeństwa, jakbym milcząc, wciąż jeszcze mogła trzymać się od niego z dala, tkwiąc w swej mydlanej bańce bezpieczeństwa. Jakbym mogła zachować własną zaczarowaną wyspę, wolną od najeźdźców ze świata przemocy, z którego właśnie uciekłam. Zapytałam tylko: – Miał jakąś rodzinę? – Żonę. Mieszkali z jego rodzicami. Chyba zwróciłaś uwagę na ten domek, taki różowy, na skrzyżowaniu. – Tak, pamiętam. Bardzo ładny. Pomyślałam sobie, iż jego mieszkańcy muszą być zamożni. – Byli. Będzie im go brakowało. Spojrzałam na niego zaskoczona, nie samymi słowami, w końcu dość banalnymi, ale zjadliwością tej wypowiedzi, całkiem nie na miejscu. – Coś masz na myśli. Wiesz coś na ten temat, prawda? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Zawahał się, po czym nagle uśmiechnął. – Właściwie dlaczego by nie. W końcu to mnie prawie nie dotyczy, a już z całą pewnością nie ciebie. Tyle tylko, że kiedy policja tym się zajmie, może wyjść na światło dzienne coś kłopotliwego. – Co takiego? Wzruszył ramionami.
– Żaden prosty rybak nie żyje w takim dostatku jak Yanni z rodziną. Chodziły plotki, że jest przemytnikiem, odbywa regularne kursy do Albanii i nieźle dorabia na boku. – No tak, ale z pewnością... Wydaje mi się, że sporo ludzi w tej okolicy zajmuje się tym samym? Korfu jest tak znakomicie położone, po prostu tuż przy granicy żelaznej kurtyny. Myślę, że każdy rodzaj luksusu dobrze się tam sprzedaje? Ale jak ktoś taki jak Yanni Zoulas mógł zaopatrzyć się w jakiś towar? – A skąd mam wiedzieć? Miał swoje kontakty, może ktoś w mieście Korfu z powiązaniami w Atenach i Włoszech... Ale i tak jestem pewien, że Yanni Zoulas nie działał na własny rachunek. Ściśle mówiąc, nie był specjalnie sprytny. Pewnie pracował na zlecenie. Oblizałam wargi. – Nawet w takim wypadku... Chyba nie sugerujesz, że ma to powiązanie... że został zabity z tego powodu? Czy właśnie to chciałeś powiedzieć? Ale... w takim razie chodziłoby o morderstwo, Godfrey. – Nie, nie. Na miłość boską, nie sugerowałem niczego takiego! Wielki Boże, nie! I nie denerwuj się tak. Jesteś blada jak ściana! Posłuchaj, ten pomysł to kompletna bzdura... Wątpię, aby biedny Yanni był kiedykolwiek na tyle ważną figurą, że ktoś go miał mordować! Możesz o tym nawet nie myśleć. Zastanawiam się tylko, czy nie wplątał się w jakieś kłopoty po drugiej stronie... mam na myśli straż graniczną; oni tam są nieźle wyszkoleni i wyposażeni w szperacze, pistolety maszynowe i tym podobne drobiazgi. Jeżeli się na nich natknął i został postrzelony, po czym zdołał uciec... To by tłumaczyło wypadek w noc, która wcale nie była specjalnie burzliwa. Mógł stracić przytomność i wypaść za burtę. – Rozumiem. Ale nawet jeżeli policja czegoś się dowie, jego rodzina nie będzie miała kłopotów? – Nie sądzę. I nie w tym problem. – Więc co cię w końcu martwi? – To może ich naprowadzić na młodego Spiro, a nie byłoby to przyjemne – wyjaśnił szczerze. – Podejrzewam, że wypływał z Yannim na nocne wycieczki, i to nie raz. Nie przejmowałem się tym i nie zadawałem żadnych pytań. Chłopiec ma w końcu na utrzymaniu rodzinę, a jak tego dokonuje, to jego sprawa. Ale teraz wolałbym, żeby do tego nie dotarli. Bo to zupełnie bezcelowe, a przygnębiłoby jego matkę. Gdyby wierzyć jej słowom, Spiro był sans peur et sans reproche, a w dodatku uważano go za dobrego chrześcijanina. Jestem pewien, że szmugiel uznałaby za niemoralny, jakkolwiek lekko się na to zapatrujemy. – Nie powiedziałam, że traktuję to lekko. Mam wrażenie, że jeśli człowiek żyje pod ochroną jakiegoś państwa, powinien przestrzegać jego praw. Szczerze mówiąc, nie byłam zaskoczona. Tak sobie myślę, że nawet jeśli policja odkryje jakieś kompromitujące informacje o Spiro, nie przekaże ich matce. Policjanci to też ludzie... i tak już po wszystkim, bo chłopiec nie żyje. – Prawdopodobnie masz rację. No dobrze... – Przeciągnął się i westchnął. – Piekło i
szatani, co za paskudna historia. Lepiej stąd chodźmy i załatwmy tę sprawę. Czy czujesz się już na tyle dobrze, żeby się ruszyć? – O, tak. Całkiem dobrze. Ujął mnie pod ramię i pomógł przedostać się po stromym zboczu na ścieżkę. – Zamierzam zabrać cię teraz do mnie do domu i stamtąd zatelefonować – wyjaśnił. – Jest bliżej, a nie ma potrzeby straszyć twojej siostry, póki się lepiej nie poczujesz. Policja z pewnością będzie chciała cię zobaczyć, a możesz z nimi porozmawiać w moim domu, jeśli chcesz, a potem podwiozę cię samochodem do willi Forli... Masz przy sobie jakieś ubranie, jakieś okrycie czy sandały? Poczekaj chwilkę, zaraz je przyniosę. – Są na plaży w zatoce, ale obawiam się, że Phyllida jest tam również. Zostawiłam ją śpiącą. Pewnie już się obudziła i zastanawia, gdzie się podziałam. – No tak. – Sprawiał wrażenie niezdecydowanego. – To trochę zmienia postać rzeczy. Będziemy musieli jej powiedzieć. Nie bardzo się na tym znam, ale czy ona... zdenerwuje się albo coś w tym rodzaju? – Myślę, że wszystko będzie w porządku, byle tylko nie widziała zwłok. W końcu kiedyś i tak by się dowiedziała... Poczekaj chwilkę, ktoś nadchodzi. To ona. Chwilę później Phyllida pojawiła się na ścieżce okrążającej cypel urwiska. Musiała obudzić się jakiś czas temu, bo zdążyła usunąć z siebie wszelkie ślady kąpieli; na twarzy miała makijaż, włosy lśniły, jakby nigdy ich nie zamoczyła, a na kostium założyła śliczną plażową spódnicę oraz przepiękny płaszcz kąpielowy. Jak zwykle jej widok przywiódł mi na myśl własne niedostatki prezencji. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że muszę okropnie wyglądać z solą zaschniętą na skórze, wilgotnymi włosami oraz twarzą – jak przypuszczałam – wciąż ziemistą po przeżytym szoku. Zwróciła się do nas wesoło: – Tak mi się zdawało, że słyszę stąd głosy! Halo, Godfrey! Właśnie wybierałeś się do nas, czy zamierzałeś popływać? – Ani jedno, ani drugie. Robiłem przegląd jachtu w hangarze, kiedy dojrzałem Lucy. Dodałam: – Czy to moje sandały? Wielkie dzięki. Jak zdołałaś odgadnąć, że będę ich potrzebować? – No wiesz, kochana, znając ciebie, to nic trudnego – odparła Phyllida. – Gdy się tylko obudziłam i odkryłam twoje zniknięcie, wiedziałam, że udałaś się na wyprawę, że będziesz zaglądać do każdego skalnego baseniku i Bóg raczy wiedzieć, jak daleko zajdziesz. – Roześmiała się, zwracając do Godfreya. – Wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym znalazła ją ze słoikiem pełnym przeróżnych krewetek i innych stworków... i zapewne w dodatku zamierzałaby zabrać je do domu. Pamiętam, jak kiedyś... – Tu nagle przerwała. Nastała chwila ciszy, patrzyła to na mnie, to na Godfreya. Jej głos przybrał ostrzejszy ton. – Lucy... Godfrey... Coś jest nie tak. O co chodzi? Wahał się nieco za długo.
– Twoja siostra miała chyba udar słoneczny, więc zaproponowałem, że ją zabiorę do domu i dam coś zimnego do picia. Powiedziała mi, że jesteś na plaży i właśnie szedłem do ciebie. Mam nadzieję, że też do mnie wpadniesz? Mówił zupełnie naturalnym, beztroskim tonem, lecz moja siostra nigdy nie była idiotką. Dostrzegła wszystko, co chciała w wyrazie mojej twarzy oraz w tym, że Godfrey podtrzymywał mnie ramieniem. Powtórzyła ostrym głosem: – Coś jest nie tak. Lucy. Wyglądasz okropnie... I wcale nie chodzi o upał, nie musicie się wysilać, przecież ciebie nigdy w życiu upał nie męczył. Co się stało? Zraniłaś się czy co? – Nie, nie. To wcale nie o mnie chodzi, słowo honoru. Łagodnie wyswobodziłam ramię z uścisku Godfreya i uniosłam ku niemu wzrok. Ni stąd ni zowąd uderzyła mnie myśl, że jest przystojniejszy, niż go oceniłam przy pierwszym spotkaniu. W słońcu widać było silną opaleniznę oraz kosmyk spłowiałych kędzierzawych włosów na czole. Na tle opalonej skóry jego oczy przybrały siwy odcień. Stwierdziłam zrezygnowana: – Właściwie możesz jej wszystko powiedzieć. – Bardzo dobrze. Phyllida, obawiam się, że stało się coś strasznego. Utonął jeden z tutejszych rybaków, morze wyrzuciło go na brzeg, a Lucy natknęła się na ciało. – O, mój Boże, okropność! Lucy, moja kochana... biedny dzieciaku! Pewnie to wyglądało... – W tym momencie źrenice jej się rozszerzyły, a ręką zakryła usta. – Czy ty widziałeś? Możesz określić? To znaczy... po tygodniu... – To nie Spiro – odpowiedział Godfrey pośpiesznie i prawie szorstko. – Nie on? – Opuściła rękę i westchnęła z ulgą. – Och, byłam pewna... Ale czy to znaczy, że utonęły dwie osoby w ciągu paru dni? Potrafisz powiedzieć, kto to jest? – Mieszkaniec tutejszej wioski, Yanni Zoulas. Wątpię, byś go znała. Posłuchaj, właśnie szliśmy do telefonu. Pójdziesz z nami? Gdybym teraz wrócił do zatoki po resztę... Przerwał znienacka i obrócił się. Na miejsce, gdzie właśnie usiadłam, żeby zawiązać sandały, padł jakiś cień. Tuż za moimi plecami odezwał się głos Maxa Gale’a: – Coś się stało? Podskoczyłam, jak uderzona. Pozostała dwójka wpatrywała się w niego, jakby złapał ich na jakimś niecnym uczynku. Chociaż musiał ważyć znacznie więcej niż Phyllida, przecież żadne z nas nie dosłyszało jego kroków. Pomyślałam, że porusza się bezszelestnie niby kot. Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Był to dziwaczny, pełen napięcia moment; obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem niczym psy przed walką, a ja siedziałam z sandałem na wpół nasuniętym na stopę, ani przez chwilę nie spuszczając z nich oczu. – Stało? – zapytał wreszcie Godfrey. Poczułam, że nie chce zrelacjonować Gale’owi, co się zdarzyło. Świadomość tego, choć mnie nie zaskoczyła, sprawiła, że ciarki przeszły mi po plecach. Max Gale popatrzył na
Godfreya, Phyllidę, po czym obrócił wzrok na mnie, a ja schyliłam szybko głowę, naciągnęłam sandał i zaczęłam zapinać sprzączkę. Ponaglił niecierpliwie: – To oczywiste, że coś się zdarzyło. Obserwowałem zatokę przez lornetkę i zdawało mi się, że dojrzałem coś dziwnego... coś unosiło się na powierzchni morza spory kawałek stąd, nie zdołałem jednak rozpoznać, co to takiego. Wówczas nadeszła panna Waring, zobaczyłem ją na skałach cypla. Przystanęła i zajrzała do jednego z basenów, a jej reakcja dowodziła, że stało się z pewnością coś bardzo niedobrego. Wreszcie zjawił się pan; pańskie zachowanie utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Co się stało? Czy mam sam pójść i sprawdzić? Odpowiedziała mu Phyllida. Nie wiedząc tego co ja, nie dostrzegła w jego wypowiedzi nic dziwnego. Odparła więc pośpiesznie: – Tam jest ciało. Topielec. W tym basenie, o tam. Właśnie chcieliśmy zadzwonić po policję. Przez chwilę słyszałam nad głową tylko bardzo głośny i przenikliwy skwir jerzyków. Wreszcie Max Gale zapytał: – Kto to jest? Wiecie? Godfrey nic nie odpowiedział. Nie odrywał wzroku od twarzy Maxa. Phyllida wyjaśniła: – Zapomniałam, jak się nazywa. Godfrey twierdzi, że to mieszkaniec wioski. Yanni coś tam. – Yanni Zoulas – dodałam. Popatrzył na mnie, jakby po raz pierwszy dostrzegł mą obecność. Miałam jednak wrażenie, że mimo to dalej mnie nie widzi. Milczał. – Znał go pan? – spytałam. Ciemne oczy przez ułamek sekundy wpiły się w moją twarz, po czym Max Gale odwrócił wzrok i spojrzał w stronę skalnego basenu. – Tak, trochę. Godfrey dodał: – Mówił pan, że obserwował coś dryfującego na morzu. Nie potrafi pan bliżej określić, co to takiego było? Czy mógł to być takielunek zatopionej łodzi? – Co? Przecież mówiłem, że nic nie widziałem z tej odległości, ale mógł... Mój Boże, tak, myślę, że tak! – Nieoczekiwanie wrócił do nas myślami, spojrzał uważnie i dodał: – Tak się zastanawiam, o której wypłynął w nocy? Wydawało mi się, że słyszę silnik łodzi wkrótce po północy, kierowała się na północny wschód. – Popatrzył na Godfreya. – Słyszał pan? – Nie. – Zeszłej nocy? – spytała Phyllida. – Czy on utonął tak niedawno? Czy potrafiłbyś to określić, Godfrey? – Nie jestem specjalistą. Nie wiem. Ale nie sądzę, by przebywał długo w wodzie. Tak czy owak, nie będzie trudno ustalić, kiedy widziano go po raz ostatni.
Obserwowałam bacznie twarz Maxa Gale’a. Był zamyślony i poważny... i wyglądał zupełnie inaczej, niż według mnie powinien wyglądać. Oświadczył wreszcie: – To się musiało wydarzyć w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Widziałem jego łódź w sobotę. Mijałem zatokę około trzeciej po południu. Gdybym nie wiedziała tego, co wiedziałam, nigdy bym nie poznała, że kłamie... lub też raczej mówi tak, że można wyciągnąć z jego słów fałszywy wniosek. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy Yanni zeszłej nocy przypadkiem nie szedł zupełnie gdzie indziej, nie zaś do Castello. Jednak w tym samym momencie przypomniałam sobie, że w ciągu ostatnich kilku minut Max Gale dał mi jeszcze jeden powód, bym powątpiewała w jego prawdomówność. Opuścił znienacka wzrok i dostrzegł, że go obserwuję. Znów schyliłam głowę i zaczęłam majstrować przy drugim sandale. – No nic – odezwał się Godfrey. – Łatwiej będzie sprawdzić to wszystko przez jego rodzinę, a im wcześniej pozwolimy specjalistom zająć się tą sprawą, tym lepiej. Idziemy? Jedno jest dobre, że nikt nie musi zostać przy ciele. Nie ma żadnego przypływu, który by zabrał zwłoki... Dokąd pan idzie? Max Gale nie zadał sobie nawet trudu, by odpowiedzieć, właśnie zeskakiwał na skały poniżej. Godfrey wykonał nieświadomie gest, jakby chciał go zatrzymać, po czym wzruszył ramionami, mówiąc przyciszonym głosem: – Za pozwoleniem? To nie potrwa długo. Ześlizgnął się w dół, przedarłszy się przez chaszcze. Gale właśnie pochylał się nad basenem. Podobnie jak Godfrey jakiś czas stał, patrząc w milczeniu na ciało, po czym uczynił coś, czego nie uczyniło żadne z nas. Położył się płasko na brzuchu i zanurzył ramię w wodzie, jakby chciał dosięgnąć topielca. Dostrzegłam, że Godfrey znów nieświadomie wykonał ów gest, może chciał go powstrzymać, lecz chyba doszedł do wniosku, że jeżeli cokolwiek zostało z dowodów rzeczowych, to i tak nie zniszczy tego przypadkowe dotknięcie, więc nic nie mówiąc, pochylony obserwował wszystko z wielką uwagą. – Co oni robią, na miłość boską? – spytała Phyllida z rozdrażnieniem. Objęłam kolana rękoma i siedziałam skulona i napięta. Mimo żaru słonecznego zaczęłam się trząść. – Nie mam pojęcia i nic mnie to nie obchodzi. Mam nadzieję, że się pośpieszą, i to wszystko, na czym mi zależy. Chcę się ubrać i wezwać policję, żeby się zajęła tą sprawą. – Moje biedactwo, czy ci nie zimno? Weź mój płaszcz kąpielowy. Zdjęła go i zarzuciła mi na ramiona, a ja otuliłam się z wdzięcznością. – Wielkie dzięki. Teraz mi lepiej. – Roześmiałam się słabo. – Przynajmniej znowu mogę z tobą konkurować! Chciałabym, żebyś nie wyglądała wiecznie tak, jakbyś właśnie opuszczała salon kosmetyczny Elizabeth Arden, i to wtedy, kiedy ja czuję się jak te dryfujące szczątki. To chyba mnie pan Gale widział na morzu. Oczywiście, jeżeli w ogóle coś widział.
Spojrzała na mnie szybko. – Co masz na myśli? To zabrzmiało dwuznacznie. – Nic takiego. Usiadła obok mnie. – Nieczęsto robisz uwagi bez sensu. Co miałaś na myśli? – Niezbyt mi się podoba ta cała afera, to wszystko. – O nieba, a komu to się podoba? Ale czy to naprawdę aż afera? – Nie wiem. Mam takie przeczucie... przeczucie, jakby coś się działo. Nie potrafię tego trafniej ująć i pewnie się w ogóle mylę, ale takie mam wrażenie... tak sądzę, a zresztą Godfrey też ma takie przeczucie. Dlaczego on i Max Gale się nie lubią? – Nie miałam pojęcia o tym, że się nie lubią. Chociaż dzisiaj byli nieco wrogo nastawieni do siebie. Myślę, że Godfrey jest bardziej przygnębiony tą całą sprawą, niż daje po sobie poznać, przecież zdarzyła się w chwilę po historii ze Spirem... A Max Gale po prostu nie wysila się, żeby być czarujący, a przynajmniej tak mi się wydaje. – Ma własne sprawy na głowie – zauważyłam. Ta uwaga rzucona była tylko po to, by uniknąć dalszych pytań; myślałam o jego kłopotach z ojcem, z powodu których trudno go było w ogóle poznać czy polubić, lecz Phyllida połączyła ją raczej dosłownie z tym, co się właśnie zdarzyło. Kiwnęła głową. – Tak mi się też wydawało... Och, nic specjalnego, tyle tylko, że zdawał się myśleć o czymś innym. A co ty miałaś na myśli? – Rzuciła mi ukradkowe spojrzenie. – Coś cię naprawdę gryzie? Zawahałam się. – Czy nie zaskoczyło cię, jak dziwnie pan Gale przyjął wiadomość? – Nie, ani trochę. Może dlatego, że lepiej go znam. Nigdy nie był specjalnie wylewny. A co takiego „dziwnego” zauważyłaś? Zawahałam się znowu, wreszcie jednak zdecydowałam się nie mówić nic konkretnego. – Jakby nie zdziwiło go, że jest tam topielec. – Bo pewnie myślał, że to Spiro. – No tak, oczywiście – odparłam. – Patrz, chyba wracają. Max Gale ukończył swoje bliżej nieokreślone, makabryczne czynności i cofnął rękę. Wypłukał ją w słonej wodzie, po czym powstał i wytarł dłoń chusteczką. O ile mogłam dostrzec, obaj mężczyźni nie przemówili do siebie ani słowa. Teraz jednak Godfrey powiedział coś, wskazując na Phyllidę i na mnie, po czym ruszyli w naszą stronę. – Dzięki Bogu – westchnęłam. – Lepiej się poczujesz, kiedy dostaniesz drinka, kochanie – orzekła moja siostra. – Kawę – odparłam. – Gorącą jak miłość i słodką jak wszyscy diabli. – Godfrey może nawet i do tego jest zdolny, nigdy nic nie wiadomo. Obaj mężczyźni wspięli się na ścieżkę.
– No? – zapytałyśmy jednym głosem. Wymienili spojrzenia, które można by określić, jako świadczące o porozumieniu. Wreszcie Gale powiedział: – Ciekaw jestem, co stwierdzi lekarz. Wydaje mi się, że został uderzony w głowę. Zastanawiałem się, czy nie skręcił karku, ale chyba nie... Wzrok Godfreya spotkał się z moim. Powstałam. – Oby wreszcie znalazła się łódź, może będzie w niej coś, co wyjaśni, jak to się stało. – Chyba – powiedział Godfrey – już się to stało i podniesiono alarm. Chodźmy już, dobrze? – Dzięki Bogu! – rzuciłam. – Ale chciałabym się ubrać. Moje rzeczy... – Dobry Boże, zupełnie zapomniałem. W porządku, poczekajcie minutkę lub dwie. To nie potrwa długo. W tym momencie Max Gale oświadczył w charakterystyczny dla siebie, agresywny sposób: – Możecie we trójkę już zacząć wspinaczkę. Pójdę, wezmę pani rzeczy i przyniosę je na górę. Tak wyraźnie nie został zaproszony do naszego towarzystwa i w tak oczywisty sposób zamierzał usłyszeć, co powiemy policji, że myślałam, iż Godfrey stanie okoniem wobec tej propozycji. Za to Phyllida z ochotą skoczyła na równe nogi. – Tak! Chodźmy już stąd! Dostaję tu dreszczy. Panie Gale, gdyby był pan tak miły... Zostawiłam tam pod kępą pinii swoje drobiazgi. – Widziałem je. To nie potrwa długo. Nie czekajcie na mnie, dogonię was. I odszedł szybkim krokiem. Godfrey popatrzył za nim, jego szare oczy spoglądały lodowato. Spostrzegł, że go obserwuję i uśmiechnął się: – Chodźmy już. To tędy. Ścieżka biegła wzdłuż ściany urwiska aż do hangaru, a następnie stromym zygzakiem wiła się zalesionym zboczem. Mozolnie wspinaliśmy się, wdzięczni za cień rzucany przez drzewa. Godfrey szedł między nami, dzieląc uwagę i staranie między nas obie. W nieco innej sytuacji może by mnie to bawiło, jednak wówczas jedyne o czym marzyłam to chwila samotności w jego łazience i wygodny fotel oraz – porzuciwszy marzenia o kawie... ogromna szklanica czegoś zimnego. Miałam nadzieję, że Max Gale pośpieszy się z naszymi ubraniami. Przypuszczałam, że tak uczyni choćby dlatego, by nie uronić ani słowa z tego, co mamy do powiedzenia policji. Prawdę mówiąc, dziwiłam się, że ryzykując spóźnienie, ofiarował się pójść po nasze rzeczy. Godfrey przystanął, by pomóc Phyllidzie przeskoczyć popękaną szczelinę wymytą w ścieżce przez zimowe deszcze. Wyprzedzałam ich o parę kroków, właśnie dotarłam do krańca zygzaka, gdy niespodziewany prześwit w zwartej masie zieleni pozwolił mi rzucić okiem na miejsce, które niedawno opuściliśmy.
Mogłam się domyślić, że Max Gale musiał mieć ważne powody, skoro zaofiarował pomoc. Był znów przy skalnym basenie. Leżał płasko jak przedtem i sięgał ręką do wody. Mogłam stąd dostrzec jego głowę i ramiona. W tym samym momencie cofnął ramię i zerwał się na równe nogi. Gdy spojrzał w moją stronę, schowałam się w cień drzew; w samą porę, bo zerknął w górę, po czym wskoczył na ścieżkę i zniknął mi z oczu. – Zmęczona? – spytał Godfrey za moimi plecami. Drgnęłam. – Nie, ani trochę. Muszę tylko złapać oddech. Ale ucieszę się, jak to wszystko się skończy. – Ja też. Mam wrażenie, że spędziłem cały zeszły tydzień w towarzystwie policji. – I dodał z goryczą: – Tyle dobrego, że wiedzą, co jest grane i o co pytać. Phyllida łagodnie dotknęła jego ramienia. – Biedaku... Jesteśmy ci niezmiernie wdzięczne. I przynajmniej tym razem sprawa nie dotyczy ciebie... Tyle, że to okropny zbieg okoliczności. Spotkał mój wzrok. Jego oczy miały ponury wyraz, tak dobrze mi już znany. – Nie wierzę w zbiegi okoliczności – oświadczył.
ROZDZIAŁ VII A cóż to takiego tu widzimy? Żywy czy martwy? II. 2. Albo to zdarzenie bardziej nią wstrząsnęło, niż chciała się przyznać, albo też wycieczka w upale na plażę, a później wspinaczka do willi Rotha, ogromnie Phyllidę zmęczyły. Resztę dnia spędziłyśmy na próżnowaniu, a po lunchu ucięła sobie parogodzinną drzemkę, lecz obudziła się z niej ani trochę nie wypoczęta, nie w humorze i niespokojna. Łatwo więc mi przyszło nakłonić ją, by położyła się spać wcześniej. Maria i Miranda poszły do domu natychmiast po obiedzie. Nie minęła jeszcze dziesiąta, a już zapanowała cisza. Nawet sosny na zboczach trwały nieruchomo, a kiedy zamknęłam okna, ucichł również szum morza. Sama też czułam ogromne zmęczenie, nie mogłam jednak znaleźć sobie miejsca i ostatecznie o śnie nie było mowy. Udałam się do wysprzątanej, pustej kuchni, przygotowałam sobie następną filiżankę kawy, po czym zaniosłam ją do salotto. Stopy oparłam na krześle i włączywszy jakąś płytę Mozarta, usadowiłam się wygodnie, zamierzając spędzić wieczór w pogodnym nastroju. Lecz myśli nie dawały mi spokoju... Ani piękno salonu, ani nawet muzyka nie zdołały wypchnąć za drzwi frasobliwych myśli, od rana dobijających się o posłuchanie. Wbrew woli powracałam do wydarzeń tego poranka: makabrycznego odkrycia, jawnej wrogości dwóch mężczyzn oraz długiego, wyczerpującego śledztwa, podczas którego ujawniono kilka nowych szczegółów. Policja z Korfu była uprzejma i sumienna. Przybyli wkrótce po tym, jak dotarliśmy do domu Godfreya i przede wszystkim zeszli na dół z oboma mężczyznami, by obejrzeć zwłoki. Niebawem nadpłynęła skądś łódź, a po chwili pośpiesznie oddaliła się ze swym ładunkiem. Inna wypłynęła w morze... prawdopodobnie poszukując owych „dryfujących szczątków”, które podobno widział pan Gale. Z tarasu willi Rotha mogłyśmy wraz z Phyllidą obserwować, jak myszkuje w pewnej odległości od lądu, ale czy z rezultatem, nie potrafiłyśmy stwierdzić,
nie dysponując lornetką Maxa. Potem mężczyźni wrócili. Zadano mi szereg wnikliwych, choć prostych pytań; nikt bowiem nie przypuszczał, bym kiedykolwiek widziała ofiarę za życia. Pytania dotyczyły głównie tego, jak znalazłam zwłoki. Max Gale powtórzył policji, że nie widział Yanniego Zoulasa, odkąd prawdopodobnie dostrzegł jego łódź w sobotę po południu; nie pisnęłam ani słowa. I ta właśnie myśl ciążyła mi okropnie, gdy siedziałam w gęstniejącej za oknem ciemności, a ćmy dobijały się do oświetlonych okien. Choć wiedziałam, dlaczego tak postąpiłam, natychmiast odrzuciłam tę myśl od siebie. Za wszelką cenę próbowałam się skupić wyłącznie na samych faktach. W pewnym sensie wieści były uspokajające. Godfrey zatelefonował późnym popołudniem, by przekazać nam najświeższe wiadomości. Okazało się, że odnaleziono dryfującą łódź Yanniego, na bomie odkryto jego włosy i krew. W momencie gdy łódź przechyliła się w nagłym szkwale, bom przelatując musiał go uderzyć i wyrzucić za burtę. Prawie pusta butelka wódki ouzo znaleziona za zwojem lin i takielunku, świadczyła o lekkomyślności młodego rybaka. Lekarz policyjny uważał (jak powiedział Godfrey), że Yanni już nie żył, kiedy znalazł się w wodzie. Policja nie wydawała się też skłonna grzebać dalej w tej sprawie. Nie odnaleziono ani śladu dryfujących szczątków, które podobno widział Max Gale. Wreszcie – a Godfrey wypowiadał się na ten temat nieco niejasno, ponieważ telefon był towarzyski – nie uczyniono najmniejszej wzmianki na temat nielegalnej działalności nieboszczyka. Prawdopodobnie łódź została przeszukana, a skoro nie odkryto tam żadnych obciążających dowodów, policja (która wolała przymknąć oko na drobne przestępstwa, chyba że zmuszono ją do podjęcia jakichś kroków), była przekonana, że fatalna wyprawa stanowiła po prostu zwykły rejs na połów ryb, a śmierć nastąpiła na skutek nieszczęśliwego wypadku. Najwyraźniej nie mieli najmniejszej ochoty wszczynać dodatkowego śledztwa. Tyle, jeżeli chodzi o problemy Godfreya. Jednak problemy mnie niepokojące sięgały głębiej. Jak wynikało ze śledztwa, rodzina ostatni raz widziała Yanniego żywego w niedzielę. Dzień ten spędził wraz z nimi, uczestniczył w procesji i razem powrócili do domu późnym popołudniem. Tak, sprawiał wrażenie zadowolonego. Tak, pił sporo. Zjadł obiad, potem wyszedł. Nie, nie powiedział, dokąd wychodzi, ale dlaczego miałby mówić? Uważali, że jak zwykle udaje się na połów. Poszedł na dół do przystani. Tak, był sam, zazwyczaj szedł sam. I wtedy widzieli go po raz ostatni. Z ustaleń policji wynikało, że nikt go już potem nie zobaczył żywego. Ja zaś nie pisnęłam ani słówka, by zmienić to mniemanie. Godfrey zamartwiał się, że śledztwo doprowadzi policję do Spira, ja natomiast obawiałam się, by nie wplątało w tę sprawę Juliana Gale’a. To że Max Gale był już w nią jakoś zamieszany, wydawało się oczywiste, ale miałam na ten
temat własne teorie, absolutnie nie usprawiedliwiające zwrócenia uwagi policji na działania Yanniego, co byłoby równoznaczne ze zburzeniem spokoju sir Juliana. Skoro śmierć Yanniego nastąpiła przypadkowo – a nie miałam powodu w to wątpić – było bez znaczenia, czy złożył ukradkową wizytę w Castello, zanim wypłynął tej nocy na połów. Tym samym, skoro Max Gale nie chciał nic więcej mówić, nie musiałam wtykać nosa w cudze sprawy. Mogłam dalej trwać w zaczarowanej mydlanej bańce, nikogo o niczym nie informując. I tak nie miało to żadnego znaczenia... Jednak w głębi duszy wiedziałam, że ma to ogromne znaczenie, i ta właśnie myśl przyprawiała mnie o bezsenność oraz sprawiła, że tkwiłam w fotelu, nie słysząc nawet muzyki, podczas gdy wskazówki zegara zbliżały się powoli do północy. Z jednej strony przypadkiem posiadłam informację, której wolałabym nigdy nie uzyskać. Zaś z drugiej strony... Skończyła się kolejna płyta. Z charakterystycznymi dla automatu powolnymi, zdecydowanymi trzaskami na tarczę gramofonu opadła następna, delikatne ramię z igłą osiadło na brzegu płyty, a pokój napełniła kaskada srebrzystych dźwięków klarnetu. Zaczął się koncert w wykonaniu Gervase de Peyer. Zaczęłam myśleć o konkretach. Nie wszystko naraz. Najlepszym sposobem na zapomnienie, o tym co człowiek czuje, jest skoncentrowanie się na tym, co wie na pewno... Godfrey wiedział, że Yanni trudni się przemytem i ma jakiś „kontakt”, prawdopodobnie zna szefa całej akcji. Byłam prawie pewna, że tym kimś musiał być Max Gale. Wszystko się ze sobą zgadzało, tłumaczyło ukradkową wizytę Yanniego tuż przed wypłynięciem w morze, a także milczenie Gale’a na ten temat. Wyjaśniało również fakt, który od rana nie dawał mi spokoju – reakcję Gale’a na wiadomość o śmierci Yanniego. Nie był wcale zaskoczony informacją o topielcu i to bynajmniej nie dlatego, jak przypuszczała Phyllida, że zakładał, iż jest to ciało Spira. Dla mnie było oczywiste, że takie domniemanie nawet nie przyszło mu do głowy. Przecież jego pierwsze pytanie brzmiało: „Kto to? Nie wiecie?”, chociaż wydawało się naturalne, że tak jak my, powinien zakładać, iż to zwłoki Spira. Jeżeli więc moje przypuszczenia zgodne były z prawdą, działania Maxa Gale’a przez cały czas cechowała żelazna logika. Wiedział, że Yanni wybiera się dokądś łodzią tamtej nocy, zdawał sobie sprawę, że jest to ryzykowna wyprawa. Bez wątpienia nie spodziewał się, że chłopak zginie, jednak kiedy usłyszał o odnalezionych zwłokach, wiedział, kogo się może spodziewać. Jego rewelacje o dryfujących szczątkach były oczywiście bzdurą, o tym byłam przekonana. Naprawdę dojrzał najpierw mnie, a potem Godfreya przy skalnym basenie, doszedł do określonych wniosków i znalazł sobie pierwszy lepszy pretekst, żeby zejść i sprawdzić, co się zdarzyło. Najpierw zapytał ostro: „Kto to jest?”, po czym natychmiast nastąpiła reakcja... chęć przebadania zwłok na tyle, żeby znaleźć dowody użycia przemocy. Na pewno gdyby odkrył takie ślady, wyznałby prawdę albo przynajmniej jej część. Skoro jednak niczego takiego nie stwierdzono, wolał trzymać język za zębami, dzieląc ulgę
Godfreya, iż nie musi całej sprawy wywlekać na światło dzienne. Tak... teraz wszystko się zgadzało, nawet jego ukradkowy powrót do skalnej sadzawki prawdopodobnie po to, aby przebadać zwłoki dokładniej, niż odważył się to uczynić w obecności Godfreya, i ewentualnie, aby usunąć wszelkie poszlaki mogące łączyć Yanniego z „kontaktem”. W dodatku Gale miał wyjątkowe szczęście, gdyż łódź też okazała się „czysta”, albo biedny Yanni wracał już do domu, kiedy spotkało go nieszczęście, albo też rzeczywiście wypłynął tylko na łowisko. W świetle tych faktów stawał się zrozumiały nawet atak na delfina. Byłam teraz pewna, że to Gale strzelał do stworzenia, ponieważ obawiał się, że delfin ściągnie mu na głowę turystów i zakłóci tak potrzebny spokój. Jednak gniew, jaki wywołał we mnie jego czyn, nie dawał mi prawa, by wątpliwej wartości rewelacjami nadać nowy bieg śledztwu, w wyniku którego prawdopodobnie doznałaby krzywdy rodzina Spira, a już na pewno dotknęłoby ono boleśnie rodzinę Yanniego. Osieroconym rodzinom i tak było ciężko. O nie, będę siedzieć cicho wdzięczna za to, że pozwolono mi trwać dalej z czystym sumieniem w mej zaczarowanej mydlanej bańce. A jeżeli chodzi o Maxa Gale’a... Koncert klarnetowy dobiegł końca, przepysznie i triumfalnie wznosząc się ku wieńczącym go cudownym akordom. Gramofon wyłączył się automatycznie. W ciszy, jaka nastała, dosłyszałam jakieś dźwięki dochodzące z sypialni Phyllidy. Bardzo czymś przejęta miotała się po pokoju. Zerknęłam na zegarek. Dwadzieścia po dwunastej. Powinna dawno spać. Przecięłam hall i podeszłam do drzwi jej pokoju. – Phyllida? – Och, wejdź proszę! Sprawiała wrażenie wyjątkowo przygnębionej i zdenerwowanej. Weszłam do środka. Przewracała właśnie wszystko do góry nogami w szufladzie, rozrzucając przy tym jej zawartość po całym pokoju. Wyglądała nad wyraz uroczo w jakiejś fałdzistej szacie z żółtego nylonu, z rozpuszczonymi włosami i szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Wydawało mi się, że za chwilę zaleje się łzami. – Co się stało? Czegoś szukasz? – O Boże! – Gwałtownym ruchem szarpnęła uchwyt następnej szuflady, przekopała ją, po czym zatrzasnęła. – Niby jakim cudem miałoby się tutaj znaleźć... To właśnie do mnie podobne, zrobić coś tak cholernie głupiego... Spojrzałam na nią zaskoczona. Phyllida nigdy nie klęła. – Jaką głupotę? Zgubiłaś coś? – Mój pierścionek. Ten z brylantem. Tym przeklętym, cholernym brylantem rodziny Forli. Kiedy byłyśmy razem na plaży. Dopiero teraz sobie o tym przypomniałam, no bo przez te wszystkie historie... Miałam go na palcu, pamiętasz? Miałam czy nie? – O wszyscy święci, miałaś z całą pewnością! Ale chyba pamiętasz, że zdjęłaś go, zanim poszłyśmy się kąpać? Posłuchaj, przestań histeryzować, przecież nie zginął. Włożyłaś go do
tej małej kosmetyczki w różyczki, zapinanej na zamek. Widziałam na własne oczy. Już grzebała w szafie, sprawdzając kieszenie płaszcza kąpielowego. – Ale czy włożyłam go z powrotem na palec, gdy wyszłam z wody? – Chyba nie. Nie przypominam sobie... Nie, jestem pewna, że nie. Zauważyłabym go na twojej ręce. Nie miałaś go na palcu, kiedy piłyśmy kawę u Godfreya. Ale, kochanie, przecież musi być w tej małej kosmetyczce. Sama widziałam, że go tam wkładałaś. Upchnęła płaszcz i zatrzasnęła drzwi szafy. – I na tym polega cały przeklęty kłopot! Ta cholerna kosmetyczka została na plaży! – O nie! – Musi tam być! Mówię ci, że nie ma jej tutaj. Przeszukałam już wszystko. Łazienka stała otworem, a na posadzce spoczywała plażowa torba, sandały i ręcznik. Najwyraźniej po raz nie wiadomo który, wzięła torbę do ręki, odwróciła ją do góry nogami, potrząsnęła i rzuciła zniechęcona. Kopnęła ręcznik, po czym zwróciła na mnie tragiczny wzrok z gestem rąk nagrobnego anioła błagającego o błogosławieństwo. – Widzisz? Zostawiłam cholerne paskudztwo na tej cholernej plaży! – No dobrze, ale posłuchaj... – Zaczęłam sobie wszystko przypominać. – Może jednak włożyłaś go na palec. Przecież na pewno otwierałaś kosmetyczkę, chcąc poprawić makijaż. Może włożyłaś wtedy pierścionek, a zdjęłaś go znowu, kiedy myłaś ręce u Godfreya? Może zostawiłaś go w jego łazience. – Na pewno nie. Nic takiego sobie nie przypominam, a wiem, że gdybym miała go wtedy na palcu, zapamiętałabym to. Nie sposób nie zauważyć – oświadczyła szczerze i prostolinijnie – błyskając czymś takim na palcu. Jestem kompletną idiotką! Wcale nie zamierzałam go tutaj zabierać, ale przed wyjazdem zapomniałam go włożyć do bankowego sejfu, a zawsze bezpieczniej mu na moim palcu niż gdzie indziej... A przynajmniej tak myślałam! A niech to wszyscy diabli! – Posłuchaj – powiedziałam, próbując ją uspokoić. – Nie masz się jeszcze czym zamartwiać. Jeżeli nie włożyłaś go na palec, spoczywa wciąż w kosmetyczce. Gdzie ją widziałaś po raz ostatni? – Dokładnie tam, gdzie siedziałyśmy. Pewnie przesunęłyśmy ją pod drzewa i Max Gale wróciwszy po rzeczy, nie zauważył jej. Chwycił, co miał pod ręką i popędził jak szalony z powrotem. – Pewnie tak było. Na pewno bardzo mu się śpieszyło. – Właśnie to miałam na myśli. – Nie zauważyła podtekstu drzemiącego w mej niewinnej wypowiedzi, lecz powiedziała to po prostu, spoglądając na mnie szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami. – To paskudztwo leży tam sobie na piasku i... – Nie musisz z tego robić tragedii! Pierścień jest tam równie bezpieczny jak w domu! Nikt tamtędy nie przechodzi, a jeśli nawet, kto weźmie tandetną plastikową kosmetyczkę? – Wcale nie jest tandetna, dostałam ją od Leonarda. – I zaczęła płakać. – I dał mi też ten
cholerny pierścień, a on należy do jego piekielnej rodziny i jeśli go zgubiłam... – Jeszcze nie zgubiłaś. – Przypływ go zabierze. – Tu nie ma przypływu. – Twój głupi delfin go zeżre. Coś się z nim stanie, wiem, że tak będzie. – Przestała słuchać głosu rozsądku i zalewała się łzami coraz rozpaczliwiej. – Leo nie powinien dawać mi czegoś takiego i oczekiwać, że będę tego pilnować dzień i noc! Brylanty to istna potworność... jeżeli nie trzymasz ich w banku, czujesz się okropnie, a jeżeli są w banku, czujesz się jeszcze gorzej, tak więc nie ma na nie sposobu; nie warto czegoś takiego posiadać, ten pierścień kosztował setki tysięcy, a w lirach to brzmi jeszcze gorzej, bo miliony lirów – zostawiwszy na boku rozwagę, łkała dalej. – I w dodatku będę musiała to wytłumaczyć jakoś jego matce, nie licząc tej potwornej kolekcji ciotek i nie wiem, czy ci już mówiłam, ale jego wuj zostanie chyba kardynałem... – Ależ, kochanie, przez ten wypadek nie straci szansy na to stanowisko, więc weź się w garść, no, już! Co ty wyrabiasz? Prawie wyrwała z zawiasów drzwiczki szafy i wyciągała właśnie płaszcz. – Jeśli myślisz, że zdołam choćby na chwilę zmrużyć oko, podczas gdy ten pierścień będzie tam sobie leżał... – O, nic z tego! – oświadczyłam z mocą, wydzierając jej płaszcz i wieszając go z powrotem do szafy. – Nie bądź idiotką! Rozumiem, że jesteś zmartwiona, to zupełnie naturalne, ale chyba nie zamierzasz schodzić po nocy nad zatokę! – Ale ja muszę! – pisnęła zrywając się na równe nogi i próbując sięgnąć znów po płaszcz. Była bliska ataku histerii. Przerwałam jej pośpiesznie. – Nic z tego. Sama pójdę. – Nie możesz! Nie możesz iść sama! Jest już po północy! Roześmiałam się. – I co z tego? Noc jest ciepła, a sto razy wolę iść na ten spacerek, niż patrzeć, jak się doprowadzasz do obłędu. I wcale nie mam ci tego za złe, sama bym chyba na twoim miejscu biła głową o ścianę! Swoją drogą dobrze ci tak za popisywanie się tym klejnocikiem, moja panienko! – Ależ, Lucy... – Naprawdę mam taki zamiar. Pójdę tam zaraz i przyniosę ci to paskudztwo, tak więc, na Boga, zechciej wreszcie wytrzeć oczy i uspokoić się, bo doprowadzisz się do poronienia albo czegoś w tym rodzaju, i dopiero wtedy Leo będzie miał sporo do powiedzenia, nie mówiąc o jego matce i ciotkach. – Pójdę z tobą. – Nie ma mowy. Nie dyskutuj, tylko wracaj do łóżka. No już... Pamiętam dokładnie, gdzie siedziałyśmy i wezmę ze sobą latarkę. A teraz umyj twarz, zrobię ci kakao lub coś
innego i pójdę. Już, wskakuj do łóżka! Nieczęsto traktuję Phyllidę tak twardo, ale ilekroć to czynię, zawsze zdumiewająco potulnie poddaje się mojej tyranii. Weszła do łóżka i uśmiechnęła się drżącymi wargami. – Jesteś kochana, naprawdę. Wstyd mi za siebie, ale i tak nic na to nie poradzę, nie zmrużę oka, póki go nie odzyskam... Posłuchaj, mam pomysł, czy nie mogłybyśmy zadzwonić do Godfreya i poprosić, by tam poszedł? Ale nie, mówił, że wróci bardzo późno, prawda? A może Max Gale? W końcu w pewnym stopniu to jego wina, skoro przeoczył kosmetyczkę... Mogłybyśmy do niego zadzwonić i spytać, czy jej nie zauważył, a wtedy on musiałby się zaofiarować, że zejdzie nad zatokę... – Nie będę o nic prosić Maxa Gale’a. Tym razem zauważyła, jakim tonem to powiedziałam. Dodałam więc pospiesznie: – Naprawdę wolę pójść sama. Słowo honoru. – A nie będziesz się bała? – Czego miałabym się bać? Nie wierzę w duchy. Poza tym nie jest wcale tak ciemno, jak się tu wydaje, niebo jest rozgwieżdżone. Mam nadzieję, że masz latarkę? – Leży w kuchni, na półce koło drzwi. Och, Lucy, jesteś kochana! Naprawdę nie zasnę, póki ten okropny pierścionek nie znajdzie się bezpiecznie w swojej kasetce! Parsknęłam śmiechem. – Powinnaś brać przykład ze mnie i kupować sobie klejnoty sama wiesz gdzie. Wówczas mogłabyś zgubić cały majdan na plaży i nie zamartwiać się potem, że Leo da ci lanie. – Gdyby tylko to mi groziło – Phyllida najwyraźniej odzyskała nieco swego dawnego humoru – pewnie nie miałabym nic przeciwko temu. Ale jego matka... – Wiem. I ciotki. I kardynał. Nie próbuj mnie nimi straszyć, moja panienko. Wiem doskonale, że rozpuszczają cię jak dziadowski bicz. A teraz przestań się już martwić. Przyniosę ci kakao i dostaniesz swój pierścień Wielkiego Chana, zanim zdążysz mrugnąć okiem. Pa, pa. *** Las trwał nieporuszenie w ciszy, a polankę rozjaśniało światło gwiazd. Żaby dały nura, jak tylko usłyszały moje kroki, z sadzawki dochodził jedynie plusk i szmer strumyka, kołyszącego okrągłymi liśćmi lilii wodnych. Zatrzymałam się na chwilę. Powiedziałam wprawdzie Phyllidzie, że nie wierzę w duchy i wiedziałam, że nie mam powodów do obaw, lecz choćbym miała paść trupem, nie mogłam się powstrzymać od zerkania w stronę, skąd wynurzył się zeszłego wieczoru Yanni. Poczułam, że przebiega po mnie dreszcz, a włosy zjeżyły mi się na głowie. W chwilę później dobiegł mnie ledwo słyszalny dźwięk fortepianu. Pochyliłam głowę, wsłuchując się w opadającą linię melodyczną. Rozpoznałam takty znane mi od wczorajszego wieczoru. To dlatego nieświadomie wstrzymałam na chwilę kroki i stąd powróciło do mnie
wspomnienie biednego Yanniego. Jego duch uleciał. Ścieżka wiodąca na plażę znów zamieniła się w zwykłą drożynkę. Jednak nie poszłam nią, wolno, jakbym napotykała opór wody a nie powietrza, zaczęłam wspinać się ścieżką wiodącą do Castello. Zatrzymałam się w cieniu, na obrzeżu różanego ogrodu. Róże pachniały słodko i upajająco. Muzyka docierała teraz bardziej wyraziście, lecz była wciąż przytłumiona; chyba rozbrzmiewała w domu, nie na tarasie. Rozpoznałam następną frazę, prostą i liryczną, ale nagle załamała się w pół tonu, jakby ktoś potknął się na schodach. Było to denerwujące. Po chwili pianista przerwał, następnie znów zaczął, grał pół minuty, znów przerwał i powrócił do uprzednich taktów, przegrał kilkakrotnie całą długą frazę, zanim pozwolił sobie kontynuować utwór. Przerwał ponownie i zaczął z kimś rozmawiać. Donośny, piękny głos Juliana Gale’a docierał do mnie bez trudu, odpowiedzi Maxa nie dosłyszałam. I znów zabrzmiały dźwięki fortepianu. A więc był tam i pracował. Obaj tam byli. Jakby ten fakt czegoś dowodził... cokolwiek to było... Odwróciłam się i oświetlając sobie drogę latarką, podążyłam prywatną ścieżką z Castello aż do miejsca, gdzie wówczas spotkałam Maxa Gale’a, po czym popękanymi stopniami zeszłam aż do zatoki. Kiedy wynurzyłam się z leśnego cienia, plaża wydała mi się jasna jak w dzień. Po białym półksiężycu twardego piasku szło się znakomicie. Wyłączyłam latarkę i rześkim krokiem ruszyłam na ukos w stronę miejsca, gdzie siedziałyśmy tego ranka. Konary sosen rzucały na piasek czarną plamę cienia, tak ciemną, że przez chwilę miałam wrażenie, jakby coś tam leżało. Kolejne zwłoki. Jednak tym razem nie zatrzymałam się. Wiedziałam, że to tylko złudzenie sprawiające, że znowu poczułam zimny dreszcz, następny duch wywołany przez wspomnienie, tym razem nie żywego Yanniego, lecz zmarłego. Z góry dochodziły ledwo słyszalne dźwięki muzyki. Nie zapalałam latarki, by nie zwrócić na siebie uwagi Maxa Gale’a. Zbliżyłam się do drzew. Coś tu jednak leżało. Nie była to tylko plama cienia, lecz masywny, podłużny, ciemny kształt, jak znalezisko w skalnej sadzawce. I był jak najbardziej realny. Tym razem naprawdę przeżyłam wstrząs. Jeszcze teraz potrafię przywołać gwałtowne bicie serca, przerażający ból, z jakim zaczęło pompować krew. Krew uderzyła mi do głowy, a następnie falami przepływała przez palce, pulsowała w szyi. Dłoń tak kurczowo zacisnęłam na latarce, że bezwiednie nacisnęłam przycisk i strumień światła zalał, to co spoczywało pod sosnami. To było ciało. Długi, gładko opakowany tłumok, dłuższy od człowieka. Leżał dokładnie w miejscu, gdzie siedziałyśmy tego ranka. Wolną rękę przycisnęłam do serca. Może to teatralny gest, ale jak w przypadku
wszystkich teatralnych banałów, u jego podstawy leży rzeczywisty odruch. Czułam, że muszę powstrzymać przerażone serce, bo wyskoczy mi z piersi. Musiałam tak trwać kilka minut, napięta i niezdolna ani do ruchu naprzód, ani do ucieczki. To coś nie poruszyło się. Nie słyszałam nic poza odległymi dźwiękami fortepianu oraz szumem morza. Przerażenie powoli mnie opuszczało. Cokolwiek to było, nie zamierzało przecież zrobić mi krzywdy. Pomyślałam też sobie ponuro, że wolałabym natknąć się na tuzin zwłok, niż powrócić do Phyllidy bez brylantu rodziny Forli. Zwróciłam strumień światła na to coś pod drzewami i dzielnie podeszłam bliżej. Tłumok się poruszył. Gwałtownie zaczerpnęłam tchu i w świetle latarki dojrzałam połyskujące oko. I wówczas, w ułamku sekundy, która uchroniła mnie od wydania potwornego wrzasku, pojęłam, co... nie kto... to był. Delfin! Dziecię Apolla. Ukochanie Amfitryty. Czarodziej morski. Wyrzucony na brzeg. Oko obróciło się, obserwując mnie bacznie. Ogon poruszył się, jakby delfin próbował odpłynąć po ziemi, tak jak czynił to w wodzie. Uderzył nim po brzeżku kędzierzawych, drobnych fal z plaśnięciem, które odbiło się echem od skał. Małymi kroczkami weszłam w cień sosen. – Kochanie moje? – spytałam cicho. – Co się stało? Czy jesteś ranny? Delfin leżał spokojnie, a wilgotne oko bez zmrużenia obserwowało mnie czujnie. Głupio było oczekiwać, że mnie poznaje, ale chyba się mnie przynajmniej nie bał. W świetle latarki dokładnie obejrzałam wielkie cielsko. Nie dostrzegłam żadnej rany ani śladu przemocy. Dokładnie zbadałam piasek naokoło. Ani śladu krwi, a tylko szeroki szlak, wyżłobiony przez delfina wyciągniętego czy wyrzuconego z wody. W pobliżu korzeni sosny, w świetle latarki dostrzegłam blady połysk kosmetyczki Phyllidy. Chwyciłam ją i nawet nie zaglądając do środka wcisnęłam do kieszeni, natychmiast o niej zapominając. Najprawdopodobniej pierścień spoczywał w środku, ale ważniejszy nad wszystkie klejnoty był wyrzucony na brzeg i bezbronny delfin; łatwa zdobycz dla każdego, kto chciałby go skrzywdzić. A przecież ktoś tutaj chciał go zabić, wiedziałam o tym dobrze... Poza tym jeżeli nie znajdę sposobu, aby wepchnąć go z powrotem do wody, umrze, jak tylko wzejdzie słońce i wysuszy jego skórę. Wyprostowałam się, próbując przywołać myśli do porządku i przypomnieć sobie wszystko, cokolwiek kiedykolwiek czytałam lub usłyszałam o delfinach. Nie było tego wiele. Wiedziałam, że podobnie jak wieloryby, czasami z niepojętej przyczyny osiadają na mieliźnie, ale jeśli nie są ranne i zdoła się je z powrotem wepchnąć do wody, przeżywają taką przygodę bez szkody dla zdrowia. Wiedziałam również, że należy je bezustannie polewać, aby skóra na nich nie popękała i nie wdała się w pęknięcia infekcja. Delfiny oddychają przez otwór na czubku głowy i trzeba dopilnować, żeby pozostał czysty. Poświeciłam znów latarką. Tak, dostrzegałam już nozdrza: półksiężycowaty, wilgotny otwór na łbie. Były otwarte, lecz na wpół zapchane piachem, który wbił się, gdy zwierzę
gwałtownie osiadło na plaży. Osadziłam latarkę jak mogłam najlepiej w rozgałęzieniu sosnowego konara, wymyłam ręce w morzu i delikatnie usunęłam piasek z nozdrzy. Ciepły oddech delfina ogrzewał mi dłonie. To było zdumiewające, stał się od razu mniej obcy, a jego przyjazne zachowanie i inteligencja mniej czarodziejskie, lecz tym bardziej wzruszające. Nie do pomyślenia, bym miała patrzeć spokojnie, jak umiera. Przesunęłam rękami po jego skórze, zauważając z trwogą, że jest szorstka; lekka bryza szybko ją wysuszała. Próbowałam ocenić, jak daleko będę go musiała zaciągnąć. Co jakiś czas drobna fala niesiona tą samą bryzą docierała do jego ogona, lecz był to dosłownie najcieńszy strumyk wody niesiony z płycizny oddalonej o cztery jardy. Wiedziałam, że kilka stóp dalej dno opada stromo ku głębinie pod skałami. Gdybym zdołała go wepchnąć do wody, łatwo bym już sobie poradziła z jego wagą. Wyłączyłam latarkę, objęłam delfinie cielsko, ile zdołałam i próbowałam go pociągnąć. Ale nawet nie potrafiłam dobrze go chwycić, moje dłonie ześlizgiwały się z jego doskonale obłych kształtów. Nie mogłam także złapać grzbietowej płetwy, a kiedy próbowałam go ciągnąć za płetwy boczne, po raz pierwszy wyrwał się i przez chwilę obawiałam się, że spróbuje przeczołgać się głębiej w stronę lądu. W końcu klęcząc, podparłam jego bark moim i z całej siły próbowałam go zepchnąć. Nie drgnął nawet o cal. Cofnęłam się ciężko dysząc, cała spocona, prawie łkając. – Nie potrafię nic zrobić. Moje śliczności, nie mogę cię ruszyć nawet o włos! Jasne, wilgotne oko obserwowało mnie w milczeniu. O cztery jardy za nim falowało i szemrało morze; cztery jardy decydujące o życiu lub śmierci. Sięgnęłam po latarkę. – Pójdę po linę. Jeżeli obwiążę cię wokół, zdołam cię pociągnąć. Mogę nawet założyć dźwignię przez drzewo... mogę wszystko! – Przystanęłam, by pogłaskać jego grzbiet i szepnęłam: – Postaram się wrócić jak najszybciej, moje śliczności. Całą drogę będę biegła. Dotknięcie suchej i szorstkiej skóry sprawiło, że się zawahałam. Znalezienie liny czy zdobycie pomocy mogło mi zająć trochę czasu. Nie ma sensu udawać się do Godfreya, może jeszcze nie wrócił i byłaby to tylko strata czasu. I nie mogłam pobiec do Castello. Będę musiała pędzić aż do domu. Lepiej więc jeśli przedtem obleję delfina wodą, aby był bezpieczny, dopóki nie wrócę. Zrzuciłam sandały i wbiegłam na płyciznę. Woda, którą go ochlapywałam, ledwie sięgała poza ogon, a poza tym była bardzo płytka, pełna piachu i żwiru, który wysychając na nim, spowoduje jeszcze większe szkody. Wówczas przypomniałam sobie o istnieniu kosmetyczki; co prawda była idiotycznie mała, lecz lepszy rydz niż nic. Wypadłam z wody, wyciągnęłam ją z kieszeni, oświetliłam zawartość latarką i wysypałam na piasek. Pierścień Forlich potoczył się siejąc wokół skrami. Chwyciłam go i wsunęłam na palec, a resztę rzeczy wraz z latarki wrzuciłam do kieszeni. Zaczerpnęłam żałosne pół kwarty wody i wylałam je na delfina.
Trwało to chyba wieki. Pochylić się, wyprostować, przebiec, wylać, pochylić się, przebiec, wylać... Kiedy dotarłam do barków zwierzęcia, zakryłam dłonią nozdrza i ostrożnie polałam głowę; może to brzmi nieprawdopodobnie, lecz delfiny mogą utonąć, a w tych okolicznościach nie powinnam oczekiwać, że zareaguje prawidłowo, zamykając nozdrza. Polałam jego pysk, a wówczas zamrugał po raz pierwszy oczami, co mnie zaskoczyło, lecz później już tylko nie spuszczał ze mnie oka, gdy tak kursowałam tam i z powrotem. Wreszcie wydawał się dość mokry, by można go było zostawić. Rzuciłam na piasek ociekającą wodą kosmetyczkę, wytarłam ręce w płaszcz, który i tak chyba nadawał się już tylko na szmaty, włożyłam sandały i raz jeszcze poklepałam wilgotny bark. – Zaraz wracam, kochanie, nie martw się. Będę biegła tak szybko, jak tylko zdołam. Trzymaj się. I módlmy się, żeby nikt tu nie nadszedł. Przesądnie wolałam nie przyznawać się nawet sama przed sobą, dlaczego szepczę i dlaczego wyłączyłam latarkę, gdy już nie potrzebowałam światła. Pobiegłam plażą. Dźwięki fortepianu ucichły, lecz wciąż widziałam słaby odblask dobiegający z otwartego okna na tarasie. Nikogo jednak tam nie było. W chwilę potem wpadłam w cień drzew, wspinając się po ścieżce wiodącej do willi Forli. Włączyłam latarkę i prawie bez tchu gramoliłam się po stromiźnie. Nadchodząca bryza tłumiła odgłos moich kroków. Już docierałam do rozgwieżdżonej polanki. Żaby jednomyślnie wskoczyły do sadzawki. W kręgu światła rzucanego przez latarkę mignął strumyk. Przesunęłam wyłącznik, jak tylko wypadłam z cienia i bezszelestnie przecięłam polankę, zatrzymując się na chwilę po drugiej stronie dla nabrania tchu. Oparłam się o pień dębczaka, ocieniającego dalszą część ścieżki. Kiedy znów ruszyłam do przodu, coś się poruszyło na ścieżce. Stanęłam jak wryta, niezdarnie usiłując zapalić latarkę. Wreszcie zaświeciła, a w jej świetle dojrzałam uskakujący cień. Mężczyzna, i to nie dalej niż metr ode mnie. Wpadłabym prosto na niego. Tuż za mną zaszeleściły krzaki. Ktoś skoczył. Wytrącił latarkę z mojej ręki. Błyskawicznie okręciłam się wkoło i wrzasnęłabym tak, że umarli wyskoczyliby z grobów, gdyby brutalnie nie przyciągnął mnie do siebie i nie zatkał mi ust ręką.
ROZDZIAŁ VIII Błagam was, stąpajcie lekko, aby ów ślepy kret nie dosłyszał; jesteśmy już w pobliżu jego chaty. IV. 1. Był bardzo silny. Wyrywałam się walcząc zaciekle, choć z konieczności w milczeniu, jednak nic nie zdołałam uczynić. Chyba podrapałam mu dłoń paznokciami, gdyż wzdrygnął się gwałtownie i wciągnął ze świstem powietrze. Uniósł rękę i wysyczał po angielsku: Bądź cicho, rozumiesz? – po czym dla pewności wcisnął moją twarz w marynarkę, tak więc byłam już nie tylko niema, ale i ślepa. Jego kurtka była wilgotna i pachniała morzem. Odniosłam wrażenie, że niedaleko coś się poruszyło, lecz nic nie słyszałam poza przyśpieszonym oddechem własnym i napastnika, a także łomotaniem serca. Siła, z jaką przyciskał moją głowę, była potworna, guzik marynarki boleśnie przejechał mi po policzku. Moje żebra zdawały się pękać w twardym uścisku jego drugiego ramienia. Zaniechałam walki i rozluźniłam się; natychmiast okrutny uścisk zelżał, lecz napastnik wciąż trzymał mnie mocno, unieruchomiwszy całkowicie ręce. Udało mi się jednak uwolnić głowę. Jeżeli zdołam wrzasnąć, usłyszą głos na tarasie Castello... i będą tu w kilka chwil... może nawet Max Gale... – Gdzie pani była? – spytał ostro. Popatrzyłam na niego w zdumieniu. Kiedy tylko zorientował się, że nie zamierzam krzyczeć, puścił mnie wolno. – Pan? – spytałam. – Gdzie pani była? Przyłożyłam dłonie do twarzy, rozcierając obolałe policzki. – A co to pana obchodzi? – spytałam rozwścieczona. – Pozwala pan sobie trochę za wiele, nie sądzi pan, panie Gale? – Czy była pani pod Castello? – Nie! A gdyby nawet...
– A więc na plaży. Po co? – Czy istnieje jakiś powód...? – zaczęłam, lecz przerwałam. Strach i furia sprawiły, że zapomniałam o wydarzeniach tego dnia. Może Maxa Gale’a nie powinny obchodzić moje poczynania, ale z pewnością miał swoje powody, by się nimi interesować. I tak nic bym nie uzyskała odmową. Odpowiedziałam więc naburmuszona: – Zeszłam nad zatokę, żeby zabrać stamtąd pierścionek Phyllidy. Zostawiła go rano na plaży. Nie musi pan spoglądać, jakby pan mi nie wierzył, znajdował się w małej kosmetyczce, a pan ją przeoczył. O, ten, widzi pan? – I błysnęłam brylantem, po czym wepchnęłam dłoń głęboko w kieszeń, jakbym się obawiała, że wyrwie mi pierścionek. Popatrzyłam nań gotując się ze złości: – A teraz może pan mi powie, w co pan się bawi? Bo pozwolę sobie zaznaczyć, że ta pańska zabawa przekracza granice przyzwoitości! Następnym razem pewnie zastawi pan wilcze sidła. Zadrapał mi pan policzek. – Przykro mi. Wcale tego nie chciałem. Obawiałem się, że zamierza pani krzyczeć. – Wielkie nieba, jasne, że zamierzałam! Ale dlaczego miałoby to panu przeszkadzać? – Hm... ja – zawahał się. – Ktoś mógł usłyszeć... Mój ojciec... mogło go to nieźle wystraszyć. – Jak to miło z pana strony! – zauważyłam cierpko. – A nie miało to żadnego znaczenia, że mnie wystraszył pan do nieprzytomności? Jakiż wzorowy syn z pana. Dziwię się, że zdecydował się pan w ogóle zostawić ojca samego! A właśnie, gdzie pan był, że tak bardzo pragnie ukryć to przed światem? – Łowiłem ryby. – Doprawdy? – Przesycona ironią odpowiedź zamarła mi na ustach, po czym powiedziałam powoli: – Ale przecież był pan w Castello pół godziny temu. – Co ma pani na myśli? Jeżeli dobrze zrozumiałem, nie podchodziła pani pod Castello. – Ten potworny hałas, jaki wytwarza pan przy pomocy fortepianu – odparłam złośliwie – dociera chyba nawet na stały ląd. W każdym razie ja go słyszałam na plaży. – Niemożliwe – odpowiedział gwałtownie zdumionym tonem. – A właśnie, że tak! Grał pan na fortepianie, a potem rozmawiał z ojcem. Rozpoznałam wasze głosy. I to był pan. Milczał dobrą chwilę, po czym powiedział z namysłem: – Mam wrażenie, że słyszała pani fragment mojej sesji nagraniowej, zarejestrowany na taśmie wraz z komentarzami. Ale wciąż nie pojmuję, jak to się mogło zdarzyć. Przecież mój ojciec jest nieobecny. Został na noc u przyjaciół. – Jak daleko stąd? – Jeżeli to panią obchodzi, w Korfu. – Więc chyba sądzi pan, że mój wrzask byłby donośniejszy niż gwizd parowca – zauważyłam sucho.
– Co? Ach, ja... – Był na tyle przyzwoity, by się lekko zająknąć. – Obawiam się, że powiedziałem pierwszą rzecz, jaka mi wpadła do głowy. Ale jego naprawdę nie ma w domu. – I pana też? – spytałam. – No tak, ale ktokolwiek puszczał tę taśmę, zapewnił panu znakomite alibi. – Bzdura! – śmiech zagrał znakomicie. Musiał jednak bez wątpienia odziedziczyć talent ojca. Chyba tylko ktoś tak obeznany z aktorskimi głosami jak ja, mógł stwierdzić, że to rozbawienie maskowało wyraźny niepokój. – Pani wyobraźnia nieźle się rozhulała, panno Waring! Proszę nie tworzyć z tych zdarzeń jakiejś tajemniczej afery. Nie wiadomo dlaczego, mój ojciec zdecydował się wcześniej wrócić do domu i zabawiał się, puszczając sobie taśmę. Natomiast ja łowiłem ryby z Adonisem... I jeżeli sprawi to pani satysfakcję, potwornie się wystraszyłem. Obawiam się, że zareagowałem zbyt gwałtownie. Przepraszam za to. Ale jeżeli ktoś wypada znienacka z ciemności i wpada na panią, pani... no, reaguje stosownie. – Stosownie do czego? Praw dżungli? – Wciąż nie opuszczała mnie złość. – Nie powiedziałabym, że pańskie reakcje są normalne, chyba że spodziewał się pan... Właśnie, czego pan oczekiwał, panie Gale? – Sam nie wiem. – Przypadkiem zabrzmiało to jak szczera prawda. – Wydawało mi się, że ktoś w pośpiechu nadchodzi od strony plaży i w dodatku pragnie, by go nikt nie usłyszał, a wiatr zagłuszał większość dźwięków, więc stuprocentowo nie byłem tego pewien. Wreszcie kroki się zatrzymały, jakby ten ktoś ukrył się i czekał. Oczywiście zaintrygowało mnie to, więc też się przyczaiłem. – Przystanęłam tylko dla zaczerpnięcia tchu. To pańska wyobraźnia płata panu figle, panie Gale. – Bardzo możliwe. Nie byłam nawet pewna, czy zauważył mój przytyk. Z pochyloną głową zdawał się wpatrywać w swoją dłoń, obracając nią raz wierzchem, raz spodem do góry. – No i właśnie kiedy doszedłem do wniosku, że z pewnością się przesłyszałem, wypadła pani zza drzewa jak spłoszony jeleń. Capnąłem panią zupełnie odruchowo. – Aha. I przypuszczam, że również w ramach czystego odruchu wytrącił mi pan latarkę, abym przypadkiem czegoś nie zobaczyła? – Oczywiście – odparł bezbarwnym głosem. – I nawet gdy już pan wiedział, kim jestem, dalej pan działał jak gestapo? Lecz na to pytanie nie uzyskałam odpowiedzi. Chyba podniecenie i chwila przestrachu wpompowały zbyt wielką dawkę adrenaliny do mego krwiobiegu, czułam się bowiem zupełnie swobodnie. Pamiętam, że sama się sobie dziwiłam, iż w najmniejszym nawet stopniu nie boję się tego człowieka. Zresztą rozsądek mi podpowiadał, że mimo jego podejrzanych machinacji przemytniczych trudno go było uznać za niebezpiecznego bandytę. Oczywiście, nie chciał mi zrobić żadnej krzywdy. Poza tym zawzięłam się i niech mnie gęś kopnie, jeśli
zamierzałam teraz podreptać grzecznie do domu, nie dowiedziawszy się, o co chodzi. Te wszystkie sprawy za bardzo już mi zalazły za skórę, abym je mogła zignorować. Chyba ani przez chwilę nie przebywałam w swej czarodziejskiej mydlanej bańce. Zaczynałam zresztą powątpiewać, czy ona w ogóle istnieje. Tak więc, jakby ten problem interesował mnie z czysto akademickiego punktu widzenia, spytałam: – I chciałabym wiedzieć, dlaczego miałoby to pana obchodzić, dokąd chodziłam? Albo czy pana rozpoznałam? A może i pozostałych miałam nie rozpoznać? Przez chwilę wydawało się, że odpowie. Gdzieś w oddali, w lesie raz i drugi chrapliwie zahuczała sowa. W skalnym basenie nieśmiało odezwała się żaba, lecz nie wytrzymawszy nerwowo, dała nura. Max Gale odparł spokojnie: – Pozostałych? – Tych mężczyzn, którzy przeszli, kiedy mnie pan trzymał. – Myli się pani. – O nie, bynajmniej. Ktoś tu jeszcze był. Dostrzegłam mężczyznę tuż koło ścieżki akurat w chwili, kiedy pan się na mnie rzucił. – W takim razie pewnie go pani rozpoznała. To był Adonis, nasz ogrodnik. Jeśli dobrze pamiętam, zna go pani? Można by pomyśleć, że nie przyznaje się właśnie do następnego kłamstwa, czy choćby słabego punktu. Powiedział to chłodnym tonem, jakby dawał mi właśnie odprawę. Poczułam następny zastrzyk adrenaliny, gdy dodał spokojnie: – Zazwyczaj mi towarzyszy podczas połowów. O co chodzi? Nie wierzy mi pani? Zdołałam odpowiedzieć uprzejmie: – Właśnie się zastanawiam, dlaczego nie przybił pan swoją łodzią we własnej zatoce. Jeżeli bowiem powraca pan z połowu... to dziwną pan sobie wybrał drogę. – Wiatr się wzmagał i łatwiej było przybić po drugiej stronie cypla. A teraz proszę mi wybaczyć... – Chce pan powiedzieć – przerwałam – że przycumował pan swoją łódź po naszej stronie cypla? W dodatku do naszego pomostu? Oj, nieładnie, nieładnie. Podejrzewam, że najlepiej by pan zrobił, udając się tam natychmiast i zabierając ją, panie Gale. Nie lubimy natrętów w willi Forli. Przez chwilę milczał. Po czym niespodziewanie parsknął śmiechem. – W porządku. Jeden zero dla pani. Ale nie dzisiaj, i to w środku nocy. Jest już późno, a mam jeszcze parę spraw do załatwienia. – Chyba powinien pan pomóc Adonisowi przenieść do domu owoc połowów? Czy bardziej poprawnie byłoby określić go mianem „łupu”? To do niego dotarło. Zareagował, jakbym go uderzyła. Gwałtownie się poruszył i chociaż nie w moim kierunku, poczułam, że mięśnie mi się napięły. Cofnęłam się o krok. Przez
chwilę zastanawiałam się, jak mogłam kiedykolwiek przypuszczać, że jest tylko gorszą kopią swego ojca. Zupełnie znienacka poczułam też strach. Dodałam więc pośpiesznie: – Nie musi pan się obawiać. I tak nie zamierzam pana wydać! Dlaczego miałabym to robić? Nic mnie to właściwie nie obchodzi, ale chyba pojmuje pan, jakie to okropne znaleźć się w centrum wydarzeń i wreszcie pojąć, co się tu dzieje! Och tak, wiem wszystko, to było dość oczywiste. Ale nic nikomu nie powiem... za bardzo lubię Mirandę i jej matkę, a prawdę mówiąc i pańskiego ojca, żeby sprowadzić tu z powrotem policję zadającą masę niewygodnych pytań. Cóż mnie w końcu obchodzi, w jakie machlojki pan się wdaje? Ale obchodzi mnie los Adonisa... Chyba wie pan, że zamierza on poślubić Mirandę? Dlaczego wciągnął go pan w coś takiego? Czy nie dość już było kłopotów? W pierwszej chwili drgnął zaskoczony, lecz potem wysłuchał całej tyrady stojąc bez ruchu i w milczeniu. Jednak czułam, że nie spuszcza ze mnie bacznych oczu. Wreszcie powiedział z ogromnym spokojem: – O czym pani mówi? – Wie pan dobrze. Przypuszczam, że biedny Yanni nie wykonał zeszłej nocy zlecenia, tak więc pan sam popłynął tej nocy na albański brzeg, żeby sprawy dokończyć. Mam rację? – Skąd pani wpadła na... taki pomysł? – Pomysł, akurat – wypaliłam bez ogródek. – Godfrey Manning powiedział mi to dziś rano. – Co? Jeżeli uprzednio ledwie zdołałam go poruszyć, tym razem strzeliłam w dziesiątkę. To jedno słowo sprawiło, że cofnęłam się znowu o krok, a tym razem on ruszył za mną. Poczułam za plecami pień drzewa, więc obróciłam się... chyba chciałam uciec... lecz jego dłoń gwałtownie uchwyciła mój nadgarstek, niezbyt boleśnie, ale tak żelaznym uściskiem, że nie zdołałabym się z niego wyrwać bez walki, a może nawet i wtedy nie. – Manning? On to pani powiedział? – Niech mnie pan puści! – Nie, chwileczkę. Nie zamierzam pani skrzywdzić, proszę się nie bać... Lecz musi mi to pani powiedzieć. Co powiedział pani Manning? – Proszę mnie puścić! Nagle puścił mój nadgarstek. Roztarłam go, chociaż wcale mnie nie bolał. Cała się trzęsłam. Coś się wydarzyło i zmieniło zupełnie atmosferę. Dość nawet zabawną uszczypliwość podczas uprzedniej wymiany zdań, zastąpiła brutalność, natarczywość, a ponadto poczucie zagrożenia. A to wszystko sprawiło nazwisko Godfreya. Gale powtórzył: – Co on pani powiedział? – O Yannim? Że był przemytnikiem, i że musiał mieć jakiś „kontakt”, czy jak to się
nazywa, kogoś, kto załatwiał mu towar. Miał też nadzieję, że policja nie będzie grzebać się w tej sprawie, bo Spiro też w tym siedział, a gdyby to wyszło na jaw, ucierpiałaby na tym Maria. – To wszystko? – Tak. – Kiedy on to pani opowiedział? – Dziś rano na cyplu, zanim pan nadszedł. – Aha. – Usłyszałam, jak odetchnął. – A więc nie wraca pani z jego domu? – Oczywiście, że nie! Czy zdaje pan sobie sprawę, która to godzina? – Hm... oczywiście. Przepraszam, nie pomyślałem. Nie chciałem pani obrazić. Czy Manning powiedział pani, że to ja jestem „kontaktem” Yanniego? – Nie. Sama doszłam do tego wniosku. – Doprawdy? Jak? Zawahałam się. Przestałam się bać, a zdrowy rozsądek, który tymczasem powrócił, podpowiadał, że nic mi nie grozi. Czy był, czy nie był przemytnikiem, trudno się spodziewać, żeby mnie bez powodu zamordował. Powiedziałam: – Wczoraj wieczorem widziałam, jak Yanni wspinał się ścieżką w stronę Castello. – No tak... rozumiem. – Mogłam dosłownie wyczuć jego zdumienie i to jak gwałtownie jeszcze raz ocenia sytuację. – Ale nic nie powiedziała pani o tym policji. – Nie. – A dlaczego? Odpowiedziałam ostrożnie: – Nie jestem tego pewna. Przede wszystkim siedziałam cicho, bo zakładałam, że mogłam się mylić i Yanni wcale nie szedł do Castello. Gdybym podejrzewała, że ma pan coś wspólnego z jego śmiercią, powiedziałabym wszystko od razu. Niemniej później zrozumiałam, że było między wami jakieś powiązanie. Wiedział pan, że on wypłynie tej nocy. – Jak pani do tego doszła? – Ponieważ nie wydawał się pan wcale zaskoczony, kiedy usłyszał o jego utonięciu... – Zauważyła to pani? Mój błąd. Proszę dalej. – Jednak był pan wstrząśnięty. To widziałam. – Za wiele pani widzi – zauważył posępnie. – Czy to panią przekonało, że go nie zabiłem? – Wielkie nieba, nie! Nawet do głowy by mi nie wpadło podejrzewać pana o to! Gdybym tylko podejrzewała, że to nie był wypadek, powiedziałabym wszystko od razu! A to nie było morderstwo, prawda? – W każdym razie nic o tym nie wiem. Proszę dalej. Co jeszcze pani zauważyła? – Że wrócił pan do ciała i raz jeszcze je zbadał. – Naprawdę? Ze ścieżki? Nieostrożność z mojej strony, myślałem, że mnie stamtąd nie widać. Kto jeszcze to widział?
– Nikt. – Jest pani tego pewna? – Całkowicie. – I o tym pani też nic nie powiedziała? No, no. Tak więc to pani własny pomysł, że wraz z Yannim zajmowałem się przemytem? – Tak. – A teraz się pani upewniła w tej kwestii. Czy wciąż nie zamierza pani nic mówić na ten temat? Odparłam bez wyzwania w głosie, lecz z czystej ciekawości: – A jak pan chce to sobie zapewnić? Odparł całkiem po prostu: – Moja kochana, ani mi się śni to robić. Mogę tylko powiedzieć, że to niezmiernie istotne, aby nikt, absolutnie nikt nie dowiedział się, iż tej nocy wypływałem, błagam panią, aby zachowała to w tajemnicy. – Może się pan nie martwić. Na pewno będę milczeć. Nastąpiła chwila ciszy. – Aż takie to proste? – spytał dziwnym tonem. – Mówiłam już panu... robię to ze względu na pana ojca – odparłam, chyba trochę za prędko. – I ze względu na dobro Marii. Tyle tylko, że... – Tak? – Nieszczęścia chodzą parami, jak mówią, i gdyby coś się stało Adonisowi... Roześmiał się. – Nic się nie stanie, przyrzekam pani! Nie śmiałbym przyjąć na siebie odpowiedzialności za zniszczenie takiego dzieła sztuki jak Adoni! No, no... W tych przeciągle wypowiedzianych słowach zabrzmiała ogromna ulga. Głos mu się zmienił, stał się żywy, normalny i beztroski. – Nie powinienem już pani przetrzymywać. Bóg jeden wie, która to godzina, a pani musi wreszcie dotrzeć do domu z tym skarbem. Przykro mi, że przeoczyłem go dziś rano, przez co siostra pani na pewno przeżyła ciężkie chwile... I przepraszam, że tak panią przestraszyłem. Wdzięczność moja wobec pani nie zna granic. Pozwoli pani, że ją odprowadzę do domu? – Nie trzeba, naprawdę, dziękuję panu. A poza tym, czy nie lepiej, żeby pomógł pan Adonisowi? – Kiedy już wszystko skończył. Nie słyszała pani sygnału? – Sygnału? Przecież nic... – Przerwałam widząc jego szeroki uśmiech. – Ten krzyk sowy? Doprawdy, jakież to banalne! Czy to naprawdę Adonis? Parsknął śmiechem. – On we własnej osobie. Zbójecki kumpel bezpiecznie dotarł do domu wraz z „łupem”. Tak więc chodźmy już, odprowadzę panią.
– Nie, naprawdę, ja... – Proszę. Mimo wszystko ten las jest ciemny i bała się pani, prawda? – Bałam? Nie, wcale nie! Zerknął na mnie zaskoczony. – A więc dlaczego, na miły Bóg, tak pani pędziła? – Ponieważ ja... – i zatrzymałam się w pół słowa. Delfin! Zupełnie o nim zapomniałam. Bryza, słyszalna w koronach drzew, sprawiła, że włos zjeżył mi się na głowie. Pomyślałam o delfinie wysychającym tam na plaży. Odparłam pospiesznie: – Było tak późno, a Phyllida zamartwiała się tym pierścionkiem. Proszę się nie kłopotać. Pójdę sama. Dobranoc. Dopędził mnie, kiedy dotarłam do miejsca, gdzie ścieżka zagłębiała się w tunelu utworzonym z drzew. – Wolałbym jednak odprowadzić panią do domu. Poza tym miała pani zupełną rację w kwestii przesunięcia łodzi; zresztą wolę ją mieć jutro rano tuż pod ręką. Wyciągnę ją na piasek pod osłoną sosen. Choćby mnie to kosztowało życie, nie potrafiłabym się w tym momencie powstrzymać od niechętnego drgnięcia. Wyczuł to i zatrzymał się. – Chwileczkę. Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu. Obróciłam się. Pod drzewami panowała zupełna ciemność. Powiedział: – Zebrała pani na mój temat więcej informacji, niż to dla mnie wygodne. Tak mi się wydaje, że teraz przyszła pora, aby uczciwie opowiedzieć coś o sobie. Czy spotkała pani kogoś na plaży? – Nie. – Widziała pani kogoś? – Nn...nie. – Jest pani zupełnie pewna? To ważne. – Tak. – A więc dlaczego nie chce pani, żebym tam zszedł? Milczałam. W gardle mi zaschło i nie mogłam nawet przełknąć śliny. Prawie płakałam z nadmiaru napięcia, strachu i wyczerpania. – Proszę posłuchać – powiedział natarczywie, lecz z życzliwością. – Muszę to wiedzieć. Któregoś dnia powiem pani, dlaczego. Niech to diabli, muszę pani zaufać, czy nie mogłaby pani w zamian obdarzyć mnie tym samym? Coś się tam zdarzyło, co panią wystraszyło, zgadza się? Widziałem, że pędziła pani jak zając przed nagonką. Co to było? Albo powie mi pani, co to było, albo pójdę tam i sam sprawdzę. A więc?
Odkryłam karty. Odparłam drżącym głosem: – To delfin. – Delfin? – powtórzył nie rozumiejąc. – Jest w zatoce. Przez chwilę milczał, po czym powiedział z gwałtownością, w której wyczuwało się zarówno rozdrażnienie, jak i ulgę: – Czy mam rozumieć, że właśnie udawałem się tam, żeby go zastrzelić w środku nocy? Mówiłem już pani, że nigdy go nie tknąłem! – Po czym dodał nieco uprzejmiej: – Przeżyła pani potworny dzień, jest pani wystraszona i przygnębiona. Nikt nie zamierza skrzywdzić delfina, tak więc proszę wytrzeć oczy i wreszcie odprowadzę panią do domu. Delfin sam sobie poradzi, jak pani wie. – Nie poradzi. Jest na plaży. – Co? – Jest wyrzucony na mieliznę. Nie może odpłynąć. – No dobrze, mój Boże, chyba nie myśli pani wciąż, że zrobię mu krzywdę...? – Przerwał, gdyż dopiero teraz dotarły do niego moje słowa. – Wyrzucony na mieliznę? To znaczy, że leży na plaży? – Tak. Wysycha. I umiera. Próbowałam go zepchnąć, ale nie zdołałam. Biegłam właśnie po linę i dlatego tak pędziłam. Jeżeli za długo będzie przebywał poza wodą, wiatr go wysuszy i zginie. A teraz jeszcze zmarnowaliśmy tyle czasu... – Gdzie on leży? – Po drugiej stronie zatoki, pod sosnami. Co pan...och! – To ostatnie było nieumyślnym okrzykiem, gdyż jego dłoń zacisnęła się na moim ramieniu i obróciła mnie w drugą stronę. – Co pan robi? – Proszę się nie obawiać, to nie jest następna napaść. Mam linę w łodzi. Zejdę tam po nią i powrócę do pani tak szybko, jak tylko zdołam. Proszę wracać do swojego delfina i poczekać na mnie. Czy zdoła go pani utrzymać przy życiu przez następne dwadzieścia minut? To dobrze. Razem damy sobie z nim radę, nie ma obawy. Ale... – I tu na chwilę przerwał. – Proszę zachować absolutną ciszę, dobrze? Zanim zdołałam odpowiedzieć, zniknął. Dosłyszałam tylko jak pośpiesznie, lecz cicho wraca ścieżką, którą wcześniej przyszedł.
ROZDZIAŁ IX Z mocy żywiołów, bądź wolny i żegnaj! V. 1. Nie było czasu ani na wątpliwości, ani na stawianie pytań. To mogłam zawsze uczynić później. Posłusznie zbiegłam ścieżką na plażę, po czym popędziłam do miejsca, gdzie nieruchomo spoczywał ciemny kształt. Zamglone oko obserwowało mnie. Wciąż żył. Wyszeptałam: – Wszystko w porządku, ktoś zaraz przyjdzie. – Po czym znowu przystąpiłam do polewania go wodą morską. Spostrzegłam, że nawet w myślach nie uściśliłam, kim ten „ktoś” jest, była to również sprawa, która mogła poczekać na stosowniejszą okazję. Zjawił się nawet szybciej, niż się spodziewałam. Mała motorówka myszkując wpłynęła do zatoki z wyłączonym silnikiem, tylko na wiosłach. Jedynym dźwiękiem był ich cichy plusk, usłyszałam go zresztą dopiero w chwili, gdy rozkołysany cień znalazł się o parę metrów ode mnie. Bryza i chlupot fali obmywającej skały, zagłuszały wszelkie inne odgłosy. Uniósł się nieco i przepchnął łódź bliżej brzegu. Dno poszorowało o skałę. Wyskoczywszy przycumował motorówkę do młodej sosny, a po chwili był już przy mnie ze zwojem liny na ramieniu. – Wielki Boże. Jakże on się tu wydostał? – Czasami to robią – wyjaśniłam. – Czytałam o takich przypadkach. Niekiedy sztorm wyrzuca je na brzeg, a innym znów razem coś zakłóca ich namiary radiolokacyjne czy coś w tym rodzaju. Wtedy z wielką szybkością wpadają na mieliznę i zanim się zorientują, już są na plaży. Mamy szczęście, że odpływ tutaj wynosi ledwie stopę, bo moglibyśmy mieć teraz morze o całe mile stąd. Czy zdoła pan go ruszyć, jak pan myśli? – Zawsze można spróbować. – Pochylił się nad zwierzęciem. – Problem polega na tym, że nie ma się czego chwycić. Czy nie miała pani przypadkiem latarki? – Zgubiłam ją, kiedy napadł pan na mnie w lesie. – No tak. Ale jest jedna w łodzi... chociaż może lepiej nie, postaramy się dać sobie radę bez niej. A teraz mogłaby pani złapać go z drugiej strony?
Wspólnymi siłami spróbowaliśmy schwycić i unieść delfina, i to z pewnym skutkiem, gdyż zdołaliśmy przewlec go czy przepchnąć przynajmniej o stopę bliżej wody. Lecz sam delfin sprzeciwił się dalszym próbom, wystraszony chyba obecnością mężczyzny lub też obolały od naszego przesuwania go po piachu i żwirze, zaczął się nerwowo ciskać po plaży i gwałtownie wyrywać, w wyniku czego po kilku minutach nie posunęliśmy się dalej ani o krok. Byłam doszczętnie wyczerpana, a Max Gale ciężko dyszał. – Nic z tego. – Odstąpił w tył. – Waży chyba z tonę i równie dobrze mógłbym próbować znaleźć uchwyt na ogromnej, śliskiej bombie. Musimy zastosować linę. Ale czy to go nie zrani? – Nie mam pojęcia, ale i tak musimy to zrobić. Umrze, jeśli tu zostanie. – Też prawda. W porządku, proszę mi pomóc zamocować linę na tym przewężeniu powyżej płetwy ogonowej. Delfin leżał jak kłoda, a jego oko obróciło się powoli, obserwując, jak schyleni mocujemy linę u nasady ogona. Bez latarki nie sposób było stwierdzić z całą pewnością, lecz zdawało mi się, że oko nie jest już tak świetliste i baczne. Ogon – ciężki i chłodny – przypominał kawał martwego mięsa. Nawet nie drgnęły w nim mięśnie, kiedy z trudem zdołaliśmy go unieść i zawiązaliśmy wokół pętlę. – On umiera – wykrztusiłam ze ściśniętym gardłem. – Ta szarpanina musiała go wykończyć. Przesunęłam wierzchem dłoni po oczach i znowu się pochyliłam. Lina była wilgotna i ciężka, a cały ogon delfina pokryty szorstkim piaskiem. – Bardzo się tym pani przejmuje? Spojrzałam na niego, akurat zaciskał pętlę. Jego ton nie był nieuprzejmy, lecz miałam takie wrażenie, jakby myślał o czym innym. Nic go nie obchodził delfin, chciał tylko mieć ten problem z głowy i wrócić z powrotem do swej dziwnej i podejrzanej roboty, na czymkolwiek ona polegała. Właściwie dlaczego by nie. I tak miło z jego strony, że w ogóle pośpieszył mi z pomocą. Jednak jakiś pierwotny instynkt obronny sprawił, że powiedziałam z pewną goryczą: – Mam takie wrażenie, że człowiek mógłby przeżyć życie szczęśliwie, gdyby potrafił stać z boku, tylko obserwować i zajmować się swoimi sprawami, a inni niechby sobie robili, co im się podoba, krzywdząc siebie i bliźnich. Taki człowiek trwa w złudzeniach, że jest bezstronny i tolerancyjny i tak dalej, aż tu nagle umiera i zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy naprawdę nie żył. Bo życie rani człowieka. – I w związku z powyższym szaleje pani z rozpaczy nad zwierzęciem, którego ani pani nie zna, ani nie rozpozna później? – Ktoś musi się tym przejmować – odparłam słabym głosem. – A poza tym on mnie rozpoznał, zna mnie już doskonale. Nic na to nie rzekł. Wyprostował się z liną w dłoni.
– No tak, to najlepsze, co dało się zrobić i mam tylko nadzieję w Bogu, że zdołamy odczepić linę, zanim delfin z szybkością sześćdziesięciu węzłów pomknie z nią na pełne morze... Zaczynamy. Gotowa? Zsunęłam płaszcz na piasek, zrzuciłam sandały i z chlupotem wpadłam obok niego na mieliznę. Razem pociągnęliśmy ile sił. Nawet mnie nie zdziwiło, że oto jesteśmy razem, nasze dłonie się stykają i wespół działamy równie naturalnie, jak byśmy czynili to dzień w dzień przez całe nasze życie. Niemniej jednak gdy ciągnęliśmy linę, byłam doskonale świadoma dotyku jego dłoni. Delfin przesunął się o cal albo i dwa, prześlizgnął się o następną stopę, po czym utknął. Wydawał się teraz jeszcze cięższy; martwy ciężar wleczony liną, wrzynającą nam się w dłonie, i z pewnością raniącą go okrutnie, może nawet przecinającą skórę... – Chwila przerwy – szepnął Max Gale do mego ucha. Na chwilę się odprężyliśmy. Puściłam linę i chlapiąc ruszyłam do brzegu. – Rzucę na niego okiem. Obawiam się, że... – Niech to diabli wezmą! – wyrwało się z ust mężczyzny, kiedy delfin znienacka szarpnął się do przodu, bijąc ogonem i wyrzucając w powietrze fontannę wody z piachem. Słyszałam, jak lina skrzypiąc przesuwa się między jego palcami, po czym nastąpiło kolejne przekleństwo, kiedy rzucił się do przodu, by utrzymać się na nogach. Dobiegłam do niego. – Tak mi przykro... Och! Co się stało? – Owinął linę wokół swej prawej ręki i nadgarstka, zaś lewą rękę trzymał sztywno odsuniętą nie zaciskając pięści, jakby go coś bolało. Przypomniałam sobie, że badał tę rękę, stojąc w leśnym prześwicie. To dlatego tak trudno było mu zawiązać linę i dlatego nie był w stanie przesunąć delfina. – Co z ręką? – spytałam ostro. – Czy jest zraniona? – Nie. Przykro mi, ale prawie się wywróciłem. No nic, w każdym razie bestia przynajmniej żyje. Spróbujmy pociągnąć raz jeszcze, zanim wpadnie w panikę. Wzmocnił uchwyt i znów pociągnęliśmy. Tym razem delfin leżał nieruchomo jak martwa bryła. Powoli go wlekliśmy, póki nie odzyskaliśmy straconego dystansu, po czym znowu utknął i nie dał się dalej ruszyć. – Przeszkadza nam jakiś garb terenu albo coś w tym rodzaju, blokuje się tam za każdym razem... – Gale przerwał i otarł pot z czoła. Dostrzegłam, że jego lewa ręka puściła linę i opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Zauważyłam nieśmiało: – To nam zajmie całą noc. Czy nie moglibyśmy... to znaczy, czy motorówka nie mogłaby go wyholować... na silniku? Milczał tak długo, że straciłam całą odwagę i dodałam nerwowo: – W porządku, rozumiem. Tylko tak sobie myślałam, że skoro Adoni jest już bezpieczny w domu, to nie będzie miało żadnego znaczenia. Nie ma sprawy. To i tak cudownie, że zadał
pan sobie tyle trudu, z tą ręką i w ogóle... Może... gdybym spędziła tu resztę nocy i polewała go, mógłby pan... to znaczy mógłby pan zadzwonić do Phyllidy w moim imieniu i powiedzieć jej, co się zdarzyło? Mógłby pan powiedzieć, że dostrzegł mnie z tarasu i zszedł na plażę? A potem, może rano, kiedy to już nie będzie miało znaczenia, przypłynąć motorówką z Adonisem... – Obrócił się w moją stronę i spoglądał na mnie z góry. Jego twarz była tylko cieniem na tle rozgwieżdżonego nieba. – To znaczy, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – zakończyłam. – Użyjemy łodzi teraz – oświadczył znienacka. – Co zrobimy... zawiążemy linę na dziobie i powoli wycofamy motorówkę? Pokiwałam gorliwie głową. – Zostanę przy nim, póki go nie zwodujemy. Będę pewnie musiała trzymać go prosto w wodzie, aż odzyska siły. Jeżeli obróci się brzuchem do góry, utonie. Woda zaleje mu nozdrza, a delfiny muszą bardzo często oddychać. – Przemoknie pani. – I tak jestem przemoczona do suchej nitki. – W porządku, przyda się pani mój nóż. Proszę. Jeżeli będzie trzeba przeciąć linę, proszę to uczynić jak najbliżej ogona. Zgodnie z pirackim zwyczajem, za pasek wetknęłam nóż, po czym chlapiąc po płyciźnie, powróciłam do delfina. To nie był mój wymysł, śliczne ciemne oko było bardziej matowe, skóra zdawała się bardziej szorstka, a zarazem suchsza. Dotknęłam go ręką i pochyliłam się. – To już tylko chwileczka, kochanie. Nie bój się. Tylko chwilka. – W porządku? – przyciszonym głosem zawołał Max z łodzi kolebiącej się o parę metrów od brzegu. Umocował już linę, przecinała wodę od delfiniego ogona po metalowy pierścień na dziobie. – W porządku – odparłam. Silnik zabełkotał, po czym jego warkot wypełnił nocną ciszę. Moja dłoń spoczywała spokojnie na ciele delfina... Nawet nie drgnął, nie bał się silników łodzi. Warkot przytłumił się do pomruku i motorówka zaczęła się powolutku wycofywać od brzegu. Lina uniosła się, zadrgała, krople wody opadały z niej w lśniącej mgiełce, wreszcie napięła się sztywno. Warkot silnika przybrał na sile, lina naprężyła się, światło gwiazd lśniło na niej, odbijając się w kroplach wody. Węzeł zaciśnięty tuż u nasady ogona zdawał się wgryzać w ciało biednego stworzenia. Chyba coraz bardziej naciskał, aż skóra się uginała, musiało go to okrutnie boleć. Delfin znowu poruszył się konwulsyjnie; dłoń zacisnęłam na nożu, lecz trwałam w bezruchu. Warga zaczęła mi krwawić, zbyt mocno przygryzłam ją zębami; spocona byłam tak, jakbym to ja odczuwała ból. Silnik pracował równym rytmem; światło gwiazd lśniło na mokrej linie... Delfin się poruszył. Ogromne cielsko miękko, gładko, znowu się zaczęło ześlizgiwać po
piasku w stronę wody. Trzymając wciąż rękę na węźle, posuwałam się wraz z nim. – Ruszył się! – zawołałam bez tchu. – Czy mógłby pan utrzymać takie samo tempo? – W porządku. Tak dobrze? Zawołaj, jak tylko znajdzie się w wodzie, to od razu wyłączę silnik. Delfin zsuwał się powoli, tyłem jak statek po pochylni. Skrzyp żwiru i trzask łamanych muszelek pod jego cielskiem brzmiał w moich uszach równie głośno, jak warkot silnika o parę metrów dalej. Teraz już dotykał wody... Cielsko wleczone po płyciźnie, na której marszczyły się drobne falki... powoli, powoli docierało do głębiny. Szłam za nim. W miarę jak przesuwał się dalej, fale obmywały mi stopy, kostki, kolana; dłoń zaciśnięta na węźle była już po nadgarstek zanurzona w wodzie. Nareszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie mielizna opadała stromo w głąb. W jednej chwili znalazłam się w wodzie po piersi i aż dech mi zaparło, kiedy ogarnął mnie jej nocny chłód. Delfin posuwający się równo ze mną, zakolebał się na wodzie, a ta zaczęła powoli przejmować jego ciężar. Jeszcze chwila i go uniesie. Poruszył się tylko raz, konwulsyjnie dźwignąwszy się z chlupotem, i szarpnięta lina brzdęknęła jak struna, w którą uderzy smyczek. Dłoń zabolała mnie tak paskudnie, aż krzyknęłam. Max ściszył silnik do szmeru i zawołał ostro: – Jesteś ranna? – Nie. Ciągnij dalej. Trzyma się. – Jak daleko jeszcze? – Jest już prawie na głębi. On jest taki nieruchomy, że boję się... O Boże, boję się, że nie żyje! Och, Max... – Spokojnie, kochanie, zaraz tam będę. Trzymaj delfina, najpierw go zwodujemy. Powiedz tylko kiedy. – Prawie... W porządku. Stój! Silnik zgasł znienacka, zapadła cisza, jakby zamknęły się za nim dźwiękoszczelne drzwi. Ciało delfina unosiło się na wodzie, obijając się o mnie i kolebiąc z boku na bok. Z całej siły usiłowałam utrzymać je w prawidłowym położeniu. Max popuścił linę i szybko popłynął na wiosłach do brzegu, by przycumować motorówkę pod sosnami. Dobiegł mnie szczęk łańcucha, gdy ją mocował, a po chwili był już przy mnie w wodzie ze zwojem luźnej liny na ramieniu. – Jak tam? Nie żyje? – Nie wiem. Nie wiem. Podtrzymam go, póki nie odwiążesz liny. – Na wszelki wypadek obróć mu łeb w stronę morza... No już, staruszku, obracamy się... O tak. Dobrze. Teraz przytrzymaj go, kochanie, postaram się odwiązać linę tak szybko, jak tylko zdołam. Delfin spoczywał nieruchomo w mych ramionach, nozdrza sterczące tuż nad wodą były szeroko otwarte i zwiotczałe, a cielsko kolebało się ciężko jak przeciekająca łódź tuż przed
zatonięciem. – Już wszystko w porządku – mówiłam do niego zamierającym szeptem, którego z pewnością i tak nie słyszał. – Jesteś już w morzu... w morzu. Nie możesz teraz umrzeć... nie możesz... – Nie martw się – dotarł do mnie raźny, wesoły głos Maxa, stojącego przy delfinie z drugiej strony. – Święty Spiridion dba o swoje dzieci. Trochę jest niemrawy, biedak. Jednak niech niebiosa utrzymają go w tym stanie, póki nie odwiążę liny. Nie jest ci zimno? – Nie tak bardzo – odparłam dzwoniąc zębami. Znowu pochylił się nad liną, wydało mi się, że delfin drgnął. W następnej chwili byłam już tego pewna. Mięśnie napięły się pod skórą, powolna fala mocy przebiegła potężny grzbiet, płetwa poruszyła się, czując wodę, ustawiając się do fali... – Rusza się! – powiedziałam podekscytowana. – Wszystko w porządku! Och, Max... szybko... jeżeli teraz odpłynie... – Jeżeli teraz odpłynie, zabierze nas ze sobą. Ta lina jest mokra, nie mogę nic z nią zrobić, będę ją musiał przeciąć. Nóż, proszę. Przepchnął ostrze pod węzłem i zaczął ciąć, i nagle delfin zmartwychwstał. Potężne muskuły napięły się raz i drugi, po czym dostrzegłam, że ogromne barki zafalowały i wygięły się w łuk. Nozdrza zamknęły się. Ponagliłam: – Szybko! Odpływa! Delfin wyrwał się z moich ramion. Wezbrana fala zimnej wody zalała mnie, a ogromne cielsko runęło w stronę otwartego morza, dając nura wspaniałym zrywem. Dosłyszałam, jak Max zaklął, następnie dotarł do mnie jeszcze jeden, bliższy plusk i fala, gdy z kolei on zniknął w wodzie. Podwójna fala odbojowa zakolebała mną, tak iż prawie się wywróciłam i przez jedną okropną chwilę myślałam, że Max trzymając się uporczywie liny, zostanie wyholowany przez delfina na pełne morze jak piskorz na wędce. Jednak wreszcie odzyskałam równowagę i zataczając się, dotarłam na płyciznę, a Max, ociekając wodą wynurzył się obok mnie, z przeciętym węzłem w dłoni i liną wlokącą się za nim. Prawie płacząc z ulgi i wzruszenia, chwyciłam kurczowo jego ramię. – Och, Max! – Znowu się potknęłam, a mokre ramię otoczyło moją kibić. Prawie tego nie zauważyłam. Patrzyłam na ciemne, skrzące się morze, gdzie w oddali rozbłyskiwał ognisty ślad skaczący w radosnych, łukowatych, długich susach, póki nie zniknął w ciemności... – Och, Max... Patrz, tam płynie, widzisz ten błysk? O... już zniknął. Odpłynął. Czy to nie cudowne? Po raz drugi tej nocy zostałam gwałtownie pochwycona i brutalnie uciszona, lecz tym razem uczyniły to jego usta. Były chłodne i miały słony smak, a pocałunek zdawał się trwać wieki całe. Oboje byliśmy przemoczeni do suchej nitki i wyziębieni, ale tam, gdzie przywarły do siebie nasze ciała, wyczuwałam ciepło jego skóry i tętno gorącej krwi. Równie dobrze
mogliśmy być nadzy. Puścił mnie wreszcie i staliśmy patrząc na siebie. Z trudem opamiętałam się. – Co to miało być, grzywna za róże? – Bynajmniej. Możesz to nazwać punktem kulminacyjnym koszmarnej nocy. – Palcami sczesał mokre włosy z czoła i dostrzegłam, że się śmieje. – Ach, te zbójeckie rozrywki, panno Waring. Czy ma pani coś przeciwko temu? – Bardzo mi było przyjemnie. Potraktuj to beztrosko – myślałam – jakby nigdy nic. – Musieliście mieć razem z Adonisem niezłą zabawę podczas połowu. – Całkiem niezłą. – Nie próbował tego zrozumieć dwuznacznie. Jego głos zabrzmiał wesoło, zdawał się też szalenie z siebie zadowolony. – Prawdę mówiąc, to był skutek uczuć tłumionych przez cały potworny tydzień. Nie spostrzegłaś tego? Mój ojciec to zauważył. – Twój ojciec? Po tym pierwszym spotkaniu? Nie wierzę. Sprawiałeś raczej takie wrażenie, jakbyś chciał mnie zlinczować. – Moje uczucia – oświadczył ostrożnie – można by najtrafniej określić jako mieszane. I niech to diabli wezmą, jeżeli będziesz się upierać przy tym, żeby za każdym razem zjawiać się przede mną półnaga... – Maxie Gale! Parsknął śmiechem. – Czy nikt nie powiedział ci, iż mężczyźni są tylko ludźmi, Lucy Waring? A niektórzy są jeszcze bardziej ludzcy niż inni? – Jeśli tylko określisz podobne zachowanie jako ludzkie... Pochlebiasz sobie. – W porządku, kochanie, ustalmy więc, że jest to grzywna za róże. Wzięłaś ich całkiem sporo, o ile sobie przypominam? Świetnie. Chodź tu do mnie. – Max, jesteś niemożliwy... Ze wszystkich zadufanych... to przecież śmieszne! Co za moment sobie wybrałeś. – No tak, moja miła, ale skoro elektryzujesz się jak kot, ilekroć się do ciebie zbliżę, cóż mogłem uczynić, jak nie podtopić cię najpierw w wodzie? – Dużo ty wiesz o elektryczności. – Aha. Nie, bądź przez chwilę cicho. Zgromadziłaś jej w sobie prawie śmiertelną dawkę. – Sam byś wysadził parę korków, jeżeli już o to chodzi... Na miłość boską, chyba zwariowaliśmy. – Odepchnęłam go. – Wyjdźmy stąd. Marzę o tym, żeby z tobą umrzeć i być pochowaną we wspólnym grobie, ale nie z powodu zapalenia płuc, to nieromantyczne. Nie, Max! Przyznaję, że dłużna ci jestem, co tylko zechcesz, jednak rozpatrzmy tę kwestię na suchym lądzie! Wyjdźmy już z wody, na miłość boską. Roześmiał się i puścił mnie. – Dobrze. Chodźmy. O, Boże, wypadła mi lina... nie... tutaj jest. A pozwól sobie
powiedzieć, że za nią też trzeba będzie zapłacić: nowiusieńka, sizalowa lina długości sześćdziesięciu stóp... – Nie ty jeden poniosłeś straty. Ta sukienka kosztowała pięć gwinei, a sandały trzy funty i dziesięć szylingów, i nie sądzę, aby dały się kiedykolwiek doprowadzić do stanu używalności. – Z wielką chęcią za nie zapłacę – oświadczył Max radośnie, zatrzymując się w wodzie po kostki. – Jestem tego pewna, ale to nie twój rachunek. Och, kochanie, nie bądź wariatem, wyjdź z tej wody! – Szkoda. A kto według ciebie zapłaci rachunki delfina? Apollo czy święty Spiridion? Osobiście stawiałbym na Apolla na twoim miejscu. Oczywiście, jeśli zgubiłaś brylant twojej siostry, rachunek znacznie wzrośnie. – O do licha! Nie, jest na palcu. – Wielka markiza błysnęła błękitnie w świetle gwiazd. – Och, Max, ale serio, bardzo ci dziękuję... Byłeś taki cudowny... A ja byłam taką idiotką! Tak jak gdybyś mógł kiedykolwiek... Jego dłoń zacisnęła się ostrzegawczo na moim ramieniu i w tej samej chwili dostrzegłam światełko, małe tańczące światełko latarki, okrążyło cypel i zbliżało się ścieżką od strony willi Rotha. Skacząc przebiegło po skałach, zatrzymało się na chwilę na przycumowanej łodzi, tak że po raz pierwszy zobaczyłam jej imię, „Ariel”. Wreszcie oświetliło morze i nas, gdy ociekając wodą, szliśmy przez płyciznę. W tym momencie byliśmy od siebie oddaleni co najmniej o metr. – Wielki Boże! – usłyszeliśmy głos Godfreya. – Co tu się dzieje? Gale... Lucy... jesteście przemoczeni, oboje! Czy to następny wypadek, na miłość boską? – Nie – odparł Max. – Co cię tu sprowadza? Jego ton był mniej więcej równie informujący i równie życzliwy co mur wysypany na szczycie tłuczonym szkłem. Ale Godfrey zdawał się tego nie zauważać. Zeskoczył już lekko ze skał na piasek pod sosnami. Dostrzegłam, że światło latarki omiotło miejsce, gdzie leżał delfin, i skąd szeroki, wyżłobiony szlak wiódł ku morzu. Leżał tu również zwinięty w kłębek mój płaszcz oraz sandały. – Wszyscy święci, co się tu działo? – Godfrey wydawał się wstrząśnięty i bardzo zaciekawiony. – Lucy, nie miałaś żadnych kłopotów? Znalazłaś ten brylant? – Skąd o nim wiesz? – spytałam głosem bez wyrazu. – Wielki Boże, oczywiście. Phyllida zadzwoniła do mnie. Powiedziała, że poszłaś na plażę wieki temu. Była ogromnie zmartwiona. Zapewniłem ją, że zejdę nad zatokę i poszukam ciebie. Dopiero wróciłem. – Światło latarki znowu wyłowiło nas z ciemności i spoczęło na Maxie. – Co się stało? – Proszę przestać mi świecić prosto w oczy – powiedział zirytowanym głosem Max. – Nic się nie stało, przynajmniej nie w tym sensie, jaki ma pan na myśli. Ten pański delfin został wyrzucony na mieliznę. Panna Waring próbowała go wepchnąć do wody, ale nie dała
sobie sama rady, dlatego przyprowadziłem tu motorówkę i odholowałem bestię na morze. W trakcie tej zabawy przemokliśmy do suchej nitki. – Chce mi pan powiedzieć – oświadczył Godfrey z jawnym niedowierzaniem – że wypłynął pan w środku nocy, żeby uratować delfina? – Czy to nie miło z jego strony? – dodałam żarliwie. – Niezmiernie – stwierdził Godfrey. Nie spuszczał oczu z Maxa. – Jednak mógłbym przysiąc, że wypłynął już pan jakiś czas temu. – Sądziłem, że pan też był nieobecny – zauważył Max. – I dopiero teraz wrócił... No i znów to samo – pomyślałam. Dwa zjeżone wojownicze psy okrążają się przed walką. Może jednak Max mówił takim tonem tylko dlatego, że cedził słowa przez zaciśnięte zęby – i to raczej z powodu zimna niż złości – gdyż dodał dość uprzejmie: – Powiedziałem, że „przyprowadziłem” tu motorówkę, a nie „wypłynąłem” nią na morze. Wypłynęliśmy zaraz po dziesiątej. Wróciliśmy niedawno, Adonis wspiął się ścieżką do Castello, zanim nadbiegła panna Waring. Byłem jeszcze w łodzi. Godfrey roześmiał się. – Przepraszam, nie zamierzałem umniejszać wagi dobrego uczynku! Ale to szczęśliwie się zdarzyło dla Lucy i delfina! – Prawda? – dodałam. – Właśnie zastanawiałam się, co na Boga mam zrobić, kiedy usłyszałam pana Gale’a. Poszłabym po ciebie, Phyllida mówiła jednak, że wyjeżdżasz... – Zgadza się, nie było mnie. – Miałam wrażenie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast tego dodał: – Wyjechałem mniej więcej o wpół do jedenastej i dosłownie wszedłem do domu, gdy zadzwonił telefon. Znalazłaś ten pierścień? – Tak, dziękuję. O, to cała historia, nie masz pojęcia, co się tu działo! – Ogromnie żałuję, że mnie to ominęło – oświadczył. – Miło by mi było dołączyć do zabawy. – Mnie też było miło – odparł Max. – Ale teraz do diabła z grzecznościami, kiedy indziej usłyszy pan szczegóły tej historii. Jeśli mamy nie zemrzeć na zapalenie płuc, musimy natychmiast ruszać. Gdzie są pani sandały, panno Waring? O, dziękuję – dodał, gdy strumień światła z latarki Godfreya wydobył je z ciemności, a on sam podał mi obuwie. – Proszę je szybko włożyć, dobrze? – A to co? – ostro spytał Godfrey zmienionym głosem. – Mój płaszcz. – Nie zwróciłam zbytniej uwagi na jego ton; dygotałam z zimna i z trudem usiłowałam wsunąć sandały na mokre i zapiaszczone stopy. – O, a tam jest torba Phyllidy. Panie Gale, czy zechciałby...? – To jest krew! – oznajmił Godfrey. Uniósł płaszcz i oświetlił rękaw. Spojrzałam zaskoczona. To rzeczywiście była krew. Na jednym z rękawów widniała czerwona smuga. Wyczułam raczej, aniżeli dojrzałam, że Max raptem zesztywniał. Strumień światła zaczął
obracać się w jego stronę. Powiedziałam ostro: – Proszę, wyłącz tę latarkę, Godfrey! Czuję się okropnie nieprzyzwoicie w tej mokrej sukience. Podaj mi, proszę, płaszcz. Tak, to krew... Delfin zranił się o kamień czy o coś innego, zakrwawił mnie całą, zanim zdążyłam się zorientować. To będzie prawdziwy cud, jeżeli zdołam usunąć te plamy. – Proszę się pośpieszyć – popędził mnie szorstko Max. – Cała pani drży. I włożyć ten płaszcz. No już, musimy iść. Zarzucił mi płaszcz na ramiona. Dzwoniłam zębami tak głośno, jakbym pisała na maszynie; płaszcz narzucony na mokrą, przylegającą do ciała sukienkę wcale mnie nie ogrzewał. – Tt... tak – powiedziałam. – Idę. Opowiem ci o tym następnym razem, Godfrey. Dzięki, że przyszedłeś. – Dobranoc – powiedział Godfrey. – Wpadnę jutro, by się dowiedzieć, jak się czujesz. Wycofał się w cień sosen. Patrzyłam, jak światełko latarki raz jeszcze przesuwa się przez miejsce, gdzie leżał delfin, zanim zaczęło wspinać się na skały. Razem z Maxem ruszyliśmy raźno przez plażę. Zimny wiatr przewiewał nas na wskroś. – Ten płaszcz kosztował dziewięć funtów i piętnaście szylingów – oświadczyłam. – I ten rachunek należy do ciebie. Delfin nie krwawił. Coś ty zrobił ze swoją ręką? – Nic takiego, co się nie wygoi. Tędy. Byliśmy już u stóp ścieżki wiodącej do Castello i przeszłabym mimo, gdyby nie wyciągnął ręki i nie zatrzymał mnie. – Nie możesz iść całą drogę w tych mokrych rzeczach. Wstąp do nas. – Och nie, chyba lepiej... – Nie bądź głuptasem, dlaczego nie? Manning zadzwoni do twojej siostry. Zresztą ty sama możesz to zrobić. A ja nie mam zamiaru odprowadzać najpierw ciebie, a potem wracać w przemoczonych ciuchach. Co więcej, w tych piekielnych butach mam pełno wody. – Mogłeś utonąć. – Bez wątpienia. A bardzo obciążyłoby to rachunek Apolla? – Sam nie wiesz jak bardzo – odpowiedziałam wcale nie beztrosko, jednak tak cicho, by tego nie dosłyszał.
ROZDZIAŁ X Podpił i teraz, ale skąd wziął wino? V. 1. Taras był pusty. Jedne z drzwi balkonowych stały otworem i Max właśnie tamtędy mnie poprowadził. Pokój oświetlony małą, ocienioną lampką stojącą na niskim stoliku sprawiał wrażenie ogromnej i tajemniczej jaskini pełnej cieni. Fortepian szczerzył zęby w pobliżu ciemnego okna, a wygaszony kominek i ogromny gramofon wyłaniały się z mroku jak dwa sarkofagi w jakimś mrocznym muzeum. Sir Julian spoczywał w fotelu w pobliżu lampy, a promień jej światła niemal melodramatycznie oświetlał jego siwą grzywę i stanowcze czoło. Obrazu dopełniał biały kocur śpiący na kolanach i głaszcząca go wykwintna dłoń. W sumie efekt był wręcz przeraźliwie teatralny. „Kruk” Poego – pomyślałam z uznaniem, brakuje tylko purpurowych draperii i krakania dochodzącego z zacienionej wnęki ponad drzwiami... Jednocześnie dostrzegłam inne, jeszcze bardziej niepokojące rekwizyty. Na stoliku pod lampą, w zasięgu jego ręki, stała butelka tureckiego dżinu w dwóch trzecich pusta, dzban z wodą i dwie szklaneczki. A sir Julian mówił sam do siebie. Recytował „Burzę”, słowa Prospera zapowiadającego, że zatopi swą księgę. Mówił cicho... jak stary czarodziej zwracający się i do samego siebie, i zarazem do mocy niebieskich, z których królestwa zamierza zrezygnować. Nigdy nie słyszałam, by mówił to lepiej. A jeśli ktokolwiek zastanawiał się, ile warta jest czysta technika w porównaniu z codziennym trudem aktorskim... oto miał odpowiedź. Wątpię bowiem, aby sir Julian Gale wiedział, co mówi. Był absolutnie pijany. Max stanął jak wryty już na progu, dosłownie następowałam mu na pięty i dosłyszałam, że coś cicho powiedział. Sir Julian nie był zresztą sam. Z najgłębszej plamy cienia tuż za lampą wyłonił się Adonis i podszedł do nas. Ubrany był jak Max, w rybacki golf i buty, proste odzienie tylko podkreślające jego oszałamiającą urodę. Jednak twarz miał ściągniętą ze zmartwienia.
– Max – zaczął, po czym gwałtownie przerwał dostrzegłszy mnie oraz stan, w jakim się znajdowaliśmy. – To pani? Co się stało? – Nic ważnego – odparł Max krótko. To nie była z pewnością odpowiednia chwila, by dobierać starannie słowa, ani by mieć je komuś za złe. Tyle pojęłam, szczególnie gdy znalazł się w kręgu światła i po raz pierwszy tego wieczora mogłam mu się dokładnie przyjrzeć. Jakiekolwiek wojownicze duchy nakłoniły go do małego interludium na dole, w zatoce, teraz opuściły go całkowicie; zdawał się nie tylko zmartwiony, lecz zły i zażenowany, a także ogromnie zmęczony. Lewą dłoń wsunął głęboko do kieszeni spodni, a jakaś szmatka, może chusteczka do nosa, obwiązana wokół przegubu, nasiąknięta była krwią. Tymczasem sir Julian obrócił głowę. – A, Max... – W tym momencie dostrzegł i mnie, dłoń głaszcząca kota uniosła się we wdzięcznym, absolutnie naturalnym, wyćwiczonym geście. – Jest to bogini, dla której... a nie, już to przerabialiśmy, prawda? Jak to cudownie znowu panią zobaczyć, panno Lucy... Proszę mi wybaczyć, że nie wstaję, ale kot, jak pani widzi... Jego głos zamarł nieoczekiwanie. Chyba niezbyt jasno zdawał sobie sprawę, że w tej sytuacji kot był mało przekonującym argumentem. Niepokojąco niemrawy uśmiech zagościł na jego ustach. – Właśnie słuchałem sobie muzyki. Jeśli mielibyście ochotę... Niezbyt pewną dłonią sięgnął ku włącznikowi magnetofonu stojącego obok niego na krześle, lecz Adoni nachylił się nad nim i położywszy rękę na magnetofonie powiedział łagodnie parę zdań po grecku. Sir Julian zaniechał pomysłu i rozsiadł się głębiej w fotelu kiwając głową i uśmiechając się. Z przerażeniem i współczuciem spostrzegłam, jak uśmiech zamienił się w drżenie warg, z trudem opanowane. – Kto tutaj był, ojcze? – spytał Max. Aktor zerknął na niego, po czym cofnął wzrok z wyrazem, który na twarzy nie tak dystyngowanej można by określić jako chytry. – Tutaj? A któż miałby tu być? – Dowiedziałeś się czegoś, Adoni? Młody mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie. Był już w takim stanie, kiedy tu dotarłem. Nie sądzę, aby ktoś tu wtedy był. – Nie był. Chyba nie przesłałbyś mi wiadomości, że wszystko jest w porządku, gdyby było inaczej. – Zerknął na ojca, nie zwracającego najmniejszej uwagi na ich rozmowę i ponownie zatopionego w swoim wypełnionym oparami dżinu świecie, oświetlonym bursztynowo i pływającym w mgle poezji. – Zastanawiam się, dlaczego wrócił do domu? Nie powiedział? – Mówił, że Michael Andiakis zachorował, ale nie zdążyłem nic więcej z niego wydobyć. Nie powiedział niczego sensownego... i cały czas tylko włączał ten magnetofon. Taśma szła
zresztą, jak wszedłem do domu, przestraszyłem się, że ktoś z nim jest. – Bo ktoś z pewnością był – zauważył Max napiętym i ponurym głosem. – Nie powiedział, jak się tu dostał z miasta? Adoni potrząsnął przecząco głową. – Myślałem, czy nie zadzwonić jednak do Andiakisa, ale o tej porze... – Nie, nie. – Pochylił się nad fotelem ojca i spytał łagodnie i wyraźnie: – Tato. Kto tu był? Sir Julian wyrwany z półsnu popatrzył na niego, skupił wzrok i odparł z godnością: – Mieliśmy parę spraw do przedyskutowania. Wypowiedział te słowa ze znakomitą dykcją, mimo to można było dostrzec, że nad tym pracował. Jego dłonie spoczywały nieruchomo na kocim futrze i w tym geście też można było zauważyć samokontrolę. Podobnie działo się z Maxem, który zdążył już nad sobą zapanować, lecz widziałam, jakim kosztem zdobywa się na cierpliwy ton. Obserwując ich, poczułam się do głębi poruszona szczerym współczuciem i miłością do nich obu. Chyba też dlatego, a nie z powodu mokrego ubrania, zaczęłam drżeć. – Naturalnie – oświadczył wyraźnie sir Julian. – Musiałem go zaprosić, skoro podwiózł mnie do domu. To było bardzo uprzejmie z jego strony. Max i Adoni wymienili spojrzenia. – Kto cię podwiózł? Nie było odpowiedzi. Adoni zauważył: – Nie odpowiada jasno na żadne pytanie. To nie ma sensu. – Musi mieć. Musimy się dowiedzieć, kto to był i co mu ojciec naopowiadał. – Wątpię, aby nazbyt wiele. Mnie nic nie powiedział, tylko próbował włączać magnetofon i rozgadał się na temat scenariusza, do którego piszesz muzykę, wiesz tej historii o czarodziejskiej wyspie, opowiedzianej Mirandzie i Spiro. Max odgarnął mokre włosy z czoła prawie desperackim gestem. – Musimy to odkryć... teraz, zanim zaśnie. Doskonale wiedział, dokąd popłynęliśmy. Zgodził się stać z boku. Mój Boże, byłem pewien, że można mu już zaufać. Myślałem, że z Michaelem będzie bezpieczny. Dlaczego, do diabła, wrócił do domu? – Tam dom twój, gdzie serce twoje – wyrecytował sir Julian. – Odkąd zginęła moja żona, dom jest pusty jak jaśniepańska kuchnia bez ognia na kominie. Lucy wie, skąd to jest, prawda, kochanie? – Tak – powiedziałam. – Czy mam wyjść, Max? – Nie, proszę... jeżeli nie masz nic przeciwko. Zostań. Posłuchaj, tato, już wszystko w porządku. Jestem tu tylko ja, Adoni i Lucy. Możesz nam wszystko opowiedzieć. Dlaczego nie zostałeś u Michaela? – Biedny Michael tak interesująco zaczął gambitem Steinitza, że już w pierwszych minutach straciłem wieżę. Czy grasz w szachy, moja droga?
– Znam zasady tej gry – odparłam. – Pięcioma ruchami można wygrać. Grasz białymi i dajesz mata w pięciu ruchach. To oczywiste. No i wtedy miał atak. – Jaki atak? – spytał Max. – Nie miałem pojęcia, że jego serce nie pracuje tak jak powinno, mimo że Michael nie bierze kropli alkoholu do ust. Zdaję sobie sprawę, że między innymi dlatego chciałeś, bym mu złożył wizytę, lecz łyk alkoholu od czasu do czasu w celach czysto towarzyskich jeszcze nikomu nie zaszkodził. Mam serce jak dzwon. Jak dzwon. Serce człowieka – dodał sir Julian, dając najwyraźniej do zrozumienia, że uważa temat za wyczerpany – jest tam, gdzie jego dom. Dobranoc. – Chwileczkę. Czy chcesz powiedzieć, że Michael Andiakis zmarł na zawał? Teraz rozumiem. Przykro mi, ojcze. Nic dziwnego, że musiałeś sobie... – Nie, nie! Kto mówi, że umarł? Naturalnie, że nie umarł, w końcu ja tam byłem. Oni nie mają telefonu, tak więc akurat dobrze się złożyło... tak powiedział lekarz, że bardzo dobrze się złożyło. Ale z drugiej strony, gdyby mnie tam nie było, wątpię, czy Michael dostałby zawału. Zawsze ogromnie go podnieca nasza partyjka szachów. Biedny Michael. – To ty wezwałeś lekarza? – Przecież już to mówiłem – odparł sir Julian niecierpliwie. – Dlaczego mnie nie słuchasz? Chyba mam ochotę się przespać. – Co się stało, gdy nadszedł lekarz? – Z moją pomocą położył Michaela do łóżka. – Pierwszy raz nie odpowiedział wymijająco i chyba czując niejasno, że coś jest nie w porządku, zerknął ukradkiem na syna, po czym ciągnął: – Dobrze się składa, że sam mam serce jak dzwon, chociaż nigdy nie zdołałem pojąć, dlaczego to dzwony mają być taką szczególną rękojmią zdrowia... Słodkie dzwoniły dzwony zgrzytliwie i fałszywie. A potem poszedłem po doktora. – Tu przerwał. – To znaczy po córkę. Tak, córkę. Adoni wtrącił: – Zamężna córka Michaela Andiakisa mieszka na ulicy Capodistrias. Ma troje dzieci. Jeżeli zabrała je ze sobą, nie było już miejsca dla sir Juliana. – Rozumiem. Jak załatwiłeś sobie powrót do domu, ojcze? – A więc... oczywiście zajrzałem na stację benzynową Karamanlisa. – Sir Julian nagle zdawał się zupełnie trzeźwy i w dodatku bardzo zirytowany. – Doprawdy Max, nie pojmuję, dlaczego tak mnie traktujesz, jak gdybym nie potrafił sam się o siebie zatroszczyć! Bądź tak łaskaw i zauważ, proszę, że mieszkałem tu, zanim się w ogóle pojawiłeś na tym świecie! Miałem nadzieję, że Leander wyświadczy mi tę przysługę, ale akurat go nie było. Na stacji został tylko jeden chłopak, zaproponował mi, że wezwie swego brata i ten mnie odwiezie. Ucięliśmy sobie bardzo interesującą pogawędkę, doprawdy. Znałem jego wuja, chyba nazywał się Manoulis. Pamiętam, że raz, gdy byłem w Avra...
– Czy to Manoulis podwiózł cię do domu? Sir Julian z trudem skupił na nim wzrok. – Do domu? – Tutaj – poprawił się pośpiesznie Max. Starszy pan się zawahał. – Problem w tym, że musiałem go potem zaprosić. Kiedy zajechał, żeby zatankować benzynę i zobaczył mnie, można przyjąć, że czuł się w obowiązku zaproponować mi podwiezienie, ale tak czy owak, człowiek powinien być uprzejmy. Przykro mi, Max. – W porządku, rozumiem. Oczywiście, że powinien. A więc on podwiózł cię do domu, a ty uważałeś, że wypada go zaprosić i dlatego kupiłeś dżin? – Dżin? – Sir Julian znowu odpływał w półświadomość. Miałam wrażenie, że dostrzegam w jego twarzy jakąś walkę, tak jakby pełne zrozumienie sytuacji zatopione w oparach dżinu i senności walczyło o lepsze z przebłyskami przebiegłości. – To turecki dżin, paskudztwo, Bóg raczy wiedzieć z czego go produkują. Ale on powiedział, że właśnie to lubi... Zatrzymaliśmy się koło tawerny... Constantinos chyba, ale zapomniałem, jak się nazywa teraz... dwie mile za Ipsos. Pewnie wiedział, że nie znajdzie w tym domu żadnego alkoholu. Max milczał. Nie mogłam dostrzec jego twarzy. Ciszę przerwał Adoni. – Max, popatrz. – Pochylił się i podniósł coś z podłogi, po czym pokazał nam na rozpostartej dłoni jakiś drobiazg... niedopałek papierosa. – Leżał tutaj, koło kominka. To nie twój, prawda? – Nie. Max wziął go w palce i uniósł ku światłu. Adoni dodał: – To on, jak myślisz? – Bez wątpienia. – Ich spojrzenia spotkały się nad głową starego człowieka. Zapadła cisza, którą nagle przerwało głośne mruczenie kota. – Sprawy do przedyskutowania – odezwał się Max cicho, ale zupełnie nowym tonem, który mnie przeraził. – O czym u diabła, mógł dyskutować z moim ojcem? – Czy ich spotkanie – zauważył Adoni – było tylko dziełem przypadku? – Musiało być. Przejeżdżał tamtędy i podrzucił ojca. Zupełny przypadek. Kto mógł to przewidzieć? Niech to wszyscy diabli wezmą... wszyscy diabli. – A doprowadzenie go... do takiego stanu? – Raczej umożliwienie mu, żeby się sam do niego doprowadził. Jest pewna różnica. To nie mogło być celowe. Nikt nie ma pojęcia o jego skłonnościach poza nami, Michaelem i Karithisem. Adoni dodał: – Może mówił te bzdury przez cały wieczór. Może on też nie zdołał nic z niego wyciągnąć.
– Nie zdołał ze mnie nic wyciągnąć – oświadczył sir Julian z ogromną satysfakcją. – O, mój ty Boże! – westchnął Max. – Miejmy nadzieję, że wie, co mówi. – Prztyknął niedopałkiem w stronę kominka i wyprostował się. – No nic, zaprowadzę go do łóżka. Bądź dobrym kumplem i zaopiekuj się panną Lucy, dobrze? Zaprowadź ją do łazienki... chyba ta, z której korzysta mój ojciec, jest najmniej odrażająca. Daj jej ręcznik i pokaż gościnny pokój... ten, zajmowany zwykle przez Michaela. Jest tam włączony elektryczny grzejnik. – W porządku, a co z twoją ręką? Nie masz zamiaru w ogóle się nią zająć? – Na razie jeszcze nie, za chwilę... Idź już, człowieku i nie marudź. Możesz mi wierzyć, że sam bym się już nad nią roztkliwiał, gdyby to było coś poważnego; w końcu nie zapominaj, że też jestem swego rodzaju pianistą! Lucy, przepraszam. Zechcesz pójść teraz z nim? – Oczywiście. – Tędy – wskazał Adoni. Masywne drzwi zatrzasnęły się za nami, a nasze obcasy zastukotały głośno na marmurowej szachownicy hallu. Trzeba by Salvadore Dali i Ronalda Searle i to pracujących w nadgodzinach na zmianę pod wpływem meskaliny i benzedryny, aby stworzyć wnętrze Castello dei Fiori. Z jednego krańca hallu wyrastały masywne, kręcone, kamienne schody o kutej w żelazie balustradzie, ściany wyłożono najczarniejszym dębem, a wszystkie dywaniki, na kształt małych wysepek pokrywających marmurowe morze, były (o ile mogłam zauważyć w mroku) w jednolitych burych i oliwkowych odcieniach. Niewiarygodnych rozmiarów kominek, zbudowany tak, by można w nim upiec wołu w całości, przez ludzi, którzy nigdy, przenigdy nie upiekli wołu, ani też nie zamierzali tego czynić, zajmował połowę jednej ściany. Palenisko najeżone było rożnami, hakami, szczypcami, kotłami i setką innych kuchennych utensyliów, których zastosowania nigdy bym nie odgadła; wyglądały jak narzędzia tortur... i pewnie nimi były. Poza tym hall był zatłoczony, jakby odbywała się tam wyprzedaż; Gale’owie chyba wyrzucili większość mebli z ogromnego salonu, aby polepszyć akustykę... a może po prostu, nie chcąc zwariować... i w rezultacie zapchali hall ogromnymi, przeładowanymi ozdóbkami meblami w przeróżnych odcieniach brązu, nie mówiąc już o drobiazgach w rodzaj u bambusowych stoliczków, chińskich parawanów i różnych wypolerowanych gracików na cienkich, wrzecionowatych nóżkach. Chyba dostrzegłam nawet fisharmonię, ale mogłam się mylić, ponieważ w mroku widać też było organy naturalnej wielkości wraz z piszczałkami, tuż za serwantką o wycinanych laubzegą ornamentach i wieszakiem z jelenich rogów. Bez wątpienia zauważyłam również harfę oraz małą kępę trawy pampasowej upchniętej w czymś, co jestem pewna, musiało być odciętą nogą słonia. Te niewiarygodne bogactwa oświetlała pojedyncza, niemiłosiernie słaba żarówka osadzona w pochodni trzymanej przez jawajskiego wojownika w pełnym uzbrojeniu, przypominającego nieco ogromną, jadowitą jaszczurkę gila w czasie rui.
Adoni z wdziękiem pobiegł przede mną po schodach. Szłam za nim znacznie wolniej, gdyż moje ruchy tamowało lodowate, przemoczone ubranie; sandały pozostawiały na stopniach mokre ślady. Przystanął czekając na mnie i spojrzał z ciekawością. – Co się pani i Maxowi zdarzyło? – Delfin... delfin Spira... osiadł na plaży i Max pomógł mi go wepchnąć do morza. Wciągnął nas oboje w wodę. – Nie, naprawdę? – parsknął śmiechem. – Chciałbym to zobaczyć! – Nie wątpię. Przynajmniej jego nastrój nie pogorszył się na skutek sceny, jaka rozegrała się właśnie w salonie. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie był przyzwyczajony do takich sytuacji. – A więc kiedy wpadła pani na Maxa, biegła pani po pomoc? Teraz rozumiem! Ale skąd się pani wzięła w środku nocy na plaży? – Tylko teraz ty na dodatek nie zaczynaj wszystkiego od początku! – odparłam serdecznie. – Odpowiedziałam już Maxowi na wszystkie pytania! Zeszłam do zatoki po pierścień... o, ten... moja siostra zostawiła go tam dziś rano. Na jego widok źrenice mu się rozszerzyły, a usta otwarły szeroko. No, no, no... Ten drobiazg musi być wart parę groszy! Nic dziwnego, że nie miała pani nic przeciwko wycieczce po nocy! – Wart więcej niż wasz łup? – spytałam niewinnie. Przepiękne oczy zaiskrzyły się figlarnie. – Nie powiedziałbym. – Nie? Spojrzałam na niego niepewnie. Czym na Boga mogli się zajmować? Narkotyki? Z pewnością nie! Broń? Idiotyzm! Ale z drugiej strony, cóż ja w końcu wiedziałam o Maxie? Jego zmartwienie, że ojciec mógł coś „wygadać”, nie było zwykłym zmartwieniem; za nim krył się strach. Jeżeli zaś chodzi o Adonisa... nie miałam złudzeń co do tego, do czego mój młody, bizantyjski święty byłby zdolny... – Gdy szła pani po raz pierwszy przez las, czy spostrzegła pani kogokolwiek? – spytał. – Max mnie już o to pytał. Słyszałam, jak sir Julian puszcza tę taśmę, ale nie miałam pojęcia, czy był z nim wówczas jeszcze ktoś. Jeżeli dobrze rozumiem, wiecie już, kto to był? – Chyba tak. W zasadzie się domyślamy, a nawet jesteśmy prawie pewni. Może sir Gale powie to Maxowi, gdy zostaną sami. – Max zazwyczaj nie trzyma w domu niczego do picia? – Nic, co ma... to znaczy nic na wierzchu. – Rozumiem. I rzeczywiście. Pojęłam nareszcie, skąd wzięły się plotki, i jak dalece nieprawdziwe było wyobrażenie Phyllidy co do panującej tu sytuacji. Poza tego rodzaju przypadkowym „pijaństwem”, najwyraźniej symptomem chandry, sir Julian Gale był absolutnie zdrowy.
Zresztą teraz, cofając się myślami w przeszłość, przypomniałam sobie, iż w światku teatralnym rozeszły się swego czasu plotki, które może i w kręgach mu bliższych znaczyły coś więcej... ale w moim otoczeniu tego rodzaju mgliste wieści rozchodziły się wyłącznie dzięki absolutnie doskonałej do samego końca grze sir Juliana... Sama się dzisiaj przekonałam, jak tego dokonywał. – Myśleliśmy, że już wyzdrowiał – powiedział Adoni. – Nic podobnego nie zdarzyło się od dawna. Max będzie z tego powodu bardzo... – Tu przerwał i przez chwilę najwyraźniej poszukiwał właściwego słowa, po czym zdecydował się, według mnie, na nie całkiem odpowiednie do sytuacji... – zmartwiony. – Tak mi przykro. Ale tym razem chyba został popchnięty do pijaństwa. – Popchnięty? A tak, rozumiem. To prawda. No nic, Max rozprawi się z kim trzeba. – Parsknął śmiechem. – Biedny Max, musi radzić sobie ze wszystkim. Ale lepiej się pośpieszmy, bo przeziębi się pani, a wtedy Max rozprawi się ze mną! – A może? – Z łatwością. W końcu to on płaci mi pensję. Zamilkł i nacisnął niewidoczny dla kogoś postronnego kontakt na boazerii. Zamigotało następne skąpe światełko, tym razem w dłoni zdumiewającej postaci wykutej w cielistym marmurze przez krzepkiego artystę z epoki wiktoriańskiej, zakochanego w figowych listkach. Przed nami ciągnął się szeroki korytarz. Po jego jednej stronie widniały nabijane ćwiekami liczne drzwi, po drugiej zaś coś, co w świetle dziennym stanowiłoby wyjątkowo ohydne witraże. – Tędy. Poprowadził mnie pośpiesznie korytarzem. Po obu stronach żółtawe światło połyskiwało na patetycznych głowach jeleni i koziorożców alpejskich oraz na szklanych gablotach z wypchanymi i na wpół zjedzonymi przez mole ptakami. Poza tym każdy wolny fragment ściany zapchany był orężem: topory, miecze, sztylety i staroświecka broń palna, pośród której (jako że swego czasu inscenizowałam kilka historycznych dramatów) rozpoznałam skałkówki i muszkiety, prawdopodobnie z czasów wojny Greków o niepodległość. Można było tylko żywić nadzieję, że sir Julian i jego syn tak samo jak Adonis nie zwracają już uwagi na tę morderczą dekorację. – Łazienka jest tam. – I wskazał na ogromne drzwi, naprzeciw których wisiała gustowna dekoracja ze skrzyżowanych biczy i ostróg. – Pokażę pani tylko, gdzie co leży, a potem muszę pójść zabandażować mu rękę. – Czy jest mocno ranny? Nic nie chciał powiedzieć. – Niezbyt mocno. To chyba tylko draśnięcie, mimo że tak krwawi. Proszę się nie martwić, Max jest rozsądnym człowiekiem i potrafi o siebie zadbać. – A ty? – spytałam. Spojrzał zaskoczony.
– Ja? – Czy też potrafisz o siebie zadbać? Och, wiem, że to nie moja sprawa, Adoni, ale... bądź ostrożny. Dla dobra Mirandy, jeśli nie dla twego własnego. Roześmiał się i dotknął cienkiego, srebrnego łańcuszka na szyi. Pewnie wisiał na nim krzyżyk lub medalik. – Proszę się o mnie nie martwić, panno Lucy. Święty dba o swoje dzieci. – Rzucił mi bystre spojrzenie. – Proszę mi wierzyć, to prawda. – Jeśli dobrze rozumiem, zadbał o was tej nocy? – zauważyłam dość cierpko. – O, tak. Proszę. – Otworzył przede mną drzwi i nacisnął kontakt. Zerknęłam na oszałamiające wnętrze z marmuru i mahoniu. – Sypialnia jest w następnym pomieszczeniu, o tędy. Dam pani ręcznik, a później zrobię pani coś gorącego do picia. Zdoła pani trafić z powrotem na dół? – Tak, dziękuję. Poszperał w szafie wielkości niedużego garażu i wyłonił się stamtąd z paroma ręcznikami. – Proszę. Ma pani już wszystko? – Chyba tak. Tylko... czy muszę dotykać tego czegoś? „To coś” było przerażającym urządzeniem, służącym najwyraźniej do podgrzewania wody. Wyglądało jak wyrzucona na plażę mina morska i spoczywało na pełnej zegarów i wyłączników desce rozdzielczej, jakby wyrzuconej wprost z pokładu samolotu zaprojektowanego przez Emmetta. – Jest pani równie beznadziejna jak sir Gale – zauważył Adonis z pobłażaniem. – Nazywa ją Lolitą i nie chce jej nawet tknąć. To jest absolutnie bezpieczne, sam Spiro to skonstruował. – Och! – Raz było zwarcie, ale teraz jest już bezpieczne po remoncie. W zeszłym miesiącu razem ze Spirem wymieniliśmy całe uzwojenie. Rzucił mi olśniewający uśmiech i zamknął cicho drzwi. Zostałam sam na sam z Lolitą. Musiałam wspiąć się po trzech stopniach, by dostać się do wanny wielkości basenu pływackiego, najeżonej mnóstwem pokręteł z przyczernionego mosiądzu. Lecz wybaczyłam Castello wszystko, gdy pokręciłam kurkiem oznaczonym literą C i z kranu, w kłębach pary, popłynęła gorąca woda. Miałam tylko nadzieję, że biedny Max niedługo też osiągnie podobny błogostan. W końcu, jeżeli dobrze zrozumiałam, była jeszcze inna łazienka, a w niej inna Lolita, równie sprawnie działająca jak moja. Lecz w tym momencie byłam w stanie poświęcić Maxowi jedynie tę przelotną myśl, a nocnym przygodom nawet mniej. Pragnęłam tylko zrzucić z siebie te okropne, przemoknięte łachy i zanurzyć się w cudownej kąpieli... Wreszcie zaczęłam leniwie wycierać ciało doprowadzone do stanu zdrowej różowości. Moja nylonowa bielizna zdążyła już wyschnąć. Sukienka i płaszczyk wciąż były mokre, więc rozpostarłam je na gorących rurach i włożyłam szlafrok wiszący za drzwiami, po czym
podreptałam do sypialni, by zająć się swą twarzą i fryzurą. Miałam na szczęście, to co zdołałam uratować z kosmetyczki Phyllidy, a między innymi grzebień, dzięki czemu zrobiłam ze sobą, co mogłam najlepszego przy wyjątkowo skąpym świetle. Tremo zawieszone między dwoma mahoniowymi kolumnami zostało tak ustawione, by odbijać wyłącznie dywan, na szczęście odkryłam na podłodze kawałek złożonej gazety i zablokowałam je przy jej pomocy; najwyraźniej utrzymywała je we właściwej pozycji od 20 czerwca 1917 roku. W zielonkawej tafli lustra moje odbicie wyglądało tak, że mogłoby wystraszyć Lady z Shalott i pozbawić reszty zmysłów, jakie jeszcze posiadała. Szlafrok stanowił bez wątpienia rekwizyt teatralny sir Juliana; długi, z grubego, ciemnoczerwonego jedwabiu od razu przywodził na myśl komedyjki Cowarda. Umalowana szminką Phyllidy, z krótką, wilgotną, falującą czupryną i z ogromnym brylantem na palcu wyglądałam niewiarygodnie teatralnie. No nic, i tak nie było to dziwniejsze niż inne przebrania, w których mnie dotąd widywał. Zastanawiałam się, czy to również uzna za paradowanie „półnago”. Nie odgrywało to zresztą w tej chwili większej roli, miał z pewnością ważniejsze sprawy na głowie. Zrobiłam minę do swego odbicia w lustrze, po czym wyszłam i Aleją Mordu udałam się w stronę schodów.
ROZDZIAŁ XI W chwili gdy pierwszy raz ujrzałem ciebie, pomknęło serce me, aby ci służyć. Ono mnie czyni twoim niewolnikiem (...). III. 1. Drzwi do salonu stały otworem i chociaż lampa wciąż się paliła, nie było tam nikogo. Dżin również zniknął, a na jego miejscu stało coś, co wyglądało jak opakowanie po AlkaSeltzer oraz filiżanka po kawie. Kiedy wahałam się, stojąc w drzwiach, usłyszałam odgłos pośpiesznych kroków, po czym uchyliły się drzwiczki pod schodami, skąd wionął na mnie powiew chłodnego powietrza. – Lucy? Spodziewałem się, że to ty. Czujesz się już dobrze? Ciepło ci? – Cudownie, dziękuję. On sam wyglądał jak nowo narodzony. Zauważyłam świeży biały opatrunek na jego nadgarstku, dostrzegłam także, że suche rzeczy jakie włożył – następny gruby sweter i ciemne spodnie – sprawiają, że wygląda równie nieustępliwie i twardo jak przedtem, lecz jakby młodziej, prawie jak rówieśnik Adonisa. Podobnie wyglądała teraz jego twarz; wciąż malowało się na niej zmęczenie, ale i wzruszenie, które miało coś wspólnego z bijącym z twarzy Adonisa radosnym ożywieniem. To musiała być rzeczywiście udana wyprawa... Odparłam spokojnie: – Ubrałeś się... Chyba nie zamierzasz znowu wychodzić? – Tylko odprowadzić ciebie do domu, nie musisz się martwić. Chodź do kuchni, dobrze? Tam jest ciepło, no i czeka kawa. Razem z Adonisem już co nieco jedliśmy. – Marzę o kawie. Ale nie jestem pewna, czy powinnam zostać... Moja siostra naprawdę wpadnie w histerię. – Dzwoniłem do niej i opowiedziałem, co się zdarzyło... mniej więcej. – Wyszczerzył zęby w chłopięcym uśmiechu. – Zresztą Godfrey Manning też już do niej dzwonił i opowiedział o delfinie, a także, że jej pierścionek jest bezpieczny, jest więc absolutnie szczęśliwa i mówi, że możesz wrócić, kiedy zechcesz. Chodźmy.
Poszłam za nim przez drzwi prowadzące do apartamentów dla służby i dalej korytarzem ogołoconym z dekoracji i budzącym echo. Najwyraźniej służba w Castello nie dzieliła z państwem żadnych wspaniałości, gdyż „kwatery służby” nie były ozdobione martwymi zwierzętami ani morderczą bronią. Osobiście oddałabym całą budowlę razem z organami i resztą za kuchnię – cudowną, ogromną jaskinię z mniejszą grotą na kominek, gdzie wielkie polana płonęły wesoło w żelaznym koszu, dorzucając słodką, żywiczną woń do zapachu jedzenia i kawy oraz rozjaśniając wielkie pomieszczenie żywym, pulsującym światłem. Z belek pod sufitem, pośród wysokich, drgających cieni zwisały pęczki suszonych ziół i warkocze cebul, migocząc i drgając w ciepłych podmuchach powietrza. Na środku kuchni prawie pół hektara powierzchni zajmował wyszorowany drewniany stół, w kącie zaś Adoni smażył coś na elektrycznej maszynce, którą prawdopodobnie sam skonstruował, a przynajmniej przewinął osobiście on albo Spiro. W powietrzu unosił się zachwycający zapach bekonu i kawy. – Zjesz jajka na bekonie? – spytał Max. – Będzie musiała – rzucił krótko Adonis przez ramię. – Już je przyrządziłem. – No... – zaczęłam, lecz Max podsunął mi krzesło do stołu, tuż koło ognia. Na jakiejś jednej pięćdziesiątej powierzchni stołu został rozłożony dość niezwykły zbiór talerzy i sztućców. Adoni postawił talerz przede mną i wtedy nagle poczułam cudowny głód. – Czy wy już jedliście? – spytałam. – Adoni i owszem, natomiast ja jestem na etapie kawy – odparł Max. – Czy mam nalać? – Tak, proszę. Zastanawiałam się właśnie, czy taktownie będzie spytać o sir Juliana; przypomniało mi to o pożyczonej wytwornej szacie. – Moje ubranie jest wciąż mokre, więc pozwoliłam sobie wziąć szlafrok twego ojca. Jak myślisz, czy nie będzie miał nic przeciwko? Jest wręcz niemożliwie wytworny. – Śmiechu warte. Oczywiście, że nie... Będzie zachwycony. Cukru? – Tak, poproszę. – Proszę bardzo. Jeżeli zdołasz to wszystko pochłonąć, wątpię, aby zapalenie płuc miało jeszcze jakąś szansę. Adoni jest świetnym kucharzem, gdy się go do tego zmusi. – Wyśmienite – zgodziłam się z pełnymi ustami, a Adoni zwrócił się ku mnie z uśmiechem, który wprawiał serce w drżenie, i odparł: – Cieszy mnie to. Po czym powiedział do Maxa coś, co udało mi się rozszyfrować po tygodniu intensywnego studiowania samouczka: – Czy ona mówi po grecku? Max potrząsnął głową w tym dziwnym, przypominającym parsknięcie krnąbrnego wielbłąda geście, stosowanym przez Greków jako zaprzeczenie, a wtedy Adonis wygłosił długą i poważną przemowę, z której nie zrozumiałam ani słowa. Była to sprawa pilna i
porywająca, lecz chyba nie nazbyt straszna. Max słuchał w milczeniu, ze zmarszczonym czołem, wtrącił się tylko dwukrotnie, mówiąc po grecku to samo zdanie i sprawiając, że Adonis przerywał swój potok wymowy, po czym powtarzał wszystko raz jeszcze, lecz wolniej i wyraźniej. Jadłam spokojnie olbrzymią porcję bekonu i jaj, starając się nie zwracać uwagi na pogłębiającą się zmarszczkę na czole Maxa ani na rosnące poruszenie Adonisa. Wreszcie ten ostatni wyprostował się i zerknął na mój pusty talerz. – Jeszcze trochę? Albo może sera? – Och, nie, dziękuję. To było pyszne. – Dolać kawy? – A zostało trochę? – Oczywiście. – Max nalał mi kawy i przysunął cukiernicę. – Papierosa? – Nie, dziękuję. Wkładał właśnie paczkę papierosów do kieszeni, kiedy Adoni sprzątnął mój talerz i powiedział coś pośpiesznie przyciszonym głosem po grecku. Max wyciągnął paczkę ku niemu. Adoni wziął trzy papierosy i uśmiechnął się zauważywszy mój wbity w niego wzrok, znów powiedział parę słów po grecku do Maxa, po czym dodał: – Dobranoc, panno Lucy. I opuścił kuchnię nie dostrzeżonymi dotąd przeze mnie drzwiami w odległym narożniku. Max oświadczył beztrosko: – Wybacz te tajemnice. Kładliśmy mego ojca do łóżka. – Czuje się dobrze? – Nic mu nie będzie. – Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. – Przypuszczam, że wiedziałaś już o jego... problemach? – Nie, skądże znowu? Nie miałam pojęcia. – Ale przecież ty też pracujesz w tej branży... Myślałem, że to się rozeszło. – Ale do mnie nie dotarło – odparłam. – Pewnie były jakieś plotki, ale jedyne, co kiedykolwiek usłyszałam, to wiadomość o jego chorobie. Sądziłam, że to problem z sercem albo coś w tym rodzaju. I naprawdę nikt o tym tutaj nie wie... przynajmniej nie Phyllida, a gdyby rozeszły się jakieś plotki, możesz być pewien, że ona pierwsza by je usłyszała. A wiedziała tyle, ile powiedziałeś Leonardowi, że ojciec był chory i jakiś czas przebywał w prywatnej klinice. Czy to mu się często zdarza? – Gdybyś wczoraj zadała mi to pytanie – odparł z lekką goryczą w głosie – powiedziałbym, że chyba wcale się już nie zdarzy. – Czy coś powiedział, kiedy go wziąłeś na górę? – Trochę. – A wyjawił, kto to był? – Tak. – I o czym rozmawiali?
– Nie, tego nie chciał wyznać. Powtarzał wciąż, że „nic z niego nie wyciągnął”. W różnych wariantach. I wydawał się bardzo z siebie zadowolony i rozbawiony. Po czym zasnął. – Wiesz, myślę, że możesz się nie martwić. Mogłabym się założyć, że twój ojciec niczego nie zdradził – oświadczyłam. Spojrzał na mnie zaskoczony. Nie zdawałam sobie zupełnie sprawy z tego, jak ciemne ma źrenice. – Skąd ta pewność? – No cóż... – zawahałam się. – Ty się bardzo przejąłeś sprawą, lecz ja nie miałam nic do roboty, mogłam więc wszystko spokojnie obserwować. I powiem ci, jak to widziałam. Był bez wątpienia pijany, ale wciąż coś ukrywał... zapomniał już nawet, dlaczego to robił, ale cały czas pamiętał, że jest do tego zobowiązany. Wiedział, że ma zataić, co robiliście razem z Adonisem... cokolwiek to było. Był już tak zamroczony, że nie rozróżniał, z kim jest bezpieczny, a z kim nie, lecz na wszelki wypadek nie zamierzał niczego powiedzieć... Nawet tobie i Adonisowi udzielał wymijających odpowiedzi, gdyż ja tam byłam. I nawet na tematy tak nieistotne jak to, co się zdarzyło u pana Andiakisa. – Uśmiechnęłam się. – No i te recytacje, i włączanie magnetofonu... nie powiesz mi chyba, że ma zwyczaj grać Szekspira we własnym salonie? Aktorzy zazwyczaj tego nie czynią. Zdarza im się, że grają nie tylko na scenie, ale i wtedy nikogo nie zanudzają na śmierć. To mnie właśnie uderzyło... to znaczy, przepraszam, może mówię bez sensu? Może wolałbyś, żebym zostawiła ten temat... – O Boże, nie. Mów. – Uderzyło mnie, że on recytował, ponieważ wiedział doskonale, że kiedy raz włączy siebie... lub magnetofon... na dany tekst, będzie mówił i mówił bez najmniejszej obawy, że wypsnie mu się coś niebezpiecznego. Kiedy podeszłam pod Castello, najprawdopodobniej puścił właśnie taśmę gościowi. Jego usta skrzywiły się w przelotnym uśmiechu. – Dobrze mu tak. Co więcej, jestem pewien, że to spotkanie na stacji benzynowej było całkiem przypadkowe. Gdybyśmy z Adonim byli podejrzani, nie spuściłby z nas oka i zapewne ktoś by nas śledził... albo i przyłapał w drodze do domu. – No więc sam widzisz, to wszystko ma ręce i nogi... Gdyby twój ojciec z czymś się wygadał, ten ktoś miałby dość czasu, by wezwać policję... czy zrobić coś innego. – Oczywiście. Spojrzenie jakie mi rzucił, nie było jednak takie spokojne. Zawahałam się. – Natomiast kłopot z twoim ojcem... to już inna sprawa. Nic nie wiem o tych problemach. Czy to może znowu go skłonić do pijaństwa? – Tego nie wie nikt. Widzisz, on nie był nałogowcem, to nie była chroniczna dolegliwość. Tyle że od czasu do czasu upijał się, kiedy miał chandrę. Możemy jedynie czekać i pilnie go obserwować.
Nic więcej nie powiedział. Obróciłam się z krzesłem w stronę ognia i dopiłam kawę. Polana trzaskały i syczały, a roztopiona żywica wyciekała z nich małymi opalizującymi bąbelkami, pękającymi na zwęglonej korze. Ogromne, przewiewne pomieszczenie wypełniały błogie nocne odgłosy: syczenie topiącej się żywicy, trzaskanie pryskających iskrami płomieni, skrzypienie starej drewnianej podłogi układającej się do snu, buczenie rur w staroświeckim urządzeniu do grzania wody. Kiedy wyciągnęłam w stronę ognia stopy obute w kapcie sir Juliana, jakiś metr ode mnie zagrał znienacka świerszcz. Podskoczyłam z wrażenia i, uniósłszy wzrok, uchwyciłam spojrzenie obserwującego mnie Maxa; uśmiechnęliśmy się do siebie. Żadne z nas się nie poruszyło ani nie przemówiło, mimo to zdawało mi się, że trwała między nami rozmowa bez słów. Nagle wypełniło mnie uczucie uniesienia i szczęścia, tak jakby urodzinowy poranek powitał mnie słońcem, a w prezencie wręczono mi cały świat. Wreszcie odwrócił wzrok i zatopił go znowu w płomieniach. Zaczął, jakby po prostu kontynuował przerwaną myśl: – To się zaczęło ponad cztery lata temu. Ojciec akurat miał próby do tego widowiskowego przedstawienia, napisanego specjalnie dla niego przez Haywarda – „Tiger Tiger”. Chyba to pamiętasz, nie schodziło z afisza całymi latami. Dosłownie osiem dni przed premierą moja matka i siostra zginęły w wypadku samochodowym. Siostra prowadziła, wypadek zdarzył się nie z jej winy, ale cóż to za pociecha. Matka zginęła na miejscu, siostra odzyskała przytomność i żyła jeszcze jeden dzień... dość długo, by odgadnąć, co się stało, choć starali się to przed nią ukryć. Byłem akurat w Stanach i w dodatku pechowo leżałem w szpitalu po ataku wyrostka, tak więc nie przyjechałem do domu. Jak mówiłem, zdarzyło się to zaledwie osiem dni przed premierą, toteż nic nie można było odwołać. Nie muszę ci mówić, jak podobna sytuacja mogła wpłynąć na takiego człowieka jak mój ojciec... Wykończyłaby każdego, jego na wpół zabiła. – Mogę to sobie wyobrazić. Oczyma duszy widziałam jednocześnie Maxa przykutego do szpitalnego łóżka i otrzymującego te wiadomości telefonicznie, telegraficznie, czy listownie... – I właśnie wtedy zaczął pić. Minęły prawie dwa miesiące, nim wróciłem do domu, i do tego czasu zdarzyło się już wiele złego. Naturalnie zdawałem sobie sprawę, że nieszczęście go zniszczyło, lecz dopiero po przyjeździe do domu, pojąłem... – Przerwał. – Możesz to sobie wyobrazić? Opuszczony dom, tak jakby nikt nie odkurzał od tygodni, chociaż oczywiście to nieprawda, bo pokoje nadal sprzątano. Lecz był tak pusty, że prawie odbijało się w nim echo. Sally, moja siostra, była istnym żywym srebrem. A teraz w środku domu siedział mój ojciec chudy jak szczapa, posiwiały, bezradnie miotający się po tym przeklętym miejscu, jak suchy liść w pełnej przeciągów stodole. Nie spał, naturalnie, i tylko pił. – Przesunął krzesło. – Co mówił o tym domu, który przypominał jaśniepańską kuchnię bez ognia na kominie? – To ze sztuki Touneura „Tragedia mściciela”. „Piekło będzie przypominać jaśniepańską
kuchnię bez ognia na kominie.” – Piekło? – powtórzył. – No tak, rozumiem. Dodałam pośpiesznie: – Powiedział to bez związku z czymkolwiek. Tak mu się tylko nasunęły te słowa jako rodzaj wizji. – Pustki? – Uśmiechnął się niespodziewanie. – To miło z twojej strony, ale nie martw się, wszystko mija. – Przerwał na chwilę. – No i tak się zaczęło. Wydobrzał, oczywiście, z czasem minął wstrząs, a mając mnie w domu, nie pił tak wiele, tylko od czasu do czasu, kiedy był przemęczony lub przeciążony albo gdy cierpiał na tę swoją piekielną depresję, typową dla ludzi jego pokroju – a chyba nie muszę ci mówić, że ta przypadłość jest równie rzeczywista jak odra – zapijał się niemal na śmierć na zasadzie „jeszcze jednego”. Niestety, niewiele trzeba, by się do tego stanu doprowadzić. Jeśli pamiętasz, sztukę grali bardzo długo, a on występował w niej przez osiemnaście miesięcy. Przez cały czas tylko raz zdołałem go z tego wyrwać na trzy tygodnie, po czym znów znalazł się w Londynie w tym piekielnym domu, gdzie upijał się do obłędu „jeszcze jednym”. – Nie mogłeś go namówić, żeby sprzedał dom i się przeprowadził? – Nie. Tam się urodził on i jego ojciec. Nawet o tym nie pomyślał. Tak więc wystarczyło parę lat, by stoczyć się w dół jak po równi pochyłej. I wtedy zaczęły się „załamania”, chociaż dzięki przyjaciołom przypisywano je głównie przemęczeniu i przepracowaniu. Zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje i był dość prawy i dumny, by odejść, póki jego legenda trwała. Zrobił, co mógł... znalazł się w „prywatnej klinice” i poddał się „leczeniu”. Potem namówiłem go, by tu przyjechał i przekonał się, czy już naprawdę wyzdrowiał, a także by nareszcie wypoczął. Teraz tylko marzy, żeby wrócić na scenę, ale wiem, że tego nie uczyni, póki pozostało choćby małe niebezpieczeństwo nawrotu... – Westchnął. – Myślałem, że już ma to za sobą, jednak teraz nie jestem pewien. Wiesz chyba, że tu nie chodzi wcale o siłę woli. Nie gardź nim z tego powodu. – Wiem o tym. I jak mogłabym nim gardzić, skoro go kocham. – Oto cała Lucy Waring. Zupełnie nie liczy się z konsekwencjami i to z niepojętych powodów. Nie, wcale się z ciebie nie naśmiewam, niech mnie Bóg broni... Czy mogłabyś mi coś powiedzieć? – Co? – Czy rzeczywiście mówiłaś serio wtedy na plaży? To nagłe i prawie banalne pytanie na chwilę zbiło mnie z tropu. – Na plaży? Kiedy? Co ja takiego powiedziałam? – Zdaję sobie sprawę, że wcale nie chciałaś, żebym to usłyszał. Właśnie zaczynaliśmy się wspinać na schody. Zapadło milczenie. Polano obsunęło się z cichym trzaskiem, wzbijając chmurę syczących iskier.
Wreszcie odpowiedziałam z trudem: – Niewiele chcesz wiedzieć... – Przepraszam, to głupie z mojej strony. Zapomnij o tym. Mój Boże, ale sobie wybrałem moment, jak sama zauważyłaś... Pochyliwszy się, wziął pogrzebacz oparty o ramę kominka i zaczął przesuwać palące się szczapy. Wciąż ogarnięta nieopanowaną nieśmiałością patrzyłam na Maxa stojącego z odwróconą ode mnie twarzą, nieco zirytowana jego tępotą. Jak mógł zadać takie pytanie! Nie zdołałabym na nie odpowiedzieć, nawet gdybym chciała. Z poruszonego żaru wystrzelił płomień i objął sąsiednie polano. Ogień rozświetlił jego twarz, podkreślając ślady nocnych wzruszeń, ból i napięcie... podobne do ojcowskich zmarszczone brwi, ostrą, czystą linię policzka i usta. Ten sam płomień rozjaśnił coś we mnie. To ja byłam głupia. Skoro ktoś zadaje pytanie, czyni tak, bo pragnie znać odpowiedź. Dlaczego miałby owijać owo pytanie w bawełnę i czekać, aż nadejdzie „chwila” odpowiednia na odpowiedź? Tak więc odparłam całkiem po prostu: – Gdybyś zadał mi to pytanie trzy godziny temu, prawdopodobnie odpowiedziałabym, że nawet ciebie nie lubię i... wierzyłabym w to... chyba... A teraz siedzisz tu tylko patrząc na mnie i nic więcej... tak jak teraz... a ja czuję, że kolana pode mną miękną. To niesprawiedliwe, nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło, zrobiłabym dla ciebie wszystko, i doskonale o tym wiesz, a jeśli nie, to powinieneś wiedzieć... Nie, posłuchaj, nie to miałam na myśli... po prostu zapytałeś mnie... Ten pocałunek był jeszcze lepszy, a chociaż także pozbawił nas tchu, to przynajmniej nie byliśmy mokrzy ani zziębnięci, no i znaliśmy się już o całe dwie godziny dłużej... Gdzieś z cienia dobiegł nas ostry zgrzyt i przyciszone trzaski. W jednej chwili odskoczyliśmy od siebie. Delikatny jak dźwięk fletu głosik oznajmił: – Ku-ku, ku-ku, kuku, ku-ku – po czym zamilkł z cichym trzaskiem. – Ten piekielny zegar! – wybuchnął Max i zaraz roześmiał się. – Zawsze wystraszy mnie do obłędu. Brzmi zupełnie tak, jakby ktoś zakradał się z karabinem maszynowym. Przepraszam, czy puściłem cię zbyt gwałtownie? – Siadłam prosto na podłodze – zauważyłam drżącym głosem. – Czwarta rano. Muszę już iść. – Poczekaj jedną chwileczkę, dobrze? Nie, posłuchaj, jest jeszcze coś, co chciałbym, żebyś wiedziała. Postaram się nie zająć ci dużo czasu, tylko usiądź na chwilę... Nie zwracaj najmniejszej uwagi na ten zegar, zawsze się śpieszy. – Uniósł jedną brew. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? – Po pierwsze – odpowiedziałam – mężczyźni zazwyczaj nie wyskakują ze skóry, słysząc dźwięk przypominający karabin maszynowy. Chyba że się tego właśnie spodziewają. Czy tak
było? – Możliwe – odparł wesoło. – Wielkie nieba! W takim razie na pewno zostanę, aby cię wysłuchać! – Przysiadłam skromnie, układając wokół siebie jedwabne fałdy. – A teraz mów. – Chwileczkę, dorzucę tylko do ognia. Ciepło ci? – Tak, dziękuję. – Nie chcesz zapalić? Nie palisz? Mądra dziewczyna. A więc... Oparł łokcie na kolanach i znów wpatrzył się w ogień. – Sam nie wiem, od czego zacząć, ale spróbuję tę opowieść skrócić. Później możesz dowiedzieć się reszty szczegółów, jeśli nie domyślisz się ich sama. Opowiem o wydarzeniach ostatniej nocy, a przede wszystkim, co zdarzy się jutro... to znaczy dzisiaj... ponieważ chciałbym, żebyś mi pomogła, jeśli tylko zechcesz. Aby rzecz wyjaśnić, muszę się cofnąć do początku. Pewnie uważasz, iż sprawa zaczęła się od Yanniego Zoulasa, ja w każdym razie zacznę od niego. – A więc to prawda? Był przemytnikiem? – Tak. Regularnie przemycał wszystko, czego tam brakowało... na albański brzeg. Słusznie odgadłaś, że miał „kontakt”. Po albańskiej stronie był nim człowiek o imieniu Milo, a u nas miał ludzi, co dostarczali mu towar i wypłacali dolę. Tylko to nie byłem ja. Tutaj spudłowałaś. A propos, co wiesz o Albanii? – Prawie nic. Próbowałam coś na ten temat przeczytać, zanim tu przybyłam, ale niewiele znalazłam informacji. Wiem, że to kraj komunistyczny, oczywiście, i że na ostrzu noża stoją sprawy z Jugosławią Tito z jednej strony, a z drugiej z Grecją. Wiem, że to ubogi kraj, niewiele tam ziemi nadającej się pod uprawę, a jeszcze mniej przemysłu, właściwie to w większości wioski, biedne jak niektóre tu, w Grecji. Nie słyszałam o żadnych miastach, poza Durres na wybrzeżu, no i stolicą, Tiraną. O ile wiem, pod koniec wojny wciąż jeszcze tkwili w epoce kamienia łupanego, chociaż robili, co mogli i szukali pomocy. No i wtedy wkroczył tam Związek Radziecki, nieprawda? – Zgadza się. Dostarczyli Albanii narzędzia, traktory, ziarno na siew i temu podobne, aby rolnictwo mogło znowu ruszyć. Ale i tak nie było dobrze. Nie będę w to wnikał... prawdę mówiąc, sam nie jestem pewien, o co im poszło... Jednak kilka lat temu Albania pokłóciła się z Rosją, zerwała z Międzynarodówką, a ponieważ na gwałt potrzebowała pomocy (a pewnie i poparcia przeciw Rosji), zwróciła się do komunistycznych Chin. Weszły akurat w konflikt z Rosją, więc z chęcią zaczęły odgrywać rolę dobrego wujka Albanii, podobnie jak poprzednio Rosja... a prawdopodobnie i dlatego, że dzięki temu byli już jedną nogą w Europie. Sytuacja wciąż wygląda tak samo i obecnie Albania zamknęła granice całkowicie, jedynym wyjątkiem są Chiny. Nie można się tam ani dostać, ani oczywiście, uciec stamtąd z życiem. – Masz na myśli ojca Spira? – Podejrzewam, że on nawet nie chciałby uciec. Lecz to nas naprowadza na następny
wątek historii, czyli Spira. Chyba słyszałaś o więzach, jakie nas łączą z Marią i jej rodziną? – W pewnym sensie. Adoni mi opowiedział. – Mój ojciec przebywał na Korfu podczas wojny i wówczas przez jakiś czas pracował z ojcem Spira... to był dziki człowiek, ale czarujący i sympatyczny. W każdym razie potrafił przemówić do romantycznej strony natury mego ojca. – I Max uśmiechnął się szeroko. – Można się domyślić, że musieli mieć wtedy niezłą zabawę. Kiedy urodziły się bliźnięta, ojciec został ich chrzestnym. Ty tego nie wiesz, ale na Korfu ten obowiązek traktowany jest bardzo poważnie. Ojciec chrzestny naprawdę decyduje o losie dzieci... przynajmniej w takim samym stopniu, jak ojciec naturalny, a czasami nawet większym. – Tyle zrozumiałam, kiedy opowiadał o tym Adoni. To oczywiste, że miał sporo do powiedzenia w kwestii imion swoich chrzestnych dzieci! Parsknął śmiechem. – Bez wątpienia. Wyspa Korfu przemawiała do jego wyobraźni nawet wówczas. Dzięki Bogu, że urodziłem się w Londynie, bo mam przeczucie, że nic by mnie nie uratowało przed imieniem Ferdynand. Czy miałabyś coś przeciwko? – Sporo. Kojarzy mi się wyłącznie z byczkiem Fenando. A właściwie, jak brzmi twoje imię? Maksymilian? – Dzięki Bogu, nie. Maxwell. Nazwisko mojej matki. – Wnioskuję z tego, że twojego ojca chrzestnego nie dręczyły żadne obsesje. W uśmiechu błysnęły mu zęby. – Święta racja. W doskonale angielskim stylu podarował mi srebrną łyżeczkę, po czym zniknął z mego życia. Ale tego nie da się zrobić na Korfu. Jak zniknął ojciec Spira, ojcu chrzestnemu przyszło sprawować opiekę nad dziećmi. – Czy był tu jeszcze, kiedy się to zdarzyło? – Tak. Mieszkał tu przez jakiś czas po zakończeniu wojny i w tym okresie czuł się mniej lub bardziej odpowiedzialny za rodzinę. Tak by zresztą postąpił, gdyby był Grekiem, bo Maria nie miała żadnych krewnych, a byli biedni jak mysz kościelna. Dlatego zajął się chrześniakami i nawet po odjeździe co miesiąc wysyłał im pieniądze. – Wielkie nieba! Ale przecież miał już własną rodzinę... – Jakoś dawał sobie radę finansowo. – Głos mu spoważniał. – Nie byliśmy bogaci, Bóg mi świadkiem... a kariera aktora nawet w najlepszym wypadku jest rzeczą niepewną... ale to naprawdę zatrważające, jak mało trzeba pieniędzy, żeby grecka rodzina była w stanie przeżyć, i to całkiem swobodnie. Utrzymywał ich do czasu, gdy Maria wreszcie poszła do pracy, a potem wspomagał, dopóki bliźnięta nie zaczęły pracować. – Wyciągnął nogę i stopą wepchnął polano na żarzący się popiół. – Przez wiele lat przyjeżdżaliśmy tu na wakacje, tutaj nauczyłem się greckiego, a bliźnięta angielskiego. Świetnie się bawiliśmy, a ojciec zawsze kochał to miejsce. Byłem wdzięczny niebiosom, że mogę go przywieźć na Korfu po tej tragedii... to tak, jakby człowiek miał gdzieś gotową drugą rodzinę. I to go uleczyło prędzej
niż cokolwiek innego. Bardzo pomaga świadomość, że jest się potrzebnym. – Wielkie nieba, a tu tysiące ludzi pragną go zobaczyć na scenie! Ale wiem, że to co innego. Tak więc wrócił tu, by odpocząć w spokoju, i wtedy zginął Spiro. To musiał być dla niego okrutny cios. – Problem polegał na tym – ciągnął Max – że Maria nie uwierzyła w śmierć chłopca. Błagała i prosiła mego ojca, by odkrył, co się z nim naprawdę stało i sprowadził go z powrotem. Najwyraźniej zwróciła się do świętego Spiridiona o wstawiennictwo, bo po prostu nie mogła uwierzyć, by chłopak utonął. Nie wiadomo dlaczego wpadła na pomysł, że syn udał się w ślady ojca i trzeba go stamtąd sprowadzić. Drugi niedopałek poszedł w ślad za pierwszym. Uderzył w kratę i upadł przed kominkiem. Max wstał, podniósł go i wrzucił w ogień, po czym nie siadając już, wsparł się ramieniem o gzyms kominka. – Wiem, że to nie miało sensu, szczególnie po tym, co opowiedział o wypadku Manning, ale matki nie zawsze słuchają głosu rozsądku, a w końcu była jakaś nadzieja, że chłopak przeżył. Mój ojciec nie czuł się na siłach, by przeprowadzić tę akcję. Wiedziałem, że ani on, ani Maria nie zaznają spokoju, dopóki ciało nie zostanie odnalezione, dlatego zająłem się sprawą. Dowiadywałem się wszędzie, gdzie mogłem i tu, i na stałym lądzie, czy nie został wyrzucony na brzeg. Znalazłem również kogoś w Atenach, kto próbował wybadać grunt po stronie albańskiej. W końcu, kiedy Spiro znalazł się za burtą, prąd znosił go prosto w stronę Albanii. Wreszcie zdołałem uzyskać informację, ale negatywną. Nikt go nie widział ani po greckiej, ani po albańskiej stronie. – A ja ci wygłosiłam wykład na temat pomocy bliźniemu. Przepraszam. – Skąd mogłaś wiedzieć, że to mnie obchodziło. – No nie, raczej przypuszczałam, że to sprawa Godfreya. – I ja tak myślę, ale tutejsi ludzie uważali, że to sprawa mojego ojca... albo moja. Policja utrzymywała z nami stały kontakt i wiedzieliśmy, że będziemy na bieżąco informowani. A w pewien sobotni wieczór Yanni Zoulas udał się na zwykłą przemytniczą wyprawę i gdy poprzez „kontakt” w Albanii uzyskał wieści o Spiro, zgłosił się natychmiast do nas. W tamtą niedzielę wieczorem widziałaś go właśnie w drodze do Castello. Gwałtownie się wyprostowałam. – Wieści o Spiro? Dobre wieści? Znałam odpowiedź, zanim jeszcze przemówił. Błysk w jego oku skojarzył mi się nagle z rozpromienionym spojrzeniem Adonisa wtedy na schodach. – A tak. Zjawił się, żeby nas zawiadomić, że Spiro żyje. – Max! – Tak, wiem. Możesz sobie wyobrazić, jak się czuliśmy. Został wyrzucony na albański brzeg ze złamaną nogą i w ostatnim stadium wyczerpania, ale przeżył. Odnaleźli go prości ludzie, pasterze, którzy nie mieli żadnego powodu do zawiadomienia o tym milicji, czy jak
ich tam zwą. Większość ludzi wie o przemycie i pewnie przypuszczali, że Spiro jest w to zamieszany, toteż całe zdarzenie zachowali w tajemnicy. Co więcej, poinformowali o wszystkim tamtejszego przemytnika – znającego Mila, czyli „kontakt” Yanniego, a ten z kolei w sobotę przekazał wiadomość przez Yanniego. – Max, to cudownie! Naprawdę! Czy Yanni widział go na własne oczy? – Nie. Informacje dotarły do niego raczej z drugiej ręki. Milo niezbyt dobrze włada greckim, tak więc wszystko, co z niego wydobył Yanni, to gołe fakty oraz pilna wiadomość, przekazana jakimś cudem przez Spira, że absolutnie nikt... nawet Maria... nie powinien się dowiedzieć, że żyje, poza mną, moim ojcem i Adonisem... czyli tymi, którzy go pewnie stamtąd wydobędą. – Zamilkł na chwilę. – Oczywiście, nie mogliśmy udać się na policję i próbować go stamtąd wyciągnąć legalnymi kanałami, gdyż ucierpieliby na tym ludzie, co go uratowali, nie mówiąc już o Yannim czy Milo. Dlatego Yanni załatwił nocny transport chłopaka. – I po spotkaniu z tobą popłynął tam znowu, natknął się na straż przybrzeżną i został zabity? Lecz Max potrząsnął tylko głową. – Nie mógł tam wrócić sam, wydobycie chłopca to nie była robota dla jednego człowieka... nie zapominaj, że Spiro był na noszach. Gdy Yanni przybył do Castello w niedzielę nocą, chciał, abym popłynął razem z nim. Spotkanie umówione było na dzisiejszą noc; Milo wraz z kumplem mieli dostarczyć tam Spira, a ja razem z Yannim mieliśmy go zabrać. Teraz pojmujesz... Nie słuchałam dalej. Nagle wszystko zrozumiałam i dziwiłam się tylko sama sobie, jak mogłam być dotąd taka tępa. Mój wzrok powędrował do jego zabandażowanego nadgarstka, a wydarzenia tej nocy przebiegły mi błyskawicznie przed oczyma: Max przekradający się przez las, wrażenie, że mija mnie więcej niż jeden mężczyzna, krzyk sowy, ożywiona twarz Adonisa... Zerwałam się na równe nogi. – Owoc ich nocnej wyprawy! – Wziąłeś Adonisa i razem popłynęliście tej nocy! Chcesz powiedzieć, że już po wszystkim? Naprawdę już przywieźliście Spira do domu? Jego oczy zamigotały. – Jasne. Jest tutaj, trochę zmęczony, ale żyw i cały. Mówiłem ci przecież, że nasza wyprawa się opłaciła. Usiadłam gwałtownie. – Z trudem to do mnie dociera. To jest... wspaniałe. Maria będzie mogła zapalić Wielkanocną wielką świecę dziękczynną! Pomyśl tylko, jak Maria, Miranda, sir Julian, Godfrey, Phyllida... jak wszyscy będą szczęśliwi! Nie mogę doczekać się ranka, gdy wiadomość o tym się rozejdzie! Nagle z jego twarzy zniknęła radość. Musiało mi się to tylko wydawać, ale nawet ogień
zdawał się przygasać. – Obawiam się, że wiadomość nie może się jeszcze rozejść – powiedział ponuro. – Czy – zaczęłam zdumiona – nawet jego matka i siostra nie mogą się o tym dowiedzieć? Dlaczego, na Boga, jeżeli jest już bezpieczny? Skoro opuścił Albanię, nie ma się już chyba czego obawiać? Wcale nie trzeba mówić o udziale Mila... właściwie nikt nie musi wiedzieć, że Spiro kiedykolwiek postawił nogę na albańskiej ziemi. Możemy coś wymyślić... – Już to przemyślałem. Powiemy, że został wyrzucony na wyspy Peristeroi w przesmyku i zdołał zasygnalizować, gdy łowiliśmy w pobliżu. Nie zmyli to greckiej policji ani doktora, ale ujdzie jako informacja do powszechnego użytku. Jednak nie o to chodzi. – Więc o co? Zawahał się, po czym powiedział powoli: – Może mu wciąż grozić niebezpieczeństwo... Nie na ziemi albańskiej, lecz tutaj. To co zdarzyło się jemu, zdarzyło się i Yanniemu. I Yanni zginął. Coś w jego twarzy – sama niechęć, z jaką to mówił – przeraziło mnie. Zaczęłam gwałtownie protestować, zbyt gwałtownie, jakbym tym sposobem mogła odepchnąć od siebie to, czego się zaraz miałam dowiedzieć. – Przecież wiemy, co przytrafiło się Spiro! Wypadł za burtę! Jak więc może być teraz w niebezpieczeństwie? A śmierć Yanniego była wypadkiem! Sam tak mówiłeś! Zamilkłam. Zapadła cisza tak intensywna, że można w niej było usłyszeć idiotyczne tykanie zegara z kukułką i szelest jedwabiu, gdy nerwowo zacisnęłam dłonie oparte na kolanach. Powiedziałam spokojnie: – Mów dalej. Powiedz to od razu, w końcu chyba możesz. Sugerujesz, że Godfrey Manning... – Niczego nie sugeruję – odparł krótko, a nawet szorstko. – Mówię to właśnie. Godfrey Manning wyrzucił Spira za burtę, by utonął. Znów zapadła cisza, ale innego rodzaju. – Max ja... ja nie mogę tego przyjąć. Przykro mi, ale to niemożliwe. – Jednak to fakt. Ni mniej, ni więcej. Tak twierdzi Spiro. Zapomniałaś o tym, że z nim rozmawiałem. Tak twierdzi i ja mu wierzę. Nie ma powodu kłamać. Sekundy wlokły się nieznośnie. Jak tylko zdecydował, że muszę znać fakty, szafował nimi brutalnie. – Ale... dlaczego? – Nie wiem. Chłopak też nie ma pojęcia. Co, jeżeli się głębiej zastanowić, tym bardziej dowodzi, że mówi prawdę. Naprawdę nie miał żadnego powodu, by wymyślić tę opowieść. Jest podobnie zaszokowany jak ty. – Następnie dodał łagodniejszym tonem: – Przykro mi, Lucy, ale obawiam się, że to prawda. Dobrą minutę lub dwie siedziałam w milczeniu nawet nie myśląc, wpatrywałam się
natomiast w swoje ręce, obracałam na wszystkie strony wielki brylant i obserwowałam, jak błyski ognia załamują się olśniewająco na szlifowanych ściankach. Powoli uczucie oszołomienia mijało i zaczynałam myśleć... – Czy już przedtem podejrzewałeś Godfreya? – Nie – odparł. – Dlaczego miałbym go podejrzewać? Lecz gdy otrzymałem wiadomość od Yanniego, zastanowiło mnie, dlaczego miałem ją ukryć przed Godfreyem. W końcu wydawało się nawet rozsądne nie mówić niczego matce czy siostrze, ponieważ z nadmiaru podniecenia mogłyby wszystko przedwcześnie wygadać, zanim Yanni dokonałby przerzutu, jednak Godfrey... to inna sprawa. Można było założyć, że z pewnością zamartwia się o Spira, a poza tym ma bez wątpienia najlepszą łódź. Co więcej, jest doświadczonym żeglarzem, a ja przeciętnym. Raczej spodziewałbym się, że to on zostanie wezwany na ratunek, nie ja i Adonis. Nie było tego wiele, ale zacząłem się zastanawiać. Potem, gdy następnego dnia odnaleziono zwłoki Yanniego, i po dziwnym ostrzeżeniu Spira, jeszcze bardziej głowiłem się nad tym wszystkim. – Nie chcesz chyba powiedzieć... nie możesz sugerować, że Godfrey zabił Yanniego? Max... – To co zdarzyło się Spiro, jest faktem, natomiast możemy tylko zgadywać, co stało się Yanniemu. Według mnie, jedno morderstwo następuje po drugim, jak ranek po nocy. – Morderstwo... Chyba nie powiedziałam tego na głos, ale kiwnął głową, jakbym to uczyniła. – Jestem tego zupełnie pewien. Zresztą zastosował tę samą metodę. Chłopak został mocno uderzony w głowę i wyrzucony za burtę. Jak o tym pomyślę, to butelka wódki ouzo była niezłym pomysłem. – Został uderzony bomem. Policja stwierdziła, że były tam włosy... – Mógł również zostać uderzony bomem. Każdy może rąbnąć w głowę nieprzytomnego człowieka takim kawałem drewna, jaki ma pod ręką. I to dość mocno, by zabić, zanim wyrzuci zwłoki za burtę... Nie mówiąc o tym, że dość mocno, by pokryć uprzednie uderzenie, którym biedaka ogłuszył. Nie twierdzę, że tak było. Twierdzę tylko, że tak być mogło. – Dlaczego wróciłeś do ciała, gdy poszliśmy na górę? – Yanni opuścił nas w niedzielę nocą, słyszałem jeszcze, jak wypływa swoją łodzią. Zastanawiałem się, czy przypadkiem jak głupiec nie popłynął z powrotem i nie wpadł na straż przybrzeżną. Sami chcieliśmy sprawdzić, czy miał w ciele kulę, czy inny tego rodzaju dowód, którego obecność sprawiłaby, że wszczęto by poważne śledztwo. Obawiałem się, żeby nie zaczęli dokładniej patrolować wód przybrzeżnych, zanim zdołam przemycić Spira do domu. – Rozumiem. A twój nadgarstek... czy to straż przybrzeżna? – Tak, zabłąkana kula, i to daleka. Naprawdę to tylko draśnięcie, Adonis zabandażował mi, jak zmieniał opatrunek na nodze Spira. Ludzie ze straży musieli coś usłyszeć i wypalili na ślepo. Byliśmy już prawie poza zasięgiem kul, a zupełnie poza zasięgiem ich reflektorów.
Dodałam znużonym głosem: – Myślę, że wiesz, co mówisz, ale to wciąż wydaje się... tak bardzo niemożliwe. I nic z tego nie rozumiem. – Mój Boże, a kto coś z tego rozumie? Ale powiem ci coś, chociaż to tylko teoria. Jeśli chodzi o Yanniego i tak nie ma sensu o tym teraz dyskutować. Przede wszystkim trzeba znowu porozmawiać ze Spirem. Ledwie zdążyłem wydobyć z niego kilka faktów i chciałbym usłyszeć resztę, zanim zdecyduję, co dalej czynić. Powinien już czuć się na tyle dobrze, by opowiedzieć nam ze szczegółami, co się zdarzyło. Może nieświadomie rzuci jakieś światło na przyczynę, dla której Godfrey próbował go zamordować. Może wyjaśni przy okazji powód śmierci Yanniego. Ale cokolwiek sprawiło, że ktoś uznał dwa morderstwa za konieczność... – Wyprostował się, gwałtownie odrywając plecy od gzymsu kominka. – Sama chyba pojmujesz, że musimy dostarczyć chłopaka bezpiecznie w ręce władz, razem z jego opowieścią, zanim Godfrey Manning zacznie choćby podejrzewać, że nie jest on równie martwy jak Yanni. Chcesz teraz pójść ze mną i go zobaczyć? Spojrzałam zaskoczona. – Ja? Chcesz, abym tam poszła? – Jeśli tylko tego pragniesz. Mówiłem ci, że chciałbym, byś mi pomogła i – jeżeli się zgodzisz – lepiej żebyś wiedziała jak najwięcej. – Oczywiście, zrobię, ile będę w stanie. – Kochanie moje. Chodź tutaj. A teraz przestań tak patrzeć i zamartwiać się. To zupełnie niemożliwe, jak twierdzisz, ale z drugiej strony takie rzeczy się zdarzają, jeśli ktoś się w coś zaplącze. Wszystko, co możemy teraz zrobić, to zapewnić sobie bezpieczeństwo, a to oznacza, że musimy przynajmniej na razie uwierzyć Spiro. Dobrze? Kiwnęłam głową, cud, że w ogóle mogłam to uczynić przytulona do jego ramienia. – A więc posłuchaj. Wygląda to tak, że jutro rano będę musiał dowieźć chłopaka prosto do Aten, najpierw do szpitala, potem na policję. Kiedy opowie swoją historię policji, będzie mógł bezpiecznie wrócić do domu. – Rozluźnił uścisk. – To co, idziemy? – A gdzie on jest? Parsknął śmiechem. – Dokładnie pod naszymi stopami w niezmiernie gotyckich, ale za to bezpiecznych lochach, gdzie Adoni pełni przy nim straż, uzbrojony w jedyną sprawną strzelbę z arsenału Leonarda. A więc chodź. Najpierw koło zegara z kukułką, a potem w prawo, w stronę lochów.
ROZDZIAŁ XII (...) a piwnicę mam w skale nadmorskiej, gdzie ukryłem wino. II. 2. Prowadzące w dół szerokie schody zaczynały się tuż za progiem. Max dotknął kontaktu i skąpe żółtawe światełko pokazało nam dalszą drogę. Zatrzasnął ciężkie drzwi, po czym dosłyszałam jeszcze, jak klucz zazgrzytał w zamku. – Pójdę pierwszy, dobrze? Szłam za nim rozglądając się ciekawie. Na podstawie poznanej już przeze mnie części domostwa mogłam się tu spodziewać nie wiadomo jakich potworności; nie zdziwiłabym się nawet, gdyby ze ścian zwisały przykute łańcuchami i rozsypujące się w proch szkielety. Lecz podziemny korytarz, do którego doprowadziły nas schody, wyglądał zupełnie niewinnie, a wzdłuż ścian stały tylko szeregiem stojaki na wino, zresztą w większości puste. Podłoga była zamieciona, a ściany bynajmniej nie zakurzone ani pokryte pajęczynami, czego można by się spodziewać w podobnym miejscu w Anglii. Powietrze było świeże i lekko wilgotne. Zwróciłam na to uwagę i Max kiwnął głową. – Zaraz zobaczysz, dlaczego tak się dzieje. Oficjalnie jest to piwnica na wino, lecz dalej otwiera się na naturalną jaskinię. Nie mam pojęcia, gdzie znajduje się wyjście na powierzchnię ziemi... prawdopodobnie otwór jest nie większy od komina, lecz powietrze zawsze zachowuje świeżość i można wyczuć zapach morza. Dalej stoją też regały na wino. W zeszłym stuleciu człowiek wypijał przeciętnie cztery butelki na dobę, toteż trzeba było sporo tego trunku. Tak czy siak, budowniczowie Castello pewnie uważali, że użycie do tego celu jaskiń jest samo przez się zrozumiałe. – Jakie to niesamowite. To chyba o tych jaskiniach opowiadał twój ojciec. – Tak. Urwiska wzdłuż wybrzeża kryją w sobie mnóstwo jaskiń, ale jak się pewnie domyślasz, ojciec wolałby, aby to właśnie jaskinie Castello były tymi, w których mieszkał Prospero. Kiedy zwróciłem mu uwagę, że nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek był do nich dostęp od zewnątrz, powiedział mi, że to nie ma znaczenia. On wciąż poszukuje
potwierdzenia swojej idei. – Tak, ale to przepiękna i romantyczna teoria, i ja jestem za nią! W końcu, czym są fakty? Mamy z nimi do czynienia każdego dnia... Gdzie się teraz znajdujemy w stosunku do świata zewnętrznego? – Teraz idziemy nadal wzdłuż fundamentów domu. Jaskinia usytuowana jest na południowym cyplu, i to całkiem głęboko. Za chwilę natrafimy na dalsze schody, a potem naturalny korytarz doprowadzi nas do groty. Poczekaj, to tutaj. Zatrzymał się nagle w dwóch trzecich długości korytarza i oparł rękę na pustym regale. Spojrzałam na niego zdumiona. Chwycił za coś, co wyglądało jak część tylnej ścianki i pociągnął. Z wielkim trudem i zgrzytem wąski regał wyjechał na korytarz. W miejscu, gdzie przedtem stał, zobaczyłam otwór, a za nim czaił się mrok. – Wielkie nieba! – wykrzyknęłam, a Max się roześmiał. – Zachwycające, prawda? Mówię ci, w Castello jest wszystko! Prawdę mówiąc, podejrzewam, że stary Forli lepsze roczniki win trzymał tutaj, poza zasięgiem łap lokaja... Uważaj, bo dalej nie ma już światła. Wziąłem latarkę... weź ją na chwilkę, dobrze, a ja tymczasem zasunę wejście. Nie bój się! – A to nie zatrzaśnie się za nami i nie uwięzi na wieki, dopóki nasze kości nie zbieleją? – Przykro mi, ale nie uwięzi nas nawet do rana. No, gotowe. Latarkę, proszę. Pójdę przodem. Następne schody były bardziej strome i już nie ułożone z gładkich płyt, lecz raczej wykute w skale. U ich stóp zaczynał się naturalny skalny korytarz, który wciąż opadając, ginął w ciemności za zakrętem. Max prowadził, oświetlając mi drogę. Tu i ówdzie na ścianach widniały smużki wilgoci, zapach świeżego powietrza był silniejszy i bardziej słony, a w pustce wokół coś słyszałam... choć może mi się tylko wydawało... słaby pogłos, jakby szum morza zaklęty w muszli. Przez jakiś czas wydawało mi się, że go słyszę, po czym dźwięk zanikł i znowu było tylko nieruchome, chłodne powietrze i odgłos naszych kroków wśród skał. Żółte światło latarki rzucało ostre błyski i cienie na twarz Maxa, gdy obróciwszy się ku mnie wskazywał mi drogę; przez chwilę była to obca twarz. Jego cień, ogromny i zniekształcony, przesuwał się po nierównej ścianie. – Jeszcze daleko? Mój głos zabrzmiał obco, jak echo w grocie. – Zaraz za zakrętem – odparł Max. – Jeszcze pięć, nie, sześć schodków... i oto mamy naszego wartownika. W świetle latarki pojawił się niewyraźny zarys uniesionej twarzy oraz połyskująca błękitnie lufa strzelby. – Adoni? To ja, Max. Przyprowadziłem pannę Lucy. Spiro ma się dobrze? – Jak najbardziej. Obudził się.
Za Adonim wisiała prymitywna zasłona, jakby z worka, spoza niej wydobywało się przyćmione, ciepłe światło. Adoni odsunął zasłonę i odstąpił na bok. Max wyłączył latarkę i gestem zachęcił mnie, bym szła za nim. Znaleźliśmy się w jaskini. Była ogromna, o wielkim, ginącym w mroku, łukowatym sklepieniu, skąd jak sople zwisały stalaktyty, wzdłuż wybielonych do wysokości jakichś sześciu stóp ścian widać było regały na wino i skrzynie oraz sympatyczne wypukłe kształty baryłek. Na jednej z nich, obróconej tak, by mogła służyć za stolik, stała połyskując wesoło mosiądzem staroświecka latarnia z powozu Anno Domini 1850, prawdopodobnie wypożyczona z muzeum na górze; rzucała łagodne, pomarańczowe światło. Pomieszczenie ogrzewał stojący na środku piecyk naftowy. Stał na nim rondel z kawą. Z ciemności dobiegało nas regularne kapanie wody spływającej po stalaktycie do skalnego zbiornika, dźwięk ten brzmiał równie swojsko jak cieknący kran. Zaskakujące wrażenie przytulności pogłębiał zapach papierosów i kawy oraz ledwo wyczuwalne wyziewy nafty z piecyka. Ranny chłopak spoczywał w najdalszym zakątku jaskini, na legowisku wepchniętym za rząd skrzyń. Sklecone naprędce łóżko sprawiało wrażenie bardzo wygodnego: kilka materacy sprężynowych leżało jeden na drugim, na nich położono kilka koców, puchowych poduszek i ogromną pierzynę. Aby nie obciążać zranionej nogi pościelą, ustawiono pod nią jakąś konstrukcję. Leżący w pościeli Spiro, odziany chyba w piżamę sir Juliana (bladobłękitny jedwab oblamowany szkarłatem), wydawał się zadowolony i przynajmniej w tym momencie niezbyt cierpiący. Podparty poduszkami pił kawę. Zerknął znad filiżanki lekko zaskoczony moim widokiem i rzucił Maxowi pytające spojrzenie, na które Max odpowiedział po angielsku: – To siostra pani Forli. Jest zarówno moją, jak i twoją przyjaciółką. Zamierza nam pomóc i chciałbym, byś jej wszystko opowiedział. Spiro przyjrzał mi się bacznie, bez specjalnej życzliwości, a jego okrągłe, ciemne oczy, tak podobne do oczu siostry, ostrożnie mnie taksowały. Ledwie mogłam w nim rozpoznać chłopaka z fotografii. Te same gęste, sprężyste włosy i krzepkie ciało o silnych ramionach i mocnej szyi, lecz z jego twarzy zniknął promieniujący przedtem blask szczęścia i zdrowego animuszu. Był blady, a w piżamie... wyglądał młodo i bezbronnie. Max przysunął skrzynkę, bym miała na czym usiąść. – Jak się czujesz? – spytał chłopca. – Boli cię? – Nie – odparł Spiro. Było zupełnie oczywiste, że nie mówi prawdy, lecz jego odpowiedź nie wynikała z brawury. Po prostu nie należy przyznawać się do słabości, a ból jest słabością. – Spał – dodał Adoni. – To dobrze. Max przysiadł na beczułce służącej za podstawę lampy. Wielki cień, jaki rzucał na skały,
zawisł nad nami gigantycznym łukiem. Przez chwilę Max patrzył na chłopca, po czym rzekł z ożywieniem: – Jeżeli czujesz się już lepiej, chciałbym, abyś opowiedział nam dokładnie, co ci się przydarzyło. I tym razem proszę o wszystkie detale. – Wszystkie co? – Wszystko, co pamiętasz – dodał Max, a Adoni siedzący na łóżku dorzucił ciche wyjaśnienie po grecku. – W porządku. Spiro wysączył kawę i patrząc gdzieś w bok, wręczył pustą filiżankę Adoniemu. On zaś wziął ją, odstawił, po czym znów podszedł do posłania i z kocią gracją ułożył się z dala od chorej nogi. Sięgnął do kieszeni po papierosy, które wziął wcześniej od Maxa, wetknął je do ust, zapalił i jeden podał chłopakowi. Spiro przyjął go bez słowa, nawet nie spojrzawszy. Jednak odmiennie niż w moim wypadku, wcale nie oznaczało to, że trzyma Adonisa na dystans lub jest mu nieprzychylny. Było oczywiste, że dwóch młodych ludzi zna się aż za dobrze, żeby daremnie strzępić języki. Siedzieli obok siebie wsparci o poduszki, Adoni rozluźniony i pełen wdzięku, Spiro spięty i czujny. Palił papierosa nerwowo, chroniąc go w stulonej dłoni, jak to czynią robotnicy. Rzucił mi jeszcze jedno ostrożne spojrzenie, a potem już nie zwracał na mnie uwagi. Skierował całą na Maxa, prawie tak jakby ten miał go osądzić... jak gdyby był jednocześnie sędzią, wybawcą i najwyższą instancją odwoławczą. Max słuchał nieporuszony, rzucając ogromny, wygięty cień na ścianę i pół sklepienia. Chłopak mówił powoli, na jego bladej twarzy pogłębiał się wyraz zmęczenia. Nie potrafię sobie teraz przypomnieć, jakim mówił językiem. Czy jego angielski był zupełnie poprawny, czy też raczej Max i Adoni nadrabiali braki, tłumacząc mi resztę; chyba raczej to ostatnie, jednak tak czy owak, opowieść toczyła się żywo i wyraziście w tej mrocznej jaskini rozjaśnionej latarnią, gdzie kompozycję obrazu uzupełniała smużka dymku z papierosa, dwaj chłopcy skuleni wśród koców i delikatny, choć przenikliwy zapach unoszący się z jedwabnego szlafroka sir Juliana. Myślę, że to przedziwne, tajemnicze miejsce, środek nocy, narastające znużenie i niedawne uczuciowe przeprawy z Maxem wyostrzyły moją wrażliwość. Obraz wydawał się tak rzeczywisty, jak potrafi być tylko sen. W tym śnie odkryłam, że już wierzę w winę Godfreya, czekałam tylko, aż dowiem się, jak tego dokonał. Być może w świetle dnia fakty nabrałyby zwykłych wymiarów, lecz wówczas wydawało się, że każda historia jest prawdziwa, nawet opowieść starego dżentelmena o jaskini Prospera. Niemal wierzyłam, że tu właśnie neapolitańscy panowie czekali niegdyś, by usłyszeć z ust dawno zaginionego księcia jego historię, tak jak ja czekałam teraz na historię Spira. ***
– Nie zdarzyło się nic takiego – zauważył – co by podczas tej wyprawy uderzyło mnie jako niezwykłe. Zaskoczyło go tylko, że niebo jest nieco chmurne, a radio podało, iż o świcie można spodziewać się sztormu. Zwrócił na to uwagę Godfreyowi, ten jednak odparł nieco gwałtownie, że na pewno się przejaśni. Wypłynęli z hangaru tuż przed północą. Tak jak przewidywał Spiro, noc nastała ciemna i ponura, lecz nic Godfreyowi już nie mówił, szczególnie że ten siedział w kabinie, prawdopodobnie przygotowując aparat i resztę sprzętu fotograficznego. – Czy wydawał się taki jak zawsze? – spytał Max. Spiro zmarszczył czoło. – Nie potrafię powiedzieć – odparł wreszcie. – Był małomówny i może nieco ostro mnie potraktował, kiedy zwróciłem mu uwagę na pogodę, ale taki był cały dzień. Podejrzewałem, że wciąż jest na mnie zły za to, że tego ranka wszedłem bez pytania do hangaru, by sprawdzić silnik, dlatego siedziałem cicho i nie myślałem o tym. W końcu, to on mi płaci. – To może być interesujące – zauważył Max z namysłem. – Ale opowiadaj dalej. Dopłynęliście do przesmyku, a noc była ciemna. Spiro zaciągnął się pośpiesznie papierosem, po czym niezgrabnie, z powodu chorej nogi, próbował strzepnąć popiół na podłogę. Adoni wyjął podstawkę spod pustej filiżanki po kawie i przysunął ją w stronę chłopca. – Chyba byliśmy w połowie drogi – ciągnął Spiro – w przesmyku pomiędzy Kouloura a stałym lądem. Podpłynęliśmy dość blisko do wysp Peristeroi, widać było całkiem wyraźnie białą pianę przyboju. Spytałem pana Manninga, czy nie powinniśmy trochę poczekać po zawietrznej, aż się przejaśni, bo czasami wiatr rozpędzał chmury i wtedy można było dostrzec gwiazdy. Jednak on się nie zgodził, mieliśmy płynąć dalej. Jakiś czas posuwaliśmy się do przodu, aż zorientowałem się, że oddaliliśmy się o około dwie mile. Wówczas wyszedł z kabiny i posłał mnie, żebym zrobił kawę. – Chłopiec zerknął spod gęstych brwi na Maxa. – Był tam na stole aparat fotograficzny, ale nie sądzę, aby coś przy nim robił, bo poza latarnią sztormową w kabinie nie paliło się żadne światło. Wówczas wcale o tym nie myślałem, to oczywiste, że podczas nocnego fotografowania zawsze obywamy się bez światła. Lecz później, gdy leżałem ranny i nie miałem niczego do roboty prócz myślenia i mogłem się zastanawiać... wtedy przypomniały mi się te wszystkie dziwne szczegóły. Dziwne było to, że w ogóle wypłynęliśmy w ciemną noc, żeby fotografować, dziwne było jego kłamstwo, iż zajmował się aparatem, ale to co się zdarzyło później, było jeszcze dziwniejsze. Adoni błysnął zębami w uśmiechu. – Wiem, siadł silnik. I co w tym dziwnego, skoro właśnie tego ranka rozebrałeś go na kawałki, mój mały geniuszu? Po raz pierwszy Spiro uśmiechnął się i odparł coś po grecku, czego jednak nikt nie pofatygował się przetłumaczyć.
– Gdyby to się zdarzyło – dodał z rozbrajającą prostotą – byłoby bardzo dziwne. Ale to nie było to. – Ale poprzednio mówiłeś nam... – Powiedziałem, że silnik zgasł. Nie, że siadł. Nic mu nie było. Max poruszył się niespokojnie. – Jesteś tego pewien, naturalnie. Chłopiec kiwnął głową. – Nie trzeba na to wybitnego specjalisty. Nawet ty – łypnął okiem na Adoniego – nawet ty byś się w tym zorientował, mój pięknisiu. – Uchylił się przed kuksańcem Adonisa i roześmiał. – No co, przyłóż mi, teraz na pewno zdołasz mnie pobić. – Poczekam – odparł Adoni. Spiro zwrócił się znowu do Maxa. – Nie, silnik był w porządku. Posłuchaj. Najpierw zgasł, a potem pan Manning mnie zawołał. Wychyliłem głowę zza drzwi i krzyknąłem, że zaraz zobaczę, co się stało... jak wiesz, klapa wejściowa znajduje się pod schodkami do kabiny. Ale on odpowiedział: „To chyba nie silnik, Spiro. Tak mi się wydaje, że śruba jest zablokowana. Możesz na nią rzucić okiem?” Poszedłem na rufę. Stał tam przy sterze. Powiedział: „Uważaj, jak się będziesz wychylał, bo trochę kołysze. Daj mi latarkę, poświecę ci.” Wręczyłem mu latarkę, po czym wychyliłem się, żeby sprawdzić, czy coś nie owinęło się wokół wału. Jacht kołysał się wzdłużnie, reling był mokry, ale trzymałem się mocno. Powinienem być zupełnie bezpieczny. Zamilkł na chwilę i poruszył się niespokojnie, jakby zabolała go noga. Adoni zsunął się na podłogę i podreptał do skrzynki, na której stała butelka i dwie puste szklanki. Do jednej z nich nalał trochę wina – wyglądało na ciemne, słodkie wino zwane domestica – i podał chłopakowi. Zerknął pytająco na Maxa, ale ten potrząsnął głową. Adoni postawił butelkę i powrócił na legowisko, dostosowując się jak kot do nowej pozycji rannego. – Wszystko nastąpiło błyskawicznie. Jacht stanął dęba, jakby pan Manning zbyt szybko obrócił go do wiatru. Rzuciło mnie na reling, ale wciąż byłem bezpieczny, gdyż trzymałem się mocno. I wtedy poczułem uderzenie w tył głowy. Nie ogłuszyło mnie, chyba nawet próbowałem się obrócić i uniosłem ramię. Nagle łódź znów stanęła dęba i zanim zdałem sobie sprawę z tego, co się dzieje, wypadłem za burtę. Próbowałem uchwycić się relingu, ale wyślizgnął mi się z palców. Coś uderzyło mnie w rękę... o tutaj... więc puściłem go. No i znalazłem się w wodzie. Gdy się wynurzyłem, łódź była całkiem blisko i widziałem pana Manninga u steru, wypatrującego mnie w ciemności. Zawołałem... niezbyt głośno, bo nałykałem się wody, a poza tym było mi zimno i z trudem łapałem oddech. Ale musiał usłyszeć... Rzucił Maxowi żywe spojrzenie pełne gwałtownej, czystej nienawiści. – A jeśli nawet nie usłyszał, to w każdym razie dojrzał. Włączył latarkę i omiótł mnie jej światłem.
– Tak? – mruknął Max głosem bez wyrazu. Miałam wrażenie, że w jaskini powiało chłodem. Adoni też to wyczuł. Spojrzał przelotnie na Maxa, po czym utkwił wzrok w chłopca. – Nie bałem się, chyba rozumiecie – powiedział Spiro. – Nie jego. Nie dotarło do mnie, że to on mnie uderzył, myślałem, że to był jakiś wypadek. Nie, nie bałem się. Pływam dobrze i jacht, chociaż z wyłączonym silnikiem, dryfował w moją stronę, a poza tym on mnie widział. Za chwilę z jego pomocą znajdę się na pokładzie. Raz jeszcze krzyknąłem i popłynąłem w stronę łodzi. Dostrzegłem, że zapuszcza silnik, ale wciąż nie miałem pojęcia po co. Kiedy podpłynąłem bliżej, wychylił się i uderzył mnie ponownie. Lecz ponieważ jacht kołysał się wzdłużnie, musiał się mocno trzymać relingu, toteż nie zdołał dobrze wymierzyć. Uderzenie dosięgło mnie, ale tym razem widziałem, co się szykuje i dałem nura, dlatego trafił w ramię, a nie w głowę. Myślę, że wyczuł cios, jednak nie widział, w co uderzył, bo zgasła mu latarka, a wielka fala zabrała mnie poza zasięg jego wzroku i odsunęła od rufy. Chyba rozumiecie, że tym razem pozwoliłem się unieść falom. Dostrzegłem, że znów zapalił latarkę, ale zachowałem już milczenie i dałem się nieść prądowi. Wówczas usłyszałem, jak włączył silnik. – Wysączył ostatnią kropelkę i spojrzał na Maxa. – Przez pewien czas jeszcze przepatrywał morze, lecz prąd szybko mnie znosił, a fale ukryły przed jego wzrokiem. Wreszcie odpłynął i zostawił mnie na morzu. Zapadła cisza. Nikt nie drgnął. Cały czas czułam się jak we śnie. Mroczna jaskinia zdawała się odbijać echo morskiej fali, pomruk oddalającej się łodzi i szum gnanych nocną bryzą fal. – Ale Święty był z tobą – powiedział Adoni z głęboką, ludzką satysfakcją w głosie. Ponure cienie prysły. Jaskinia znowu była ciepła, pełna miękkiego światła rzucanego przez angielską latarnię z epoki wiktoriańskiej. Spiro wręczył Adonisowi pustą szklaneczkę, ułożył wokół siebie wygodniej pościel i przytaknął. – Tak, był ze mną. Czy mam opowiadać dalej, kyrie Max? Wiesz, co się później zdarzyło. – Chciałbym, żeby panna Lucy również to usłyszała. Mów dalej, ale skróć trochę opowieść. Jesteś zmęczony i zrobiło się bardzo późno. Reszta historii należała już do klasyki, opowiedziana i uwiarygodniona przez pół setki podobnych opowieści począwszy od Odyseusza do św. Pawła. Pechowo dla mordercy nocna bryza wzbudziła szybki prąd idący w stronę wybrzeża Albanii. Spiro był świetnym pływakiem, a Morze Jońskie jest wyjątkowo słone, ale nawet biorąc to pod uwagę, nie miałby żadnych szans na przeżycie, gdyby nie wylądował w środku rwącego strumienia prądu. Dzięki temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołał utrzymać się na powierzchni dość długo, a tuż przed świtaniem bystry prąd wyrzucił go na brzeg. Lecz w owej chwili był już zupełnie wyczerpany i pozostawiony na łasce przyboju. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że dotarł do brzegu. Gdy jednak fala rzuciła go na ostre skały
przybrzeżne, resztką sił przywarł do nich i zdołał nawet utrzymać się tam atakowany przez trzy kolejne cofające się fale. Dopiero wtedy podciągnął się wyżej i poczołgał po śliskiej skale poza zasięg fal. I tutaj szczęście mu nie dopisało. Święty Spiridion doprowadziwszy chłopca bezpiecznie na suchy, obcy ląd z dala od swoich włości, opuścił go znienacka. Spiro poślizgnął się i upadł prosto na ostry złom skalny, całym ciałem przygniótł sobie nogę i złamał ją. Wówczas stracił przytomność. Nie pamiętał, jak go odnaleziono. Stary pasterz zszedł na dół w poszukiwaniu zabłąkanej owcy i tam go znalazł. Kiedy Spiro ocknął się, leżał suchy i ogrzany w prymitywnym łóżku, w chatce owczarza. Pasterz posiadał najwyraźniej pewną podstawową wiedzę medyczną, bo noga była już nastawiona i w łupkach. Stara kobiecina sporządziła mu napój, po którym zapadł w sen, a gdy obudził się po raz wtóry, ból zelżał, więc chłopiec był w stanie rozmyślać nad tym, co się stało... – A resztę znacie. Tu nagle ziewnął przeraźliwie i ułożył się na wznak w pościeli. – Tak, resztę znamy. – Max powstał i przeciągnął się. – Dobrze by nam zrobiło parę godzin snu. Rano... o mój Boże, za jakieś trzy godziny! Mam zamiar cię stąd zabrać... nie pytaj mnie jak... Jakoś zdołam to zrobić w tajemnicy przed panem Manningiem. Chcę, żeby zajęto się fachowo twoją nogą, a potem musisz opowiedzieć tę historię odpowiednim władzom. Chłopak zerknął na Maxa, a zdumienie i znużenie dodało jego twarzy posępnego, twardego wyrazu. – Władzom? Policji? Chcesz oskarżyć pana Manninga o próbę utopienia mnie? Na podstawie mojego zeznania? Wyśmieją cię. – To nie jest jedynie kwestia oskarżenia pana Manninga o wyrzucenie cię za burtę. Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, dlaczego to zrobił? Jest coś, czego musimy dociec, Spiro. Musisz mi zaufać. A teraz jeszcze tylko na parę minut spróbuj cofnąć się myślami do tego dnia. Sam musiałeś nad tym rozmyślać, kiedy leżałeś chory... Jak myślisz, dlaczego on to zrobił? Masz jakiekolwiek podejrzenia? Bo chyba nie sądzisz, że skłoniła go do tego irytacja z tego powodu, że bez pytania zrobiłeś mu przegląd silnika? – Oczywiście, że nie. – Czy nic więcej nie zaszło... wtedy czy kiedy indziej? – Nie. Myślałem o tym. Jasne, że się zastanawiałem. Ale nic. – A więc wróćmy do tego poranka przed wyprawą. Skoro nie mamy punktu zaczepienia, spróbujmy przebadać choćby takie drobne zdarzenie, skoro było nietypowe. Zazwyczaj sam dokonywałeś przeglądu silnika? – Nie, ale już to robiłem. – Spiro poruszył się niespokojnie, jakby zabolała go noga. – I przebywałem też sam na jachcie.
– Ale zawsze uzgadniałeś to uprzednio z nim? – Oczywiście. – Jednak tym razem postąpiłeś inaczej... Dlaczego zabrałeś się do przeglądu bez pytania? – Ponieważ mówił mi, że zamierza wypłynąć i chce, bym przejrzał silnik. Miałem się zabrać do pracy po śniadaniu. Wstałem bardzo wcześnie, popływałem sobie w zatoce, a potem pomyślałem, że pójdę tam od razu i zacznę przegląd. Wiedziałem, gdzie trzyma zapasowy klucz. Otworzyłem hangar, ugotowałem sobie w kokpicie kawę, po czym uchyliwszy klapę, żeby mieć więcej światła, wziąłem się do roboty. Był piękny ranek, czuło się w powietrzu nadchodzące lato, a ja miałem znakomity humor. Pracowało mi się świetnie. Gdy pan Manning zjadł śniadanie i zszedł nad zatokę, byłem już w połowie przeglądu. Myślałem, że się ucieszy, ale rozzłościł się i spytał tylko, jak się dostałem do hangaru. Nie chciałem mu mówić, że zauważyłem, gdzie chowa zapasowy klucz, dlatego powiedziałem, że drzwi nie były zatrzaśnięte. Uwierzył mi, ponieważ zatrzask się czasami zacina. Jednak wciąż był zły i zapowiedział, że każe zmienić zamek. Wtedy ja się też rozzłościłem i spytałem, czy uważa mnie za złodzieja, a jeśli tak, to lepiej niech przeliczy pieniądze w portfelu zostawionym przez niego w kokpicie. Tak jakbym mógł go tknąć! Byłem wściekły! – Spiro wspominał te chwile z pewną satysfakcją. – Powiedziałem mu również, że naprawię zamek i więcej mnie nie zobaczy. Nagle się uspokoił, przeprosił i powiedział, że wszystko jest w porządku. Max zastanawiał się głęboko. – I to wtedy poprosił cię, żebyś z nim wypłynął na noc? – Niech się zastanowię... Tak, to musiało być wtedy. Przedtem mówił, że nie będzie mnie potrzebował, ale chyba zmienił zdanie... Pewnie było mu przykro, że mnie tak potraktował. – Po czym dodał naiwnie: – Tym sposobem mógł mi dać bez obrazy dodatkową zapłatę. – A więc wygląda na to, że wtedy właśnie zdecydował się ciebie pozbyć. Sam rozumiesz, że to ma sens tylko w tym wypadku, jeśli był przekonany, iż dostrzegłeś coś, czego nie powinieneś... A to oznacza, że to coś musiało być albo w hangarze, albo na jachcie. A teraz postaraj się skupić, Spiro. Czy coś na jachcie uderzyło cię jako niezwykłe? Lub w hangarze? Albo coś, co pan Manning powiedział, czy zrobił... czy miał ze sobą? – Nie. – Chłopak powtórzył to ze znużeniem. – Myślałem już nad tym. Nic takiego nie było. – Wróćmy do portfela. Mówiłeś, że zostawił swój portfel. Gdzie go znalazłeś? – Na podłodze, za kuchenką w kokpicie. Musiał tam spaść, a on nie zauważył. Położyłem go na stole. – Czy były w nim dokumenty? Pieniądze? – Skąd mam wiedzieć? – Spiro nastroszył się znowu jak młody indyk, po czym pod wpływem wzroku Maxa rozchmurzył się i odparł z uśmiechem: – No dobra, zerknąłem tam. Były w nim pieniądze, ale nie wiem ile, bo widziałem tylko ich brzegi. I to nie były greckie
banknoty, więc niby na co, według niego, miałyby mi się przydać? Ale nawet gdyby był tam milion drachm, nie wziąłbym ich! Wiesz o tym, kyrie Max! – Oczywiście, że wiem. Czy zostawił cię potem choć na chwilę samego na jachcie? – Nie. Jak skończyłem przegląd, zabrał mnie do domu, żebym mu pomógł przy fotografiach. Pracowałem tam cały dzień. Zatelefonował do willi Forli i powiedział mojej matce, że wypływam z nim na noc. – Czyli, jednym słowem, upewnił się, że nikt cię tego dnia nie zobaczy... Czy kiedykolwiek podejrzewałeś go o jakieś nielegalne interesy podczas tych wycieczek jachtem? – Nie... ale jakie by to miało znaczenie? I tak bym przecież nie doniósł na policję. – Spiro spojrzał na niego z błyskiem w oku. – Nie on jeden. Max przemilczał tę uwagę i tylko kiwnął głową. – W porządku, Spiro, już cię nie będę męczył. Adoni, zamknę was obu i odprowadzę pannę Lucy do domu. Przyjdę z powrotem za pół godziny. Macie przy sobie broń? – Tak. – I to – Spiro pomacał pod poduszką i nonszalanckim gestem, jakby to była chusteczka do nosa, wyciągnął nóż komandosa wyostrzony do morderczego błysku. – Otóż to – zauważył Max wesoło. – Teraz spróbujcie się przespać, a niedługo zabiorę was stąd. – Pochylił się i położył na chwilę dłoń na ramieniu chłopaka. – Wszystko będzie dobrze, Spiro mou. Adoni odprowadził nas aż do progu jaskini. – A co z sir Gale’em? – spytał przyciszonym głosem. – Zajrzę do niego – obiecał Max. – Jestem przekonany, że śpi jak zabity. Nic mu nie grozi, możesz się przestać o niego martwić i sam zasnąć. Po powrocie, resztę nocy spędzę w kuchni. Jeśli będziesz mnie potrzebował, podejdź tylko pod górne drzwi i zawołaj. Dobranoc. – Dobranoc, Adoni – powiedziałam. – Dobranoc. Adoni obdarzył mnie zniewalającym uśmiechem, może nieco znużonym, po czym opadła zasłona, odcinając nas od pełnego ciepła blasku lampy, znowu znaleźliśmy się w mroku skalnego korytarza. Włączył latarkę i zaczęliśmy się wspinać po schodach. Nierówne ściany, kręty korytarz, wykute stopnie przepływały przede mną jak w półśnie, lecz jakąś cząstką świadomości wciąż bacznie rejestrowałam słowa Maxa. – Rozumiesz chyba teraz, dlaczego ukrywam chłopaka w jaskini, dopóki nie zdołam go przeszmuglować do Aten? Nawet nie o to chodzi, że wciąż grozi mu niebezpieczeństwo... chociaż i to jest możliwe... ale po prostu mamy większą szansę odkrycia przyczyny postępku Manninga, jeśli nie ma on najmniejszego pojęcia, że go podejrzewamy... A to musi być coś wielkiego... Na pewno... I mam wrażenie, że wiem, gdzie należy tego szukać. – Jacht?
– Albo tam, albo w hangarze. Te machinacje jakoś wiążą się z jachtem i wspaniałym pretekstem, jaki daje mu fotografowanie. Gdy uwierzymy w historię Spira, a ja w nią wierzę, ta poranna kłótnia z Manningiem daje nam do ręki klucz do tajemnicy... To jedyne niezwykłe zdarzenie, jakie widzę. I może się wiązać ze śmiercią Yanniego. Myślałem o tym. Kiedy Yanni przyszedł tu w niedzielę wieczorem z wiadomością od Spira, szczerze porozmawialiśmy na ten temat. Wówczas mimochodem zauważyłem, że to dziwne, iż nie wolno nam pisnąć ani słowa Manningowi. Wtedy Yanni powiedział, że widział jacht Manninga o dziwnych porach w różnych niezwykłych miejscach, i od pewnego czasu o coś go podejrzewa. Na moją uwagę, że pewnie fotografował, wzruszył tylko ramionami i spojrzał cynicznie. To niby nic... W końcu taki człowiek jak Yanni mógł uważać fotografowanie za wyjątkowo dziwaczne zajęcie dla każdego. Jednak po naszej rozmowie zaczął się tą sprawą bardziej interesować, nabrał podejrzeń i w nocy kręcił się w pobliżu hangaru lub w innym miejscu, gdzie lepiej, żeby go nie było, i z tego powodu został zamordowany. Pewnie Manning zaszedł Yanniego od tyłu, uderzył czymś ciężkim w głowę, wrzucił do jego własnej łodzi, przyczepił do niej swoją dinghy, wypłynął na morze, zmiażdżył mu głowę bomem i wyrzucił za burtę. Potem Manning zluzował bom, rozlał wszędzie wódkę, postawił łódź w dryf, a sam powiosłował cicho do domu. Być może tak się stało. Nie mógł go zabrać dalej, skoro musiał potem wiosłować do domu, dlatego sztorm wyrzucił ciało na brzeg... Ale i tak pomysł był dobry, nikt się go nie czepiał. Taki impulsywny chłopak z tego naszego Godfreya... i na pewno ma sporo do stracenia. Tak, chętnie bym się dowiedział, co to takiego. – Musisz mi coś obiecać! – wyrzuciłam z siebie nagle opanowana gwałtownym strachem. – Co takiego? – Nie pójdziesz sam dziś w nocy! Nie będziesz taki głupi! Roześmiał się. – Możesz być absolutnie pewna, że tego nie uczynię, mój skarbie! Muszę zawieźć Spira bezpiecznie tam, gdzie powinien się znaleźć, zanim zacznę dyskutować z kimś o tak szczególnym podejściu do kwestii życia i śmierci jak Manning. To on musiał strzelać do delfina, zdajesz sobie z tego sprawę? – Kiwnął głową, gdy wykrzyknęłam zdumiona. – Któż by inny? Jest tylko jedna sensowna przyczyna tego postępku, który zresztą przypisywałaś mnie, że wieść się rozniosła i ludzie zaczęli się masowo schodzić, aby oglądać to stworzenie. A kiedy Manning po raz pierwszy zobaczył jak pływałaś w zatoce, chyba uznał cię za jedną z natrętnych turystek, co znalazła się zdecydowanie za blisko jego tajemnicy. Podobnie jak Yanni i Spiro. – Ale... te piękne fotografie! One naprawdę są świetne, Max! Nie mógł chcieć go zabić, skoro wcześniej z nim się bawił! Musiał go polubić! Uśmiechnął się krzywo. – I Spira też? – Zamilkłam. – No więc tak... Poczekaj, tylko przepchnę regał z powrotem. – Co chciałbyś, żebym zrobiła?
– Coś, co nie narazi cię na niebezpieczeństwo, a mam nadzieję, że będzie łatwe. Zajmij się nim podczas naszego powrotu ze Spirem z Aten do domu. – Oczywiście, ale jak? – Nie pozwól Manningowi zbliżyć się do przystani w Korfu w czasie mojego tam pobytu. Szybciej bym dotarł do Aten samolotem, ale nie zdołam zabrać chłopaka tak, żeby nie wiedziała o tym cała wyspa, dlatego wezmę go do samochodu, ukryję pod jakimś kocem i popłyniemy „Igoumenitsa”. – Czym? – Promem na stały ląd. Podjadę do Jannina i stamtąd polecimy samolotem do Aten. Oznacza to jednak, że nie zdołamy zrobić tej wycieczki w jeden dzień. Postaram się wrócić jutro, a dziś wieczorem przedzwonię do ciebie i powiem, którym promem przypłyniemy. Ostatni dobija do brzegu dopiero kwadrans przed jedenastą, o tej porze jest już ciemno i wątpię, aby akurat wtedy Manning tam się pałętał. Ale spróbuję złapać wcześniejszy, jeśli zdołam. Przypływa kwadrans po piątej... Czy zniesiesz jego towarzystwo i będziesz z nim piła herbatkę do szóstej, tak abym zdążył dojechać do domu...? – Chyba się nią udławię, ale zrobię wszystko co w mojej mocy – przyrzekłam. Znaleźliśmy się znowu w kuchni. Otoczyły nas jasność, ciepło i miłe zapachy jedzenia, niczym wspomnienia prawdziwego i bezpiecznego świata, niezmiernie odległego od burzliwych wydarzeń tego koszmarnego snu. Zatrzasnął za nami drzwi i zaraz klucz zazgrzytał w zamku. – Wiem. Musisz już iść do domu. Skocz na górę i przebierz się w swoje rzeczy, a ja zerknę, czy ojciec śpi. – Miejmy nadzieję, że Phyllida też śpi, bo inaczej Bóg raczy wiedzieć, jaką historyjkę mam wymyślić! – Cokolwiek, byle nie prawdę! Spojrzałam na niego zdumiona. – Nie mogę w to uwierzyć. Rozumiesz? Wiem, że to prawda, ale wciąż nie mogę uwierzyć. A za dnia stanie się to po prostu nieprawdopodobne. – Rozumiem. Nie myśl teraz o tym. Miałaś naprawdę męczący wieczór i lepiej się poczujesz, jak się prześpisz. – Mój zegarek stoi. O, do licha, pewnie woda się do niego dostała. Która godzina, Max? – Mój też stanął. Niech to licho. Ta mała kąpiel chyba niezbyt dobrze nam zrobiła, jak sądzisz? Roześmiałam się. – Można by to lepiej określić, panie Gale. Wyciągnął ramiona i przytulił mnie do siebie. – I lepiej wyrazić – oświadczył. I co rzekł, to uczynił.
ROZDZIAŁ XIII Choć cię zmorzył sen kamienny, lecz czuwa spisek bezsenny i zaraz skoczy. II. 1. Następnego ranka zaspałam. Obudziłam się dopiero słysząc trzask otwieranych okiennic, gdy blask rozżarzonego słońca padł na moją poduszkę, prawie mnie oślepiając. Po czym doszedł mnie głos Phyllidy: – Najwyższy czas wstawać, Rip Van Winkle! Kiedy coś wymruczałam, jeszcze nie ocknąwszy się ze snu, dodała: – Godfrey dzwonił do ciebie. – Co? – wykrzyknęłam mrużąc oczy w słońcu. – Dzwonił do mnie? Czego chciał... czy powiedziałaś, Godfrey? Nagle wróciła mi pamięć i usiadłam gwałtownie w pościeli. Jej zdumiony wzrok sprawił, że prędzej się opanowałam. – Coś mi się śniło – wyjaśniłam trąc oczy. – Któraż to godzina, na Boga? – Samo południe, moja mała. – Wielkie nieba! A w jakiej sprawie dzwonił? – Aby dowiedzieć się, czy dotarłaś bezpiecznie do domu razem z pierścionkiem, oczywiście. – A co, spodziewał się, że pan Gale ukradnie mi go po drodze? Za późno zdałam sobie sprawę, jak opryskliwie to zabrzmiało. Phyllida spojrzała na mnie z ciekawością, lecz zauważyła tylko: – Chyba zbyt gwałtownie cię obudziłam. Nie przejmuj się, przyniosłam ci kawę. Proszę. – Jesteś aniołem... Dziękuję. Wielkie nieba, musiałam spać jak zabita... Twój pierścionek leży tam na toaletce. Aaa, widzę, że już go zabrałaś. – Możesz być tego pewna. Przyszłam tu już parę godzin temu i wzięłam go, ale nie miałam sumienia cię budzić, tak byłaś wykończona, biedactwo. – Obróciła dłonią w świetle
słonecznym i brylant rozjarzył się tysiącem błysków. – Dzięki niebiosom za to! I niech cię Bóg błogosławi, Lucy, jestem ci ogromnie wdzięczna! Chyba bym zwariowała do reszty, gdybym musiała całą noc spędzić na rozmyślaniach, czy jakiś włóczęga go nie znalazł. A sama bym się nie odważyła zejść nad zatokę! O której godzinie wróciłaś? – Pojęcia nie mam – odparłam zgodnie z prawdą. – Zegarek mi stanął. Myślałam w pierwszej chwili, że woda się do niego dostała, ale po prostu zapomniałam go nakręcić. Gdzieś bladym świtem – zaśmiałam się – wszystko się pogmatwało. Godfrey ci nic nie opowiedział? – Niewiele z tego pojęłam. Mówił o delfinie na plaży, o tym, że ty i Max wtaszczyliście bestię do wody. Brzmiało to mało prawdopodobnie. A co się w końcu stało? – Mniej więcej właśnie to. – Pospiesznie przedstawiłam odpowiednio ocenzurowaną historię ratowania delfina i zakończyłam ją przybyciem Maxa na plażę. – A w łazience znajdziesz marne szczątki kosmetyczki. Przykro mi ogromnie, ale musiałam czegoś użyć. – Wielkie nieba, ten staroć! Głupstwo! – Och, ulżyło mi. Sądząc po tym jak opisałaś mi ją wczorajszej nocy, przypuszczałam, że to nieomal święta relikwia. Obrzuciła mnie spojrzeniem, znikając za drzwiami łazienki. – Wczorajszej nocy nie byłam sobą, i doskonale o tym wiesz. – Właściwie to nie. Sięgnęłam po dzbanek, stojący tuż obok łóżka i dolałam sobie kawy. Wyłoniła się z łazienki z widocznym obrzydzeniem trzymając w dwóch palcach kosmetyczkę. – „Szczątki” to właściwe określenie. I pewnie nie wiesz nawet, co się przydarzyło mojej kredce do warg firmy Elisabeth Arden? – Święty Boże, następna relikwia? – Hm... oprawka była ze złota. Wypiłam kawę. – Poszukaj w kieszeni szlafroka sir Juliana. Zostawiłam ją tam. Przepraszam raz jeszcze. Właściwie ja też nie byłam zeszłej nocy sobą. – Szlafroka sir Juliana? To brzmi bardzo interesująco! Co się stało? – Przysiadła na brzegu łóżka. – Za wszelką cenę próbowałam nie zasnąć, dopóki nie wrócisz, ale te piekielne pastylki po prostu mnie uśpiły, zaraz po tym jak Godfrey zadzwonił i mogłam wreszcie przestać się o ciebie martwić. Mów więc. Chcę wiedzieć, co straciłam. – Och, nic takiego. Oboje byliśmy przemoczeni do suchej nitki, dlatego musiałam wpaść do Castello i się wysuszyć, a tam poczęstowali mnie kawą i wzięłam kąpiel... Phyllido, co za łazienka! Po prostu nie uwierzysz w to okropieństwo... och, przepraszam! Znów zapomniałam, że to pałac przodków rodziny Forli. No, ale w takim razie znasz tę łazienkę. – Są dwie – odparła Phyllida. – Nie zapominaj, że jest tam dwadzieścia sypialni, a
człowiek musi mieć jakiś komfort. Pewnie, że znam te łazienki. Czy dostałaś z alabastrową, czy porfirową wanną? – To brzmi jak Nowe Jeruzalem. Nie mam pojęcia, co to było, ja nie zwykłam żyć na tym poziomie. Była w dość paskudnej ciemnej czerwieni w białe kropki i do złudzenia przypominała zjełczałe salami. – Porfir – oznajmiła moja siostra. – A woda była gorąca? – Wrząca. – Doprawdy? A więc coś musieli z tym zrobić. Nie zdarzało się, by leciała inna niż letnia, a w dodatku przypominam sobie, że był tam kran z wodą morską, w jakiś przedziwny sposób pompowaną z jaskiń. Bo pod Castello znajdują się jaskinie. – Naprawdę? – Kiedyś trzymano tam wino. – Coś takiego. Niesłychane. – Tylko że z kranu wypływały krewetki i różne inne stwory, a kiedyś nawet pojawiła się mała ośmiornica. Bardzo nas to zniechęcało. – Nie dziwię się. – W końcu Leo zablokował dopływ. Powszechnie uważano, że to szalenie korzystne dla zdrowia, ale wszystko ma swoje granice. – Też tak uważam – zgodziłam się. – Krewetki w winie byłyby zdrowe. – Krewetki w winie? O czym ty mówisz, na Boga? Odstawiłam pustą filiżankę. – Sama nie wiem. Myślałam, że mówisz o piwnicach na wino. – O kąpielach w wodzie morskiej, idiotko! Leo z nimi skończył. No tak, rozumiem, kpisz ze mnie... Ale opowiadaj dalej. Wzięłaś więc kąpiel. Chociaż wciąż nie pojmuję, skąd biorą gorącą wodę, przecież nie mogli napalić w piecach. Pożerały chyba tonę węgla na dzień i do ich obsługi trzeba było co najmniej trzech niewolników, na okrągło wrzucających węgiel do palenisk. – Adoni i Spiro skonstruowali piecyk gazowy. – Wielki Boże – oświadczyła Phyllida z nabożeństwem. – I to działa? – Tak, przecież ci mówiłam, woda była cudowna. Co więcej, mogłam rozwiesić mokre ubranie na gorących rurach, a tuż obok w sypialni stał piecyk elektryczny. No i podczas gdy schły moje rzeczy, włożyłam szlafrok sir Juliana i dlatego zostawiłam twoje kosmetyki w kieszeni. A potem w kuchni wypiłam kawę i zjadłam jajka na bekonie. Aż wreszcie Max Gale odprowadził mnie do domu razem z twoim brylantem i to już koniec opowieści. – Odchyliłam się do tyłu i uśmiechnęłam. – Prawdę mówiąc, to była świetna zabawa. – Takie też odnoszę wrażenie. Czy Max Gale zachowywał się uprzejmie? – O tak. Bardzo. – Muszę przyznać, że jestem zaskoczona jego pomocą. Sądziłam, że jest podejrzany o
strzelanie do delfina. – Mimo wszystko, to nie mógł być on! Pomógł mi, jak tylko go o to poprosiłam. I nie strzelał również jego ojciec, jestem tego absolutnie pewna. Chyba musiał to być jakiś miejscowy chłopak, poszukujący silnych wrażeń. – Usiadłam i zsunęłam kołdrę. – Najwyższy czas, żebym wstała. Moja siostra zerknęła na zegarek i z okrzykiem skoczyła na równe nogi. – Wielkie nieba, muszę się śpieszyć, jeśli mam zdążyć! – Dokąd? – Do fryzjera i na zakupy, a skoro i tak już będę w mieście, myślałam, że przy okazji zjem tam lunch. Powinnam cię dawno obudzić i spytać, czy nie pojechałabyś ze mną, ale byłaś taka wykończona... Co prawda w kuchni jest mięso na zimno i babeczka owocowa, ale jeśli tylko zechcesz, z przyjemnością cię zabiorę. Zdążysz się przebrać? Powinnam wyruszyć najpóźniej za jakieś dwadzieścia minut. Zawahałam się. – Czy Godfrey oczekuje, że oddzwonię do niego? – Masz ci los, tak, zupełnie o tym zapomniałam. Marzy jedynie, żeby mieć relację z pierwszej ręki o tym, co się wczoraj wydarzyło. Powiedziałam mu, że zjem lunch w mieście, bo gdyby nie to, zaprosiłabym go do nas, ale odniosłam wrażenie, że to raczej on zamierzał ciebie zaprosić na lunch. – Przerwała na chwilę, kładąc rękę na klamce. – Słyszę telefon. To chyba Godfrey. Co mu powiedzieć? Sięgnęłam po pończochy i zaczęłam je wkładać, jednocześnie gorączkowo się zastanawiając. Godfrey oczywiście będzie niezmiernie ciekaw nocnych wydarzeń w Castello... Co powiedział sir Julian, jaka była reakcja Maxa. Jeżeli zdołam odłożyć moją opowieść do jutra, dzięki jego ciekawości zdołam utrzymać go z dala od Maxa. Powiedziałam więc: – Powiedz mu, że jestem w łazience albo coś w tym rodzaju, i chwilowo nie mogę podejść do telefonu, a zaraz wyjeżdżam z tobą i sama nie wiem, kiedy wrócę, ale zadzwonię do niego... Albo nie, niech on do mnie zadzwoni. O jakiej chce porze wieczorem. Phyllida uniosła jedną brew. – Trudno dostępna, co? W porządku. Jedziesz ze mną? – Nie, nawet bym nie zdążyła się ubrać, ale dziękuję za dobre chęci. Poleniuchuję sobie, a potem zejdę na plażę. – Dobra – oświadczyła siostra przyjaźnie i udała się do hallu odebrać telefon. Nie miałam najmniejszego zamiaru iść na plażę, szczególnie że było bardzo prawdopodobne, iż Godfrey mnie tam wypatrzy i też zejdzie nad zatokę. Chciałam zajść do Castello, żeby sprawdzić, czy Max i Spiro bezpiecznie wydostali się z domu. Bałam się użyć
towarzyskiego telefonu, a zresztą wątpiłam, czy sir Julian zechce ze mną rozmawiać tego ranka, miałam cichą nadzieję, że w ogrodzie spotkam Adonisa i pogadam z nim w cztery oczy. Wyjątkowo wcześnie i z wielkim pośpiechem zjadłam zimny lunch, zawiadomiłam Mirandę, że zaraz idę na plażę i poszłam do swojego pokoju po parę drobiazgów. Jednak kiedy wychodziłam, czekała już na mnie w hallu, a w ręce trzymała małą paczuszkę. – Dla mnie? – spytałam. – Co to takiego? – Właśnie przyniósł Adoni. To jakieś rzeczy, które zostawiła pani zeszłej nocy. Wzięłam paczuszkę. Poprzez papier mogłam wyczuć twarde, obłe kształty kredki do warg i puderniczki Phyllidy. – O, jak to miło z jego strony. Właśnie myślałam, że będę musiała pójść po te drobiazgi. Czy Adoni jeszcze jest? – Nie, panienko, nie mógł czekać. Ale miałam od niego panience powtórzyć, że wszystko w porządku. W głosie dało się wyczuć zaciekawienie. Zauważyłam wówczas, że jej oczy znów rozbłysły, a na policzkach pojawiły się rumieńce, przez chwilę rozważałam, czy Adoni nie przekazał jej dobrych wieści. – Tak się cieszę. Czy opowiedział ci, jaką mieliśmy w nocy przygodę? – Z delfinem? Tak, mówił. Coś niesłychanego! Najdziwniejsze dla nas Greków było to, że zadaliście sobie tyle trudu. Ale ten płaszczyk, panno Lucy! Chyba już nie da się go doczyścić! Roześmiałam się. – Dostał w kość, prawda? Tak myślałam, że będziesz się zastanawiać, co ja takiego w nim wyrabiałam. – Już po płaszczyku i sukience wiedziałam, że musiała panienka wpaść do morza... no i po tym jak wyglądała łazienka. Sukienkę wyprałam, ale płaszcz trzeba oddać do pralni. – Cóż, nie przejmuj się tym. Wielkie dzięki za wypranie sukienki, Mirando. Jak zobaczysz Adonisa, podziękuj mu proszę za przyniesienie tych drobiazgów, dobrze? I za wiadomość. Nic więcej nie powiedział poza tym, że wszystko jest w porządku? – Nie. – To cudownie – wyrwało mi się z głębi serca. – Tak się martwiłam. Sir Julian nie czuł się dobrze zeszłej nocy. Przytaknęła. – Przeszło mu do rana. Przez chwilę spoglądałam na nią w milczeniu, póki nie zdałam sobie sprawy, że doskonale wiedziała, co starałam się pokryć niedomówieniami. Wcale się tym nie przejmowała. Znowu typowe greckie podejście: jeżeli mężczyzna pragnie sobie od czasu do
czasu wypić, kogo to powinno obchodzić poza nim samym? Jego żona przyjmie to jak każde inne zdarzenie. Życie tutaj bywa oszałamiająco proste. – Bardzo mnie to cieszy – powiedziałam więc i udałam się w stronę sosnowego lasu. Gdy znalazłam się poza zasięgiem wzroku, zeszłam ze ścieżki i zaczęłam się wspinać po zalesionym zboczu aż do miejsca, gdzie drzewa przerzedzały się tak, iż tylko kilka sosen rosło na samym cyplu. Rozpostarłam koc w cieniu i położyłam się. Ziemia wyścielona była sosnowymi igłami, a gdzieniegdzie wyrastały z niej włochate, miękkie listeczki bluszczyka kurdybanka, śliczne ciemnoróżowe orchidee oraz liliowe kosaćce z białymi cętkami. Castello było niewidoczne, ukrywało się za drzewami, ale z tej wysokości mogłam dostrzec na południowym cyplu dach willi Rotha. Nieco niżej widoczny był także dom rodziny Forli. W oddali, za skrzącym się morzem, widniały góry Epiru. Śnieg na nich już prawie stopniał, mimo to szczyty położone dalej na północ wciąż jeszcze połyskiwały bielą. Na skały u ich podnóża prąd wyrzucił Spira i stamtąd, spod samego nosa straży granicznej, zabrał go Max. A tam gdzie widać kolorową plamę pod fioletowymi zboczami Epiru, leży Igoumenitsa, skąd odchodzi prom... Wzięłam ze sobą książkę, lecz nie mogłam się na niej skupić. Wkrótce dostrzegłam to, czego się spodziewałam: na ścieżkę wiodącą wzdłuż cypla wyszedł zdecydowanym krokiem Godfrey. Nie zszedł do zatoki, tylko stanął i spoglądał w dół, jakby wyglądał kogoś, kto mógł się pojawić na plaży lub w wodzie. Chwilę czekał. Miałam takie wrażenie, jakby rozważał, czy nie przeciąć plaży i nie wspiąć się ścieżką do domu Forlich. Jednak nie uczynił tego. Postał jeszcze kilka minut, po czym odwrócił się i wrócił do domu. Jakiś czas później mój wzrok przyciągnęła biała plama wychylająca się zza wierzchołków drzew obrzeżających zatokę. Po chwili spoza cypla wypłynął jacht pod żaglami, tnąc łukiem białego kilwateru błękitną powierzchnię połyskującego morza. Podparłszy ręką brodę leżałam dalej, obserwując go pilnie. Nie przypominał jachtu, który kilka lat temu miał Leo; spędziłam na nim całe lato po skończeniu szkoły. Ten zaś był mniej więcej dziesięciometrowym słupem, z silnikiem i bermudzkim ożaglowaniem. Poza tym, o ile mogłam to stwierdzić, maszt miał chyba składany. Całkiem prawdopodobne, bo z jakiejś uwagi Godfreya wynikało, że tę jednostkę zbudowano w Holandii, tak aby była przystosowana do żeglugi po kanałach i przechodzenia pod niskimi mostami. W każdym razie, z tego co usłyszałam zeszłej nocy, wiedziałam, że zazwyczaj Godfrey trzyma go nie w zatoce, lecz w hangarze. Jeśli nawet nie był zbudowany z takim rozmachem jak hangar Castello, by pomieścić kilkanaście jednostek pływających, musiał być raczej spory, skoro dało się w nim zacumować jacht o czterdziestostopowym maszcie. Piękny jacht! Kadłub miał kolor morskiej szarości, a dziób przecinała biała linia. Przy innej okazji patrzyłabym z rozmarzeniem, podziwiając zgrabną sylwetkę i wspaniałe żagle, lecz tego dnia zastanawiałam się tylko, jaką rozwija szybkość – przypuszczałam, że siedem czy osiem węzłów – i mrużąc oczy, obserwowałam małą figurkę przy sterze, którą
musiał być Godfrey. Połyskujące fale przesuwały się błyskawicznie wzdłuż szarego kadłuba (szarego dla kamuflażu?), w śnieżnym kilwaterze pieniła się woda, jacht zrobił zwrot i jego przepiękna sylwetka zarysowała się ostro na tle słońca. Dalej nie mogłam go obserwować, bo stał się tylko uskrzydlonym cieniem, idącym długim halsem w morze, po czym zawrócił na południe, w stronę Korfu. *** – Lucy? – usłyszałam przez telefon. – Tak, halo. Bardzo słabo cię słyszę. – Dostałaś wiadomość od Adonisa? – Tak. Że wszystko jest w porządku, w związku z czym przypuszczam, że wydostaliście się bezpiecznie. I spodziewam się, że szczęście nadal wam sprzyja? – Na razie tak, trochę nam się sytuacja komplikuje, ale wciąż mam nadzieję z niej wybrnąć. Co u ciebie? – Czuję się znakomicie, wielkie dzięki, i wszystko tu w najlepszym porządku. Spokój i cisza, z tego co widzę. Nie martw się. – Aha. – Zapadła chwila ciszy. Chociaż wiedziałam, że dom jest pusty, rozejrzałam się wokół ostrożnie. Usłyszałam znowu daleki głos Maxa: – Pamiętasz to libretto, które miałem tu przedyskutować z przyjacielem? Przegadaliśmy na ten temat całe popołudnie, lecz nie jest tym zbyt zainteresowany. Powiada, że to mało wiarygodne. Toteż obawiam się, że nie będę w stanie namówić go do jakiegoś działania. – Rozumiem – odparłam. – Od tej strony jest czysto. Moja siostra wyjechała, podobnie jak drugi współużytkownik telefonu. Widziałam, że niedawno wypłynął jachtem i jeszcze nie wrócił. Obserwowałam go aż do tej chwili. Możesz mówić zupełnie swobodnie. – No, nie wiem, jak tam znajomość angielskiego w międzymiastowej w Korfu – odparł Max. – Ale sama rozumiesz, że nie mam najlepszych wiadomości w żadnym języku. Całe popołudnie spędziliśmy na policji i wysłuchali nas nawet dość uprzejmie. Jednak nie zamierzają przesadnie się nami przejmować... a już na pewno nie planują żadnych kroków wymierzonych w naszego przyjaciela, jeśli nie dostarczymy jakichś solidnych dowodów. – Gdyby go obserwować... – Nie sądzą, aby sprawa była tego warta. Ogólnie rzecz biorąc uważają to za kolejny przypadek przemytu i nikt nie zamierza traktować tego na tyle poważnie, by wydawać pieniądze na śledztwo. – A więc nie wierzą w opowieść Spira? Zawahał się. – Nie jestem pewien. Ale chyba nie. Uważają, że się myli i wolą koncepcję wypadku. – Miły, niekłopotliwy werdykt – zauważyłam oschle. – A śmierć Y. też jest dziełem
przypadku? – Są skłonni w tej kwestii upierać się przy pierwszym orzeczeniu. Problem polega na tym, że policja jest na mnie szczególnie wściekła za wczorajszą nocną wycieczkę – a przecież musiałem im o niej opowiedzieć – ponieważ mogłem spowodować większe kłopoty. Granica grecko-albańska od dawna przypomina pociąg wyładowany dynamitem z wolno palącym się lontem. Oczywiście przyznają, że trudno abym ich zaprosił na spotkanie z Milo i jego kumplem, ale z drugiej strony są źli, że nie złożyłem zeznań w sprawie Y.Z., gdy oni wykazali tyle dobrej woli w sprawie Spira, informując nas o wszystkim na bieżąco. Nie da się ukryć, że chociaż rozumiem ich stanowisko, w tej chwili nie mam tam czego szukać. Nie zamierzają podjąć jakichkolwiek kroków tylko dlatego, że mi na tym zależy, zwłaszcza że oznaczałoby to wkroczenie do akcji z pominięciem lokalnej policji. Widzisz, nie ma żadnego sensownego motywu. – A gdyby był nim... przemyt? – Trudno uznać go za motyw morderstwa. A poza tym, po tej stronie granicy mało kto się tym przejmuje. – Rozumiem. – Wobec tego chyba oba zdarzenia uznają za wypadek. Bądź co bądź, niech to diabli, nie mamy żadnych dowodów. Nie mam pojęcia, co teraz robić. – Czy możesz go przywieźć z powrotem... to znaczy chłopaka? – Też nie wiem. Szpital nie robi żadnych trudności, ale czy to bezpieczne... Gdybyśmy chociaż znali motyw zbrodni... a najlepiej przedstawili dowód. Gdybym nie znał chłopaka tak długo i gdyby nie śmierć Y., sam bym podszedł do sprawy tak jak policja, możesz być pewna. Miałaś rację zeszłej nocy mówiąc, że to po prostu niewiarygodne. W świetle dziennym ten pomysł to czysta fantazja... ale w głębi duszy czuję, że to prawda... No nic. Mam zamiar jeszcze z nimi pogadać wieczorem, no i zawsze jest przed nami jakieś jutro. Może uda nam się jeszcze coś załatwić. – Kiedy wracasz? – Jutro. Spróbuję dotrzymać wcześniejszego terminu z dwóch, jakie ci podałem. – W porządku. Jestem pewna, że zdołam wszystko utrzymać pod kontrolą. Nikt ci nie wyjdzie na spotkanie. – Zawsze to problem z głowy. – Usłyszałam jego śmiech. – W tę stronę daliśmy sobie radę, lecz w szpitalu założyli mu przepiękny nowy gips. Nie zmieści się w bagażniku, co oznacza, że będzie pod kocem na tylnym siedzeniu... niezręczna sytuacja, gdyby ktoś znalazł się w pobliżu. Ciężko ci to będzie załatwić? – Drobiazg... przynajmniej tak sądzę. Nie jestem do końca pewna, kto jest pająkiem, a kto muchą, ale prawdopodobnie nie będę tego musiała sprawdzać. – To dobrze, jednak na miłość boską, uważaj. – Nie martw się, niczego ze mnie nie wydobędzie. Może uchodzę za marną aktorkę na
scenie, ale poza nią jestem wręcz znakomita. Znowu parsknął śmiechem. – Komu to mówisz? Ale nie to miałem na myśli. – Wiem. W porządku. Będę na siebie uważać. Odetchnął z ulgą. – No, od razu czuję się lepiej. Pójdę i raz jeszcze pogadam z tą bandą bardzo miłych, ale zbyt ostrożnych policjantów. Muszę już iść. Trzymaj się. I uważaj na siebie. – Ty też – dodałam. Usłyszałam trzask odkładanej słuchawki i szum setek mil morza i powietrza, oddzielających nas od siebie. Dopiero gdy odłożyłam delikatnie słuchawkę, zauważyłam, że cały czas wpatruję się w szybę w drzwiach wiodących na taras. Ukazywały prostokąt pustego wieczornego nieba, gdzie wśród pyłu gwiezdnego żarzyła się jedna jedyna planeta. Przez jakiś czas siedziałam bez ruchu, z ręką wciąż na słuchawce, nie myśląc o niczym, a tylko patrząc na świetlistą planetę i czując, że opuszcza mnie napięcie, jakby ktoś palcem wytłumił drgania brzęczącej struny. Telefon ponownie zadzwonił tuż pod moją dłonią. Nawet nie podskoczyłam. Rozsiadłam się w fotelu i podniosłam słuchawkę. – Tak? – powiedziałam. – O, halo, Godfrey. Tak to ja, Lucy. W Korfu? Nie, wróciłam niedawno. I zastanawiałam się, kiedy zadzwonisz...
ROZDZIAŁ XIV Będzie on tam ślęczał przez trzy godziny. III. 1. Wstąpił po mnie następnego dnia, natychmiast po lunchu. Zresztą proponował, bym zjadła go wraz z nim i, co bardzo mi pochlebiało, wydawał się naprawdę spragniony mego towarzystwa. Ponieważ jednak nie wyobrażałam sobie, by interesowało go cokolwiek poza informacjami, jakie zamierzał ze mnie wydobyć, a nie miałam pojęcia, na jak długo zdołam go nimi zająć, oświadczyłam, że jestem już zaproszona. Z wielką jednak chęcią wyraziłam zgodę na przejażdżkę po południu. Zdołałam nawet zasugerować trasę. Co prawda nie miałam wielkiego wyboru. Droga północna nie za bardzo nadawała się dla samochodu, jeśli ktoś o niego dbał, toteż nie wypadało mi proponować wycieczki w tę stronę. Chcąc nie chcąc musieliśmy więc udać się południową drogą, a przecież później mieli wracać nią do domu Max ze Spirem. Na szczęście rozwidlała się ona dalej w kierunku Palaiokastritsa, słynnego punktu widokowego na wybrzeżu zachodnim; o jego obejrzeniu miałam w końcu prawo marzyć. Na prawdę swego czasu wypatrzyłam to miejsce na mapie, lecz odkładałam wycieczkę, gdyż droga wiodła przez góry i nieco się obawiałam jechać małym autkiem Phyllidy. Gdybym miała prowadzić (powiedziałam Godfreyowi), byłoby to doświadczenie mrożące krew w żyłach, natomiast gdyby za kierownicą miała zasiąść Phyllida, byłoby to istne samobójstwo... Gdyby jednak poprowadził Godfrey, oczywiście jeśli jego samochód zdołałby się wspiąć na te stromizny... Roześmiał się najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony i oświadczył, że będzie zachwycony mogąc pokonać stromizny, jakie tylko zapragnę, a bez wątpienia posiada samochód, który dokona tego bez trudu... Była to niewątpliwie prawda. Czarny jaguar XK 150 o tępo ściętej masce i potężnym silniku pokonywał wąskie drogi równie beztrosko, jak samiec foki własny kawałek plaży. Niecierpliwie rwał naprzód, bucząc niczym ul pełen rozdrażnionych pszczół, stając dęba na wystających korzeniach prywatnej drogi z Castello, póki nie skręcił i nie pomknął w stronę
bramy ze stojącą obok chatką Marii. Maria akurat była na podwórku i pochylając się nad zardzewiałą puszką, mieszała patykiem coś, co wyglądało jak pokarm dla kur. Słysząc nadjeżdżający samochód, wyprostowała się przyciskając puszkę do piersi, a kury kwokcząc i gdacząc kotłowały się u jej stóp. Godfrey nieco zwolnił i zanim wjechał na szosę, uniósł na chwilę rękę pozdrawiając Marię. Przyjęła to z takim samym zadowoleniem, szacunkiem i serdecznością, jak dawniej. Zresztą tak samo zachowała się Miranda, kiedy wprowadzała go do salotto, zupełnie jak gdyby obie kobiety były wdzięczne pracodawcy Spira za uprzejmość okazywaną im w żałobie. Spojrzałam na niego w momencie, gdy samochód brał zakręt wyjeżdżając na szosę, zresztą zbyt szybko i z donośnym dźwiękiem podwójnych klaksonów, co sprawiło, że kury Marii gdacząc, rozpierzchły się na wszystkie strony. Sama nie wiem, czego się spodziewałam... jakiegoś gładkoskórego potwora z kopytami, rogami i ogonem dobrze widocznym dla kogoś, kto wie, tyle co ja... Tymczasem był to taki sam jak zawsze, bez wątpienia atrakcyjny mężczyzna prowadzący swój znakomity samochód z wielką przyjemnością i niezaprzeczalnym talentem. A przecież ten człowiek wyrzucił za burtę chłopca... ukochanego syna i brata... niczym meduzę, po czym odpłynął i zostawił go na pewną śmierć... Chyba wyczuł, że go obserwuję, gdyż uśmiechnął się w moją stronę. Odwzajemniłam mu spontanicznie uśmiech, zresztą zupełnie szczerze. Wbrew samej sobie, pomimo historii opowiedzianej przez Maxa i Spira, nie mogłam w to nadal uwierzyć. W biały dzień to było po prostu, jak już mówiłam Maxowi, niemożliwe. Zresztą dobrze, że tak to odczuwałam. W końcu miałam spędzić w towarzystwie Godfreya kilka godzin. Lepiej więc jeśli zdołam przez ten czas zapomnieć o tym, czego się dowiedziałam, wymazać z pamięci Spira i scenę w piwnicy, tak jakby rzeczywiście chłopiec nie żył. A nade wszystko musiałam wymazać z pamięci Maxa. Z perwersyjną przyjemnością mówiłam o nim „pan Gale” owym bezceremonialnym tonem, używanym zazwyczaj przez Godfreya i Phyllidę, jakbym mówiła o obcym człowieku, wobec którego co prawda mam pewien dług wdzięczności, lecz znam go tak mało, że nawet się nie zastanawiam, czy go lubię, czy nie. W pewnej chwili przelotnie wymówiłam jego nazwisko, po czym spojrzałam na siniak na mym ramieniu. Zaskoczyło mnie tajemne, przenikające na wskroś uczucie radości. Przesunęłam dłonią po ramieniu, by zasłonić ów ślad, i nagle poczułam, że gładzę to miejsce, jakby to było jego ciało, a nie moje. Speszona, gwałtownie wyjrzałam przez okno i rzuciłam zdawkową uwagę na temat krajobrazu. Droga była przepiękna. Na lewo rozpościerało się gładkie morze, którego błękit przecinała tylko maleńka, biała cętka żagla wielkości skrawka paznokcia, roztapiająca się zresztą w drgającym, rozżarzonym powietrzu. Na prawo ciągnął się wysoki żywopłot kwitnących jabłoni i drzewek judaszowych, zaś u ich stóp łąkowe kwiaty tworzyły żółtobiało-
purpurowy kobierzec. Dwie małe, bose dziewczynki w łatanych i wyblakłych, niegdyś szkarłatnych sukienkach przystanęły w przydrożnym pyle, by popatrzeć jak przejeżdżamy. Jedna z nich trzymała w ręku gałązkę pomarańczy, a dojrzałe, pękate owoce wyzierały spomiędzy zielonych listków. Skończyły się zakręty i XK 150 runął naprzód, nabierając błyskawicznie prędkości. Rozluźniłam się. To nie było takie trudne, właściwie nie miałam powodu, by się nie cieszyć przejażdżką. Usiadłam wygodnie i zaczęłam paplać o rzeczach – mam nadzieję – nieistotnych: pięknych widokach, znajomych, spotkanych przez Phyllidę wczoraj w Korfu, szansach Leonarda na przyjazd z dziećmi w okresie Wielkanocy... Jak błyskawica przemknęliśmy przez rozwidlenie dróg. Wyprostowałam się gwałtownie. – Tam był zakręt, prawda? Jestem pewna, że na drogowskazie przeczytałam Palaiokastritsa! – A tak, zgadza się. Przykro mi, nie pomyślałem o tym, zamierzałem ci powiedzieć, że nie zabiorę cię tam dzisiaj. To za daleko, a nie mamy dużo czasu. Jeżeli chcesz, pojedziemy tam innego dnia, kiedy nie będziemy musieli wcześnie wracać. – A musimy wrócić wcześnie? Pytanie wymknęło mi się zupełnie mimowolnie, szczere i naiwne, z wyczuwalną nutą rozżalenia. Dostrzegłam, jak przez jego twarz przemknął cień zadowolenia i zaskoczenia, i zdałam sobie sprawę, że po moich wczorajszych telefonicznych unikach mógł to potraktować jako prowokację. – Obawiam się, że tak. Wychodzę dziś wieczorem. Nie twierdzę, że nie moglibyśmy się tam udać, ale nie ma sensu jechać spory kawałek drogi po to tylko, żeby posiedzieć przez chwilkę; to piękne miejsce i dużo w nim do zobaczenia. Poza tym zupełnym marnotrawstwem byłoby znaleźć się tam i nie zjeść lunchu, na plaży jest restauracja i mają żywe langusty w zbiornikach morskich. Wybierasz, a oni wskazaną wyławiają i zabierają do kuchni. – Zerknął na mnie z żartobliwym uśmiechem. – Pewnie nie jesteś tym zachwycona, ale zapewniam cię, że są pyszne. Wybierzemy się tam niebawem, jeżeli obiecasz nie odrzucić mojego następnego zaproszenia na lunch. – Och, nie... to cudownie. Samochód śmignął przez malutką wioskę, z jedną jedyną wąską uliczką z obu stron zabudowaną domkami oraz prażącym się w słońcu białym kościółkiem o czerwonym dachu. Ledwie warkot silnika odbił się echem o rozpalone mury domków, już byliśmy za wioską i zjeżdżaliśmy w dół, rozpędzając stadko kóz, kilkoro dzieci, wychudzonego szczeniaka i osiołka wlokącego za sobą wystrzępioną linkę. Dzieci spoglądały za nami z podziwem i bez śladu oburzenia. – Jedno tutaj dobre – zauważył wesoło Godfrey. – Człowiek nie musi planować wycieczek w zależności od pogody. Słońce jest zawsze na zawołanie na tej zaczarowanej
wyspie, a każdy dzień bywa równie piękny. Tak ci się tylko wydaje – pomyślałam sobie w duchu ze złością. Zacisnęłam dłonie na podołku, okropnie zdenerwowana jego szaloną jazdą, wpadłszy w popłoch próbowałam przypomnieć sobie mapę. Jak mam go odciągnąć z tej drogi i Korfu? Na głos jednak powiedziałam: – Trzymam cię za słowo i możesz być pewien, że zjem tę langustę! Niestety, nie potrafię litować się nad losem skorupiaków! Dokąd więc jedziemy, do Pellekas? Do Pellekas skręcało się z północnej części Korfu, czyli dosłownie na następnym, ostatnim zresztą zakręcie przed miastem. – Nie, do Achilleion. – Och? Jaki cudowny pomysł! Pomysł był koszmarny. Aby się tam dostać, trzeba przebić się przez całe miasto... co prawda nie koło portu, ale bardzo blisko... a poza tym, oczywiście, w drodze powrotnej jechalibyśmy tą samą drogą co Max. No nic, będę musiała po prostu dopilnować, byśmy nie wracali około wpół do szóstej i mogłam mieć tylko nadzieję, że na południe od Korfu jest mnóstwo miejsc do zwiedzania. Sięgnęłam po torebkę i wyłowiłam z niej przewodnik, dodając z szalonym entuzjazmem: – Zamierzałam tam pojechać któregoś dnia, ale pojawił się ten sam problem... Phyllida powiedziała mi, że to miejsce znajduje się na szczycie góry, a droga doń wiedzie samymi zakrętami śmierci! Tak, mam to... Willa Achilleion zbudowana dla cesarzowej Elżbiety Austriackiej... w stylu włoskiego renesansu... zakupiona w 1907 roku przez cesarza niemieckiego. Ogrody dostępne dla zwiedzających (wejście kosztuje jedną drachmę, opłata przeznaczona na cele charytatywne). – Co? Co to jest, na miłość boską? – Stary Baedeker, znalazłam go na półce u Phyllidy. Należał do mojego dziadka, wydanie z roku 1909. Uważam, że jest zachwycający. Posłuchaj tylko wstępu z historii tej wyspy: „(...) weszła w posiadanie Rzymian”, po czym „przypadła w udziale Wenecjanom”, następnie „była pod okupacją francuską”, aż wreszcie „władali nią Turcy, a w końcu Rosjanie”, lecz... zauważ to lecz... od 1815 do 1863 „znalazła się pod opieką brytyjską”. Władaj, Brytanio! To były piękne czasy. – Oj, były, były... – Parsknął śmiechem. – W każdym razie możesz i w dzisiejszych czasach obejrzeć cały pałac, chociaż będzie to kosztować znacznie więcej niż drachmę, a opłata, jak przypuszczam, wpadnie do kieszeni rządu greckiego. Jak zwykle działalność charytatywną należy zacząć od siebie samego. Szkoda, że nie ma tam żadnych starożytnych obiektów... Phyllida mówiła mi, że cię interesują... jednak poza jakąś świątynią w parku Mon Repos, a jest on w dodatku własnością prywatną, nie ma tam nic ciekawego. Niemniej, możesz zawsze powiedzieć, że Achilles jest patronem Achilleionu, i to wystarczy! Słyszałem, że zamierzają w pałacu założyć kasyno, więc może to ostatnia okazja obejrzenia go w stanie
pierwotnym. No i dojazd tam jest wyjątkowo piękny, na pewno ci się spodoba. – To bardzo miło z twojej strony – zauważyłam. Z trudem powstrzymywałam się od wpatrywania się w niego. Mówił tak swobodnie i czarująco. Rozluźniony i przystojny prowadził jaguara, zaś słońce rzucało błyski na jego jasną czuprynę i piegowate ramiona. Miał na sobie koszulkę polo, na szyi zawiązał żółtą jedwabną apaszkę... jednym słowem strój będący ostatnim krzykiem mody męskiej wśród bardzo ważnych osobistości... Bez wątpienia, wyjątkowo dobrze w nim wyglądał. Sprawiał wrażenie spokojnego i zadowolonego, a nade wszystko zupełnie zwyczajnego. I dlaczegóż by nie? Jeśli przestępca akurat nie zajmuje się swoimi sprawami zawodowymi, dla własnego bezpieczeństwa musi wyglądać zwyczajnie. W jednym tygodniu topi dwóch mężczyzn, a w następnym raduje się miłym dzionkiem spędzonym w towarzystwie dziewczyny, planuje dla niej wycieczkę, a nawet sam podziwia widoki... – I rozciąga się stamtąd wspaniały widok – dodał. – Pałac położony jest na stromym, lesistym, nadmorskim stoku. Z belwederu rozpościera się panorama dosłownie od Vutrinto w Albanii po Perdika na wybrzeżu greckim. W pogodny dzień widać stąd nawet port w Igoumenitsa. – Niesamowite. – A może teraz opowiedziałabyś mi dokładnie, co się zdarzyło zeszłej nocy w Castello? Musiałam przywołać całą dyscyplinę i technikę aktorską, jaką kiedykolwiek posiadłam, by z wrażenia nie podskoczyć niczym postrzelony królik. – Co się zdarzyło? Hm... nic wielkiego... a co właściwie miało się zdarzyć? Wróciłam do domu z brylantem. – Och, do diabła z brylantem, wiesz doskonale, o co mi chodzi. – Rzucił mi ukradkiem rozbawione spojrzenie. – Widziałaś Juliana Gale’a? – Och. Tak, widziałam. Był z nim Adoni, kiedy dotarliśmy do Castello. – Aha, wierny pies łańcuchowy. No tak, to do niego podobne. A jak się miał sir Julian? – Zaraz poszedł spać – zauważyłam ostrożnie. Cały czas patrzyłam prosto przed siebie na drogę, więc w lusterku wstecznym dostrzegłam, że Godfrey znów rzucił mi ukradkowe spojrzenie. – Był... zmęczony – dodałam. – Mogłabyś mówić po prostu – oświadczył Godfrey. – Był pijany jak bela. – Skąd wiesz? – Pytanie rzuciłam tonem stanowczym i nawet oskarżycielskim, lecz skoro on sam ostatnim zdaniem odkrył karty, nie miałam powodu niczego ukrywać. – Och, daj spokój, chyba dowiedzieli się, kto mu złożył wizytę? – Hm.. Mówili o tym. – Rozparłam się wygodnie w fotelu i pozwoliłam sobie na odrobinę złośliwego rozbawienia. Zabrzmiało to zadziwiająco podobnie do wypowiedzi Phyllidy. – Pan Gale nie był przesadnie zachwycony twoją wizytą. – Niech to diabli, a co ja mam robić, jeśli ktoś chce sobie zalać robaka? Zanim spostrzegłem, co się dzieje, już wysączył połowę butelki. Czy oni sobie wyobrażali, że w
ogóle mogłem mu w tym przeszkodzić? – Nie wiem, naprawdę. Ale na twoim miejscu wystrzegałabym się spotkania z panem Gale. – Tak? – Wargi wykrzywiły mu się szyderczo. – Pistolety dla dwóch i kawa dla jednego, czy też po prostu szpicruta? A zresztą, może rzeczywiście mnie to zawdzięcza. Teraz już wiedziałam. Trudno pojąć, co to było, coś w jego głosie, czy jakiś prawie niezauważalny grymas satysfakcji w kącikach ust, coś zarazem okrutnego, rozwiązłego, a jednocześnie przerażającego. Wszelkie wątpliwości zrodzone przez światło dnia pierzchły raz na zawsze. Oczywiście, że był mordercą. Ten mężczyzna to urodzony zbrodniarz. „Zło, bądź mym dobrem...” A instynkt, który pozwalał mu robić takie wspaniałe zdjęcia, wcale nie pozostawał w sprzeczności z charakterem, bez wątpienia z taką samą przyjemnością mordował Spira, jak go fotografował. Zniszczyłby sir Juliana nie poświęcając mu nawet jednej myśli. Z trudem oderwałam spojrzenie i myśli od uosobienia zła, siedzącego obok mnie w samochodzie, i skoncentrowałam się na sielankowym pejzażu srebrnych oliwek i czarnych cyprysów, przez które rwał jaguar, wlokąc za sobą tren kurzu. – Jaka piękna droga. – Tyle tylko, że chciałbym, żeby coś zrobili z tymi dziurami. Nie rób uników, Lucy. Naprawdę grozi mi obicie szpicrutą? – Wcale bym się nie zdziwiła. W końcu pan Gale miał bardzo męczący wieczór. Najpierw przeżył mój atak histerii, potem zmusiłam go do pomocy przy delfinie, a ten powlókł go w morze, a na dodatek, gdy wreszcie dotarliśmy do domu, znalazł tam pijanego ojca... i to w mojej obecności. Nie możesz mieć do niego pretensji, że chętnie by cię zamordował. – Zapewne nie. – Nie wydawał się przesadnie zmartwiony. – A gdzie się dziś podziewa? – O ile pamiętam, mówił, że jedzie do Aten. Tyle rzucił przelotem Adoniemu... nie zwróciłam na to specjalnej uwagi. Prawdopodobnie dziś jesteś bezpieczny. Zaśmiał się. – Kamień spadł mi z serca. Spójrz tylko na kolor sukienki tej dziewczyny, tej zrywającej oliwki... zakurzona czerwień na tle zszarzałej zieleni. – A teraz ty nie próbuj robić uników. Też chciałabym się dowiedzieć, co się zdarzyło. Uniósł brwi. – Wielkie nieba, nic takiego, naprawdę. Zobaczyłem staruszka na stacji benzynowej koło portu, rozglądał się za okazją, więc podwiozłem go do domu. Zresztą byłem dość zadowolony, mogąc pogadać... przecież nigdy nie miałem szansy porozmawiania z nim w cztery oczy, a to była zbyt dobra okazja, żeby ją przegapić. – A po cóż chciałeś się z nim spotkać sam na sam? Tylko mi nie mów, że zamierzasz statystować w jego następnej sztuce!
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To dopiero byłaby zabawa... oczywiście założywszy, że coś takiego by się zdarzyło. Nie, interesują mnie pewne sprawy, a miałem wrażenie, że z nim pójdzie mi najłatwiej. Max Gale i ja jakoś nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, a jego pies łańcuchowy mnie nie lubi. Nie mam pojęcia czemu. – Godfrey! Chcesz powiedzieć, że celowo go spiłeś? – Wielki Boże, nie. Po cóż miałbym to robić? Nie próbowałem przecież z niego wyciągać tajemnic stanu. Jednak kiedy wypił sobie parę kieliszków, nic nie mogło go powstrzymać od gadania, a w końcu to nie mój interes, żeby go uciszać, prawda? Przyznaję zresztą, że nawet nie próbowałem. – Znów na jego twarzy pojawił się przelotny uśmieszek, po prostu błysk satysfakcji, nic więcej. – Zresztą do pewnego stopnia, to było niezmiernie zabawne. – Coś ty chciał z niego wydobyć? – Tylko informację w kwestii tego, co zamierza policja. – Policja? Zerknął na mnie unosząc brwi. – Nie udawaj takiej zdziwionej. Co tam w końcu robiłaś? Na tej wyspie wszelka informacja dociera do uszu Gale’ów i nikogo więcej. Mnóstwo energii kosztowało mnie zdobycie jakichkolwiek wieści na temat Spira... Wszystkim wydawało się, że to nie mój interes, ale jestem pewien jak diabli, że Gale’owie byli informowani o każdym kroku w tej sprawie. – No, z tego co wiem, jest między nimi jakaś więź rodzinna. – Tak słyszałem. Ale nie pojmuję, dlaczego to im daje „wyłączność” na wyniki policyjnego dochodzenia, w końcu wiążącego się również ze mną, podobnie zresztą jak śmierć Spira. – To prawda – zgodziłam się ze współczuciem. – To musiał być dla ciebie okropnie denerwujący okres. – I nadal jest. Bez wątpienia, gdybym o niczym nie wiedziała, nie wyczułabym w tej ponurej odpowiedzi nic, czego być tam nie powinno. Lecz przy moim nastawieniu te cztery krótkie sylaby ukrywały w sobie tyle sekretnego rozbawienia, że poczułam, jak zaciskam dłonie, rozluźniłam je dopiero wysiłkiem woli. – A czy sir Julian otrzymał jakieś informacje? Doszły go wieści w sprawie Spira? – Nie mam pojęcia. Nie pisnął ani słowa. Wypiliśmy parę kolejek w tawernie i odniosłem wrażenie, że zachowywał się nieco dziwnie, jak gdyby coś przede mną chytrze ukrywał. Jednak po jakimś czasie pojąłem, że po prostu miał ochotę sobie wypić, a nie chciał tego okazać. Pewnie biedny staruszek od co najmniej pół roku nie miał w ustach nic mocniejszego niż pół kieliszka sherry. – Kąciki ust mu drgnęły. – No więc, obawiam się, że po tym odkryciu, pokierowałem sprawą właściwie... I tak zamierzałem kupić kilka butelek... Po
pierwsze, skończyło mi się ouzo, a po drugie miałem ochotę spróbować nowego likieru z tych miniaturowych pomarańczek. Zrobiłem zapasy, lecz kiedy zaproponowałem, abyśmy pojechali do mnie, staruszek się nie zgodził. Był już nieźle podchmielony i nalegał, żebym wpadł do Castello, a nawet kupił na moją cześć butelkę dżinu. Niewiele potrzebował, aby się zalać, ale obawiam się, że tym samym straciłem wszelką nadzieję na wydobycie z niego czegokolwiek sensownego. Wbił sobie do głowy, że złożyłem wizytę w Castello, płonąc chęcią wysłuchania taśmy z nagraniem ich cholernej filmowej muzyki. – Parsknął śmiechem, w którym jednak wciąż pobrzmiewał ślad rozdrażnienia. – Możesz mi wierzyć lub nie, ale wysłuchałem całej taśmy oraz recytacji. – Ależ wierzę ci! Fragmenty „Burzy”? – Tobie też recytował? Roześmiałam się. – Właśnie to robił, kiedy z panem Gale weszliśmy do domu. Prawdę mówiąc, bardzo mi się to podobało. Był znakomity, bez względu na ilość wypitego dżinu. – Długo to ćwiczył. Wypowiedział te okrutne słowa z lekceważeniem i chyba w tym momencie zaczęłam nienawidzić Godfreya Manninga. Przypomniałam sobie twarze: Maxa – napiętą i zmęczoną – i sir Juliana o zasnutych mgłą oczach, tonącą w oparach alkoholu; sir Juliana resztką sił trzymającego się jakiegoś drobnego ułamka świadomości. Widziałam dwóch chłopców skulonych obok siebie na skleconym naprędce legowisku, przypomniałam sobie pełną wdzięczności pokorę Marii. Aż do tej chwili wystarczało mi, że pomagam Maxowi, dzięki temu mogłam nieco oszukiwać sama siebie, z czego zresztą nie chciałam zdać sobie sprawy. Teraz jednak z ulgą uświadomiłam sobie prawdę. Jeśli Godfreyowi Manningowi zostanie udowodnione morderstwo, zapewne zostanie ukarany. Miałam więc zamiar zrobić wszystko, co w mej mocy, aby osiągnąć ten cel. Coś się we mnie zmieniło, jakby gdzieś w głębi mojej duszy wyrósł twardy i zimny sopel. Powzięłam silne postanowienie, że mu nie popuszczę. Poczułam, że spogląda na mnie, więc przybrałam odpowiedni wyraz twarzy. – Co się właściwie stało, gdy dotarliście do domu? – spytał. – Co staruszek opowiedział Maxowi i temu wzorowemu chłoptasiowi? – Nic, przynajmniej nie w mojej obecności. Słowo honoru, Godfrey! – Z satysfakcją usłyszałam szczerość w swoim głosie. – Oni tylko przypuszczali, że to byłeś ty, bo rzuciłeś na podłogę niedopałek papierosa Sobranie. Znowu parsknął rozbawiony. – A to dopiero spółka detektywistyczna o nieograniczonej odpowiedzialności! Miałaś niezapomnianą noc, co? Czy w twojej obecności wypsnęło im się cokolwiek... na temat Spira? – Ani jedno słowo. – A na temat Yanniego Zoulasa?
Obróciłam na niego zdumione oczy. – Yanniego... ach, to ten rybak, który utonął. Nie, dlaczego? – Tak się zastanawiałem. Z czystej ciekawości. Nic na to nie odpowiedziałam i pozwoliłam, by zapadło między nami milczenie. Nareszcie do czegoś dochodziliśmy... Wyraźnie widać, że wciąż nie jest pewien, czy policja rzeczywiście uznała śmierć Spira i Yanniego za wypadek, i równie oczywiste było, że bardzo pragnąłby się tego dowiedzieć. A ponieważ na pewno nie był człowiekiem, którego męczyłyby wyrzuty sumienia, więc ciekawiło go to ze względu na realizację planów. Potrzebował czystego pola i żadnych obserwatorów. Próby wydobycia owej informacji najpierw z sir Juliana, a teraz ze mnie dowodziły, że nie podejrzewał, iż ktoś go obserwuje, natomiast bardzo potrzebował zielonego światła dla swych zamierzeń, a bez wątpienia chciał je wprowadzić w życie lada chwila. Ach tak – pomyślałam sobie wesoło, rozsiadając się wygodnie – niech się jeszcze trochę pomęczy. Na pewno ja mu tego zielonego światła nie pokażę. Kręta droga pięła się stromo pod zalesioną górę porośniętą winnicami, gajami oliwkowymi i polami zielonej kukurydzy, rzucającej charakterystyczny cień koloru dojrzałych winogron. – Czy zauważyłaś, że cofnął się do ciała, gdyśmy już odeszli? – rzucił Godfrey znienacka. – Co? Kogo zobaczyłam? – Gale’a, oczywiście. – Och, tak... przepraszam, podziwiałam widok. Tak, widziałam. A co? – Nie zastanawiałaś się, dlaczego to zrobił? – Przyznaję, że nie za bardzo. Pewnie chciał jeszcze raz rzucić na nie okiem. – Zadygotałam. – Jeżeli już ktoś miał to robić, to lepiej on, niż ja. A co, przypuszczasz, że zauważył coś, czego my nie dostrzegliśmy? Wzruszył ramionami. – Nic na ten temat nie mówił? – Nic a nic. Bądź co bądź bardzo słabo znam Gale’ów, nie będą bardziej skłonni do zwierzeń wobec mnie niż wobec ciebie. Chyba nie sądzisz, że w śmierci Yanniego kryło się coś więcej? – Och, nie. Powiedzmy, że to ciekawość i odrobina ludzkiej zawiści, że odsunięto mnie od sprawy. Facet utonął dosłownie na progu mojego domu... podobnie jak Spiro wypadł z mojej łodzi, więc sądzę, że powinni mi pozwolić brać w tym udział. To wszystko. – Hm – powiedziałam. – Gdyby nadeszły jakiekolwiek nowe informacje, Maria by o nich wiedziała. Przekazałaby je od razu Phyllidzie i mnie. Jeżeli się czegoś dowiemy, zawiadomię cię natychmiast. Zdaję sobie sprawę, jak się czujesz. – Jestem tego pewien. No, i jesteśmy na miejscu. Sprawdzimy, czy wpuszczą nas za jedną drachmę?
*** Bramy stały otworem, rdzewiejąc na nadgryzionych zębem czasu filarach. Ogromne drzewa, ociężałe w letnim upale, zwieszały gałęzie nad murem. Zaspany odźwierny pozbawił nas dwudziestu drachm i kiwnął głową na znak, że możemy przejść. Pałac był całkiem blisko, skryty w gęstwinie drzew. Tu drzwi również stały otworem. Podświadomie oczekiwałam, że będzie to jakieś muzeum, starannie utrzymany relikt przeszłości, a tymczasem stał tu po prostu opuszczony dom, letnia rezydencja, z której wyprowadzili się właściciele, zostawiając drzwi i okna otwarte. Opadłe liście i martwe owady rok po roku wiatr nawiewał do opuszczonych pokoi, parkiety próchniały, farba zaczęła się łuszczyć, a metalowe elementy zardzewiały... Pałac był zupełnie bezpański, otoczony dzikim dworskim ogrodem i resztkami zrujnowanych tarasów. Dalej zaś rozciągał się zdziczały park. Niewiele pamiętam ze zwiedzania Achilleionu. Jestem pewna, że Godfrey był dobrym przewodnikiem, przypominam sobie, że przez cały czas ujmująco i z wielką erudycją wszystko objaśniał. Bez wątpienia udzielałam właściwych odpowiedzi, ale byłam tak opanowana przez świeże uczucie nienawiści, jaką we mnie budził, że obawiałam się, iż musi być ona równie widoczna jak plama na sukience. W związku z tym starałam się być wobec niego jeszcze bardziej czarująca. Wiem tylko, że w miarę jak mijało popołudnie, wyraźnie stawał się coraz milszy. Z ulgą wydostałam się wreszcie z zakurzonych pokoi na taras. Tutaj przynajmniej, na świeżym powietrzu, nie było tak trudno okazać zachwyt i łatwiej przeciągnąć pobyt niż uprzednio w zakurzonych salach pałacu pełnych zmarniałych wspaniałości. Taras wyłożony był ohydnymi płytami koloru wątroby, a stłoczone wokół drzewa zasłaniały wszelki widok, ale starałam się jak mogłam zachwycać obrzydliwymi żelaznymi posągami stojącymi w narożnikach oraz rzędem smętnych „muz” upozowanych wzdłuż portyku. Byłam wzorową turystką. Przystawałam przy absolutnie każdej z nich. Można by sądzić, że wyszły przynajmniej spod dłuta Michała Anioła. Trzecia piętnaście... trzecia dwadzieścia... nawet jeśli na każdą muzę przeznaczę trzy minuty, zdołam przeciągnąć zwiedzanie zaledwie do trzeciej czterdzieści siedem... Pozostał jeszcze ogród. Obejrzeliśmy go szczegółowo. Zachwaszczone lilie arum u stóp palm, kilka nieszczęśliwie wyglądających peonii, walczących o życie w wilgotnym cieniu, koszmarny posąg Achillesa triumfującego (sześć minut) i jeszcze gorszy Achillesa umierającego (cztery), jakichś germańskich wojowników miłosiernie podrzynających sobie gardła w kłębowisku jeżyn (półtorej minuty). Zdobyłabym się nawet na przedarcie się przez cierniste chaszcze, by podziwiać posąg Heinego siedzącego na krześle, gdyby brama nie była zabezpieczona drutem kolczastym, no i gdybym się nie obawiała, że to wyczerpie do reszty cierpliwość Godfreya. O to nie musiałam się martwić. Był niezrównanie cierpliwy. I tak musiał jakoś zabić czas, a jestem pewna, że nawet przez myśl mu nie przeszło, by dzień spędzony w jego
towarzystwie miał być dla mnie czym innym niż jednym pasmem mocnych wrażeń, od pierwszej do ostatniej chwili. I prawdę mówiąc, tak właśnie było. Gdy ujął mnie pod ramię, by poprowadzić w stronę bramy i czekającego tam jaguara, zimny dreszcz przeniknął mnie do szpiku kości. Było dopiero dwadzieścia po czwartej. Jeżeli teraz ruszymy do domu, a Godfrey, co wydawało się prawdopodobne, zaprosi mnie na popołudniową herbatkę do Korfu, zdążymy akurat na przypłynięcie promu. Koło bramy stał już tylko jeden, nieduży posąg małego, pucołowatego, bosego rybaka, siedzącego na fragmencie łodzi i spoglądającego z uśmiechem na nie wiadomo co. Na głowie miał upiorny kapelusz. Dzieło reprezentowało mniej więcej ten sam poziom geniuszu co muzy, lecz naturalnie zatrzymałam się przed nim w zachwycie, z otwartym Baedekerem w ręku. Usiłowałam wyczytać na stronach pokrytych drobnym drukiem, czy gdzieś pomiędzy Achilleionem a Korfu nie ma jakiegoś obiektu, dzięki któremu mogłabym odwlec powrót i zatrzymać mego, Bogu dzięki, niezmiernie zadowolonego z siebie przewodnika. – Podoba ci się? – spytał Godfrey rozbawiony i pełen pobłażania. Pogładził palcem dziecięcy policzek. – Zauważyłaś? Gdyby tę rzeźbę wykonano siedem lat temu, a nie siedemdziesiąt, mógłby to być posąg Spira. Ciekawe, czy modelem nie był jego dziadek albo ktoś z rodziny. Ogromne podobieństwo, nie sądzisz? – Nigdy nie widziałam Spira. – Oczywiście, zapomniałem. No więc Mirandy. – Tak, może masz rację. Ale uważam, że jest czarujący. – Twarz posągu jest ciepła – zauważył Godfrey, delikatnie przeciągnąwszy dłonią po policzku. Odwróciłam się gwałtownie, czując, że zdradzam się wyrazem twarzy. Wpół do piątej. Opuścił rękę. – Wciąż spoglądasz na zegarek. Pewnie tak jak Phyllida o tej porze marzysz o herbacie? Wypijemy ją sobie w Korfu, dobrze? – A dokąd prowadzi tamta droga? To wybrzeże tak cudownie wyglądało z belwederu. – Nic nadzwyczajnego, po prostu ładna droga, a dalej wioska rybacka Benitses. – Chyba znajdzie się tam kafeneion, prawda? To byłoby znacznie zabawniejsze. Nie dostaniemy tam herbaty? Roześmiał się. – Bez wątpienia czeka nas tam szeroka oferta napojów, neska lub lemoniada. A może nawet te grube pajdy chleba suszonego w piekarniku. Nie zdołałem na razie odkryć, kto je w ogóle je, a nawet nie wiem, jak tego może dokonać. Nie potrafię ich nawet przełamać. No dobrze, na twoją odpowiedzialność. Wskakuj. Wbrew tym czarnym proroctwom w Benitses dostaliśmy herbatę w małym, czystym hoteliku tuż nad morzem. Nie mógł stać w lepszym miejscu... przynajmniej dla moich
potrzeb. Wybrałam stolik nad samym brzegiem, pod pieprzowcem, i zasiadłam przy nim twarzą do morza. Tuż obok drzemało całe stado zacumowanych, barwnych łodzi: cynobrowych, turkusowych i w kolorze pawiego błękitu, a ich maszty chwiały się łagodnie pod tchnieniem wiatru. Jednak dalej nie dostrzegałam niczego poza jednym czerwonym żaglem, drgającym w pustej i połyskującej przestrzeni. Godfrey obejrzał się przez ramię. – Co tam masz interesującego? – Nic takiego, ale ja mogę patrzeć na morze godzinami. Ty nie? Te łodzie są cudowne. Twoja też jest przepiękna. – A kiedy ją widziałaś? – Wczoraj po południu. Widziałam, jak wypływałeś. – Och? A gdzie byłaś? Szukałem cię na plaży. – Jaka szkoda! Nie, w końcu nie zeszłam na plażę, rozłożyłam się w lesie i zasnęłam. – Roześmiałam się. – Wyraźnie brakowało mi snu. – Tak, miałaś męczącą noc. Szkoda, że nie widziałem, jak ratowałaś delfina. Z lampą błyskową wyszłoby naprawdę ciekawe zdjęcie. – Pomieszał cienką herbatkę, wycisnąwszy plasterek cytryny o ściankę filiżanki. – Czytałem gdzieś... chyba w książce Normana Douglasa, że delfiny umierając zmieniają kolor... To musi być niezły widok. Cudownie byłoby uchwycić taką chwilę, nie sądzisz? – O tak, bez wątpienia. Czy wydawało mi się, czy mówiłeś, że wybywasz dziś na noc? – Zgadza się. – Może potrzebujesz załogi? Byłabym zachwycona, wchodząc w jej skład. – To odważna decyzja, zważywszy okoliczności. Nie bałabyś się wypłynąć ze mną? – Ani trochę. Ogromnie by mi się to podobało. To znaczy, że mogę? O której wypływasz? Gdyby przyjął moją propozycję, nie mam pojęcia, co bym zrobiła, musiałabym chyba złamać nogę w kostce. Lecz on odparł: – Oczywiście, że możesz w najbliższym czasie, ale źle mnie zrozumiałaś. Nie mówiłem, że wypływam dziś w nocy. W rzeczywistości jadę samochodem do przyjaciół. – Och, przykro mi, musiałam błędnie cię zrozumieć. Szkoda, już się cieszyłam. Uśmiechnął się. – Coś ci powiem, niedługo zabiorę cię na łódź... może w piątek albo w sobotę? Popłyniemy aż do jeziora Kalikiopoulos i zwiedzimy miejsce – a raczej jedno z miejsc gdzie, jak się przypuszcza, wylądował Odyseusz i trafił prosto w ramiona Nauzykai. Czy będzie ono wystarczająco starożytne, biorąc pod uwagę twoje zainteresowania? – Wprost cudowne. – A więc już się na to cieszę... Patrz, płynie prom. – Prom? – wykrztusiłam ochrypłym głosem, po czym odchrząknęłam. – Jaki prom?
– Łączący nas ze stałym lądem. Pływa tam i z powrotem, stąd do Igoumenitsa. O, widzisz? Trudno coś dostrzec na tej migoczącej tafli morza. Przybije do brzegu za jakieś dwadzieścia minut. – Zerknął na zegarek i odsunął krzesło. – Hm, robi się późno. To co, jedziemy? – Proszę, chciałabym jeszcze skoczyć na górę, jeżeli w ogóle mają tu cokolwiek. Właściciel hotelu, stojący właśnie u boku Godfreya z rachunkiem, zrozumiał moje słowa bez trudu. Poprowadził mnie zewnętrznymi schodami i wyszorowanym korytarzem do ogromnej sali przerobionej na łazienkę. Aż lśniła, a poza normalną armaturą i urządzeniami, jakich można spodziewać się w łazience, wisiała tam cała galeria świętych obrazków. Być może inni chronili się do tego sanktuarium, by dumać... Lecz ja przybyłam tu, aby przestudiować Baedeker. Otworzyłam go z trzaskiem i przesuwałam palcem po stronicy. Druk był tak przeraźliwie drobny, że aż tańczył mi przed oczami. „Jedna drachma dziennie stanowi sutą zapłatę dla dragomana... służący, 5 dr. dziennie, lecz można się bez niego obyć...” Och, nareszcie coś, co mogłoby przemówić do takiej wielbicielki starożytności jak ja. „Grobowiec Menekratesa z VI lub VII w. p.n.Ch.” I to w dodatku dokładnie po drodze do domu. O ile zdołam przekonać Godfreya, że mój dzień będzie zrujnowany, jeśli nie zwiedzę tego grobowca, bez względu na to, co z niego zostało... Udało mi się i bez wątpienia był to świetny pomysł choćby z tej prostej przyczyny, że nikt nie miał pojęcia, gdzie grobowiec się znajduje. Pytaliśmy wszystkich napotkanych przechodniów, a oni pełni dobrych chęci i zapału kierowali nas kolejno do więzienia, boiska piłki nożnej, do miejsca, w którym niegdyś znajdował się fort wenecki oraz do sadzawki. Niemal mogłabym żałować Godfreya, gdybym nie widziała, iż jest przekonany, że tym sposobem ze wszystkich sił próbuję przedłużyć upojne popołudnie sam na sam. Jego zbroja nie miała słabych miejsc. Sam był sobie bogiem. Wreszcie dopadliśmy Menekratesa w ogrodzie otaczającym komisariat policji, a dozorca powitał nas tak, jakby ostatnim turystą, nawiedzającym to miejsce, był Herr Karl Baedeker we własnej osobie, i to w roku 1909. Wcisnął mi w rękę wyblakły folder, po czym z nabożeństwem trzy razy oprowadził po grobowcu, podczas gdy Godfrey siedział na murku i palił papierosa, a cudowny zmierzch otulał ziemię. Wskazówki mego zegarka posuwały się niepostrzeżenie naprzód i zbliżała się chwila, kiedy będzie już można wracać... – Już po szóstej – zauważył Godfrey wstając. – No, mam nadzieję, że znajdziesz jeszcze czas na małego drinka ze mną, zanim odwiozę cię do domu? W Astir jest piękny taras z widokiem na przystań. – Cudowny pomysł – powiedziałam.
ROZDZIAŁ XV Dość na teraz, proszę, nie mów już i prowadź. II. 2. Było już całkiem ciemno, gdy wreszcie Godfrey odwiózł mnie do willi Forli. Pożegnałam się z nim w progu, poczekałam, aż samochód zniknie za drzewami i dopiero wtedy odwróciłam się, i weszłam do domu. Spod drzwi kuchni wydobywała się smuga światła wskazująca, że jest tam albo Miranda, albo jej matka. Salotto jednak był pusty, zatopiony w chłodnym, szarym zmierzchu, a spod drzwi sypialni Phyllidy nie wydobywało się pasmo światła. Po krótkiej chwili wiedziałam już dlaczego. Szłam akurat w stronę telefonu i sięgając po słuchawkę, na stoliku obok dostrzegłam podłużną kartkę. Zapaliłam lampę. To była wiadomość od Phyllidy. „Kochana Lucy. Dostałam rano telegram, że Leo z dzieciakami przyjeżdża w sobotę i może zostać całe dwa tygodnie. Hip hip hurra! Tak czy owak jadę do Korfu załatwić parę spraw. Nie czekaj na mnie z kolacją, jeśli jesteś głodna. Wystarczy i dla G., gdy zapragnie zostać. Serdeczności, Phyllida.” Właśnie kończyłam czytać, kiedy do hallu weszła Miranda. – A, to panna Lucy! Tak mi się wydawało, że słyszałam samochód. Czy zauważyła pani list od Signory? – Tak, dziękuję. Posłuchaj, Mirando, nie ma sensu, byś zostawała. Pan Manning pojechał do domu, a moja siostra wróci późno, toteż jeśli zostało coś na zimno, mogę... – Właśnie miałam to pani powtórzyć. Signora telefonowała parę minut temu. Spotkała w Korfu włoskich przyjaciół, przyjechali tam tylko na jeden dzień... i zje z nimi kolację. Powiedziała, że jeśli chce pani do nich dołączyć, to niech pani weźmie taksówkę i zjawi się w Korfu Palace, ale – i tu w jej policzkach pojawiły się dołeczki – skoro żadne z nich nie mówi po angielsku, Signora przypuszcza, że będzie pani wolała zostać w domu, prawda? Parsknęłam śmiechem. – Zdecydowanie tak. No dobrze, w takim razie wezmę zaraz kąpiel, a potem zjem
kolację, jak tylko ją przygotujesz. Ale mogę bez problemu sama się obsłużyć. Jeżeli mi powiesz, gdzie co leży, możesz iść do domu. – Nie, nie, zostanę. Na zimno jest langusta i sałatka, a teraz gotuję zupę. – Uśmiechnęła się, błysnąwszy zębami. – Potrafię przyrządzić dobrą zupę, panno Lucy. Będzie pani smakowała. – Jestem tego pewna. Dziękuję. Nie poszła od razu, tylko przez chwilę jeszcze stała na skraju kolistej plamy światła rzucanego przez lampkę, a jej palce pracowicie i dość nerwowo miętosiły rąbek czerwonej sukienki. Zdałam sobie nagle sprawę z tego, czego moje dotychczasowe zaabsorbowanie nie pozwoliło mi zauważyć, to już nie była cicha i zapłakana Miranda z zeszłego tygodnia. Częściowo wróciły jej rumieńce i twarz znowu miała pełną energii. Najwyraźniej chciała mi coś powiedzieć. Jednak zauważyła tylko: – Oczywiście, że zostanę. Miałam dziś wolne popołudnie. Wolne? Czy tak to nazywa Signora? – Tak, zgadza się. Wolne popołudnie. A co zazwyczaj robisz w takie wolne popołudnie? Zawahała się znowu i zauważyłam, że policzki jej zapłonęły: – Czasami również Adoni ma wolne popołudnie. – Aha. Nie potrafiłam powiedzieć tego bez nutki niepokoju w głosie. A więc spędziła popołudnie z Adonim. Może już to samo sprawiło, że była taka ożywiona, lecz zastanawiałam się, czy komuś tak młodemu jak Adoni można zaufać, iż nie przekaże jej wieści o bracie. Nawet dla mnie pokusa, by powiedzieć to matce i siostrze, była ogromnie silna, a zupełnie zrozumiałe, że u dziewiętnastoletniego chłopaka pragnienie, by pochwalić się swoim udziałem w nocnej wyprawie, musiało być przemożne. – Jeszcze przez chwilkę nie odchodź, Mirando – dodałam. – Chciałabym zamówić natychmiast rozmowę z panem Maxem, a nie znam numeru telefonu. – Nie ma go, wyjechał. – Wiem, ale miał wrócić przed szóstą. Potrząsnęła głową. – Wróci bardzo późno, tak mówił Adoni. Pan Max dzwonił do domu o piątej. Powiedział, że wróci dzisiaj, ale bardzo późno, i że nie zdąży na kolację. – Och! Ciężko usiadłam na krześle koło telefonu, jakby ta wieść była okropnym ciosem. Nie myślałam nawet o zmarnowanym wysiłku, lecz po prostu o czekającym mnie pustym i długim wieczorze bez wieści... i bez niego. – Czy powiedział coś jeszcze? – Tylko tyle, że „nic się nie zmieniło”. Jakby zaznaczyła te słowa cudzysłowem, a w jej
wzroku pojawił się wyraz zaskoczenia i zaciekawienia, który uspokoił mnie przynajmniej w jednej kwestii. Adoni dotrzymał słowa, dziewczyna nie miała pojęcia, co się szykuje. Na razie musiały mi wystarczyć okruchy wiadomości, jakie do mnie dotarły. „Nic się nie zmieniło.” Można się spodziewać jego powrotu ostatnim promem. Skoro nic się nie zmieniło, nie należało oczekiwać eskorty policji, a w związku z tym mógł nie zabrać ze sobą Spira. Więcej nie byłam w stanie odgadnąć, lecz mój udział w aferze na dzień dzisiejszy zdecydowanie się zakończył. Nie zdołałabym zatrzymać Godfreya na dłużej, a zresztą wydawało się teraz, że i tak nie miało to większego znaczenia. – Skąd dzwonił pan Max? – Nie wiem. Chyba z Aten. – Z Aten? O piątej po południu? Ależ, skoro zamierzał wrócić dziś w nocy... – Zapomniałam. To nie mogły być Ateny, prawda? Adoni nic na ten temat nie mówił, powiedział jedynie, że z lądu. – Machnęła ręką w kierunku najogólniej rzecz biorąc, stałego lądu. – Gdzieś stamtąd, to wszystko. Z jej tonu wynikało, że właściwie to nieistotny szczegół. Poza Korfu wszystkie miejsca były podobne do siebie i niewarte oglądania. Roześmiałam się, a ona też parsknęła śmiechem... dostrzegłam u niej pierwszy spontaniczny objaw radości od chwili, kiedy doszła ją wieść o śmierci brata. – Co się dzieje, Mirando? – spytałam. – Wydajesz się dziś taka ożywiona. Czy wydarzyło się coś miłego? Otwierała usta, by odpowiedzieć, ale jakiś dźwięk w kuchni sprawił, że gwałtownie się obróciła. – Zupa! Muszę lecieć! Przepraszam! I zniknęła za drzwiami. Poszłam się wykąpać. Wróciwszy do jadalni, zobaczyłam, że Miranda właśnie ustawia przy jedynym nakryciu u krańca pustego stołu zawartość wielkiej tacy. Wyraźnie nie miała ochoty mnie opuścić, lecz krzątała się w pobliżu, gdy próbowałam zupy i rozpromieniła się, słysząc moje pochwały. Jadłam zupę i sałatkę z langusty, i przez cały czas rozmawiałyśmy o sztuce kulinarnej. Nie zadawałam już więcej pytań, tylko jadłam, słuchałam i zastanawiałam się, jaki to czar zadziałał podczas „wolnego popołudnia” z młodym Adonisem. (Muszę tu zaznaczyć, że Miranda w odróżnieniu od Adonisa nie mówiła po angielsku ani w części tak znakomicie, jak to opisałam, jednak szybko i zrozumiale, dlatego dla jasności powtórzyłam wszystko w wolnym tłumaczeniu). – To jest sałatka z książki kucharskiej Signory – zaznaczyła, podając półmisek. – Pani nie lubi greckich sałatek, więc przygotowałam coś z francuskiej kuchni. Smaczne? Miała pani miły dzień, panno Lucy? – Wspaniały, dzięki. Pojechaliśmy do Achilleion. – Byłam tam kiedyś. To piękne miejsce, prawda?
– Bardzo. A potem wypiliśmy herbatę w Benitses. – W Benitses? Po co tam jechać? Tam nic nie ma! W Korfu jest lepiej. – Chciałam je zobaczyć i wracać brzegiem morza. Poza tym marzyłam o herbacie, a Korfu było za daleko i w drodze powrotnej pragnęłam jeszcze obejrzeć parę zabytków. Zmarszczyła brwi. – Zabytków? Aha, ma pani na myśli posągi, jak te na Esplanadzie, takie ładne, angielskie. – W pewnym sensie, chociaż te nie są starożytne. Słowo „zabytki” oznacza rzeczy, które liczą już parę wieków, na przykład te zgromadzone w muzeum w Korfu. – A czy zabytki są cenne? – Bardzo. Nie mam pojęcia, czy można określić ich cenę jakąkolwiek kwotą, powiedziałabym raczej, że są bezcenne. Widziałaś który z nich? Potrząsnęła głową. Nic nie mówiła, lecz zagryzała wargi, jakby chciała siłą powstrzymać się od zdradzenia jakiegoś sekretu. Oczy jej promieniały. – Mirando, co się zdarzyło? Na pewno coś się stało, nie musisz udawać... wyglądasz, jakbyś dostała jakiś wspaniały prezent. Możesz mi to zdradzić? Gwałtownie zaczerpnęła tchu, choć gardło miała ściśnięte. Palcami znów skubała fałdę spódniczki. – To coś... coś, co odkrył Adoni. Odstawiłam szklankę, aż stuknęła o blat stołu. Czekałam. Milczała, a po chwili raptownie zaczęła mówić: – Odkryliśmy to razem z Adonisem dziś po południu. Kiedy mam wolne popołudnie, czasami idę do Castello... – rzuciła mi ukradkowe spojrzenie. – Widzi pani, gdy Adoni pracuje w ogrodzie, a sir Gale drzemie, możemy sobie porozmawiać. Ale dzisiaj u sir Gale’a był z wizytą pan Karithis i powiedziano mi, że Adoni poszedł popływać. Dlatego zeszłam do zatoki. – Tak? – Skupiłam na niej całą uwagę. – Nie mogłam go znaleźć, więc po jakimś czasie poszłam na spacer wokół skał, w kierunku willi Rotha. I tam go zobaczyłam. Był wyżej, na urwisku i właśnie wychodził z krzaka. – Wychodził z krzaka? – Naprawdę to tam była jaskinia – wyjaśniła Miranda. – Wszyscy wiedzą, że pod Castello są jaskinie. Dawniej przechowywano w nich wino, a Adoni powiedział mi, że zerknął przez szczelinę i słyszał szmer wody, więc wie, że dalej są następne jaskinie. Na tej wyspie jest ich pełno. Ot, choćby koło Ermones... – Adoni znalazł nową jaskinię? Kiwnęła głową. – Nigdy nie zbliżał się do tamtej części urwiska. Nie miałam pojęcia, że ciekawi go... nie wiem jak to nazwać...
– Eksploracja? – Dziękuję panience. Ale dzisiaj powiedział, że chciał zbadać, dokąd płynie woda, której źródła znajdują się pod Castello, a skoro wiedział, że pan Manning wyjechał razem z panienką, wszystko było w porządku. Myślę... – tu znowu na jej twarzy pojawiły się dołeczki – ...że nie był zachwycony moim widokiem. Chyba usłyszał kroki i myślał, że nadchodzi pan Manning. Bardzo się wystraszył. I miał prawo, pomyślałam. Serce zabiło mi niespokojnie. – Opowiadaj dalej, co tam znalazł? Twarz jej w jednej chwili spoważniała, a zarazem pojaśniała. – Znalazł dowód. Podskoczyłam. – Dowód? – Tak powiedział. Jeżeli chodzi o mnie, nie sądzę, aby trzeba było na to dowodu, ale on tak właśnie powiedział. – Mirando! – Usłyszałam, jak ostro zabrzmiał mój głos i opanowałam się. – Proszę, wyjaśnij mi, o co chodzi. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Jaki dowód znalazł Adoni? – Dowód na cuda dokonywane przez świętego Spiridiona. Usiadłam znowu na krześle. Patrzyła na mnie uroczyście i w milczeniu, a moje serce powoli się uspokajało. W przystępie histerii nieomal się roześmiałam, lecz zdołałam się jakoś opanować. Po dłuższej chwili powiedziałam łagodnie: – No, mów dalej. Powiedz mi... nie, już nie musisz się krzątać przy stole, skończyłam kolację, dziękuję bardzo. Posłuchaj, czy nie zechciałabyś przynieść kawy, a potem siądziemy sobie razem i wszystko mi opowiesz? Szybko poszła po kawę, jednak kiedy wróciła, nie zgodziła się jej ze mną wypić, ani nawet usiąść, tylko stała za krzesłem, kurczowo trzymając się oparcia. Najwyraźniej rozsadzało ją pragnienie kontynuowania opowieści. Napełniłam filiżankę. – Mów dalej. I co ze świętym? – Była panienka na procesji w Niedzielę Palmową? – Tak. – A więc pewnie panienka wie o świętym Spiridionie, patronie naszej wyspy? – Tak, wiem. Sporo czytałam o Korfu, nim tu przyjechałam. Był biskupem Cypru, zamęczonym przez Rzymian, prawda? A po jego śmierci ciało zabalsamowano i przenoszono z miejsca na miejsce, póki nie trafiło na Korfu. Mamy takiego świętego i w Anglii, nazywał się święty Cuthbert. Krąży mnóstwo historii o nim, a także o cudach, jakie sprawiły jego relikwie. – W Anglii też jest taki święty? – Najwyraźniej nigdy by nie przypuszczała, że w tym zimnym, mglistym kraju może istnieć coś tak rozgrzewającego serce jak prawdziwy święty. –
A więc panienka rozumie, że my tu, na Korfu od dzieciństwa uczymy się o naszym Świętym, o cudach i o różnych niepojętych zdarzeniach, które sprawił. I one są prawdziwe. Wiem o tym. – Oczywiście. Przełknęła ślinę. – Ale znam jeszcze inne historie... opowiadane czasami przez sir Gale’a, o jakich przedtem nigdy nie słyszałam. Mój koumbaaros opowiadał nam mnóstwo przypowieści, to znaczy mojemu bratu i mnie. To bardzo uczony człowiek, co najmniej taki jak papas (ksiądz) i dużo wie o Grecji, o jej historii, o tym, czego my uczymy się w szkole, o Peryklesie, Aleksandrze, Odyseuszu i Agamemnonie, a także o naszym Świętym. O tym wszystkim, co zdarzyło się tutaj bardzo, bardzo dawno temu i o czym ksiądz nigdy nawet nie wspominał. Przerwała. – Tak? – odezwałam się zachęcająco. Ale i tak wiedziałam, co teraz nastąpi. – To on nam mówił, że Święty mieszkał tutaj, w jaskini razem ze swoją córką, księżniczką, bardzo piękną. Aniołowie i diabły były gotowe na każde jego skinienie, a on zajmował się magią, wzniecał burze i je uspokajał oraz ratował rozbitków. Na chwilę przerwała, po czym dodała z powątpiewaniem: – Chociaż ja tam nie wierzę, żeby to była córka. Święty był biskupem, a biskupi nie mają córek. Może była zakonnicą... Czy to możliwe, że sir Gale źle zrozumiał tę historię? – Bardzo prawdopodobne – zgodziłam się. – Czy córka miała na imię Miranda? – Tak! I to właśnie po tej świętej niewieście pochodzącej stąd, z Korfu, dostałam imię! A więc panienka też zna tę historię? – W pewnym sensie. – Z niejaką obawą zastanawiałam się, jakie dziwne i przezabawne pomieszanie mogą spowodować szekspirowskie teorie sir Juliana. – W naszej angielskiej legendzie nazywamy go Prospero. Był to czarodziej, nie biskup, książę mediolański z Włoch. Tak więc sama widzisz, że to tylko... – Mieszkał w jaskini za lipowym zagajnikiem koło urwiska. – Machnęła w kierunku północnym, dzięki czemu rozpoznałam arbitralne umiejscowienie owej sceny z opowiadania sir Juliana. – I tam odprawiał magiczne sztuki, a gdy się postarzał, zwrócił się ku Bogu, zatopił swoje księgi i swą czarodziejską pałeczkę. – Ależ, Mirando... – zaczęłam, lecz szybko przerwałam. To nie był dobry moment, by wykazywać rozbieżności pomiędzy „Burzą” a legendą, otaczającą biskupa Cypru, który zdążył znaleźć się w niebie tysiąc lat wcześniej, nim jego ciało przywędrowało na tę wyspę. Miałam nadzieję, że będzie można wyjaśnić, w jaki sposób legendy nawarstwiają się wokół tej postaci niczym kryształy ałunu na nitce. – Tak? – powtórzyłam. Przechyliła się przez oparcie krzesła. – Adoni mówi, że pan Max robi z tej historii sztukę, taką jak... jak... – gorączkowo
szukała porównania, aż, jako typowa Greczynka znalazła najlepsze – jak „Edyp” – taka sztuka o starożytnych bogach, wystawiana w Atenach. Pytałam sir Gale’a o tę sztukę, a kiedy przedstawił mi całą historię, powiedziałam mu, że księża też powinni ją poznać, ponieważ ja jej nigdy nie słyszałam, a papas w naszej wiosce też nie, a powinien, żeby mógł spytać o to biskupa. Dlaczego się panienka uśmiecha? – Och, nic takiego. Pomyślałam sobie, że naprawdę nie ma sensu się przejmować. W końcu to Grecy wymyślili pojęcie cynizmu i każdy Grek rodzi się obdarzony dociekliwym umysłem, zupełnie jak lis węchem. – Mów dalej, co na to odparł sir Julian? – Roześmiał się i powiedział, że ta historia o czarodzieju i jego księgach jest nieprawdziwa, albo może tylko odrobinę prawdziwa, i że zmieniła się w ciągu wieków, a poeta, który ją opisał, dodał do niej różne rzeczy z innych opowieści i z własnej głowy, żeby ją upiększyć. – Spojrzała na mnie przejęta. – To się zdarza. Mój ojciec chrzestny powiedział, że to tak samo jak z historią Odyseusza... to inna przypowieść z naszej wyspy, przerabialiśmy ją w szkole, ale panienka pewnie nie zna... – Znam tę historię. Spojrzała zdumiona. – Zna panienka? Czy wszyscy Anglicy są tacy wykształceni? Zaśmiałam się. – To bardzo znana historia. My też ją przerabiamy w szkole. Przez chwilę zdumiona wpatrywała się we mnie. To dopiero sława. – Uczymy się waszych antycznych mitów – dodałam. – Opowieść sir Juliana o czarodzieju, podobnie jak legenda o Odyseuszu, może mieć w sobie odrobinę prawdy, ale mówiąc szczerze, chyba niewiele. I nie sądzę, aby chciał, żebyś tak dosłownie uwierzyła w każde jego słowo. Ta historia, na której podstawie pan Max tworzy muzykę filmową, to po prostu wymysł poety i prawdopodobnie nie ma nic wspólnego ze świętym Spiridionem. Chyba sama widzisz, że ta część legendy, w której mowa o księżniczce i jaskini, nie może być prawdziwa... – Ależ jest! – Posłuchaj, Mirando, kiedy przywieziono tu szczątki świętego w 1489 roku, nie żył już od... – Wiem o tym! Ale coś w historii sir Gale’a jest prawdą i trzeba o tym opowiedzieć księżom. Możemy to udowodnić razem z Adonisem! Mówię panience, że dzisiaj znaleźliśmy dowód! – Dowód na to, że „Burza” opowiada o prawdziwej historii? Tym razem to ja spojrzałam na nią nic nie rozumiejąc. Jakoś po napięciu narastającym w opowieści Mirandy ta rewelacyjna konkluzja wydawała się zupełnie bez związku z tematem.
– Nic nie wiem o żadnej burzy, ale dzisiaj coś odkryliśmy, w jaskini za lipowym zagajnikiem. Jest tam korytarz, dalej jaskinia, bardzo głęboka, a w niej woda, i tam właśnie Święty zatopił swoje księgi. – Jeszcze bardziej przechyliła się przez oparcie. – Właśnie to Adoni dzisiaj odkrył, zaprowadził mnie tam i wszystko pokazał. Są tam w wodzie, widać je wyraźnie, dokładnie w tym miejscu, gdzie wskazywał sir Gale... czarodziejskie księgi Świętego! Głos jej podnosił się, aż nastąpiła pełna dramatyzmu przerwa, której mogła dziewczynie pozazdrościć sama Edith Evans. Twarz Mirandy promieniała, pełna jednocześnie podziwu i grozy. Przez pół minuty potrafiłam jedynie siedzieć i wpatrywać się w nią bezmyślnie, myśląc o tym, jak w łagodny sposób wyjaśnić ten problem, nie rozwiewając przy tym zbyt okrutnie jej złudzeń. Przecież był z nią Adoni, pomyślałam zdenerwowana, co na Boga sobie wyobrażał, pozwalając na wymyślanie takich bajek? Z pewnością nie podzielał jej pobożnych życzeń w tej kwestii, a od niego przyjęłaby wyjaśnienie, podczas gdy ode mnie... Adoni. Jego imię przebiło się przez gmatwaninę moich myśli jak igła przez muślin. Cokolwiek robił Adoni, zazwyczaj miało sens. Wyprostowałam się raptownie i spytałam: – Adoni znalazł to... w jaskini znajdującej się w ścianie urwiska? Gdzie jest do niej wejście? – Po drugiej stronie cypla, w pół drogi na szczyt urwiska, nad hangarem. – Aha. Czy można je dostrzec z zatoki... to znaczy naszej zatoki? Potrząsnęła głową. – Trzeba przebyć ścieżką aż połowę drogi do willi Rotha. A wejście jest nad ścieżką, w skałach za krzakami. – Rozumiem. – Serce znowu zaczęło mi gwałtownie bić. – A kiedy Adoni zobaczył, że to ty, co powiedział? Spróbuj sobie dokładnie przypomnieć. – Mówiłam panience, najpierw był zły i chciał mnie przegonić, bo nie powinniśmy tam chodzić. Jednak potem nagle stanął i powiedział, że muszę wejść do jaskini i zobaczyć, co znalazł, i zaprowadził mnie tam, to był taki stromy korytarzyk, bardzo długi, biegnący w dół. Szczęściem Adoni miał latarkę, a tam było sucho. Na końcu korytarz rozszerzał się w wielką jaskinię pełną wody, bardzo głębokiej, ale przezroczystej. A pod skalnym występem, przykryte kamieniami, zobaczyliśmy księgi. – Chwileczkę. Dlaczego przypuszczasz, że to były księgi? – Bo wyglądały jak księgi – odparła rozsądnie Miranda. – Bardzo stare książki, kolorowe. Widać było ich brzegi, wystawały spod kamyczków. I były pokryte pismem. – Pismem? Kiwnęła głową. – Tak, w obcym języku. Widziałam też obrazki i znaki magiczne. – Ależ, moja kochana, książki? W morskiej wodzie? W ciągu kilku godzin zamieniłyby się w papkę!
Miranda odparła z prostotą: – Zapomina panienka, że to były święte księgi. One nie niszczeją. Pozostawiłam ten temat. – Czy Adoni nie próbował wydobyć ksiąg? – Woda była zbyt głęboka i bardzo zimna, a poza tym wił się w niej węgorz. – Zadrżała. – I Adoni ostrzegł, że nie wolno ich ruszać, ma powiedzieć o tym sir Gale’owi i panu Maxowi i wtedy oni też tam przyjdą. Ponieważ jestem świadkiem ich odnalezienia, nikomu nie wolno mi o tym mówić prócz panienki. Położyłam dłonie płasko na stole. Czułam w koniuszkach palców mocno pulsującą krew. – Mówił, że można mi to wyjawić? – Tak. – Mirando, powiedziałaś przedtem, że Adoni określił te księgi jako „dowód”. Czy powiedział, na co są dowodem? Zmarszczyła z wysiłkiem brwi. – Cóż mógł mieć innego na myśli niż to, że są dowodem na prawdziwość historii o Świętym? – Rozumiem. No tak, to cudowne, wielkie dzięki za to, że mi o tym opowiedziałaś. Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę. Nie opowiesz chyba tej historii już nikomu, nawet twojej matce? Gdyby... gdyby okazało się, że to jakaś pomyłka, przykro byłoby robić ludziom nadzieję. – Nikomu nie powiem, obiecałam Adoniemu. To nasza wspólna tajemnica. – Oczywiście. Ogromnie bym chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Chyba pójdę teraz do Castello. Jak myślisz, czy mogłabyś tam zadzwonić i poprosić go do telefonu? Zerknęła na zegarek. – Nikogo tam nie będzie. Sir Gale pojechał z powrotem do Korfu, z panem Karithisem na obiad, a razem z nimi Adoni. – Przecież Max wziął samochód, więc Adoni nie mógł go zawieźć! – Nie, pan Karithis przyjechał swoim samochodem. Adoni chciał się dostać do Korfu, dlatego pojechał razem z nimi i powiedział mi, że wróci później, razem z panem Maxem. Oczywiście. Cokolwiek znalazł w jaskini pod willą Rotha, jakikolwiek „dowód”, postara się przede wszystkim powiedzieć o tym Maxowi przy pierwszej nadarzającej się okazji, a jeżeli rzeczywiście odkrył, to co trzeba – a nie miałam co do tego wątpliwości – dziś w nocy psy pójdą tropem i nadejdzie tak gorąco przeze mnie upragniony epilog tej afery. Rzuciłam okiem na zegarek. Prom przybija za kwadrans jedenasta... dam Maxowi godzinę na wysłuchanie historii Adonisa i prawdopodobnie na zapewnienie sobie wsparcia policji z Korfu, pół godziny na dojazd... z zapasem oznaczało to, że dotrze tu kwadrans po północy. Nawet jeśli Godfrey powrócił już ze swego spotkania, o tej porze będzie w łóżku, a nie tam, gdzie by dosłyszał czy zobaczył badaczy tajemnic urwiska.
Przesunęłam dłonie na brzeg blatu i zacisnęłam je kurczowo. Wir myśli w mojej głowie nagle się uspokoił. Odniosłam wrażenie, że Godfrey ma coś pilnego do załatwienia i potrzebuje swobody ruchów. Czy nie jest prawdopodobne, że przedmioty tak tajemniczo ukryte pod jego domem są związane z tą sekretną, nocną wyprawą? I gdy Max w towarzystwie policji znajdzie się świtem w jaskini, po „dowodzie” nie zostanie śladu? Nawet biorąc pod uwagę zeznanie Adonisa i jego świadka, nic nie będzie już wskazywać na to, co tam przechowywano, ani co się z tym stało? Wówczas znajdziemy się w punkcie wyjścia, a możliwe że Godfrey na tym zakończy swoje interesy i odtąd będzie czysty... Niechętnie dochodziłam powoli do jedynie słusznego wniosku. Wstałam. – Pokażesz mi tę jaskinię i księgi? Właśnie zaczęła zbierać na tacę nakrycia ze stołu, lecz zaskoczona przerwała. – Teraz, panienko? – Tak, teraz. To może być ważne. Chciałabym je sama zobaczyć. – Ale... jest ciemno. Nie chce chyba panienka iść tam po ciemku. Rano, kiedy wróci Adoni... – Nie mogę ci tego wytłumaczyć, Mirando, ale muszę tam iść w tej chwili, to może być bardzo ważne. Pokażesz mi tylko jaskinię i wejście do niej, to wszystko. – Tak, oczywiście, panienko – słowa te wypowiedziała jednak z dużym wahaniem. – A co się stanie, jeśli zejdzie tam pan Manning? – Nie zejdzie. Wyjechał gdzieś samochodem, więc raczej nie będzie go na ścieżce. Ale jeszcze się upewnimy i zadzwonimy do niego... Udam, że coś zostawiłam w samochodzie. Podaj mi, proszę, jego numer. Gdzieś w głębi opuszczonego domostwa Godfreya rozdzwonił się telefon. Miranda pochylała się nade mną, niespokojna, lecz wielce zadowolona, że zainteresowała mnie swoją opowieścią. Wreszcie odłożyłam słuchawkę na widełki. – Nie ma go, a więc wszystko w porządku. – Spojrzałam na nią. – Pójdziesz, Mirando? Proszę, tylko pokażesz mi wejście do jaskini i możesz wrócić do domu. – Oczywiście, jeśli panienka naprawdę musi iść... Skoro pan Manning wyjechał, wcale się nie boję. Czy mam przynieść latarkę? – Tak, proszę. Daj mi pięć minut, żebym włożyła płaszcz i zmieniła buty – powiedziałam. – Masz tu jakiś płaszcz czy coś ciepłego? Nie zadałam sobie nawet trudu, by zaznaczyć, że powinna się ubrać w coś ciemnego, dzięki miłosierdziu Świętego mieszkańcy Korfu nic innego nie noszą. Trzy minuty później miałam już na sobie lekkie półbuty na gumowej podeszwie i ciemny płaszcz. W nocnym stoliku przy łóżku Leona poszukałam pistoletu, który musiał tu się znajdować...
ROZDZIAŁ XVI Oto drzwi chaty: wejdź do niej bezgłośnie. IV. 1. Zatoka tonęła w mroku i ciszy, żaden dźwięk nie przerywał milczenia, najmniejsze światełko nie rozjaśniało ciemności. Bez trudu mogłyśmy iść jasną smugą plaży, nie używając latarki. Gdy zaś znalazłyśmy się wreszcie w cieniu sosen, gdzie swego czasu leżał delfin, i wspięłyśmy się na skalistą ścieżkę biegnącą u stóp południowego cypla, okazało się, że tu również możemy się obyć bez zdradzieckiego światła. Zeszłyśmy ze ścieżki prosto w gęstwinę krzaków, jeszcze zanim dotarłyśmy do pnącej się zygzakami pod górę drożynki wiodącej do willi Rotha. Prowadziła Miranda, wspinając się pod stromą górę najwyraźniej w kierunku największego gąszczu u podnóża urwiska. Nad nami zwieszały się ciemne i milczące konary lip. Ani listek nie zaszemrał, ledwie docierał do nas szum morza. Zapaliłyśmy wreszcie latarkę, by posuwać się nieco ciszej w trakcie przedzierania się przez krzaki, mimo to nadal robiłyśmy tyle hałasu, co szarża kilku cieszących się dobrym zdrowiem bawołów. Na szczęście nie było daleko. Miranda zatrzymała się przy kępie jakichś wiecznie zielonych krzewów – sądząc po zapachu, jałowców – rosnących tuż przy ścianie urwiska. – Tutaj – szepnęła i odchyliła gałęzie. Zaświeciłam latarką. Wiązka światła ukazała wąską szczelinę przechodzącą w korytarz skalny, zbiegający stromo w dół przez jakieś cztery metry, by zakończyć się ścianą. Podłoże skalnego korytarza wyglądało gładko, a ściany były suche. Zawahałam się. Podmuch bryzy przyniósł nam szelest drzew i krzewów. Ta sama bryza – choć czy na pewno ta sama? – sprawiła, że przejął mnie dreszcz. – Korytarz skręca dalej w lewo – szept Mirandy nie zdradzał niczego poza miłym podnieceniem. – A potem biegnie znowu w dół całkiem spory kawałek, ale to łatwa droga. Pójdzie panienka pierwsza, czy ja mam iść? Początkowo zamierzałam tylko pozostać w ukryciu w miejscu dogodnym do obserwacji, czekając aż Adoni sprowadzi posiłki. Mirandę chciałam odesłać bezpiecznie do domu. Teraz
jednak zrozumiałam, że jeśli Godfrey się zjawi, by zabrać stąd „księgi” przed przybyciem Maxa, ja również będę potrzebowała świadka. Mówiąc szczerze, bardzo pragnęłam mieć towarzystwo. Nawet gdyby Godfrey nas nakrył, co wydawało się mało prawdopodobne w tych ciemnościach, uniknęłybyśmy ryzyka, że może nas spotkać los Yanniego. Byłam na to przygotowana i miałam broń, zresztą znacznie trudniej zlikwidować dwie osoby, niż jedną. Jednak wciąż się wahałam. Teraz kiedy już znalazłyśmy się tutaj, w tym milczącym mroku wypełnionym zwykłymi nocnymi odgłosami, nade wszystko pragnęłam zobaczyć na własne oczy, co takiego znalazł Adoni. Jeżeli Godfrey rzeczywiście zjawi się w nocy, by to usunąć, a ja nie zdołam ani rzucić na to okiem, ani go śledzić, to wrócimy do punktu wyjścia i o krok nie posuniemy się naprzód... Po części zadecydowała o tym brawura, po części pragnienie zemsty za tych, których tak szybko nauczyłam się kochać i podziwiać, wreszcie dręcząca mnie czysta ciekawość. Te niezbyt szczytne motywy sprawiły, że oświadczyłam z animuszem, po ciemku mogącym ujść za odwagę: – Czy w środku jaskini w razie czego jest gdzie się schować? Dostrzegłam błysk w jej oczach, lecz odparła po prostu: – Tak, jest tam mnóstwo kryjówek, są wnęki skalne, luźno leżące głazy, boczne odnogi... – Świetnie. Chodźmy więc. Ty prowadzisz. Jałowiec z szelestem powrócił za nami na swoje miejsce, zakrywając szczelinę. Korytarz obniżał się, skręcając pod zdumiewająco prostymi kątami, jakby to był labirynt, przypuszczalnie zwietrzały masyw skalny rozpadł się na wielkie, prostokątne bloki, a korytarz wiódł w dół pomiędzy nimi. Tu i tam odchodziły od niego boczne odnogi, ale główny trakt był równie łatwy do rozpoznania jak autostrada biegnąca przez plątaninę wiejskich dróżek. Miranda prowadziła bez wahania, w lewo, w prawo, wreszcie prosto przez jakieś trzydzieści stóp, potem znowu w prawo i prosto... i tak posuwałyśmy się naprzód, prawdopodobnie w głąb cypla. Na końcu ostatniego odcinka korytarza skalne podłoże zdawało się opadać w mroczną przepaść. Miranda przystanęła. – Jaskinia jest w dole. Można zejść do niej zupełnie łatwo, jak po schodach. W chwilę później znalazłyśmy się na brzegu uskoku i dojrzałyśmy przed sobą coś w rodzaju gigantycznych podziemnych schodów – ogromne, naturalne stopnie z popękanej skały wiodły blok po bloku ku wąskiej, romboidalnej grocie wypełnionej wodą. Woda chlupała jakieś cztery stopy poniżej uskoku nad gładkimi, wyżłobionymi ściankami skalnego basenu. Skacząc zeszłyśmy po kamiennych stopniach, po czym skierowałam światło latarki w stronę jaskini. Była spora, ale bez przesady. Przy wejściu, tam gdzie stałyśmy, sklepienie nie sięgało wysoko... może na jakieś dwadzieścia metrów, jednak w miarę jak światło latarki wędrowało
w głąb, ginęło w cieniach wznoszących się nad nami mrocznych łuków. Tam właśnie znajdowały się chyba lejowate szczeliny czy kominy, doprowadzające powietrze do wyżej położonych miejsc, dzięki nim Adoni odkrył istnienie tej jaskini. Dalej, wzdłuż krawędzi basenu ciągnęły się nisze skalne oraz tunele odchodzące od głównej komory; wyglądały na bezpieczną kryjówkę. Ściany były z jasnego, wypolerowanego, wilgotnego wapienia, przypuszczalnie, kiedy wiał wiatr, fale docierały do wnętrza jaskini przez jeszcze inne szczeliny i pęknięcia. Jednak w tej chwili głęboki zbiornik pełen morskiej wody leżał u naszych stóp martwy i gładki, a w powietrzu czuć było sól i wilgoć kamieni. Miranda ścisnęła moje ramię. – Tutaj w dole! Trzeba poświecić. Tutaj! Skierowałam strumień światła w dół. Początkowo nie mogłam dojrzeć niczego, gdyż lustro wody odbiło błysk latarki, oślepiając mnie, jednak po chwili wiązka światła przeniknęła przez warstwę wody jak farba przez jedwabną tkaninę i dostrzegłam dno pełne gładkich, okrągłych kamyczków pozbawionych przez światło latarki wszelkich kolorów poza białym, bladozielonym i perłowym. Coś się tam poruszyło, jakiś cień śmignął i schował się w szczelinie. – Widzi panienka? – Miranda przykucnęła wskazując palcem. – Pod skalną półką, tam gdzie kamienie zostały poruszone. O, tam! Zauważyłam wówczas narożnik przypominający brzeg wielkiej księgi czy kasety, wystający spod kamyczków. Wyglądało to tak, jakby ktoś wepchnął coś głęboko pod skalny nawis, po czym zarzucił drobnymi kamieniami. Przyklękłam przy Mirandzie, wpatrując się w głębinę. Jakaś fala morska zdołała dotrzeć do jaskini i powierzchnia wody drgała, a cienie i odbicia załamały się, zlewając się ze sobą w drgającym na wodzie świetle latarki. To coś było chyba kolorowe i gładkie, prostoduszna istota, której sir Julian naopowiadał różnych historii, mogła rzeczywiście wziąć to za księgę, lecz ja miałam wrażenie, że jest to róg jakiejś kasety z nalepką. Zobaczyłam jakby niewyraźny kształt liter. – Widzi panienka? – Szept Mirandy odbił się echem od skał. – Tak, widzę. Wszelkie obawy jakie mogłam żywić w związku z węgorzem i lodowatą wodą, umarły śmiercią naturalną i to bez żalu z mojej strony. Nawet bowiem gdybym zdołała zanurkować i unieść to coś, bez liny nie mogłabym sforsować czterostopowego, gładkiego skalnego nawisu. – To księga, prawda? – Może. Ale nawet jeśli to księga, nie sądzę, by była bardzo stara. Jedynym sposobem przechowania jej w wodzie byłoby opakowanie w polietylen albo coś w tym rodzaju, a to oznacza... Przerwałam. Doszedł nas dźwięk zupełnie nowy i nie będący częścią jaskiniowego echa ani słabych nocnych odgłosów, docierających do nas przez niewidzialne szczeliny urwiska.
Wyłączyłam latarkę, zapanowała ciemność gęsta jak czarna przędza. Położyłam dłoń na ramieniu dziewczyny. – Bądź bardzo cicho. Coś słyszę. Posłuchaj. Przez plusk kropli sączących się po wapiennej skale dotarł do nas znowu odgłos ostrożnie stawianych kroków, gdzieś w korytarzu powyżej nas. A więc nadchodził. Wielki Boże, nadchodził! Miranda poruszyła się niespokojnie. – Ktoś idzie. To pewnie Adoni już wrócił. Może... Przerwałam jej, dotykając jej ramienia i szepcząc do ucha: – To nie jest Adoni. Nie możemy pozwolić, żeby nas tu znalazł, musimy się ukryć. Prędko... Wzięłam dziewczynę za ramię i pociągnęłam w głąb jaskini. Szła za mną bez pytania. Trzymałyśmy się blisko ściany, macając skałę cal po calu, póki nie dotarłyśmy do zakrętu i nie znalazłyśmy się bezpiecznie za załomem. – Poczekaj. Na ułamek sekundy ośmieliłam się włączyć latarkę i odetchnęłam z ulgą. Byłyśmy w głębokiej niszy lub też zablokowanym tunelu o niskim sklepieniu, wypełnionym kamiennym rumowiskiem, tunel wbijał się w ścianę powyżej poziomu wody. Wyłączyłam latarkę. Powoli, ostrożnie i prawie bezszelestnie przesunęłyśmy się w głąb kryjówki i wczołgałyśmy w szczelinę pod leżącym w poprzek blokiem skalnym, przywierając do niego jak rozgwiazdy kryjące się przed zadziorami harpunów, używanych przez łowiących je wędkarzy. Nie zrobiłyśmy tego ani o chwilę za wcześnie. Poświata ciepłego światła rozjaśniła jaskinię. Zbyt głęboko wbiłam się w skalną szczelinę, by dostrzec coś poza łukowatym fragmentem sklepienia i odległym krańcem głównej komory, lecz oczywiście słyszałam wszystko wyraźnie, jako że jaskinia i woda potęgowały każdy dźwięk: echo kroków na skale, ciężki oddech, stuknięcie odkładanej potężnej latarki. Światło ustaliło się na jednym miejscu. Potem chlupot... ktoś lub coś zanurzyło się w wodzie. Woda przez chwilę pluskała i chlupotała, po czym doszedł nas głośny, przyśpieszony oddech, następnie odmienny odgłos chlupnięcia, pluśnięcia i bulgotu, jakby coś wydostało się na powierzchnię. Znowu cisza zakłócona odgłosami cieknącej strumieniami wody. I nareszcie światło się poruszyło, kroki wolno oddaliły, a jaskinia wypełniła się dźwiękami zamierającego chlupotania. Miranda poruszyła się. – Zabrał księgę. Czy to naprawdę nie był Adoni, panno Lucy? Może przyszedł, żeby zanieść księgę sir Gale’owi? Kto jeszcze mógł o tym wiedzieć? Czy mam pójść...? – Nie! – Szepnęłam najbardziej przekonująco jak potrafiłam. – To nie był Adoni, jestem tego pewna. To coś innego, Mirando... Nie mogę ci teraz powiedzieć, lecz zaufaj mi, proszę.
Zostań tu i nie ruszaj się. Chcę tylko rzucić okiem. Wyślizgnęłam się ze szczeliny i włączyłam latarkę, zasłaniając reflektor dłonią, tak by światło wydobywało się przyćmionymi smugami spomiędzy moich palców. Dostrzegłam błysk jej bacznych oczu, lecz ani się nie poruszyła, ani nie przemówiła. Ostrożnie skradałam się w stronę głównej komory. Przystanęłam przed zakrętem, znów wyłączyłam latarkę i chwilę nasłuchiwałam. Poza monotonnym kapaniem wody i cichym, zamierającym pluskiem, nie dochodził znikąd żaden dźwięk. Zapalając latarkę uklękłam na skalnej półce i spojrzałam w głąb. Tak jak się spodziewałam, warstwa kamyków została naruszona i, o ile mogłam to ocenić, znacznie się obniżyła. Musiało się tu znajdować więcej prostokątnych przedmiotów, gdyż dostrzegłam stąd kolejny róg wystający spod kamyczków pod zupełnie innym kątem niż poprzedni. A poza tym, na półce nad nawisem, oparty o ścianę jakby odłożony na chwilę, stał żelazny bosak o długim drzewcu zakończony hakiem, z którego leniwie ściekała strużka wody na wapienną skałę. Wstałam rozmyślając gorączkowo nad naszą sytuacją. A więc to tak. Adoni miał rację, to był poszukiwany klucz do zbrodniczej afery Godfreya. Aż za dobrze wiedziałam, co powinnam teraz zrobić. Nie miałam pojęcia, jaką część ukrytych skarbów zabrał Godfrey, ani nawet czy przyjdzie jeszcze dziś w nocy po resztę. W każdym razie niczego bym nie osiągnęła, ryzykując śledzenie go teraz po nocy. Jeżeli powróci, możemy się na niego natknąć w skalnym korytarzu, a jeżeli nie wróci, reszta „dowodu” pozostanie bezpiecznie na miejscu aż do powrotu Maxa. Podobnie zresztą, powiedzmy sobie szczerze, jak ja sama... Ledwie zdążyłam dotrzeć na powrót do kryjówki, znowu usłyszałam jego kroki, a światło latarki wydobyło z mroku wapienne ściany. Wszystko powtórzyło się prawie dokładnie tak jak przedtem: zanurzenie bosaka, zgrzyt o kamienie na dnie, wyciągnięcie ciężaru na powierzchnię, chwila przerwy, kapanie ściekającej z paczki wody... po czym światło się wycofało, a my zostałyśmy w mroku wśród głuchych odgłosów cmokania poruszonych wód. – Poczekaj – wyszeptałam znowu. Gdy tylko dotarłam do komory głównej, natychmiast stwierdziłam, że bosak zniknął. Przykucnęłam nad jeszcze ociekającą wodą skałą i wpatrzyłam się w głębię. Tak jak się spodziewałam, sterta kamyków opadła jeszcze niżej rozsypując się na boki, kiedy wyciągnięto z niej to, co tam tkwiło. Skarb opuścił skalny basen. Nie musiałam się dłużej zastanawiać, co począć. Błyskawicznie podjęłam decyzję. Powinnam go teraz śledzić. I lepiej będzie, jeśli się pośpieszę. W kilka sekund byłam przy Mirandzie. – Możesz już wyjść. Prędzej! W jednej chwili znalazła się przy mnie. Oddychała nierówno, płytko i drżała na całym ciele. Miała napięty wyraz twarzy, oczy jej błyszczały. Była najwyraźniej przerażona.
– Co to znaczy, panienko? Co to jest? Próbowałam mówić spokojnie i z wielką pewnością siebie. – „Księgi” zniknęły i to pan Manning je zabrał, jestem tego pewna. Muszę wyśledzić, gdzie je schowa, ale on nie może nas zobaczyć. Rozumiesz, on nie może nas zobaczyć... Wytłumaczę ci to później, bo teraz musimy się śpieszyć. Chodź. Podciągając się na rękach, pokonałyśmy schody gigantów i znowu skradałyśmy się od jednego zakrętu do drugiego, ostrożnie oświetlając sobie drogę i trwożnie nasłuchując przed każdym następnym załomem. Lecz nic nam nie przeszkodziło i wkrótce dotarłyśmy do wyjścia. Z wielką ostrożnością rozchyliłyśmy krzew jałowca. Po chłodzie jaskini z ulgą wdychałyśmy ciepłe i słodkie powietrze, pełne zapachów kwiatów i rozgniecionych ziół, a lekki wietrzyk kołysał gałęziami, zagłuszając czyniony przez nas hałas. Ostrożnie schodziłyśmy w dół, po omacku znajdując drogę wśród gęstwiny krzewów i młodych drzewek. Chociaż nie było księżyca, niebo rozjaśniały gwiazdy, więc posuwałyśmy się szybko. Nie śmiałam skorzystać ze ścieżki i schylona przedzierałam się równolegle do niej z nadzieją, że stamtąd dojrzymy już hangar Godfreya. Wreszcie dobrnęłyśmy do krańca skalnej półki, gdzie kapryfolium, a także, mniej dla nas szczęśliwie, jeżyny rosły tak gęsto pośród młodych lip, że stanowiły dobrą osłonę. Znalazłyśmy się dokładnie nad dachem hangaru. Jego kontury odcinały się czarnym klinem na tle bledszego morza. Miałam wrażenie, choć nie byłam tego pewna, że drzwi wychodzące na ląd stały otworem. W chwilę potem zamknęły się cicho, choć z wyraźnym szczękiem jaki wydaje zatrzask. Na tle ściany pojawił się cień, po czym ktoś zaczął się wspinać ścieżką pod górę. Leżałyśmy cicho jak myszki, ledwie ważąc się oddychać. Minął zakręt poniżej nas i wspinał się dalej szybkim, cichym, jak zwykle pełnym gracji krokiem, a w chwilę potem przeszedł w odległości kilku stóp i wtedy zobaczyłam go wyraźnie. Nie miał już na sobie jasnego ubrania, które nosił po południu, lecz przebrał się w ciemne spodnie i ciepły, ciemny golf. Niczego nie niósł. Poszedł dalej, a jego lekki krok rozpłynął się w powiewach wiatru. W otaczającej nas ciemności, nie mogłam nawet zobaczyć Mirandy, poczułam tylko jak się poruszyła, by na mnie spojrzeć, po czym wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. Jej dłoń drżała. – Panienko... panienko, co to wszystko znaczy? Położyłam uspokajająco rękę na jej dłoni. – Masz rację, tu wcale nie chodzi o to, by się nie dać przyłapać na chodzeniu po terenie prywatnym, to coś poważniejszego i znacznie bardziej niebezpiecznego. Przykro mi, że zostałaś w to wciągnięta, ale potrzebuję twojej pomocy. Nic nie powiedziała. Zaczerpnęłam tchu i mocniej przycisnęłam jej dłoń. – Posłuchaj. Nie mogę ci teraz opowiedzieć wszystkiego, ale dzieją się... no, różne rzeczy i sądzimy, pan Max i ja, że mają one coś wspólnego z zaginięciem twojego brata. Adoni też
tak uważa. Staramy się to odkryć. Czy zaufasz mi i zrobisz to, o co cię poproszę? Nastała chwila ciszy. Nic nie mówiła, ale tym razem atmosfera stała się tak napięta, że prawie czułam jej wibracje, niczym drgania cięciwy po wypuszczeniu strzały z łuku. – Tak. – Widziałaś, kto to był? – Oczywiście. To był pan Manning. – Dobrze. Mogą cię o to spytać... – A to co takiego? Tam. Obróciła się gwałtownie, wskazując za moimi plecami w górę urwiska, gdzie ponad czarnymi sylwetkami drzew rozbłysło światło. Willa Rotha. Odetchnęłam z ulgą. – A więc jest tam, dzięki Bogu. Ciekawa jestem, która godzina. – Nie ośmielimy się zapalić latarki? – Nie. Powinnam sprawdzić przedtem. No nic. Wygląda na to, że zostawił te rzeczy w hangarze. Chciałabym mieć dość odwagi, żeby tam pójść i przyjrzeć im się dokładniej. Mówił, że wyjeżdża dziś w nocy, i to nie jachtem, ale mógł tak powiedzieć tylko na odczepkę, żeby móc spokojnie zejść do jaskini. Może być w pobliżu całą noc... Albo kłamał, zejdzie na dół i wypłynie jachtem, i to będzie koniec całej sprawy. – Poruszyłam się niespokojnie, z nienawiścią wpatrując się w jasny kwadrat. – Tak czy inaczej ten przeklęty hangar jest zamknięty. Nawet gdybym... – Wiem, gdzie jest klucz. Gwałtownie obróciłam się w jej stronę. – Wiesz? – Spiro mi powiedział. Jest zapasowy klucz, schowany pod podłogą, w miejscu gdzie hangar dochodzi do wody. Wiem, gdzie to jest, pokazał mi. Przełknęłam ślinę. – Pewnie już go tam nie ma, a w każdym razie... Przerwałam zaskoczona. Światło nagle zgasło. W parę minut później usłyszałyśmy samochód. Nie było wątpliwości, że to jaguar Godfreya. Włączył światła i zatoczył nimi szeroki krąg zawracając, następnie śmignął pomiędzy drzewami na otwartą przestrzeń i zniknął w mroku, jaki ogarnął cypel, kiedy warkot silnika zginął w oddali. Doszedł nas jeszcze krótki, charakterystyczny ryk, przy dodawaniu gazu, po czym zapadła cisza i ciemność. – Odjechał – zauważyła niepotrzebnie Miranda. Usiadłam. Byłam na siebie wściekła, ponieważ zęby mi szczękały. Zacisnęłam je z całej siły. Jednocześnie wsunęłam rękę do kieszeni, gdzie na moim udzie spoczywał ciężki i niezgrabny pistolet Leonarda. Dwie rzeczy stały się oczywiste: nie miałam najmniejszej ochoty znaleźć się nawet w pobliżu hangaru Godfreya Manninga, wiedziałam jednak, że jeśli
tego nie uczynię, będę pogardzać sobą do końca życia za tchórzostwo. Miałam przy sobie pistolet. Prawdopodobnie w skrytce był klucz. Musiałam przynajmniej spróbować się tam dostać. – Chodźmy więc – powiedziałam, po czym wyszłam z gęstwiny i zeskoczyłam na ścieżkę. Miranda postępowała tuż za mną. Zbiegając w dół, przyciszonym głosem przekazywałam jej instrukcje. – Masz od razu iść do domu. Chyba zdołasz dostać się do Castello? – Tak. – W takim razie biegnij tam. Powinnaś spotkać ich, jak tylko wrócą. Lecz spróbuj najpierw zatelefonować do Adonisa... Czy wiesz, dokąd mógł się udać? – Czasami jada kolację w Chrisomalis albo w barze w Korfu. – Więc zadzwoń tam. Jeżeli go nie zastaniesz, może jego przyjaciele będą wiedzieli, dokąd poszedł. Mógł zejść do portu i tam czekać albo nawet iść na policję... W każdym razie spróbuj się z nim skontaktować. Dotarłyśmy do hangaru. Zatrzymałam się przy drzwiach i nacisnęłam klamkę. Oczywiście bez skutku, drzwi bowiem były zamknięte na klucz. Miranda przecisnęła się obok mnie i usłyszałam, że szuka czegoś w cieniu rzucanym przez ścianę budynku, po chwili znalazła się obok mnie i wcisnęła mi w dłoń chłodny kształt – kluczyk yale. – Jest. Co mam powiedzieć Adoniemu? – Nie mów mu, co się zdarzyło. Nigdy nic nie wiadomo, pan Manning może wrócić do domu i podsłuchać waszą rozmowę telefoniczną. Powiedz tylko, że musi zaraz przyjechać, że to bardzo pilne, i że tak twierdzi panna Lucy... On zrozumie... Jeśli to nie poskutkuje, powiedz mu, co chcesz... powiedz, że jestem chora i musisz wezwać pomoc... Cokolwiek, byle tylko wrócił. I niech niczego nie mówi sir Julianowi. A potem poczekaj na niego... Nie opuszczaj Castello i nie otwieraj drzwi nikomu poza Maxem i policją, no i poza mną. Gdybym nie wróciła do czasu przyjazdu Maxa, opowiedz mu o wszystkim, co się zdarzyło i powiedz, że jestem tutaj. Jasne? – Tak. Była sprzymierzeńcem spotykanym raz na milion. Chociaż niczego nie pojmowała i trzęsła się ze strachu, nie zadawała żadnych pytań, wykonując polecenia co do joty. Usłyszałam jeszcze: – Niech Święty panienkę wspomoże. Po czym pobiegła co sił nadbrzeżną ścieżką w stronę zatoki Castello. Zerknąwszy raz jeszcze na ciemny cypel i zmówiwszy pacierz na własną intencję, haniebnie trzęsącą się ręką zaczęłam manipulować koło zamka, aż wreszcie klucz trafił do dziurki. Przekręciłam go z pewnym trudem i wślizgnęłam się do środka.
ROZDZIAŁ XVII Cisza! Wytężcie wzrok! I zamilknijcie. IV. 1. Hangar był sporą budowlą. Wysokie sklepienie ginęło w mroku, a dźwięki budziły echo odbijające się niczym w rozległej grocie. Wzdłuż trzech ścian biegł nad powierzchnią wody wąski pomost z desek, a przy najbliższym zacumowany był slup. Gwałtownie słabnące światło latarki ukazało wdzięczne linie potężnego jachtu oraz jego imię wymalowane na dziobie: „Aleister”. Oświetliło również postawiony pod ścianą, koło drzwi, bosak z jaskini. W hangarze nie było żadnej kryjówki poza samym jachtem. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, po czym zeszłam do kokpitu, by spróbować się dostać do kabiny. Drzwi zejściówki nie były zamknięte na klucz, ale nie od razu weszłam do środka. W tylnej ścianie hangaru dostrzegłam okno wychodzące na urwisko. Przez nie można było zobaczyć fragment ścieżki, a dalej ciemne urwisko i drzewa, zaś na samym szczycie jaśniejszą plamę rozgwieżdżonego nieba. Oczy oswoiły się już z ciemnością, więc nawet odróżniałam spiczasty dach willi Rotha. Jak na razie, wprost cudownie. Jeśli Godfrey powróci zbyt szybko, ostrzeże mnie światło z domu lub warkot silnika. Kabinę kilkakrotnie omiotłam światłem latarki... Układ wnętrza był podobny do tego, jaki zapamiętałam z jachtu Leonarda. Z obu stron duże okna, zasłonięte firankami, pod nimi rozkładane koje z poduchami pokrytymi jasnym perkalem, składany stolik i wisząca lampa. Od przodu zasłona była zaciągnięta nad przejściem, za nią niewątpliwie odnalazłabym jeszcze jedną koję, toaletę oraz upchane w dziobie worki żeglarskie, liny i zapasową kotwicę. Obok mnie, na prawo, na wysokości progu znajdowała się kuchenka, a naprzeciwko psia koja, z jedną połową w kabinie, a drugą wcinającą się w przestrzeń achterpiku pod lewą ławką w kokpicie. Psia koja zawalona była kocami i oddzielona od rozkładanej koi małym stoliczkiem z szafką pod nim. I wszędzie schowki i szafki... Zaczęłam metodycznie od prawej burty. W kambuzie nie znalazłam nic, piecyk otwarty, szafki zapchane wyposażeniem
kuchennym tak ciasno, że nie zostawał najmniejszy skrawek powierzchni na ukrycie czegokolwiek. W schowkach naczynia, sprzęt fotograficzny, puszki żywnościowe, kartony pełne różnych drobiazgów. W szafie na ubrania kurtki, nieprzemakalne okrycia, swetry oraz półka, na której starannie ustawiono kalosze i buty równie pieczołowicie wypucowane i gładkie jak sam Godfrey... Wszędzie było podobnie, każdy zakamarek dostępny, a jego zawartość normalna i niewinna: ubrania, zapasowe koce, sprzęt fotograficzny, narzędzia. Jedyne miejsce niedostępne dla ciekawskiego oka stanowiła szafka na końcu psiej koi, ponieważ była zamknięta na klucz. Lecz sądząc po jej rozmiarach oraz przypominając sobie układ jachtu Leonarda, przypuszczałam, że została zamknięta tylko dlatego, że zawierała alkohol; nie było go bowiem nigdzie indziej, a jej wielkość zdecydowanie wykluczała możliwość upchnięcia tam poszukiwanych paczek. Minęłam ją więc i kontynuowałam poszukiwania, grzebiąc nawet pod materacami i stertami koców, ale odkryłam w ten sposób jedynie egzemplarz „Zwrotnika Raka” w miękkiej okładce. Wepchnęłam go z powrotem, układając na nim koce, tak jak spoczywały przedtem. Zabrałam się za podłogę. Wiedziałam, że muszą się tu znajdować ruchome sekcje pokładu, umożliwiające dostęp do zęzy. Pod stolikiem dostrzegłam błysk wpuszczonego uchwytu, który po pociągnięciu otworzył osiemnastocalowy kwadrat pokładu jak małą zapadnię. Pod spodem jednak nie odkryłam żadnego skarbu, a jedynie ścieki w zęzie, pod wpływem kołysania przepływające pomiędzy wręgami, oraz słaby zapach benzyny. Tak samo było na pokładzie dziobowym. Luk prowadzący do silnika, pod stopniami schodzącymi do kabiny, był niezbyt prawdopodobnym miejscem na ukrycie skarbu, niemniej tam też zajrzałam, a nawet uniosłam wziernik zbiornika świeżej wody. Nie dostrzegłam jednak nic ciekawego poza upiornym odbiciem światła latarki i moim cieniem, drgającym na powierzchni pełnego po wręby czterdziestogalonowego zbiornika. To nie tutaj... Zakręciłam pokrywę trzęsącymi się i spoconymi już rękami, następnie wyłączyłam latarkę i wspięłam się po schodkach na pokład. Najpierw okno... Na zewnątrz nie było żadnych świateł, ale musiałam się upewnić. Pobiegłam w stronę rufy, przykucnęłam pod bomem, po czym wlazłam na ławkę na rufie, by stamtąd ostrożnie się rozejrzeć. Wszędzie było ciemno i cicho. Mogłam... musiałam... pozwolić sobie na jeszcze chwilę poszukiwań. Zaczęłam od kokpitu, znów używając latarki, ale cały czas bacznie spoglądałam w stronę okna hangaru. Jednak tutaj też wszystko wyglądało niewinnie. Pod ławką na prawej burcie wolną przestrzeń zajmowały butle z gazem, i nic więcej. Pod rufową ławką tylko złożone płachty brezentu oraz ekwipunek do nurkowania. Ławka na lewej burcie ukrywała jedynie koniec psiej koi. Nic. Nie było również tajemniczych paczek przyczepionych do burty zewnętrznej ani wlokących się za „Aleister” po wodzie, mój genialny pomysł musiał więc
umrzeć naturalną śmiercią już po kilku sekundach. Wreszcie wyprostowałam się i przez chwilę kręciłam się niezdecydowanie, nie mogąc podjąć żadnej decyzji. Próbowałam myśleć rozsądnie pomimo narastającego napięcia. Musiał tu przynieść te paczki. Nie miał czasu odnieść ich do domu, a z pewnością nie chowałby ich gdzieś na zewnątrz, skoro miał pod ręką „Aleister”, a co więcej, nie podejrzewał, że jest śledzony. Mógł oczywiście przekazać je w tym czasie swojemu wspólnikowi, a do hangaru odnieść tylko bosak, lecz ów wspólnik musiałby mieć jakiś środek transportu, choćby osła czy łódź. Gdyby to był osioł, Miranda i ja z pewnością byśmy go usłyszały. Mogłybyśmy nie zauważyć łodzi wiosłowej, lecz po cóż Godfrey by jej używał, skoro miał pod ręką „Aleister” oraz bączek pokładowy? Nie, to oczywiste, że kryjówka w tajemniczej jaskini była dowodem jego winy, ale jakiej? Przecież szukałam już wszędzie. Paczek nie było na jachcie ani pod jachtem, nie było ich na pomoście ani na pojedynczej półce nad nim. Gdzie, na Boga, na tej przeszukanej gruntownie przeze mnie przestrzeni mógł tak szybko i skutecznie ukryć całkiem spore i ociekające wodą pakunki? I wówczas nadeszła odpowiedź... tak prosta, że aż obrażająca mą inteligencję. W wodzie. Przeniósł je tylko z dna jaskini na dno przystani w hangarze. Muszą się znajdować pod jachtem, na pewno pod kilem, i jeśli tylko zdołam je dojrzeć, mam do dyspozycji wciąż ociekający wodą bosak. Byłam już prawie w kokpicie i sięgałam po bosak, kiedy dostrzegłam prawdziwą, nie budzącą wątpliwości odpowiedź, powinnam ją znaleźć natychmiast i w ten sposób oszczędzić tyle cennych minut. Oto zauważyłam ślad kropli wiodący od drzwi hangaru wzdłuż pomostu, ślad pozostawiony przez ociekające wodą paczki, równie wyraźny dla człowieka myślącego jak ślady stóp na świeżym śniegu. Nic mnie nie usprawiedliwiało poza strachem i pośpiechem, a w końcu – jak sobie z goryczą pomyślałam – Nemezis uzbrojona w sympatyczny, ciężki pistolet nie ma prawa niczego się bać. Ślad zresztą już wysychał. Obrzuciłam siebie takimi wyzwiskami, o jakich znajomość nigdy bym się nie podejrzewała. Nikłym już, żółknącym światełkiem latarki omiotłam deski pomostu. Tak, były i tutaj, owe ślady na śniegu: dwa delikatne, nieregularne ciągi kropel, przeplatające się ze sobą jak ślad rowerowych kół i prowadzące przez drzwi, dalej po pomoście, poza jego krawędź... Lecz wcale nie do wody. Dalej przechodziły na jacht, przecinały pokład, po czym wiodły prosto do drzwi kabiny. Popędziłam za nimi jak błyskawica. W dół, po schodkach, do stołu... Wcześniej nawet nie spojrzałam na pusty blat, dopiero teraz dostrzegłam na wodoodpornej powierzchni wciąż jeszcze wilgotny kwadrat, tam gdzie odłożył paczki. I tutaj ślad się kończył. Było tylko jedno rozwiązanie. Ślad kończył się po prostu dlatego,
że Godfrey musiał jedynie otworzyć denną klapę pod stolikiem i opuścić tam paczki. W sekundę uniosłam klapę. Odłożyłam ją na bok. Przede mną ział kwadratowy otwór. Raz jeszcze podbiegłam do schodków i spojrzałam w okno. Żadnych świateł. Uklękłam koło otworu, włączyłam latarkę i jej zamierającym, małym żółtym oczkiem omiotłam tłustą wodę w zęzie. Nic. Ani śladu, ani znaku. Jednak teraz już wiedziałam, że muszą tu być... I były. Położyłam się płasko na podłodze, prawie połową ciała wsunąwszy się w otwór, nim je zobaczyłam. Ale tam były, nie na dnie, lecz bardzo starannie upchnięte tuż pod podłogą, na stelażach wykonanych bez wątpienia właśnie w tym celu. Znajdowały się ponad powierzchnią wody, nieco cofnięte w stosunku do krawędzi klapy, tak że trzeba było dosłownie do połowy ciała wsunąć się w otwór, tak jak to zrobiłam, zanim się je dostrzegło. Wycofałam się, raz jeszcze zerknęłam na okno, po czym znowu wcisnęłam się do zęzy. Męczyłam się przez dobre dwie minuty, ale w końcu zdjęłam ze stelaża duży, ciężki, kanciasty pakiet zawinięty w polietylen. Wyciągnęłam go na pokład, rozpostarłam poły mego płaszcza i ułożyłam na nim, aby nie zostawić śladów, zanim wreszcie skierowałam na niego strumień światła. Latarka trzęsła mi się w ręce. Żółty robaczek świętojański pełgał po powierzchni pakietu, lecz błyszczące opakowanie prawie uniemożliwiło mi odczytanie czegokolwiek w tym nędznym świetle. Wszystko co zdołałam dojrzeć w ciągu trzech sekund, na jakie sobie pozwoliłam, to wrażenie mieszaniny kolorów, czegoś, co wyglądało na ilustrację, jakąś odznakę, a nawet (Miranda miała jednak rację) kilka słów... LEKE, tyle udało mi się odczytać, a na początku coś, co wyglądało na słowo Njemije, ale z pewnością niczym takim nie było. Nagle gdzieś niedaleko coś trzasnęło, prawie wypłaszając ze mnie tę resztę rozsądku, jaką jeszcze posiadałam. Latarka wypadła mi z brzęknięciem z ręki i, zatoczywszy szerokie półkole, niemal wpadła do zęzy. Chwyciłam ją gorączkowo i obracając się dookoła, usiłowałam coś dojrzeć. Nic. Wokół panowała ciemność. I Bogu dzięki, jak sobie kwaśno pomyślałam, odzyskując przytomność umysłu. Nawet gdybym zareagowała prawidłowo i usiłowała chwycić za pistolet, a nie za latarkę, nie dostałabym się do niego. Piekielna księga Prospera, czy też cokolwiek, co zawierała ta paczka, spoczywała dokładnie na pistolecie schowanym w kieszeni płaszcza. Mam przed sobą jeszcze długą drogę, zganiłam się gorzko, zanim osiągnę klasę Jamesa Bonda. Wiatr wzmógł się. Wielkie wrota otwierające się na zatokę ponownie się zatrzęsły, jakby ktoś pociągnął za kłódkę, a drzwi na ląd raz jeszcze zadygotały i trzasnęły. Woda z sykiem i chlupotem pluskała o ściany, a cienie rzucane przez słabe światło gwiazd drgały na krokwiach. Okno wciąż było ciemne, ale jedno ostrzeżenie mi wystarczyło. Klapa weszła gładko na swoje miejsce, latarka znalazła się w kieszeni, a ja tuląc do siebie oburącz pakiet,
wygramoliłam się ostrożnie na pomost. W tej samej chwili dostrzegłam jakiś ruch na ścieżce za oknem. Tylko cień, lecz podobnie jak poprzednio, nie miałam najmniejszych wątpliwości, kto się tak porusza. Nie było światła, ani żadnych odgłosów, a oto on zjawił się tuż nad hangarem i schodził szybko w dół. A ja stałam sobie właśnie, dzierżąc oburącz jego cenną paczkę, dla której bez najmniejszych wątpliwości próbował dwukrotnie dokonać morderstwa. I choćbym nie wiem co zrobiła, w żaden sposób nie mogłam się stąd wydostać. *** Przede wszystkim musiałam pozbyć się paczki. Przykucnęłam i pozwoliłam jej ześlizgnąć się w wąski tunel pomiędzy pomostem a burtą jachtu. Jacht był zacumowany bardzo blisko i przez jedną okropną chwilę myślałam, że jest tam za wąsko; paczka zaplątała się w mój płaszcz, potem zablokowała w tunelu i nie mogłam jej ruszyć w żadną stronę. Próbowałam ją chwycić i wyciągnąć z powrotem, lecz była za śliska... Pochyliłam się, przyparłam „Aleister” barkiem i popchnęłam ile sił. Drgnął o cal lub dwa, tak bardzo mi potrzebne i po krótkim, ostrym szamotaniu zdołałam przepchnąć paczkę i zsunąć ją do wody. Zniknęła z cichym pluśnięciem. Po czym jak echo doszedł mnie słabszy plusk, pistolet Leonarda wysunął się z kieszeni mego płaszcza i również zniknął w wodzie. Ogarnięta paniką pomyślałam, czyby nie pójść śladem paczki i pistoletu i nie ukryć się pod pomostem, ale nie zdołałabym się przepchnąć między pomostem a burtą, a już z pewnością nie starczyłoby czasu na przebiegnięcie całej długości jachtu. Poza tym i tak by mnie usłyszał. Stał już przy drzwiach. Już szukał kluczem zamka. Było tylko jedno dość duże miejsce, bym zdołała się tam schować, chociaż oznaczało to ukrycie się w centrum strefy zagrożenia. Jacht. Przyszło mi na myśl, że mogłabym stać spokojnie i próbować zamydlić Godfreyowi oczy jakąś bajką, ale nawet gdyby „Aleister” nie miał kompromitującego ładunku, a Godfrey odkryłby mnie w takim miejscu o takiej porze i w dodatku za zamkniętymi drzwiami, żadna bajka by nie pomogła. W obecnej sytuacji nie miałam najmniejszej szansy. Pozostała mi tylko kabina. W jednej chwili znalazłam się na pokładzie i jak duch przemknęłam do kabiny. Godfrey wreszcie trafił do dziurki i przekręcił klucz. Nie usłyszałam, jak otwarły się drzwi. Niczym mysz pod miotłą kuliłam się w niewidocznej części psiej koi i przyciągnąwszy do siebie stertę koców, usiłowałam się pod nimi schować. Koce pachniały kurzem i karbolowym mydłem. Okryły mnie gęstą, duszną ciemnością, w której czułam się troszeczkę bezpieczniejsza. Sęk jednak w tym, że pozbawiły mnie słuchu, jedynego zmysłu informującego o zamiarach Godfreya. Pragnęłam usłyszeć cokolwiek poza
oszalałym biciem mego serca. Jednak tylko w przybliżeniu domyślałam się, gdzie się w danej chwili znajduje i co porabia. Natomiast wszystko co mogłam uczynić, to siedzieć cicho i modlić się, aby nie zajrzał do kabiny. Jacht zakołysał się gwałtownie, przez chwilę myślałam, że już wszedł na pokład, ale był to tylko poryw wiatru. Wciąż się wzmagał, a w jego podmuchach małe fale pluskały coraz mocniej o kadłub jachtu oraz oblizywały słupy pomostu. Wyczuwałam, jak „Aleister” szarpał się na swej cumie. Nagle drgnął gwałtownie w charakterystyczny sposób, to Godfrey wskoczył na pokład. Mijały minuty wypełnione przytłumionymi nocnymi dźwiękami, a ja wciąż raczej wyczuwałam, aniżeli słyszałam, jak się porusza po pokładzie. Nadstawiałam uszu usiłując ocenić, gdzie jest i co robi. Jacht był już spokojniejszy, kołysał się łagodnie w takt małych fal przechodzących pod kilem. Do kabiny wtargnął nieoczekiwanie strumień powietrza, przynosząc ze sobą świeży zapach morza, z czego wywnioskowałam, że drzwi hangaru zostawił otwarte. To mogło oznaczać, że długo tu nie zamierza zostać... Wiatr musiał się bardzo wzmóc. Jacht kołysał się na falach, a one gwałtownie chlupotały i obmywały burtę tuż przy mojej głowie. „Aleister” uniósł się nagle, aż zatrzeszczało drewno, po czym dobiegło mnie, nie budzące już żadnych wątpliwości skrzypienie naprężonego olinowania oraz grzechot metalowych części osprzętu. Już wiedziałam, co się stało. Nie mogłam się mylić: liny, metal, skrzypiące drewno... jacht wyszedł w morze. Godfrey najpierw otworzył wielkie wrota, chociaż tego nie usłyszałam, następnie delikatnie wypchnął jacht bosakiem z hangaru. Teraz „Aleister” płynął pod żaglami, sunąc cicho wzdłuż brzegu i z każdą chwilą oddalając się od zatoki. Nie mogłam się poruszyć. Leżałam skulona, drżąc pod stertą koców. Każdy muskuł w moim ciele był napięty z wysiłku, z jakim starałam się zachować przytomność umysłu i coś wymyślić... Max z pewnością już wrócił, a nawet jeśli wciąż jeszcze był w Korfu, Adoni prawdopodobnie jest w drodze do domu i zostawił dla niego wiadomość od Mirandy. Max nie będzie marnował czasu w Korfu, lecz przyjedzie prosto tutaj, a zapewne przyprowadzi z sobą policję. Kiedy dotrą do hangaru i odkryją, że jacht zniknął podobnie jak ja, domyślą się, co się stało. Niewielka była nadzieja, by znaleźli „Aleister” w tych ciemnościach, lecz przynajmniej miałam w ręku jakieś atuty, którymi mogłam zagrać, jeśli Godfrey mnie znajdzie. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie mógł się chyba spodziewać, że puszczą mu płazem moje zniknięcie. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Wiedziałam, że jeśli zauważy brakującą paczkę, prawdopodobnie przeszuka cały jacht, a wówczas mnie odnajdzie. Ale skoro i tak nie mogłam nic na to poradzić, jedyne co mi pozostawało, to siedzieć w ukryciu i modlić się o sztormową pogodę, nie pozwalającą mu zejść z pokładu, gdyż będzie musiał się zająć „Aleister”. W takim wypadku może nawet nie zajrzy do kabiny... W trzy minuty później otworzył do niej drzwi.
ROZDZIAŁ XVIII Co mam uczynić? Mów, co mam uczynić? I. 2. Usłyszałam trzaśniecie drzwi i poczułam gwałtowny podmuch świeżego powietrza. Nawet do mej kryjówki dotarł dźwięk pocieranej zapałki i ostry zapach siarki, a po chwili poczułam dym papierosa. A więc wszedł tu tylko po to, by w miejscu osłoniętym od wiatru zapalić. Lada chwila zapewne sobie pójdzie... Lecz nie czynił tego. Nie ruszał się. Musiał stać bardzo blisko, jak osaczone zwierzę czułam, że włosy stają mi dęba. Teraz byłam wdzięczna za chlupot i szum wzburzonych fal oraz setki trzasków i skrzypnięć, kiedy „Aleister” przedzierał się przez mrok. Miałam wrażenie, że gdyby nie owe odgłosy, dosłyszałby łomotanie mego serca. Stał w bezruchu najwyżej kilka sekund, chociaż dla mnie trwało to tak długo, że lada chwila zaczęłabym krzyczeć. Chyba czekał, aż papieros porządnie się rozpali, zapalił bowiem jeszcze jedną zapałkę, po czym rzucił ją wraz z pudełkiem na stół i wyszedł, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Uczucie ulgi sprawiło, że nagle osłabiona oblałam się potem. Na krańcu koi, gdzie się kuliłam, duszno było jak w piekarniku, dlatego lekko rozsunęłam zwały koców, by wpuścić do środka nieco powietrza i ostrożnie rozejrzałam się po kabinie. Przede wszystkim pomyślałam o obronie. Miałam latarkę, lecz niezbyt ciężką i trudno byłoby ją uznać za odpowiednią broń w walce z mordercą. Zresztą w takich okolicznościach trudno uznać jakąkolwiek broń za „odpowiednią” – może poza pistoletem Leonarda. Jednak wiele bym dała za porządną, pełną butelkę, gdyby tylko udało się otworzyć tę przeklętą szafkę z alkoholem. Innych butelek nie miałam pod ręką. W myślach gorączkowo przeszukiwałam wyposażenie kabiny... Kambuz? To pomieszczenie wypełniał sprzęt wszelkiego rodzaju, ale rondle byłyby zbyt nieporęczne, muszę zdobyć coś, co zdołam ukryć przy sobie... Nóż? Podczas poszukiwań nie otwierałam płaskich szuflad, lecz jedna z nich powinna zawierać jakiś nóż. Odpowiednia też do moich celów byłaby korba rozruchowa silnika, gdybym tylko zdołała cicho otworzyć pokrywę włazu... Potem ustawiłabym się za
drzwiami po stronie kambuza i poczekała na niego... Ostrożnie, nieustannie spoglądając na drzwi, wyciągnęłam rękę, by zepchnąć koce na bok, gotowa do zsunięcia się z koi... Przerażona zastygłam, wpatrując się w jej kraniec. Nawet w półmroku mogłam dostrzec, a Godfrey w świetle zapałki zobaczył go zupełnie wyraźnie... czubek jasnożółtego, płóciennego pantofla, wystający spod sterty koców. Byłam mniej więcej równie dobrze ukryta jak struś z dziobem wetkniętym głęboko w piach. Teraz już wiedziałam, co się zdarzyło. Wszedł pośpiesznie, by w osłoniętym od wiatru pomieszczeniu zapalić papierosa, ujrzał coś, co wyglądało na stopę, zapalił następną zapałkę, by się upewnić, a przekonawszy się, podjął decyzję. Jaką? Odpowiedź uzyskałam prawie natychmiast. Jacht wyrównał i uspokoił się, jakby zszedł z kursu. W chwilę potem tuż obok mnie, z szarpnięciem i krótkim, kaszlącym rykiem, który sprawił, że niemal przebiłam głową przepierzenie, zapalił silnik. Po chwili dźwięk został zdławiony do najcichszego szmeru, pomruku, ledwie wyczuwalnego drżenia i „Aleister” ruszył majestatycznie naprzód. Po prostu nie ściągając grota, Godfrey obrócił jacht do wiatru i włączył silnik, tak że łódź mogła spokojnie płynąć bez opieki. Nie musiałam nawet głowić się, dlaczego. Jego pośpieszne kroki już przybliżały się do drzwi kabiny. Porwałam się z koi, zrzuciłam płaszczyk i wygładziłam sukienkę. Nie było czasu, by zanurkować na drugą stronę i otworzyć szufladę ze sztućcami. Gdy Godfrey otwierał drzwi, właśnie zdążałam w stronę stołu, gdzie leżały zapałki, najwyraźniej nie mając wrogich zamiarów i pragnąc tylko zapalić lampę. Przez ramię rzuciłam mu wesołe pozdrowienie. – Halo, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko pasażerce na gapę? Knot wreszcie dał się zapalić i w kabinie pojaśniało. Za trzecim razem zdołałam umocować klosz. Może nie zauważył moich rozdygotanych rąk. Poruszył się wreszcie, by zaciągnąć zasłony. – Naturalnie, że nie. Jestem zachwycony. Skąd się dowiedziałaś, że jednak zdecydowałem się wypłynąć? – Och, znikąd, ale wciąż miałam taką nadzieję! – odparłam z upiorną zalotnością. – Dostrzegłeś mnie, prawda? I szedłeś tu, żeby mnie zdemaskować. Jaka na tych morzach obowiązuje kara za pływanie na gapę? – Ustalimy to później – odpowiedział Godfrey. Jego głos i maniery były sympatyczne jak zawsze, lecz po tym pierwszym wesołym zerknięciu, nie ośmielałam się spojrzeć mu prosto w oczy, jeszcze nie teraz. W drzwiach szafy osadzone było lustro, obróciłam się w tamtą stronę i udałam, że porządkuję fryzurę. – A co sprowadziło cię nad zatokę? – spytał. – Właściwie chciałam się tylko przejść po kolacji i... czy masz może grzebień, Godfrey? To co mam na głowie, przypomina wronie gniazdo!
Bez słowa wyciągnął z kieszeni grzebyk i podał mi. Z wielkim przejęciem zajęłam się fryzurą. – No więc zeszłam na plażę, myślałam sobie, że może delfin wróci... czasami to robią, o ile wiem. W każdym razie zeszłam, by to sprawdzić, ale go nie było. Poszłam więc wzdłuż plaży, wsłuchując się w szum morza i marząc o tym, żebyś jednak wypłynął. I wtedy cię usłyszałam. To znaczy wiedziałam, że to musisz być ty... tam w hangarze. Przyśpieszyłam kroku... no wiesz, miałam nadzieję. Poruszył się tak, że teraz znalazł się za moimi plecami. Stał bardzo blisko i obserwował w lustrze moją twarz. Uśmiechnęłam się, ale bez widocznego skutku, jasne oczy pozostały zimne jak głaz. – Usłyszałaś mnie w hangarze? – Tak. Słyszałam jak trzasnęły drzwi. – Kiedy to było? – Och, Bóg raczy wiedzieć, pół godziny temu? Trochę mniej? Nie jestem zbyt dobra w ocenianiu czasu. Chciałam zawołać, ale zdawałeś się bardzo śpieszyć, więc... – Widziałaś mnie? Wpadłam w panikę, czując oddech Godfreya na karku... Dreszcz przerażenia przypominał skurcz serca. Szybko się obróciłam, wręczyłam mu grzebień i usiadłam na kanapce, z udaną swobodą podkulając pod siebie nogi. – Tak. Właśnie wychodziłeś z hangaru i popędziłeś ścieżką do domu. Dostrzegłam błysk ulgi, kiedy zrozumiał, że nie widziałam, jak opuszczał jaskinię z pakunkami. Zaciągnął się papierosem i wydmuchnął długą chmurę szarego dymu w mglistą aureolę światła wokół lampy. – A wtedy? Uśmiechnęłam się znowu... miałam nadzieję, że prowokacyjnie. – Och, zamierzałam za tobą krzyknąć, ale właśnie wtedy zauważyłam, że masz na sobie sweter i w ogóle inny strój, i doszłam do wniosku, że jednak chyba wypływasz. Wówczas pomyślałam, że jeśli tylko poczekam w pobliżu, zaraz wrócisz i wtedy będę mogła cię poprosić. – Dlaczego tego nie uczyniłaś? – Czego nie uczyniłam? – Nie poprosiłaś mnie. Zażenowana mięłam w rękach róg koca. – No więc, przykro mi, wiem, że powinnam tak zrobić, ale tyle czasu cię nie było, znudziłam się i nacisnęłam klamkę i drzwi okazały się otwarte, dlatego... – Drzwi były otwarte? – Tak. – To niemożliwe. Zamknąłem je na klucz.
Kiwnęłam głową. – Wiem. Słyszałam. Ale chyba zatrzask nie chwycił, czy co tam jest... wiesz w tych zamkach. Nacisnęłam klamkę po prostu znudzona czekaniem, rozumiesz, człowieka wtedy ręce świerzbią... a kiedy się otworzyły, sama bardzo się zdumiałam. Nie miałam pojęcia, czy mi uwierzył, czy nie, lecz zgodnie z relacją Spira, zatrzask się zacinał, a Godfrey nie miał pojęcia, że o tym wiem. Nie sądziłam, żeby tak jak się odgrażał, zmienił zamek, gdyż jeszcze w poniedziałek słyszałam, jak się z nim męczył. Zresztą musiałam zaryzykować. Strzepnął popiół do popielniczki stojącej na szafce z alkoholami i czekał. Sprawiał wrażenie niezmiernie wysokiego; lekko huśtająca się lampa znajdowała się na poziomie jego oczu. Przez chwilę mignęła mi myśl, czy gwałtowne pchnięcie tej lampy nie rozbiłoby mu głowy, lecz wątpliwe, bym zdążyła wykonać atak dość szybko. Może później. Uśmiechnęłam się więc zamiast tego, pozwoliwszy, by w moim uśmiechu zagościł cień zwątpienia, a nawet rozpaczy. – T-tak mi przykro. To pewnie okropne z mojej strony i powinnam zaczekać, ale byłam pewna, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, bym obejrzała jacht... – Ale dlaczego ukryłaś się przede mną? – Sama nie wiem! – W moim głosie zabrzmiała wręcz doskonała nuta rozdrażnienia i szczerości. – Słowo honoru, nie mam pojęcia! Ale wiesz, byłam już na jachcie i grzebałam w szafkach, w kambuzie i w ogóle wszędzie... – Dlaczego? – Dlaczego? – Wykorzystałam do tego okrzyku absolutnie każdy znany mi element gry aktorskiej. – No, a po co kobieta zazwyczaj rozgląda się po cudzych domach? A jacht jest o wiele ciekawszy od domu. Chciałam zobaczyć, jak jest urządzony i wyposażony kambuz... no i wszystko poza tym! – I roześmiałam się, czarując go wszelkimi siłami, byle tylko odzyskał dobry humor; udawałam też kompletną ignorancję. Lepiej żeby nie wiedział, jak dobrze znam wnętrze slupa. – To po prostu cudowne, Godfrey! Nie miałam najmniejszego pojęcia! – Po czym zająknęłam się i zagryzłam wargę. – Masz ze mną teraz kłopot. I nie odpowiada ci moja obecność. Ja... chyba się zdenerwowałam... To znaczy, wiem, że tak właśnie było. I to dlatego się ukryłam, kiedy usłyszałam, jak otwierasz drzwi... Raptem pojęłam, co zrobiłam, i że na pewno się rozzłościsz, wpadłam w panikę, no i schowałam się. Miałam nadzieję, że może jednak nie wypłyniesz i wyślizgnę się z kryjówki, gdy wyjdziesz. To wszystko. Wyprostowałam się zastanawiając się, czy łzy na tym etapie nie będą przesadą. Zdecydowałam, że będą. Zamiast tego spojrzałam na niego uwodzicielsko spod rzęs, a przynajmniej próbowałam to zrobić. Ale odtąd już nigdy nie uwierzę autorom romansów, to po prostu fizyczna niemożliwość. Godfrey w każdym razie pozostał niewzruszony, toteż zaniechałam dalszych wysiłków i stwierdziłam, że drżący uśmiech musi wystarczyć. Niezbyt pewną ręką otarłam więc oczy.
– Przepraszam – wyszeptałam. – Naprawdę. Nie bądź na mnie zły, proszę. – Wcale nie jestem zły. Po raz pierwszy spuścił mnie z oczu. Wszedł na schodek i otworzył drzwi, po czym wyjrzał w mrok. To co ujrzał, najwyraźniej go usatysfakcjonowało, jednak kiedy się obrócił, drzwi już za sobą nie zamykał. – No nic, skoro już tu jesteś, możesz równie dobrze mieć z tego jakąś przyjemność. Nie mogę zostawić steru na dłużej, więc chodź ze mną na pokład. To niezbyt ciepły płaszcz. Weź ten. Otworzywszy drzwi szafy, wyjął ciężką, marynarską kurtę z kapturem i podał mi ją. – Nie przejmuj się mną, płaszcz mi wystarczy. Powstałam i sięgnęłam po swoje okrycie, z latarką w kieszeni, ale nagle uświadomiłam sobie, jakie jest mokre. Za skarby świata nie byłabym w stanie na poczekaniu wytłumaczyć mu, jakim cudem zamoczyłam poły płaszcza, co się zdarzyło w momencie, gdy klęczałam w kałuży wody. Upuściłam płaszcz na koję. – Właściwie wielkie dzięki, twoja kurta na pewno jest cieplejsza. Wygląda na to, że na pokładzie zrobiło się dość wietrznie. Kiedy mi ją podawał, uśmiechnęłam się do niego przez ramię. – Czy już mi wybaczyłeś? To takie głupie z mojej strony, miałeś zupełną rację, że się rozzłościłeś. – Wcale się nie rozzłościłem – oświadczył Godfrey. Uśmiechnął się, obrócił mnie i pocałował. No tak, sama się o to prosiłam, więc też dostałam, co chciałam. Zamknęłam oczy. Przez chwilę wyobrażałam sobie, że to Max... ale to było po prostu niemożliwe. Albo ktoś, kto się wcale nie liczy... na przykład ten dość sympatyczny chłopak, z którym miałam mały flircik, ale zupełnie się nie przejęłam, jak przyszło do zerwania... To jednak też nie poskutkowało. Kimkolwiek był lub nie był Godfrey, nie całował jak sympatyczny chłopak... Otworzyłam oczy i popatrzyłam przez jego ramię na prześliczną, ciężką lampę zataczającą kręgi nie dalej niż o stopę od głowy Godfreya. Gdybym tylko zdołała go przesunąć w jej orbitę... Przypuszczam, że istnieją okoliczności, tłumaczące słuszność motywów, jakimi kieruje się dziewczyna, gdy podczas pocałunku przyłoży mężczyźnie lampą po głowie... „Aleister” znienacka przechylił się i zboczył z kursu. Godfrey puścił mnie tak gwałtownie, jakbym go ugryzła. – Zgaś lampę, dobrze? – Oczywiście. Pobiegł po schodkach. W kilka sekund zdmuchnęłam lampę i założyłam z powrotem klosz, lecz „Aleister” już się uspokoił. Godfrey zatrzymał się w progu i nie opuszczając ani na chwilę kabiny, wyciągnął ku mnie rękę.
– Wyjdź na pokład i popatrz na gwiazdy. – Chwileczkę. – O co chodzi? Ton jego głosu się zaostrzył. Wcale nie był taki spokojny, jak udawał. – Moja chusteczka do nosa. Jest w kieszeni płaszcza. I w półmroku kabiny już grzebałam w stosie kocy. Latarkę błyskawicznie wsunęłam do kieszeni kurty, teraz jednym ruchem wyciągnęłam chusteczkę, wbiegłam schodkami na górę i podałam mu dłoń. Na zewnątrz panowała piękna, wietrzna noc, pełna gwiazd i wodnego pyłu, czarne morze pobłyskiwało, wybuchając wachlarzami wodnej mgły. Po naszej lewej stronie mogłam niewyraźnie dostrzec brzeg, odcinający się ciemną plamą poniżej rozgwieżdżonego nieba. Na tle owej czarnej masy migotały nieliczne światełka, lecz nie było to daleko. – Gdzie jesteśmy? – Jakieś pół mili od Glyfa. – A gdzie to jest? – Wiesz, gdzie linia brzegowa zakręca na wschód, wzdłuż podnóża góry Pantokrator, kierując się w stronę stałego lądu? Jesteśmy mniej więcej w połowie krzywizny łuku... – A więc płyniemy na wschód? – Chwilowo. Za Kouloura skierujemy się w stronę przesmyku. „Zakładam, że byliśmy mniej więcej w połowie przesmyku” – powiedział Spiro. – „Między Kouloura a stałym lądem.” – Poczujesz wiatr dopiero, gdy wydostaniemy się spoza zawietrznej Pantokratora – dodał Godfrey. – Wzmaga się cały czas. – Po chwili otoczył mnie ramieniem równie przyjaźnie, co stanowczo. – Chodź tutaj i siadaj koło mnie. Jacht nie może iść samopas cały czas. Masz jakieś pojęcie o żeglowaniu? – Najmniejszego. Kiedy zachęcał uprzejmie, bym siadła koło niego przy sterze, moje oczy gorączkowo przeszukiwały mroczny kokpit. Aż za dobrze wiedziałam jednak, że nie znajdę tu żadnej podręcznej broni, nawet gdyby to ukochane ramię pozwoliło mi po nią sięgnąć. Ale i tak się rozglądałam. Przyszło mi na myśl, że prawdopodobnie ma przy sobie pistolet, a zdążyłam już odkryć, że na pewno nie od mojej strony, w lewej kieszeni. Jeżeli znowu przyjdzie mu chęć na czułości, może zdołam sprawdzić, czy nie włożył go do prawej kieszeni... Jak tylko pociągnął mnie na ławkę sternika, otuliłam się szczelnie kurtą, by ochronić się przed pieszczotami, jednocześnie zaś czule oparłam się o jego ramię. Przypuszczałam, że gdyby nosił pistolet w specjalnej kaburze pod pachą, z pewnością nie przygarnąłby mnie tak czule do swego lewego boku, i miałam rację. Nie było tu pistoletu. Przytuliłam się i zaczęłam udowadniać, jak niewiele wiem o żeglowaniu. – Z jaką szybkością płyniemy?
– Jakichś ośmiu węzłów. – Och? Tym okrzykiem dałam do zrozumienia, że nie mam pojęcia, co to są owe węzły, lecz wcale nie pragnę pochwalić się swą niewiedzą. Nie palił się do wyjaśnień. Przygarnął mnie ramieniem, wyrzucił niedopałek papierosa za burtę i dodał: – To znaczy pod żaglami. Na silniku jakieś sześć, siedem. – Och? Po raz drugi użyłam tej samej intonacji i najwyraźniej osiągnęłam pełen sukces, gdyż roześmiał się tolerancyjnie, jednocześnie obracając się, by mnie pocałować. „Aleister” przechylił się gwałtownie na krzyżujących się falach, a bom przeleciał nam nad głowami, jednocześnie grot trzasnął, jakby z bicza strzelił. To wydarzenie zapewniło mi chwilowe usprawiedliwienie, gdyż wzdrygnęłam się instynktownie, gdy wpił się w moje usta. Po chwili odzyskałam panowanie nad sobą i odpowiedziałam na pocałunek z umiarkowanym entuzjazmem, podczas gdy szeroko otwartymi oczami nieustannie obserwowałam wahający się nad naszymi głowami bom. Próbowałam zarazem oderwać myśli od Godfreya i zanalizować sytuację. Jego postępowanie było dość oczywiste: nie będąc całkiem pewnym mej niewinności, nie zamierzał ryzykować pozostawienia mnie bez opieki, podczas ściągania żagla i przejścia na silnik. Wszystko co mógł zrobić, to postawić jacht na wiatr z mruczącym na wolnym biegu silnikiem i łopoczącym grotem, zabawiającym się nad naszymi głowami w kurka na dachu, póki nie zdecyduje, co ze mną począć. Na szczęście, pomyślałam sobie gorzko, gładząc pieszczotliwie jego policzek, wiatr wiał akurat mniej więcej w pożądanym przezeń kierunku. Jeżeli płynął, jak przypuszczałam, w to samo miejsce, gdzie owej nocy próbował utopić Spira, musiał utrzymywać się na takim samym kursie. Gwałtowny podmuch z boku zadarł dziób „Aleister” pod takim kątem, że bom z trzaskiem i łomotem ponownie przeleciał nam nad głowami. Godfrey nagle wypuścił mnie z objęć, a jego prawa dłoń powędrowała ku rumplowi. Przez chwilę wychylał się do przodu, i wtedy zobaczyłam swoją broń. Tuż za nim, za ławką sternika zwisało na hakach koło ratunkowe oraz przyczepiona do niego na lince dymna flara – metalowa tuba długości około trzydziestu centymetrów w kształcie walcowatej pustej łuski, obejmowała dwie trzecie jej długości. Była dość ciężka i dość poręczna do mych celów. Mogła stać się doprawdy groźną bronią, pod warunkiem, że zdołam zdjąć ją z haka, znajdującego się w odległości stopy od koła ratunkowego. Linka, do której była uwiązana, luźno zwisała na haku i miała około trzech, czterech metrów długości... to zupełnie wystarczające dla mych potrzeb. Pozostawało tylko zdobyć tę broń. Trudno, bym sięgnęła po nią przez ramię Godfreya, zresztą z pewnością nie zdążyłabym jej użyć, nawet gdyby mi się udało ją chwycić. Jak namówić go, by się na chwilę oddalił... – Dlaczego nie ściągnąłeś żagla? – spytałam. – Zawsze myślałam, że musi być zdjęty,
kiedy Jacht idzie na silniku. – Niekoniecznie. Wkrótce będę znowu chciał płynąć pod żaglami, a tymczasem jacht da sobie radę i tak. – Rozumiem. Wszystko co mogłam uczynić tym razem, to wypowiedzieć to tak, jakbym nic nie rozumiała. Lecz pojmowałam aż za dobrze. Przejdzie na żagiel z tego samego powodu co przedtem: żeby zachować ciszę. I było zupełnie oczywiste, dokąd się kierował. Płynęliśmy z ładunkiem w kierunku albańskiego brzegu, zaś „tymczasem” bez wątpienia znajdę się podobnie jak Spiro za burtą. Gdy już się mnie pozbędzie, zajmie się jachtem. Wzięłam głęboki wdech słonego powietrza i ufnie oparłam głowę na jego ramieniu. – Przecudownie, prawda? Tak się cieszę, że wlazłam tu na gapę, i że naprawdę się na mnie za to nie gniewasz. Spójrz tylko na te gwiazdy... tego właśnie najbardziej mi brakuje w Londynie. Nie ma tam nocnego nieba, tylko to ohydne, brudne światło pięciu milionów sodowych latarni. Czy nie powinieneś mieć świateł, Godfrey? – Powinienem, ale ich nie włączyłem. Dopóki nie wpadniemy na kogoś, kto również łamie prawo. My widzimy inne jednostki, więc nikomu nie stanie się żadna krzywda. – Łamie prawo? Miałam wrażenie, że się uśmiechnął. – Płynie bez świateł. – Aha. Więc będziesz robił zdjęcia? O świcie? – Zachichotałam. – Co tym razem powie Phyllida, kiedy wyląduję na progu domu razem z poranną dostawą mleka? – A dokąd pojechała dziś wieczorem? Czy wiedziała, że wychodzisz? – Jest z przyjaciółmi w restauracji w Korfu. Zostawiła mi wiadomość, ale było już za późno, żebym do nich dołączyła, dlatego zostałam w domu. Poza tym... czułam się trochę smutna. Spędziliśmy razem taki cudowny dzień. Jakoś nie mogłam usiedzieć w domu. – Biedna Lucy. A potem byłem dla ciebie niemiły. Tak mi przykro. Czy ktokolwiek wie, gdzie się podziewasz? Pytanie zabrzmiało niewinnie, prawie pieszczotliwie. Odebrałam je niczym alarm przeciwpożarowy. Wahałam się chyba nieco za długo. – Miranda była w domu. Powiedziałam jej, że wychodzę. – Do hangaru? – No nie. Przecież tego sama nie wiedziałam, prawda? Nic nie odpowiedział. Nie miałam pojęcia, czy mój nieporadny bluff poskutkował. Ten chłodny, obojętny... a jednocześnie dość uprzejmy ton oraz zimna zmysłowość zalotów nie pozwalały wyciągnąć logicznych wniosków co do jego uczuć czy planów. Stanowił osobowość, do której nie pasowały żadne ludzkie przypuszczenia czy porównania. Jednak czy zaakceptował mą niewinność, czy nie, miałam wrażenie, że to w niczym nie zmieni mojego losu. Jedyną bronią, jaką chwilowo dysponowałam w walce z nim, była moja wiedza, że
Spiro żyje, że Godfrey może zostać oskarżony o śmierć Yanniego, że Adoni i Miranda widzieli owe pakunki, a Miranda razem ze mną patrzyła, jak przenosi je do hangaru i wie, gdzie teraz jestem. A wreszcie, że Godfrey po powrocie z pewnością zastanie komitet powitalny złożony z Maxa, Adonisa i, do tego czasu, pewnie policji. A tym razem z pewnością policja nie będzie skłonna uwierzyć w pierwszą lepszą historyjkę. Jednym słowem, czy mnie zabije czy nie, jego gra jest skończona. Jednak problem polegał na tym, że ta broń mogła obrócić się przeciwko mnie. Jeśli bez skrupułów mógł zrobić ze mną, co chciał, tym samym najlepszym pomysłem było zabić mnie i uciec – co z pewnością szczegółowo zaplanował – i nie wracać już do domu, gdzie oczekiwał go Max i policja. Milczenie było najlepszym rozwiązaniem. Zawsze istniała szansa, że jeśli uzna moją niewinność, zaniecha swej misji i odwiezie mnie do domu. Może też zdołam go namówić, by na chwilę spuścił mnie z oka i wtedy postaram się zdobyć bardziej skuteczną broń, wiszącą ciągle za jego prawym barkiem... Nerwowo zauważyłam: – Posłuchaj. Co się dzieje z silnikiem? Słyszałeś? Obrócił głowę. – Co? Mam wrażenie, że chodzi tak jak trzeba. – Sama nie wiem... Chyba wydaje takie dziwne dźwięki, jakby stukanie. Przysłuchiwał się chwilę równemu pomrukowi silnika, po czym potrząsnął głową. – Chyba słyszysz inną łódź... jest na północo-wschód od nas, płynie z Kentroma. Słychać ją w podmuchach wiatru. Wzmocnił uścisk, gdy próbowałam wykręcić swe ciało, tak by spojrzeć w tamtym kierunku. Pochyliłam się, jakbym chciała wstać. – To nic takiego. Jakaś stara, wysłużona płaskodenka z Kentroma z przedwojennym silnikiem. Siedź spokojnie. Wytężyłam wzrok nad czarnymi, wzburzonymi wodami, usiłując dojrzeć mgliste, rozhuśtane światełko, pojawiające się i niknące na rozkołysanym morzu. Znajdowało się od zawietrznej, nigdy nas nie usłyszą, a jeśli nawet, to nie zdołają dogonić „Aleister” z jego śmigłą sylwetką i gładko pracującym silnikiem. Znienacka mój wzrok uchwycił nie opodal błysk, łukowaty sus i pluśnięcie w miejscu, gdzie wielka ryba wyżłobiła fosforyzujący szlak zielonego ognia. – Godfrey! Spójrz! Obejrzał się gwałtownie. – Co? Na wpół wychyliłam się z miejsca. – Prześliczne, zielone światło tuż obok, w morzu! Słowo honoru, było dosłownie tutaj... – Ławica ryb albo coś w tym rodzaju. – Jego ton zdradzał niecierpliwość. Nagle drgnęłam
przerażona, bo zdałam sobie sprawę, że zajął się już własnymi sprawami. – Często widuje się fosforoscencje na tych morzach. – O, znowu! Czy to można sfotografować? Och, spójrz! Puść mnie na chwilkę, Godfrey, proszę... – Nie. Siedź tutaj. – Jego ramię przypominało żelazną obręcz. – Chciałem cię o coś zapytać. – O co? – Dostałem już odpowiedź na jedno pytanie. Jednak zostało jeszcze drugie. Dlaczego tu się zjawiłaś? – Mówiłam już... – Pamiętam, co mówiłaś. Czy łudzisz się, że ci uwierzę? – Nie rozumiem, o co... – Całowałem już przedtem kobiety. Nie każ mi wierzyć, że zjawiłaś się tutaj, bo marzyłaś, żeby się znaleźć przy mnie. – No tak – powiedziałam. – Przyznaję, że nie oczekiwałam takiego rozwoju wypadków. – Jakiego? – Dobrze wiesz jakiego. – Może i tak. Ale jeśli gonisz za mężczyzną, po czym ukrywasz się w jego łóżku, bawiąc się w spowitą w dywan Kleopatrę, trudno abyś oczekiwała po nim, iż ograniczy się do słodkich słówek. Te słowa zadziałały niczym kwas rozlany na wypolerowany blat, odsłaniając szorstkie i brzydkie drewno. Już tego popołudnia pojawiły się podobne plamy. Gdyby nie było tak mroczno, dostrzegłby, że się w niego wpatruję. – Czy musisz być taki napastliwy? Zdaję sobie sprawę z tego, że sprawiłam ci kłopot. Jednak myślałam, że już ci przeszło. A jeśli chcesz znać prawdę, to zupełnie nie pojmuję, dlaczego tak cholernie się przejmujesz, czy ktoś przypadkiem nie rzuci okiem na ten twój jacht. Opowiedziałam ci wszystko, co się zdarzyło, a jeśli mi nie wierzysz albo jeśli uważasz, że powinnam natychmiast pójść z tobą do łóżka, to możesz się wypchać. Nie mam takiego zwyczaju. – A więc dlaczego zachowałaś się, jakbyś miała? – Posłuchaj no...! – wybuchnęłam, po czym się roześmiałam. Za żadne skarby nie wolno mi jeszcze odkryć kart. Musiałam stłumić gniew i raz jeszcze spróbować słodkich przeprosin. – Och, Godfrey, zapomnij już o tym! Przepraszam, to głupio z mojej strony winić ciebie, o to co się stało. Sama się o to prosiłam... I przyznaję, że w kabinie trochę się zgrywałam. I to też było z mojej strony głupotą. Ale kiedy kobieta wpada w tarapaty i musi stanąć twarzą w twarz z rozzłoszczonym mężczyzną, instynktownie używa swego wdzięku, byle się z owego kłopotu wydobyć. Poznałeś mnie dzisiejszej nocy z niezbyt ładnej strony, nieprawdaż? Ale
nigdy bym nie przypuszczała, że będziesz taki zły ani że tak szybko, hm... przejdziesz do rzeczy. – Chodzi ci o seks? Doprawdy? Niewiele jeszcze wiesz. – Tak czy owak, zemściłeś się. Nie czułam się tak idiotycznie, odkąd sięgam pamięcią. I nie musisz się obawiać, że będę za tobą gonić... Nie spotkasz mnie już nigdy w życiu! Nic nie odpowiedział, lecz dla moich napiętych zmysłów ta cisza zabrzmiała jak głośny śmiech. Wciąż wyczuwałam dźwięczącą w powietrzu ironię własnych słów. W pewnym oddaleniu, po prawej burcie, zamigotał zakrzywiony ślad zielonego ognia, raz jeszcze rozbłysnął, po czym znikł. – No tak, po tym wszystkim, pewnie muszę cię poprosić, byś do reszty zepsuł sobie wycieczkę i odwiózł mnie do domu – westchnęłam. – Nic z tego, moja kochana. – Słowa zabrzmiały żartobliwie, lecz ton jakim zostały wypowiedziane, był całkiem odmienny. Poczułam, jak po plecach przebiegły mi ciarki. – Tutaj jesteś i tutaj zostajesz. Jedziesz ze mną do końca. – Przecież nie możesz chcieć, żebym... – Nie. Zjawiłaś się, bo sama tego chciałaś, a przynajmniej tak twierdzisz, a teraz zostaniesz tu, bo ja tak chcę. I tak zmarnowałaś za wiele mego czasu. To bardzo pilna wyprawa i muszę się zmieścić w planie... – Godfrey... – I dowieźć ładunek sfałszowanej waluty do wybrzeża albańskiego. Znajduje się pod pokładem kabiny. Siedemset tysięcy leków, nieco podniszczonych, w małych nominałach, cholernie dobrze podrobionych. Jeżeli mnie złapią, zastrzelą. Pojęłaś wreszcie? – Ja... ja ci nie wierzę, żartujesz sobie ze mnie. – Bynajmniej. Chcesz je zobaczyć? – Nie. Nie. Mogę ci uwierzyć, jeśli ci na tym zależy, lecz nic nie rozumiem. Dlaczego? Dlaczego to robisz? Akurat na trawersie mieliśmy Kentromę, mniej więcej wciąż tak samo daleko. Miałam wrażenie, że w pobliżu dostrzegam niewyraźny zarys wodnego pyłu oraz cień lądu. Serce mi zabiło, lecz ląd zniknął. Pewnie jakaś mała, skalista wysepka, bez światła, chłostana wichrami. Gdy ją minęliśmy, poczułam nagle odświeżające uderzenie wiatru, już nie wiał cały czas ze wschodu, lecz wirował i kotłował się pomiędzy górami okalającymi przesmyk z obu stron. I tutaj, niedaleko widniały światła Kouloura, gdzie kończył się ląd, a zaczynał przesmyk... Zmusiłam się, by skupić myśli na jego słowach. – ...w tej chwili sytuacja w Albanii jest taka, że wszystko może się zdarzyć i jest w czyimś interesie – jestem pewien, że mnie rozumiesz – do tego właśnie doprowadzić. W kociołku bałkańskim w każdej chwili może się zagotować, jeśli tylko we właściwym miejscu dołożysz do ognia. I Jugosławia, i Grecja, i Bułgaria mają ze sobą na pieńku, a wszystkie
siedzą na granicy albańskiej przygotowane na kłopoty, jednak żadne z nich nie ośmieli się ich wywołać. – Ani tego nie chce – oświadczyłam ostro. – Co ty mi opowiadasz! Ostatnią rzeczą jakiej pragnie Grecja, są kłopoty na granicy, za które można by ją winić. – Byłem przekonany, że to skojarzysz. Łatwe, nieprawdaż? Przepięknie wyreżyserowana sytuacja. Komunistyczne Chiny siedzą sobie w Albanii, mając tu miłą europejską bazę, taki rodzaj oparcia, za jakie Wielki Brat dałby bardzo wiele. A jeśli upadnie obecny prochiński rząd, a winą za to zostanie obciążona Grecja, wówczas nastąpi sympatyczny, wszechogarniający, bałkański wybuch; Chiny stąd wylecą, a na ich miejsce wejdą Rosjanie. A może przy okazji i do Grecji. Teraz rozumiesz? – O Boże, tak. To przecież stary numer. Hitler wypróbował go podczas ostatniej wojny. Zalej kraj sfałszowaną walutą, a rząd upadnie niczym domek z kart. Od dawna się to dzieje? – Przemycanie waluty? Od jakiegoś czasu. To już ostatni ładunek. A cała sprawa rozpocznie się w Wielki Piątek, od tej chwili waluta będzie zalewać kraj i możesz mi wierzyć, wszystko rozleci się w ciągu kilku dni. – Parsknął śmiechem. – Chmurę dymu po wybuchu zobaczą nawet w Waszyngtonie. – A ty? Skąd ty ją będziesz oglądał? – Zapewniłem sobie miejsce w pierwszym rzędzie... ale nie będzie to willa Rotha. „Szanowny Pan G. Manning” zniknie lada chwila... Z przykrością stwierdzam, że nie odbędziemy wycieczki jachtem w tę sobotę, moja kochana. Wielka szkoda, a przynajmniej tak niegdyś myślałem. Świetnie się bawiłem, spędzając z tobą popołudnie, mamy ze sobą bardzo wiele wspólnego. – Musisz być taki obraźliwy? Nawet nie zauważył docinka. Wpatrywał się w ciemność na północy. – Jednej rzeczy naprawdę nie mogę odżałować, że nie zdołam opublikować fotografii. Biedny Spiro nie dostanie nawet takiego nagrobka. Wkrótce dopłyniemy do miejsca, gdzie wyrzuciłem go za burtę. Nawet nie zmienił tonu głosu. Wciąż mnie obejmował. Ramię Manninga było równie czułe jak stalowy zacisk, a poza tym dotyk jego ciała przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Trzask żagla – bom znowu przeleciał nad naszymi głowami – sprawił, że podskoczyłam, jakby przyłożył mi batem. – Nerwowa się panienka zrobiła – zauważył Godfrey i zaśmiał się. – Kto ci płaci? – Może ustalmy tylko, że nie Grecja. – Raczej tego nie zakładałam. A więc kto? – A co byś powiedziała, gdybym ci się przyznał, że płacą mi z obu stron? – Powiedziałabym, że to wielka szkoda, iż nie mogą cię z obu stron zastrzelić. – Cóż za miłe dziewczę. – Aksamitny głos brzmiał żartobliwie. – To właśnie zrobiliby ze
mną Grecy, gdyby mnie zdołali dorwać! – Gdzie te pieniądze są produkowane? Nie uwierzę, że ktoś na Korfu... – Wielki Boże, nie! Jest taki mały, bystry człowieczek, mieszka w pobliżu Ciampino... Jest moim stałym dostawcą materiałów fotograficznych. Swego czasu pracował w lokalnej filii banku Leonarda. To on mnie wprowadził w ten interes... oczywiście dzięki temu, że znałem Leonarda. Musiałam zblednąć, poczułam, jak krew odpływa z mojej twarzy, a chłodna skóra wokół ust sztywnieje. – Leo? Nie uwierzę, że wie cokolwiek na ten temat! Wahał się ułamek sekundy. Mogłam nieomal wyczuć jego okrutne pragnienie, by skłamać, jednak musiał chyba uznać, że zabawniejsze będzie zachowanie wiarygodności. – Nie, nie. Nasz Leo jest czysty jak śnieg. Miałem tylko na myśli to, że dzięki tej znajomości mogłem wynająć willę Rotha, idealnie zlokalizowaną do tej roboty, a na dodatek z hangarem. No, a poza tym, dzięki sąsiedztwu z rodziną Forli jestem kryty... Jeśli cokolwiek wyjdzie na jaw i zacznie się śledztwo, jak sądzisz, dokąd władze skierują pierwsze kroki? Oczywiście do willi Forli, gdzie mieszka sam dyrektor banku. A zanim dotrą do willi Rotha, domek będzie oczyszczony z jakichkolwiek obciążających dowodów, a jeśli zrobi się naprawdę gorąco... nawet mnie tam już nie będzie. – A kiedy nastąpi ów „wybuch”? Częścią planu, jak rozumiem, jest naprowadzenie władz na ślad, że owa fałszywa waluta przywędrowała z Grecji? – Oczywiście. Ostatecznie nawet z Korfu, a jeśli szczęście mi dopisze, na tym się zakończy. – Rozumiem. Spiro pewnie coś odkrył? Wzruszył ramionami. – Wątpię. Ale zawsze istniała możliwość, że zobaczył próbkę w portfelu. – A więc zamordowałeś go na wszelki wypadek. – Odetchnęłam głęboko. – I masz to w nosie, prawda? To niemal śmieszne, gdy pomyślę, jaki raban podniosłam o delfina... Musiałeś do niego strzelać w ramach czystej rozrywki, skoro za kilka dni i tak zamierzałeś zniknąć. – Zerknęłam na niego w ciemności. – W jaki sposób ludzie stają się tacy jak ty? Zdradzasz własny kraj oraz ten, który udzielił ci gościny, a na dodatek niszczysz życie, Bóg wie ilu osobom. Nie mam tu na myśli tylko Spira, lecz i Phyllidę, Leonarda i ich dzieci. Wiesz, że to w nich uderzy. – Nie bądź sentymentalna. W męskim świecie nie ma miejsca na takie rozczulanie się. – Zabawne, nieprawda, jak często tak zwany „męski świat” przypomina coś w rodzaju placu zabaw dla młodocianych przestępców? Bomby i kłamstwa, i te wszystkie nonsensowne przebieranki w stylu płaszcza i szpady, mundury i wrzaski. W porządku, myśl sobie co chcesz, ale nie zapominaj, że jestem aktorką i ciekawi mnie, jak ludzie odgrywają swoją rolę w życiu, nawet takie skretyniałe bezmóżdża jak ty. Tylko powiedz mi, dlaczego?
Poczułam nareszcie, że wpadł w gniew. Uścisk jego ramienia zelżał. – Robisz to dla pieniędzy? – Mój głos nalegał uparcie. – Przecież z pewnością nie brakuje ci pieniędzy. I masz w końcu jakiś talent fotograficzny, więc nie jest to frustracja... chyba że ta nowoczesna technika miłosna nie przysparza ci zwolenniczek. No i nie mogą to być przekonania polityczne, skoro pochwaliłeś się, że pracujesz dla obu stron. Więc dlaczego? Pragnę się tego dowiedzieć, choćby po to, żeby pojąć, co sprawia, że taki komiczny upiór z trzeciorzędnego horroru w ogóle funkcjonuje? – Ale masz jadowity ozór. – Jeśli wpadniesz między wrony, musisz krakać jako one. A więc? Po prostu lubisz niszczyć, prawda? Dopiero takie silne wrażenia zapewniają ci satysfakcję? Zaczerpnął powietrza, po czym parsknął paskudnym, cichym śmiechem. Mógł sobie na to pozwolić. Już w kabinie zapewne odkrył, że nie mam przy sobie żadnej broni, a teraz wiedział, że mu nie umknę. Rozluźnił uchwyt, lecz w każdej chwili mógł mnie capnąć, gdybym tylko kiwnęła palcem. Siedziałam nieruchomo. – Masz rację – odparł. – Tak właśnie myślałam. Wszystko się zgadza. Czy dlatego nazwałeś jacht „Aleister”? – Oczytana panienka z ciebie! Oczywiście. Miał takie samo motto jak ja, Fais ce que veult. – Rób, co chcesz? – powtórzyłam. – I tak Rabelais powiedział to pierwszy. I wątpię, abyś kiedykolwiek wzniósł się ponad klasę trzeciorzędnych rzezimieszków, Godfrey. Trudno uwierzyć, aby wyrzucanie ludzi za burtę wprowadziło cię do klasy mistrzów w twoim fachu. Nie odpowiedział. Światła Kouloura pojawiły się na trawersie. Nagły szkwał spowodował zmianę kierunku wiatru, a czarne fale zaczęły nadbiegać od północy. Poruszył dłonią na rumplu, „Aleister” wierzgnął, po czym uniesionym dziobem przeciął fale. Gwiazdy zahuśtały się za masztem. Wiatr śpiewał na wantach. Pokład pochylił się stromo, gdy prawe nadburcie uniosło się ku gwiazdom. Bom znowu przeleciał z łomotem. – Czy zamierzasz to zrobić również ze mną? – spytałam. – Wyrzucić mnie za burtę? „Aleister” ustawił się dziobem do wiatru i wyrównał. Godfrey puścił ster. – Zanim to nastąpi, na Boga, będziesz szczęśliwa, że to czynię. Po czym uniósłszy się z miejsca, obrócił się ku mnie, a jego ręce sięgnęły do mego gardła. Z całej siły szarpnęłam się do tyłu i jednocześnie wydobyłam z kieszeni latarkę. Plecami zaparłam się o zrębnicę. Dopadł mnie. Jacht przechylił się, bom przeleciał z hukiem na prawą burtę, a żagiel gwałtownie załopotał. Połyskujący wachlarz wody wybuchnął nad relingiem. Godfrey poślizgnął się na zalanym gretingu, a jego mokre ręce zsunęły się, nie zdoławszy dosięgnąć mojej szyi. „Aleister” zmienił kurs i szedł teraz na pełne morze, bom nadlatywał z powrotem. Dłonie Godfreya odnalazły chwyt, kciuki głęboko wcisnęły się w moje gardło. Zaparłam się znowu o
zrębnicę, szarpnięciem uwolniłam lewą rękę i z całej siły rąbnęłam go latarką w twarz. Nie było to precyzyjne uderzenie. Nie puścił mnie, a tylko instynktownie uchylił się przed ciosem, jednocześnie wyprostowując się i pociągając mnie za sobą... Kopnęłam wysoko, nogą mijając jego ciało, z całej siły zablokowałam stopą rumpel, po czym pchnęłam go w drugą stronę. „Aleister” zaczynał już obrót, lecz w tym momencie nawrócił jak bumerang i poszedł prawym halsem, tak że nadburcie zanurzyło się w wodzie. A przelatujący bom z siłą odrzutowca kierował się wprost na głowę Godfreya...
ROZDZIAŁ XIX (...) dopłynąłem do brzegu jak kaczka, mogę przysiąc, że pływam jak kaczka. II. 2. Gdybym zdołała go całkowicie zaskoczyć, problem zostałby wówczas raz na zawsze rozwiązany. Jednak Godfrey wyczuł moją śmigającą koło niego stopę, a gwałtowny przechył łodzi dał mu na ułamek sekundy przedtem ostrzeżenie, na co się zanosi. Żeglarski instynkt dokonał reszty. Przykucnął gwałtownie nade mną, jedno ramię wyrzucił w górę, by ochronić głowę... jednak ja stałam na jego drodze, bijąc go po twarzy i pchając do tyłu, na tor z gwizdem nadlatującego bomu o sile uderzenia zdolnej powalić byka. Rąbnął potężnie, Godfrey otrzymał jednak tylko przelotny cios, gdyż uniesione ramię wzięło na siebie całą potęgę uderzenia. Zwalił się prosto na mnie, przygniatając całym ciałem. Nie miałam pojęcia, czy był przytomny ani czy w ogóle żywy. Ławka była mokra i śliska, moje ręce gorączkowo szukały uchwytu, by się wyswobodzić spod jego ciała, lecz zanim zdołałam tego dokonać, „Aleister” uderzony wiatrem w bok, gwałtownie poszedł halsem w przeciwnym kierunku. Ciało Godfreya zsunęło się ze mnie. Spadł na dno kokpitu, a ja za nim, beznadziejnie zaplątana w luźne fałdy marynarskiej kurty. Oboje ześlizgnęliśmy się po zalewanym przez fale gretingu, po czym grzmotnęliśmy ciężko o ściankę kokpitu od strony prawej burty. „Aleister” uniósł się, zadrżał i chwilę trwał w tej pozycji, zanim znów groźnie się przechylił. Wyplątałam się wreszcie z kurtki i jakimś cudem zdołałam stanąć na nogach. Zgięta wpół, by uniknąć morderczego ciosu bomu, chwiejąc się i czołgając w miarę jak pokład unosił się w górę, a bom znowu przelatywał na lewą burtę z siłą zdolną w każdej chwili wyrwać z posad maszt, rzuciłam się na dziko miotający się rumpel, złapałam go jakoś i przylgnęłam do niego, walcząc o wyrównanie kursu oraz próbując cokolwiek zobaczyć przez kotłujący się wodny pył. Początkowo myślałam, że Godfrey nie żyje. Jego ciało leżało rozciągnięte tam, gdzie
ostatnia gwałtowna zmiana halsu rzuciła go na lewą burtę. Głowa kolebała się bezwładnie i mogłam dostrzec plamę twarzy... nie blady owal, który widziałam uprzednio, lecz pół owalu... a więc druga połowa była pewnie zalana krwią. W tym momencie na pokład „Aleister” wdarła się następna fala i zimna, słona woda musiała gwałtownie wrócić mu przytomność, gdyż głowa poruszyła się i uniosła, a ręka z przerażającą precyzją sięgnęła do zrębnicy kokpitu szukając uchwytu, który by pozwolił mu się unieść... Znowu pchnęłam rumpel w prawo i położyłam jacht na boku. Jego ręka ześlizgnęła się i rzuciło nim gwałtownie do tyłu. Teraz albo nigdy. Puściłam rumpel i z haka zerwałam flarę dymną. Mogłam się tylko modlić, by linka była dość długa, abym zdołała dosięgnąć Godfreya. Leżał lewą ręką kurczowo trzymając ławkę, prawą zaś wyciągając coś z kieszeni. Uniosłam metalową tubę i rzuciłam się w jego kierunku. Za późno, w ręku miał już pistolet. Krzyczał coś, słowa porywał wiatr, zagłuszało je skrzypienie masztu i walenie bomu. Lecz ich sens był jasny. Rzuciłam flarę i popędziłam z powrotem do steru. Blada połowa twarzy obróciła się w moją stronę. Lufa pistoletu uniosła się. Szarpnęłam dziko koło ratunkowe wiszące na hakach. Nagle zostało mi ono w ręku, a wtedy chwiejnym krokiem podeszłam do burty trzymając je przed sobą jak tarczę. Chwyciłam zrębnicę i podciągnęłam się do góry, dźwignia sterowania silnikiem znalazła się tuż koło moich stóp. Kopnęłam ją na pełen gaz i doskoczyłam do relingu. „Aleister” z rykiem runął naprzód. Zobaczyłam jeszcze, że Godfrey wypuścił z rąk uchwyt, wolną ręką otarł krew z oczu, skierował lufę w moim kierunku i strzelił. Nie usłyszałam strzału. Dostrzegłam tylko, jak wytryska mały strumień dymu i ginie na wietrze. Przyłożyłam rękę do brzucha, zgięłam się wpół i głową naprzód rzuciłam się w morze. *** Kaszlałam połykając słoną wodę, łapiąc powietrze w obolałe płuca, walcząc z czarną masą morza wiedziona dzikim instynktem, aż w końcu wydostałam się na powierzchnię. Piekące oczy miałam szeroko otwarte i wpatrywałam się w smolistą czerń. Ramiona waliły w wodę jak cepy, nogi kopały niczym u wisielca, wreszcie zupełnie straciłam nad sobą kontrolę i zaczęłam się zapadać w głębinę... Gdy chłodna woda zamknęła się nad moją głową po raz wtóry, powróciła mi pełna świadomość. Godfrey. Chybiony strzał, wymierzony w niewyraźny cel z dziko kołyszącego się jachtu. Koło ratunkowe wysunęło mi się z rąk w czasie skoku, gdyż jego linka zaplątała się mocno na haku podczas szarpaniny z dymną flarą. Kiedy skoczyłam do wody, „Aleister” odpłynął na pełnym gazie, lecz z pewnością Godfrey zdążył już nad nim zapanować, a teraz będzie mnie szukał, by się upewnić... Walczyłam z uczuciem paniki i podobnie walczyłam z morzem. Z łatwością wypłynęłam
na powierzchnię, ale tym razem smolista ciemność dodała mi otuchy. Poczułam, że zsuwa mi się pantofel i nawet taki drobiazg mnie odciążył. Rozpaczliwie rozgarniałam rękami wodę, krztusząc się i charcząc, próbowałam także się rozejrzeć. Ciemność. Nic, tylko ciemność oraz wiatr i morze. Wówczas usłyszałam silnik. Nie potrafiłam jeszcze ocenić, jak jest daleko, ale w przerwach między podmuchami wiatru dźwięk zdawał się przybliżać. Płynął, by mnie odszukać, to jasne. Miałam nadzieję, iż przypuszcza, że mnie trafił i że nie mam szansy na przeżycie, ale niewątpliwie nie mógł sobie pozwolić na żadne ryzyko. Będzie pływał tam i z powrotem, pomiędzy mną a lądem, dopóki nie znajdzie ciała. Uniosłam się na grzbiecie olbrzymiej fali. Gdy sięgnęłam szczytu, ujrzałam łódź z włączonymi światłami; „Aleister” ze ściągniętym żaglem ślizgał się na wolnym biegu, przeszukując fale. Wciąż był dość daleko i nawet nieco się oddalał, ale wróci... Gorzej, że znajdował się pomiędzy mną a lądem. Dopiero teraz zauważyłam brzeg – niewyraźną, ciemną masę upstrzoną słabymi światełkami. Wydawał się być dużo dalej, niż sądziłam z pokładu jachtu. Mówił, że to pół mili. Nigdy nie zdołam przepłynąć pół mili, nie w takim morzu. Woda dobrze mnie unosiła, byłam lekko ubrana, ale w żadnym wypadku nie mogłam konkurować w pływaniu ze Spirem, a z pewnością nie miałam co liczyć na jego szczęście. Mogłam jedynie próbować dopłynąć prosto do lądu, a jeśli Godfrey będzie polował na mnie przez cały czas, na pewno w końcu wypatrzy. Jacht płynął już powrotnym długim halsem, wciąż od strony lądu. Dookoła pieniły się kremowo szczyty fal. Ślizgając się po zboczach szklanych gór o grzbietach tryskających pianą na tle czarnego nieba, po jakimś czasie miałam wrażenie, że ta noc to jakiś wietrzny wyścig mokrych gwiazd... Piana zatykała mi oczy i usta. Moje ciało w ogóle nie należało już do mnie, tylko stanowiło zimny i unoszący się na wodzie przedmiot, działający nie wiadomo na jakiej zasadzie. Niewiele więcej mogłam zdziałać, jak tylko utrzymać się na wodzie, starać się płynąć we właściwym kierunku i pozwolić morzu, by mnie niosło. Wreszcie wpłynęłam na szczyt następnej góry wodnej. W podmuchu wiatru wyczułam wyraźny smród benzyny i dostrzegłam światła nie dalej niż dwieście metrów ode mnie. Silnik mruczał bardzo cicho, a jacht wolno okręcał się wokół własnej osi. Wydawało mi się, że widzę, jak Godfrey wychyla się przez burtę i po coś sięga... chyba po mój pantofel utrzymujący się na powierzchni dzięki gumowej podeszwie. Może uzna to za dowód na to, że utonęłam? Z drugiej jednak strony, mógł teraz zataczać coraz szersze kręgi tak długo, dopóki mnie nie znajdzie... Wówczas, całkiem niedaleko dostrzegłam inne światło, słabsze i wyżej osadzone. W tym samym momencie światła „Aleister” zniknęły jak zdmuchnięte. Usłyszałam warkot silnika drugiej łodzi i zbliżające się światełko na jej maszcie. Ledwo dosłyszalnie ktoś coś zawołał. Rozklekotana stara płaskodenka z Kentroma nadpływała, by przyjrzeć się dokładniej
dziwnemu intruzowi na jej łowisku... Silnik „Aleister” najpierw zaryczał, po czym zauważyłam, że dźwięk powoli słabnie aż do chwili, gdy wiatr stłumił go do cichego pomruku. Wówczas zawołałam. Wydobyłam z siebie zaledwie słabiutki okrzyk, słabiutki wrzask, który wiatr porwał i odrzucił niczym krzyk mewy. Być może łódź z Kentroma próbowała ścigać „Aleister”, w każdym razie straciłam z oczu jej żółte światełko, a także przestałam słyszeć dźwięk silnika. Byłam doszczętnie wyczerpana i skupiłam się raczej na utrzymywaniu na wodzie niż płynięciu. To wówczas zorientowałam się, że wiatr cichnie. Znajdowałam się już po zawietrznej wielkiego łuku linii brzegowej Korfu, tam gdzie Pantokrator zatrzymuje wiatry i uspokaja wody w zatoce. A światła Kouloura widniały bardzo daleko na prawo. Dryfowałam na zachód znacznie szybciej, niż mogłabym płynąć. To odkrycie podziałało na mnie jak zastrzyk amfetaminy. Umysł mi się rozjaśnił. Oczywiście. Wciąż jeszcze znajdowałam się spory kawał od miejsca, skąd wschodni prąd zaniósł Spira na albański brzeg. A dzisiaj w nocy wiał wschodni wiatr. Wpadłam do morza w miejscu, gdzie rwący prąd podążał w kierunku południowo-zachodnim. Przecież Godfrey wrzucił ciało Yanniego do zatoki, a woda przyniosła zwłoki pod sam próg willi Rotha. Wątpiłam co prawda, aby święty Spiridion zamierzał mnie dostarczyć aż tak blisko domu, lecz przynajmniej, jeśli tylko zdołam utrzymać się na powierzchni i płynąć naprzód, miałam nadzieję na przeżycie. Płynęłam i modliłam się, a jeśli w moich bezsłownych modlitwach święty Spiridion nieco mi się mylił z Posejdonem i Prosperem, a nawet z Maxem, i tak modlitwa trafiła w końcu do właściwych uszu. Po dalszych dwudziestu minutach spędzonych we wzburzonym morzu, usłyszałam ryk fal bijących o skalisty brzeg oddalony o jakieś sto metrów i wiedziałam już, że nie dopłynę. To co stanowiło szansę dla Spira, nie było nią dla mnie... Pod osłoną klifu jakiś słaby prąd wsteczny spychał mnie z powrotem na morze. Prawdopodobnie był to tylko wir owego zbawczego prądu, uderzając o brzeg pod pewnym kątem, odbijał się od niego i wracał wsteczną falą. Lecz o ile dotąd byłam w stanie utrzymać się na powierzchni, a nawet kierować się lekko na północ, nieco w poprzek prądu, o tyle teraz nie byłam już w stanie walczyć z morzem, znoszącym mnie w innym kierunku. Moje ramiona były jak z waty, ciało przypominało ołów. Łykałam wodę i miotałam się w krzyżujących się nad głową falach, a każda następna groziła mi zatopieniem. W końcu tak się też stało. Połknęłam jeszcze większą dawkę wody i ogarnięta paniką zaczęłam się szamotać. Wychynęłam z wody z otwartymi szeroko, piekącymi oczami. Ledwie przebierając w wodzie ramionami, nie potrafiłam się nie tylko posuwać naprzód, lecz nawet utrzymać na powierzchni. Ryk fal bijących o urwisko docierał do mnie dziwnie przytłumiony,
jakby z daleka albo też jakby hałas przedzierał się przez wodę w moich uszach... Jak worek ołowiu zapadałam się w dół, w dół, w dół, zgoła niczym topielec, którego rankiem następnego dnia morze wyrzuci na skały wraz z innymi odpadkami... Zresztą nastał już poranek. Głupio było tak walczyć i rzucać się w ciemności, kiedy mogłam dać się ponieść, lada chwila opuścić stopy i znaleźć piaszczyste dno, złociste i słodkie powietrze, tak cudowne i nie kłujące w piersiach... O nie, to była muzyka i sen... jak głupio wpadać w panikę tylko z powodu złego snu... Miałam już tysiące takich snów o płynięciu i fruwaniu w ciemności. Za kilka chwil obudzę się, słońce zajdzie i Max będzie przy mnie... Był przy mnie teraz. Unosił mnie. Pchał mnie i toczył w górę i w górę, z dala od koszmaru dławiącej ciemności, prosto ku powietrzu. Mogłam oddychać. Znalazłam się na powierzchni, wyrzucona niezwykłą siłą. Nawet nie podejrzewałam, że człowiek może rozporządzać taką mocą poza swoim żywiołem. Gdy niemrawo przebierałam rękami wypluwając wodę morską z płonących płuc, jego ciało wyskoczyło spode mnie rozkołysane, na wpół mnie unosząc, a na wpół przerzucając przez prąd. Potem, zanim zdążyła mnie chwycić cofająca się fala, zostałam raz jeszcze mocno uderzona i pchnięta naprzód, prosto w białą pianę łamiących się fal przybrzeżnych, gdzie potoczyłam się bezwładnie jak szmatka na wietrze. Ogromna fala uniosła mnie na grzbiecie, poturlała bezradną i porzuciła, po czym się cofnęła. Poszłam na dno jak kamień, o coś uderzyłam i padłam płasko... jak naleśnik na wznoszącą się łagodnie mieliznę, z której właśnie cofała się fala. Palcami wczepiłam się w piasek, by utrzymać się, jeśli woda spróbuje unieść mnie i pociągnąć za sobą. Morze rwało, ciągnęło i spływało wokół potokami. Łkając i wymiotując czołgałam się i dźwigałam w górę, a coraz mniejsze już fale załamywały się na mnie i cofały, przeczesując piasek. Aż wreszcie powlokłam się na czworakach przez pienistą płyciznę i dotarłam do suchego, twardego piasku. Jak przez mgłę pamiętam, że padając bez sił, spojrzałam jeszcze wstecz na swego wybawiciela. Dostrzegłam, jak wyskoczył z fal, jakby chciał sprawdzić, czy jestem już bezpieczna, a jego ciało zalśniło czernią – poprzez fosforyzującą zieloną i białą smugę, jaką zostawił za sobą na powierzchni wody. Światło gwiazd wydobyło półksiężyc jego płetwy grzbietowej, zamigotało na niej, po czym delfin zniknął z triumfalnym plaśnięciem ogona, które odbiło się po chwili echem o pobliskie skały. Wtedy wyczołgałam się na piasek ledwie o stopę poza brzeg morza.
ROZDZIAŁ XX Choć morze grozi, lecz jest miłosierne. Niesłusznie kląłem je. V. 1. Wysoko nade mną, najwyraźniej na niebie, wisiało światełko. Chociaż wkrótce zmieniło się w lampę stojącą w oknie chaty na szczycie urwiska, wciąż zdawało się równie odległe jak sam księżyc. Nie pamiętam już, jak zdołałam w moim ociekającym, lodowatym ubraniu dowlec się stromą, skalną ścieżką w górę. I tak miałam niewiarygodne szczęście, że znalazłam tu jakąkolwiek ścieżkę. Jakoś dotarłam na szczyt i przystanęłam, by oprzeć się, a raczej opaść na pień starej oliwki, rosnącej nad strumieniem. Potok przecinał w tym miejscu ścieżynkę i zaraz za wiejskim mostkiem spadał prosto do morza. Przede mną rozpościerała się płytka dolinka, kończąca się nad przełęczą urwiska. Pomiędzy oliwkami ledwie mogłam dojrzeć gładkie spłachcie ziemi, pracowicie obsiane fasolą i kukurydzą. Tu i ówdzie między drzewami mrugały porozrzucane światełka chat, a wokół każdej z nich rosły oliwki oraz znajdowało się pastwisko dla kóz i owiec. Drzewa oliwkowe były niezmiernie stare, rozrośnięte korony poruszały się na wietrze, szumiąc nawet w tym osłoniętym miejscu, a spadające małe, twarde owocki bębniły o ziemię jak deszcz. Poskręcane konary odcinały się czarno na tle światełka padającego z okienka najbliższej chatki. Zmusiłam swoje drżące i ciężkie jak ołów nogi, by ruszyły naprzód. Spod moich stóp pryskały mięsiste oliwki, czasami którąś rozdeptywałam. Łodyżka rumianku zaplątała się między palcami moich bosych stóp. Potknęłam się o kamień i aż krzyknęłam z bólu. Natychmiast rozległo się groźne ujadanie i jeden ze złych, półdzikich psów, zawsze groźnych dla człowieka na wsi greckiej, rzucił się w moim kierunku. Obojętna na wszystko coś do niego powiedziałam i kulejąc posuwałam się dalej. Zjeżone psisko krążyło wokół mnie warcząc. Poczułam dotyk chłodnego nosa na zimnej łydce, jednak... nie ugryzł. W chwilę potem otworzyły się drzwi chaty i krąg światła padł na trawę. Ciemna sylwetka krępego mężczyzny odcinała się na tle drzwi, stanął w progu i wyjrzał na dwór.
Potykając się dotarłam do plamy światła. – Proszę – wyszeptałam po angielsku bez tchu. – Proszę... czy może mi pan pomóc? Przez chwilę wpatrywał się w zdumionym milczeniu w istotę, która jak duch wyłoniła się z ciemności, mokra, oblepiona piachem i utytłana jak nieboskie stworzenie. Pies wciąż warcząc krążył w pobliżu. Mężczyzna krzyknął coś do niego i zwierzę odskoczyło do tyłu. Wówczas rzucił mi ostro jakieś pytanie. Nie miałam pojęcia, o co mnie spytał. Nawet gdybym znała język, wątpię, bym zdołała jeszcze przemówić. Po omacku ruszyłam w stronę światła i ciepła domu, wyciągnąwszy ręce w tradycyjnym, błagalnym geście, po czym na samym progu, u jego stóp, ciężko opadłam na kolana. Omdlenie nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund. Usłyszałam jak kogoś zawołał, następnie doszedł mnie przenikliwy kobiecy głos zwracający się do niego z pytaniem. Czyjeś ręce na wpół mnie dźwignęły i powlokły ku światłu i ciepłu izby, gdzie na kominku żarzyły się czerwono szczapy drewna. Mężczyzna powiedział coś szorstko i nagląco, po czym wypadł w pośpiechu z domu, trzasnąwszy drzwiami. Oszołomiona i wystraszona zastanawiałam się, dokąd poszedł, a kobieta pogadując niezrozumiale i gardłowo, zaczęła niezdarnie ściągać ze mnie przemoczone i przylepione do ciała ubranie. Wówczas dopiero pojęłam, że jej mąż po prostu opuścił jedyną izbę chaty, abym się mogła rozebrać. Z trudem ściągnęłam ociekające wodą łachy. Przypuszczalnie stara kobieta pytała o coś, lecz nic nie rozumiałam, a prawdę mówiąc, jej słowa ledwo do mnie docierały. Mój umysł był równie odrętwiały jak ciało; na skutek wyczerpania i szoku było mi zimno i trzęsło mną potwornie. Wreszcie rozebrała mnie i wytarła pięknym lnianym ręcznikiem, tak sztywnym i pożółkłym, że chyba stanowił część posagu staruszki i nigdy dotąd nie był używany. Potem otuliła mnie szorstkim kocem, popchnęła łagodnie w stronę krzesła koło kominka, dorzuciła kilka szczap do ognia, i postawiła na nim garnek. Dopiero kiedy starannie powiesiła wokół kominka porozrzucane części mokrej odzieży... i obejrzała z wielkim zainteresowaniem nylonową bieliznę... podeszła do drzwi i wezwała męża. Do środka wszedł chłop o srogim wyglądzie, zbójeckich wąsach, z brudnym, własnej roboty papierosem w ustach. Szło za nim dwóch krępych, rosłych mężczyzn o śniadych, srogich obliczach, jakby ulepionych z tej samej gliny. Wpatrując się we mnie, wkroczyli w krąg światła rzucanego przez lampę. Mój gospodarz zadał mi pytanie. Potrząsnęłam głową, lecz spróbowałam się dowiedzieć czegoś, co było dla mnie w tym momencie najważniejsze. Wyciągnęłam spod koca ramię i wykonawszy gest ogarniający okolicę, spytałam: – Kerkyra? – I powtórzyłam: – To – Kerkyra? Wywołało to istną burzę potakiwań i zgodliwych „ne”. Poczułam dosłownie fizyczną ulgę. Zdołałam się jakoś porozumieć, wiedziałam już, gdzie się znajduję, a świadomość tego zapewnia człowiekowi komfort psychiczny. Bóg raczy wiedzieć, jakiej się spodziewałam odpowiedzi, chyba jeszcze wciąż nękały mnie resztki koszmaru i potrzebowałam ustnego
potwierdzenia swych przypuszczeń, by się otrząsnąć ze złego snu, samotnej śmierci na morzu, uwięzienia na „Aleister” pod strażą Godfreya, nieznanego czarnego urwiska, na które się wspinałam. To było Korfu i Grecy. Byłam więc bezpieczna. Powiedziałam: – Jestem Angielką. Czy mówicie po angielsku? Tym razem oni przecząco potrząsnęli głowami, lecz jednocześnie rozmawiając ze sobą używali słowa Anglitha. Zrozumieli mnie. Spróbowałam raz jeszcze. – Villa Forli? Castello dei Fiori? Znowu zrozumieli. Wszczęli namiętną dyskusję, ale pojęłam jedno jedyne słowo: thalassa, czyli morze. Kiwnęłam głową i znowu zaczęłam gestykulować. – Ja – oznajmiłam wskazując na swą okutaną kocem postać – thalassa... jacht... – W tej pantomimie nieco przeszkadzał mi koc. – Płynęłam... tonęłam. Zaczęli wydawać okrzyki, a niewiasta ze słowami zachęty i współczucia wcisnęła mi w dłonie miseczkę. Była to jakaś zupa, chyba fasolowa, dość gęsta i raczej bez smaku, lecz ciepła i sycąca, a biorąc pod uwagę okoliczności, wprost przepyszna. Jadłam, a mężczyźni uprzejmie spoglądali w inną stronę, rozmawiając między sobą przyciszonymi głosami. Kiedy ukazało się dno i wręczyłam staruszce miseczkę, jeden z mężczyzn, ale nie mój gospodarz, wystąpił o krok, odchrząknął i przemówił bardzo marnym niemieckim. – Ty z Castello dei Fiori? – Ja. – Mój niemiecki był niewiele lepszy, ale znając zaledwie kilka podstawowych słów, mogliśmy się ze sobą dogadać. Powiedziałam powoli, z trudem dobierając słowa: – Jechać do Castello, jak daleko? Chwilę się zastanawiali. – Dziesięć. – Pokazał dziesięć palców. – Ja, dziesięć. – Dziesięć kilometrów? – Ja. – Jest... droga? – Ja, ja. – Jest... samochód? – Nie. Był zbyt uprzejmy, by powiedzieć coś więcej. Jednak z tej pojedynczej sylaby wywnioskowałam, że, oczywiście, nie ma żadnego samochodu. Na cóż przydałby się im samochód? Mieli osły i żony. Przełknęłam ślinę. A więc jeszcze nie uwolniłam się od koszmaru, nadzieja mnie zawiodła. Nadal nie wiedziałam, jak powrócę do domu. Niezbyt logicznie próbowałam sobie wyobrazić, co tymczasem zrobi Godfrey.
Odkrył już na pewno, że brakuje mu jednej paczki. Domyśli się zapewne, że to ja musiałam ją wziąć, a także gdzie ją ukryłam. Miałam tylko nadzieję, iż uzna, że na razie nikt go nie podejrzewa. W końcu mógł przypuszczać, że gdyby był podejrzewany o cokolwiek, zatrzymano by go podczas tej wyprawy. Pewnie uznał, że tylko przypadkowo odkryłam jego przemytniczy proceder. Może widziałam, jak niósł paczki, a potem z czystej ciekawości odkryłam, gdzie je schował. I dopiero znalazłszy je zrozumiałam, że to grubsza sprawa. Dlatego się wystraszyłam i ukryłam, po czym odegrałam na „Aleister” tę zawiłą komedię niewinności, próbując ocalić własną skórę. Byłam pewna, że nawet nie pomyślał o Mirandzie. No cóż, pozbył się mnie. Moje zniknięcie oczywiście stanie się głośne. Prawdopodobnie uzna je za niekorzystne po tym, co się zdarzyło Spiro i Yanniemu. Może zdecyduje się natychmiast przerwać swą działalność, lecz nagła nieobecność Szanownego Pana G. Manninga naturalnie skupiłaby uwagę władz na domu i hangarze. Tak naprawdę – skoro jest raczej niemożliwe, by w mojej sprawie podniesiono już alarm – byłam niemal pewna, że zaryzykuje powrót, aby odnaleźć i usunąć ostatnią paczkę fałszywej waluty. I tutaj przydałaby się moja osoba. Nawet jeśli Max będzie już na niego czekał, bez dowodów... i to konkretnych dowodów, nie tylko zeznań Adonisa i Mirandy czy nawet Spira, z którymi zresztą, jak podejrzewałam, Godfrey poradzi sobie bez problemu, nie zdoła go zatrzymać. A jeśli spuszczą go na pięć minut z oczu, Wielce Szanowny Pan G. Manning skorzysta z przygotowanej drogi ucieczki i zniknie bez śladu raz na zawsze. Spojrzałam na otaczający mnie krąg mężczyzn. – Jest... telefon? – spytałam bez wielkiej nadziei, ale oni wyraźnie się rozpromienili. Tak, oczywiście, jest telefon, w wiosce, wyżej, tam gdzie zaczyna się droga. Mówili wszyscy naraz, i to po grecku, z namiętną gestykulacją, lecz zdumiewająco łatwo udało mi się odgadnąć znaczenie ich słów. Czy chciałabym zaraz zatelefonować? Zaprowadzą mnie tam... Przytaknęłam i podziękowałam, po czym wskazując na wiszące ubranie, zwróciłam pytający wzrok na staruszkę. W jednej chwili mężczyźni opuścili izbę, a ona zaczęła ściągać moje rzeczy ze sznurka. Nylonowa bielizna już wyschła, lecz bawełniana sukienka wciąż była wilgotna i nieprzyjemna w dotyku. Z ulgą odłożyłam koc... śmierdział czymś, miłosiernie nazwałabym to capim odorem... i zaczęłam się ubierać. Jednak kiedy próbowałam włożyć sukienkę, staruszka powstrzymała mnie gestem ręki. – Nie, nie, nie, to... to zaszczyt dla mnie... proszę bardzo... Znaczenie jej słów nie byłoby bardziej zrozumiałe, gdyby wypowiedziała je po angielsku. To było bluzką z białego batystu, przepięknie haftowaną szkarłatem, zielenią i złotem, oraz szeroką, czarną spódnicą, ozdobioną tymi samymi kolorami na obrąbku. Jednym słowem tradycyjny, ludowy strój z Korfu, noszony tylko z okazji uroczystości i świąt. Albo ów strój również stanowił jej posag, albo należał do jej córki. Pasował jak ulał... Włożyłam go. Spódnica była z grubego samodziału, a na bluzkę narzuciłam ciepły kaftanik. Staruszka pełna zachwytu krzątała się wokół, wygładzając strój i wykrzykując pochwały, po czym zawołała
mężczyzn, by też mnie podziwiali. Czekali przed chatą, już nie trzech, lecz, jak szybko policzyłam, szesnastu. W porywie wdzięczności pochyliłam się i pocałowałam staruszkę w pomarszczony policzek, a ona ujęła moją dłoń w obie ręce. W jej oczach błyszczały łzy. – Proszę bardzo – powiedziała. – Angielko. Proszę bardzo. Eskortowana jak królowa przez gromadę mężczyzn udałam się w górę kamienistą ścieżką pomiędzy oliwkowymi gajami. Wreszcie dotarliśmy do malutkiej wioski, gdzie stukając do drzwi, obudziliśmy sklepikarza, jako że jedyny telefon znajdował się w jego sklepiku. *** Numer Castello nie odpowiadał. Zawahałam się i spróbowałam zadzwonić do willi Forli. Po jednym zaledwie sygnale Phyllida natychmiast podniosła słuchawkę, czujna i pełna niepokoju. – Lucy! Gdzie na miłość...? – Wszystko w porządku, nie martw się. Przykro mi, że nie mogłam zadzwonić wcześniej, ale mam się dobrze. – Gdzież ty jesteś? Próbowałam dodzwonić się do Godfreya, jednak... – Kiedy? – Jakąś godzinę temu... może trzy kwadranse. Nie było go, więc pomyślałam sobie, że może jesteście gdzieś razem. Zgadza się? – Nie. Posłuchaj, mogłabyś coś dla mnie zrobić? – Co mianowicie? I o co tu chodzi? – Później ci opowiem, teraz nie mam czasu. O nic nie pytaj. Czy mogłabyś raz jeszcze zadzwonić do Godfreya? Jeżeli podniesie słuchawkę, powiedz mu, że nie wróciłam do domu i spytaj, czy nadal jestem u niego... tak jak gdybyś wciąż nie miała ode mnie żadnych wieści i była tym zmartwiona. To ogromnie ważne, by nie dowiedział się, że dzwoniłam. Zrobisz to? To bardzo ważne. – Tak, ale... – Więc zrób to, bądź taka dobra. Obiecuję ci, że niedługo wrócę do domu i wszystko wytłumaczę. Koniecznie muszę wiedzieć, czy wrócił. Kiedy już się z nim skontaktujesz, oddzwoń tutaj. I podałam jej numer. – Jakim cudem dotarłaś w takie miejsce? Czy znowu z nim gdzieś pojechałaś? Zauważyłam, że jadłaś w domu kolację, bo naczynia nie są pomyte, Miranda po prostu sobie poszła i wszystko zostawiła. – To moja wina. Wysłałam ją z wiadomością. – Wysłałaś...? Posłuchaj, co się tu dzieje? O co chodzi? Nie pozmywane naczynia po kolacji, ty gdzieś w pół drogi na Pantokrator, i to w środku nocy...
– Najogólniej określając, Godfrey wpuścił mnie w kanał. I to daleko od domu. – Lucy! Chcesz powiedzieć, że czegoś próbował? – Można to tak określić – zgodziłam się. – Nie lubię tego twojego Godfreya, Phyllido, lecz ponieważ mógł już wrócić do domu, odkładam słuchawkę i czekam na wieści od ciebie. I proszę, zrób dokładnie tak, jak powiedziałam. To naprawdę ważne. – Wielki Boże, dobrze. Niech się trochę pomartwi – oznajmiła Phyllida złowrogo. – Dobra, kochana, poczekaj tam. Zaraz zadzwonię. Czy chcesz, żeby po ciebie przyjechać? – Chyba tak. – Skretyniały śmierdziel – oświadczyła moja siostra, raczej nie mając mnie na myśli, i odłożyła słuchawkę. *** W sklepiku tłoczyło się już dwudziestu trzech mężczyzn. Najwyraźniej coś się wydarzyło, bo wszyscy się uśmiechali. Jak tylko odłożyłam słuchawkę, od razu znalazł się przy mnie mój mówiący po niemiecku przyjaciel. – Fraulein, proszę wyjść i zobaczyć. – I dumnie wskazał na drzwi sklepiku. – Na pani usługi. Na zewnątrz, w świetle gwiazd, stał motocykl, wspaniały, prawie nowy dwusuw, a na nim siedział okrakiem dumny, choć nieśmiały, mniej więcej dwudziestoletni młodzian. Wokół niego tłoczyli się mężczyźni, zachwyceni, że zdołali mi dopomóc. – On mieszka w Spartylas – poinformował mnie przyjaciel, wskazując powyżej, na zbocze górującego nad nami Pantokratora, gdzie o jakieś parę mil dalej widniały ledwie widoczne światełka, które musiały oznaczać wioskę. – Był z wizytą w Kouloura, w domu swego wujka, a kiedy usłyszeliśmy, że nadjeżdża, zatrzymaliśmy go. Widzi panienka? To bardzo dobry pojazd, tak dobry jak samochód. Nie może panienka tu nocować, ta wioska nie jest odpowiednia dla cudzoziemców. Ale on zawiezie panienkę do domu. Poczułam, że napływają mi do oczu łzy wywołane zarówno wzruszeniem jak i niepokojem. – Jesteście tacy dobrzy. Jesteście tacy dobrzy. Dziękuję wam, dziękuję wam wszystkim. Tyle tylko zdołałam powiedzieć, ale odniosłam wrażenie, że to wszystko, czego pragnęli. Uprzejmość i dobra wola, okazywane mi przez tych ludzi, były równie wyczuwalne jak światło i ogień, dosłownie rozgrzewały wewnętrznie. Ktoś już niósł poduszkę, chyba najlepszą, jaka była w domu. Ktoś inny przytroczył ją do motoru. Trzeci mężczyzna włożył zawiniątko z mokrą sukienką do bagażnika za siodełkiem. Młodzieniec czekał uśmiechnięty i z ciekawością zerkał na mnie ukradkiem. Wtem krótko zadzwonił telefon, więc biegiem wróciłam do sklepiku. – Tak? – Lucy, dzwoniłam do willi Rotha, nie ma nikogo.
– Nikt nie podniósł słuchawki? – No, oczywiście, że nie. Posłuchaj, mogłabyś mi powiedzieć, o co chodzi? – Kochana, nie mogę, nie teraz... Zaraz będę w domu. Nie martw się. Lecz nie mów nikomu, że dzwoniłam. Nikomu. Nawet Maxowi. – Nawet Maxowi? Odkąd to jesteś...? – I nie musisz już po mnie przyjeżdżać, zdobyłam środek transportu. Do zobaczenia. Sklepikarz nie zażądał zapłaty za telefon. O ile zrozumiałam, to była sama przyjemność. Bez wątpienia rzadką przyjemnością jest zostać obudzonym w środku nocy przez na wpół utopioną, mówiącą niezrozumiale cudzoziemkę. Mężczyźni, którzy mi pomogli, nie chcieli nawet przyjąć podziękowań, bo doprawdy prawdziwym zaszczytem było móc mi pomóc. Posadzili mnie na tylnym siodełku, pokazali, gdzie mam postawić stopy i jak złapać młodzieńca w pasie. Odstąpili na bok, życząc mi dobrej drogi, a mój nowy przyjaciel kopnął starter. Ogłuszający, piekielny ryk motoru musiał obudzić każdą żywą duszę w promieniu kilku mil. Niewątpliwie ci biedacy też będą to uważać za honor... Wystartowaliśmy z hukiem w kłębach spalin. Jechaliśmy wyboistą żwirówką, wijącą się jak wąż przez gaje oliwkowe porastające brzegi nadmorskiego urwiska, niektóre z nich rosły dosłownie sto metrów nad morzem... Pędziliśmy tak, że motocykl pochylał się na zakrętach jak „Aleister” na morzu, żwir tryskał spod przedniego koła niczym bryzgi fali dziobowej, zaś za nami ciągnął się tren pyłu długi na pół mili. Nie przejmowałam się tym. Po wszystkich lękach i rozczarowaniach tej nocy, z wiatrem we włosach, siedząc okrakiem na skaczącym i ryczącym motocyklu, czułam się podekscytowana i szczęśliwa. I nie musiałam się już bać. To był dosłownie deus ex machina, który przybył mi na pomoc i po prostu nie mógł mnie zawieść. Kurczowo trzymałam się skórzanej kurtki, kiedy w szalonym pędzie mknęliśmy wzdłuż cienistych migających błękitno gajów, a w dole, bardzo daleko, na lewo, majaczyło bezkresne, ciemne morze. Bóg obrócił swą kędzierzawą głowę i zawołał coś wesoło. Śmignęliśmy na zakręcie, przebyliśmy mały strumyk, wjechaliśmy pod górę czegoś, co przypominało szereg schodów i nagle koła napotkały cudownie gładką wypukłość wysypanej tłuczniem drogi. Co prawda sytuacja wcale się przez to nie polepszyła, bo droga spadała w dół zbocza Pantokratora samymi zakrętami śmierci. Owe zakręty były strome i niebezpieczne, a my braliśmy je z szybkością wynoszącą nas za każdym razem na pobocze, gdzie z kolei na kępce stokrotek lub jakimś kamyku odbijaliśmy się i znowu wracaliśmy na bity trakt. Opony piszczały, bóg wesoło pokrzykiwał, smród palonej gumy wypełniał nocne powietrze, a my lecieliśmy w dół zakosami, aż wreszcie sprowadziły nas one do podnóża góry, na sam poziom morza. Droga wyprostowała się. Dostrzegłam, że ręka boga kieruje się ku rączce gazu. – W porządku? – wrzasnął przez ramię. – W porządku! – odkrzyknęłam, trzymając się go kurczowo jak małpa drzewa podczas
huraganu. Dłoń zacisnęła się. Noc, przelatujące drzewa, żywopłoty pokryte kwieciem jabłoni przyśpieszyły tempa, mijając nas w postaci rozmazanej plamy... Po jakimś czasie pędziliśmy już przez znaną mi wioskę i wówczas motocykl zwolnił. Jechaliśmy coraz wolniej pomiędzy rzędami czarnych cyprysów, mijając chatkę w cytrynowym gaju, małą herbaciarnię na wolnym powietrzu, z pustymi stoliczkami pod sosną, po czym skierowaliśmy się pod górę, do bramy Castello. Wreszcie stanęliśmy niemal między kolumnami. Chłopak zatrzymał motor i obrócił pytająco głowę, wskazując kciukiem w stronę drogi prowadzącej do willi Forli, ale potrząsnęłam przecząco głową. Czekała mnie długa droga do domu, mimo to postanowiłam, że póki nie dowiem się, co się tu dzieje, nie ogłoszę swego powrotu, zajeżdżając z rykiem przed sam próg. Rozluźniłam uchwyt na skórzanej kurtce i dość sztywno zlazłam z siodełka, otrzepując śliczną, haftowaną spódnicę, po czym wyciągnęłam z bagażnika zszarganą bawełnianą sukienkę. Próbowałam podziękować swemu wybawcy, on zaś uśmiechnął się i potrząsnął głową, nawracając motocykl w kierunku dopiero co przebytej drogi, a następnie zawołał coś, co oczywiście musiało znaczyć: – Cała przyjemność po mojej stronie. Gdy jego dłoń poruszyła się na rączce gazu, dotknęłam jej pośpiesznie. – Jak masz na imię? – Na tyle przynajmniej znałam grecki. – Jak masz na imię, proszę? Błysnął zębami w uśmiechu i kiwnął głową. – Spiridion – odparł. – Bóg z tobą. W chwilę potem nie zostało po nim ani śladu, poza oddalającym się w mroku rykiem oraz chmurą kurzu osiadającego powoli na drodze.
ROZDZIAŁ XXI (...) przywłaszczyłeś sobie imię, nie własne, i jak szpieg przybyłeś na moją wyspę (...). I. 2. Okna Castello były ciemne. Ogromne domostwo majaczyło w ciemności, w świetle gwiazd wyłaniały się wieżyczki i blanki. Wyglądało prawie tak romantycznie, jak wymarzył to sobie jego architekt. Idąc bezszelestnie po porośniętych mchem płytach, obeszłam budowlę wokoło, aż dotarłam do tarasu. Także tutaj było ciemno. Ani żywego ducha. Podłużne okna balkonowe pozostawały ślepe i zasłonięte, a gdy spróbowałam je pchnąć ręką, okazały się również zamknięte. Wciąż trzymając się cienia przebiegłam skrajem tarasu, aż dotarłam do balustrady wychodzącej na urwisko i zatokę. Niewidoczne morze szemrało, powietrze przesycone było mocnym, pieprznym zapachem cyprysów. Pachniały też róże. Wokół latały nietoperze, przecinając ciszę wysokimi, ostrymi piskami. Kątem oka dojrzałam jakiś ruch i obróciłam się błyskawicznie... mała jasna plama niczym duch przeniknęła przez kamienną balustradę i spłynęła po zboczu. Biały kocur podczas swej samotnej, nocnej eskapady... Wówczas dostrzegłam błysk światła. Prześwitywało gdzieś spoza drzew, od prawej strony, tam gdzie musiała znajdować się willa Rotha. Miękko jak biały kot i prawie równie bezszelestnie jak morski duch, którym w końcu byłam, zeszłam z tarasu i powędrowałam przez las w stronę światła. Prawie wpadłam na jaguara XK 150 zaparkowanego pośród drzew. Godfrey po prostu postawił samochód z dala od domu, tak by przypadkowy gość mógł przypuszczać, że dokądś wyjechał i nie snuł dalszych domysłów. Kilka minut potem ostrożnie skradałam się przez gęstwinę mirtów obrastających bungalow. Był to, jak już mówiłam, bliźniak willi Forli. Główne wejście wychodziło na lasy, przed nim znajdował się spory podjazd. Dopiero stąd wykładana płytami ścieżka wiodła wokół
domu na taras z widokiem na morze. Nad drzwiami paliło się światło. Rozchyliłam liście i wyjrzałam ostrożnie. Na podjeździe stały dwa samochody: sfatygowany czarny buick Maxa oraz nie znany mi, mniejszy samochód. A więc Godfrey wrócił i wszyscy zajęli pozycje bojowe. Zastanawiałam się, czy drugim samochodem nie przyjechała policja. Pożyczone pantofle na sznurkowej podeszwie pozwalały mi stąpać cicho, gdy przy samej ścianie domu skradałam się w stronę tarasu. Taras też był dokładną kopią tego w willi Forli, tyle tylko że pergolę porastała winorośl, a nie wistaria, a zamiast stołu i krzeseł stało na nim kilka leżaków i niski stolik z tacą z butelkami i szklaneczkami. Wyminęłam je bezszelestnie kierując się w stronę balkonowych okien. Wszystkie trzy były zamknięte i zasłonięte, jednak w środkowym między zasłonami widniała szpara na jakieś sześć centymetrów. Po dotarciu tam, zorientowałam się, że będę również w stanie słyszeć, co się dzieje w środku, gdyż w oknie tuż koło klamki wybito wielką dziurę o ostrych brzegach, a zrobił to ktoś, kto się wdarł do środka... Pierwszą dostrzeżoną przeze mnie osobą był Godfrey. Swobodny i rozluźniony siedział przy biurku z wiązu, ze szklanką whisky w dłoni, obrócony bokiem do okna. Wciąż jeszcze miał na sobie golf i ciemne spodnie, a przez poręcz krzesła przewiesił kurtę z kapturem, którą z siebie zdarłam, nim wskoczyłam do morza. Z prawdziwą przyjemnością zauważyłam, że jedna strona jego twarzy naznaczona jest doprawdy klasycznym siniakiem pokrytym zaschniętą krwią, a piękne usta najwyraźniej go bolały, ilekroć przytknął do nich szklaneczkę. Co jakiś czas przykładał chustkę do spuchniętej wargi. Początkowo zdawało mi się, że w pokoju kłębi się tłum, jednak po chwili dostrzegłam, że dzieli się on na określone grupy. Parę metrów od Godfreya, na środku pokoju, na wpół odwrócony stał Max. Nie widziałam jego twarzy. Adoni znajdował się koło drzwi, zwrócony twarzą ku oknu, lecz całą swą uwagę również skupił na Godfreyu. W pobliżu mnie, dosłownie pod oknem, przysiadł na brzegu krzesła Spiro, z niezgrabnie wyciągniętą przed siebie złamaną nogą w białym, nowym gipsie. Miranda przycupnęła na podłodze tuż obok jego krzesła, przytuliwszy się do poręczy, chociaż zapewne chętniej przytuliłaby się do samego brata. Ich twarze były zdumiewająco do siebie podobne, nawet zważywszy różnicę płci, w tej chwili owo podobieństwo pogłębiło się jeszcze na skutek uczucia, jakie dzielili, a mówiąc konkretnie na skutek jawnej, bijącej w oczy nienawiści do Godfreya. Na podłodze obok spoczywała strzelba, a ze sposobu w jaki Spiro co jakiś czas nerwowo sięgał w jej kierunku, zgadywałam, że tylko rozkaz policji zmusił go do jej odłożenia. Policja bowiem też była obecna. W pobliżu drzwi, oddalony od Godfreya o całą szerokość pokoju, siedział mężczyzna. Rozpoznałam w nim inspektora z Korfu – nie znam greckiego odpowiednika tego stopnia – ponieważ to on prowadził śledztwo w sprawie śmierci
Yanniego. Był to tęgi, siwowłosy mężczyzna o gęstych wąsach i czarnych, inteligentnych oczach. Ubrany niedbale, najwyraźniej w pośpiechu zarzucił coś na siebie. Mimo że jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, a oczy patrzyły spokojnie i poważnie, miałam wrażenie, że nie czuł się panem sytuacji, a może nawet był nieco stropiony. Godfrey właśnie mówił tym rzeczowym, chłodnym głosem, znanym mi tak dobrze, tak bardzo dobrze... – Jak pan sobie życzy, panie Papadopoulos. Lecz ostrzegam pana, że nie zamierzam przymknąć oka na to, co się stało w moim hangarze, ani na fakt włamania się tych dwóch osobników do mego domu. Jeśli chodzi o dziewczynę, nie wiem doprawdy, jak mam traktować pomówienia tych panów. Dałem już panu dokładny opis naszej popołudniowej wycieczki. Przypuszczam, że znajdzie pan wystarczającą liczbę świadków na potwierdzenie moich słów. – Interesuje nas pańska nocna działalność – powiedział Max szorstko, z trudem nad sobą panując. – Po pierwsze, co się stało z pańską twarzą? – Wypadek z bomem – odparł Godfrey krótko. – Następny? Wyjątkowo często zdarzają się te wypadki, nieprawda? Jak to się stało? – Jest pan żeglarzem? – Nie. – A więc proszę nie zadawać głupich pytań. – Godfrey rzucił mu krótkie, chłodne spojrzenie. – Już pan się dowiedział, czego chciał i niech diabli pana wezmą. Niech się pan odczepi. Nie ma pan prawa pytać mnie o cokolwiek, stosować wobec mnie przemocy, czy włamywać się tutaj i przeszukiwać mego domu. Gdyby pan nie wezwał policji, z pewnością ja bym to uczynił. Porozmawiamy jeszcze o pańskich metodach. Papadopoulos przerwał z naciskiem: – Jeżeli pozwolisz, Max. A więc, panie Manning, twierdzi pan, że ostatni raz widział pannę Lucy Waring parę minut po siódmej dzisiaj wieczorem, kiedy odwiózł ją pan do domu? – Tak jest. Ton, jakim zwrócił się do inspektora, wyrażał znużenie, choć był uprzejmy. Grał tę rolę doskonale. Widać było jak na dłoni jego niechęć do Maxa, oczywistą i zupełnie zrozumiałą z powodu napaści tego ostatniego, zmęczenie i zdumienie, jak również sympatyczną nutę niepokoju z powodu mojego zniknięcia. – Przywiozłem ją do domu tuż przed obiadem. Potem sam musiałem jeszcze wyjechać. – I od tej chwili już jej pan nie widział? – Ile razy mam...? Przepraszam, inspektorze. Jestem nieco znużony. Nie, od tej chwili jej nie widziałem. – Powiedział już pan, co robił potem. A kiedy zszedł pan do zatoki, by wypłynąć jachtem i odkrył, że hangar jest zamknięty, może pan potwierdzić, że nikogo tam nie było? – Tak.
– Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek... panna Waring czy ktoś inny... przebywał tam, po czym wyszedł? Odniosłam wrażenie, jakby lekko się zawahał, lecz uczynił to prawie niedostrzegalnie. Musiał być pewien, że utopił mnie bez śladu. – Nie. – Słyszał pan, co mówiła ta dziewczyna? – Miranda? – Ton Godfreya nie był nawet pogardliwy, lecz po prostu unicestwiający. – Powie wszystko, co jej ślina na język przyniesie. Ubzdurała sobie coś na temat brata i wymyśli każdą opowiastkę, byle tylko wpędzić mnie w kłopoty. Bóg raczy wiedzieć, jakim cudem chłopak wpadł na tak nieprawdopodobny pomysł. W życiu nie byłem podobnie szczęśliwy, jak dzisiaj, widząc, że jest cały i zdrowy. Spiro wymamrotał coś wściekle po grecku: był to krótki, złowrogi dźwięk, zupełnie jednoznaczny, co podkreśliło przerażone spojrzenie siostry. Wyjaśnił to zresztą dodatkowo. – Pluję na to – powiedział i tak też zrobił. – Spiro! – zawołał Max ostro, a Godfrey uniósł brew w niezmiernie cywilizowany sposób i wymieniwszy spojrzenie z inspektorem, roześmiał się. – Ubrał się diabeł w ornat i ogonem na mszę dzwoni. Bardzo to zabawne, nie sądzi pan? – Przepraszam – oświadczył Papadopoulos. – Albo będziesz nad sobą panował, Spiro, albo stąd wyjdziesz. Powróćmy do tematu, panie Manning. Proszę mi wybaczyć, ale mój angielski nie jest zbyt dobry, nie zrozumiałem, o co chodziło z tym diabłem? – Zerknął przelotnie na Maxa, lecz Adoni natychmiast wyjaśnił mu coś po grecku. – Ach, teraz pojmuję. – Tęgi mężczyzna rozsiadł się wygodniej w krześle. – A więc, co pan mówił? – zwrócił się do Godfreya. – Mówiłem, że o cokolwiek oskarży mnie Miranda, to pozostaje faktem, iż nie widziała, jak Lucy Waring wchodzi do mego hangaru czy na jacht. Nie ma żadnego dowodu, że panna Waring coś takiego uczyniła. – Nie. No tak, panie Manning, chwilowo zostawmy tę sprawę... Tak, Max, wiem, lecz nie możemy nic zrobić, póki Petros nie przyjdzie z hangaru i nie powie nam, co tam znalazł. Niedługo powinien się zjawić. Tymczasem, panie Manning, za pańskim pozwoleniem, chciałbym panu zadać jeszcze kilka pytań. – Tak? – Chwilowo zapomnijmy o tym, co robiła panna Waring, natomiast chciałbym się dowiedzieć, co pan porabiał... kiedy już zszedł pan do hangaru. I potem, zanim pan Gale spotkał pana po powrocie i oskarżył... – Napadł na mnie, jeśli łaska. – Jak pan sobie życzy. Kiedy spytał, dokąd się pan udał, usłyszał odpowiedź, że była to „normalna wycieczka”. Co miał pan na myśli, panie Manning. Może łowienie ryb? – Jego aparaty fotograficzne były w kabinie – dodał Adoni z twarzą pozbawioną wyrazu.
– A więc robił pan zdjęcia, panie Manning? Można wiedzieć, gdzie? Nastąpiła chwila ciszy. Godfrey upił łyczek whisky i przez chwilę wpatrywał się w szklankę, kołysząc ją jednocześnie delikatnym ruchem. Wreszcie uniósł wzrok, spojrzał prosto na policjanta, uśmiechając się delikatnie, co wywoływało takie wrażenie, jakby wzruszył ramionami. – Widzę, że muszę wszystko przed panem wyśpiewać. Nigdy nie przypuszczałem, że mnie złapiecie. Zresztą gdyby nie zamieszanie z tą dziewczyną, wątpię, by się to wam udało... Czy też może jakiś mały ptaszek coś panu wyćwierkał na mój temat? Wyraz twarzy inspektora nie uległ zmianie, jednak dostrzegłam, że Max zesztywniał, a Adoni patrzył zdumiony. Czyżby kapitulacja, mimo że jeszcze nie zdążyli wyciągnąć broni? – Jeśli pan pozwoli – oświadczył Papadopoulos uprzejmie. – Nie zrozumiałem pańskich słów. Czy nie zechciałby pan używać prostszych sformułowań... – Znowu idiomy – wyjaśnił Adoni. – Chciał powiedzieć, że ktoś widocznie na niego panu doniósł, więc zamierza się przyznać. – Nic podobnego. Trzymaj swoją śliczną buzię na kłódkę, jeśli łaska. To jest rozmowa między mężczyznami. Słowa te Godfrey rzucił w jego stronę, nawet nie spojrzawszy na chłopaka. Zrobił to równie obojętnie, jakby trzepnął dokuczliwego komara. Adoni zwrócił na niego wzrok i chociaż nie zmienił wyrazu twarzy, pomyślałam z dziwnym drgnięciem w sercu: To był błąd, Godfrey... – Proszę – przerwał Papadopoulos. – Nie marnujmy czasu. A więc, panie Manning? Godfrey rozsiadł się wygodnie, spoglądając na niego chłodno. Można by pomyśleć, że są w pokoju sami. – Skoro pański człowiek przeszukuje właśnie mój jacht, nie ma sensu udawać, że robiłem zdjęcia, prawda? Wystarczy jeden rzut oka na aparaty... Nie, prawdę mówiąc, załatwiałem pewien interes po drugiej stronie. W pokoju panowała cisza, teraz zapadła jeszcze głębsza. Myślałam oszołomiona: Przecież nie może się tak po prostu przyznać... Dlaczego? Dlaczego? I nagle pojęłam. Miranda przekazała policji wszystko, czego się dowiedziała, więc Godfrey zrozumiał, że była wraz ze mną koło hangaru. Nie sądzę, aby ktokolwiek powiedział mu na razie coś na temat jaskini czy paczek, lecz musiał założyć, że widziała tyle samo co ja, a więc z pewnością powiedziała policji i o paczkach. Co więcej, policjant właśnie przeszukiwał „Aleister” i, jeśli nawet nie był geniuszem w tej dziedzinie, odnajdzie schowek pod podłogą kabiny. Zrozumiałam, że Godfrey zamierza udzielić jakichś stosunkowo niewinnych wyjaśnień, zanim dojdzie do nieuniknionego odkrycia. – Gdzie konkretnie po drugiej stronie? – spytał Papadopoulos. – W Albanii. – A jakiego rodzaju interes?
– Nazwijmy to „importem”, dobrze? – Nieistotne jest, jak pan to nazwie. Tyle rozumiem doskonale. – Grek przez chwilę obserwował go w milczeniu. – A więc przyznaje się pan do tego? Godfrey poruszył się niecierpliwie. – Już to zrobiłem. Z pewnością nie zamierza pan udawać, że nie wie pan o uprawianiu tego procederu? Zdaję sobie sprawę, że przymknął pan oko na przyczynę śmierci Yanniego, ale między nami mówiąc... – Yanniego Zoulasa? – Dostrzegłam, że Papadopoulos rzucił spojrzenie w stronę Maxa. A więc i z tego żagla Godfrey podebrał im wiatr, i to zanim go jeszcze wciągnęli na maszt. – Aha – zauważył Godfrey. – Widzę, że mnie pan rozumie. Tak myślałem. – Wie pan na temat śmierci Zoulasa coś, czego pan nie przekazał policji? – Nic podobnego. Jedynie snuję przypuszczenia na podstawie własnych doświadczeń ze strażą przybrzeżną po tamtej stronie. Ci ludzie są wręcz znakomicie wyszkoleni. – A więc zakłada pan, że tam wpadł w kłopoty? – Niczego nie zakładam. Tylko zgaduję. Ale przypuszczenia nie stanowią dowodów, nieprawdaż? – I szare oczy na chwilę spoczęły na Maxie. – Powiadam tylko, że skoro ktoś dosyć często podejmuje ryzyko i zbliża się do tamtych brzegów, nie należy się dziwić, jeśli spotka go coś złego. Zadziwiające, że policja nie wyciągnęła z tego odpowiednich wniosków. W końcu musieliście wiedzieć, czym się trudnił. – Jakie były powiązania Zoulasa z panem? – Ze mną? Żadne. Nawet go nie znałem. – A więc skąd pan tyle o nim wie? Godfrey uśmiechnął się. – Jak ktoś siedzi w branży, słyszy to i owo. – Czyli nic go z panem nie łączyło? – Już odpowiedziałem na to pytanie. Absolutnie nic. – Sugerowano już, że obecny tu Spiro, a potem Yanni Zoulas odkryli coś na temat pańskich interesów... – zaczął Papadopoulos. Reszty nie usłyszałam. Gdzieś za moimi plecami, poniżej tarasu, błysnął strumień światła rzucany przez latarkę i usłyszałam czyjeś kroki. To musiał być policjant powracający z hangaru. Wycofałam się w cień, zastanawiając się jednocześnie, czy nie powinnam podejść do niego i powiadomić o zatopionym w hangarze pakunku, przypomniałam sobie jednak, że zapewne nie mówi po angielsku. Przeszedł dołem, koło narożnika tarasu i bezszelestnie skierował się w stronę drzwi. Znów podkradłam się do okna. W końcu możliwe, że policjant znalazł pakiet, a jeśli tak, mogłam równie dobrze jeszcze chwilę poczekać i, zanim wkroczę do akcji, posłuchać, jaką Godfrey wybierze linię obrony. Jego sytuacja już się polepszyła. Właśnie odgrywał rolę kogoś, kto z trudem nad sobą
panuje, mimo to jest spokojny, choć w głębi ducha bardzo rozzłoszczony. Oświadczył gwałtownie: – Może mi pan wreszcie powie, czym u diabła mogłem się zajmować, aby to mnie popchnęło do dokonania masowych morderstw? – Tego nie powiem – odparł Papadopoulos z żalem. – Z pańskiej wypowiedzi odnośnie rodzaju towaru, jaki pan „wwoził”, nie potrafię nic wywnioskować. Części radiowe, tytoń, antybiotyki? I tak dalej, i tak dalej... Typowa lista, panie Manning. Można się najwyżej zastanawiać, czy to się panu w ogóle opłacało finansowo... Wynajęcie domu, jacht, kłopoty z nawiązaniem kontaktów, ryzyko... W końcu nie jest pan biedakiem. Dlaczego pan to robił? – Chryste Panie! – wybuchnął Godfrey. – Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć? Siedziałem w tej zabitej dechami dziurze, pracując nad tą piekielną książką i nudziłem się jak mops. Oczywiście, nie potrzebuję forsy. Ale nudziło mi się, a miałem jacht, no i zapowiadała się niezła zabawa... – Przerwał na chwilę. – Naprawdę chcecie tego wszystkiego słuchać w środku nocy? Powiedzmy, że robiłem to, bo ta zabawa dostarczała mi odlotowego kopa, i dajmy już temu spokój. Apollo przetłumaczy panu, co miałem na myśli. Adoni powiedział łagodnie: – Chciał przez to powiedzieć, że lubi ryzyko i przemoc dla nich samych. Jest to zwrot, używany ostatnio przez nieobliczalnych zbrodniarzy oraz współczesną młodzież. Max parsknął śmiechem. Zaciśnięta na szklance dłoń Godfreya pobielała. – Ty mały... – Markos! – Przerwał Max obracając się w stronę Greka. Po raz pierwszy zobaczyłam jego twarz. – Żadna z tych spraw nie ma teraz znaczenia! Przykro mi, bo zdaję sobie sprawę z faktu, że jeśli ten człowiek zajmuje się przemytem przez granicę, jest to wyłącznie sprawa policji. Ale jedyny problem, który ma teraz znaczenie, to zniknięcie dziewczyny. Jeśli on nalega, żeby... – Chwileczkę – przerwał Papadopoulos i obrócił głowę. Adoni sięgnął do klamki i otworzył drzwi. Policjant wszedł do środka. Najwyraźniej nie znalazł ani pakietu, ani niczego innego, gdyż na zadane przez zwierzchnika pytanie, tylko rozłożył ręce i wzruszył ramionami, odpowiadając potokiem greckich słów. Max również rzucił mu po grecku pytanie i mężczyzna obrócił się w jego stronę, odpowiadając potoczyście i z obrazową gestykulacją. Lecz już nie zwracałam na niego uwagi. Wyciągnęłam szyję, by zobaczyć, czy policjant nie trzyma w ręku paczki i mój ruch przyciągnął uwagę Adoniego. Nasze oczy spotkały się przez całą szerokość pokoju. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy wpatrywali się w nowo przybyłego oprócz Spira, który ani na chwilę nie spuszczał z Godfreya nienawistnego wzroku. Nikt też chyba nie spostrzegł, że Adoni wyślizgnął się miękko przez otwarte drzwi i cicho zamknął je za sobą. Szybko wycofałam się spod okna, poza plamę światła i bezszelestnie zaczęłam iść w
stronę narożnika budynku. W ciemności dosłyszałam lekkie kroki i szept: – Panno Lucy! Panno Lucy! Tak myślałem... nie byłem pewien... w tym stroju... Ale to pani! Podejrzewaliśmy, że pani nie żyje! – Wyciągnął ramiona i bez żenady przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Było to zdumiewająco pocieszające. – Och, panno Lucy, myśleliśmy, że wypłynęła pani z tym cholernym bydlakiem i zginęła! Uświadomiłam sobie, że wczepiłam się w niego kurczowo. – Bo tak było. Wypłynęłam z nim jachtem... i próbował mnie zabić, ale uciekłam. Wyskoczyłam za burtę jak Spiro, a on mnie zostawił na pewną śmierć. Ale... Adoni! Nie wolno się tak wyrażać! Gdzieś ty się tego nauczył? Nie, bądź cicho, bo cię usłyszą... – Teraz musimy go dorwać. Musimy mu wszystko udowodnić. – Zrobimy to, obiecuję ci. Adoni, tu nie chodzi tylko o Spira, Yanniego, czy o mnie... on jest zdrajcą i płatnym szpiegiem. Potrafię to udowodnić. – A więc? – Wypuścił mnie z objęć. – Chodźmy tam, panno Lucy, już nie musi się pani go bać. Najlepiej zaraz. Max jest nieomal doprowadzony do obłędu. Myślałem, że go zabije. – Jeszcze nie teraz... Nie, poczekaj, muszę się dowiedzieć, co się tu działo. Czy możesz mi streścić? To jest policja z Korfu, prawda? Czy nikogo nie przysłali z Aten? – Nie. Policja ateńska powiedziała, że Max musi przywieźć Spira do domu i rano zawiadomić o wszystkim policję w Korfu. Obiecali, że też się tą sprawą zajmą, ale chyba nie byli nią za bardzo zainteresowani... mieli pełne ręce roboty z powodu tych wtorkowych demonstracji komunistów... a poza tym to i tak sprawa policji z Korfu. Toteż Max i Spiro wrócili sami, a ja wyszedłem na prom. Powiedziałem Maxowi o jaskini i ukrytych tam pakunkach, nie chciał jednak marnować czasu na wizytę na policji. Zresztą była już jedenasta w nocy, a w komisariacie ledwie jeden policjant na posterunku... Dlatego postanowił najpierw jechać do domu i samemu pójść do jaskini. – To znaczy... nie dostałeś wieści od Mirandy? – Nie. Telefonowała do baru w Korfu, lecz akurat mnie tam nie było. Zaszedłem do domu Dionizosa, mojego przyjaciela, zjadłem tam kolację, a potem poszliśmy do kawiarni „Mimoza” w porcie, by tam poczekać na prom. Z baru w Korfu wysłali nawet chłopaka, ale nie znalazł mnie. Gdy dotarliśmy do Castello, Miranda już na nas czekała i po jakimś czasie przypomniała sobie wszystko, i przekazała nam wieści. – Po jakimś czasie? W jego szepcie usłyszałam uśmiech. – Był z nami Spiro. – O, Boże, oczywiście! Zapomniała o całym świecie. No tak, nawet jej się nie dziwię... Mów dalej. A więc opowiedziała o mnie... – Tak. Nigdy nie widziałem Maxa w takim stanie. Zbiegliśmy do hangaru, on i ja, lecz jachtu nie było, no i pani też. Przeszukaliśmy okolicę i brzeg, po czym poszliśmy do willi
Rotha. Max wybił szybę. Szukaliśmy tam pani, też bez skutku. Wtedy chwycił telefon i zadzwonił do domu pana Papadopoulosa. Przekazał mu wszystko i poprosił, by przywiózł tu Spira i Mirandę z Castello, jak będzie tamtędy przejeżdżał. No i razem z Maxem znowu zeszliśmy do hangaru, by poczekać tam na pana Manninga. – Tak? – Czekaliśmy dłuższy czas. Wreszcie go dostrzegliśmy. Płynął z wyłączonym silnikiem, tylko na żaglu, bardzo cicho. Zaczailiśmy się w cieniu, tuż za drzwiami. Nawet nie wpłynął przez wrota do hangaru, dobił tylko do końca mola, ustawił jacht dziobem w stronę morza, po czym szybko wyskoczył i przycumował go. Wiedzieliśmy, że zamierza wkrótce znowu wypłynąć. Przeszedł szybko wzdłuż mola i znalazł się w hangarze. – Adoni podniecił się. – Skoczyliśmy na niego razem z Maxem. Próbował się wyrwać, ale trzymaliśmy go mocno. Max wysłał mnie na jacht, żebym sprawdził, czy nie ma tam pani. Kiedy wróciłem, pan Manning udawał, że jest wielce zaskoczony i rozgniewany. Lecz Max pytał tylko: – Gdzie ona jest? Gdzie jest moja dziewczyna? – I złapał go za gardło. Myślałem, że go zabije. A kiedy pan Manning powtórzył, że nic nie wie, Max powiedział do mnie: – Pośpiesz się, Adoni, zanim nadejdzie policja. Nie będą tym zachwyceni. – Czym nie będą zachwyceni? – Tym, co chcieliśmy zrobić, żeby go zmusić do mówienia – odparł Adoni z prostotą. – Ale wtedy właśnie zjawiła się policja. Pan Manning był bardzo zły, poskarżył się im i nie dało się ukryć, że pan Papadopoulos jest nieco zakłopotany. Musieliśmy pójść na górę do domu. Ten drugi policjant został, żeby przeszukać jacht. Właśnie przed chwilą wrócił. Niczego nie znalazł, jedynie tę kryjówkę pod pokładem, gdzie pan Manning chował pakunki... Ale to wszystko już pani słyszała, prawda? – Raczej odgadłam. Mówił po grecku. – Oczywiście. Zapomniałem. No tak, to by było wszystko. Proszę chwilę poczekać... – Zniknął za rogiem domu, a po kilku sekundach znowu zjawił się tuż obok mnie. Wcisnął mi w rękę szklaneczkę. – Proszę to wypić. Na tarasie była jakaś whisky. Nie jest pani zimno? – Nie. Jestem taka podniecona. Ale dzięki. Wypiłam trunek i oddałam szklankę. Zauważyłam, jak się pochylił, by ją gdzieś odstawić, po czym wyprostował się i zacisnął mi rękę na ramieniu. – Co teraz, panno Lucy? Powiedziała pani, że na pewno go dostaniemy. Czy to prawda? – Całkowita. Nie mam dość czasu, żeby opowiedzieć ci wszystko, ale postaram się streścić choć część... a to wystarczy, na wypadek, gdyby coś mi się przytrafiło... Posłuchaj. – I w kilku zdaniach wyjaśniłam pokrótce, co przekazał mi Godfrey. – I o to tu chodzi. Myślę, że Ateny mogą zająć się jego kontaktami. Powinna istnieć możliwość ustalenia, gdzie wypłyną, kiedy się to wszystko zacznie. Będą musieli natychmiast skontaktować się z Tiraną i znaleźć jakiś sposób, by zablokować wejście w obieg tej podrobionej waluty. Ale to już nie nasza sprawa. Musimy dopilnować, by policja go przycisnęła, i to porządnie.
– A co to za niezbity dowód? Wystarczy, żeby się sprawą zajęli? – Tak. Mam jeden z tych pakunków z fałszywymi banknotami. Tak, naprawdę. Wrzuciłam go do wody w hangarze, mniej więcej w pół drogi wzdłuż lewego pomostu. Chciałabym, żebyś tam poszedł i go wydobył. – Oczywiście. Ale najpierw zaprowadzę panią do pokoju. – Naprawdę nie musisz. Wolałabym raczej, byś wyciągnął bezpiecznie ten pakunek. On wie, że go wzięłam... musi sobie z tego zdawać sprawę... i na pewno domyśla się, gdzie go ukryłam. To niebezpieczny człowiek, Adoni. Gdyby coś poszło nie tak... nie chciałabym ryzykować, że jakimś cudem znajdzie się w hangarze i zdoła uciec albo że znów spróbuje mnie utłuc, jeśli będzie podejrzewał, że tylko ja jedna wiem, gdzie leży ów pakunek. Lepiej żebyśmy oboje jednocześnie nie narażali się na jego atak. Musisz zejść i natychmiast wydobyć ten pakiet. – Dobra. Ale proszę na siebie uważać. – Postaram się. Ta świnia ma pistolet. Pewnie go wziąłeś? – Tak. Ale policja mi odebrała. – No tak, a więc naprzód. – Z drżeniem zaczerpnęłam powietrze. – Och, Adoni... – Boi się pani? – Boję? – odparłam. – To będzie takie wejście na scenę, jakiego jeszcze w życiu nie miałam. Idź już. *** Na scenie zaś nic się prawie nie zmieniło, jedynie posterunkowy zastąpił Adoniego przy drzwiach. Godfrey zapalił papierosa, sprawiał wrażenie człowieka zupełnie rozluźnionego, choć nieco poirytowanego i urażonego, jak ktoś, kogo schwytano na drobnym, nieistotnym wykroczeniu, a teraz musi za nie słono zapłacić. Najwyraźniej omówili już kwestię jaskini i spoczywających tam pakunków, w których, zgodnie z twierdzeniem Godfreya, były części radiowe. Właśnie wyjaśniał zmęczonym, choć uprzejmym głosem, jak owe „części” były opakowane i przechowywane. Ostrożnie sięgnęłam ręką przez stłuczoną szybę i nacisnęłam klamkę. Opornie, choć na szczęście bez hałasu, poddała się naciskowi. – Chyba może to poczekać do rana? Przyznałem się już do zarzucanych mi czynów i chętnie opowiem wszystko, co wiem, ale nie teraz... i z pewnością nie w obecności tej bandy amatorów i dzieciaków, próbujących obarczyć mnie winą za wielokrotne morderstwo. – Przerwał i dodał rozsądnie: – Proszę posłuchać, inspektorze, jeśli pan nalega, udam się z panem do Korfu, jednak jeśli panna Waring naprawdę zginęła, myślę, że należałoby się skupić na tym problemie, a moje małe grzeszki niech poczekają sobie do rana. Inspektor i Max zaczęli mówić jednocześnie, pierwszy powściągliwie, drugi z pasją i gniewem, lecz w tym momencie po raz pierwszy odezwała się Miranda, przenikliwym
krzykiem zagłuszając ich obu. – On wie, gdzie jest panna Lucy! Zabił ją! Nie słuchajcie go! On ją zamordował! Wiem, że weszła na jacht! Zabrał ją w morze i tam zabił, tak jak próbował zamordować mojego brata Spira! – To prawda – oświadczył gwałtownie Spiro. – Jak Bóg na niebie, to prawda. – Och, na miłość boską – oświadczył Godfrey. Zerwał się na równe nogi jak człowiek, którego cierpliwość się wyczerpała. – Uważam, że już dosyć tego dobrego. Odpowiedziałem grzecznie na wszystkie pańskie pytania, Papadopoulos, ale najwyższy czas skończyć te histerie! To mój dom i o ile mogę znieść w nim obecność pana i jego podwładnych, o tyle, niech mnie diabli porwą, jeśli będę wysłuchiwał jeszcze choć minutę chłopskich wrzasków. Proponuję, by ich pan usunął, i to w tej chwili, a wraz z nimi także Gale’a. Wreszcie baskwil ustąpił. Okno miękko uchyliło się pod moją dłonią, i wtedy usłyszałam, jak Max powiedział zmienionym nie do poznania głosem: – Markos, błagam cię. Ta dziewczyna... Nie ma chwili czasu. Daj mi z nim pięć minut sam na sam. Tylko pięć minut. Nie pożałujesz. Nikt nie usłyszał odpowiedzi Papadopoulosa, gdyż w tym momencie rozwścieczony Godfrey uderzył dłonią w stół. – To już przekracza ludzkie wyobrażenie! Co więcej, to kryminalny spisek! Na Boga, inspektorze, odpowie pan za to! Co wy u diabła wyrabiacie? Papadopoulos, proszę natychmiast usunąć z mojego domu tych ludzi, słyszy mnie pan? Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia, a jeżeli chodzi o Lucy Waring, ile razy mam jeszcze powtórzyć, że odwiozłem tę przeklętą dziewczynę o siódmej i nie widziałem jej potem? To prawda, przysięgam na Boga! Żadna aktorka nie miała lepszej sposobności do wystąpienia. Otworzyłam okno i weszłam do środka.
ROZDZIAŁ XXII Niechaj pamięci naszej nie obciąża brzemię minione. V. 1. Przez chwilę wszyscy zastygli w bezruchu. Nie spuszczałam oczu z Godfreya, tak więc dotarła do mnie wyłącznie przeraźliwa cisza, po której nastąpiły okrzyki i ogólne zamieszanie. Max runął naprzód, lecz Papadopoulos złapał go za rękaw i powstrzymał. – Przypuszczam, że się mnie nie spodziewałeś, Godfrey? – powiedziałam. Nic nie rzekł. Twarz mu pobladła i cofnął się o krok, ręką szukając za sobą krawędzi biurka. Kątem oka uchwyciłam gest znaku krzyża przerażonej Mirandy. – Lucy – powiedział Max schrypniętym głosem. – Lucy... moje kochanie... Inspektor pierwszy otrząsnął się z wrażenia. Opadł na krzesło. – To panna Waring, nieprawdaż? Nie poznałem pani. Zastanawialiśmy się, gdzie się pani podziewała. Dostrzegłam nagle, że posterunkowy Petros trzyma w ręku pistolet. – Wiem. Przyznaję, że podsłuchiwałam. Chciałam się najpierw dowiedzieć, co się zdarzyło, odkąd opuściłam go mniej więcej godzinę temu. – Na Boga – mruknął Max. – Mieliśmy rację. Markos... – Godzinę temu, panno Waring? Godzinę temu był na jachcie. – O, tak. A ja z nim. Musiałam wypaść za burtę na wschód od Kouloura, już za wyspą. – Ach... – to krzyknął Spiro z twarzą rozpłomienioną wzruszeniem i satysfakcją. Rozległy się znowu okrzyki i dostrzegłam, że Petros z pistoletem w dłoni rusza naprzód. Godfrey ani się nie poruszył, ani nie odezwał. Pochylał się nad biurkiem, jakby musiał się na nim wesprzeć. Był bardzo blady, a posiniaczona strona twarzy pociemniała od napływającej krwi. – Czy mamy przez to rozumieć...? – zaczął Papadopoulos. Max wtrącił: – Popatrz tylko na jego twarz. Próbował cię zabić?
Kiwnęłam głową. – Max! – zawołał Papadopoulos ostrzegawczo. – Petros? Aha... A teraz, panno Waring, proszę o pani wersję, i to szybko. – Tak, oczywiście, ale jest coś niezmiernie pilnego, co muszę najpierw panu powiedzieć. – Tak? – powiedział wyczekująco inspektor. Otworzyłam usta, by zacząć, gdy nagle rozległ się przeraźliwy dzwonek telefonu. Ów dźwięk zdawał się rozsadzać cichy pokój. Wiem, że sama aż podskoczyłam i chyba uwaga wszystkich na chwilę skierowana została wyłącznie na telefon. Posterunkowy z pistoletem w dłoni automatycznie zrobił krok w jego kierunku, jakby zamierzał podnieść słuchawkę. To wystarczyło. Godfrey poruszył się prawie niedostrzegalnie. Jednym, błyskawicznym ruchem ręki, którą kurczowo zaciskał na brzegu biurka, otworzył szufladę, wyszarpnął z niej pistolet, wycelował i nacisnął na spust. A to wszystko wykonał jednym, płynnym gestem jak ruch kociej łapy. Jak echo na strzał odpowiedział pistolet Petrosa, ale o ułamek sekundy za późno. Jego kula wbiła się w ścianę za biurkiem, po czym dymiący pistolet wypadł policjantowi z ręki łukiem i poleciał po wyfroterowanej podłodze aż zniknął nam z oczu pod biurkiem. Petros wydał z siebie jakiś dźwięk, gwałtownie przycisnął dłoń do prawego ramienia i zatoczył się w tył, wpadając prosto na Maxa, próbującego akurat skoczyć naprzód. Jednocześnie z wystrzałem Godfrey rzucił się w stronę otwartego okna, a ja stałam o dwa kroki od niego. Chwycił moje ramię i wykręcił je brutalnie do tyłu, wlokąc mnie przed sobą jak tarczę, a zarazem zakładniczkę. Pistolet wbił mi w bok. – Cofnąć się! Max zatrzymał się na środku pokoju jak wryty. Papadopoulos wstając z krzesła, zastygł w bezruchu, zacisnąwszy dłonie na poręczy. Posterunkowy oparł się o ścianę, pchnięty tam przez Maxa. Krew sączyła mu się spomiędzy palców. Bliźnięta nawet nie drgnęły, tylko Miranda wydała jakiś płaczliwy jęk. Poczułam, że kolana pode mną miękną i zaraz zemdleję. Lufa pistoletu wbiła się we mnie boleśnie. – Trzymaj się na nogach, psiakrew – warknął Godfrey. – Albo zastrzelę cię na miejscu. A reszta niech słucha. Opuszczam was razem z dziewczyną. Jeśli będziecie nas ścigać, nie muszę wam chyba mówić, co się z nią stanie. Sami udowodniliście mi, że niewiele mam do stracenia. Ach, nie, nie zamierzam jej ze sobą zabierać... Jest cholernie kiepskim kumplem na jachcie. Możecie po nią przyjść, gdy tylko usłyszycie, że odpłynąłem... nie wcześniej. Jasne? Zróbcie to trochę wcześniej, a... – Szturchnięcie pistoletem było tak bolesne, że aż krzyknęłam, a Max nie zdołał się opanować i ruszył do przodu. – Trzymaj się z daleka! – warknął wściekle Godfrey. Mówiąc to, powoli ciągnął mnie do tyłu w stronę okna. Nie śmiałam się opierać, lecz próbowałam bezwładnie na nim zwisać. Max powiedział ochrypłym głosem:
– Nie zostawi jej przy życiu, Markos. Zabije ją. – I tak mu to nie pomoże – zdołałam jakoś wysapać. – Wszystko... powiedziałam... Adoniemu. Adoni wie... – Zamknij swoją przeklętą gębę – warknął Godfrey. – Słyszałeś? – zwrócił się do niego Max. – Puść ją, niech cię diabli wezmą! Chyba nie wyobrażasz sobie, że ujdzie ci to na sucho? Puść ją! Papadopoulos wtrącił szybko: – Jeśli nie zrobisz dziewczynie krzywdy, moglibyśmy... – Z wielką przyjemnością – odparł Godfrey – zrobiłbym jej solidną krzywdę. – Szarpnął moje ramię i pociągnął mnie o krok dalej. – No już, ruszaj się. Gdzie ten piękny chłoptaś? Dokąd to poszedł? Zatrzymał się. Staliśmy tuż koło okna. Przez chwilę czułam, jak jego ciało napina się, po czym dźwignął mnie poza krąg światła, cofając się jeszcze i obracając mną tak, bym go chroniła, podczas gdy przystawiona na wysokości mojej talii lufa pistoletu węszyła na wszystkie strony. Coś się poruszyło za nami, na ciemnym tarasie. Adoni... To był Adoni z pakunkiem, który wkładał prosto w ręce uzbrojonego Godfreya. W chwilę potem wiedziałam już, że się jednak myliłam. Usłyszałam brzęk szklanki, plusk whisky i czyjś głos nucący melodyjkę. Chodź tam, gdzie trunek jest tańszy – mruczał sir Julian uszczęśliwiony, nalewając sobie whisky Godfreya. Nagle nas zauważył. Pięknym, choć bełkotliwym głosem powitał nas radośnie: – Halo, Manning. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko mojej wizycie? Dostrzegłem światło... i tak sobie pomyślałem, że może i Max jest tutaj. No co tam, Lucy, moja kochana... Chyba musiałam niemal omdleć, gdyż ledwie sobie przypominam przebieg następnych kilku minut. Sir Julian podszedł bliżej, przyjaźnie mrugając oczami i dzierżąc w niepewnej dłoni szklaneczkę z zawartością rozlewającą się na wszystkie strony. W drugiej ręce wciąż jeszcze trzymał butelkę. Na twarzy miał łagodny, głupkowaty wyraz charakterystyczny dla kogoś kompletnie pijanego. Pomachał butelką w stronę Godfreya. – Pozwoliłem sobie nalać, mój kochany. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? – Bardzo mi miło – odparł Godfrey krótko i ruchem głowy wskazał pokój. – Do środka. Sir Julian zdawał się nie zauważać, że coś jest nie tak. Próbowałam coś powiedzieć, lecz nie mogłam. Zastanawiałam się, dlaczego Max nic nie mówi. Nagle sir Julian go zobaczył. – Hej, Max... Przerwał, jakby przez mgłę alkoholu przedarło się niejasne przeczucie, że coś jest zdecydowanie nie w porządku. Zwrócił niepewne spojrzenie w stronę Godfreya i zmrużył oczy w kręgu światła padającego z okna. – Dzwoni telefon. Ktoś dzwoni. – Zmarszczył czoło z wysiłkiem. – Ale to nie mogę być ja. Myślałem nawet o tym, żeby zadzwonić, ale zamiast tego przyszedłem. – Do środka, pijany, stary głupcze – powiedział Godfrey i szarpnął mnie za ramię, chcąc
powlec za sobą. Sir Julian tylko uśmiechnął się głupkowato, uniósł butelkę w chwiejnym salucie, po czym rzucił nią w lampę. Chybił o włos. Trącił kabel i lampa dziko zahuśtała się aż pod sufit i z powrotem, rzucając wokół rozedrgane, roztańczone cienie. Szaleństwo jakie nastąpiło w tym momencie, przypominało fragment starego filmu o przyspieszonym tempie, gdzie scenki wariacko migają jedna za drugą. Coś białego ze zgrzytem przesunęło się po podłodze. To Spiro nagłym ruchem uderzył zagipsowaną nogą o nogi Godfreya. Ten zachwiał się, odzyskał jednak równowagę zaparłszy się ramieniem o framugę okna i z ohydnym przekleństwem wysyczanym w moje ucho strzelił do chłopaka. Poczułam szarpnięcie pistoletu gdzieś koło talii i mdlący smród tlącej się materii. Może i celował do Spira, lecz lampa wciąż jeszcze kołysała się jak podczas trzęsienia ziemi, a ja straciłam równowagę i zepsułam mu strzał. Pocisk trafił w gips, rozbijając go na kawałki. To oznaczało, że uderzył w złamaną nogę. Chłopiec krzyknął z bólu, potoczył się po podłodze, a Miranda z krzykiem rzuciła się do niego. Sama nie wiem, czy wyrwałam się Godfreyowi, czy to on mnie odepchnął na bok, lecz nagle byłam wolna, a moje na wpół wykręcone ramię bezwładnie opadło wzdłuż ciała. Gdy upadałam, wystrzelił ponownie i wtedy coś mnie uderzyło, i rzuciło mną o podłogę. To Max błyskawicznym skokiem runął na dzierżącego broń Godfreya. Padłam jak kłoda pomiędzy kawałki gipsu. Cały pokój śmierdział whisky i kordytem. Telefon dalej dzwonił jak oszalały. Ogłuszona i oślepiona łkałam z bólu. Obaj mężczyźni sapiąc, wyturlali się na taras w morderczym uścisku. Jeden z nich nadepnął mi w przelocie na rękę. Papadopoulos wypadł z łoskotem na zewnątrz, a Petros czołgał się na kolanach, przeklinając macał pod biurkiem i szukał swojego pistoletu. Wówczas ktoś mnie objął i mocno przytulił. Sir Julian zionął whisky, głos jednak miał zupełnie trzeźwy. – Wszystko w porządku, kochane dziecko? Kiwnęłam głową. Nie mogłam mówić. Przylgnęłam do niego kurczowo, wzdrygając się i drżąc na dźwięk odgłosów walki toczącej się na tarasie. W rozproszonym i rozhuśtanym świetle nie sposób było stwierdzić, kto jest kim. Dostrzegłam, że Papadopoulos stoi nie opodal, szeroko rozstawiwszy nogi, a pistolet w jego dłoni porusza się niezdecydowanie, gdy mijały go mocujące się, splecione w uścisku ciała. Pistolet Godfreya znów wystrzelił i metalowy stolik dźwięcznie brzdęknął. Papadopoulos zawołał coś, ranny policjant zerwał się na równe nogi i rzucił do okien, odciągając na bok zasłony, tak by nieco światła wydostało się na zewnątrz. Lecz mocujący się mężczyźni znaleźli się już poza jego zasięgiem, walcząc przy samej balustradzie, która wystawała nad stromym, zadrzewionym urwiskiem. Widziałam dwie sylwetki, niewyraźnie odcinające się na tle nocnego nieba. Jeden z nich grzmotnął drugim
ciężko o kamienną posadzkę. Usłyszałam trzask i krzyk bólu. Sir Julian westchnął przeciągle. – Panie Wszechmogący – powiedział i wówczas zobaczyłam, że leżącym mężczyzną był Max. Za nami rozległ się zgrzytliwy dźwięk, ktoś gwałtownie wciągnął powietrze. Doszedł mnie naglący głos Spira: – Koumbare... – odsunął sir Juliana na bok. Chłopiec przeczołgał się przez rozsypany gips do samego okna, położył się na brzuchu przyciskając strzelbę do policzka i celował uważnie. Krzyknęłam, a sir Julian gwałtownym ruchem ręki pchnął lufę niżej. – Nie! Poczekaj! Od strony ciał mocujących się przy balustradzie doszło nas przekleństwo, nagłe zamieszanie i stęknięcie. Max kopnął gwałtownie, okręcił się i z nadspodziewaną siłą wyrwał Godfreyowi. Puścił w tym momencie jego dłoń z pistoletem, lecz zanim Godfrey zdołał zrobić z niego użytek, celne uderzenie Maxa dosięgło posiniaczonej twarzy. Godfrey zatoczył się do tyłu, stracił równowagę i tym razem to on zwalił się na kamienną posadzkę. Przez dwie sekundy mężczyźni leżeli oddzielnie. Tuż obok mnie Spiro podniósł strzelbę i wypalił. Usłyszałam, jak kula odłupała kawał kamienia. Max się odchylił, a w tym momencie Godfrey korzystając z okazji, przeskoczył przez szeroki, kamienny parapet, spadł gdzieś w gęstwinę i zginął nam z oczu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien skręcić sobie kark, a przynajmniej złamać nogę, ale jakimś cudem nic mu się nie stało. Usłyszeliśmy serię coraz cichszych trzasków, gdy ześlizgiwał się w dół zbocza, po czym głuchy odgłos skoku na ścieżkę. Nawet nie pamiętam, w jaki sposób zdołałam wstać, ale prześcignęłam zarówno Papadopoulosa jak i Mirandę i dopadłam Maxa pierwsza. Ciężko dysząc, zwisał na balustradzie. – Jesteś ranny? – Nie – szepnął. Wyprostował się z trudem i ruszył ku niskim stopniom, wiodącym z tarasu do biegnącej zygzakami ścieżki. Poniżej, tam gdzie docierało światło gwiazd, widać było, jak Godfrey biegnie ścieżką pomiędzy drzewami. Papadopoulos wycelował pistolet nad balustradą, uniósł broń i coś krzyknął. Najpierw nie wiedziałam dlaczego, wreszcie jednak zdałam sobie sprawę, że jeszcze niżej, mniej więcej na linii strzału, szedł ścieżką Adoni. Godfrey go nie zauważył, gdyż dzieliły ich krzaki. Chłopak musiał usłyszeć strzały i hałas na górze, a tupot nóg pędzącego Godfreya ostrzegł go. Zatrzymał się. Przez chwilę stał jeszcze na ścieżce wyprostowany, nasłuchując z uniesioną głową. W chwilę potem wtopił się w cień drzew. Godfrey, nieświadom jego obecności albo ją lekceważąc, biegł dalej na dół.
Stojąca za mną Miranda głośno wciągnęła powietrze. Papadopoulos wyciągnął szyję, by coś zobaczyć. Max stanął jak wryty na szczycie schodów. Godfrey skręcił i zbliżał się do miejsca, gdzie skrył się Adoni. Pędził dalej w dół, minął go, po czym zniknął nam z oczu w gęstwinie lip. Miranda przenikliwie krzyknęła, a Papadopoulos powiedział z niedowierzaniem: – Pozwolił mu uciec... Szybko się wtrąciłam: – Ma przy sobie dowód przestępstwa, po który go wysłałam. Musiał go zabezpieczyć. – Jest tchórzem! – wrzasnęła Miranda z pasją i pobiegła w stronę schodów. Po pewnym czasie Adoni wynurzył się spomiędzy drzew. Nie mogłam stąd dostrzec, czy ma przy sobie pakunek, lecz szybko szedł pod górę. Max zbiegał już po schodach, podejmując oczywiście beznadziejną próbę złapania uciekiniera, lecz Miranda go prześcignęła. Z krzykiem wpadła na Adoniego i zaczęła wściekle walić pięściami w jego pierś. – Tchórz! Tchórz! Tchórz! Żeby się bać tej bułgarskiej świni! Po tym co zrobił mojemu bratu, pozwoliłeś mu uciec? Tchórz! Baba! Pluję na ciebie, pluję! Gdybym była mężczyzną, wydarłabym z niego serce i zjadła je! Próbowała się przy tym wyrwać i pobiec dalej. Uchwycił ją i przytrzymał jednym ramieniem, odsunął następnie na bok nieomal od niechcenia, po czym sam stanął na ścieżce, wyciągniętą ręką wstrzymując Maxa. Zbiegłam na dół, podeszłam do nich i usłyszałam przez urywane, płaczliwe złorzeczenie Mirandy, że Adoni mówi cicho i pośpiesznie: – Nie. Nie, Max. Poczekaj. Poczekaj i patrz. Tam gdzie przed chwilą rozegrała się dramatyczna scena, nagle zapadła cisza. Po słowach chłopaka Max stanął jak wryty. Cała trójka robiła wrażenie grupowego posągu. Dwóch nieruchomych mężczyzn patrzyło sobie w oczy, przy czym Adoni blokujący Maxowi drogę, wyglądał w świetle gwiazd jak święty Michał broniący wstępu do raju. Dziewczyna przestała się wyrywać i łkając stała u jego boku. W jakimś momencie wreszcie przestał dzwonić telefon. Papadopoulos pobiegł w tamtą stronę i można było usłyszeć, że coś wykrzykuje naglącym tonem. Sir Julian musiał zająć się Spirem. Posterunkowy właśnie zdążał w dół schodkami, lecz szedł raczej wolno, gdyż był ranny, a poza tym na pościg było już za późno... Wiatr ucichł, powietrze stało nieruchome, jak to zazwyczaj bywa przed świtem. Usłyszeliśmy wyraźnie trzask drzwi do hangaru i odgłos stóp biegnących po drewnianym pomoście. Nastąpiła chwila przerwy, gdy Godfrey dotarł do „Aleister” i uwalniał go z cum. Teraz zapewne co sił odpychał jacht od pomostu... Nagły warkot motoru zabrzmiał jak strzelanina. Krótkie, narastające crescendo, i już „Aleister” ruszył w stronę otwartego morza, ku wolności. I nagle ten dźwięk został pochłonięty, zniszczony i zagłuszony przez potworny ryk eksplozji. Podmuch dotarł aż do nas. Ogień szalał i wytryskał jęzorami nad wodą, po czym w
jednej sekundzie zniknął. Echo wybuchu odbiło się od urwisk i niosło się od skały do skały przytłumionym pomrukiem, aż wreszcie zaginęło w szeleście drzew. – Co się stało? Co się stało? – spytał sir Julian i zaraz dotarł do mnie strumień pospiesznych wyjaśnień udzielanych przez Spira. Papadopoulos rzucił słuchawkę i znalazł się na tarasie nad nami. Wychylił się przez balustradę. – Max? Co u diabła się dzieje? Max oderwał wzrok od Adoniego. Odchrząknął i przez chwilę się wahał. Powiedziałam drżącym głosem: – Chyba wiem. Jak byłam na pokładzie, wyczułam gaz... On łatwo wybucha... wystarczy zostawić przez pomyłkę nie domknięty kurek w kuchence, a gaz zbiera się na dole pod pokładem. Nawet go nie zauważasz, a gdy tylko włączysz silnik, wybucha. Ja... kiedyś widziałam taki wybuch w Norfolk Broads. – Spiro też mówił coś o gazie. – Max otarł twarz. – Mój Boże, co za noc. Mój Boże. To pewnie był... A czy on korzystał wcześniej z kuchni? – Na pewno nie, gdy płynęliśmy w tamtą stronę. Ale to by się zgadzało, bo gdyby smród był już wtedy silny, wyczułby go podczas wyładowywania pakunków spod pokładu. Nie, musiał korzystać z kuchenki w drodze powrotnej. Kiedy ja wyjmowałam paczkę, zapach był ledwie wyczuwalny. Adoni, znalazłeś? – Tak. – Masz pakunek? – Uwaga inspektora przeniosła się na co innego. – To o tym chciała nam pani opowiedzieć, tak? To części radiowe? – Bynajmniej. To paczka sfałszowanej waluty, inspektorze Papadopoulos, część ładunku siedmiuset tysięcy albańskich leków, które przemycił dziś w nocy. Zdołałam wykraść jedną paczkę i ukryć w hangarze, zanim... mnie złapał. Wysłałam Adonisa, żeby ją zabrał. – Po czym dodałam: – Tak myślę, że ten... wypadek... oszczędził wszystkim masę kłopotów. Gdyby Grecy musieli go zastrzelić... Nie dokończyłam zdania. Max i Adoni stali zupełnie nieruchomo. Przez chwilę inspektor mierzył nas wzrokiem, po czym skinął głową. – Może i ma pani rację. No tak, panno Waring, za parę minut wrócę i z przyjemnością wysłucham, co ma mi pani do powiedzenia. Pakunek jest bezpieczny, młody Adonisie? Dobrze. Zanieś go na górę, proszę. A teraz lepiej będzie, jeśli zejdziemy na dół i zobaczymy, czy jest co w ogóle zbierać. Trzymasz się jeszcze jakoś na nogach, Petros? Obaj policjanci zeszli w dół ścieżką i zniknęli nam z oczu. Znowu zapadła cisza. Pozostali jak jeden mąż obrócili się i utkwili wzrok w Adonisa. Spoglądał na nas spokojnie, po chwili się uśmiechnął. Wyglądał przepięknie. Miranda wyszeptała śpiewnie: – To ty zrobiłeś. To ty... – po czym osunęła mu się do stóp, przytulając jego rękę do swego policzka, a z jej uniesionej twarzy biło uwielbienie. Spojrzał na nią i powiedział coś po grecku, bardzo czule. Usłyszałam, jak Max wciągnął
gwałtownie powietrze, po czym podszedł do mnie, wziął mnie w ramiona i pocałował. *** Sir Julian czekał na tarasie. Nie musieliśmy się obawiać, że będzie komentował, to co przed chwileczką zaszło pomiędzy mną a jego synem. Pławił się w miłym samozadowoleniu. – To było przedstawienie mojego życia – oświadczył błogo. – Bez wątpienia. Wystrychnął mnie pan na dudka. Czy domyślałeś się, że sir Julian nie jest pijany? – spytałam Maxa. – Tak. Nie byłem pewien, co knuje, ale miałem nadzieję, że z jego pomocą szala przechyli się na naszą stronę. I niemal do tego doszło... prawie. Beznadziejnie spudłowałeś, ojcze. – Na myśl o tym, że zmarnuję dobrą whisky, źle wycelowałem – oznajmił ojciec. – Niemniej zostało w szklaneczce dosyć, by uśpić Spira, biedny dzieciak ma już usztywnioną nogę i leży na sofie. Obawiam się, że czeka go następna wycieczka do szpitala, jak tylko się rozjaśni. Aha, zadzwoniłem też do twojej siostry, Lucy. Udało mi się ją uspokoić. To była niezła nocka, jak mówią. – I jeszcze się nie skończyła – oznajmił Max nieco ponuro. – Nie spocznę, póki nie usłyszę, co Lucy ma do powiedzenia... No dobrze, w porządku, kochanie, poczekamy z tym, aż wróci Markos. Nie będziesz przecież tego opowiadać wszystkim po kolei. Jesteś chyba kompletnie wyczerpana. – Och, już wrzuciłam drugi bieg. Czuję się dosyć dobrze... wciąż wydaje mi się, że pływam i to wszystko. Wolno podeszłam do balustrady i wychyliłam się, spoglądając na ciemne morze. Nadchodził świt, delikatny brzask lekko rozjarzał ośnieżone szczyty Albanii. – Czy myślisz, że zostało... cokolwiek? – Jestem pewien, że nie. – Podszedł bliżej i objął mnie ramieniem. – Zapomnij o tym. Nie pozwól, aby te myśli cię prześladowały. Tak będzie łatwiej. – Wiem. Stojący z drugiej strony sir Julian wyrecytował: Niechaj pamięci naszej nie obciąża brzemię minione. – Muszę ci powiedzieć, Max, że doszedłem do wniosku, iż rola Prospera nie jest dla mnie. To byłoby marnowanie talentu. W twoim filmie zagram raczej Stefano. Jeszcze dzisiaj napiszę o tym Sandy’emu. – A więc wraca pan do naszego świata? – spytałam. – To będzie okropne – odparł sir Julian. – Ale wrócę. Któż chciałby opuścić zaczarowaną
wyspę dla lodowatych, wilgotnych, zachwycających świateł Londynu? Mogę spróbować, co sądzisz o tym? Max nic nie odpowiedział, lecz poczułam, że jego ramię mocniej mnie objęło. Adoni i Miranda cicho, z głowami pochylonymi ku sobie, weszli po schodkach tarasu, coś szepcząc, przeszli przez balkonowe drzwi i zniknęli nam z oczu. – Beatrycze i Benedykt – zauważył cicho sir Julian. – Nigdy nie przypuszczałem, że usłyszę na żywo tę cudowną, szekspirowską frazę: „Zjadłabym jego serce na środku rynku.” Zrozumiałaś to, Lucy? – Nie znam greckiego. Czy to właśnie powiedziała? – A kiedy mi powtórzył, spytałam: – A Adoni? Co on takiego odpowiedział, kiedy całowała jego dłoń? – Nie słyszałem. Max zerknął na mnie, zawahał się chwilę, a następnie szorstkim tonem zacytował: „Chciałaś zjeść jego serce, mała siostrzyczko. Ugotowałem je dla ciebie.” – Wielkie nieba! – wykrzyknęłam. Sir Julian uśmiechnął się. – Zobaczyłaś dziś drugą stronę czarodziejskiej wyspy, nieprawdaż, moje biedne dziecko? To przyziemna magia dla takich jak my... zwykłego muzykanta i pary aktorów... – Jestem zachwycona, że stawia mnie pan na równi z sobą – odparłam. – Jednak za wysokie progi na moje nogi. – Może więc łatwiej byś zniosła związek ze mną? – wtrącił się Max. – Doprawdy, to już popadanie z jednej skrajności w drugą – zauważył jego ojciec. – Ale byłbym zadowolony, gdyby zechciała pani rozważyć tę myśl. Czy sądzisz, moja kochana, że mogłabyś być szczęśliwa, wiodąc marny żywot żony muzykanta? Zaśmiałam się. – Nie jestem co prawda pewna, od którego z was otrzymałam tę propozycję – oznajmiłam. – Lecz każdemu z osobna lub obu razem mogę odpowiedzieć: tak. Daleko, na wodach zatoki roztopił się łuk błękitnego ognia, potoczył srebrnym kołem i utonął w świetle poranka.